background image

RAFAEL SABATINI 

 
 
 

SZCZĘŚLIWA GWIAZDA 

KAPITANA BLOODA 

Przełożył: Elżbieta Marszał 

background image

ROZDZIAŁ1 – SMOCZA GARDZIEL 
 

Z  fregaty  był  przepiękny  okręt,  od  sylwetki  po  detale  wypieszczony  z  największą 

matczyną  miłością,  jakże  często  widoczną  w  dziełach  hiszpańskich  budowniczych.  Żeniąc 

pobożność  z  wiernopoddaństwem,  nadano  mu  imię  „Święty  Filip",  a  wyposażono  z 

przepychem  równym  urodzie  jego  linii.  Bogato  rzeźbione  sprzęty,  zielone  zasłony  z 

adamaszku,  złocone,  spiralne  ornamenty  grodzi,  wszystko  to  się  złożyło  na  wykwintne 

wnętrze  wielkiej  kabiny  skąpanej  w  promieniach  słońca,  wpadających  przez  wysokie  okna 

rufowe, szeroko teraz otwarte ponad spienionym kilwaterem. 

W  kabinie  Piotr  Blood,  obecny  właściciel  okrętu,  chwilowo  powróciwszy  do  swojej 

prawdziwej  profesji  medyka,  nachylał  się  przy  Hiszpanie  złożonym  na  leżance  pod  komorą 

rufową. Kształtnymi, lecz mocnymi dłońmi, którym zręczność nadawała delikatności dotyku 

dłoni kobiecych, zmienił Hiszpanowi opatrunek otwartego złamania kości udowej. Na koniec 

zaciągnął  łupki  opaskami  usztywniającymi,  wyprostował  się  i  skinieniem  głowy  odprawił 

czarnego stewarda, pełniącego rolę pomocnika. 

-  Jest  bardzo  dobrze,  Don  Ilario.  -  Mówił  lekkim  tonem,  bardzo  płynną,  nawet 

wytworną  hiszpańszczyzną.  -  Mogę  już  zaręczyć  słowem,  że  będzie  pan  znów  chodził  na 

dwóch własnych nogach. 

Blady uśmiech trochę rozjaśnił cienie na zapadniętym od boleści, szlachetnym obliczu 

pacjenta. 

 

-  Dzięki  Bogu  -  rzekł  -  i  panu.  -  Prawdziwy  cud  -  Żaden  cud.  Zwykły  zabieg 

chirurgiczny.   

-  Ach!  A  osoba  chirurga?  To  jest  cud.  Któż  by  uwierzył,  że  zostałem  uzdrowiony 

przez kapitana Blooda? 

Wysoki i gibki Piotr Blood odwijał już rękawy cienkiej batystowej koszuli. Jego oczy, 

tak  zadziwiająco  niebieskie  pod  czarnymi  brwiami  i  w  opalonej  na  kolor  mahoniu,  orlej 

twarzy, z powagą mierzyły rozmówcę. 

-  Lekarzem  zostaje  się  na  całe  życie  -  zauważył  filozoficznie,  jakby  tytułem 

wyjaśnienia. - A ja byłem kiedyś lekarzem, jak chyba wiadomo panu. 

- Jak przekonałem się na własnej skórze, z pożytkiem dla niej. Ale jakiż to alchemik 

losu zmienia lekarza w bukaniera? Kapitan Blood uśmiechnął się w zadumie. 

-  Moje  kłopoty  wzięły  się  z  myślenia  -  podobnie  jak  w  pańskim  przypadku  - 

wyłącznie o obowiązku lekarza, z tego, że w rannym widziałem tylko pacjenta, nie dbając o 

to,  skąd  pochodzą  jego  rany.  Był  nieszczęsnym  buntownikiem,  walczącym  u  boku  księcia, 

background image

Mon-moutha.  Kto  opatruje  buntownika,  ten  jest  buntownikiem.  Tak  głosi  prawo 

chrześcijańskich  istot  ludzkich.  Przyłapano  mnie  z  krwią  na  rękach,  przyłapano  na  ohydnej 

zbrodni  opatrywania  ran  buntownikowi  i  zostałem  za  to  skazany  na  śmierć.  Złagodzono  mi 

karę,  bynajmniej  nie  z  miłosierdzia.  W  koloniach  byli  potrzebni  niewolnicy.  Z  ładunkiem 

podobnych  nieszczęśników  przewieziono  mnie  za  morze  i  sprzedano  na  Barbadosie. 

Uciekłem i sądzę, że chirurg musiał umrzeć mniej więcej w tej samej chwili, w której narodził 

się kapitan Blood. Jednak duch lekarza nadal pokutuje w ciele bukaniera, o czym pan sam się 

przekonał, don Ilario. 

-  Z  wielkim  dla  siebie  pożytkiem  i  głęboką  wdzięcznością.  A  ten  duch  dalej 

praktykuje niebezpieczne miłosierdzie, które zabiło lekarza? 

- Ach! 

Żywe  oczy  z  przenikliwym  błyskiem  obserwowały  rumieniec  pokrywający  blade 

policzki Hiszpana i dziwny wyraz jego spojrzenia. 

- Nie obawia się pan, kapitanie, że historia może się powtórzyć? 

- Ja już niczego się nie obawiam. 

Blood  sięgnął  po  kaftan  z  czarnej  satyny,  bogato  obszytej  srebrnym  galonem. 

Poprawił kaftan na ramionach, przed lustrem ułożył na szyi kosztowny kołnierz z brabanckiej 

koronki, odrzucił pukle czarnej peruki i,  gotów do wyjścia, przystanął wytworny i męski w 

każdym calu, bardziej pasując do antykamer Eskurialu niż do rufowego pokładu na pirackim 

okręcie. 

-  Proszę  teraz  odpocząć,  najlepiej  przespać  się  do  wybicia  ośmiu  szklanek.  Nie  ma 

objawów  gorączki.  Niemniej  zalecam  spokój.  Pacjent  jednak  nie  zdradzał  ochoty  do 

zażywania spokoju. 

-  Jedną  chwilkę,  don  Pedro...  Proszę  jeszcze  nie  odchodzić...  Ta  sytuacja  mnie 

zawstydza. Nie mogę tak kłamać, mając ten wielki dług wdzięczności wobec pana. Ja żegluję 

pod fałszywą banderą. 

Ironiczny uśmiech zagościł na wąskich wargach Blooda. 

- Czasami to bardzo wygodne, jak sam miałem okazję się przekonać. 

- Och, to zupełnie, co innego! Ja plamię swój honor. Dla pana 

-  podjął  nagle,  nie  spuszczając  czarnych  oczu  z  kapitana  -  jestem  tylko  jednym  z 

czwórki  hiszpańskich  rozbitków,  których  pan  uratował  z  owej  rafy  przy  Saint  Yincent  i 

wspaniałomyślnie  podjął  się  wysadzić  w  Santo  Domingo.  Moje  poczucie  honoru  wymaga, 

aby pan poznał całą prawdę. 

Blood miał lekko rozbawioną minę. 

background image

- Wątpię, czy mógłby pan wnieść dużo nowego do mej wiedzy. Mam przyjemność z 

don  Ilario  de  Saavedra,  nowym  królewskim  gubernatorem  Hispanioli.  Zanim  się  rozbił  w 

wichurze, pański okręt  wchodził w skład eskadry markiza Riconete, z którym otrzymaliście 

wspólne  zadanie  oczyszczenia  Morza  Karaibskiego  od  tego  wcielonego  diabła,  pirata  i 

bukaniera, nieprzyjaciela Boga i Hiszpanii imieniem Piotr Blood. 

Bezbrzeżne zdumienie odmalowało się na obliczu don Ilaria. 

- Yirgen Santissima - Panno Przenajświętsza! To pan wie o tym? 

-  Z  chwalebną  roztropnością  włożył  pan  swoją  nominację  do  kieszeni  tuż  przed 

zatonięciem  pańskiego  okrętu.  Z  roztropnością  nie  mniej  chwalebną  ja  ją  sobie  obejrzałem 

zaraz po wciągnięciu pana na pokład. W moim fachu nie przesadza się z dobrymi obyczajami. 

Ta szczera odpowiedź tyleż wyjaśniła, co na nowo zdumiała Hiszpana. 

-  I  mimo  to  nie  tylko  obszedł  się  pan  ze  mną  łaskawie,  ale  odwozi  mnie,  w  rzeczy 

samej, do Santo Domingo. - Nagle zrzedła mu mina. 

- Ale, rozumiem. Pan liczy na moją wdzięczność i... 

Kapitan Blood przerwał mu w pół słowa.  

- Wdzięczność? - Zaśmiał się. - To ostatnie uczucie, na jakie bym liczył. Ja liczę tylko 

na siebie, mój panie, i na nic więcej. No i niczego się nie obawiam, jak już wspomniałem. A 

pan  niczego  nie  jest  dłużny  bukanierowi,  tylko  lekarzowi,  co  oznacza  dług  zaciągnięty  u 

ducha.  Czyli  umorzony.  Proszę  się  nie  trapić,  czy  ma  pan  zobowiązania  wobec  mnie,  czy 

wobec króla. Zostałem ostrzeżony. Dajcie sobie spokój, don Ilario. 

Z  tymi  słowy  opuścił  skołowanego  i  oszołomionego  Hiszpana.  Wychodząc  na 

śródokręcie,  gdzie kręciło się dobre osiem dziesiątków piratów, jakaś połowa załogi,  Blood 

zauważył mętność w niedawno klarownym i czystym powietrzu. Pogoda wcale się nie ustaliła 

na  dobre  po  przejściu  huraganu  ponad  tydzień  temu,  kiedy  to  kapitan  wziął  na  pokład  don 

Ilaria  i  jego  trzech  towarzyszy  ze  skalistej  wysepki,  na  którą  wyrzucił  ich  sztorm.  Właśnie 

przez  te  przeciwne,  dość  gwałtowne  wiatry  na  przemian  z  okresami  bezwietrznej  ciszy, 

„Święty Filip" wciąż nie osiągnął portu przeznaczenia, znajdując się około dwudziestu mil na 

południe od Saony. Z żaglami to zwisającymi, to wypełnionymi podmuchami wiatru, ledwie 

pełznął teraz po łagodnie rozkołysanej, połyskliwej toni w kolorze najciemniejszego fioletu. 

Odległe wzgórza Hispanioli niedawno jeszcze widoczne wyraźnie po prawej burcie, obecnie 

zniknęły  w  szarej  mgiełce.  Nawigator  Chaffinch,  stojący  przy  rumplu  pod  ścianą  rufówki, 

zagadnął przechodzącego Blooda. 

-  Idzie  nowa  bieda,  kapitanie.  Zaczynam  wątpić,  czy  w  ogóle  dojdziemy  do  Santo 

Domingo. Mamy Jonasza na pokładzie. 

background image

Co się tyczyło biedy, Chaffinch miał rację. W południe dmuchnął wiatr od zachodu, 

przynosząc  taki  sztorm,  że  koło  północy  wszystkich  na  pokładzie  opadła  mimochodem 

wypowiedziana  przez  nawigatora  wątpliwość,  czy  w  ogóle  dojdą  do  Santo  Domingo.  Pod 

nawałą  ulewy,  przy  trzasku  piorunów  i  wśród  walących  weń  olbrzymich  fal,  okręt  stawiał 

czoło  wichurze,  uparcie  sztormując  na  północny  zachód.  Dopiero  o  świcie  wyzionąwszy 

resztki  tchu,  wichura  odstąpiła  „Świętego  Filipa",  który  nurzając  się  w  czarnej  toni  i  w  jej 

długich, gładkich wałach wodnych, rachował i lizał swoje rany. Wyrwana poręcz nadburcia 

pokładu rufowego poszła na dno razem z falkonetami. Morze zabrało szalupę ze śródokręcia, 

a  pogruchotane  kawałki  drugiej  leżały  na  desce  rozprzowej,  wczepione  pomiędzy  wanty  i 

paduny  fokmasztu.  Ze  wszystkich  zniszczeń  nad  pokładem  najpoważniejsze  było 

uszkodzenie,  jakiemu  uległ  grotmaszt.  Pękł  i  nie  dość,  że  stał  się  bezużyteczny,  to  jeszcze 

groził  runięciem.  Trzeba  jednak  oddać  gwałtownej  wichurze  tę  małą  sprawiedliwość,  że 

przeniosła ich prawie do samego celu podróży. Na północy, o niecałe pięć mil przed dziobem 

widniała  El  Rosario,  za  którą  leżało  Santo  Domingo.  Don  Ilario  musiał  w  swoim  własnym 

interesie  zapewnić  im  nietykalność  na  wodach  hiszpańskiego  portu  i  pod  lufami  dział 

portowej twierdzy króla Filipa. 

Był  jeszcze  dość  wczesny,  jasny  już  i  promienny  ranek  po  burzy,  kiedy  poobijany 

okręt tylko pod bezanem i skośnymi żaglami wydętymi łagodną bryzą, ale bez skrawka płótna 

na gołym grotmaszcie, jeśliby pominąć banderę Kastylii pod jego jabłkiem, mozolnie minął 

dawno  temu  naniesiony  nurtami  Ozamy  naturalny  falochron  i  wszedł  wąskim  wschodnim 

kanałem do przedporcia Santo Domingo. Wysondowawszy osiem sążni przy samym brzegu 

mierzei,  wznoszącej  się  na  koralowym  fundamencie  niczym  molo,  „Święty  Filip"  dobił  do 

owej szerokiej wówczas na ćwierć i długiej na blisko milę wyspy, przez całą długość której 

biegła środkiem niska grań zwieńczona kępami sabali. Tutaj okręt rzucił kotwicę i wystrzałem 

z działa oddał salut najwspanialszemu w Nowej  Hiszpanii miastu po drugiej stronie zalewu. 

Jaśniało  nieskazitelną  bielą  i  urodą,  jak  bezcenny  klejnot  w  szmaragdowym  pierścieniu 

rozległej  sawanny,  miasto  placów,  pałacowych  rezydencji  i  kościołów  jakby  żywcem 

przeniesionych  z  Kastylii,  z  górującą  nad  wszystkim  iglicą  katedry,  miejscem  ostatniego 

spoczynku prochów Krzysztofa Kolumba. 

Przy białym molo wszczął się ruch i niebawem ku „Świętemu Filipowi" pośpieszyła 

gromada łodzi pod wodzą dwudziestowiosłowej złoconej barki, powiewającej żółto-czerwoną 

flagą  Hiszpanii.  Pod  czerwonym  nettem  ze  złotymi  frędzlami,  odziany  w  beżowe  tafty  i 

szerokoskrzydły  kapelusz  z  piórem,  siedział  w  barce  gruby,  smagły  dostojnik  o  nalanych, 

background image

sinawych policzkach, który już wkrótce pocąc się t sapiąc, wkraczał po burtowym trapie na 

śródokręcie fregaty. 

Kapitan  Blood  cały  w  czarnej  i  srebrnej  gali  oczekiwał  gościa  przy  wyniesionej  na 

pokład  leżance  z  przykutym  do  niej  don  Ilariem.  Rannemu  dotrzymywali  kompanii  trzej 

współrozbitkowie, za nimi zaś szereg bukanierów strojnych w moriony i kirysy hiszpańskiej 

piechoty prężył się z muszkietami u nogi. Don Clemente Pedroso, ustępujący gubernator, na 

którego  miejsce  przybywał  don  Ilario,  nie  dał  się  jednak  zwieść  pozorom.  Rok  temu,  u 

brzegów  Puerto  Rico,  na  pokładzie  zdobytego  i  złupionego  przez  kapitana  Blooda  galeonu, 

Pedroso spotkał się z piratem twarzą w twarz, a twarzy Blooda nie można było zapomnieć. 

Don Clemente raptownie przystanął w pół kroku. Na jego śniadym,  gruszkowatego kształtu 

obliczu  odmalowała  się  mieszanina  strachu  i  złości.  Kapitan  złożył  mu  dworny  ukłon, 

zamiatając pokład piórem kapelusza. 

- Myślę, że pamięć waszej ekscelencji przynosi mi zaszczyt. Proszę jednak nie sądzić, 

że  żegluję  pod  fałszywą  banderą.  -  Wskazał  w  górę  na  flagę,  która  umożliwiła  „Świętemu 

Filipowi" złożenie tej wizyty. - To z powodu obecności na pokładzie don Ilaria de Saavedra, 

nowego gubernatora Hispanioli z ramienia króla Filipa. 

Don  Clemente  wlepił  wzrok  w  blade,  szlachetne  oblicze  człowieka  na  leżance,  nie 

mówiąc  słowa,  tylko  głośno  sapiąc,  podczas  gdy  don  Ilario  pokrótce  wyjaśnił  sytuację  i 

przedłożył  królewski  dokument,  nieco  rozmyty  od  morskiej  kąpieli,  ale  wciąż  czytelny. 

Przedstawił również trzech uratowanych razem z nim Hiszpanów oraz zapewnił, że wszystko 

potwierdzi ostatecznie markiz Riconete, admirał wielkiego oceanu, który lada dzień zawinie 

ze swoją eskadrą do Santo Domingo. 

Don  Clemente  w  ponurym  milczeniu  wysłuchał  tych  słów  i  z  ponurą  miną  obejrzał 

dokument.  Sytuacja,  oraz  obecność  kapitana  Blooda  budziły  w  nim  wściekłość,  którą 

przezornie starał się od tej chwili pokrywać wyniosłą postawą. Jednak rzucało się w oczy, że 

spieszno mu było do pożegnania. 

-  Moja  barka  jest  do  dyspozycji  waszej  ekscelencji,  don  Ilario.  Chyba  nic  nas  tu  nie 

zatrzymuje. 

Na  wpół  obrócił  się  do  odejścia,  w  swej  niepohamowanej  pysze  już  w  ogóle  nie 

dostrzegając kapitana Blooda, 

- Nic - przyznał don Tlario - poza złożeniem podziękowania memu wybawcy i spłatą 

długu wdzięczności. 

-  Mniemam,  naturalnie,  że  musimy  pozwolić  mu  swobodnie  odpłynąć  -  nie 

odwracając się, cierpko rzucił don Clemente. 

background image

-  Chyba  nie  miałbym  wstydu,  odpłacając  się  taką  małą  i  nędzną  monetą  -  rzekł  don 

Ilario  -  zwłaszcza  przy  obecnym  stanie  jego  okrętu.  I  tak  będzie  to  tylko  drobnym 

zadośćuczynieniem  za  oddaną  mi  wielką  przysługę,  jeśli  pozwolimy  kapitanowi  zaopatrzyć 

się tutaj  w drewno i  wodę, świeżą żywność i łodzie w zastępstwie tych, które stracił. Musi 

również otrzymać prawo azylu w Santo Domingo na dokonanie napraw. 

-  Naprawami  nie  potrzebuję  kłopotać  Santo  Domingo  -  wtrącił  Blood.  -  Tutaj  mi 

będzie  wprost  idealnie  i  za  pańskim  pozwoleniem,  don  Clemente,  chwilowo  obejmę  tę 

wysepkę w posiadanie. 

Don  Clemente,  w  którym  wszystko  się  gotowało  podczas  wypowiedzi  don  Ilaria, 

obrócił się i nagle wybuchnął. 

- Za moim pozwoleniem?! - zawołał, żółknąc na twarzy. - Dziękuję Bogu i wszystkim 

świętym, że nie dźwigam tej hańby, skoro to don Ilario jest gubernatorem. 

Saavedra zmarszczył brwi. 

- Proszę o tym nie zapominać - wycedził zimno - i spuścić z tonu, don Clemente, jeśli 

łaska. 

-  Och,  sługa  uniżony  waszej  ekscelencji  -  ustępujący  gubernator  pokłonił  się  z 

jadowitą  ironią.  -  Pańskie  rozkazy,  naturalnie,  zadecydują,  ile  czasu  ten  wróg  Boga  i 

Hiszpanii będzie korzystał z gościny i protekcji Jego Katolickiej Królewskiej Mości. 

- Tyle, ile będzie potrzebował na dokonanie napraw. 

-  Rozumiem.  A  kiedy  już  ich  dokona,  ma,  naturalnie,  odpłynąć  bez  przeszkód,  aby 

dalej napadać i grabić okręty Hiszpanii? 

- Ma moje słowo - odparł Saavedra lodowatym tonem - że może swobodnie odpłynąć, 

i  że  przez  następne  czterdzieści  osiem  godzin  nie  podejmiemy  pościgu  ani  innych  kroków 

przeciwko niemu. 

- I na to ma pańskie słowo? Na wszystkie kręgi piekła! On ma pańskie słowo... 

- I on tak sobie myśli, że przezornie będzie mieć również pańskie słowo, przyjacielu - 

przerwał mu Blood z szyderczą uprzejmością. 

Nie  kierował  nim  strach  o  własną  skórę,  lecz  wielkoduszność  wobec  don  Ilaria  - 

ponosząc  wspólną  odpowiedzialność,  don  Clemente  nie  mógłby  później  wystąpić  przeciw 

swemu następcy, o co kapitan podejrzewał byłego gubernatora. 

Don Clemente omal nie padł trupem. Gwałtownie zamachał rękami. 

-  Słowo!  Moje  słowo!  -  dławił  się  ze  złości.  Twartnu  nabrzmiała,  jakby  miało  ją 

rozsadzić. - Myślisz, że ja dam słowo pirackiemu zbójowi? Myślisz... 

background image

Och,  jak  pan  sobie  życzy.  Jeśli  pan  woli,  mogę  zakuć  pana  w  dyby  pod  pokładem  i 

zatrzymać obu, pana i don Ilaria na okręcie do czasu, gdy będę znów gotów wyjść w morze. 

- To gwałt. 

Kapitan Blood wzruszył ramionami. 

-  Może  pan  tak  to  nazwać.  Ja  nazywam  to  braniem  zakładników.  Don  Clemente  z 

coraz większą nienawiścią przeszywał go spojrzeniem. 

- Muszę zaprotestować. Pod przymusem... 

-  Pod  żadnym  przymusem.  Albo  gwarantuje  mi  pan  bezpieczeństwo,  albo  zakuwam 

pana w dyby Ma pan wolny wybór. I gdzie tu przymus? 

Milczenie przerwał don llario. 

- Opamiętaj się, mój panie! Pański opór jest wysoce nie na 

miejscu. Jeśli nie zaręczycie słowem honoru, to poniesiecie konsekwencje, mój panie. 

Tak przyparty do muru  don Clemente, mimo  całej  zawziętości  i wbrew sobie złożył 

wymagane  przyrzeczenie.  Po  czym  zły  jak  osa  zszedł  z  pokładu,  w  przeciwieństwie  do  don 

Ilaria, który dopiero po dwornym pożegnaniu został wraz z leżanką spuszczony na stropach* 

do czekającej  barki. Don llario i  kapitan Blood  rozstali  się wśród zapewnień o wzajemnym 

szacunku  i  przyjaźni,  mając  pełną  świadomość,  że  po  wygaśnięciu  rozejmu  bynajmniej  nie 

powstrzymają  one  nowego  gubernatora  od  podjęcia  wrogich  działań,  podyktowanych 

służbowymi  obowiązkami.  Kapitan  z  uśmiechem  patrzył,  jak  powiewająca  flagą,  czerwona 

barka  łyska  wiosłami  i  pruje  przez  zalew  w  kierunku  mola*.  Kilka  mniejszych  łodzi 

popłynęło  w  ślad  za  nią.  Przy  burcie  „Świętego  Filipa"  pozostali  handlarze  w  łodziach 

pełnych owoców, warzyw, świeżych ryb i mięsa, licząc na sprzedaż swych towarów i wcale 

się nie przejmując, że kupiec jest piratem. 

Wolverstone, jednooki olbrzym, nieodstępny towarzysz Blooda od wspólnej ucieczki 

z Barbadosu, oparł się przy nim o nadburcie. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie  będziesz  zbytnio  polegał  na  słowie  tej  opasłosinej, 

gubernatorskiej gęby? 

- Ajaj, Ned, to  brzydko  mieć taką podejrzliwą naturę. Człowiek ślubuje  pod słowem 

honoru, a ty musisz wyrządzać mu krzywdę, powątpiewając w jego szczerość? Wstyd, Ned, 

oj  wstyd,  ale  mimo  wszystko,  aby  nie  narażać  go  na  pokusy,  ufortyfikujemy  się  na  naszej 

wyspie. 

Nie zwlekając, wzięli  się po piracku,  czyli szybko i  fachowo, do roboty. Zbudowali 

schodnie łączące okręt z wyspą i na ten skrawek piasku i korali wytoczyli dwadzieścia cztery 

działa „Świętego Filipa", tak je rozmieszczając, żeby trzymały port pod ostrzałem. Wznieśli 

background image

namiot  z  żaglowego  płótna,  ściąwszy  palmy  na  podpory,  założyli  kuźnię  i  położywszy 

uszkodzony maszt, ściągnęli go na ląd do naprawy. Okrętowi cieśle przystąpili tymczasem do 

reperacji nadbudówek, a pirackie załogi trzech łodzi dostarczonych z rozkazu don 

Ilaria  zwoziły  pitną  wodę,  drewno  i  niezbędne  zapasy,  za  które  Blood  skrupulatnie 

płacił co do grosza. 

Piraci  pracowali  dwa  dni  bez  przerw  i  przeszkód.  Rankiem  dnia  trzeciego  warta 

podniosła alarm, jednak nie od strony portu ani  miasta naprzeciwko mierzei, lecz od strony 

otwartego morza za plecami piratów. Pilnie wezwany kapitan Blood wyszedł na grań, żeby ze 

szczytu  wzniesienia  rozpatrzyć  się  w  sytuacji.  To  warzy  szli  mu  Wolverstone,  Chaffinch, 

Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, dzielący z Bloodem koleje losu, oraz Ogle, były kanonier 

królewskiej marynarki. W odległości niecałej mili od wyspy ujrzeli eskadrę pięciu galeonów, 

które w glorii wimpli i bander szły pod wszystkimi żaglami, pełnymi słabej, lecz wzmagającej 

się  morskiej  bryzy.  Na  oczach  grupki  pirackiej  starszyzny  wykwitł  biały  obłoczek  dymu  w 

kształcie  kalafiora  przy  burcie  prowadzącego  galeonu,  a  salut  armatni  na  dobre  rozbudził 

grzmotem jeszcze wpół uśpione miasto. 

- Piękny widok - zauważył Chaffinch. 

- Dla poety albo kapitana okrętu odparł Blood. - A ja dziś nie jestem ani jednym, ani 

drugim. Sądzę, że to będzie admirał wielkiego oceanu króla Filipa, markiz Riconete. 

-  A  on  nie  dał  słowa  honoru,  że  zostawi  nas  w  spokoju  -  ponuro  i  zbytecznie 

przypomniał Wolverstone. 

- Już ja postaram się, aby to uczynił, zanim go przepuścimy przez Smoczą Gardziel. 

Blood  obrócił się na pięcie i  złożywszy dłonie w trąbkę, donośnie i  wyraźnie wydał 

rozkazy  kilkudziesięciu  piratom  przy  stojących  w  dole  działach.  Gromada  natychmiast 

przystąpiła  do  wykonania  poleceń  i  przez  najbliższe  pięć  minut  wszyscy  zwijali  się  jak  w 

ukropie,  ciągnąc  i  taszcząc  dwa  rufowe  działa  „Świętego  Filipa"  na  szczyt  wzniesienia. 

Ledwie  ustawiono  te  używane  do  ostrzeliwania  ścigających,  ciężkie  kanony,  o  donośności 

półtorej mili, a już Ogle migiem wyrychtował jedną z nich. Po komendzie Blooda przyłożył 

lont do zapału i posłał trzydziestofuntową kulę prościutko po trawersie przed oddalony o trzy 

ćwierci  mili  dziób  admiralskiego  okrętu.  Nie  istnieje  żaden  sygnał  szybciej  i  skuteczniej 

kładący okręt w dryf. 

Zaskoczenie  zaskoczeniem,  ale  ten  trzydziestofuntowy  grom  z  jasnego  nieba 

zatrzymał  markiza  Riconete  niemal  w  miejscu.  Ze  sterem  wychylonym  do  oporu  okręt 

admirała wykonał zwrot na bakburtę i stanął w łopocie. Na dźwięk trąbki, której nikłe tony 

doleciały ponad skąpaną w słońcu tonią aż do piratów, cztery pozostałe galeony powtórzyły 

background image

ten sam manewr. Szalupa spuszczona z flagowego okrętu pomknęła w kierunku wyspy, żeby 

zbadać źródło cudu. 

Piotr  Blood  z  Chaffinchem  i  jeszcze  dziesiątkiem  swoich  ludzi  oczekiwał  przybicia 

szalupy  do  plaży.  Wolverstone  i  Hagthorpe  zajęli  stanowiska  po  drugiej  stronie  mierzei, 

obserwując zamarły w napięciu port i molo. Młody, wymuskany oficer wysiadł z szalupy na 

brzeg i w imieniu admirała zażądał wyjaśnień wrogiego powitania. Otrzymał je. 

- Dokonuję tutaj naprawy okrętu, na co mi zezwolił don Ilario de Saveedra w podzięce 

za  pewną  drobną  przysługę,  którą  miałem  honor  mu  oddać,  kiedy  rozbił  się  podczas 

niedawnej burzy. Admirał wielkiego oceanu musi potwierdzić zezwolenie don Ilaria i złożyć 

własne ślubowanie, że zostawi mnie w spokoju do zakończenia niezbędnych napraw, zanim 

zaryzykuję wpuszczenie was do portu. 

Młody oficer zesztywniał z oburzenia. 

- Niezwykłe to słowa, mój panie. Kim jesteście? 

- Nazywam się Blood. Kapitan Blood, do usług. 

- Kapitan... Kapitan Blood! - młodzieniec szeroko otworzył oczy.  - Ty jesteś kapitan 

Blood? - Znienacka parsknął śmiechem. - I ty masz czelność przypuszczać, że... 

-  Nie  podoba  mi  się  ta  „czelność"  -  przerwał  mu  Blood.  -  A  jeśli  chodzi  o  to,  co  ja 

przypuszczam, proszę za mną. Oszczędzimy sobie jałowej dyskusji. 

Ociągając się, Hiszpan podążył za nim w górę zbocza. Przystanęli na szczycie. 

-  Miał  mi  pan  właśnie  powiedzieć,  rzecz  jasna  -  podjął  Blood  -  abym  lepiej  polecił 

duszę  Bogu,  bo  armaty  waszej  eskadry  zmiotą  mnie  z  tej  wyspy.  Proszę  łaskawie  rzucić 

okiem. 

Końcem długiej hebanowej laski wskazał krzątaninę u stóp wyniosłości, gdzie barwny 

zastęp  piratów  dwoił  się  i  troił  przy  ściągniętych  na  ląd  działach  okrętowych.  Sześć 

przetaczano  na  nowe  pozycje,  skąd  ogniem  na  wprost  mogły  niepodzielnie  panować  nad 

wąskim kanałem Smoczej Gardzieli. Grań całkowicie osłaniała tę baterię przed ewentualnym 

ostrzałem od strony morza. 

-  Chyba  się  pan  orientuje  w  celu  tego  przedsięwzięcia.  I  być  może  słyszał  pan,  że 

ogień  mojej  artylerii  jest  wyjątkowo  celny.  A  gdyby  nawet  nie  był,  mogę  bez  przechwałek 

zapewnić,  a  pan,  jako  człowiek  inteligentny  bez  wątpienia  zgodzi  się  ze  mną,  że  pierwszy 

okręt, który wysunie bukszpryt* zza tego tam cypelka, pójdzie na dno, nim zdąży dać ognia 

ze swoich dział. - Z czarującym wdziękiem wsparł się na lasce. - Proszę przekazać pańskiemu 

admirałowi wszystko, czego pan się tu dowiedział oraz moje ukłony i zapewnienie, że może 

wejść  do  portu  Santo  Domingo,  gdy  tylko  złoży  obietnicę,  o  którą  proszę,  lecz  ani  chwili 

background image

wcześniej. -Odprawił Hiszpana gestem. - Bóg z wami, mój panie. Chafflnch, odprowadź pana 

oficera do łodzi. 

Zaślepiony  złością  Hiszpan  nie  zdobył  się  na  żadną  wymianę  grzeczności.  Na 

pożegnanie  zmełł  w  ustach  jakąś  hiszpańską  mieszaninę  teologii  ze  sprośnością  i  wściekły 

zbiegł  na  dół.  Łódź  zabrała  go  z  powrotem  do  admirała.  Jednak  albo  niedokładnie  zdał 

sprawę, albo admirał nie należał do ludzi, których łatwo przekonać. Bowiem godzinę później 

salwy przeorały grań, a huk dział eskadry wstrząsnął powietrzem poranka. 

Spłoszone  mewy  poderwały  się  i  krążyły  z  wrzaskiem  nad  wyspą.  Za  to  piraci  nic 

sobie  nie  robili  z  kanonady,  osłonięci  naturalnym  bastionem  grani  przed  nawałą  żelaza.  W 

okresie  słabszego  ognia  Ogle  niczym  wąż  podpełznął  na  górę  do  stanowisk  kanon  tak 

usadowionych, że wysuwały tylko szyje ponad granią. Pomaleńku, starannie wymierzył jedno 

działo. Nie mógł chybić do takiego celu, jaki stanowiły ostrzeliwujące mierzeję, oddalone o 

trzy czwarte mili hiszpańskie okręty w szyku torowym. Z kanony, której istnienia nikt wśród 

Hiszpanów  nie  podejrzewał,  Ogle  wpakował  trzydziesto-funtową  kulę  w  środkowy  galeon, 

roztrzaskując  nadburcie  śródokręcia.  Kula  ostrzegła  markiza,  że  skończyła  się-zabawa  w 

bezkarne bombardowanie piratów. Zagrały trąbki, cała eskadra wykonała zwrot przez sztag i 

odeszła  halsem  pod  przybierający  na  sile  wiatr.  Ogle  pożegnał  Hiszpanów  kulą  z  drugiego 

działa,  już  bardziej  na  wiwat,  lecz  i  tak  nieźle  popędzając  im  kota.  Gwizdnął  na  swoich 

kanonierów, aby bez pośpiechu załadowali działa podczas sromotnej ucieczki wroga. 

Przez  cały  dzień  Hiszpanie  leżeli  w  dryfie  poza  zasięgiem  dział  Ogle'a,  oddaleni  na 

bezpieczną,  ich  zdaniem,  odległość  półtorej  mili.  Korzystając  z  okazji,  Blood  polecił 

wciągnąć  pod  grań  jeszcze  sześć  armat  i  umocnić  przedpiersie  baterii,  na  co  połowa  palm 

poszła pod topór. Główne siły piratów, odzianych jedynie w luźne skórzane portki, migiem 

uwinęły  się  z  tą  robotą,  a  tymczasem  pozostali,  pod  kierunkiem  cieśli,  najspokojniej  w 

świecie  robili  swoje,  usuwając  uszkodzenia.  Ogień  buzował  w  kowalskim  ognisku,  młoty 

dzwoniły  na  kowadłach.  Tę  scenę  mrówczej  krzątaniny  nawiedził  pod  wieczór, 

przepłynąwszy  zalew  w  swojej  barce,  don  Clemente  Pedroso,  arcyod-ważny  z  miny,  choć 

ziemisty na twarzy, jak nigdy. Zaprowadzony na grań, gdzie kapitan Blood z pomocą Ogle'a 

nadal  dyrygował  budową  przedpiersia,  jego  ekscelencja,  pieniąc  się  ze  złości,  zapytał  jak 

bukanierzy sobie wyobrażają koniec tej całej zabawy. 

- Jeżeli ktoś żywi co do tego jakieś wątpliwości, to niech się nie łudzi - rzekł kapitan 

Blood.  -  Koniec  nastąpi  z  chwilą,  kiedy  admirał  zagwarantuje  mi  nietykalność,  o  którą 

prosiłem. 

background image

Czarne  oczka  don  Clemente'a  wyrażały  wrogość  i  wrogość  była  w  zmarszczce  u 

nasady jego haczykowatego nosa. 

- Pan nie zna markiza Riconete. 

- Jest jeszcze gorzej, bo markiz nie zna mnie. Ale myślę, że wkrótce obaj poznamy się 

bliżej. 

- To pan się łudzi.  Obietnica złożona przez don  Ilaria w niczym  nie wiąże admirała. 

On nigdy nie pójdzie z panem na ugodę. Blood roześmiał mu się w nos. 

- Przebóg, w takim razie może tkwić tam, gdzie jest, dopóki nie ujrzy dna w baryłkach 

z  wodą.  Potem  może  umierać  z  pragnienia,  albo  odpłynąć  na  poszukiwanie  wody.  Prawdę 

mówiąc,  chyba  nie  będziemy  musieli  czekać  tak  długo.  Pewnie  pan  zauważył,  że  wiatr 

przybiera  na  sile  od  południa.  Kiedy  zacznie  dmuchać  na  dobre,  pański  markiz  może  mieć 

kłopoty w sąsiedztwie brzegu. 

Don Clemente ulżył sobie, ciskając kilka zawoalowanych bluźnierstw. Blood sprawiał 

wrażenie, jakby się dobrze bawił. 

- Rozumiem pańską mękę. Pan już mnie widział, jak dyndam na szubienicy. 

- Niewiele rzeczy w życiu sprawiłoby mi większą przyjemność. 

- Niestety! Przykro mi, ale chyba będę musiał rozczarować waszą ekscelencję. Może 

zje pan ze mną kolację na okręcie? 

- Nie jadam z piratami, mój panie. 

- A jadaj pan sobie choćby i z diabłem - odparł Blood. 

I  don  Clemente  w  gniewie  poczłapał  na  swych  krótkich,  grubiutkich  nóżkach  z 

powrotem do barki. Wolverstone odprowadził go zasępionym okiem. 

- Bogać tam, Piotrze, mądrzej byłoby zatrzymać tego hiszpańskiego pajaca. Przysięga 

krępuje  go  nie  mocniej  niż  pajęczyna.  Podstępna  glista  dołoży  wszelkich  starań,  żeby  nam 

zaszkodzić, nie bacząc na przysięgi. 

- Zapominasz o don Ilario. 

- Myślę, że don Clemente też może zapomnieć o nim. 

- Będziemy mieć się na baczności - obiecał Blood z pewnością siebie. Tej nocy piraci 

spali  jak  zwykle  na  okręcie,  pozostawiwszy  jednak  obsługę  przy  działach  i  wachtę  w  łodzi 

zakotwiczonej  pośrodku  Smoczej  Gardzieli,  na  wypadek,  gdyby  admirał  wielkiego  oceanu 

próbował  przejść ryzykowny przesmyk pod osłoną nocnych ciemności.  Przez cały następny 

dzień,  a  była  to  niedziela,  wszystko  dalej  tkwiło  w  martwym  punkcie.  Za  to  w 

poniedziałkowy  ranek  rozwścieczony  admirał  ponownie  zasypał  mierzeję  gradem  kuł  i  po 

tym przygotowaniu śmiało wszedł do cieśniny, zamierzając przebić się siłą. 

background image

Bateria Ogle'a nic nie ucierpiała, ponieważ Hiszpanie nie znali ani jej rozmiarów, ani 

dokładnej  pozycji.  Ani  też  Ogle  nie  zdradził  się  wcześniej  niż  dopiero  wówczas,  gdy  miał 

wroga o pół mili. Wtedy dał salwę z czterech dział do prowadzącego galeonu. Dwa pociski 

chybiły, trzeci gruchnął w wysoki kasztel dziobowy, a czwarty trafił na linii wody i wywalił 

w kadłubie dziurę, przez którą zaczęło się wdzierać morze. Trzy pozostałe okręty hiszpańskie 

czym prędzej wykonały zwrot z wiatrem i uciekły prawym halsem na wschód. Przechylony 

na bok, uszkodzony galeon chwiejnie podążył za nimi, w ogromnym pośpiechu wyrzucając za 

burtę działa i  wszelki ciężki  sprzęt,  jakiego mógł się pozbyć, aby podnieść dziurę w burcie 

ponad linię wody. 

Tak  się  zakończyła  ta  próba  sforsowania  cieśniny,  zaś  Hiszpanie,  zawróciwszy  na 

wiatr  i  żeglując  lewym  halsem,  około  południa  znaleźli  się  na  swej  poprzedniej  pozycji  w 

odległości półtorej mili. Znajdowali się tam nadal, kiedy z Santo Domingo wypłynęła szalupa 

wioząca  list,  w  którym  nowy  gubernator  don  Ilario  nakazywał  markizowi  Riconete  przyjąć 

warunki  kapitana  Blooda.  Szalupa  musiała  walczyć  ze  wzburzonym  morzem,  jako  że  wiatr 

ponownie  przybrał  na  sile,  a  złowieszcze  czarne  chmury  zaciągnęły  południowy  horyzont. 

Zapewne obawa przed zmianą pogody w połączeniu z listem don Ilaria skłoniły markiza do 

ustępstwa w sytuacji, gdy upór zdawał się obiecywać jedynie upokorzenie. 

Tak więc znany już piratom hiszpański oficer znowu odwiedził wysepkę u wejścia do 

zalewu,  przywożąc  Bloodowi  żądane  przyrzeczenie  admirała  na  piśmie,  w  wyniku  czego 

galeony mogły się wieczorem schronić w porcie przed nadciągającą gwałtowną wichurą. Nie 

napastowane przepłynęły Smoczą Gardziel i rzuciły kotwicę pod miastem po drugiej stronie 

zatoki.  Markiz  Riconete  był  do  żywego  zraniony  w  swej  dumie,  toteż  bardzo  zajadły  spór 

rozgorzał  owego  wieczoru  w  pałacu  gubernatora.  Niebezpieczna  doktryna,  wyłożona  przez 

admirała i poparta przez don Clemente'a, że słowo dane pod groźbami nie wiąże honorowo, 

ścierała się do upadłego ze zdecydowanym, szlachetnym stanowiskiem don Ilaria, że warunki 

muszą być dotrzymane. 

Zaufanie  Blooda  do  danego  mu  słowa  honoru  stanowiło  źródło  rosnącej  irytacji 

Wolverstone'a, który nie wierzył w istnienie czegoś takiego jak hiszpańskie sumienie i honor. 

Bynajmniej  nie  uznawał  też  podjętych  środków  bezpieczeństwa  za  dostateczne,  choć  do 

strzeżenia  Smoczej  Gardzieli  pozostawiono  tylko  sześć  dział,  a  cała  reszta  została  teraz 

przetoczona  i  wycelowana  na  port.  Kilka  następnych  spokojnych  dni  wcale  nie  uśpiło 

czujności  w  jednym  lecz  bystrym  oku  olbrzyma,  jednak  dopiero  w  piątkowy  ranek,  kiedy 

mając już naprawiony maszt, byli prawie gotowi do wyjścia w morze, Wolverstone wypatrzył 

background image

wreszcie  coś,  jak  mu  się  wydawało,  godnego  uwagi.  Pod  wpływem  tej  obserwacji  wezwał 

Blooda na rufę „Świętego Filipa". 

- Jakiś dziwny ruch szalup odchodzi tam w tę i we w tę, pomiędzy hiszpańską eskadrą 

a molem. Sam popatrz. I tak to już leci dobre pół godziny. Łodzie pełne ludzi płyną do mola, 

a wracają puste do okrętów. Może mi powiesz, co tam jest grane? 

- To chyba zupełnie jasne - rzekł Blood. - Wysadzają załogi 

na ląd. 

- Tyle i ja wygłówkowałem. Ale czy mógłbyś mnie oświecić, jaki jest sens albo cel tej 

operacji?  Gdzie  nie  ma  sensu,  tam  zwykle  się  kryje  coś  złego.  Nie  zaszkodzi  tej  nocy 

postawić na wyspie ludzi pod bronią. 

Chmura  na  czole  Blooda  wskazywała,  że  Wolverstone'owi  udało  się  zasiać  ziarno 

podejrzenia. 

- Diablo to dziwne, w rzeczy samej. A jednak... Przebóg, nie uwierzę, żeby don Ilario 

zdradził. 

- Nie chodzi  o don  Ilaria, tylko  o don Clemente'a. Słowo honoru nie powstrzyma tej 

pełnej żółci małpy od żadnego świństwa. A jeśli  z Riconete'a jest drugi  taki gagatek, na co 

wygląda... 

- Don Ilario ma teraz władzę. 

-  Nie  przeczę.  Ale  oprócz  władzy  jeszcze  ma  złamaną  nogę  i  siedzi  w  łóżku,  więc 

tamci dwaj mogą go śmiało olewać, wiedząc, że sam król Filip dałby im rozgrzeszenie. 

- Jeżeli dybią na naszą zgubę, to po co wysadzają załogi na ląd? 

- Liczyłem, że kto jak kto, ale ty, Piotrze, potrafisz mi rozwiązać tę zagadkę. 

-  Skoro  nie  potrafię,  będę  musiał  pójść  i  poszukać  rozwiązania.  Właśnie  przybił  do 

burty barkas* handlarza owocami. Blood wychylił się przez poręcz nadburcia. 

- Hej, człowieku! - zawołał. - Dajcie te bataty na pokład. 

Obróciwszy  się,  wezwał  kilku  piratów  ze  śródokręcia  i  rzucił  im  krótkie  polecenie, 

zanim sprzedawca owoców z koszami batatów na głowie wspiął się po trapie. Poproszony do 

kabiny  kapitańskiej,  poszedł  nie  podejrzewając,  że  zawieruszy  się  do  końca  dnia.  Jego 

metyski  pomocnik  został  podobnie  zwabiony  na  pokład  i  zamknięty  ze  swoim  patronem  w 

ładowni.  A  wówczas  brudnawy,  bosy,  opalony  jegomość  w  zatłuszczonej  koszuli,  luźnych 

perkalowych  spodniach  i  w  chuście  portowego  handlarza  na  głowie  zszedł  z  pokładu 

„Świętego  Filipa"  do  barkasu  i  odprowadzany  niespokojnymi  spojrzeniami  zgromadzonych 

przy nadburciu piratów powiosłował przez zalew w kierunku hiszpańskiej eskadry. Dobiwszy 

do  admiralskiego  galeonu,  pokrzykiwał  przez  jakiś  czas,  wychwalając  swoje  towary  po 

background image

próżnicy. Wreszcie zadudniły kroki na pokładzie. Wartownik w morionie stanął przy relingu i 

kazał  mu  się  zabierać  razem  z  owocami  do  diabła,  dorzucając  niedyskretną,  ale  już  zbędną 

informację,  że  nikogo  nie  ma  na  okręcie,  czego  tylko  taki  głupek  mógł  nie  zauważyć. 

Pomostując  ordynarnie,  handlarz  odpłynął  do  mola,  wysiadł  z  barkasu  i  poszedł  ugasić 

pragnienie  w  portowej  tawernie,  gdzie  było  rojno  od  marynarzy  hiszpańskiej  eskadry.  Przy 

dzbanie wina wkupił się w łaski gromady Hiszpanów swoją niezwykłą  opowieścią o morzu 

krzywd  doznanych  z  rąk  piratów  i  zajadłą  krytyką  admirała  za  to,  że  pozwala  piratom 

panoszyć się na mierzei u wejścia do portu, zamiast wyprawić ich najkrótszą drogą do piekła. 

Płynny hiszpański handlarza nie budził żadnych podejrzeń, a wojowniczość i jawna nienawiść 

do morskich rozbójników zyskały mu powszechne uznanie. 

- To nie nasz admirał  - zapewnił  go jakiś bosman.  - Markiz nigdy by nie poszedł  na 

układy z tą hołotą. To wina tego mięczaka, gubernatora Hispanioli. To on dał im zezwolenie 

na naprawę okrętu. 

-  Gdybym  to  ja  był  admirałem  Kastylii  -  rzekł  handlarz  -  klnę  się  na  Najświętszą 

Panienkę, że załatwiłbym się z nimi, nie pytając nikogo o zdanie. 

Wśród ogólnego śmiechu tęgawy Hiszpan klepnął go w plecy. 

- Admirał też tak myśli, mój ty zuchu. 

- Na przekór jego gubernatorskiej mięczakowości - dorzucił drugi Hiszpan. 

- Właśnie dlatego my wszyscy jesteśmy na lądzie - przytaknął trzeci. 

I tak ze strzępów informacji, które wystarczyło po prostu złożyć w całość, wyszła na 

jaw  prawda  o  szykowanej  piratom  zgubie.  Tak  bardzo  przypadli  Hiszpanie  handlarzowi  do 

serca  i  tak  bardzo  handlarz  przypadł  do  serca  Hiszpanom,  że  było  już  dobrze  po  południu, 

kiedy  się  wreszcie  wytoczył  z  tawerny  i  powrócił  do  swego  barkasu  i  handlu.  Interesy 

zawiodły go ponownie na drugą stronę zalewu, a w końcu pokazał się przy „Świętym Filipie", 

holując  drugi,  bardzo  pojemny  barkas  za  sobą.  Zacumował  pod  trapem  i  wszedł  na  pokład 

śródokręcia,  prosto  na  Wolverstone'a,  który  z  ulgą,  acz  nie  bez  oburzenia  powitał 

przebierańca. 

-  Nie  było  mowy  o  schodzeniu  na  brzeg.  Po  jaką  cholerę  żeś  tam  polazł?  Kiedyś 

włożysz palec między drzwi o jeden raz za dużo. Blood roześmiał się. 

-  Wcale  nie  pchałem  palca  między  drzwi.  A  jeśli  nawet,  to  ryzyko  się  opłaciło. 

Słusznie darzyłem don Ilaria zaufaniem. Tylko dzięki temu, że on dotrzymuje danego słowa, 

nie  poderżną  nam  wszystkim  gardeł  dzisiejszej  nocy.  Bo  gdyby  wyraził  zgodę  na  użycie 

żołnierzy  garnizonu,  jak  chciał  don  Clemente,  nigdy  byśmy  się  nie  dowiedzieli  o  niczym, 

zanim  nie  byłoby  już  za  późno.  Ponieważ  don  Ilario  odmówił,  don  Clemente  spiknął  się  z 

background image

admirałem, drugą taką krzywoprzysięską kanalią. Wspólnie wykombinowali śliczny plan za 

plecami  don  Ilaria.  Dlatego  markiz  ściągnął  swoje  załogi  na  ląd  i  trzyma  je  w  pogotowiu. 

Mają  cichaczem  odbić  w  łodziach  o  północy,  przepłynąć  nie  strzeżony,  płytki  przesmyk 

zachodni  i  niejako  tylnymi  drzwiami  zajść  nas  od  strony  morza,  zaskoczyć  uśpionych  na 

pokładzie  „Świętego  Filipa"  i  wyrżnąć  w  pień.  Będą  ich  przynajmniej  cztery  setki.  Niemal 

wszelka żywa dusza z eskadry. Markiz Riconete chce sobie zapewnić przewagę. 

- A nas tutaj wszystkiego osiemdziesięciu chłopa! - Wolverstone wzniósł swoje jedyne 

oko  do  nieba.  -  Zostaliśmy  jednak  uprzedzeni.  Możemy  przerzucić  działa  i  rozbić  ich  w 

drzazgi podczas lądowania. 

Blood pokręcił głową. 

- Nie zrobisz tego niepostrzeżenie. Zobaczą, jak przetaczamy działa i będą wiedzieli, 

że zwąchaliśmy pismo nosem. I zmienią plany, co by mi wcale nie pasowało. 

- Tobie by to nie pasowało! A ta ich nocna napaść ci pasuje? 

- Widząc zastawioną na mnie pułapkę, byłoby co najmniej dziwne, gdybym nie złowił 

w nią myśliwego. Zauważyłeś, że przyholowałem drugi barkas? Czterdziestu ludzi wejdzie do 

tych dwóch łodzi, reszta popłynie w naszych czterech szalupach. 

- Popłynie? Dokąd? Chcesz uciekać? 

- Oczywiście. Ale nie dalej, niż mi się opłaci. 

Zwlekał do ostatniej chwili. Dopiero godzinę przed północą wsadził swoją załogę do 

sześciu  łodzi.  A  nawet  wówczas  nie  śpieszył  się  z  wypłynięciem.  Zaczekał,  aż  ciszę  nocną 

zakłóciło  odległe  poskrzypywanie  dulek,  świadczące  o  tym,  że  Hiszpanie  już  mają  za  sobą 

kawał  drogi  do  płyciutkiej  cieśniny  po  zachodniej  stronie  mierzei.  Wtedy  kazał  wreszcie 

odbijać, wydając „Świętego Filipa" na pastwę wrogów skradających się ku niemu po nocy. 

Wylądowawszy dobrą godzinę później, Hiszpanie cicho niczym duchy przeszli grań i 

zakradli  się  pod  baterię  dział  i  okrętowe  schodnie.  W  grobowym  milczeniu  wtargnęli  na 

pokład „Świętego Filipa". Tutaj wreszcie pozwolili sobie na chóralny wrzask, starym dobrym 

zwyczajem  zagrzewając  się  do  boju.  Ku  ich  zdumieniu,  ten  ogłuszający  ryk  nie  obudził 

pirackiej  hołoty,  która  najwyraźniej  pospala  się  kamiennym  snem  i  tak  ufnie,  że  nawet  nie 

wystawiła  wart.  Głupie  uczucie  pominięcia  czegoś  w  rachubach  zaczęło  docierać  do 

świadomości zbaraniałych Hiszpanów, nie mogących nijak zrozumieć, dlaczego na zdobytym 

okręcie nie ma żywej duszy. Wtem języki ognia niespodziewanie rozdarły nocne ciemności 

od strony portu i burtowa salwa dwudziestu dział z hukiem gromu rzygnęła lawiną żelaza w 

kadłub  „Świętego  Filipa".  Ci,  co  mieli  zaskoczyć  piratów,  sami  zaskoczeni  rzucili  się  do 

ucieczki z nabierającej wody fregaty, wypełniając noc krzykiem i przekleństwami. Niepomni 

background image

towarzyszy  ranionych  morderczą  salwą,  Hiszpanie  z  obłędnym  przerażeniem  ludzi,  na 

których  dybią  siły  przechodzące  wszelkie  ludzkie  rozumienie,  tratowali  się  na  schodniach, 

byle  tylko  osiągnąć  zbawczy  ląd.  Wysoki  i  chudy  jak  tyka  markiz  Riconete  miotał  się  na 

brzegu, zagarniając uciekinierów do szeregu. 

- Ani kroku w tył! Ani kroku, psubraty, niech was Bóg świśnie! 

Dwojąc  się  i  trojąc,  nie  szczędząc  razów  i  wyzwisk,  oficerowie  jako  tako  sprawili 

szyki.  Podczas  gdy  „Święty  Filip"  pogrążał  się  w  ośmio-sążniowej  toni,  Hiszpanie  już  w 

pewnym ordynku stali na plaży i czekali z bronią w pogotowiu. Na co czekali, nie wiedzieli 

ani  oni,  ani  sam  markiz,  który  doprowadzony  do  białej  gorączki  żądał  od  nieba  i  piekła 

wyjaśnienia tego cudu. Niebawem je otrzymał. 

W mroku zamajaczyła czarna sylwetka wielkiego okrętu, powoli zbliżającego się ku 

Smoczej  Gardzieli.  Plusk  wioseł  i  zgrzytanie  dulek  świadczyły  o  przeciąganiu  okrętu  pod 

wyjście  z  portu,  a  wkrótce  wizg  bloków  i  skrzypienie  omasztowania  doniosły  wytężonym 

hiszpańskim uszom o stawianiu żagli. 

Wlepiając razem z don Clementem spojrzenie w ciemność, markiz pierwszy rozwiązał 

zagadkę.  Kiedy  prowadził  swoich  ludzi  przeciwko,  jak  mniemał,  uśpionej  załodze  pirackiej 

fregaty,  piraci,  połapawszy  się,  że  ogołocił  swoje  galeony  z  załóg,  przeprawili  się  łodziami 

przez  zalew,  zawładnęli  hiszpańskim  okrętem  i  z  jego  dział  ostrzelali  własną  fregatę  z 

Hiszpanami  na  pokładzie.  Zdobytym  okrętem,  flagowym  galeonem  admirała,  wspaniałą 

„Nadobną Marią" o czterdziestu działach i z admiralskim skarbcem w ładowni, ci przeklęci 

piraci wychodzili sobie teraz w morze pod nosem wykiwanych Hiszpanów. 

Gorzkie  były  te  słowa  markiza  i  gorzka  była  jego  bezsilna  wściekłość,  którą  przez 

długą chwilę przeżywał wspólnie z don Clementem, dopóki niedawnemu gubernatorowi nie 

zaświtała  w  głowie  myśl  o  działach  Blooda  wycelowanych  na  przesmyk,  wciąż  na 

stanowiskach  i  niechybnie  nabitych,  skoro  nie  zostały  użyte.  Gorączkowo  poinformował 

admirała, w jaki sposób można jeszcze pobić piratów ich własną bronią, a Riconete uchwycił 

się pomysłu niczym tonący brzytwy. 

-  Ślubuję niebiosom, że sukinsyny nie opuszczą Santo Domingo, choć muszę zatopić 

mój własny okręt. Hej, tam! Działa! Do dział! 

Potykając się w mroku, pół setki ludzi pobiegło za nim do nadbrzeżnej baterii. Dotarli 

tam  w  chwili,  gdy  „Nadobna  Maria"  wchodziła  w  Smoczą  Gardziel.  Za  niecałe  pięć  minut 

miała  się  znaleźć  na  linii  strzału  bezpośredniego.  Nie  sposób  było  chybić  z  tak  bliskiej 

odległości i z sześciu już wyrychtowanych dział. 

background image

-    Kanoniera!  -  wrzasnął  markiz.  -  Natychmiast  dawać  tu  kanoniera,  żeby  mi  posłał 

tego pirackiego diabła na dno piekła. 

Ktoś żwawo wystąpił naprzód. W tylnych szeregach rozbłysło  światło i  podawana z 

rąk do rąk latarnia dotarła do kanoniera. Ten złapał latarnię, odpalił od niej lont i podszedł do 

najbliższego działa. 

-  Stój! - rozkazał markiz. - Zaczekaj, aż będziesz ich miał na wprost. 

Przy świetle latarni kanonier w mig się jednak zorientował, że czekanie nic mu nie da. 

Z  przekleństwem  na  ustach  skoczył  do  drugiego  działa,  oświetlił  otwór  zapałowy  i  pobiegł 

dalej.  Przeleciał  tak  całą  baterię,  po  ostatnie  działo.  Kołysząc  latarnią  w  jednej  ręce,  a 

skwierczącym lontem w drugiej, zawrócił tak wolnym krokiem, że doprowadził markiza do 

szaleństwa. W odległości niecałych stu jardów przesuwał się pomaleńku czarny cień kadłuba, 

nad którym szarzały żagle „Nadobnej Marii". 

-  Prędzej, durniu! Prędzej! Odpalaj! - ryknął admirał wielkiego oceanu. 

-  Proszę samemu spojrzeć, ekscelencjo. - Kanonier postawił latarnię na dziale tak, że 

jej światło padało prosto na otwór zapału. - Zagwożdżona. Miękki gwóźdź wbity do samego 

końca. Tak jak we wszystkich pozostałych. 

Admirał wielkiego oceanu zaklął obrazowo i z iście hiszpańską pasją. 

-  O  niczym  nie  zapomina,  ten  syn  psa  i  czarownicy.  Z  nadburcia  przepływającego 

galeonu padł strzał i dokładnie wymierzona kula z pirackiego muszkietu roztrzaskała latarnię. 

Szydercza  owacja  i  wybuch  jeszcze  bardziej  szyderczego  śmiechu  doleciał  Hiszpanów  od 

„Nadobnej Marii" majestatycznie wychodzącej Smoczą Gardzielą na pełne morze. 

background image

ROZDZIAŁ 2 - KOMEDIANT 

                                                                                    

Ruchliwość, jak powszechnie wiadomo, to czynnik od zarania dziejów decydujący o 

zwycięstwie w przypadku większości wielkich dowódców na lądzie i na morzu. Również w 

przypadku kapitana  Blooda. Bywało,  że Blood  pojawiał się i uderzał tak nagle, jak jastrząb 

pikujący  na  zdobycz.  I  był  też  taki  czas,  u  szczytu  pirackiej  sławy  kapitana,  kiedy  ta  jego 

ruchliwość  przybrała  rozmiary  graniczące  z  wszechobecnością,  a  Hiszpanie  zaczęli  święcie 

wierzyć  i  głosić,  że  jedynie  pakt  z  diabłem  może  dać  człowiekowi  tego  rodzaju 

nadprzyrodzoną moc unicestwiania przestrzeni. 

Dochodzące doń raz po raz wieści o jego czarnoksięskich mocach kapitan Blood nie 

tylko  przyjmował  z  rozbawieniem,  ale  żerując  na  hiszpańskich  przesądach,  przy  każdej 

sposobności wykorzystywał bez skrupułów ten dodatkowy atut w postaci zabobonnej trwogi, 

jaką budził już samym swoim imieniem. Jednak kiedy wkrótce po tym, gdy w Santo Domingo 

zdobył  „Nadobną  Marię",  potężny,  wyładowany  skarbami  okręt  flagowy  hiszpańskiego 

admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, zdarzyło mu się wysłuchać szczegółowej i z 

wielkim  przekonaniem  opowiedzianej  historii,  jak  to  następnego  dnia  łupił  oddaloną  o 

dwieście  mil  Cartagenę,  przyszło  Bloodowi  na  myśl,  że  ta  i  parę  innych  fantastycznych 

opowieści o jego wyczynach, które ostatnio obiły się kapitanowi o uszy, być może posiadają 

podstawy mniej mgliste niż zabobonna wyobraźnia. 

Rzecz miała miejsce w Chnstianstadt na wyspie Santa Cruz, gdzie „Nadobna Maria", 

zuchwale  przechrzczona  na  „Andaluzyjską  Dziewkę"  i  równie  zuchwale  powiewająca  flagą 

brytyjską, zawinęła po drewno i wodę, i gdzie Blood w portowej tawernie podsłuchał relację 

o okropnościach, jakich dopuszczali się jego piraci i on sam podczas tejże napaści. Tawernę 

wypatrzył  Blood,  włócząc  się,  swoim  zwyczajem,  bez  określonego  celu  po  mieście.  Takie 

przybytki wilków morskich stanowiły najodpowiedniejsze miejsca pod słońcem do zbierania 

okruchów  informacji,  które  potrafił  dobrze  wykorzystać.  Nie  pierwszy  też  raz  wysłuchiwał 

informacji  o  samym  sobie,  aczkolwiek  nigdy  z  większym  zdumieniem.  O  krwawej  rzezi  i 

gwałtach opowiadał zwalisty, krewki w gębie i rudowłosy Holender imieniem Klaus, kapitan 

handlowego  statku  z  Scheldt,  zabawiając  dwóch  miejscowych  kupców  z  Francuskiej 

Kompanii Zachodnioindyjskiej.  Żeby dowiedzieć się czegoś  więcej, Blood podszedł do nich 

nie proszony, które to najście zostało przyjęte nie tylko z wyrozumiałością, lecz potraktowane 

przychylnie za sprawą elegancji ubioru i władczej swobody obejścia nieznajomego. 

-  Witam, messieurs. 

background image

Władał francuskim swobodnie, choć nie tak biegle jak hiszpańskim, którym mówił z 

płynnością  rodowitego  Hiszpana,  nabytą  w  ciągu  dwóch  lat  spędzonych  w  sewilskim 

więzieniu Świętej Inkwizycji. Przysunął sobie zydel, usiadł bez ceregieli i zastukał knykciami 

w zaplamiony, sosnowy blat stołu, przyzywając szynkarza.                                      

-  Powiada pan, że kiedy to się działo?    

-  Dziesięć dni temu - odparł Holender.    

-  Niemożliwe. - Blood potrząsnął lokami peruki. - Jak mi wiadomo z wiarygodnego 

źródła, dziesięć dni temu kapitan Blood był w Santo Domingo. Poza tym, takie łotrostwa, o 

jakich tu słyszę, to nie w jego stylu. 

Jako  prosty  człowiek  o  krewkim  nie  tylko  obliczu,  ale  również  usposobieniu,  Klaus 

nie lubił, kiedy mu zaprzeczano. 

-  Piraci to piraci, łotry co do jednego. 

Ostentacyjnie  splunął  na  wypiaskowaną  podłogę,  jak  gdyby  podkreślając  tym  swoje 

obrzydzenie. 

-    Przebóg,  nie  zamierzam  ich  bronić.  Po  prostu  wiem,  że  dziesięć  dni  temu  kapitan 

Blood  przebywał  w  Santo  Domingo,  więc  nie  mógł  w  tym  samym  czasie  znajdować  się  w 

Cartagenie. 

-  Takiś pan pewny, co? - skrzywił się Holender. - No to rac. przyjąć do wiadomości, 

panie  szanowny,  że  ja  tylko  powtarzam  to,  c  dwa  dni  temu  w  San  Juan  de  Puerto  Rico 

opowiedział  mi  kapitai.  hiszpańskiego  galeonu,  jednego  z  dwóch,  które  przewoziły  sztabu 

srebra i zdrowo oberwały podczas napaści piratów na Cartagenę Proszę mi nie wmawiać, że 

pan  wie  lepiej  od  Hiszpanów.  Oba  galeon>  znalazły  schronienie  w  San  Juan.  Były  ścigane 

przez całe Morze Karaibskie i nigdy by nie uszły pogoni, gdyby szczęśliwa dla nich kula nie 

uszkodziła Bloodowi fokmasztu, co zmusiło piekielnika do skrócenia żagli. 

Przytoczone  fakty  nie  wywarły  na  Bloodzie  wrażenia.  Kapitan  zbył  je  wzruszeniem 

ramion. 

-    Trele  morele!  Hiszpanie  wzięli  kogoś  za  Blooda.  I  tyle.  Kupcy  zerkali  na  siebie, 

speszeni chłodnym politowaniem w jego 

oczach, wprost niesamowicie niebieskich pod czarnymi brwiami i przy śniadej twarzy. 

Pojawienie  się  szynkarza  w  samą  porę  zażegnało  gotową  awanturę,  a  Blood  udobruchał 

rozsierdzonego  Holendra,  zapraszając  całą,  zazwyczaj  ciągnącą  rum  kompanię  na 

wytworniejsze białe wino z Wysp Kanaryjskich. 

-    Miły  panie  -  obstawał  Klaus  przy  swoim.  -  Tu  nie  mogło  być  żadnej  pomyłki. 

Wielki, czerwony okręt Blooda, „Arabella", nikomu się nie pomyli z innym. 

background image

-    Jeśli  opowiadali,  że  ścigała  ich  „Arabella",  tym  bardziej  nie  można  im  wierzyć. 

Albowiem,  jak  znowu  mi  wiadomo  z  wiarygodnego  źródła,  „Arabella"  jest  na  Tortudze, 

przechylona do czyszczenia i remontu kadłuba. 

-  Sporo panu wiadomo - zgryźliwie zauważył Holender. 

-    Dochodzą  mnie  wiadomości  -  padła  szczera  i  grzeczna  odpowiedź.  -  Ma  to  swoje 

dobre strony. 

-    Owszem,  jeśli  wiadomości  są  prawdziwe.  Tym  razem  to  jakaś  wierutna  bzdura. 

Proszę mi wierzyć, mój panie, że kapitan Blood bawi teraz gdzieś w tej okolicy. 

Kapitan Blood uśmiechnął się. 

-    W  to  uwierzę  bez  trudu.  Tylko  nie  pojmuję,  na  czym  pan  opiera  swoje 

przypuszczenia. 

Holender wyrżnął wielką pięścią w stół. 

-    Czyż  nie  mówiłem,  że  opodal  Puerto  Rico  nadwerężył  sobie  fokmaszt  w  walce  z 

Hiszpanami? Potrzebny lepszy powód? Będzie musiał przybić do którejś z tutejszych wysp, 

żeby go naprawić. To pewne. 

-  Co  jest  o  wiele  pewniejsze,  to  że  pańscy  Hiszpanie  ze  strachu  przed  kapitanem 

Bloodem widzą „Arabellę" w każdym napotkanym żaglu na horyzoncie. 

Podano  im  wino  i  chyba  tylko  dlatego  Holender  jakoś  ścierpiał  ten  upór  przy 

oczywistym braku racji. Pociągnąwszy łyk, skierował rozmowę na srebrne galeony. Mało, że 

rzuciły kotwicę u brzegów Puerto Rico dla dokonania napraw, to po ostatniej przeprawie w 

ogóle nie zamierzały ponownie wyjść z tak cennym ładunkiem w morze do przybycia eskorty. 

Akurat  ta  sprawa  tak  bardzo  zainteresowała  kapitana  Blooda,  że  stracił  chęć  do 

dalszego sporu zarówno o bestialstwa przypisywane mu w Cartagenie, jak o drugie kłamstwo, 

dotyczące starcia „Arabelli" ze srebrnymi galeonami. 

Tegoż wieczoru w kabinie „Andaluzyjskiej Dziewki", pośród przepychu adamaszków 

i  aksamitów,  rzeźbionych  i  złoconych  ścian,  kryształów  i  sreber  świadczących  o  bogactwie 

hiszpańskiego admirała, jej niedawnego pana i władcy, kapitan Blood zwołał wojenną naradę. 

W  naradzie  udział  wzięli  jednooki  olbrzym  Wolverstone,  Nathaniel  Hagthorpe,  ów  do 

przesady uprzejmy szlachcic z Kornwalii oraz mały wzrostem nawigator Chaffinch - wszyscy 

zesłani  z  Bloodem  za  udział  w  rebelii  Monmoutha.  W  wyniku  ich  obrad  „Andaluzyjska 

Dziewka" jeszcze tej nocy podniosła kotwicę i niepostrzeżenie wyszła z Santa Cruz, żeby dwa 

dni  później  zjawić  się  pod  San  Juan  de  Puerto  Rico.  Powiewając  czerwono-złotą  flagą 

Hiszpanii pod jabłkiem grotmasztu, legła w dryf na redzie, oddała salut wystrzałem armatnim 

i spuściła szalupę. 

background image

Blood  oglądał  port  przez  lunetę,  wypatrując  czegoś  na  potwierdzenie  opowieści 

Holendra.  Wśród  pomniejszych  jednostek  wyraźnie  dostrzegał  dwa  wysokie,  żółte, 

trzydziestodziałowe  galeony,  których  kasztele  nosiły  ślady  rozległych  uszkodzeń,  obecnie 

naprawianych. Jak dotąd wyglądało więc na to, że Klaus Mynheer mówił prawdę. I tylko ta 

część  jego  historii  się  liczyła.  Ale  trzeba  było  postępować  ostrożnie.  Portu  broniła  duża 

twierdza, której garnizon bez wątpienia miał się bardziej niż zwykle na baczności w związku 

z pobytem srebrnych galeonów, a ponadto Blood z nie więcej niż osiem-dziesięcioma ludźmi 

na  pokładzie  „Andaluzyjskiej  Dziewki"  nie  posiadał  dostatecznej  siły  do  przeprowadzenia 

desantu, nawet gdyby jego artyleria szczęśliwym trafem uciszyła twierdzę. Widząc, że musi 

się zdać raczej na spryt niż siłę, kapitan Blood wsiadł do łodzi i śmiało popłynął do brzegu na 

rekonesans. 

Było mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, żeby wieść o zdobyciu przez Blooda 

flagowego okrętu hiszpańskiej eskadry zdążyła już dotrzeć do Puerto Rico, przeto biało-złoty 

przepych i zdecydowanie hiszpańskie linie „Nadobnej Marii" na początek winny piratom w 

zupełności wystarczyć za przepustkę. 

Bez  zahamowań  zaczerpnąwszy  z  przepastnej  garderoby  markiza  Riconete'a,  Blood 

wystroił się w kaftan i pludry z fioletowej tafty, w liliowe jedwabne pończochy i pendent z 

najlepszego  kurdybanu*  w  tym  samym  kolorze  i  gęsto  nabijany  srebrem.  Na  głowie  miał 

czarną  perukę  i  kapelusz  o  szerokim  rondzie  z  długim  bordowym  piórem,  ocieniający  jego 

ogorzałe,  szlachetne  oblicze.  Wysoki,  wyprostowany,  szczupły,  lecz  krzepki,  wsparty  na 

długiej lasce ze złotą gałką, stanął przed kapitanem generalnym Puerto Rico, don Sebastianem 

Mendesem,  wyjaśniając  mu  cel  swojej  misji  w  najczystszej  kastylijskiej  mowie,  której  się 

nauczył w jakże ciężkiej szkole. 

Dosłownie przekładając jego imię i nazwisko, niektórzy Hiszpanie zwali kapitana don 

Pedro Sangre, inni nie inaczej, jak El Diablo Encarnado. Z humorem połączywszy teraz oba 

przezwiska,  Blood  bezczelnie  przedstawił  się  jako  don  Pedro  Encarnado,  zastępca  admirała 

wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, który nie może przybyć na ląd osobiście ponieważ atak 

podagry przykuł go do koi. Holenderski statek spotkany na morzu pod Santa Cruz przekazał 

jego ekscelencji admirałowi wiadomość o ataku tych pirackich 

łotrów  na  dwa  hiszpańskie  galeony  z  Cartageny,  które  tutaj  w  San  Juan  znalazły 

schronienie. Markiz zauważył je w porcie, ale życzyłby sobie bliższych informacji. 

Don  Sebastian  służył  wszelkimi  informacjami,  nie  kryjąc  przy  tym  wielkiego 

wzburzenia.  Był  to  potężny,  choleryczny  osobnik  o  sflaczałym  ciele  i  ziemistej  twarzy  z 

wargami  grubymi  niemal  jak  u  Afrykanina,  z  czarnym  wąsikiem  i  kilkoma  podbródkami 

background image

sinawymi  od  brzytwy  golibrody.  Przyjął  fałszywego  don  Pedra  najpierw  z  całym 

ceremoniałem należnym zastępcy przedstawiciela katolickiego króla, później z serdecznością 

stosowną  pomiędzy  dwoma  kastylijskimi  szlachcicami  przedstawił  go  swojej  delikatnej, 

nieśmiałej,  drobnej,  wciąż  jeszcze  młodej  małżonce  i  zatrzymał  na  obiedzie,  do  którego 

nakryto  stół  na  chłodnym,  białym  patio,  w  zielonkawym  cieniu  oplecionego  winoroślą 

treliażu,  gdzie  usługiwali  im  czarni  niewolnicy  pod  okiem  sztywnego  jakby  kij  połknął 

hiszpańskiego majordoma. Wzburzenie don Sebastiana wywołane pytaniami gościa o pirackie 

gwałty nie minęło przy stole. To prawda - por Dios! - że te srebrne galeony zostały napadnięte 

przez piratów, tych samych nikczemnych hijos de puta, którzy niedawno uczynili istne piekło 

z Cartageny. Kapitan generalny sypał przyprawiającymi 

0 mdłości szczegółami, bez najmniejszych względów dla uszu doni Leokadii, co i rusz 

wzdrygającej się i żegnającej znakiem krzyża podczas tej strasznej opowieści. 

Blood był nie mniej wstrząśnięty tym, co przypisywano jemu i jego ludziom, jednak 

ochłonął  z  szoku  pod  wpływem  fascynującej  informacji,  że  galeony  mają  w  ładowniach 

sztaby  srebra  wartości  dwustu  tysięcy  pesos,  nie  wspominając  już  o  pieprzu  i  przyprawach 

wartych prawie drugie tyle. 

-  Cóż by to była za zdobycz dla tego wcielonego diabła Blooda, 

1 cóż to była za łaska pańska, że galeony nie tylko zdołały uciec mu z Cartageny, ale i 

ujść dalszej pogoni. 

-  Kapitana Blooda? - spytał gość. - Zatem nie ma wątpliwości, że to jego sprawka? 

-    Żadnych  wątpliwości.  Któż  inny  żegluje  dziś  po  morzach  z  taką  zuchwałością? 

Niech  no  on  tylko  wpadnie  w  moje  ręce,  a  Bóg  mi  świadkiem,  że  zedrę  z  drania  skórę  na 

pludry dla siebie. 

-  Sebastianie! - zaprotestowała dona Leokadia drżącym głosikiem. - To straszne! 

-  Niech tylko wpadnie mi w ręce - powtórzył zapalczywie don Sebastian. 

Blood uśmiechnął się uprzejmie. 

-  Wszystko jest możliwe. On może być bliżej niż się panu wydaje. 

-    Modlę  się  do  Boga,  żeby  tak  było.  -  I  kapitan  generalny  podkręcił  komicznego 

wąsika. 

Po  obiedzie  gość  pożegnał  się  ceremonialnie,  wyrażając  żal,  że  musi  wracać  i  zdać 

sprawę swemu admirałowi. Ale nazajutrz zawitał ponownie, a kiedy łódź, która przywiozła go 

na ląd, powróciła do fregaty, gapie z mola mogli zauważyć, jak ten wielki biało-złoty okręt 

flagowy  podnosi  kotwicę  i  stawia  żagle.  Ze  świeżejącym  wiatrem,  kładącym  migotliwe 

background image

zmarszczki  na  błękitnej  toni,  okręt  majestatycznie  odszedł  wschodnim  kursem  wzdłuż 

półwyspu, na którym leżało San Juan. 

Od wczorajszego dnia Blood trochę się zabawiał na pokładzie wprawkami pisarskimi, 

znalazłszy  wszystkie  potrzebne  mu  rzeczy  wśród  admiralskich  przyborów  do  pisania  - 

również pieczęć admirała i pergamin zwieńczony godłem Hiszpanii. Z jego trudu zrodził się 

imponujący  dokument,  leżący  właśnie  przed  don  Sebastianem.  Dokumentowi  towarzyszyły 

uprzejme wyjaśnienia. 

-  Pańska pewność, że kapitan Blood przebywa na tych wodach, skłoniła admirała do 

podjęcia  polowania.  Pod  swoją  nieobecność,  jego  ekscelencja  rozkazuje  mi,  jak  pan  widzi, 

pozostać tutaj. 

Kapitan generalny dumał nad pergaminem zaopatrzonym w wielki plaster czerwonego 

wosku  z  odciśniętym  herbem  markiza  Ricone-te'a.  Z  treści  wynikało,  że  ma  przekazać  don 

Pedrowi  Encarnadzie  dowództwo  nad  wojskowym  garnizonem  San  Juan  de  Puerto  Rico, 

twierdzą  Santo  Antonio  i  jej  załogą.  Nie  należało  oczekiwać,  że  don  Sebastian  potulnie 

przyjmie takie rozkazy. Zmarszczył czoło i wydął grube wargi.      

-  Nic  z  tego  nie  rozumiem.  Pułkownik  Vargas,  który  dowodzi  fortem  z  mojego 

rozkazu, to znający swoje rzemiosło, doświadczony oficer. Poza tym - najeżył się - miałem i 

wciąż  mam  wrażenie,  że  to  ja  jestem  kapitanem  generalnym  Puerto  Rico  i  do  mnie  należy 

mianowanie moich oficerów. 

Pojednawczości w słowach i tonie pozazdrościłby Bloodowi sam anioł. 

-    Na  pańskim  miejscu,  don  Sebastianie,  muszę  przyznać  -  ale  to  tak  tylko  między 

nami  -  że  czułbym  dokładnie  to  samo,  co  pan.  Jednak...  Cóż  zrobić?  Admirałem  kieruje 

najwyższa troska o bezpieczeństwo srebrnych galeonów. 

-    Czyż  ich  bezpieczeństwo  w  San  Juan  nie  jest  moją  sprawą?  Czyż  nie  jestem 

przedstawicielem króla w Puerto Rico? Niech sobie pan admirał dowodzi jak mu się żywnie 

podoba na oceanie, ale na lądzie... 

Blood  przerwał  mu  łagodnie,  kładąc  z  poufałością  dłoń  na  ramieniu  kapitana 

generalnego. 

-  Drogi don Sebastianie! - Ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Wie pan, jak 

to jest z tymi królewskimi faworytami. 

-  Królewskimi... - Don Sebastian zadławił się własną złością i nagłym zrozumieniem. 

- Pierwsze słyszę, że markiz Riconete to królewski faworyt. 

-    Pupilek  jego  królewskiej  mości.  Wszystko,  oczywiście,  między  nami.  Stąd  jego 

czelność.  Nie  miałbym  panu  za  złe  opinii,  że  on  nadużywa  przyjaźni  króla.  Wie  pan,  jak 

background image

królewska  łaska  potrafi  uderzyć  ludziom  do  głowy.  -  Z  westchnieniem  umilkł  na  chwilę.  - 

Przykro  mi  -  podjął  -  występować  w  roli  narzędzia  zamachu  na  pańskie  prawa.  Ale  jestem 

równie bezradny jak pan, mój przyjacielu. 

W końcu uświadomiony, po jak niepewnym stąpa gruncie, don Sebastian powściągnął 

gniew  za  obrazę  swego  urzędu  i  z  filozoficzną  rezygnacją  dał  się  Bloodowi  przekonać,  że 

ingerencja admirała ma przynajmniej jedną dobrą stronę, gdyż uwalnia kapitana generalnego 

od wszelkiej odpowiedzialności za dalszy bieg wydarzeń. 

Po tej rozmowie i przez następne dwa dni Piotr Blood wykazał się taktem, ułatwiając 

zachowanie twarzy zarówno kapitanowi generalnemu, jak i pułkownikowi Vargasowi, który 

zrazu ani myślał ustąpić bez porządnej awantury. Pułkownik poczuł się nieco udobruchany, 

ponieważ  nowy  komendant  nie  zamierzał  niczego  zmieniać  w  zastanych  militarnych 

porządkach. Wręcz przeciwnie, dokonawszy gruntownej inspekcji obronnych umocnień fortu, 

załogi i uzbrojenia, gorąco pochwalił wszystko, co zobaczył i wielkodusznie wyznał, że nie 

wiedziałby, jak w czymkolwiek ulepszyć zarządzenia pułkownika. 

Rzekomy  don  Pedro  zszedł  na  ląd  i  objął  dowództwo  garnizonu  w  pierwszy  piątek 

czerwca. A w niedzielę rano na dziedziniec siedziby kapitana generalnego wpadł zajeżdżony, 

spieniony  i  drżący  koń,  z  którego  siodła  zsunął  się  równie  zziajany,  młody  oficer.  Don 

Sebastian akurat jadł śniadanie w towarzystwie małżonki i tymczasowego komendanta, kiedy 

ów konny posłaniec stanął przed nim z zatrważającą wieścią, że potężnie uzbrojony okręt bez 

żadnej  bandery,  najwyraźniej  piracki,  zagraża  oddalonemu  o  pięćdziesiąt  mil  San  Patrico. 

Ostrzeliwuje  osadę  z  dział,  jak  dotąd  bezskutecznie,  gdyż  ciągły  ogień  artylerii  portowego 

fortu  trzyma  pirata  na  dystans.  Niestety,  fort  goni  już  resztkami  amunicji,  a  po  jej 

wyczerpaniu zbyt szczupła załoga nie powstrzyma desantu piratów. 

Wiadomość nie tyle zaniepokoiła, co niepomiernie zdumiała don Sebastiana. 

-  Po jakiego diabła piraci mieliby się pchać do San Patrico? Tam nie ma nic, oprócz 

trzciny cukrowej i kukurydzy. 

-  Chyba zgaduję, o co chodzi - rzekł Blood. - San Patrico to kuchenne drzwi do San 

Juan i srebrnych galeonów. 

-  Kuchenne drzwi? 

-    Nie  rozumie  pan?  Ci  piraci  bojąc  się  przypuścić  frontalny  atak  na  pański  silnie 

uzbrojony fort Santo Antonio, zamierzają przemaszerować lądem z San Patrico i uderzyć na 

pana od tyłu. 

Taki  dowód  błyskawicznej  orientacji  w  niuansach  wojennej  strategii  zrobił  wielkie 

wrażenie na kapitanie generalnym. 

background image

-  Święci pańscy, zdaje się, że trafił pan w sedno. 

Zapowiedziawszy,  że  zaraz  wyda  odpowiednie  rozkazy  i  odprawiwszy  oficera,  żeby 

się  posilił  i  odpoczął,  don  Sebastian  dźwignął  się  od  stołu  i  pchnął  gońca  do  fortu  po 

pułkownika  Vargasa.  Człapiąc  tam  i  z  powrotem  po  rozległej  jadalni,  w  chłodzie  i  cieniu 

okiennych  żaluzji,  dziękował  swemu  świętemu  patronowi,  zamęczonemu  centurionowi 

rzymskich  pretorianów,  za  własną  przezorność,  albowiem  Santo  Antonio  miało  amunicji  w 

bród  i  mógł  wysłać  tyle  prochu  i  kuł  ile  tylko  załoga  San  Patrico  potrzebowała,  żeby  nie 

wpuścić  tych  pirackich  diabłów  do  portu.  Przystanął  dla  złapania  tchu,  a  biegające  za  nim 

spojrzenie  doni  Leokadii  nagle  spoczęło  na  nowym  komendancie,  który  odezwał  się 

chłodnym i opanowanym głosem. 

-    Z  całym  szacunkiem,  ekscelencjo,  pozbawienie  Santo  Antonio  amunicji  byłoby 

błędem.  Niewykluczone,  że  sami  będziemy  potrzebować  każdej  kuli.  Zbyt  wiele  tutaj 

niejasności.  Piraci  mogą  jeszcze  zmienić  plany,  widząc,  że  lądowanie  w  San  Patrico  jest 

trudniejsze  niż  im  się  wydawało.  Albo...  -  I  tu  przedstawił  znany  sobie  stan  faktyczny, 

ponieważ dokładnie tak właśnie zarządził, - Albo atak na San Patrico to jedynie podstęp, żeby 

stąd odciągnąć pańskie siły. 

Don Sebastian popatrzył tępo przed siebie, gładząc imponujący sinawy podbródek. 

-  Niewykluczone. Ależ tak, jak Bóg na niebie! 

I  już  wdzięczny  Bogu,  że  jest  przy  nim  ten  chłodny,  bystry  komendant,  którego 

obecność początkowo uważał za kamień obrazy, don Sebastian oddał mu całą inicjatywę. Don 

Pedro nie ociągał się z jej przejęciem. 

-    Mamy  uzbrojenie  srebrnych  galeonów.  Jest  tego  sporo.  Aż  nadto  dla  potrzeb  San 

Patrico,  a  dla  okrętów  w  tej  chwili  to  tylko  balast.  Weźmiemy  nie  sam  proch  i  kule,  ale 

również działa i natychmiast przetransportujemy wszystko do San Patrico. 

-  Pan chce rozbroić srebrne galeony? - Don Sebastian aż wybałuszył oczy. 

-    A  na  cóż  im  uzbrojenie  tutaj  w  porcie?  Fort  obroni  je,  tak  jak  i  nas  tutaj  w  razie 

potrzeby. A San Patrico jest w beznadziejnym położeniu. Będzie pan uprzejmy zorganizować 

potrzebne do transportu muły i woły  - don Pedro przeszedł do rzeczy.  - Co się tyczy ludzi, 

mamy dwustu trzydziestu żołnierzy w Santo Antonio i stu dwudziestu na pokładach srebrnych 

galeonów. Ilu liczy załoga San Patrico? 

-  Czterdziestu, góra pięćdziesięciu. 

-  Niech Bóg ma nas w swojej opiece! Skoro bukanierzy zamierzają lądować, muszą 

liczyć  ze  cztery,  do  pięciu  setek.  Aby  stawić  czoło  takiej  sile,  San  Patrico  będzie 

potrzebowało  każdego  żołnierza,  bez  którego  możemy  się  tu  obejść.  Wyprawię  tam 

background image

pułkownika Vargasa na czele dwustu pięćdziesięciu ludzi - stu pięćdziesięciu z Santo Antonio 

i stu z galeonów. 

 -  I  zostawi  pan  San  Juan  bez  obrony?  Czy  pan  oszalał?  Sebastian  z  przerażenia  nie 

potrafił pohamować języka.     Blood miał minę znającego się na rzeczy człowieka, który nie 

dopuszcza żadnych wątpliwości. 

-  Nie sądzę. W forcie zostaje nam setka dział, w tym połowa wielkiego kalibru.  Stu 

ludzi  aż  nadto  wystarczy  do  ich  obsługi.  I  żeby  pan  nie  myślał,  że  narażam  was  na 

niebezpieczeństwo,  któremu  sam  nie  zamierzam  stawić  czoła,  osobiście  obejmę  nad  nimi 

dowództwo. 

Wezwany  Vargas  był  równie  jak  don  Sebastian  przerażony  takim  uszczupleniem 

obrony  San  Juan.  Sprzeciwił  się  temu  ostro,  żeby  nie  powiedzieć  niegrzecznie.  Zrobił 

nowemu komendantowi wykład 

0  sztuce wojennej, pusząc się i wynosząc na wyżyny największego wtajemniczenia. 

Nowy komendant chłodno ściągnął go z tych wyżyn na ziemię. 

-    Jeśli  pan  mi  powie,  że  możemy  się  podjąć  odparcia  desantu  na  San  Patrico  z  siłą 

mniejszą niż trzystu ludzi, uznam, że musi się pan jeszcze poduczyć swego zawodu. A tak czy 

owak - dodał, wstając 

1  ucinając  tym  dalszą  dyskusję  -  to  ja  mam  zaszczyt  dowodzić  tutaj  i  ja  ponoszę 

odpowiedzialność. Rad będę, jeśli pan bezzwłocznie podporządkuje się moim rozkazom. 

Zacisnąwszy  zęby,  pułkownik  Vargas  złożył  sztywny  ukłon,  a  kapitan  generalny  z 

całego  serca  podziękował  niebiosom  za  pergamin  admirała  wielkiego  oceanu,  całkowicie 

uwalniający go od odpowiedzialności za wszelkie nieobliczalne skutki tej pochopnej decyzji. 

Kiedy katedralne dzwony wezwały wiernych na sumę, pułkownik Vargas, nie bacząc 

na  zbliżającą  się  porę  południowego  skwaru,  jako  że  sprawa  nie  cierpiała  zwłoki, 

wyprowadził  swoich  żołnierzy  z  San  Juan.  Na  czele  kolumny  marszowej,  za  którą  długim 

rzędem szły obładowane amunicją muły i zaprzęgi wołów ciągnące działa, pułkownik puścił 

się  w  drogę  przez  lekko  falistą  równinę,  drogę  prowadzącą  do  odległego  o  pięćdziesiąt  mil 

San Patrico. 

Jak  należało  oczekiwać,  pirackim  żaglowcem  atakującym  San  Patrico  był 

niegdysiejszy  okręt  flagowy  hiszpańskiego  admirała  wielkiego  oceanu,  obecnie 

„Andaluzyjska Dziewka", wyprawiona tam przez kapitana Blooda z takim właśnie zadaniem. 

Dowodzący  nią  Wolverstone  otrzymał  rozkaz  pobawić  się  z  lichym,  malutkim  fortem  San 

Patrico  w  kotka  i  myszkę  przez  czterdzieści  osiem  godzin.  Po  upływie  tego  czasu,  a  przed 

nadejściem posiłków z San Juan, znajdujących się już w połowie drogi, miał niepostrzeżenie 

background image

odpłynąć pod osłoną nocy i zaniechawszy pozorowanego manewru wrócić z pełną szybkością 

i naprawdę uderzyć na stosunkowo teraz bezbronne San Juan. 

Przez  cały  poniedziałek  gońcy  z  San  Patrico  w  regularnych  odstępach  czasu 

dostarczali  meldunki  świadczące  o  tym,  że  Wolverstone  sumiennie  wywiązuje  się  z 

powierzonego mu zadania. Z meldunków wynikało, że ciągły ogień fortu stanowi dla piratów 

zaporę nie do przebycia. Kapitan generalny krzepił się tą wieścią, przeświadczony, że z każdą 

następną  godziną  rosną  szansę  zaskoczenia  pirata  na  gorącym  uczynku  przez  admirała 

wielkiego oceanu, który musiał żeglować gdzieś niedaleko. 

-  Jutro  Vargas  z  posiłkami  stanie  w  San  Patrico  -  rzekł  -  i  piraci  stracą  okazję  do 

wylądowania. 

Tymczasem  jutro  przyniosło  coś  zupełnie  odmiennego  od  przewidywań  wszystkich 

zainteresowanych.  O  brzasku  huk  dział  zbudził  San  Juan.  Wysuwając  nogę  z  łóżka,  don 

Sebastian  zrazu  ucieszył  się  na  myśl,  że  to  markiz  Riconete  po  królewsku  oznajmia  swoje 

przybycie  pełną  salwą.  Nieustające  bombardowanie  jednak  napełniło  kapitana  generalnego 

złym przeczuciem, jeszcze nim wyszedł na taras swojej pięknej rezydencji. Już na tarasie i w 

świetle tego, co dokładnie oglądał w lunecie, złe przeczucie don Sebastiana ustąpiło miejsca 

osłupieniu. 

Kapitan  Blood  obudził  się  z  uczuciem  wręcz  przeciwnym  niż  don  Sebastian.  Lecz 

domysły  będące  źródłem  jego  irytacji  rozwiały  się  jeszcze  szybciej.  Nawet  gdyby 

Wolverstone  -  rzecz  mało  prawdopodobna  -  opuścił  San  Patrico  przed  północą,  to  pod 

wiejący teraz silny wiatr zachodni nie mógłby dotrzeć do San Juan wcześniej niż dopiero za 

dwanaście  godzin.  Co  więcej,  Wolverstone  nie  miał  zwyczaju  z  taką  beztroską  łamać 

otrzymanych rozkazów. 

Na wpół ubrany Blood pośpieszył szukać wyjaśnienia tej kanonady i oto u boku don 

Sebastiana  przeżył  wstrząs  ani  trochę  nie  ustępujący  osłupieniu  kapitana  generalnego, 

aczkolwiek  z  krańcowo  innych  powodów.  Albowiem  wielki,  czerwony  okręt  na  redzie, 

bombardujący  fort  z  odległości  pół  mili,  był  łudząco  podobny  do  „Arabelli",  którą  niecały 

miesiąc  temu  zostawił  przechyloną  u  brzegów  Tortugi.  Wspomniawszy  uporczywie 

powtarzane  pogłoski  o  swoim  rajdzie  na  Cartagene,  Blood  zadawał  sobie  pytanie,  czy  to 

możliwe, żeby Pitt, Dyke i inni pozostawieni na Tortudze towarzysze wypłynęli grasować na 

morzu,  dopuszczając  się  takich  samych  okrucieństw,  jak  te,  które  hańbą  okryły  Morgana  i 

Montbarsa.  Nie  podejrzewał  ich  o  to,  a  przecież  oglądał  swój  własny  okręt,  jak  w  kłębach 

armatniego dymu bije burtowymi salwami, krusząc forteczne mury, tylko z pozoru solidne i 

grube,  bo  zaprawa  była  ze  zwykłej  gliny,  o  czym  Blood  z  przyjemnością  się  przekonał 

background image

podczas  inspekcji.  U  jego  boku  kapitan  generalny  Puerto  Rico  wzywał  na  przemian  to 

wszystkich świętych z kalendarza, to wszystkich diabłów z piekła na świadków, że oto zjawił 

się ten wcielony diabeł, kapitan Blood. Stojący przy nim ramię w ramię ów diabeł wcielony 

zaciskał wargi, puszczając przekleństwa don Sebastiana mimo uszu. Osłoniwszy dłonią oczy 

przed porannym słońcem, badał wzrokiem linię czerwonej fregaty, od złoconego galionu na 

dziobnicy po wyniosły kasztel rufowy. To była i zarazem nie była „Arabella". Różnica wciąż 

mu  się  wymykała,  chociaż  ją  wyczuwał.  Wielki  okręt  dokonywał  zwrotu  przez  sztag, 

obracając  się  ku  niemu  całą  długością  burty.  Wówczas,  nawet  bez  liczenia  burtowych 

ambrazur, zyskał niezbitą pewność. Jego własny flagowy okręt miał o cztery działa więcej. 

-  To nie jest kapitan Blood - rzekł. 

-    To  nie  jest  kapitan  Blood?  Może  mi  pan  powie,  że  ja  nie  jestem  Sebastianem 

Mendezem? Czyż ten okręt nie nazywa się „Arabella"? 

-  To nie jest „Arabella".                                                         

Don Sebastian przez chwilę mierzył go pogardliwym spojrzeniem 

nabiegłych krwią oczu. Po czym podsunął mu swoją lunetę. 

-  Proszę sobie przeczytać nazwę na rufowej pawęży. 

Żeby skierować na fort działa prawej burty okręt robił zwrot przez 

rufę i pawęż było widać jak na dłoni. Blood ponownie zbaraniał, odczytując wypisaną 

złotymi literami nazwę „Arabella". 

-  Nie rozumiem - mruknął. 

Burtowa salwa obróciła w perzynę kolejne tony fortecznych murów, zagłuszając jego 

słowa. Wówczas to  po  raz pierwszy  działa fortu wreszcie zagrzmiały w  odpowiedzi.  Ogień 

był chaotyczny i bardzo niecelny, ale przynajmniej zmuszał atakujący okręt do lawirowania 

pod ostrzałem. 

-  Na Boga, w końcu się przebudzili! - zawołał don Sebastian z gorzką ironią. 

Blood poszedł po buty, poleciwszy służbie osiodłać i przyprowadzić konia. Kiedy pięć 

minut później, już w butach ale nadal tylko na wpół ubrany, wsuwał nogę w strzemię, dopadł 

go kapitan generalny. 

-    Pan  nawarzyłeś  tego  piwa  -  wybuchnął.  -  Pan  i  ten  pański  cacany  admirał  od 

siedmiu  boleści.  Pańskie  głupie  pomysły  pozbawiły  nas  obrony.  Mam  nadzieję,  że  pan 

zapłacisz za to wszystko. Taką mam nadzieję. 

-  Też mam nadzieję, że za wszystko zapłacę temu zbójowi, kimkolwiek on jest. 

Blood  mówił  przez  zaciśnięte  zęby,  bardziej  niż  gubernator  kipiąc,  choć  mniej  się 

ciskając  z  gniewu.  Wpadłszy  we  własne  sidła,  przeżywał  typowe  w  takiej  sytuacji  katusze. 

background image

Tyle  zachodu  i  wybiegów  kosztowało  go  rozbrojenie  San  Juan  i  chyba  tylko  po  to,  żeby 

jakiemuś cholernemu przybłędzie łatwiej było przyjść i sprzątnąć mu sprzed nosa całą stawkę 

w  tej  grze.  Nie  domyślał  się  tożsamości  przybłędy,  ale  dałby  głowę,  że  nie  przez  czysty 

przypadek  ten  czerwony  okręt  nosił  imię  „Arabella"  i  że  jego  kapitan  jest  sprawcą  owych 

okrucieństw  w Cartagenie, przypisywanych kapitanowi  Bloodowi.  Jakkolwiek było,  jedyne, 

co  miało  teraz  znaczenie,  to  za  wszelką  cenę  pokrzyżować  szyki  temu  najbardziej 

nieproszonemu  z  gości.  I  tak  za  sprawą  przedziwnej  ironii  losu,  kapitan  Blood  pędził  na 

koniu,  uskrzydlony  nadzieją  zorganizowania  obrony  hiszpańskich  siedzib  przed  napadem 

piratów, obrony, którą własnymi knowaniami uczynił beznadziejną. 

W forcie zastał zniszczenia i zamęt. Już połowa dział zamilkła pod zwałami gruzu. Ze 

stuosobowej załogi fortu poległo dziesięciu obrońców, trzydziestu odniosło rany. Na nogach 

pozostało sześćdziesięciu żołnierzy, śmiałych i zahartowanych - na świecie nie było żołnierzy 

lepszych od hiszpańskich piechurów  - lecz nieporadność ich młodego kapitana sprawiła, że 

stali  bezradni  jak  dzieci,  gdy  kolejna  salwa  obróciła  w  perzynę  dwadzieścia  jardów 

fortecznego  przedpiersia.  Dusząc  się  pyłem  ze  skruszonych  murów  i  gryzącym  dymem 

armatniego prochu na głębokim jak studnia dziedzińcu, Blood sklął oficera, który wybiegł mu 

naprzeciw. 

-  Będziesz tak czekał do usranej śmierci, aż ci ludzi i działa zasypie pod gruzem? 

Kapitan Arania wyprężył się na baczność. Wypiął pierś. 

-  Możemy zginąć na posterunku, żeby zapłacić za pańskie błędy, panie komendancie. 

-  To potrafi każdy głupiec. Ale gdybyś miał tyle rozumu, co bezczelności, ratowałbyś 

działa. Niebawem będą potrzebne. Wyciągnij stąd dwadzieścia dział i ustaw je tam w ukryciu 

- wskazał  gaj  drzew pimentowych oddalony o niecałe pół  mili  w kierunku miasta.  -  Zostaw 

mi  dwunastu  kanonierów  do  prowadzenia  ognia,  a  pozostałych  ludzi  zabierz  ze  sobą  co  do 

ostatniego człowieka. I wynieś rannych z tej śmiertelnej pułapki. Stanąwszy w gaju, wyślij po 

zaprzęgi mułów, konie, woły, co popadnie do dalszego holowania. Załaduj kartaczami. Rusz 

głową, człowieku i nie marnuj czasu. Do roboty. 

Jeżeli kapitanowi Arańi brakowało twórczej wyobraźni, to przynajmniej miał aż nadto 

energii  do  wprowadzenia  cudzych  pomysłów  w  życie.  Poddawszy  się  rozkazom  rzutkiego 

dowódcy, pełen zapału dla akcji, której sens od pierwszej chwili uznał za oczywisty, Arania 

rzucił  się  w  wir  pracy,  podczas  gdy  Blood  objął  dowodzenie  baterią  dziesięciu  dział 

ustawionych na południowym  przedpiersiu, skąd miały najlepszy obstrzał  zatoki. Dwunastu 

żołnierzy  wyrwanych  animuszem  Blooda  z  bezczynności,  ożywionych  jego  pogardą  dla 

własnego bezpieczeństwa, spokojnie i w mig spełniało rozkazy. 

background image

Odpaliwszy działa sterburty, piracki okręt wykonywał zwrot na wiatr, żeby dać ognia 

z  bakburty.  Wykorzystując  ten  manewr  pirata  i  starając  się  jak  najlepiej  ocenić  pozycję,  z 

której  padnie  następna  salwa,  Blood  przechodził  od  działa  do  działa  i  własnoręcznie 

rychtował każde z nich, niespiesznie i starannie. Wycelował ostatnie, kiedy czerwony okręt, 

przełożywszy  ster,  stanął  bakburtą  do  fortu.  Blood  wyjął  lontownicę  z  rąk  muszkietera  i 

przyłożył skwierczący lont do zapału. Wprawdzie liczył na lepsze trafienie przy tej szerokości 

celu, ale i tak strzał był nie najgorszy. Kula urwała piratowi bukszpryt. Okręt  zamyszkował 

pod wpływem wstrząsu i przechylił się nieznacznie, i to akurat w chwili, gdy odpalał salwę. 

W  wyniku  przypadkowej  zmiany  kąta  podniesienia,  pociski  nieszkodliwie  przeszły  ponad 

szańcem i zaryły się w ziemi daleko na tyłach fortu. Okręt natychmiast zawrócił z wiatrem, 

uciekając spod ostrzału. 

-  Ognia! - ryknął Blood i pozostałe dziewięć dział wypaliło jednocześnie. 

Rufa  pirata  stanowiła  bardzo  wąski  cel,  więc  należało  się  spodziewać  co  najwyżej 

moralnego  efektu.  Lecz  i  tym  razem  szczęście  dopisało  Bloodowi,  i  o  ile  osiem 

dwudziestoczterofuntowych  kuł  jedynie  wzbiło  fontanny  wody  wokół  piratów,  to  dziewiąta 

gruchnęła w rufowy kasztel, dodając im rozpędu. Hiszpanie wznieśli radosny okrzyk. 

-  Wiwat, don Pedro! 

I  trudno  uwierzyć,  ale  ze  śmiechem  zabrali  się  do  ładowania  dział,  podniesieni  na 

duchu  tym  pierwszym,  acz  niewielkim  sukcesem.  Nie  musieli  się  śpieszyć.  Uprzątnięcie 

szczątków  bukszprytu  zajęło  piratowi  sporo  czasu  i  minęła  dobra  godzina,  nim  gotów  do 

odwetu zaczął lawirować* z powrotem, żeglując ostro do wiatru. 

W  owej  bezcennej  godzinie  wytchnienia  Arańia  przetoczył  działa  pod  osłonę 

oddalonego  o  ćwierć  mili  zagajnika.  Blood  też  mógł  się  tam  wycofać.  Pozostał  i  z  wielką 

brawurą przystąpił do powtórzenia swojej wcześniejszej taktyki. Niestety, jego ogień chybił, 

natomiast  burtowa  salwa  czerwonego  okrętu  z  całą  mocą  uderzyła  w  fort,  otwierając  nowy 

wyłom  w  rozpadających  się  obwałowaniach.  Po  czym,  być  może  rozjuszony  poniesionymi 

szkodami,  a  na  pewno  zorientowany  na  podstawie  poprzednich  odpowiedzi  fortu,  że  ledwie 

kilka  dział  zachowało  sprawność,  i  że  teraz  będą  nie  załadowane,  pirat  podszedł  bliżej, 

wykonał  zwrot  przez  sztag  i  wypalił  z  drugiej  burty  bezpośrednim  ogniem.  Spowodował 

wybuch,  który  targnął  oddalonymi  o  milę  domami  San  Juan.  Blood  poczuł,  jak  olbrzymia 

ręka chwyta go, unosi i gwałtownie ciska na uciekającą gdzieś ziemię. Padł bez tchu, na wpół 

ogłuszony, podczas gdy z nieba posypał się gruz w jakimś potwornym gradobiciu, a forteczne 

wały, jakby coś je nagle rozpuściło, z hukiem rzecznej katarakty zeszły w dół i rozpłynęły się 

background image

w  bezkształtne  rumowisko.  Pechowa  kula  trafiła  w  prochownię.  To  był  koniec  fortu.  Od 

pirackiego okrętu woda przyniosła wiwaty, niczym echo wybuchu. 

Blood ocknął się, otrząsnął z leżącej na nim kupy zaprawy i kawałków gruzu, wypluł 

piasek  z  gardła  i  w  myślach  zbadał  swój  stan  zdrowia.  Bolało  go  biodro,  lecz  stopniowo 

ustępujący ból  świadczył  o powierzchownym  stłuczeniu.  Wciąż niezbyt  przytomny, pomału 

dźwignął się na kolana, wreszcie stanął na nogi. Cały roztrzęsiony, z pokaleczonymi dłońmi 

we  krwi,  powalany  ziemią  i  osypany  pyłem,  był  przynajmniej  w  jednym  kawałku.  Niczego 

sobie nie połamał. Ale spośród swojej dwunastki zastał jedynie pięciu w takim zdrowiu, jak 

przed wybuchem; szósty jęcząc, leżał ze złamanym udem, siódmy siedział, trzymając się za 

wybite  ramię.  Pozostała  piątka  zniknęła,  pogrzebana  w  zwałach  rumowiska.  Zebrawszy 

rozproszone  myśli,  Blood  poprawił  perukę  na  głowie  i  zadecydował,  że  nie  ma  sensu 

wysiadywać tej sterty gruzów jeszcze przed chwilą będącej fortem. Piątce, która wyszła bez 

szwanku,  kazał  zabrać  dwóch  rannych  do  pimentowego  gaju,  dopilnował  ich  wymarszu  i 

chwiejnym  krokiem  podążył  za  nimi.  Kiedy  dotarł  pod  osłonę  pachnących  olejkiem  drzew, 

piraci  już  się  sposobili  do  następnego  kroku  po  zniszczeniu  fortu.  Przystanął  na  skraju 

pimentowej  plantacji  i  osłaniając  dłonią  oczy  przed  ostrym  słońcem,  przez  chwilę 

obserwował  przygotowania  do  desantu.  Widział,  jak  spuszczono  pięć  łodzi  na  wodę,  i  jak 

przepełnione  do  granic  możliwości  łodzie  odbijają  i  kierują  się  ku  plaży,  a  czerwony  okręt 

staje na kotwicy, żeby osłaniać lądowanie. Nie było czasu do stracenia. 

Blood wkroczył w cień drzew, gdzie spotkał Arańię i jego żołnierzy. Pochwalił wybór 

ukrytych  przed  piratami  stanowisk  dział,  zgodnie  z  rozkazem  załadowanych  kartaczami. 

Dokładnie przyjrzawszy się odległej o niecałą milę plaży, gdzie nieprzyjaciel powinien dobić 

do  brzegu,  kazał  wymierzyć  tam  działa  i  osobiście  nadzorował  wszystkie  czynności.  Jako 

ogniowy  namiar  wyznaczył  łódź  rybacką  leżącą  do  góry  dnem  na  piasku,  o  pół  kabla  od 

kredowobiałej linii piany pomiędzy lądem a tonią. 

-    Zaczekamy  -  wyjaśnił  Arani  -  aż  sukinsyny  zrównają  się  z  tą  krypą  i  wtedy 

wystawimy im przepustkę do piekła. 

A  dla  skrócenia  czasu  oczekiwania  na  tę  chwilę,  udzielił  hiszpańskiemu  kapitanowi 

lekcji na temat subtelności sztuki wojennej. 

-    Zaczyna  pan  sobie  uświadamiać  korzyści  płynące  z  odstępstwa  od  zasad  i 

sztywnych kanonów ze szkolnej ławy, czyli z porzucenia fortu, który był nie do utrzymania i 

zajęcia  nowej  pozycji,  gdzie  można  się  obronić.  Dzięki  tej  taktyce  łotry  są  zdane  na  naszą 

łaskę.  Za  chwilę  ujrzy  pan,  jak  posyłamy  ich  do  wszystkich  diabłów,  a  pozorna  klęska 

zamienia się w zwycięstwo. 

background image

I tak by się, niewątpliwie, stało, gdyby nie zgoła nieoczekiwane wydarzenie. W rzeczy 

samej, kapitan Arana otrzymał tego ranka lekcję bardziej pouczającą, niż to było w zamiarze 

Blooda. Niebawem miał się naocznie przekonać o jałowości podzielonego dowództwa. Biedy 

narobił  don  Sebastian,  który  tymczasem,  na  nieszczęście  wszystkich,  nie  próżnował.  Jako 

kapitan generalny Puerto Rico uznał za swój święty obowiązek uzbroić zdolnych do noszenia 

broni  mieszkańców miasta. Nie uważając za stosowne zasięgnąć rady don Pedra, ani  nawet 

zawiadomić go o swoich zamiarach, zebrał swój sklecony naprędce oddział w sile około setki 

ludzi pod osłoną białych budynków oddalonych o jakieś sto jardów od wody. Tam trzymał ich 

w zasadzce, żeby w ostatniej chwili uderzyć na lądujących piratów. Wykombinował sobie, że 

tym  sposobem  uniemożliwi  okrętowej  artylerii  ostrzelanie  swoich  żołnierzy  i  rozpierała  go 

duma z własnej taktycznej genialności. Sama w sobie ta jego taktyka była tyleż słuszna, co 

oczywista,  jednak  miała  ten  jeden  niespodziewany  minus,  że  powstrzymując  pirackich 

kanonierów  na  okięcie,  lak  samo  powstrzymywała  hiszpańską  baterię  w  zagajniku  Nim 

zdążył  ot-worzyć  odwlekany  ogień,  Blood  ku  swemu  przerażeniu  zobaczył,  jak  pospolite 

ruszenie Portorykańczyków z wrzaskiem pędzi plażą do szturmu na piratów i jak w mgnieniu 

oka  powstaje  jeden  rozfalowany,  skłębiony,  wojujący,  rozkrzyczany  tłum,  w  którym  swoi  i 

wrogowie pomieszali się nie do odróżnienia. Kłębowisko walczących przepływało po plaży, 

zrazu powoli, lecz stopniowo nabierając rozpędu, w miarę jak siły don Sebastiana ustępowały 

pola prawie o połowę mniej licznej,  ale nacierającej  z furią  gromadzie piratów. Strzelając i 

drąc się, wreszcie wszyscy zniknęli w mieście, pozostawiwszy za sobą trupy na piasku. 

Podczas gdy Blood klął niewczesną interwencję don Sebastiana, kapitan Arańa nalegał 

na ruszenie z odsieczą. Otrzymał jeszcze jedną lekcję. 

-  Bitew  nie  wygrywa  się  bohaterstwem,  a  wyrachowaniem,  mój  przyjacielu.  Zbójów 

na  pokładzie  jest  przynajmniej  dwakroć  więcej  niż  tych,  którzy  wylądowali  i  dzięki 

bohaterstwie don Sebastiana już wzięli miasto. Jeśli teraz wyruszymy, to  następna  gromada 

wyląduje nam za plecami i będziemy wzięci w dwa ognie. Przeto za pańskim pozwoleniem 

zaczekamy,  aż  wysadzą  swój  drugi  rzut,  a  po  jego  zniszczeniu  zajmiemy  się  łajdakami  w 

mieście. W ten sposób niczym nie ryzykujemy. 

Dość długo jednak przyszło im czekać. W każdej łodzi pozostawiono tylko po dwóch 

wioślarzy, więc ich droga do okrętu  była powolna. Powolny  był  również załadunek drugiej 

grupy  i  powrót  do  brzegu.  Toteż  minęło  blisko  dwie  godziny  od  lądowania  pierwszej 

gromady, zanim druga zeszła na ląd. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że słaby 

opór stawiony przez San Juan został już w pełni złamany, zatem nie widząc żadnego powodu 

do pośpiechu, piraci nie śpieszyli się ani trochę nawet wówczas, gdy poczuli piasek plaży pod 

background image

stopami. Powoli, jak gdyby bawiąc z wycieczką, powyłaziła z łodzi cała ta pstra zbieranina, 

jedni w kapeluszach, paru w morionach, inni w zawiązanych na głowie kolorowych, brudnych 

chustach  i  w  ubiorach  odznaczających  się  takąż  samą  różnorodnością.  Parada  strojów 

obrazowała wszelkie warstwy społeczne, od czystej wody bukaniera w bawełnianej koszuli i 

portkach z surowej skóry, po hidalgo w obszytym koronkami kaftanie, a tu i ówdzie pojawiał 

się  bardziej  wojskowy  rynsztunek  w  postaci  kirysa.  Jednolitość  panowała  przynajmniej  w 

tym, że każdy nosił bandolet na piersi, muszkiet na ramieniu oraz taką czy inną, długą broń 

sieczną  u  pasa.  Pirat  w  jaskrawoczerwonym  kaftanie  z  wyszarganą  koronką,  zapewne 

ustanowiony przywódcą, zebrał liczącą z pięćdziesięciu chłopa bandę w niby to wojskowym 

szyku  nad  brzegiem  morza,  sam  stanął  na  czele,  machnął  pałaszem  i  dał  hasło  wymarszu. 

Ruszyli  ze  śpiewką  na  ustach,  żeby  maszerować  w  nogę.  Ochryple  rycząc  jakąś  sprośną 

piosnkę,  szli  naprzód  zwartym  szykiem,  podczas  gdy  kanonierzy  w  pimentowym  gaju 

dmuchali na lonty, nie spuszczając oczu z uniesionej ręki kapitana Blooda. Wreszcie piraci 

zrównali się z krypą, stanowiącą ogniowy namiar Hiszpanów. Blood opuścił rękę i pięć dział 

wypaliło  jednocześnie.  Odłamki  kartaczy  zmiotły  czoło  kolumny  razem  z  wymachującym 

pałaszem  prowodyrem  w  eleganckim  czerwonym  kaftanie.  Niespodziewany  cios  poraził 

resztę kompanii nagłym paraliżem, z którego niewielu ocknęło się w porę. Albowiem jeszcze 

dwukrotnie  Blood  unosił  i  opuszczał  rękę,  i  jeszcze  dwukrotnie  ogień  pięciu  dział  kosił  te 

nazbyt zwarte szeregi, aż niemal wszyscy piraci legli pokotem na plaży, niektórzy wijąc się, 

inni  bez  ruchu.  Paru,  może  pół  tuzina,  nie  ważąc  się  wracać  do  wyciągniętych  na  piasek, 

pustych  łodzi,  uciekło  do  miasta,  odpełznąwszy  na  brzuchach  z  obawy  przed  następną 

morderczą  salwą,  siejącą  śmierć  po  plaży.  Blood  uśmiechnął  się  upiornie,  dostrzegając 

wstrząśnięte spojrzenie kapitana Arańi. Podjął wojskową edukację tego przezacnego oficera. 

-    Teraz  możemy  śmiało  ruszać,  kapitanie,  ponieważ  zabezpieczyliśmy  sobie  tyły 

przed atakiem. Zapewne zauważył pan, że piraci z ubolewania godnym brakiem pomyślunku, 

użyli  do  lądowania  wszystkich  swoich  łodzi.  Pozostali  na  okręcie  są  tam  odcięci  jak 

rozbitkowie na wyspie. 

-  Ale mają działa - przypomniał Arana. - Co będzie, jeśli otworzą z zemsty ogień na 

miasto? 

-  W którym bawi ich kapitan z oddziałem szturmowym? Mało prawdopodobne. Ale 

dla  pewności  zostawimy  paru  ludzi  do  obsługi  naszych  dział.  Gdyby  te  sieroty  na  okręcie 

potraciły głowy, kilka salw podziała na nie jak zimny prysznic. 

background image

Blood  wydał  odpowiednie  polecenia.  Wkrótce  oddział  pięćdziesięciu  hiszpańskich 

muszkieterów,  pogrzebanych  w  mniemaniu  piratów  pod  gruzami  fortu,  we  wzorowym 

ordynku podążał biegiem od pimentowego gaju do miasta. 

Herszta piratów o imieniu nie zachowanym w pamięci miał Blood za ciężkiego durnia, 

który jak każdy dureń zanadto był pewny swego, zaniedbał środki ostrożności i nie upewnił 

się,  czy  siły  stawiające  mu  opór  przy  lądowaniu  wyczerpały  możliwości  obrony  San  Juan. 

Zachłanna  chciwość  pirata,  która  popchnęła  go  do  wylądowania,  również  wydawała  się 

Bloodowi  niedorzeczna.  Blood  widział  w  pirackim  przywódcy  małego  złodziejaszka, 

zbierającego okruchy tam, gdzie można zasiąść do suto zastawionego stołu. Polował na wielki 

łup,  ścigał  dwa  srebrne  galeony  od  Cartageny  przez  całe  Morze  Karaibskie,  a  mając  je 

wreszcie w zasięgu ręki, nie poświęca wszystkich sił, żeby zgarnąć skarb na własność, tylko 

wykazuje się głupią lekkomyślnością, jak mały  dzieciak. Z okoliczności, że milczały działa 

tych  galeonów,  musiał  wywnioskować  -  o  ile  potrafił  wyciągać  wnioski  -  że  załogi 

przebywają  na  lądzie,  a  jeśli  nie  potrafił  wyciągać  wniosków,  to  luneta  -  kapitan  Blood 

zakładał, że głupek posiadał przynajmniej lunetę - winna mu umożliwić naoczne stwierdzenie 

tego faktu. 

Tu  jednak  pojawia  się  pewien  błąd  w  rozumowaniu  Blooda.  Przecież  to  właśnie 

spostrzeżenie  braku  załóg  i  łatwości  zagarnięcia  galeonów,  równie  dobrze  mogło  zachęcić 

pirata  do  pozostawienia  ich  w  spokoju,  dopóki  nie  nasyci  swej  nie  zaspokojonej  chciwości, 

grabiąc  miasto.  W  końcu  nie  zapomniał,  że  miasta  Nowej  Hiszpanii  często  opływały  w 

wielkie  bogactwa,  a  kapitan  generalny  miał  nadto  królewską  szkatułę  w  swojej  pieczy. 

Dokładnie  tej  samej  pokusie  uległ,  łupiąc  Cartagenę,  podczas  gdy  srebrne  galeony 

wychodziły w morze. Widocznie nawet tego nie wystarczyło mu za nauczkę, że kto chwyta 

dwie sroki za ogon, ten zostaje z pustymi rękami, bo i w San Juan stosował tę samą poronioną 

taktykę i te same ohydne metody, jakimi - Blood już nie potrzebował dalszych dowodów w 

Cartagenie okrył hańbą wielkiego przywódcę piratów, przybrawszy jego imię. 

Zapewne  nie  bez  wpływu  na  obecne  postępowanie  Blooda  była  jego  zawziętość,  że 

żaden  przybłęda  ot  tak  sobie  nie  odbierze  mu  galeonów,  o  które  on  sam  zabiegał  i  których 

zdobycie ułatwił swoimi zarządzeniami, jednak niezwykła zajadłość w postawie kapitana bez 

żadnych  wątpliwości  płynęła  z  wielkiego  gniewu  za  podłe  podszywanie  się  pod  niego  w 

Cartagenie i okrucieństwa popełnione tam w jego imieniu. Grzechy drogi życiowej, na którą 

rzucił go surowy los, były mu dostatecznym ciężarem. Nie mógł ścierpieć, że miano by mu 

przypisywać  jeszcze  gorsze  występki  z  powodu  bestialskich  czynów  jakiegoś  nędznego 

komedianta i jego bandy łotrów spod ciemnej gwiazdy. Ponury więc i zawzięty, żeby nie rzec 

background image

mściwy, kapitan Blood wiódł niewielką kolumnę hiszpańskich muszkieterów do oczyszczenia 

miasta z bezczeszczącej je bandy fałszywego Blooda. 

Już u rogatek doszły go odgłosy w pełni usprawiedliwiające podejrzenia co do rodzaju 

ulubionej rozrywki piratów. Ich przywódca przeszedł jak burza przez miasto, łamiąc wszelki 

opór. Po czym wydał miasto swoim ludziom na pastwę. Niech sobie chłopcy pofiglują, nim 

zabiorą się do pracy, czyli wezmą za galeony w przystani. Więc diabelska kompania, złożona 

z bywalców więzień we wszystkich zakątkach świata, rozdzieliła się na grupki i rozniosła po 

mieście falę wyuzdania i gwałtu, paląc, grabiąc, bijąc i mordując z czystej żądzy niszczenia. 

Sam  herszt  skierował  swe  kroki  po  najbogatszy  łup  w  San  Juan.  W  towarzystwie  sześciu 

kompanów  wtargnął  do  siedziby  kapitana  generalnego,  gdzie  don  Sebastian  zabarykadował 

się  po  klęsce  swoich  niewydarzonych  ochotników.  Mając  w  garści  don  Sebastiana  i  jego 

urodziwą,  przerażoną,  filigranową  małżonkę,  pirat  scedował  całą  grabież  domostwa  na 

czterech  kompanów.  Dwóch  zatrzymał  do  pomocy  we  wcześniej  umyślonym,  osobliwym 

rabunku, beztrosko pozwoliwszy czterem pozostałym plądrować obejście Hiszpana i do woli 

żłopać wyborne, sprowadzone /. Hiszpanii wina. 

Wysoki,  smagły,  nieokrzesany  osobnik,  który  przedstawił  się  jako  kapitan  Blood  i 

odziany był w powszechnie znane czerń i srebro Blooda, rozwalił się wygodnie w jadalni don 

Sebastiana.  W  przekrzywionym  na  bakier  kapeluszu  z  piórem  siedział  u  szczytu  długiego 

stołu 2 czarnego dębu, przewiesiwszy jedną nogę przez poręcz fotela i krzywiąc grube wargi i 

wygoloną  twarz  w  szyderczym  uśmiechu.  Naprzeciwko,  w  drugim  końcu  stołu,  pomiędzy 

dwoma  zbirami  stał  don  Sebastian  z  wykręconymi  do  tyłu  rękoma,  bez  peruki,  w  samej 

koszuli  i  spodniach,  i  z  twarzą  szarą  jak  popiół,  ale  z  wyzywającym  spojrzeniem  czarnych 

oczu.  W  pół  drogi  pomiędzy  piratem  a  don  Sebastianem,  lecz  z  dala  od  stołu,  na  krześle  o 

wysokim  oparciu  siedziała  dona  Leokadia,  plecami  do  otwartego  okna,  w  strachu,  który 

przyprawiał ją niemalże o nudności, a zarazem sparaliżował jej ruchy. Rzekomy Blood miał 

palce  zajęte  wiązaniem  węzłów  na  kawałku  rzemienia.  Rozwlekłym,  drwiącym  głosem 

przemówił do swej ofiary, niemiłosiernie kalecząc język hiszpański. 

-  Więc nie chcesz gadać, co? Myślisz, że będę się dla ciebie fatygować i rozbierać tę 

twoją pieprzoną budę kamień po kamieniu, żeby znaleźć to, czego szukam? Mylisz się pan, 

panie hidalgo. Zaraz będziesz nie tylko gadał, zaraz będziesz śpiewał. Na tym ci zagramy. 

Cisnąwszy rzemienny różaniec w koniec stołu, dał znak jednemu ze swych ludzi. Zbir 

migiem  założył  krępulec  na  czoło  kapitana  generalnego,  następnie  wyjął  srebrną  łyżkę  z 

kredensu i szczerząc zęby jak małpa, wsunął trzonek łyżki pod rzemień. 

background image

-    Czekaj  -  rzucił  przywódca.  -  No,  panie  donie  gubernatorze,  widzisz,  co  cię  czeka, 

jeśli sam sobie nie rozwiążesz języka i nie wyśpiewasz mi, gdzieżeś wściubił swoje pesos. - Z 

krzywym uśmieszkiem na wargach przyjrzał się Hiszpanowi spod przymrużonych powiek.  - 

Jeżeli  wolisz,  możemy  ci  wsadzić  zapalony  lont  między  palce,  albo  przypiekać  stopy 

rozpalonym  żelazem.    Mamy  cały  arsenał  cudownych  środków  przywracających  głos 

niemowom. Do wyboru, do koloru, przyjacielu. Milczenie nic ci nie da. No, gadaj. Dublony. 

Gdzie je chowasz? 

Hiszpan  z  podniesionym  czołem  i  zaciśniętymi  ustami,  w  milczeniu  mierzył  pirata 

nienawistnym  spojrzeniem.  Zbój  uśmiechnął  się  szerszym,  jeszcze  bardziej  pogardliwym  i 

groźniejszym uśmiechem. Westchnął. 

-    No,  dobra.  Jestem  cierpliwym  człowiekiem.  Masz  chwilkę  do  namysłu.  Jedną 

chwilkę. - Uniósł brudny palec. - Ja sobie tymczasem przepłuczę gardło.  

Nalał  po  brzegi  puchar  ciemnej,  gęstej  malagi  ze  srebrnego  dzbana  i  wypił  jednym 

haustem. Odstawił piękny kielich tak gwałtownie, że złamał jego trzon. Wykorzystał to jako 

przykład. 

-    Tak  właśnie  załatwię  w  końcu  twój  pieprzony  kark,  ty  hiszpański  rajfurze,  jeśli 

będziesz się upierał jak osioł. No więc, te dublony. Yamos, maldito! Soy don Pedro Sangre, 

yo! Nie słyszałeś, że z kapitanem Bloodem nie ma żartów? 

Nienawiść wyzierała z oczu don Sebastiana. 

-    Nie  słyszałem  o  tobie  niczego  tak  obrzydliwego,  jak  teraz  oglądam,  ty  wszawy 

piracki bydlaku. Nic ci nie powiem. 

Małżonka  poruszyła  się,  wydając  nieartykułowany  pisk,  który  zaraz  przeszedł  w 

słowa. 

-  Na litość boską,  Sebastianie!  Zaklinam  cię,  powiedz mu. Powiedz. Niech bierze 

wszystko, co mamy. Po co nam to? 

-  Rzeczywiście, po co, jeśli nie będziecie żyli, żeby się tym cieszyć - zadrwił pirat. - 

Posłuchaj  się  swojej  mądrej  turkaweczki.  Nie?  -Wyrżnął  pięścią  w  stół.  -  Niech  ci  będzie! 

Wyciśnijcie mu ten zakuty łeb, chłopaki. 

Rozsiadł się wygodniej w fotelu, oczekując dobrej zabawy. Jeden ze zbójów oburącz 

ujął wetkniętą pod krępulec łyżkę. Zanim jednak zaczął za jej pomocą skręcać rzemień, herszt 

zmienił zdanie. 

-  Zaczekaj. Chyba jest pewniejszy sposób. - Śmiejąc się, zdjął nogę z oparcia fotela i 

usiadł prosto. - Te dony strasznie są dumne ze swych kobitek. - Obrócił się i skinął na donę 

Leokadię. - Aąui, muger! Aąui* - rozkazał. 

background image

-  Nie słuchaj go, Leokadio - zawołał jej mąż. - Nie ruszaj się. 

-    On...  on  przecież  może  zaciągnąć  mnie  siłą.  -  Była  wzruszająca  w  tym  swoim 

nieposłuszeństwie z rozsądku. 

-  Słyszysz, ty głupku? Szkoda, że nie masz jej rozumu. No to rusz pupkę, szanowna 

pani. 

Blada,  maleńka  kobietka,  dygocąc  ze  strachu,  dowlokła  się  do  jego  fotela.  Podniósł 

blisko osadzone oczy i z obleśnym uśmieszkiem, bezczelnie otaksował tę delikatną, kobiecą 

kruszynę. Objął ją i struchlałą przyciągnął do siebie.                            

-  Chodź bliżej, kobitko. Co, u diabła! 

Don  Sebastian  przymknął  powieki  i  wydał  z  siebie  ryk  ni  to  wściekłości,  ni  bólu. 

Przez chwilę szarpał się jak szalony w uścisku krzepkich rąk. Pirat posadził sobie zmartwiałą 

ze strachu małą damę niczym bezwolną laleczkę na kolanach. 

-    Nie  zwracaj  uwagi  na  tego  zazdrosnego  krzykacza,  kochaneczko.  On  ci  nic  nie 

zrobi, słowo kapitana Blooda. 

Wziął  ją  pod  brodę  i  uśmiechnął  się  w  jej  czarne,  rozszerzone  przerażeniem  oczy. 

Zniosła ten jego uśmiech i długi pocałunek, jakby była trupem. 

-    Przetrzepiemy  ci  piórka,  moja  kurko,  jeżeli  twój  głupi  małżonek  nie  pójdzie  po 

rozum  do  głowy.  Mam  ją,  jak  widzisz,  donie  gubernatorze  i  założę  się,  że  zasmakuje  w 

żeglowaniu ze mną. Ale możesz ją wykupić za schowane dublony. Przyznasz, że i tak jestem 

wspaniałomyślny. Bo jeśli zechcę, mogę sobie wziąć jedno i drugie. 

Pętla na szyję nie sprawiłaby don Sebastianowi większej udręki. 

-    Sukinsynu!  Gdybym  nawet  ustąpił,  to  jaką  mam  gwarancję,  że  dotrzymasz 

obietnicy? 

-  Słowo kapitana Blooda. 

Huk  dział  niespodziewanie  wstrząsnął  domostwem.  Zaraz  po  pierwszej  salwie 

zagrzmiała druga i trzecia. Wszyscy zdębieli na chwilę. 

-    Ki  diabeł...  -  zaczął  pirat  i  urwał,  wnet  znalazłszy  poręczne  wyjaśnienie.  -  E  tam! 

Moje dzieci dokazują. I tyle. 

Z pewnością mniej by  mu było do  śmiechu od ucha do ucha, gdyby zmiarkował, że 

owe  salwy  właśnie  skosiły  chyba  pięćdziesięcioro  tych  jego  dzieci,  ledwo  wysiadły  na  ląd, 

żeby  wesprzeć  tatusia,  a  od  pimentowej  plantacji  zdąża  biegiem  około  pięćdziesięciu 

hiszpańskich  muszkieterów  pod  wodzą  prawdziwego  kapitana  Blooda,  który  śpieszy 

rozprawić się z rozproszonymi po mieście piratami. I rozprawił się z nimi gładko i czysto, po 

kolei, w miarę jak spotykał zbójów w grupkach po czterech, sześciu, co najwyżej dziesięciu. 

background image

Ci,  co  nie  padli  od  kuł  na  miejscu,  byli  otaczani  i  szli  do  niewoli,  nie  mając  najmniejszej 

szansy, by zebrać się do kupy i stawić zorganizowany opór. 

Rozanielony,  bo  czerpiąc  tym  więcej  diabolicznej  przyjemności  z  tej  sytuacji,  im 

bardziej miał w czubie od idącej do głowy malagi, przywódca piratów nie zwracał większej 

uwagi na coraz głośniejszy tumult poza czterema ścianami jadalni kapitana generalnego, na 

wystrzały,  wrzaski  i  palbę  muszkietów.  Całkowicie  przeświadczony,  że  wszelki  opór  został 

zdruzgotany,  uważał  te  hałasy  za  normalne  odgłosy  nieustającej  zabawy  swoich  dzieci. 

Świętujący  zwycięstwo  piraci  powszechnie  praktykowali  walenie  z  dział  na  wiwat,  a  poza 

jego  własnymi  ludźmi,  któż  by  teraz  miał  muszkiety,  żeby  sobie  postrzelać  w  San  Juan? 

Nadal  więc  bez  pośpiechu  napawał  się  rozkoszą  dręczenia  kapitana  generalnego  wyborem 

pomiędzy  utratą  małżonki  albo  dublonow,  aż  wreszcie  don  Sebastian  upadł  na  duchu  i 

wyjawił,  gdzie  trzyma  królewską  szkatułę.  Jednak  nie  zaspokoił  tym  nikczemnego  serca 

pirata. 

-  Za późno - oświadczył herszt zbójów. - Zbyt długo stroiłeś sobie żarty ze mnie. A 

przez ten czas ja przywiązałem się do tej twojej zgrabnej dziewuszki. Tak się przywiązałem, 

że  nie  mógłbym  już  żyć  bez  niej.  Daruję  ci  życie,  ty  hiszpański  kundlu.  To  więcej,  niż 

zasługujesz za swój przeklęty upór. Ale pieniądze i kobitka płyną ze mną, tak jak i srebrne 

galeony króla Hiszpanii. 

-  Dałeś mi słowo! - zawołał Hiszpan jak oszalały. 

-  Dałem, dałem! Ale to było dawno temu. Nie skorzystałeś z danej ci szansy. Wolałeś 

sobie  stroić  ze  mnie  żarty  -  naigrawał  się  pirat,  toteż  nikt  w  jadalni  nie  zwrócił  uwagi  na 

szybko zbliżające się kroki. - A ostrzegałem cię, że z kapitanem Bloodem nie ma żartów. 

Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie słowo, kiedy drzwi gwałtownie stanęły otworem, a 

dźwięczny, metaliczny głos odezwał się z nutą czarnego humoru: 

-    Przebóg,  miło  to  usłyszeć  z  twoich  ust,  kimkolwiek  jesteś.  Wysoki  mężczyzna  o 

zasmarowanej potem i brudem, pociągłej 

twarzy, bez kapelusza na głowie, w czarnej, roztarganej peruce i fioletowym kaftanie 

w strzępach, wkroczył z obnażonym rapierem do jadalni. Trzech muszkieterów hiszpańskich 

w  kirysach  i  stalowych  morionach  deptało  mu  po  piętach.  Jednym  rzutem  oka  ogarnął 

sytuację. 

-  No tak. Tak. Chyba w samą porę. 

Zbój  strącił  dońę  Leokadię  z  kolan  i  jak  oparzony  zerwał  się  na  nogi,  chwytając  za 

jeden z pistoletów zatkniętych po obu stronach haftowanej szarfy na piersi. 

-  Co to znaczy? Ktoś ty, do jasnej cholery? 

background image

Nieznajomy  podszedł  blisko,  a  spojrzenie  niebieskich  jak  szafiry  i  równie  twardych 

oczu przejęło pirata zimnym dreszczem. 

-  Nędzny komediancie! Zafajdany oszuście! 

Cokolwiek  by  łotr  zrozumiał  czy  nie  zrozumiał,  nie  miał  już  wątpliwości,  że  musi 

działać  błyskawicznie.  Wyszarpnął  pistolet,  na  którym  trzymał  dłoń.  Zanim  jednak  zdążył 

wymierzyć,  Blood  zrobił  krok  w  tył.  Szybki  jak  język  żmii  rapier  przeszył  ramię  pirata  i 

pistolet wypadł mu z bezwładnej dłoni. 

-    Miałbyś  ten  sztych  w  sercu,  łajdaku,  gdybym  sobie  nie  poprzysiągł,  że  -z  bożą 

pomocą - kapitana Blooda nigdy nie powiesi żadna inna ręka, jak tylko moja. 

Ranny  herszt,  rycząc  i  klnąc,  uległ  i  dał  się  obalić  jednemu  z  muszkieterów  na 

podłogę,  podczas  gdy  Blood  z  pozostałymi  żołnierzami  szybko  i  sprawnie  załatwił  się  z 

piratami.  Ponad  zgiełk  tej  krótkiej  walki  wzbił  się  krzyk  doni  Leokadii,  która  zrobiła  kilka 

chwiejnych kroczków, klapnęła na fotel i zemdlała. Don Sebastian w niewiele lepszym stanie 

już  po  uwolnieniu  z  więzów,  paplał  słabym  głosem,  bezładnie  mieszając  podziękowania  za 

ten cud w ostatniej chwili z pytaniami, jak do tego doszło. 

-  Zajmij się małżonką - poradził mu Blood - i nie myśl o niczym. San Juan jest wolne 

od  plagi.  Ze  trzydziestu  tych  łotrów  siedzi  bezpiecznie  w  miejskim  więzieniu,  pozostali, 

jeszcze bezpieczniej, siedzą w piekle. Jeśli w ogóle jacyś umknęli, spotkają się z oddziałem 

czatującym  przy  łodziach.  Musimy  pochować  zabitych,  opatrzyć  rannych,  wezwać 

uciekinierów do miasta. Zajmij się swoją małżonką i domownikami, a mnie zostaw resztę. 

I  jak  nagle  się  pojawił,  tak  ponownie  zniknął,  a  za  nim  jego  muszkieterzy  wynieśli 

wierzgających jeńców. 

Wrócił  przed  kolacją,  zastając  przywrócony  ład  w  domostwie  kapitana  generalnego, 

służbę na zwykłych jej posterunkach i nakryty stół. Dona Leokadia zalała się łzami na widok 

Blooda,  jeszcze  okrytego  bitewnym  kurzem  od  stóp  do  głów.  Don  Sebastian  przycisnął 

kapitana do swej obfitej piersi, nie bacząc na kurz, ogłaszając go zbawcą San Juan, bohaterem 

prawdziwie  kastylijskiej  miary,  godnym  przedstawicielem  admirała  wielkiego  oceanu.  Taka 

też opinia panowała w mieście, które owej nocy rozbrzmiewało okrzykami: „Viva don Pedro! 

Niech żyje bohater San Juan de Puerto Rico!" 

Wszystko  to  było  bardzo  miłe  i  wzruszające  i  wprawiło  Blooda,  jak  się  później 

zwierzył Jeremiaszowi Pittowi, w nastrój zadumy nad dobrą stroną służenia sprawie prawa i 

porządku.  Wymyty  i  przebrany,  w  strój  jednocześnie  za  obszerny  i  za  kusy,  pożyczony  z 

garderoby  don  Sebastiana,  zasiadł  Blood  do  kolacji  przy  stole  kapitana  generalnego,  jadł  z 

apetytem  i  nie  gardząc  wybornym  hiszpańskim  winem,  ocalałym  z  najścia  na  piwnicę 

background image

gospodarza.  Spał  snem  spokojnym,  w  poczuciu  dobrze  wykonanej  roboty  i  przekonaniu,  że 

pozbawiona  łodzi  i  ze  szczątkową  załogą  fałszywa  „Arabella"  nie  zdoła  już  sięgnąć  po 

srebrne  galeony,  prawdziwy  cel  przybycia  do  San  Juan.  Na  wszelki  wypadek  oddział 

Hiszpanów czuwał przy działach w pimentowym gaju. Noc minęła jednak bez alarmu, a kiedy 

wstał  dzień,  okazało  się,  że  piracki  okręt  znika  za  widnokręgiem,  natomiast  w  majestacie 

pełnych żagli wchodzi na redę niegdysiejsza „Nadobna Maria". Przy śniadaniu don Sebastian 

powitał don Pedra Encarnado wieścią, że okręt jego admirała właśnie rzucił kotwicę w porcie. 

-  On jest bardzo punktualny - rzekł don Pedro, mając na myśli Wolverstone'a. 

-    Punktualny?  Jak  musztarda  po  obiedzie.  Po  prostu  przybywa  za  późno,  żeby 

ukoronować  pański  prześwietny  czyn  zatopieniem  tego  pirackiego  okrętu.  Mam  nadzieję 

powiedzieć mu to osobiście. 

Don Pedro zmarszczył brwi. 

-  To byłoby nieroztropne, zważywszy jego łaski u króla. Lepiej nie drażnić markiza. 

Dobrze się składa, że on nie może zejść na ląd. Podagra, rozumie pan. 

-  Więc złożę mu wizytę na pokładzie jego okrętu. 

Mars na czole Blooda wcale nie był udawany. Jeżeli nie zdoła odwieść don Sebastiana 

od jego przecież sensownego zamiaru, cały zgrabnie obmyślony plan weźmie w łeb. 

-  Nie, nie. Nie robiłbym tego - rzekł. 

-  Nie? Oczywiście, że to zrobię. To mój obowiązek.        

-  Ależ nie. To by panu przyniosło ujmę. Proszę pamiętać o swojej wysokiej pozycji. 

Kapitan  generalny  Puerto  Rico,  innymi  słowy  gubernator,  wicekról  niemalże.  To  nie  pan 

winien  składać  uszanowanie  admirałom,  ale  admirałowie  winni  je  składać  panu.  I  markiz 

Riconete  dobrze  wie  o  tym.  Właśnie  dlatego,  nie  będąc  w  stanie  stawić  się  osobiście  ze 

względu  na  swoją  nieznośną  podagrę,  przysłał  mnie,  żebym  go  zastępował.  Co  pan  ma  do 

powiedzenia markizowi, może pan tutaj powiedzieć mnie, nawet nie wstając z fotela. 

Przejęty don Sebastian z namysłem pogładził swoje liczne pod bródki. 

-  Pańskie słowa zawierają, oczywiście, jakieś ziarno prawdy. Tak jest.  W tym jednak 

przypadku spoczywa na mnie  szczególny obowiązek, który muszę spełnić osobiście. Muszę 

bardzo  dokładnie  opowiedzieć  admirałowi  o  bohaterskiej  roli  odegranej  przez  pana  w 

ocaleniu  Puerto  Rico  i  miejscowej  szkatuły  królewskiej,  że  nie  wspomnę  o  srebrnych 

galeonach.    Honor  temu,    kto  na  honor  zasłużył.  Muszę  dopilnować,  don  Pedro,  żebyś 

otrzymał zasłużoną nagrodę. 

A  dońa  Leokadia  z  dreszczem  wspomniawszy  wczorajsze  okropności,  którym  kres 

położyła waleczność don Pedra, oraz dalsze możliwe okropności, którym położył kres swoim 

background image

przybyciem  w  samą  porę,  gorąco  i  żarliwie  poparła  szlachetne  zamiary  małżonka.  Wobec 

owej jakże wielkiej kurtuazji don Pedro coraz bardziej jednak posępniał na twarzy. 

-  Tego się właśnie obawiałem - rzekł. - Czegoś, na co nie mogę pozwolić. Uczynisz 

mi afront, don Sebastianie, jeśli nie ustąpisz. Nie zrobiłem wczoraj nic ponad to, co z urzędu 

należało  do  moich  obowiązków.  Bohaterami  są  jedynie  ci,  którzy  nie  bacząc  na  własne 

bezpieczeństwo, ani nie troszcząc się o własne korzyści, dokonują czynów nie należących do 

ich obowiązków. Przynajmniej ja tak to pojmuję. I, jak powiadam, upierać się przy układaniu 

pochwalnej  pieśni  na  moją  cześć,  to  zrobić  mi  afront.  Jestem  pewny,  że  nie  pragnąłbyś  mi 

tego zrobić, don Sebastianie. 

-    Och,  cóż  za  skromność!  -  zawołała  małżonka,  składając  ręce  i  wznosząc  oczy  do 

nieba. - Ileż w tym prawdy, że wielcy są zawsze skromni. 

Don Sebastian wyglądał na zbitego z tropu.  

" - Postawa godna bohatera. Fakt. Ale jestem nią rozczarowany, przyjacielu. Tylko tak 

mógłbym spłacić choć drobną cząstkę długu wdzięczności... 

-  Nie należy mi się żaden dług wdzięczności. - Don Pedro był urażony i stanowczy. - 

Proszę, don Sebastianie, nie mówmy już o tym więcej. - Wstał. - Lepiej udam się natychmiast 

na  okręt  po  rozkazy  admirała.  Powiadomię  go  we  własnych  słowach  o  wszystkim,  co  tutaj 

miało  miejsce.  I  mogę  wskazać  wznoszoną  na  plaży  szubienicę,  na  której  zawiśnie  ten 

przeklęty kapitan Blood. To najbardziej podniesie jego ekscelencję na duchu. 

Jak  bardzo  podniosło,  o  tym  wieści  przyniósł  don  Pedro  tuż  przed  południem, 

wróciwszy na ląd już nie w pożyczonym, nie dopasowanym ubraniu, lecz ponownie odziany z 

całym przepychem hiszpańskiego granda. 

-    Markiz  Riconete  rozkazuje  mi  zawiadomić  pana,  że  skoro  Morze  Karaibskie 

szczęśliwie zostało uwolnione od niesławnej pamięci kapitana Blooda, misja jego ekscelencji 

na tych wodach dobiegła końca i nic już nie powstrzymuje go od poddania się konieczności 

natychmiastowego  powrotu  do  Hiszpanii.  Postanowił  konwojować  srebrne  galeony  przez 

ocean i prosi pana o wydanie polecenia ich kapitanom, żeby byli gotowi podnieść kotwicę z 

początkiem odpływu - dzisiejszego popołudnia o godzinie trzeciej. 

ł Don Sebastian osłupiał.                                    

-  Nie powiedział mu pan, że to niemożliwe?      Don Pedro wzruszył ramionami.                        

.' - Człowiek nie spiera się z admirałem wielkiego oceanu. 

-  Ależ szanowny don Pedro, brakuje połowy załóg, a okręty nie mają dział. 

background image

-    Zapewniam,  że  nie  omieszkałem  poinformować  o  tym  jego  ekscelencję.  Tylko  się 

zirytował.  Jego  zdaniem,  skoro  każdy  galeon  ma  dość  ludzi  do  obsługi  żagli,  nie  trzeba  nic 

więcej. „Nadobna Maria" ma dość dział do ich obrony. 

-  Zatem nie pomyślał, co może się zdarzyć, jeśli zostaną rozdzielone? 

-    Również  to  wytknąłem.  Jak  groch  .o  ścianę.  Jego  ekscelencja  jest  bardzo  pewny 

siebie. 

Don Sebastian wydął policzki.    

-    No  tak!  Tak!  Co  prawda,  to  jego  sprawa.  Za  co  Bogu  dzięki.  Srebrne  galeony 

sprowadziły dosyć nieszczęść na San Juan de Puerto Rico i z przyjemnością się ich pozbędę. 

Ale  pozwól  mi  zauważyć,  że  pański  admirał  wielkiego  oceanu  jest  wyjątkowo  beztroskim 

człowiekiem. Przypuszczam, że to cecha królewskich faworytów. 

Łobuzerski uśmieszek don Pedra dyskretnie przyznał mu absolutną rację. 

-    Rozumiem  więc,    że  pan  wyda  rozkazy  zaprowiantowania  galeonów.  Nie  wolno 

dopuścić do tego, żeby jego ekscelencja musiał czekać, a tak czy owak, odpływ nie zaczeka 

nawet na niego. 

-    Ależ  oczywiście  -  odrzekł  don  Sebastian,  przesadnie  podkreślając  swoje 

posłuszeństwo ironicznym tonem. - Natychmiast wydam polecenie. 

-  Zawiadomię jego ekscelencję. Będzie zadowolony. Cóż, nadszedł czas pożegnania, 

don Sebastianie. - Uścisnęli się. - Proszę mi wierzyć, że długo zachowam wspomnienie naszej 

miłej i owocnej znajomości. Uszanowanie dla doni Leokadii. 

-   I nie zaczeka pan, żeby popatrzyć, jak wieszają kapitana Blooda? Wieszamy go w 

samo południe. 

-  Admirał oczekuje mnie z wybiciem ośmiu szklanek. Nie śmiem się spóźnić. 

W drodze do portu Blood jednak zaszedł do miejskiego więzienia. Naczelnik przyjął 

kapitana  z  honorami  należnymi  zbawcy  San  Juan  i  na  jego  jedno  słowo  otworzył  bramy. 

Minąwszy  dziedziniec,  na  który  spędzono  zakutych  w  kajdany,  zgnębionych  więźniów  z 

wczorajszej  batalii,  Blood  wszedł  do  kamiennej  celi  oświetlonej  maleńkim,  gęsto 

okratowanym  okienkiem  wysoko  pod  sklepieniem.  W  owej  mrocznej,  cuchnącej  norze 

siedział na stołku wielki pirat, przygarbiony, z głową w skutych kajdanami dłoniach. Słysząc 

zgrzyt  zawiasów  przy  otwieraniu  drzwi,  podniósł  zszarzałą  twarz  i  przeszył  gościa 

nienawistnym  wzrokiem.  Nie poznał  swego wczorajszego, umorusanego przeciwnika w tym 

wytwornym,  odzianym  w  czerń  i  srebro  mężczyźnie,  któremu  misternie  trefiona  czarna 

peruka sięgała ramion, i który zbliżał się, wymachując hebanową laską ze złotą gałką. 

background image

-    Czy  już  czas?  -  warknął  więzień  w  swej  marnej  hiszpańszczyźnie.  Rzekomy 

kastylijski szlachcic odpowiedział mu w jeżyku angielskim, jaki usłyszeć można w Irlandii. 

-  Cierpliwości, nie pali się. Masz jeszcze dość czasu na rachunek sumienia, to znaczy, 

jeśli  w  ogóle  masz  sumienie;  dość  czasu  na  skruchę  za  pomysł  z  tą  brudną  maskaradą. 

Mógłbym  wybaczyć  ci  podszywanie  się  pod  kapitana  Blooda.  To  winno  mi  poniekąd 

pochlebiać.  Ale  nie  mogę  ci  wybaczyć  występków  popełnionych  w  Cartagenie  -  mężczyzn 

pomordowanych  dla  swawoli,  zgwałconych  kobiet,  strasznych  okrucieństw  z  czystego 

okrucieństwa,  którymi  syciłeś  swoje  chucie  i  żądze  krwi,  okrywając  hańbą  przybrane  przez 

ciebie imię. 

Łotr uśmiechnął się szyderczo. 

-  Gadasz jak obłudny klecha podesłany mi do rozgrzeszenia. 

-   Gadam,  jak ten, kim jestem,  czyje imię skalałeś  swoją plugawą naturą. Odchodzę, 

abyś przez tę odrobinę  czasu, która ci  pozostała, podumał nad urokiem sprawiedliwości,  za 

której sprawą to moja ręka wiesza cię na szubienicy. 

Utkwiwszy  nieprzeniknione  spojrzenie  w  oniemiałym  z  osłupienia,  jak  gdyby  już 

martwym samozwancu, stał jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł na 

dziedziniec,  gdzie  czekał  nań  hiszpański  oficer.  Mijając  wzniesione  na  plaży  szubienice, 

wrócił do łodzi i odpłynął ku biało-złotemu okrętowi flagowemu na redzie. 

I  stało  się  tak,  że  tego  samego  dnia  fałszywy  kapitan  Blood  został  powieszony  na 

plaży San Juan de Puerto Rico, a prawdziwy kapitan Blood pożeglował na „Nadobnej Marii" 

czyli  „Andaluzyjskiej  Dziewce"  w  kierunku  Tortugi,  konwojując  srebrne  galeony 

wyładowane bogactwem, za to pozbawione zarówno dział, jak i załóg zdolnych do stawienia 

oporu, kiedy prawda o ich położeniu została później odkryta przez hiszpańskich kapitanów. 

 

background image

 

ROZDZIAŁ 3 - KOMEDIA 

 

Fortuna*  -  zwykł  mawiać  kapitan  Blood  -  nie  kocha  dusigroszów.  Oddaje  się  temu, 

kto potrafi nią szastać z wielkopańskim gestem i grać o wysokie stawki. 

Można  w  to  wierzyć,  lub  nie,  ale  przynajmniej  nie  da  się  zaprzeczyć,  że  kapitan 

zawsze postępował zgodnie z tym przekonaniem. Wśród licznych  przykładów jego hojności 

utrwalonych w pozostawionym  przez Jeremiasza Pitta dzienniku, opisującym dole i  niedole 

Blooda,  chyba  wszystkie  zdarzenia  przyćmiewa  wspaniały  gest,  z  jakim  kapitan  Blood 

pokrzyżował  polityczne  plany  monsieur  de  Louvoisa  wobec  Indii  Zachodnich,  grożące 

sławnemu bractwu wybrzeża całkowitą zagładą. 

Markiz  de  Louvois,  następca  wielkiego  Colberta  na  dworze  Ludwika  XIV,  był 

powszechnie  znienawidzony  za  życia  i  powszechnie  opłakiwany  po  śmierci.  Ta  dwoistość 

powszechnej  opinii  najlepiej  świadczy  o  zasługach  ministra.  Dla  monsieur  de  Louvoisa  nie 

było  sprawy  zbyt  wielkiej  ani  zbyt  małej  wagi.  Nadawszy  machinie  państwowej  w  kraju 

gładki bieg, skierował swoje uzdrowicielskie zapędy ku francuskim posiadłościom na Morzu 

Karaibskim, gdzie działalność bukanierów drażniła jego poczucie ładu i porządku. Na okręcie 

jego  królewskiej  mości,  dwudziestodziałowym  „Bearneńczyku",  wyprawił  więc  do  kolonii 

kawalera  de  Saintongesa,  zdolnego,  przystojnego  szlachcica  tuż  po  trzydziestce,  obdarzając 

go u siebie zaufaniem i wyraźnymi instrukcjami, co należy 

zrobić, żeby położyć kres złu, za jakie monsieur de Louvois uważał piractwo. 

Dla  monsieur  de  Saintongesa  w  jego  bynajmniej  niewesołej  sytuacji  majątkowej, 

wyprawa  okazała  się  niespodziewanym,  a  prawdziwym  darem  niebios,  stworzywszy  mu 

okazje,  żeby  służąc  jak  najgorliwiej  królowi,  mógł  jeszcze  gorliwiej  i  z  jeszcze  większym 

pożytkiem przysłużyć się samemu sobie. Podczas pobytu na Martynice, który za sprawą biegu 

wydarzeń  przedłużył  się  znacznie  ponad  urzędowe  wymogi,  kawaler  poznał,  uwiódł  i  w 

podzwrotnikowym tempie poślubił madame de Yeynac. Po zmarłym małżonku, Homerze de 

Yeynac,  młoda  i  piękna  jak  bogini  madame  odziedziczyła  posiadłości  na  Martynice, 

zajmujące,  jak  to  posiadłości  w  Indiach  Zachodnich,  blisko  trzecią  część  całej  wyspy,  z 

plantacjami trzciny cukrowej, przypraw i tytoniu, przynoszącymi roczny dochód godny króla. 

Z takim bajecznym posagiem padła w ramiona wytwornego, lecz gołego jak piskorz kawalera 

de Saintongesa. 

background image

Kawaler był zbyt rzetelny i zanadto przejęty poczuciem ważności swojej misji, żeby 

potraktować  własny  ślub  jako  coś  więcej,  niż  wspaniałe  interludium  w  służbowych 

obowiązkach,  które  sprowadziły  go  do  Nowego  Świata.  Ceremonia  ślubna  w  Saint-Pierre 

odbyła się z wielką paradą i przepychem należnymi tak wysoko postawionej damie, po czym 

monsieur de Saintonges  ponownie rzucił się w wir pracy, i  to  z jeszcze  większą pewnością 

siebie,  płynącą  ze  szczęśliwej  odmiany  w  jego  stanie  zamożności.  Zabrawszy  świeżo 

poślubioną  małżonkę  na  pokład  „Bearneńczyka",  opuścił  Saint-Pierre,  żeby  dokończyć 

inspekcyjną  podróż,  a  potem  wziąć  kurs  na  Francję  i  do  woli  pławić  się  w  swoim 

nowobogactwie.  Dotychczas  wizytował  już  Dominikę,  Gwadelupę,  Grenadyny  oraz  Saint-

Croix,  która,  na  dobrą  sprawę,  nie  należała  do  Korony  Francuskiej,  lecz  do  Francuskiej 

Kompanii  Zachodnioindyjskiej.  Pozostała  mu  jeszcze  najważniejsza  w jego  misji  wizyta  na 

Tortudze,  owej  drugiej  posiadłości  Francuskiej  Kompanii  Zachodnioindyjskiej,  wyspy 

zamienionej  w  fortecę  tychże  angielskich,  francuskich  i  holenderskich  buka-nierów, 

obowiązkiem wytępienia których obarczono kawalera. Jego zaufanie we własne możliwości 

załatwienia  tej  trudnej  sprawy  uległo  znacznemu  umocnieniu  na  wieść,  że  Piotr  Blood, 

najniebezpieczniejszy  i  najbardziej  rzutki  z  tych  wszystkich  flibustierów  został  niedawno 

pojmany przez Hiszpanów i powieszony w San Juan de Puerto Rico. 

Przy pięknej choć skwarnej, sierpniowej pogodzie, „Bearneńczyk" spokojnie dotarł do 

Zatoki  Cayona  i  rzucił  kotwicę  w  tej  okolonej  skałami  przystani,  jakby  przez  samą  naturę 

stworzonej  na  kryjówkę  piratów.  Kawaler  zszedł  na  ląd  razem  ze  swoją  małżonką, 

umieściwszy ją w specjalnie przygotowanej lektyce, której jego marynarze torowali drogę w 

pstrym  tłumie Europejczyków, Murzynów, Mety-sów i  Mulatów płci obojga, cisnących się, 

żeby popatrzeć na ową wielką damę z francuskiego okrętu. Dwaj niemal nadzy Metysi nieśli 

lektykę  z  jej  drogocennym  ciężarem,  zaś  cokolwiek  napuszony,  odziany  w  najcieńszą 

niebieską taftę monsieur Saintonges z laską w jednej dłoni, a w drugiej z kapeluszem, którym 

się  wachlował,  kroczył  obok  lektyki,  klnąc  upał,  muchy  i  portowe  smrody.  Będąc  rosłym, 

rumianolicym mężczyzną, już w tym wczesnym wieku ze skłonnością do tuszy, pocił się jak 

mysz i miał mokrą całą głowę pod kunsztowną, złocistą peruką. 

Łagodnie idąca pod górę, nie brukowana, główna ulica Cayony, kłująca oczy białym 

blaskiem  koralowego  pyłu  wśród  szpaleru  omdlałych  w  skwarze  palm,  zawiodła  go,  ledwo 

zipiącego,  w  błogosławiony,  pełen  miłych  woni  cień  ogrodu  gubernatora,  skąd  wkroczył  w 

chłodny  półmrok  komnat,  odgrodzonych  od  żaru  słońca  zielonymi  żaluzjami.  Tu  chłodne 

napoje  z  rumu,  soku  cytrynowego  i  syropu  z  trzciny  cukrowej  w  umiejętnie  dobranych 

background image

proporcjach towarzyszyły serdecznemu powitaniu dostojnych gości przez gubernatora i jego 

dwie piękne córki. 

Gorąco towarzyszące monsieur de Saintongesowi jednak miało wnet powrócić. Ledwo 

córki  gubernatora wzięły madame de Saintonges pod swe kobiece skrzydła, między panami 

wywiązała się rozmowa, na nowo otwierająca kawalerowi wszystkie pory. Władający Tortugą 

z  ramienia  Francuskiej  Kompanii  Zachodnioindyjskiej,  monsieur  d'Ogeron,  coraz 

markotniejszy  i  coraz  bardziej  zasępiony  słuchał  kategorycznych  poleceń  gościa, 

wygłaszanych  w  imieniu  pana  de  Louvoisa.  Na  tej  odległej  od  świata  wyspie  pod  swoją 

władzą, drobny, niewysoki, wytworny pan d'Ogeron zachował w sobie coś z szyku wyższych 

sfer Paryża, skąd pochodził, a w domu otoczył się wytwornymi sprzętami i atmosferą godną 

francuskiego  arystokraty.  Tylko  kultura  i  eleganckie  maniery  pozwoliły  mu  teraz  ukryć 

zniecierpliwienie.  Na  koniec  dętej  i  nachalnej  perory  kawalera,  westchnął  z  pewnym 

znużeniem. 

-    Podejrzewam  -  rzekł  -  że  pan  de  Louvois  jest  słabo  poinformowany  o  stosunkach 

panujących w Indiach Zachodnich. 

Ten  cień  sprzeciwu  wprawił  pana  de  Saintongesa  w  osłupienie.  Pozycja  i 

wszechwiedza  pana  de  Louvoisa  w  mniemaniu  kawalera  były  niemal  tak  wielkie,  jak  jego 

własne poczucie posiadania owych przymiotów. 

-    Wątpię,  mój  panie,  czy  istnieją  jakiekolwiek  stosunki  na  świecie,  o  których 

monsieur le marąuis nie jest w pełni poinformowany. 

Pan d'Ogeron uśmiechnął się łagodnie i uprzejmie. 

-  Cały świat jest, oczywiście, świadom wielkiej wartości monsieur de Louvoisa. Jego 

ekscelencja jednak nie żyje tutaj, na tym końcu świata, tak jak ja, co - śmiem uważać - nadaje 

pewną wartość moim opiniom. 

Kawaler zbył sprawę opinii pana d'Ogerona gestem zniecierpliwienia. 

-    Nie  odbiegajmy  od  tematu.  Proszę  wybaczyć,  że  nie  będę  przebierał  w  słowach. 

Tortuga  jest  pod  flagą  Francji.  Monsieur  de  Louvois  stoi  na  stanowisku,  które  śmiem 

podzielać,  że  to  w  najwyższym  stopniu  niestosowne...  Że,  krótko  mówiąc,  ochrona  bandy 

zbójów przez flagę Francji nie przynosi tej fladze honoru. 

Łagodny uśmieszek pana d'Ogerona wciąż wyrażał bezmiar politowania. 

-  Drogi panie, to nie francuska flaga broni flibustierów, to flibustierowie bronią flagi 

Francji. 

Wysoki, jasnowłosy, postawny przedstawiciel Korony zerwał się na nogi, jakby chciał 

podkreślić swoje święte oburzenie. 

background image

-  Panie, to uwłaczające słowa... Gubernator wytrwał przy dwornych manierach. 

-    To  fakt  jest  uwłaczający,  nie  słowa.  Pozwolę  sobie  przypomnieć  panu,  że  sto 

pięćdziesiąt  lat  temu,  Jego  Świątobliwość  Papież  podarował  Hiszpanii  odkryty  przez 

Kolumba  Nowy  Świat.  Od  tamtej  pory  inne  nacje,  Francuzi,  Anglicy,  Holendrzy,  mniej 

zważają na papieską bullę niż Hiszpania uważa to za stosowne. Próbują zasiedlić część tych 

lądów,  ziemie,  których  Hiszpanie  nigdy  tak  naprawdę  nie  objęli  w  posiadanie.  Ponieważ 

Hiszpania uparcie traktuje te próby jako pogwałcenie jej praw, Karaiby od lat spływają krwią. 

Toć  owi  bukanierzy,  których  pan  darzy  taką  pogardą,  to  nikt  inny,  jak  niedawni  spokojni 

myśliwi,  rolnicy  i  kupcy.  Hiszpanie  przegnali  ich  z  Hispanioli,  wyparli  ich,  Anglików  i 

Holendrów  z  Saint  Christopher,  Holendrów  z  Saint-Croix,  bez  pardonu  mordując,  kogo  się 

dało, w tym również kobiety i dzieci. Walcząc o swoje życie, ci ludzie porzucili domostwa, a 

ruszty do wędzenia mięsa na indiańską modłę, czyli a la bucana, zamienili na mniej pokojowy 

oręż  i  w  odwecie  jęli  bić  Hiszpanów.  Że  Wyspy  Dziewicze  należą  dzisiaj  do  Korony 

Angielskiej,  to  jedynie  zasługa  tych  Braci  Wybrzeża,  jak  sami  siebie  nazywają,  tych 

bukanierów, którzy objęli je na własność w imieniu Anglii. Sama Tortuga, jak i Saint-Croix, 

dostały  się  Francuskiej  Kompanii  Zachodnioindyjskiej,  a  zatem  Francji,  tą  samą  drogą. 

Pańskim  zdaniem,  bukanierzy  korzystają  z  ochrony  flagi  francuskiej.  Zachodzi  tutaj 

pomieszanie pojęć. Gdyby nie było bukanierów, trzymających zaborczą Hiszpanię w szachu, 

to zadaję sobie pytanie, monsieur de Saintonges, czy w ogóle by pan miał po co podejmować 

tę  swoją  podróż,  albowiem  wątpię,  czy  na  Morzu  Karaibskim  znajdowałaby  się  jakaś 

francuska posiadłość do zwiedzenia. - Uśmiechnął się, spostrzegając tępe zdumienie gościa. - 

Sądzę,  że  to,  co  powiedziałem,  dostatecznie  wyjaśnia,  dlaczego  pozwalam  sobie  być 

odmiennego  zdania  niż  monsieur  Louvois,  i  uważam  likwidację  bukanierów  za  najkrótszą 

drogę do zagłady francuskich kolonii w Indiach Zachodnich. 

Tu  już  pan  de  Saintonges  wyszedł  z  siebie.  I  jak  to  zwykle  bywa,  do  wybuchu 

doprowadziła  go  prawda,  którą  wyczuwał  w  argumentacji  gubernatora.  Pochopne  słowa 

odpowiedzi kawalera, każą powątpiewać w mądrość monsieur de Lavoisa, który sobie wybrał 

takiego ambasadora. 

-  Powiedziałeś  dosyć,  mój  panie...  aż  za  dużo,  jeśli  chodzi  o  przekonanie  mnie,  że 

niechęć do rezygnacji z zysków przypadających pańskiej kompanii i panu osobiście z łupów 

sprzedawanych na Tortudze sprawiła, że za nic panu honor Francji, plamiony tym handlem. 

Pan d'Ogeron już się nie uśmiechał. Pobladły z gniewu, sam z kolei ukłuty szczyptą 

prawdy  w  oskarżeniu  kawalera,  gwałtownie  zerwał  się  z  fotela.  Ale  w  tym  dumnym, 

background image

opanowanym człowieczku nie było nic z bufonady gościa. Głos miał zimny jak lód i zupełnie 

wyprany z emocji. 

-  Monsieur, takie zarzuty można mi stawiać jedynie ze szpadą w dłoni. 

Saintonges łaził po całym pokoju, wymachując rękami. 

-    Tego  tylko  brakowało!  To  śmieszne!  Jeśli  to  pana  bawi,  może  pan  sobie  wysłać 

wyzwanie  na  pojedynek  monsieur  Louvoisowi.  Ja  jestem  jedynie  jego  rzecznikiem. 

Powtarzam,  co  mi  przykazano,  i  czego  bym  nie  powiedział,  gdyby  pan  wykazał  więcej 

rozsądku. Musi pan zrozumieć, monsieur, że nie przypłynąłem tu aż z Francji po to, żeby się 

pojedynkować  w  imieniu  Korony,  lecz  żeby  wyłożyć  jej  racje  i  wydać  polecenia  w  jej 

imieniu.  Jeśli  są  panu  nie  w  smak,  to  już  nie  mój  interes.  A  sprowadzają  się  do  tego,  że 

Tortuga dłużej nie może być ostoją bukanierów. I nic więcej nie mam do dodania. 

-    Niech  Bóg  da  mi  cierpliwość,  monsieur!  -  zawołał  pan  d'Ogeron  w  rozpaczy.  -  A 

może mi pan jeszcze powie, jak mam je wykonać? 

-    Cóż  w  tym  trudnego?  Wystarczy  zamknąć  rynek  skupu  dla  pirackich  łupów. 

Skończy pan z tym handlem, skończą się buka-nierzy. 

-  Po prostu! Tak jak splunąć. A co, jeśli bukanierzy skończą ze mną i z tą posiadłością 

Kompanii  Zachodnioindyjskiej? Jeśli zajmą Tortugę, co niechybnie nastąpi? Co wtedy, jeśli 

łaska, panie de Saintonges? 

-  Potęga Francji będzie wiedziała, jak wyegzekwować jej prawa. 

-    Piękne  dzięki.  Tylko  czy  potęga  Francji  zdaje  sobie  sprawę,  jak  bardzo  będzie 

musiała  być  potężna?  Czy  monsieur  de  Louvois  ma  zielone  pojęcie  o  sile  i  organizacji 

bukanierów?  Czy  nigdy  nie  słyszeliście  we  Francji  o  marszu  Morgana  na  Panamę,  na  ten 

przykład? Czy macie tam świadomość, że w sumie jest ich jakieś pięć lub sześć tysięcy ludzi 

pod  bronią,  i  to  najgroźniejszych  morskich  wojowników,  jakich  wydał  świat?  Jeżeli  się 

zjednoczą  w  obliczu  niebezpieczeństwa,  mogą  wystawić  flotę  czterdziestu  albo  i 

pięćdziesięciu  okrętów,  która  jak  huragan  przewali  się  przez  całe  Karaiby,  od  krańca  do 

krańca. 

Te  oczywiste  prawdy  w  końcu  stropiły  monsieur  de  Saintongesa.  Zdeprymowany 

kawaler przez chwilę wytrzeszczał oczy na gubernatora, zapomniawszy jeżyka w gębie. Zaraz 

jednak powrócił do swej starej śpiewki. 

-  Chyba przesadzacie, monsieur, chyba przesadzacie. 

-  Wcale nie przesadzam. Chcę tylko dać do zrozumienia, że kieruję się czymś więcej 

niż jedynie własnym interesem, jak to pan obraźliwie mi przypisuje. 

background image

-    Monsieur  de  Louvois  niewątpliwie  wyrazi  ubolewanie  z  powodu  tego 

niesprawiedliwego  posądzenia,  kiedy  przedstawię  mu  pańskie  racje  przy  składaniu 

szczegółowego raportu. Ale co do reszty, monsieur, otrzymał pan jasne instrukcje. 

-    Ale  chyba  ma  pan  jakąś  swobodę  podejmowania  własnych  decyzji,  piastując  tak 

ważną  misję.  Naocznie  i  na  podstawie  moich  wyjaśnień  upewniwszy  się,  jak  sprawy  stoją, 

chyba  nie  odda  pan  Koronie  złej  przysługi,  doradzając  monsieur  de  Louvoisowi,  że  dopóki 

Francji  nie  stać  na  wyprawienie  floty  wojennej  do  obrony  jej  posiadłości  na  Morzu 

Karaibskim, rozsądnie byłoby nie naruszać istniejącego stanu rzeczy. 

Kawaler tylko się najeżył jeszcze bardziej. 

-    Taka  rada  nawet  mi  nie  przystoi,  mój  panie.  Otrzymałeś  rozkazy  monsieur  de 

Louvoisa, żeby natychmiast zamknąć to targowisko grabionego na morzu mienia. Tuszę, że 

upoważni mnie pan do zameldowania monsieur de Louvoisowi o bezzwłocznym wykonaniu 

tych rozkazów. 

Wobec  takiej  biurokratycznej  zatwardziałości,  pozostała  panu  d'Ogeronowi  jedynie 

czarna rozpacz. 

-    Muszę  zaprotestować  -  rzekł  -  ponieważ  pańskie  określenie,  monsieur,  jest 

niedokładne.  Tutaj  nie  dociera  żadne  inne  grabione  mienie  poza  mieniem  grabionym 

Hiszpanii, stanowiącym rekompensatę za wszystko, co nam zagrabili i jeszcze nieraz zagrabią 

kastylijscy kawalerowie. 

-  Wygaduje pan niestworzone bajki. Mamy pokój między Hiszpanią a Francją. 

-  Na Morzu Karaibskim, monsieur de Saintonges, nigdy nie ma pokoju. Pozbywając 

się bukanierów, pozbywamy się broni i wystawiamy gardła pod nóż. To wszystko. 

Wszelkie argumenty odbijały się od monsieur de Saintongesa jak groch o ścianę. 

-  Z kolei ja muszę uznać to za pańskie prywatne zdanie, co nieco wypaczone - proszę 

się  nie  obrażać  -  pańską  dbałością  o  zyski  własne  i  kompanii.  Tak  czy  owak,  instrukcje  są 

jasne. Zlekceważenie ich, co chyba też jasne, będzie pana drogo kosztować. 

-    Wykonanie  ich  też  będzie  mnie  drogo  kosztować  -  powiedział  gubernator  z 

krzywym uśmiechem. Wzruszył ramionami i westchnął. 

-  Stawia mnie pan między młotem a kowadłem. 

-    Proszę  mi  oddać  sprawiedliwość  i  zrozumieć,  że  ja  spełniam  mój  obowiązek  - 

wyniośle  odparł  kawaler  i  słowa  te  były  jedynym  ustępstwem  wymuszonym  przez  pana 

d'Ogerona na jego zatwardziałej próżności. 

Jeszcze tego samego wieczoru monsieur de Saintonges odpłynął z Tortugi, wziąwszy 

kurs na Port-au-Prince, gdzie zamierzał złożyć wizytę przed wyruszeniem w drogę powrotną 

background image

ku  Francji  i  ku  słodkiemu  życiu,  na  które  wreszcie  mógł  sobie  pozwolić.  Rozpierany 

podziwem  dla  własnej  stanowczości,  jaką  się  wykazał,  odmawiając  niewydarzonej  prośbie 

gubernatora  Tortugi,  nie  wytrzymał  i  zwierzył  się  swej  połowicy  z  tych,  było  nie  było, 

służbowych tajemnic, aby pani de Saintonges też mogła podziwiać swojego małżonka. 

- Ten piracki paser może i zdołałby mnie odwieść od moich obowiązków, gdybym był 

mniej czujny. - Kawaler zaśmiał się. - Trafiła kosa na kamień. Monsieur de Louvois nie bez 

powodu wyznaczył właśnie mnie do tak ważnej misji. Przewidywał kłopoty, ale wiedział, że 

kto jak kto, lecz ja nie dam się zwieść pozorom, choćby wyglądały na fakty. 

Piękna  i  wyniosła  madame  de  Saintonges  o  kruczoczarnych  włosach,  alabastrowej 

cerze,  dorodnym,  omdlewającym  ciele  i  piersiach  Hebe,  wlepiła  w  męża  swoje  wielkie, 

ciemnobłękitne oczy pełne czci i uwielbienia dla mężczyzny z wielkiego świata, który miał 

otworzyć przed nią drzwi towarzyskich elit Paryża, zamknięte dla żon prostych plantatorów, 

nawet tych bogatych niczym królowie. 

Jednak pomimo całej swojej pełnej podziwu wiary w bezgraniczną mądrość małżonka, 

ośmieliła się zapytać, czy przedstawione przez pana d'Ogerona argumenty na pewno świadczą 

li  tylko  o  tym,  że  gubernator  bronił  własnych  interesów.  Spędzając  życie  w  Indiach 

Zachodnich, nie mogła nic nie wiedzieć o hiszpańskich rozbojach, choć być może nigdy dotąd 

nie przyszło jej do głowy, jak wielką dla nich tamą była działalność bukanierów. Hiszpania 

utrzymywała  na  Morzu  Karaibskim  znaczną  flotę,  przede  wszystkim  do  ochrony  swoich 

terenów  osadniczych  przed  napadami  piratów.  Wyplenienie  Braci  Wybrzeża  oznaczałoby 

stosunkową bezczynność dla tej floty, a nigdy nie wiadomo, jakich bezeceństw dopuszczą się 

ludzie z nudów, zwłaszcza jeśli to będą Hiszpanie. 

Madame  de  Saintonges  nader  delikatnie  przedstawiła  te  swoje  wątpliwości 

ubóstwianemu  małżonkowi.  Jeszcze  bardziej  ubóstwianemu  za  to,  że  jak  na  prawdziwego 

mężczyznę przystało, nie uległ babskim obawom. 

-  Bądź  pewna,  że  w  takim  przypadku,  mój  pracodawca,  król  Francji,  zrobi  tu 

porządek. 

Tym  niemniej  odczuwał  pewien  niepokój  w  głębi  ducha.  Cichutkie  i  nieśmiałe 

poparcie małżonki dla racji pana d'Ogerona podsyciło tę wewnętrzną niepewność. Łatwo było 

zarzucić  gubernatorowi  Tortugi  interesowność  i  tłumaczyć  nią  jego  strach  przed  Hiszpanią. 

Monsieur de Saintonges, jako że sam nabrał niespodziewanego a wielkiego zainteresowania 

posiadłościami w Indiach Zachodnich, począł zadawać sobie pytanie, czy w końcu nie nazbyt 

pochopnie uznał obawy monsieur d'Ogerona za przesadne. 

background image

A gubernator Tortugi  nie przesadzał.  Bez względu na to,  jak bardzo na jego racjach 

zaważyła  troska  o  własne  interesy,  nie  ulega  wątpliwości,  że  swoją  opinię  opierał  na 

solidnych  podstawach.  Dlatego  nie  widział  przed  sobą  innej  drogi,  jak  tylko  złożyć  urząd  i 

natychmiast wracać do Francji, pozostawiając monsieur de Louvoisowi kształtowanie losów 

francuskich  Indii  Zachodnich  i  Tortugi  na  jego  własną  modłę.  Oznaczało  to  rezygnację  z 

udziału  w  zyskach  Kompanii  Zachodnioindyjskiej.  Ale  skoro  stać  się  miała  wola  nowego 

ministra,  to  Francuska  Kompania  Zachodnioindyjska  wkrótce  nie  będzie  miała  żadnych 

zysków na Karaibach. 

Maleńki  gubernator  długo  nie  mógł  zmrużyć  oka  tej    nocy,  w  zamian  przesypiając 

cały  ranek,  dopóki  nie  obudziły  go  wystrzały.  Huk  dział  i  grzechot  muszkietów  nie  cichł  i 

minęła dobra chwila, nim gubernator uświadomił sobie, że wystrzały nie zwiastują napaści na 

port,  lecz  salwy  na  wiwat,  jakich  skały  Cayony  nigdy  jeszcze  nie  odbijały  tak  gromkim 

echem. 

Przyczyna  owej  kanonady  zdjęła  panu  d'Ogeronowi  część  ciężaru  z  serca.  Pogłoska, 

że Piotr Blood został wzięty do niewoli i powieszony w San Juan de Puerto Rico okazała się 

nieprawdziwa,  bo  oto  kapitan  Blood  we  własnej  osobie  przybywał  do  Cayony.  Wpłynął  do 

przystani  zdobycznym  hiszpańskim  okrętem,  byłą  „Nadobną  Marią",  flagowym  galeonem 

markiza  Riconete'a,  admirała  wielkiego  oceanu,  zaś  w  kilwaterze  Blooda  szły  dwa 

wypełnione skarbami hiszpańskie galeony ze srebrnej floty, zdobyte w Puerto Rico. 

Działa  grzmiące  powitalnymi  salwami  należały  do  trzech  okrętów  flotylli  kapitana, 

uzupełniających  wyposażenie  w  Cayonie  podczas  jego  nieobecności,  a  od  tygodnia 

pogrążonych w żałobie i zamęcie. 

Jak każdy z owych uniesionych radością bukanierów ciesząc się ze zmartwychwstania 

człowieka, którego sam także opłakiwał - albowiem prawdziwa przyjaźń łączyła gubernatora 

Tortugi  ze  sławnym  piratem  -  pan  d'Ogeron  ze  swymi  córkami  wydał  na  cześć  Blooda 

powitalną  ucztę,  nie  żałując  butelek  „zza  inkwizycyjnych  stosów",  jak  nazywał 

najprzedniejsze  wina  rodem  z  Francji.  Kapitan  stawił  się  w  szampańskim  humorze,  a  przy 

stole  zabawiał  wszystkich  opowieścią  o  swej  niezwykłej  przygodzie  w  San  Juan,  gdzie 

nędzny i nikczemny komediant, uzurpujący sobie prawo do imienia i sławy kapitana Blooda 

zawisł  na  szubienicy,  dzięki  czemu  sam  Blood  mógł  bez  jednego  wystrzału  odpłynąć  z 

dwoma srebrnymi galeonami, właśnie zakotwiczonymi u brzegów Tortugi. 

- Nigdy nie zdarzył mi się bogatszy połów i wątpię, czy bogatsze w ogóle się trafiają. 

W samym złocie mój udział wyniesie pewnie ze dwadzieścia pięć tysięcy pesos, które złożę u 

background image

pana na weksel francuskiego banku. A pieprzu i przypraw dla Kompanii Zachodnio-indyjskiej 

będzie za grubo ponad sto tysięcy pesos. Wszystko to czeka na pańską wycenę, przyjacielu. 

Słowa,  które  winny  poprawić  gubernatorowi  humor,  najwyraźniej  wprawiły  go  w 

ponury nastrój, przypomniawszy zupełnie nowąsytuację. Pan d'Ogeron ze smutkiem spojrzał 

ponad stołem na swego gościa i ze smutkiem pokręcił głową. 

-    Wszystko  skończone,  przyjacielu.  Otrzymałem  przeklęty  zakaz.  I  tu  z 

najdrobniejszymi szczegółami opisał przebieg wizyty kawalera de Saintongesa i jej skutki dla 

swej działalności. 

-    Rozumiesz  więc,  drogi  kapitanie,  że  rynki  Kompanii  Zachodnioindyjskiej  są  już 

zamknięte dla ciebie. 

Na  bystrej,  gładko  ogolonej,  ogorzałej  twarzy  okolonej  czarnymi  puklami  peruki 

malował się gniew i niedowierzanie. 

-  Dobry Boże! Czyż nie powiedziałeś temu dworskiemu fircykowi, że... 

-    Powiedziałem  mu  wszystko,  co  powinno  przekonać  człowieka  przy  zdrowych 

zmysłach, nie pominąłem żadnej informacji o tutejszych stosunkach. A ten maniak uparty jak 

kozioł tylko powtarzał w kółko, że nie wierzy, aby na świecie istniały jakiekolwiek stosunki, 

o których monsieur de Louvois nie jest dokładnie poinformowany. Dla tego cymbała nie ma 

boga nad Louvoisa,  a kawaler de Saintonges jest jego prorokiem. To było jasne jak słońce. A 

nosa  zadziera  monsieur  de  Saintonges  jak  wszystkie  te  dworskie  pomiotła.  Niedawno  na 

Martynice  ożenił  się  z  wdową  po  Homerze  de  Yeynacu.  Dzięki  niej  będzie  teraz  jednym  z 

najbogatszych  ludzi  we  Francji.  Wiadomo,  co  wielki  majątek  robi  z  zarozumialców.  -  Pan 

d'Ogeron rozłożył ręce. - To koniec, przyjacielu. 

Kapitan Blood jakoś nie mógł się z tym pogodzić. 

-  Nie będziemy potulnie kłaść głowy pod topór. Nie i nie. Ludzie naszego pokroju nie 

poddają się bez walki. 

-    Dla  ciebie,  żyjącego  poza  prawem,  wszystko  jest  możliwe.  Ale  dla  mnie...  Tu  na 

Tortudze reprezentuję prawa Francji. Muszę im służyć i stać na straży ich wyroków. A wyrok 

zapadł. 

-   Gdybym  zjawił się dzień wcześniej, może zapadłby inny wyrok.  D'Ogeron zdobył 

się na smętną ironię. 

-    Mimo  tego  wszystkiego,  co  mówiłem,  wyobrażasz  sobie,  że  zdołałbyś  przekonać 

bufona o jego głupocie? 

-    Człowieka  można  przekonać  o  wszystkim,  jeśli  mu  się  przedłoży  odpowiednie 

argumenty w odpowiedni sposób. 

background image

-  Powtarzam, że przedłożyłem mu wszelkie argumenty, jakie istnieją. 

- O, nie. Przedłożyłeś mu tylko te, które ci przyszły do głowy. 

-    Jeżeli  masz  na  myśli,  że  powinienem  przyłożyć  nadętemu  cymbałowi  pistolet  do 

głowy... 

-  Ależ przyjacielu! To nie jest argument. To gwałt. Każdy z nas kieruje się prywatą, 

nikt  zaś  bardziej  od  tych,  którzy,  jak  kawaler  de  Saintonges,  są  gotowi  zarzucać  ją  innym. 

Odwołanie się do tej ludzkiej  ułomności  kawalera,  być może przemówiłoby mu do rozumu. 

-  Być może. Ale co ja wiem o jego interesach? 

-    Co  wiesz  o  nich?  Och,  pomyśl  tylko.  Czyż  sam  nie  opowiadałeś,  że  on  niedawno 

poślubił  wdowę  po  Homerze  de  Yeynacu?  Tym  samym  poślubił  olbrzymie  dobra  w 

Zachodnich  Indiach.  Lekko  i  ogólnikowo  wspomniałeś  mu  o  hiszpańskich  wyprawach 

łupieskich na zasiedlone obszary innych nacji. Trzeba było powiedzieć to wyraźniej. Trzeba 

było porozwodzić się o wielce prawdopodobnej napaści Hiszpanów na Martynikę. To by mu 

dało do myślenia. A teraz odpłynął, a z nim nasza szansa. 

D'Ogeron nie widział powodu, żeby podzielać daremne żale za tą utraconą szansą. 

-  Jest zbyt uparty, żeby się przestraszyć. Nawet by nie słuchał. Jego ostatnie słowa do 

mnie, zanim odpłynął do Port-au-Prince... 

-    Do  Port-au-Prince!  -  wykrzyknął  Blood,  nie  dając  gubernatorowi  dokończyć.  - 

Popłynął do Port-au-Prince? 

-  Wczoraj. Miał zawinąć tam przed powrotem do Francji. 

-  Coś takiego! - Kapitan popadł w zamyślenie. - A więc będzie pewnie wracał przez 

Kanał Tortugański. 

-  Oczywiście, bo w przeciwnym razie musiałby opłynąć całą Hispaniolę. 

-  No, chwała Bogu, może się w końcu nie spóźniłem. Nie mógłbym go przechwycić 

w powrotnej drodze i spróbować na nim mej sztuki perswazji? 

-  Straciłbyś czas, kapitanie. 

-  Nigdy nie wiadomo. Dany mi jest wielki dar perswazji. Nie trać nadziei, przyjacielu, 

dopóki nie poddam monsieur de Saintongesa próbie. 

Trzeba  jednak  było  czegoś  więcej  niż  niefrasobliwe  zapewnienia,  żeby  ożywić 

wygasłe nadzieje w panu d'Ogeronie. Z westchnieniem wszechogarniającej rezygnacji żegnał 

kapitana  Blooda  owego  popołudnia,  bez  wiary  życząc  mu  szczęścia  w  wątpliwym  przedsię 

wzięciu, cokolwiek by się za tym kryło. 

Co  się  za  tym  kryło  Blood  sam  jeszcze  nie  wiedział,  opuszczając  rezydencję 

gubernatora i wracając na pokład wspaniałej, czterdziestodziałowej „Arabelli", wyposażonej, 

background image

uzbrojonej  i  zaprowiantowanej  podczas  jego  ostatniej  nieobecności,  każdej  chwili  gotowej 

wyjść w morze. Jednak niedługo łamał sobie głowę, za to z tak dobrym skutkiem, że już pod 

wieczór,  mając  już  gotowy  plan,  zwołał  wojenną  naradę  w  wielkiej  kajucie  i  przydzielił 

szczegółowe  zadania  swoim  dowódcom.  Hagthorpe  i  Dyke  zostawali  w  Cayonie  na  straży 

srebrnych galeonów. Wolverstone obejmował dowództwo na zdobycznym okręcie flagowym 

hiszpańskiego admirała, „Nadobnej Marii", i natychmiast wychodził w morze, otrzymawszy 

bardzo  specyficzne  i  dokładne  instrukcje.  Ybendlle,  francuski  bukanier  i  wspólnik  Blooda, 

miał przygotować swoją „Elżbietę" do opuszczenia portu. 

O  zachodzie  słońca  „Arabella"  została  wyholowana  spośród  mrowia  otaczających  ją 

na kotwicowisku, pomniejszych jednostek. Z nawigatorem Pittem i ogniomistrzem Oggle'm, 

który  dowodził  jej  artylerią,  ale  pod  rozkazami  samego  Blooda  wyszła  z  Cayony  w 

towarzystwie  podążającej  w  jej  kilwaterze  „Elżbiety".  „Nadobna  Maria"  już  znikała  za 

widnokręgiem. 

Następnego wieczoru dwa okręty pirackie, „Arabella" i jej tylny matelot, lawirowały 

pod  łagodny  wschodni  wiatr  opodal  Point  Palmish  na  północnym  wybrzeżu  Hispanioli. 

Gdzieś  tutaj,  w  Kanale  Tortugańskim  zwężającym  się  do  ledwie  pięciu  mil  szerokości 

pomiędzy  Point  Palmish  a  Portugal  Point,  kapitan  Blood  postanowił  czekać  na  rozwój 

sytuacji. 

Mniej  więcej  o  tej  samej  porze,  kiedy  „Arabella"  i  „Elżbieta"  rzucały  kotwice  w 

pewnej cichej zatoczce u północnego wybrzeża Hispanioli, „Bearneńczyk" podnosił kotwicę 

w Point-au-Prince. 

Portowe zapachy raziły delikatny nosek madame de Saintonges i ze względu na nią - 

albowiem  bogato  uposażonym  małżonkom  należy  nadskakiwać  -  kawaler  skrócił  wizytę, 

jakoś mniej się przejmując sprawami wagi państwowej. Rad, że wreszcie ma je wszystkie za 

sobą,  i  z  niezmąconym  przeświadczeniem,  że  spełnił  swoją  misję  w  sposób  zasługujący  na 

pochwałę monsieur de Louvoisa, kawaler skierował swoją nawę ku Francji, a swoje myśli ku 

lżejszym i bardziej osobistym sprawom. 

Prawym halsem „Bearneńczyk" szedł słabym półwiatrem* tak powoli, że potrzebował 

aż  dwudziestu  czterech  godzin  na  obejście  Przylądka  Świętego  Mikołaja  u  zachodnich 

krańców  Kanału  Tor-tugańskiego,  toteż  dopiero  na  drugi  dzień  od  opuszczenia  Port-au-

Prince, gdzieś tak pod zachód słońca, wpłynął do wąskiej cieśniny. Monsieur de Saintonges w 

swobodnej pozie siedział wówczas oparty o szezlong ustawiony na rufowym pokładzie, pod 

daszkiem  z  szarego  żaglowego  płótna.  Na  szezlongu  spoczywała  jego  piękna,  kreolska 

połowica. Od ogromnych pereł wpiętych w lśniące, czarne włosy, po aksamitnie miękki głos i 

background image

boskie,  posągowe  kształty  damy,  wszystko  świadczyło  ojej  bogactwie.  Nawet  głębokie 

zadowolenie z małżeństwa, w którym obie strony dopełniały się wprost idealnie. Rozkosznie 

wyciągnięta madame de Saintonges pławiła się w pełni swego szczęścia, leniwie poruszając 

zdobionym  klejnotami  wachlarzem,  gotowa  w  każdej  chwili  złożyć  swoim  gardłowym 

śmiechem hołd dowcipowi małżonka, czarującego ją perełkami humoru. Idyllę zakłócił dość 

obcesowo,  a  na  pewno  nieproszenie,  monsieur  Luzan,  kapitan  „Bearneńczyka",  łykowaty, 

ogorzały, 

0 orlim nosie i nieco ponad średniego wzrostu mężczyzna, z ruchów 

1    postawy  bardziej  przypominający  żołnierza  niż  marynarza.  Zbliżywszy  się,  wyjął 

spod pachy lunetę i wskazał nią morze za rufą. 

-    Tam  jest  coś  dziwnego  -  rzekł.  -  Proszę  rzucić  okiem,  kawalerze.  Kawaler  de 

Saintonges wstał pomaleńku, obracając oczy we 

wskazanym kierunku. Jakieś trzy mile na zachód widać było żagle. 

-  Okręt - oznajmił kawaler, od niechcenia wyciągając rękę po lunetę. 

Stanął przy relingu, gdzie miał lepszy widok i podpórkę pod łokieć. 

Luneta  przybliżyła  mu  wielki  biały  okręt  o  niezwykle  wysokim  kasztelu  rufowym. 

Przy  wschodnim  wietrze  szedł  pełnym  bejdewindem  na  północ,  ukazując  w  prawym  halsie 

biel  majestatycznej  sterburty,  w  której  złociły  się  ambrazury  dla  dwudziestu  czterech  dział. 

Ponad piramidą śnieżnobiałych żagli powiewała na stendze grotmasztu czerwono-złota flaga 

Kastylii, a nad nią błyszczał krzyż. Kawaler opuścił lunetę. 

-  Hiszpan - zauważył obojętnie. - Co w nim widzisz dziwnego, kapitanie? 

-   Och, Hiszpan bez dwóch zdań. Ale szedł  na południe, kiedy  go wypatrzyliśmy po 

raz pierwszy. Nieco później skręcił na nasz kurs i zaczął  forsować żaglami*. To właśnie to 

jest dziwne. Bo wniosek jest taki, że postanowił płynąć naszym śladem. 

-  I co z tego? 

-  No właśnie. Co z tego? - Kapitan umilkł, jak gdyby głowiąc się nad odpowiedzią. - 

Pozycja flagi wskazuje, że to okręt admirała. Raczy pan zauważyć jego potężne uzbrojenie. 

Ma czterdzieści osiem dział, bez rufowych i dziobowych. - Znów umilkł, aż w końcu dorzucił 

z pewnym naciskiem. - Kiedy płynie za mną taki okręt, lubię wiedzieć, po co. 

Madame z niskim, gardłowym śmiechem przeciągnęła się leniwie na szezlongu. 

-  Wzdryga się pan na widok cienia, kapitanie? 

-  Zawsze, jeśli to cień Hiszpana, madame. 

Kapitan przemówił ostrym tonem. Miał porywcze usposobienie, a zawarty w pytaniu 

przytyk do odwagi rozeźlił go nie na żarty. Oburzony tym tonem kawaler pozwolił sobie na 

background image

kilka  uszczypliwości,  podczas  gdy  lepiej  by  zrobił,  zainteresowawszy  się  powodami  złych 

przeczuć kapitana. Luzan oddalił się z ponurą miną. 

W  nocy  wiatr  osłabł  ledwie  do  tchnienia  i  „Bearneńczyk"  pełznął  tak  wolno,  że 

nazajutrz  o  świcie  wciąż  znajdował  się  o  jakieś  pięć  czy  sześć  mil  na  zachód  od  Portugal 

Point i  wyjścia z cieśniny. A brzask ukazał  Francuzom  wielki hiszpański okręt  w tej samej 

odległości  za  rufą.  Kapitan  Luzan  dokładnie  i  z  niepokojem  przyjrzał  mu  się  przez  lunetę, 

zanim przekazał ją swemu porucznikowi. 

- Może ty coś wypatrzysz. 

Porucznik  długo  obserwował  zagadkowy  okręt,  na  którym  akurat  uzupełniono 

piramidę  postawionych  żagli  o  dodatkowe  żagle  wtykowe.  Zameldował  o  tym  stojącemu 

obok kapitanowi, a przypatrzywszy się z kolei wimplowi na stendze fokmasztu, mógł jeszcze 

dorzucić  informację,  że  to  jest  okręt  flagowy  hiszpańskiego  admirała  wielkiego  oceanu, 

markiza  Riconete'a.  To,  że  podwiesił  żagle  wytykowe,  usiłując  złapać  najsłabsze  bodaj 

tchnienie nikłego podmuchu, kapitan uznał  za potwierdzenie swoich domysłów, że Hiszpan 

zamierza  go  doścignąć,  a  jak  każdy  doświadczony  żeglarz  na  tych  wodach,  żywiąc  zdrową 

podejrzliwość  wobec  intencji  wszystkich  Hiszpanów,  natychmiast  podjął  decyzję.  Forsując 

żaglami,  i  tak  ostro  do  wiatru,  jak  tylko  śmiał  zaryzykować,  poszedł  południowym  kursem 

szukać  schronienia  w  którymś  z  portów  na  północnym  wybrzeżu  francuskiej  Hispanioli. 

Hiszpan raczej by tam za nim nie pogonił, jeśli rzeczywiście ścigał „Bearneńczyka". A już z 

pewnością by się nie odważył na akt wrogości. Manewr miał również posłużyć za ostateczny 

sprawdzian zamiarów Hiszpana. Wynik w jednej chwili pozbawił Luzana wszelkich złudzeń. 

Zobaczył, jak wielki galeon niezwłocznie bierze ten sam kurs, a nawet kieruje dziób jeszcze o 

rumb  ostrzej  na  marny,  bo  marny,  ale  zawsze  wiatr.  Tak  jak  bezsporny  stał  się  pościg  za 

„Bearneńczykiem",  tak  również  stało  się  jasne,  że  „Bearneńczyk"  zostanie  przechwycony, 

nim zdoła dotrzeć do zielonych brzegów leżących już prawie przed jego dziobem, lecz wciąż 

oddalonych o dobre cztery mile. 

Rozdrażniona  wielce  uciążliwym  w  kabinie,  a  zupełnie,  zdawało  się,  zbytecznym 

przechyłem na sterburtę, madame de Saintonges jęła 

zaklinać  niebo  i  piekło  pospołu,  żeby  ktoś  jej  wreszcie  wyjaśnił,  co  też  mogło  dziś 

rano  opętać  tego  błazna  dowodzącego  „Bearneńczykiem"?  Usłużny  kawaler  w  szlafroku  i 

kapciach  pośpieszył  to  sprawdzić,  krzywo  nasadziwszy  parukę,  której  pukle  zwisały  mu 

niczym  troki  przy  pokraśniałym  obliczu.  Wytoczył  się  po  niemal  pionowej  schodni  na 

śródokręcie i gniewnymi okrzykami wezwał Luzana. Kapitan stawił się u przedniej balustrady 

rufowego pokładu i pokrótce wyłożył swój punkt widzenia. 

background image

-  Dalej pan obstaje przy tym swoim niedorzecznym przywidzeniu?  - rzekł monsieur 

de Saintonges. - Nonsens. Po co jakiś Hiszpan miałby nas ścigać? 

-  Lepiej nadal zadawać sobie to pytanie, niż zaczekać na odpowiedź - warknął Luzan, 

rozsierdzając kawalera brakiem respektu. 

-  Toż to czysta głupota! - wściekł się Saintonges. - Uciekać nie wiadomo przed czym! 

Na  podłość  zakrawa,  żeby  madame  de  Saintones  musiała  się  fatygować  z  powodu  takich 

dziecin nych obaw. 

Luzan zupełnie wyszedł z siebie. 

-    Będzie  się  musiała  dopiero  nafatyfować    zadrwił  -  kiedy  te  dziecinne  obawy  się 

spełnią.  Madame  de  Saintonges  -  wyjaśnił  obcesowo  -  to  piękna  kobieta,  a  Hiszpanie  to 

Hiszpanie. 

Odpowiedział  mu  piskliwy  wrzask  obwieszczający,  że  madame  we  własnej  osobie 

wyłoniła  się  z  luku  zejściówki.  Rozebrana  do  negliżu,  który  ledwie  spełniał  nakazy 

przyzwoitości,  pośpiesznie  narzuciwszy  tylko  szal  na  nocną  koszulkę,  a  płaszcz  czarnych, 

błyszczących  włosów  na  kształtne,  gołe  ramiona,  przyszła  zobaczyć  na  własne  oczy,  co  się 

dzieje.  Podsłuchana  przez  nią  uwaga  Luzana  ściągnęła  teraz  na  jego  głowę  potok 

wrzaskliwych obelg, z których kapitan dowiedział się, między innymi, jaki zeń nędzny tchórz, 

tudzież cham,  podlec i  łajdak. Jeszcze nie skończyła tyrady,  gdy kawaler już wtrącał  swoje 

trzy roszę. 

-  Pan jesteś wariat! Wariat! Cóż nam może zrobić hiszpański okręt, jak powiada pan, 

okręt admirała wielkiego oceanu? Płyniemy pod flagą Francji, a Hiszpania nie toczy wojny z 

Francją. 

Opanowując się, Luzan odpowiedział najspokojniej, jak potrafił. 

-    Na  tych  wodach,  monsieur,  nigdy  nie  wiadomo,  z  kim  Hiszpania  może  toczyć 

wojnę. Hiszpania jest przekonana, że Bóg stworzył obie 

Ameryki  wyłącznie  dla  Hiszpanii.  Powtarzam  to  wam  od  kiedy  wpłynęliśmy  na 

Morze Karaibskie. 

Kawaler  przypomniał  sobie  zarówno  o  tym,  jak  również  i  to,  że  niedawno  słyszał 

bardzo podobne słowa od kogoś innego. Małżonka nie pozwoliła mu jednak zebrać myśli. 

-    Temu  człowiekowi  odjęło  rozum  ze  strachu!  -  pieniła  się  z  szaloną  pogardą.  -  To 

straszne, żeby taki ktoś dowodził okrętem. Bardziej nadaje się do dyrygowania dziewkami w 

kuchni. 

background image

Jeden  Bóg  wie,  jaka  na  tę  zniewagę  byłaby  odpowiedź  Luzana  i  jej  konsekwencje, 

gdyby  w  owej  właśnie  chwili  me  rozległ  się  huk  działa,  oszczędzając  kapitanowi  dalszej 

wymiany zdań i gwałtownie odmieniając scenę i nastroje aktorów. 

-  Wielkie nieba! - krzyknęła madame. 

-  Yentredieu! - zaklął jej małżonek. 

Dama  przycisnęła  dłonie  do  piersi.  Kawaler  z  twarzą  białą  jak  kreda,  opiekuńczo 

opasał ją ramieniem. Luzan, któremu tak bez żenady zarzucali tchórzostwo, roześmiał im się 

z rufowego pokładu w twarze, bynajmniej nie kryjąc swej złośliwej uciechy. 

-  Ma pani swoją odpowiedź, madame. I pan, kawalerze. Następnym razem, może nie 

będziecie  tacy  skorzy  do  nazywania  moich  obaw  dziecinnymi,  a  mojego  postępowania 

idiotycznym. 

Z  tymi  słowy  obrócił  się  do  nich  plecami,  żeby  pomówić  ze  śpieszącym  mu  na 

spotkanie  porucznikiem.  Rzucił  głośną  komendę.  Zaraz  po  niej  zabrzmiała  bosmańska 

świstawka i nagle ze wszystkich stron otoczył Saintongesów rój marynarzy, którzy stawiając 

się  na  wezwanie  kapitana,  hurmą  wybiegli  z  pomieszczeń  załogi.  Ponad  pokładem  trwała 

innego  rodzaju  krzątanina.  Marynarze  wdrapywali  się  na  wyblinki*  i  rozpinali  sieci  w  celu 

zatrzymania  lecących  z  góry  drzewc,  strzaskanych  podczas  bitwy.  Huknął  drugi  wystrzał  i 

trzeci; zapadła krótka cisza, po czym Hiszpan wystrzelił w nich, sądząc po grzmocie, salwę z 

całej burty. 

Kawaler posadził na łukowej zrębnicy swoją białą jak ściana 

i drżącą małżonkę, pod którą raptownie ugięły się kolana. Bezsilnie klął z rozpaczy. 

Litując  się  nad  nimi,  Luzan,  sam  zupełnie  spokojny,  wychylił  się  przez  balustradę,  żeby 

powiedzieć coś, co jak sądził, doda małżonkom otuchy. 

-  W tej chwili marnuje tylko proch. Typowa hiszpańska bufona-da. Ja dam ognia, jak 

podejdzie na odległość strzału. Moi kanonierzy wiedzą, co robić. 

Zamiast  podtrzymać  na  duchu,  słowa  te  jedynie  wzmogły  wściekłość  i  rozpacz 

kawalera. 

-  Boże wszechmogący! Odpowiadać mu ogniem? Wykluczone. Nie może pan przyjąć 

bitwy. 

-  Nie? Zaraz pan zobaczy. 

-  Przecież nie może pan walczyć, mając madame de Saintonges na pokładzie. 

-  Niech mnie pan nie rozśmiesza - rzekł Luzan. - Gdybym miał na pokładzie królową 

Francji,  też  bym  nie  oddał  mego  okrętu  bez  walki.  I  nie  mam  wyboru,  proszę  zauważyć. 

background image

Dochodzą nas zbyt szybko, żebyśmy zdążyli do portu. A skąd wiadomo, czy tam będziemy 

bezpieczni? 

Kawaler tupnął nogą w szewskiej pasji. 

-  W końcu to są piraci, czy Hiszpanie? 

Znów zagrały hiszpańskie działa z bliskiej już odległości, co prawda, jeszcze nie tak 

bliskiej,  żeby  wyrządzić  jakieś  szkody,  ale  wystarczającej,  żeby  państwo  de  Saintonges 

struchleli  z  przerażenia.  Nikt  już  nie  poświęcał  im  uwagi.  Porucznik  chwycił  kapitana  za 

ramię, wskazując na zachód. Luzan skierował lunetę we wskazanym kierunku. 

W  odległości  około  mili  na  trawersie  po  stronie  sterburty,  w  pół  drogi  pomiędzy 

„Bearneńczykiem"  a  hiszpańskim  admirałem,  wielki,  czerwony,  czterdziestodziałowy  okręt 

pod pełnymi żaglami wychodził zza cypla u wybrzeża Hispanioli. Tuż za nim podążał drugi 

okręt  o  niewiele  słabszym  uzbrojeniu.  Nie  podniosły  żadnej  bandery,  toteż  Luzan  z  coraz 

większym niepokojem śledził ich ruchy, zastanawiając się, czy to dalsi napastnicy. Ku swej 

wprost nieopisanej uldze ujrzał, jak robią zwrot na bakbort i idą w kierunku Hiszpana, wciąż 

na wpół przesłoniętego chmurą dymu z ostatniej salwy, powoli rozchodzącą się z łagodnym, 

porannym wiatrem. Choć rzeczywiście łagodny, wiatr sprzyjał parze nowych okrętów, które 

mając Hiszpana po zawietrznej, szły na niego jak jastrzębie pikujące na czaplę i już po chwili 

otworzyły ogień z dziobowych dział pościgowych. Za rzedniejącą zasłoną dymu widać było, 

jak Hiszpan kładzie ster na nawietrzną, żeby stawić im czoło, następnie bije salwą burtowych 

dział i ponownie znika w wyrzyganych przez lufy, białych kłębach dymu. Wyglądało jednak 

na to, że chybił z nadmiaru pośpiechu, bowiem czerwony okręt ze swym towarzyszem przez 

jakiś czas niezmiennie szły swoim dawnym kursem, najwyraźniej nie uszkodzone, po czym 

zrobiły zwrot na sterburtę i odpowiedziały Hiszpanowi salwami, każdy z całej burty. 

Tymczasem  Luzan,  wbrew  protestom  monsieur  de  Saintongesa,  też  rozkazał  dać 

rumpel od wiatru i zdążył postawić „Bearneńczyka" w łopocie, niespodziewanie zmieniając 

się z aktora w widza tego morskiego dramatu. 

-  Dlaczego stoisz, kapitanie? - wrzasnął Saintonges. - Trzymaj kurs! Wykorzystajmy 

tę przerwę na podejście do portu. 

-  Podczas gdy inni nadstawiają za mnie głowy? 

-    Masz  damę  na  pokładzie  -  wściekał  się  kawaler.  -  Trzeba  umieścić  madame  de 

Saintonges w bezpiecznym miejscu. 

-  W tej chwili nic jej nie grozi. A możemy być potrzebni. Niedawno temu zarzucił mi 

pan tchórzostwo. Teraz chce zrobić ze mnie tchórza. Ze względu na madame de Saintonges 

background image

nie wezmę udziału w walce, chyba że w ostatecznej potrzebie. Ale muszę stać przygotowany 

do tej ostatecznej potrzeby. 

Był tak zawzięty i stanowczy, że Saintonges nie śmiał dalej nalegać. Pokładając zatem 

nadzieję  w  owych  przez  niebo  zesłanych  wybawcach,  wszedł  na  pokrywę  luku  i  z  tego 

podwyższenia usiłował śledzić losy bitwy, która z hukiem dział przetaczała się na zachód. Nic 

jednak  nie  było  widać,  prócz  wielkiej  zasłony  dymnej,  na  kształt  szeroko  rozpostartej, 

gęstniejącej chmury zawisłej nisko nad tonią 

i  rozciągniętej  w  leniwym  podmuchu  na  pewnie  ze  dwie  mile.  Gdzieś  z  jej  trzewi 

nadal  dawał  się  przez  jakiś  czas  słyszeć  grzmot  dział.  Potem  zapadła  cisza,  a  w  końcu  na 

południowym skraju chmury zamajaczyły sylwetki dwóch żaglowców, zrazu przypominające 

okręty-widma.  W  miarę  jak  dym  rzedniał,  ich  kadłuby  i  takielunki  stopniowo  rysowały  się 

coraz  wyraźniej,  a  jednocześnie  różowiało  jądro  chmury,  szybko  nabierając  głębokiej, 

pomarańczowej barwy, aż wreszcie w rozwiewających się dymach można było zobaczyć, że 

jej źródłem są płomienie stojącego w ogniu okrętu. 

Od rufowej balustrady doleciały słowa Luzana, od których kawalerowi wreszcie spadł 

kamień z serca.              

- Płonie hiszpański admirał. Koniec z nim.   

Z pary okrętów, które spaliły hiszpański galeon, jeden stał w dryfie, a jego spuszczone 

na wodę szalupy przeczesywały miejsce akcji. Luzan widział to przez lunetę. Drugi, większy 

okręt,  nie  odniósłszy  w  tej  rozstrzygającej  potyczce  widocznego  uszczerbku,  szedł  na  wiatr 

wschodnim  kursem,  prosto  na  „Bearneńczyka",  połyskując  czerwienią  kadłuba  i  złoceniami 

galionu  w  blasku  porannego  słońca.  Nadal  nie  podniósł  żadnej  bandery,  który  to  szczegół 

ożywił w monsieur de Saintongesie obawy, przytłumione wynikiem bitwy. Ze swą na wpół 

przyodzianą  małżonką  stojąc  teraz  na  pokładzie  rufowym  u  boku  kapitana,  jemu  to  zadał 

pytanie,  czy  uważa  za  rozsądne,  żeby  pozostać  w  dryfie,  kiedy  okręt  o  nie  ujawnionej 

przynależności idzie prosto na nich. 

-    Czyż  nie  okazał  się  przyjacielem?  Przyjacielem  w  potrzebie?  -  odpowiedział 

pytaniem Luzan. 

Madame  de  Saintonges  jeszcze  nie  zapomniała  kapitanowi  jego  nieliczenia  się  ze 

słowami. 

-    Za  dużo  pan  przyjmuje  na  wiarę  -  rzekła.  -  Wszystko,  co  tak  naprawdę  wiemy  o 

nim, to że okazał się wrogiem tego hiszpańskiego galeonu. Skąd pan wie, że to nie są piraci, 

dla  których  każdy  okręt  jest  zdobyczą?  Skąd  pewność,  że  straciwszy  hiszpański  łup  w 

pożarze, nie mają teraz wielkiej ochoty powetować sobie tę stratę naszyta kosztem? 

background image

Luzan obrzucił ją niechętnym spojrzeniem. 

-    Jedno  wiem  o  nim  na  pewno  -  burknął  opryskliwie.  -  Góruje  nad  nami  zarówno 

szybkością jak uzbrojeniem. Niewiele byśmy zyskali, uciekając jak szczury, jeżeli zamierza 

nas doścignąć. I jeszcze coś. Drugi okręt nie zostałby w tyle, gdyby mieli złe zamiary. Oba by 

szły na nas. Możemy więc bez strachu uczynić to, co nam dyktuje kurtuazja. 

Ostatni argument był nie do odparcia i „Bearneńczyk" spokojnie czekał, podczas gdy 

obcy okręt przy świeżejącym teraz wietrze zbliżał się, marszcząc skąpaną w słońcu, lustrzaną 

toń. W odległości niecałej ćwierci mili legł w dryf. Opuszczona na spokojne morze szalupa 

pomknęła ku „Bearneńczykowi", łyskając złotawymi piórami wioseł. 

Cały w srebrze i czerni, wysoki mężczyzna wspiął się z szalupy po sztormtrapie* na 

francuski  okręt  i  stanął  na  rufowym  pokładzie,  elegancki,  jak  gdyby  przybywał  wprost  z 

Wersalu  lub  z  madryckiej  promenady,  a  nie  z  okrętu,  który  brał  udział  w  bitwie. 

Oczekującemu  na  rufie  towarzystwu  -  monsieur  de  Saintongesowi  i  jego  małżonce  w 

niekompletnym stroju, Luzanowi i porucznikowi - ten wytworny dżentelmen złożył ukłon tak 

niski,  że  aż  pukle  peruki  skrzyżowały  mu  się  na  brodzie,  a  bordowe  pióro  przy  zdjętym  z 

głowy kapeluszu omiotło deski pokładu. 

-    Myślę  -  oznajmił  całkiem  płynną  francuszczyzną  -  że  należą  nam  się  wzajemne 

gratulacje, jednak przychodzę po to, żeby się upewnić przed odpłynięciem, czy państwu nie 

potrzeba  dalszej  pomocy  i  czy  wasz  okręt  nie  został  uszkodzony,  zanim  mieliśmy  honor 

wkroczyć i udzielić godnej odprawy napastującemu was hiszpańskiemu zbójowi. 

Szarmancką  galanterią nieznajomy całkiem  podbił serca  Francuzów, zwłaszcza serce 

damy. Zapewniwszy, że jeśli o nich chodzi, to nic im nie jest, wyrazili troskę o straty, jakie on 

sam  mógł  odnieść  w  walce,  choć  żadne  nie  rzucały  się  w  oczy.  Gość  machnął  z 

lekceważeniem ręką. Odniósł niewarte wzmianki uszkodzenie bakbortu, stąd niewidoczne, ale 

tak drobne, że nie było o czym mówić, a wśród marynarzy kilku ma parę zadrapań. Walka - 

wyjaśnił - trwała tak krótko, że aż poniekąd godne to pożałowania. Miał nadzieję zdobyć ów 

piękny galeon. Zanim jednak zdążył podejść do abordażu, Hiszpanowi wyleciał w powietrze 

trafiony pociskiem skład prochu, no i było po zabawie, która nawet się nie zaczęła na dobre. 

Wyłowił większość hiszpańskiej załogi, a jej resztki wciąż zbiera jego drugi okręt. 

-    Jeśli  idzie  o  flagowy  okręt  hiszpańskiego  admirała  wielkiego  oceanu,  widać,  co  z 

niego zostało, a wkrótce nawet i to zniknie z oczu. 

Beztroski,  wytworny  zbawca  „Bearneńczyka"  został  usadzony  w  głównej  kabinie, 

gdzie  wzniesiono  francuskim  winem  toasty  za  jego  szczęśliwe  pojawienie  się  i  zwycięstwo, 

ratujące  Francuzów  z  niewymownych  opresji.  Przez  cały  czas  bohater  w  czerni  i  srebrze 

background image

najmniejszym  słówkiem  nie  zdradził  swego  imienia  ani  narodowości,  chociaż  co  do  tej 

ostatniej, to z wymowy odgadli, że jest on Anglikiem. W końcu Saintonges nie powstrzymał 

się od aluzji na ten temat. 

-   Płynie pan bez bandery, kapitanie  -  rzekł  po kolejnym  toaście. Śniady  dżentelmen 

roześmiał się. Odnosiło się wrażenie, że śmiech 

przychodzi mu z łatwością. 

-  Szczerze mówiąc, należę do tych, proszę pana, którzy pływają pod każdą banderą, 

stosownie do okoliczności. Dla większego spokoju byłoby lepiej, gdybym spotkał się z wami 

pod  flagą  Francji.  Ale  w  owej  gorącej  chwili  nie  pomyślałem  o  tym.  Chyba  nie  mogliście 

wziąć mnie za wroga. 

-  Pływa pan pod każdą, a więc pod żadną banderą? - powtórzył kawaler z osłupiałym 

spojrzeniem. 

-    Zgadza  się.  A  obecnie  -  ciągnął  gość  z  uśmiechem  -  płynę  do  Tortugi  i  to  w 

pośpiechu. Trzeba mi zebrać ludzi i okręty do wyprawy na Martynikę. 

Z kolei dama zrobiła okrągłe oczy. 

-  Na Martynikę? - Zdawało się, że nagle zabrakło jej tchu. - Wyprawa na Martynikę? 

Wyprawa? Ale w jakim celu? 

Jej poruszenie wyraźnie go zaskoczyło. Popatrzył na nią, unosząc brwi. 

 -  Głowy  nie  dam  -  odpowiedział  z  dyskretnym  uśmiechem  i  jakby  odrobiną 

pobłażliwości w głosie - ale zdaje się, że Hiszpania wyposaża eskadrę do napaści na Saint-

Pierre.  Strata  admiralskiego  galeonu,  który  chyba  jeszcze  płonie  nie  opodal,  może  opóźnić 

przygotowania Hiszpanów, dając nam więcej czasu. Na to właśnie liczę. 

Jej czarne oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze, a policzki jeszcze bledsze. Pełne piersi 

zafalowały gwałtownie. 

-    Chce  pan  powiedzieć,  że  Hiszpanie  szykują  się  do  napaści  na  Martynikę?  Na 

Martynikę? 

-    Niemożliwe,  szanowny  panie  -  natychmiast  i  z  niewiele  mniejszym  poruszeniem 

dorzucił kawaler. - Musi pan mieć błędne informacje. Boże wiekuisty! To byłby akt wojny. A 

Francja i Hiszpania nie są na wojennej stopie. 

Czarne  brwi  ich  wybawcy  uniosły  się  ponownie,  jak  gdyby  rozbawili  go  swoją 

naiwnością. 

-    Akt  wojny.  Być  może.  A  czy  ostrzelanie  flagi  Francji  dziś  rano  nie  było  aktem 

wojny ze strony hiszpańskiego galeonu? Czy panujący w Europie pokój przydałby się wam w 

Zachodnich Indiach, gdyby was zatopiono? 

background image

-  Poproszono by Hiszpanię o wyjaśnienie, szczegółowe wyjaśnienie. 

-    I  otrzymano  by  takowe,  bez  wątpienia.  Razem  z  przeprosinami  i  jakąś  akuratną  a 

kłamliwą  historyjką  o  pomyłce.  Ale  czy  od  tego  wasz  zatopiony  dziś  rano  okręt  znów  by 

wypłynął na powierzchnię, a wam samym wróciłoby życie, żebyście mogli ujawnić kłamstwa, 

którymi  hiszpańscy  mężowie  stanu  zatuszowali  tę  niegodziwość?  Czyż  nie  zdarzało  się 

właśnie tak, i to często, w przypadku napaści Hiszpanii na tereny osadnicze innych krajów?                         

-    Ostatnio  się  nie  zdarzało  -  odparł  Saintonges.            Człowiek  w  czerni  i  srebrze 

wzruszył ramionami.     

-  Pewnie dlatego Hiszpanów na Karaibach zaczęły świerzbieć ręce. 

Oszołomiony monsieur de Saintonges nie znalazł na to odpowiedzi. 

-  Akurat Martynika! - jęknęła dama.                          

Ich dręczyciel jeszcze dobitniej wzruszył ramionami.              

-  Hiszpanie zowią ją Martinico, madame. Proszę nie zapominać, że Hiszpania wierzy, 

że  Bóg  stworzył  Nowy  Świat  wyłącznie  dla  jej  pożytku,  a  wola  boska  wspiera  nienawiść 

Hiszpanów do wszystkich intruzów. 

-    A  nie  mówiłem  panu,  kawalerze?  -  wtrącił  Luzan.  -  Prawie  kubek  w  kubek  moje 

słowa z dzisiejszego ranka, kiedy pan nie chciał uwierzyć, że coś może nam grozić ze strony 

Hiszpana. 

Jasnoniebieskie oczy nieznajomego o smagłej twarzy spoczęły z błyskiem aprobaty na 

francuskim kapitanie. 

-    Otóż  to.  Tak  jest.  Aż  trudno  uwierzyć.  Ale  macie  teraz  dowód,  jak  sądzę,  że  na 

wodach  i  wyspach  Morza  Karaibskiego  Hiszpania  nie  uszanuje  żadnej  flagi,  prócz  swojej 

własnej, żadnej innej, za którą nie stoi budząca szacunek siła. Osadnicy przeróżnych nacji po 

kolei  doświadczają  hiszpańskiej  wrogości  do  obcych  na  tych  terenach.  Przejawia  się  ona  w 

wyniszczających  najazdach,  grabieży  i  rzeziach.  Nie  muszę  podawać  przykładów.  Wszyscy 

mamy  je  świeżo  w  pamięci.  Jeśli  dzisiaj  w  rzeczy  samej  przychodzi  kolej  na  Martinico, 

wypada  się  jedynie  zdziwić,  że  dopiero  teraz.  Bo  wyspa  jest  warta  grzechu  i  grabieży,  a 

Francja  nie  utrzymuje  w  Indiach  Zachodnich  żadnej  siły  zdolnej  powstrzymać  tych 

conąuistadores. Na szczęście my tu jesteśmy. Gdyby nie my... 

-    Gdyby  nie  wy?  -  przerwał  mu  Saintonges  niespodziewanie  ostrym  tonem.  - 

Jesteście, powiada pan. O kim pan mówi? Kim pan jest? 

Nieznajomy sprawiał wrażenie zdumionego tym pytaniem. Przez chwilę spoglądał jak 

oniemiały; jego odpowiedź z kolei, mimo że potwierdzała podejrzenia kawalera i przekonanie 

Luzana, tym niemniej raziła Saintongesa niczym grom z jasnego nieba. 

background image

-    Mówię  o  Braciach  Wybrzeża,  rzecz  jasna.  O  bukanierach,  proszę  państwa.  -1  z 

pewnego rodzaju, jak się zdawało, dumą dodał: - Nazywam się Blood. Kapitan Blood. 

Saintonges z opadłą szczęką tępo wpatrywał się ponad stołem w smagłe, uśmiechnięte 

oblicze  tego  strasznego  flibustiera,  o  którym  chodziły  słuchy,  że  nie  żyje.  Spełniając 

powierzoną sobie misję, powinien zakuć Blooda w kajdany i zabrać więźnia do Francji. 

Jednak w tej chwili i w tych okolicznościach nie tylko byłoby to aktem najczarniejszej 

niewdzięczności,  ale  niemożliwe  do  wykonania  ze  względu  na  dwa  potężnie  uzbrojone 

bukanierskie  okręty  nie  opodal.  Co  więcej,  na  monsieur  de  Saintongesa  nagle  spłynęło 

olśnienie,  że  byłby  to  również  akt  najwyższej  głupoty.  Zważył  w  myślach  wszystko,  co 

przyniósł mu dzisiejszy ranek: na własnej skórze i w dramatyczny sposób przekonał się, po 

pierwsze,  o  wilczej  zaborczości  Hiszpanii,  po  drugie,  poznał  działalność  bukanierów,  którą 

mógł  teraz  uznać  tylko  za  zbawienną,  o  czym  świadczył  ów  płonący  galeon  parę  mil  od 

„Bearneńczyka",  a  dalsze  dowody  pierwszego  i  drugiego  zawierały  się  w  informacji  o 

hiszpańskim najeździe grożącym Martynice i zamierzanej akcji bukanierów w obronie wyspy, 

skoro  Francja  nie  ma  takich  możliwości  tu  na miejscu.  Zważywszy  to  wszystko  -  a  sprawa 

Martyniki dotyczyła go bardzo blisko i osobiście, gdyż mogła postawić kawalera w położeniu 

nie lepszym niż przed wyjazdem z kraju - aż rzucało się w oczy, że nieomylny monsieur de 

Louvois przynajmniej ten jeden jedyny raz nie ma racji. Było to tak oczywiste i tak łatwe do 

uzasadnienia,  że  wzięcie  ciężaru  takiego  dowodu  na  własne  barki  Saintonges  zaczął  sobie 

poczytywać  za  swój  święty  obowiązek.  Coś  z  tych  wszystkich  przemyśleń  i  emocji 

przeniknęło  mu  do  głosu,  kiedy  chrapliwie  wykrzyknął,  nie  spuszczając  z  kapitana  Blooda 

osłupiałych oczu:                                                                                  

-  Pan jest piratem!                                                                    

Blood nie wyglądał na obrażonego. Uśmiechnął się. 

-  Ale łaskawym piratem, jak pan widzi. To znaczy, łaskawym dla wszystkich, prócz 

Hiszpanów. 

Madame de Saintonges obróciwszy się, kurczowo złapała małżonka za rękę. Ruchem 

tym  zsunęła  sobie  szal  z  ramion,  ukazując  jeszcze  więcej  ze  swoich  obfitych  wdzięków. 

Nawet  tego  nie  zauważyła.  W  takiej  dramatycznej  chwili  skromność  stała  się  sprawą  bez 

znaczenia.                                                                     : 

-  Co zrobisz, Karolu?                                                 

-  Zrobię? - powtórzył kawaler jakby jej nie rozumiał.       

-  Instrukcje, które zostawiłeś na Tortudze mogą oznaczać ruinę dla mnie i... 

Uniósł dłoń, żeby powstrzymać to przyznanie się do prywaty. 

background image

Cokolwiek by miał zrobić, żadne interesy, poza rzecz jasna, interesami jego władcy, 

króla Francji, nie mogą wpłynąć na tę decyzję. 

-  Wiem, kochanie. Rozumiem. To mój elementarny obowiązek. Otrzymaliśmy cenną 

nauczkę dziś rano. Na szczęście, jeszcze nie jest za późno. 

Odetchnąwszy z głęboką ulgą, choć nadal rozgorączkowana i pełna niepokoju, pani de 

Saintonges zwróciła się do kapitana Blooda. 

-  Nie ma pan żadnych wątpliwości, że pańscy bukanierzy potrafią obronić Martynikę? 

-  Żadnych madame. - W jego głosie zabrzmiała absolutna pewność. - Jeśli Hiszpanie 

nieopatrznie zapędzą się do Zatoki Saint-Pierre, znajdą się jak myszy w pułapce. Już moja w 

tym  głowa.  A  sam  łup  z  hiszpańskich  okrętów  pokryje  koszty  bukanierskiej  wyprawy  z 

nawiązką. 

Na to roześmiał się Saintonges. 

-  Noo taak - rzekł. - Łup, to jest to. Hiszpańskie galeony stanowią łakomy kąsek, jak 

już  przychodzi  co  do  czego.  Och,  ja  bynajmniej  nie  szydzę,  panie  kapitanie.  Tuszę,  że  nie 

jestem aż taki małostkowy. 

-  Nigdy bym nie posądził pana o małostkowość - powiedział Blood. Wstał, odsuwając 

krzesło  od  stołu.  -  Komu  w  drogę,  temu  czas.  Wiatr  przybiera  na  sile,  więc  muszę  z  tego 

skorzystać. Jeśli się utrzyma, dziś wieczorem będę na Tortudze. 

Przystanął lekko pochylony przed madame de Saintonges, czekając na jej pożegnalne 

wyciągnięcie ręki, ale kawaler chwycił go za ramię. 

-    Jedną  chwileczkę,  panie  kapitanie.  Proszę  dotrzymać  madame  towarzystwa,  a  ja 

tymczasem  napiszę  list,  który  chciałbym  aby  pan  przekazał  gubernatorowi  Tortugi  w  moim 

imieniu. 

-    List!  -  Blood  zrobił  zdziwioną  minę.  -  Żeby  opowiedzieć  o  tej  naszej  malutkiej 

przygodzie? Tyle hałasu o nic, drogi panie. 

Monsieur de Saintongesowi zrobiło się głupio przez moment. 

-  Mam... mam w tym jeszcze inny interes - oświadczył wreszcie. 

-  Ach! Skoro pan ma w tym jakiś własny interes, to zupełnie co innego. Proszę mną 

rozporządzać. 

Wieczorem  tego  samego  dnia,  sumiennie  się  wywiązując  z  owej  kurierskiej  misji, 

kapitan  Blood  bez  słowa  wyjaśnienia  doręczył  gubernatorowi  Tortugi  list  od  kawalera  de 

Saintongesa. 

-    Od  kawalera  de  Saintongesa,  powiadasz  pan?  -  D'Ogeron  nie  tyle  zamyślił  się,  co 

zasępił. - W związku z czym? 

background image

-  Mógłbym zgadywać - rzekł Blood. - Ale po co, kiedy ma pan list w ręku? Proszę go 

przeczytać, to się dowiemy. 

-  W jakich okolicznościach zdobył pan ten list? 

-  Proszę zajrzeć do listu. Być może jest w nim odpowiedź, więc szkoda moich słów. 

D'Ogeron  złamał  pieczęć  i  rozwinął  papier.  Ze  ściągniętymi  brwiami  odczytał 

oficjalne odwołanie przez przedstawiciela francuskiej korony pozostawionych gubernatorowi 

Tortugi  poleceń  zaprzestania  wszelkiej  wymiany  handlowej  z  bukanierami.  Monsieur 

d'Ogeron był proszony kontynuować stosunki z nimi na dotychczasowej stopie, aż do nowych 

instrukcji  z  Francji.  A  kawaler  dołączał  zapewnienie,  że  takowe  instrukcje,  kiedy  i  jeśli 

przyjdą, bynajmniej nie zmienią istniejącego stanu rzeczy. Był przekonany, że po dokładnym 

przedstawieniu markizowi de Louvoisowi wszystkich racji, a złaszcza poglądowej lekcji, jaką 

sam kawaler otrzymał na temat sytuacji panującej w Indiach Zachodnich, jego ekscelencja da 

się  odwieść  od  wprowadzenia  obecnie  niestosownych  dekretów  przeciwko  bukanierom  w 

życie. 

Pan d'Ogeron wydął policzki. 

-  A czy dowiem się w takim razie, jak pan dokonał z tym zakutym łbem tego cudu? 

-    Siła  argumentu,  jak  już  mówiłem,  zależy  od  sposobu  jego  prezentacji.  I  pan,  i  ja, 

obaj przedstawiliśmy kawalerowi de Sainton-gesowi jeden i ten sam obraz. Ale pan posłużył 

się  słowem.  Ja  czynem.  Wiedząc,  że  głupcy  uczą  się  tylko  z  własnych  doświadczeń, 

zapewniłem głupcowi doświadczenie. A było to tak. 

I  zdał  szczegółową  relację  o  porannej  potyczce  morskiej  u  północnych  wybrzeży 

Hispanioli. Gubernator słuchał, pocierając brodę. 

-    Tak  -  rzekł  powoli,  gdy  historia  dobiegła  końca.  -  Tak.  To  musiało  być 

przekonywające. A postraszenie cymbała tym  widmem hiszpańskiej  napaści  na Martynikę i 

możliwością  utraty  świeżo  zdobytej  fortuny  było  doskonale  pomyślane.  Ale  czy  nie 

pochlebiasz  sobie  troszkę,  przyjacielu,  pod  względem  własnej  przebiegłości?  Czyżbyś 

zapominał, jakim to zdumiewająco szczęśliwym dla ciebie trafem hiszpański galeon w takim 

miejscu  i  w  takim  czasie  miał  śmiałość  zaatakować  „Bearneńczyka"?  Zdumiewająco 

szczęśliwym trafem! Twoje wyjątkowe szczęście dopisało ci wprost nieprawdopodobnie! 

-  Wprost nieprawdopodobnie, jak powiadasz - poważnie przytaknął Blood. 

-  Co to był za okręt, który podpaliłeś i posłałeś na dno? I co za dureń nim dowodził? 

Czy wiesz? 

-  Wiem. „Nadobna Maria", okręt flagowy markiza Riconete'a, hiszpańskiego admirała 

wielkiego oceanu. 

background image

D'Ogeron przeszył go ostrym spojrzeniem. 

-  „Nadobna Maria"? Co ty wygadujesz? Przecież sam żeś ją zdobył w San Domingo i 

wróciłeś na jej pokładzie, przyprowadzając jeszcze te srebrne galeony. 

-  Zgadza się. Tak więc miałem ją pod ręką do odegrania tej małej komedii o podłości 

Hiszpanów  i  męstwie  bukanierów.  Szła  pod  dowództwem  Wolverstone'a  i  z  garstką  ludzi  

niezbędnych do żeglowania i obsługi pół tuzina dział, przeznaczonych na tę ofiarę. 

-  Bój się Boga! Chcesz mi powiedzieć, że to była jedna wielka komedia? 

-    Niemal  w  całości  odegrana  za  zasłoną  bitewnych  dymów.  Bardzo  gęstą  zasłoną. 

Narobiliśmy mnóstwo dymu z dział ładowanych samym prochem, a słaby wiatr nam sprzyjał. 

Wolverstone  podpalił  galeon  w  wirze  rzekomej  bitwy  i  pod  osłoną  przyjaznego  dymu 

przedostał się ze swoją załogą na pokład „Arabelli". 

Zdumienie nie gasło w oczach gubernatora. 

-  I mówisz, że to było przekonywające? 

-  Nie, że przekonywające. Że to przekonało. 

-  I z premedytacją... z premedytacją spaliliście ten wspaniały hiszpański galeon? 

-  To właśnie przekonało. Samo przepędzenie napastnika mogłoby nie wystarczyć. 

-  Co za marnotrawstwo! Mój Boże, co za marnotrawstwo! 

-  I  kto  tu  narzeka?  Kto  tu  udaje  skąpca?  Sądzisz,  że  to  przez  drobne  oszczędności 

dochodzi  się  do  wielkich  fortun?  Przyjacielu,  spójrz  na  list  w  swoim  ręku.  Myślisz,  że  coś 

takiego można osiągnąć pięknymi słowami? Spróbowałeś ich i wiadomo, jak się skończyło. - 

Klepnął maleńkiego gubernatora po ramieniu. - Przejdźmy lepiej do interesów. Wreszcie będę 

mógł  sprzedać  te  moje  przyprawy,  ale  ostrzegam,  że  oczekuję  dobrej  ceny  -  ceny 

przynajmniej trzech hiszpańskich galeonów. 

 

background image

 

ROZDZIAŁ 4 - WYZWOLENIE 

 

Nataniel Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, którego los zmusił do wstąpienia w szeregi 

bukanierów, przez ponad rok od ucieczki w kompanii Blooda z Barbadosu, nieustannie gryzł 

się  tym,  że  sam  przebywa  na  wolności,  podczas  gdy  jego  młodszy  brat  Tom  dalej  cierpi  w 

niewoli. 

Obaj bracia walczyli w oddziałach Monmoutha, zostali ujęci pod Sedgemoor i skazani 

na szubienicę za udział w rebelii. Po zamianie kary śmierci na zsyłkę do niewolniczej pracy w 

koloniach, braci z gromadą innych skazanych buntowników przewieziono w ładowni okrętu 

na  Barbados,  gdzie  ich  zakupił  okrutny  pułkownik  Bishop.  Niestety,  kiedy  Blood  z  grupką 

towarzyszy  niedoli  przystąpił  do  organizowania  ucieczki  z  wyspy,  nie  było  już  wśród  nich 

Toma Hagthorpe'a. 

Był jeszcze, kiedy Bishopa odwiedził szlachetnie urodzony pułkownik James Court z 

wyspy Nevis, wicegubernator Wysp Zawietrznych, przywożąc na Barbados swoją młodziutką 

małżonkę.  Ta  zawzięta,  mała  złośnica,  o  wiele  za  młoda,  jak  na  żonę  tak  podstarzałego 

mężczyzny,  dzięki  ślubowi  z  nim  wyrwawszy  się  z  dołów  społecznych  do  wyższej  sfery, 

zadzierała  nosa  bardziej  niż  urodzona  wielka  pani,  cała  w  dąsach  i  pretensjach,  których 

księżniczka krwi by się powstydziła. Od niedawna bawiąc w Indiach Zachodnich, uparcie nie 

chciała  się  pogodzić  z  pewnymi  niedostatkami  nowego  otoczenia,  a  zwłaszcza  z  brakiem 

białego lokaja do posług na czas dłuższych, morskich podróży. Sądziła, że damie o jej pozycji 

nie  przystoi  w  takich  okolicznościach  mieć  na  posługi  kogoś,  kogo  z  pogardą  nazywała 

brudnym czarnuchem. Choćby nie wiadomo jak się piekliła, Nevis nie mogła dać nic innego. 

Wyspa  była  wprawdzie  ,  jednym  z  największych  targowisk  niewolników,  ale  ludzki  towar 

pochodził  wyłącznie  z  Afryki,  co  akurat  nie  przeszkodziło  sekretarzowi  stanu  w  ojczystej 

Anglii  pominąć  Nevis  w  rozdzielniku  wysp,  do  których  skierowano  kontyngenty 

kornwalijskich  buntowników.  Dlatego  pani  Court  umyśliła  sobie  wykorzystać  pobyt  na 

Barbadosie  do  zadośćuczynienia  swej  zachciance,  a  traf  chciał,  że  łakomym  spojrzeniem 

wypatrzyła  Toma  Hagthorpe'a  przy  pracy  w  łanie  złocistej  trzciny  cukrowej  pułkownika 

Bishopa  i  nie  mogła  oderwać  oczu  od  półnagiej,  umięśnionej,  niemal  chłopięco  zgrabnej 

sylwetki  młodego  mężczyzny.  Wybrawszy  Toma  na  swoją  własność,  dopóty  nie  dawała  sir 

Jamesowi  spokoju  dopóki  nie  odkupił  niewolnika  od  plantatora.  Bishop  nie  czynił  żadnych 

trudności  ze  sprzedażą.  Dla  niego  jeden  niewolnik  nie  różnił  się  od  drugiego,  zaś  w  tym 

background image

konkretnym  przypadku  chłopak  miał  w  sobie  jakąś  delikatność,  przez  co  nie  przedstawiał 

szczególnej wartości dla plantacji i był łatwy do zastąpienia. 

Rozłąka  z  bratem  wprawdzie  zasmuciła  Toma,  jednak  początkowo  bracia  wcale  nie 

uważali  jej  za  nieszczęście,  lecz  za  wybawienie  od  bicza  nadzorcy,  a  wyjazd  na  Nevis  w 

charakterze lokaja pani pułkownikowej nawet jawił im się jako niewielki, ale zawsze awans 

dla  kogoś  choćby  i  najlepiej  urodzonego,  kto  już  upadł  tak  nisko.  Przeto  pocieszywszy  się 

zapowiedzią  poprawy  losu  młodszego  brata,  Nat  Hagthorpe  niezbyt  bolał  nad  wyjazdem 

chłopaka z Barbadosu, aż do swojej własnej ucieczki, kiedy to myśl o dalszej niewoli Toma 

była mu źródłem nieustającej goryczy. 

Rachuby Toma Hagthorpe'a, że przynajmniej on jeden zyska na zmianie właściciela i 

poprawi sobie dolę, wkrótce miały się okazać naiwną mrzonką. Nie bardzo wiadomo, jak do 

tego doszło. Ale z tego, co jednak wiadomo o samej pani i dalszym biegu wydarzeń można 

śmiało  przypuszczać,  że  dama  nadaremnie  próbowała  czaru  swych  migdałowych  oczu  na 

urodziwym młodzieńcu, który, mówiąc krótko, potraktował ją jak Józef żonę Putyfara, czym 

tak rozzłościł piękną zalotnicę, że zrezygnowała z trzymania Toma na służbie. Był niezdarny 

- poskarżyła się - źle wychowany i bezczelny na dodatek. 

- Ostrzegałem cię - powiedział sir James z lekkim znużeniem, bowiem jej wciąż nowe 

zachcianki ciążyły mu coraz bardziej. - To człowiek dobrze urodzony i jako taki pewnie nie 

pogodził się ze swoim poniżeniem. Lepiej było zostawić młokosa na plantacji. 

-    Możesz  go  tam  odesłać  z  powrotem  -  odparła.  -  Ja  nie  chcę  ananasa  widzieć  na 

oczy. 

Tak oto pozbawiony pracy, do której został zakupiony, Tom powrócił do harówki przy 

trzcinie cukrowej pod okiem nadzorców ani trochę mniej okrutnych niż nadzorcy Bishopa, za 

towarzyszy  otrzymując  bandę  szubieniczników,  złodziei  i  oszustów  niedawno  przybyłych  z 

Anglii. 

Nic  o  tym,  rzecz  jasna,  nie  wiedząc,  Nataniel  i  tak  nie  mógł  się  już  bardziej  ani 

martwić  o  brata,  ani  gorączkować,  żeby  go  wreszcie  wydostać  z  niewoli.  I  o  to  jedno  nie 

przestawał wiercić Bloodowi dziury w brzuchu. 

-    Może  byś  przestał  się  tak  niecierpliwić?  -  odpowiadał  mu  kapitan,  sam  niemal 

wyprowadzony z cierpliwości tym ciągłym ponawianiem niemożliwej do spełnienia prośby. - 

Gdyby Nevis była hiszpańską kolonią, moglibyśmy to załatwić bez ceregieli. Ale jeszcze nie 

wydajemy  wojny  angielskim  okrętom  i  angielskim  koloniom.  Nie  chcę  pozbawiać  nas 

wszelkich widoków na przyszłość. 

background image

-    Widoków  na  przyszłość?  A  jakie  my  mamy  widoki?  -  warknął  Hagthorpe.  - 

Jesteśmy wyjęci spod prawa, czy nie? 

-    Nie  da  się  ukryć.  Lecz  wyróżnia  nas  to,  że  jesteśmy  wrogami  jednej    Hiszpanii. 

Jeszcze  nie  zostaliśmy  hestis  humani  generis  i  dopóki  nie  zostaniemy,  to  tak  jak  innym 

ludziom, nie wolno i nam tracić nadziei, że pewnego dnia skończy się nasza banicja. Nie będę 

kopać tej nadziei grobu zbrojnym desantem na Nevis, Nat, nawet dla ratowania twojego brata. 

-  Więc on ma tam gnić aż do śmierci? 

-  Tego nie powiedziałem. Znajdę sposób. Na pewno znajdę. Ale nie traćmy rozumu i 

poczekajmy trochę. 

-  Na co? 

-    Na  uśmiech  Fortuny.  Ogromne  mam  zaufanie  do  tej  pani.  Niejedną  wyświadczyła 

mi  przysługę,  niejeden  raz,  więc  może  znów  mi  zrobi  tę  grzeczność.  Ale  owej  damy  nie 

wolno poganiać. Wystarczy, żebyś w nią uwierzył, Nat, tak jak ja wierzę. 

I  jak  się  w  końcu  okazało,  wierzył  nie  bezpodstawnie.  Fortuna  na  którą  liczył, 

uśmiechnęła się do niego nagle i niespodziewanie, zaraz po przygodzie w San Juan de Puerto 

Rico. 

Wieść, że kapitan Blood wpadł w ręce Hiszpanów i odpokutował za swoje grzechy na 

szubienicy  przetoczyła  się  jak  huragan  po  Morzu  Karaibskim,  od  Hispanioli  po  kontynent. 

Wszystkie hiszpańskie kolonie ogarnął szał  radości,  że ten największy  postrach i  pogromca 

niepohamowanej  w  swoich  zakusach  Hiszpanii,  jaki  kiedykolwiek  żeglował  po  morzach  i 

oceanach, zawisnął na szubienicy. Z tego samego powodu cichy, skrywany smutek zagościł w 

sercach  angielskich  i  francuskich  kolonistów,  przynajmniej  potajemnie  sprzyjających 

bukanierom. Niebawem musiało wyjść na jaw, że srebrne galeony, które wyszły z San Juan 

pod  eskortą  flagowego  okrętu  admirała  wielkiego  oceanu,  rzuciły  kotwicę  nie  w  Zatoce 

Kadyskiej, a w przystani Tortugi, i że to nie admirał wielkiego oceanu, a kapitan Blood we 

własnej  osobie  dowodził  okrętem  flagowym  dokładnie  w  tym  samym  czasie,  kiedy  można 

było oglądać jego zwłoki zwisające z owej szubienicy na plaży San Juan. Lecz dopóki to nie 

wyszło na jaw, kapitan Blood, jako mądry oportunista, skupił uwagę na wyciągnięciu zysku z 

miarodajnego doniesienia o swej śmierci. Zdając sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia, 

jeśli  chce  jak  najpełniej  wykorzystać  obecne  osłabienie  czujności  w  Nowej  Hiszpanii, 

wypłynął z Tortugi na łupieską wyprawę, której celem był kontynent.  Wyszedł w morze na 

„Arabelli",  nad  której  wodnicą  biegł  szeroki  biały  pas  wymalowany  dla  zamaskowania 

czerwonego kadłuba, a na pawęży rufy widniała teraz nazwa „Maria księżna Modeny", żeby 

dać jej imponującym, pięknym hiszpańskim liniom ultrastuartowskie, angielskie antidotum. Z 

background image

biało-niebiesko-czerwoną  flagą  Zjednoczonego  Królestwa  pod  jabłkiem  grotmasztu,  okręt 

Blooda  zawinął  do  portu  na  wyspie  Saint  Thomas,  rzekomo  po  drewno  i  wodę,  a  w 

rzeczywistości  powęszyc  za  czymś  godnym  upolowania.  Tym,  co  upolowano,  był  pan 

Geoffrey Court, uosabiający ten uśmiech Fortuny, o który modlił się Nataniel  Hagthorpe,  a 

którego ufnie wyglądał kapitan Blood.  

Po roziskrzonej w porannym słońcu, szmaragdowej toni, przypłynęła łódź z czterema 

błyszczącymi  od  potu,  czarnymi  wioślarzami,  a  w  łodzi  przybył  pan  Geoffrey  Court, 

pyszałkowaty  paniczyk  w  blond  peruce  i  śmiałym  stroju  z  fiołkoworóżowej  tafty  o 

szamerowanych srebrem pętelkach guzików. Podczas gdy Murzyni wiązali łódź przy wielkim 

kadłubie, wdrapał się po burtowym trapie i wkroczył na pokład, gdzie wezwawszy niebiosa, 

żeby go od razu spaliły ogniem, jeśli ma znosić ten piekielny upał i wachlując się kapeluszem 

z  piórem,  kategorycznie  zapytał  o  drogę  do  kapitana  tej  zapowietrzonej  krypy.  Ostatnie 

określenie  stanowiło  li  tylko  ozdobnik  jego  powszedniej  i  ograniczonej  retoryki.  Albowiem 

pokład  pod  stopami  gościa  był  wyszorowany  do  białości,  mosiądz  beczek  na  pitną  wodę  i 

obrotowych falkonetów na rufowym relingu świecił się niczym wypucowane złoto, muszkiety 

w  stojaku  przy  grotmaszcie  nie  byłyby  dokładniej  ani  lepiej  oporządzone  na  królewskim 

okręcie  wojennym,  a  wszelki  sprzęt  był  złożony  starannie  jak  w  pudełeczku.  Na  swoje 

szczęście  przybysz  nie  dostrzegał,  że  jego  napuszoność  wzbudziła  lekkie  acz  nie  skrywane 

rozbawienie wśród kręcących się po forkasztelu i śródokręciu marynarzy, na ogół odzianych 

tylko w bawełniane koszule i szerokie, perkalowe gacie. 

Czarny  steward  wprowadził  gościa  po  tonącej  w  cieniu  schodni  do  głównej  kabiny 

rufowego  kasztelu,  której  wnętrze  zaskakiwało  luksusowym  wyposażeniem.  Za  stołem 

nakrytym śnieżnobiałym obrusem, przy zastawie z połyskliwych sreber i kryształów, siedzieli 

tu trzej mężczyźni, a jeden z nich, ubrany z prawdziwą elegancją w czerń i srebro, szczupły, o 

jastrzębiej, smagłej twarzy, okolonej trefionymi puklami czarnej peruki i górujący nad dwójką 

towarzyszy  wzrostem,  podniósł  się  na  powitanie  intruza.  Nie  tak  wytwornie,  ale  nie  mniej 

sympatycznie wyglądali jego dwaj siedzący przy stole kompani. Byli to nawigator Jeremiasz 

Pitt, młodzieńczy, przystojny i smukłej postaci, oraz Nataniel Hagthorpe, starszy od Pitta, o 

szerszych barach i surowszej minie.                         

Różowofiołkowy adonis bynajmniej nie stracił rezonu pod nieruchomym spojrzeniem 

utkwionych  w nim trzech par oczu. Próżność aż biła z tonu, jakim zażyczył  sobie wiedzieć, 

dokąd też płynie „Maria księżna Modeny". Wyjaśnienie powodu tej ciekawości już sprawiało 

wrażenie wielkiej łaski z jego strony. 

background image

-    Nazywam  się  Court.  Geoffrey  Court,  do  pańskich  usług.  Śpieszę  na  Nevis,  gdzie 

urzęduje mój krewniak. 

Nie można powiedzieć, żeby te słowa nie poruszyły słuchaczy. Na chwilę wszystkich 

trzech jakby zamurowało, po czym Nataniel Hagthorpe wysapał „Wielki Boże!", a jego nagła 

bladość  musiała  być  widoczna,  mimo  że  siedział  z twarzą  w  cieniu,  mając  wysokie  rufowe 

okna za plecami. 

Pan Court był jednak zanadto pochłonięty samym sobą, by zwracać uwagę na cudze 

miny. Chciał pokazać, jaki to on wielki panicz. 

-    Jestem  ciotecznym  bratem  sir  Jamesa  Courta,  rezydującego  na  Nevis 

wicegubernatora Wysp Zawietrznych. Słyszeliście o nim, oczywiście. 

-  Oczywiście - rzekł Blood. Hagthorpe nie zdołał się opanować. 

-  I chce pan, abyśmy go zabrali na Nevis? - zawołał bez tchu, za to ze skwapliwością 

czytelną dla każdego, odrobinę bystrzejszego człowieka. 

-  Gdyby to leżało wam gdzieś na kursie. Jeśli o mnie chodzi, to wypłynąłem z kraju, 

bodajbym  sczezł,  na  zapowietrzonej,  przegniłej  łajbie,  która  przy  pierwszym  silniejszym 

wietrze  o  mało  się  nie  rozleciała  na  kawałki.    Puściło  jej  uszczelnienie  nadwerężonego 

poszycia  i  ledwo  dociągnęła  tutaj,  przeciekając  jak  sito.  Stąd  widać  ją  na  kotwicy.  Trzeba 

mieć cholernego pecha, żeby wypłynąć w takiej stoczonej przez robaki balii. 

-  A spieszno panu na Nevis? - zagadnął Blood. 

-    Okropnie  spieszno.  Oczekiwano  mnie  tam  miesiąc  temu.  Odpowiedzi  udzielił  mu 

Hagthorpe ochrypłym z przejęcia głosem. 

-    Jak  Boga  kocham,  ma  pan  wyjątkowe  szczęście.  Naszym  następnym  miejscem 

postoju jest Nevis. 

 - Niech mnie kule biją! Doprawdy?                                

 Ponura uciecha rozjaśniła opaloną twarz Blooda. 

-  W rzeczy samej, niezwykły to uśmiech losu - rzekł kapitan. 

-  Podnosimy  kotwicę  z  wybiciem  ósmej  szklanki,  a  jeśli  wiatr  się  nie  zmieni,  jutro 

rano rzucamy ją w Charlestown. 

-    To  największe  szczęście,  jakie  mogło  mnie  spotkać.  Największe  szczęście,  żebym 

tak  skonał.  -  Rumiane  oblicze  promieniowało  jedną  wielką  radością.  -  Los  winien  mi 

cośkolwiek za przykrości, jakich od niego doznałem. Za pańskim pozwoleniem, natychmiast 

sprowadzam moje kufry. Zapłacę za przejazd tyle, ile panowie zażądacie 

- dodał wielkopańskim tonem. 

background image

Z  równie  wielkopańskim  gestem  Blood  machnął  ręką,  której  dłoń  była  na  wpół 

spowita w pienistych koronkach mankietu. 

-  Ta sprawa nie ma żadnego znaczenia. Wypije pan z nami coś dla ochłody? 

-  Z wielką chęcią, kapitanie...? - Urwał, wyczekując nazwiska, lecz Blood jak gdyby 

nigdy nic, wydawał polecenia stewardowi. 

Steward  podał  im  rum,  limony  i  cukier,  i  przy  ponczu  zabawili  w  dość  wesołych 

humorach,  wyjąwszy  Hagthorpe'a,  zatopionego  we  własnych  myślach.  Ledwo  pan  Court 

opuścił  kabinę,  Hagthorpe  zerwał  się  i  podziękował  Bloodowi  za  to,  co  kapitan 

przypuszczalnie miał na myśli, tak chętnie przystając na przewóz tego pasażera. 

-  A nie mówiłem, że jeśli zawierzysz opatrzności, ona prędzej czy później przyjdzie 

ci z pomocą? Nie mnie winieneś dziękować, Nat. Podziękuj Fortunie. To ona ze swego rogu 

obfitości  właśnie  wysypała  ci  pana  Courta  na  kolana.  -  Parsknął  śmiechem.  -  „Zapłacę  za 

przejazd tyle, ile panowie zażądacie" - przedrzeźniał gościa. - Ile ty zażądasz, Nat, a coś mi 

się zdaje, że po zapłatę pójdziemy do sir Jamesa Courta.                                                                                     

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy pan Geoffrey Court popijał poranny poncz w 

kabinie  „Arabelli",  jego  cioteczny  brat,  sir  James,  wysoki,  chudy  pięćdziesięciolatek,  tyleż 

pełen sił witalnych, co pozbawiony siły charakteru, już po śniadaniu siedział przy stole nad 

torbą  przed  chwilą  dostarczonych  mu  listów  z  Anglii.  Listy  nadeszły  z  dużym,  bo 

dwumiesięcznym  opóźnieniem,  ponieważ  wiozący  je  statek  został  zepchnięty  z  kursu  przez 

wichury.  Sir  James  wysypał  zawartość  torby  na  stół  i  rozłożył  listy,  wstępnie  i  pobieżnie 

przeglądając  korespondencję.  Zauważywszy  przesyłkę  grubszą  od  reszty,  wziął  ją  do  ręki. 

Odczytał  adres,  coraz  bardziej  marszcząc  gęste,  krzaczaste  brwi,  aż  zeszły  mu  się  w  jedną 

linię.  Opaloną,  kościstą  dłonią  trąc  brodę,  łamał  się  ze  sobą,  ale  w  końcu,  jak  gdyby  nagle 

podjąwszy  decyzję,  skruszył  pieczęcie  i  rozerwał  papier.  Z  opakowania  wyjął  gustowną 

książeczkę  w  welinowej  oprawie,  ze  złoconą  ornamentacją  na  grzbiecie  i  równie  złoconym 

tytułem: „Wiersze Sir Johna Sucklinga". Prychnął ze wzgardą i ze wzgardą cisnął toto na bok. 

Książka  rozchyliła  się  przy  upadku,  a  sir  Jamesowi  spoważniała  pociągła  twarz  na  widok 

tego,  co  ujrzał.  Ponownie  wziął  zbiorek  wierszy  do  ręki.  Welin  na  wewnętrznej  stronie 

okładki  leciutko  się  wybrzuszał  i  odstawał  przy  krawędzi.  Spod  tej  wybrzuszonej  powłoki 

welinu  musiał  się  ulotnić  klej,  bo  cała  odeszła,  ledwo  sir  James  pociągnął  za  ów  odstający 

brzeg palcami. Pomiędzy welinem a usztywnieniem okładki siedział złożony arkusz papieru. 

Sir James wciąż trzymał go w dłoni, kiedy mała kobietka, która z wieku mogła być córką, a w 

rzeczywistości  była  jego  żoną,  dziesięć  minut  później  wpadła  jak  bomba  do  jadalni.  Miała 

wzrost  co  najwyżej  średni,  dziewczęco  wiotką  postać,  bystre  oczy,  delikatną  karnację,  nie 

background image

tkniętą  żarem  tropików.  Nosiła  strój  do  konnej  jazdy,  szeroki  kapelusz  ocieniający  twarz  i 

trzymała szpicrutę w ręku. 

-    Muszę  z  tobą  pomówić  -  rzekła  melodyjnym  głosem,  ale  ton  przybierając 

napastliwy. 

Siedzący plecami do drzwi małżonek nie obejrzał się, żeby zobaczyć, kto wchodzi. Na 

dźwięk jej głosu zarzucił tomik wierszy serwetką. Wciąż nie oglądając się, oświadczył: 

-  W takim razie sprawy państwowe muszą iść do diabła. 

-   Zawsze się naigrawasz ze mnie, mój panie.  - Napastliwa nuta w głosie zabrzmiała 

jeszcze ostrzej. - Załatwiasz sprawy państwowe przy śniadaniowym stole? 

-    Nie  -  odparł  jak  zwykle  spokojny,  nawet  ospały  z  natury.  –  Nie  zawsze  się 

naigrawam. Nie częściej niż przychodzisz do śmie z pretensjami. 

-  Nie brakuje mi powodów. 

Przeparadowała przez jadalnię i wokół stołu, żeby się znaleźć z nim twarzą w twarz. 

Stanęła  wyprężona  jak  struna,  nie  zdejmując  rękawiczek  z  dłoni  i  nie  wypuszczając  z  nich 

szpicruty,  którą  skrzyżowała  na  smukłych,  mocnych,  dziewczęcych  udach.  Zmysłowe  usta 

zdradzały rozdrażnienie, mała, spiczasta broda wysunęła się wojowniczo naprzód. 

-  Obrażono mnie - oznajmiła. Poszarzały na twarzy sir James zmierzył ją wzrokiem. 

-  Jak amen w pacierzu - rzekł wreszcie. 

-  Co przez to rozumiesz? Przez ten „amen w pacierzu"? 

-  Czyż to nie zdarza się tobie podczas każdej konnej przejażdżki? 

-    A  jeśli  nawet,  to  cóż  dziwnego,  skoro  ty  sam  dajesz  przykład?  Nie  skorzystał  z 

zaproszenia do sprzeczki. Jednego, właśnie kłótni, 

nauczył się odmawiać tej dwa razy młodszej od niego, pięknej złośnicy, którą poślubił 

pięć lat temu i która od tamtej pory zatruwała mu życie prostackimi manierami i kłótliwym 

usposobieniem nieodrodnej córki kramarza. 

-  Kto dzisiaj? - spytał z rezygnacją w głosie. 

-  Ten łobuz Hagthorpe. Powinnam go zostawić, żeby zgnił na Barbadosie. 

-  Zamiast przywozić go, żeby zgnił tutaj. No więc? Co on ci powiedział? 

-    Powiedział?  Wyobrażasz  sobie,  że  był  na  tyle  bezczelny  i  śmiał  przemówić  do 

mnie? 

Uśmiechnął  się  niewesołym  uśmiechem.  W  owych  dniach  nie  żywił  już  żadnych 

złudzeń,  że  większość  tego  rodzaju  kłopotów  brała  się  stąd,  że  małżonka  pozuje  na  wielką 

damę, nie mając stosownej ogłady do takiej roli. 

-  Czymś chyba cię obraził? 

background image

-    Ten  cham  zuchwale  spojrzał  na  mnie,  jeszcze  z  półuśmieszkiem  na  swojej 

bezczelnej gębie. 

-    Z  półuśmieszkiem?  -  Krzaczaste  brwi  powędrowały  w  górę.  -  To  mogło  być 

najzwyklejsze powitanie, i tyle. 

-    Mogłam  przysiąc,  że  tak  powiesz.  Że  weźmiesz  stronę  swoich  niewolników 

przeciwko własnej żonie. Cokolwiek by się stało, ja nigdy nie mam racji. Nie mam. Nigdy. 

Powitanie?  -  prychnęła.  -  To  nie  było  żadne  powitanie.  A  gdyby  i  było,  to  czy  niewolnik  z 

gminu ma witać mnie uśmieszkami? 

-    Zdaje  się,  że  wspomniałaś  o  półuśmieszku.  A  co  do  gminu,  to  wprawdzie  on  jest 

niewolnikiem - biedaczysko! - ale urodził się panem. 

-  Ładny mi pan, a juści! Przeklęty buntownik, który winien zawisnąć na szubienicy. 

Głęboko osadzonymi oczyma sir James wpatrywał się w tę delikatną piękność. 

-  Nie masz w sobie za grosz litości? - zapytał. - Ani też za grosz stałości? Kiedy po 

raz pierwszy zobaczyłaś go na Barbadosie, tak ci przypadł do serca, że nie ustąpiłaś, dopóki 

nie  kupiłem  chłopaka,  abyś  mogła  się  wreszcie  nacieszyć  tym  swoim  pokojowcem,  ale  nie 

minęło... 

Przerwała mu, smagnąwszy szpicrutą w stół. 

-  Nie chcę tego więcej słyszeć! To podłe, zawsze tak szykanować mnie i zastraszać, i 

obwiniać.  Już  ja  będę  wiedziała,  co  zrobić  następnym  razem.  Ciachnę  biczem  po  tej 

zadowolonej, chamskiej gębie. Oduczy się wlepiać we mnie gały. 

-    Chwalebny  czyn  -  zauważył  z  przekąsem.  -  I  dzielny  wobec  nieszczęśnika,  który 

musi znieść wszystko, żeby nie spotkało go coś gorszego. 

Lecz  ona  już  nie  słuchała.  Smagnięcie  szpicrutą  rozrzuciło  kilka  listów  ze  sterty  na 

stole. Listy pochłonęły jej całą uwagę. 

-  Przyszedł statek pocztowy z Anglii? 

-    Chyba  wspominałem  o  sprawach  państwowych.  -  Przyśpieszony  oddech  małżonki 

mógł być tylko jego urojeniem. - Oto i one. Na śniadaniowym stole. 

Już grzebała w stercie listów, kolejno oglądając każdą przesyłkę. 

-  Są listy do mnie? 

Minęła  dłuższa  chwila,  zanim  raptownie  zaciśnięte  wargi  sir  Jamesa  ponownie  się 

rozchyliły w odpowiedzi. 

-  Jeszcze nie przejrzałem wszystkich. 

Spod  oka  obserwował  jej  nerwowe  poszukiwania.  W  końcu  podniosła  wzrok  na 

małżonka.                                          

background image

- Nic? - spytała z pełnym zdumienia i urazy niedowierzaniem. Brwi jej się ściągnęły, 

drobna broda jakby zaostrzyła. - Nic? 

-  Sama widzisz - rzekł. 

Skubiąc  dwoma  palcami  wargę,  pomaleńku  odeszła  od  stołu.  Nie  bez  złośliwej 

uciechy  zauważył,  że  nie  ma  w  niej  ani  śladu  oskarżycielskiej  furii,  z  jaką  przybiegła  do 

niego, a wściekłość na niewolnika ustąpiła miejsca zupełnie innym rozterkom. Powoli doszła 

do drzwi, znikając mu z pola widzenia. Przystanęła z dłonią na klamce. Odezwała się cicho i 

łagodnie. 

-  Nie masz żadnych wieści od Geoffrey?                             Nawet się nie obejrzał, 

odpowiadając. 

-    Mówiłem  ci,  że  jeszcze  nie  przejrzałem  wszystkich  listów.  Wciąż  marudziła  w 

progu.                                                   

-  Nie zauważyłam jego pisma na żadnym z nich.                  

-  W takim razie nie napisał do mnie. 

-    Dziwne!  -  bąknęła.  -  Bardzo  dziwne.  Powinniśmy  już  dostać  wiadomość,  kiedy 

przyjeżdża. 

-  Prawdę powiedziawszy, nie jestem stęskniony tej wiadomości. 

-  Nie jesteś? 

Z wolna spłonęła rumieńcem, milknąc na chwilę. Po czym ponownie skoczyła mu do 

oczu. 

-  A co ze mną? Ja się dla ciebie, oczywiście, nie liczę, ja, uwięziona na tej parszywej 

wyspie,  bez  kulturalnego  towarzystwa,  bo  trudno  za  takie  uznać  pastora,  komendanta 

garnizonu  i  ich  żony  idiotki.  Nie  dość  się  poświęciłam  dla  ciebie,  żebyś  mi  jeszcze  miał 

żałować  goszczenia  kogoś  z  wielkiego  świata,  kogoś,  kto  potrafi  mówić  ze  mną  o  czymś 

więcej niż tylko o cukrze, pieprzu i cenie czarnuchów? 

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. 

-  Dlaczego nic nie mówisz? - wrzasnęła. 

Sir James pobladł pod opalenizną. Pomału obrócił się na krześle. 

-  Chcesz, żebym ci coś powiedział, chcesz? 

W jego głosie pobrzmiewał złowróżbny ton. Pani Court najwyraźniej nie chciała tego 

czegoś  usłyszeć,  bowiem  na  samą  zapowiedź  raptownie  wyszła,  trzasnąwszy  za  sobą 

drzwiami.  I  nic  nie  wiedząc,  jakie  w  owej  chwili  groziło  jej  niebezpieczeństwo  ze  strony 

ogarniętego szewską pasją małżonka, który już na wpół unosił się z krzesła. 

background image

Wszelkie emocje miały jednak krótki żywot w tym apatyczym z natury człowieku. Sir 

James zaklął i westchnąwszy, opadł na krzesło. Ponownie rozłożył papier, ukrywany w dłoni 

podczas  bytności  małżonki  w  jadalni  i  ponownie  zasępił  się  nad  nim.  Długo  siedział 

pogrążony  w  ponurej  zadumie,  aż  wreszcie  wstał  i  poszedł  zamknąć  zarówno  list  jak  i 

welinowy  tomik  w  stojącym  między  otwartymi  oknami  biurku.  Nareszcie  mógł  poświęcić 

uwagę dotąd nie przejrzanym przesyłkom. 

Tęsknoty  pani  Couft  za  wielkoświatowym  towarzystwem,  leżące  u  źródła  sporej 

części  jnizerii  tego  domu,  zostały  nieco  zaspokojone  nazajutrz,  kiedy  to  „Maria  księżna 

Modeny" dotarła do wyspy Nevis, owej rozległej, pokrytej zielenią góry wyrosłej z morskiej 

toni i rzuciła kotwicę w Zatoce Charlestown. 

Pan  Geoffrey  Court,  cały  w  skowronkach  szykując  się  do  zejścia  na  ląd,  właśnie 

popędzał stewarda Jakuba do zniesienia kufrów, gdy do kajuty wkroczył kapitan Blood. 

-  Może poczekajmy z tym do jutra - rzekł. 

-  Do jutra? - Pan Court wybałuszył oczy. - Przecież to Nevis, nieprawdaż? 

-  Niewątpliwie. To jest Nevis. Ale zanim wysadzimy pana na ląd, musimy załatwić tę 

drobną kwestię zapłaty za pański przejazd. 

-    Ha!  O  to  chodzi!  --  nadął  się  pan  Court.  -  Czyż  nie  powiedziałem,  żebyście 

wyznaczyli cenę, jaka wam się żywnie podoba? 

-  Powiedział pan. Bóg mi świadkiem, że trzymam pana za słowo. Panu Courtowi nie 

podobał się uśmiech kapitana. Zrozumiał ten 

uśmiech na swój sposób. 

-  Jeśli to ma być... eee... zdzierstwo... 

-  Jakie tam zdzierstwo. Cena jak najbardziej umiarkowana, a jakże. Proszę usiąść, to 

wszystko wyjaśnię. 

-  Wyjaśnię? Co wyjaśnię? 

-  Proszę siadać. 

Ton i postawa Blooda były nie do odparcia. Pan Court usiadł z zamętem w głowie. 

-  Wygląda  to  tak  -  rzekł  kapitan  Blood,  również  przysiadając  na  szafce,  plecami  do 

otwartego okna, blasku słońca, migotliwej toni i pełnych dzikiego ptactwa, owoców i warzyw 

łodzi handlarzy, tłoczących się wokół okrętu. - Otóż chwilowo proszę się uważać za zastaw, 

że się tak wyrażę, panie Court. Zastaw za bliskiego mi przyjaciela, który również chwilowo 

jest  niewolnikiem  w  posiadaniu  pańskiego  ciotecznego  brata,  sir  Jamesa.  Słyszeliśmy,  jak 

wysoko  sir  James  ceni  sobie  i  kocha  pańską  osobę,  więc  nie  ma  żadnego  powodu  do 

background image

niepokoju. Krótko mówiąc, szanowny panie, ceną za pański przejazd jest wolność dla mego 

przyjaciela, o którą to zapłatę zwrócę się do sir Jamesa. Ot i wszystko. 

-    Wszystko?  -  W  tonie  pana  Courta,  w  jego  wyłupiastych  oczach  pojawiła  się 

wściekłość. - To gwałt! 

-    Może  pan  to  nazywać  jak  się  panu  żywnie  podoba.  Pan  Court  w  sposób  wyraźny 

powściągnął swoje uczucia. 

-  A przypuśćmy, że sir James odmówi? 

-  No nie, po cóż ma się pan zadręczać takim nieprawdopodobnym przypuszczeniem? 

Jedno, co w tej chwili jest pewne, to że jeśli sir James wyrazi zgodę, natychmiast wysadzamy 

pana na Nevis. 

-    Pytam  się  pana,  kapitanie,  co  będzie,  jeśli  on  odmówi?  Blood  uśmiechnął  się 

rozbrajająco. 

-    Jestem  człowiekiem  metodycznym  i  nie  lubię  zajmować  się  wszystkim  naraz.  Na 

ogół  nie  warto  łamać  sobie  głowy  domysłami.  Odłóżmy  rzecz  całą  do  chwili,  kiedy  się 

zdarzy, a to z tej prostej przyczyny, że może się nie zdarzyć wcale. 

Pan Court skoczył na równe nogi jak oparzony. 

-    To  jest...  to  jest  rozbój  w  biały  dzień!  Żebym  tak  sczezł,  ale  bierze  pan  na  siebie 

ryzyko za ten zadany mi gwałt. 

-   Nazywam  się Blood  -  padła odpowiedź.  - Więc proszę nie posądzać mnie o to, że 

trochę mniej, czy trochę więcej ryzyka sprawia mi jakąś różnicę. 

Wyznanie  poruszyło  pana  Courta  do  głębi.  Oczy  omal  nie  wylazły  mu  z  orbit,  a 

wzburzona twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. 

-    Kapitan  Blood!  Ten  przeklęty  pirat!  Być  może,  ale  niech  sczeznę,  nic  mnie  nie 

obchodzi, kim pan jest... 

-    A  cóż  by  to  akurat  mogło  pana  obchodzić?  Żądam  tylko  tyle,  żeby  pan  wrócił  do 

swej  kajuty.  Muszę,  oczywiście,  postawić  kogoś  pod  drzwiami,  ale  nie  czekają  pana  żadne 

inne ograniczenia ani umniejszenie pańskich wygód.                          

-  Myśli pan, że się poddam temu? 

-  Mogę zakuć pana w kajdany, jeśli pan woli - uprzejmie zaproponował Blood. 

Przyjrzawszy mu się, pan Court prędko wybrał kajutę. Blood udał się szalupą na ląd i 

odszukał  siedzibę  wicegubernatora  -  piękny  biały  budynek  z  zielonymi,  drewnianymi 

żaluzjami,  stojący  w  rozległym  ogrodzie  pełnym  gorejących  azalii  oraz  woni  pomarańczy  i 

pimentu.  Dostęp przed oblicze sir Jamesa okazał  się nad podziw łatwy.  Przed tak wyraźnie 

dystyngowaną  personą  w  eleganckim  kaftanie  z  granatowego  kamlotu,  w  kapeluszu 

background image

przybranym piórem i z rapierem przypiętym na haftowanym złotą nicią pendencie, wszystkie 

kolonialne  drzwi  stały  otworem.  Przedstawiwszy  się  jako  kapitan  Peter,  czemu  trudno  by 

zarzucić  kłamstwo,  Blood  przyjął  za  zrozumiałe  samo  przez  się,  że  nosi  stopień  marynarki 

wojennej,  za  to  dał  do  zrozumienia,  że  żegluje  na  swoim  własnym  okręcie.  Kapitan  Peter 

odwiedzał Nevis, ten główny ośrodek handlu niewolnikami w Indiach Zachodnich, żeby, jak 

oświadczył,  zakupić  jakiegoś  zucha,  który  by  mu  się  nadał  na  chłopca  okrętowego.  Został 

poinformowany,  że  sir  James  sam  trochę  się  para  handlem  niewolnikami,  a  gdyby  nawet 

informacja  była  mylna,  to  pozwala  sobie  żywić  nadzieję,  że  może  zasłuży  na  pomoc  sir 

Jamesa w tej sprawie. 

Powierzchowność  kapitana  Petera  była  tak  wytworna  i  miła,  jego  obejście,  idealnie 

łączące  szacunek  dla  rozmówcy  z  własną  godnością,  było  tak  ujmujące,  że  wicegubernator 

osobiście  postawił  się  do  jego  dyspozycji.  Akurat  nie  mieli  niewolników  na  miejscowym 

rynku, lecz lada chwila powinien nadejść ładunek Murzynów z wybrzeża Gwinei, więc gdyby 

kapitan  Peter  mógł  zaczekać  kilka  dni,  to  na  pewno  nie  odpłynie  z  pustymi  rękoma. 

Tymczasem, rzecz oczywista, kapitan Peter zostanie na obiedzie. 

I kapitan Peter został na obiedzie, poznając panią Court i wywierając na niej bardzo 

korzystne  wrażenie,  a  nim  obiad  dobiegł  końca  pani  Court  niepomiernie  rozszerzyła  zakres 

gościnności okazanej przez jej małżonka. Zważywszy rzekomy cel wizyty kapitana na 

Nevis,  naturalną  koleją  rzeczy  rozmowa  przy  stole  zeszła  na  niewolników  i 

porównanie  jakości  ich  pracy  z  pracą  europejskiej  służby.  Opinia  sir  Jamesa,  że  biały 

człowiek  jest  o  tyle  lepszy,  że  wszelkie  porównania  z  murzyńską  służbą  są  śmieszne, 

dostarczyła kapitanowi pretekstu do skierowania konwersacji na pożądane tory. 

-  A mimo to, wszystkich białych znajdujących się tutaj w wyniku rebelii Monmoutha 

marnujecie  na  plantacjach.  Dziwne,  że  nikt  nigdy  nie  pomyślał,  żeby  zatrudnić  któregoś  z 

nich w jakimś innym charakterze. 

-    Do  niczego  innego  się  nie  nadają  -  rzekła  jaśnie  pani.  -  Nie  da  się  tak 

buntowniczego żywiołu przerobić na zwykłą domową służbę. Wiem, bo próbowałam. 

-    Aha!  Jaśnie  pani  próbowała.  To  dopiero  ciekawe.  Aż  trudno  uwierzyć,  żeby 

wybawieni od harówki na plantacji nicponie nie potrafili docenić spotykającej  ich łaski losu i 

przykładnie nie wywiązywali się z obowiązków służby domowej. 

Tu wtrącił się sir James. 

-    Doświadczenie  mej  małżonki  jest  mniejsze  niż  można  by  wnioskować  z  jej 

wypowiedzi. Ona wydaje sąd na podstawie jednego przypadku. 

background image

Dama skwitowała tę niepochlebną  krytykę pełnym wzgardy spojrzeniem, a kapitan z 

galanterią pośpieszył jej na odsiecz. 

-  Ab uno omnes, jak wiadomo, sir Jamesie. Często taka jest prawda. - Zwrócił się do 

damy,  dziękującej  mu  uśmiechem.  -  Co  to  był  za  pojedynczy  przypadek?  Co  to  był  za 

człowiek, który okazał taki brak wdzięczności? 

-    Jeden  z  tych  skazanych  buntowników,  zesłanych  do  kolonii.  Znalazłam  go  na 

Barbadosie  i  kupiłam  sobie  na  lokaja.  Ale  okazał  się  takim  wielkim  niewdzięcznikiem,  tak 

mało  doceniał  tę  poprawę  losu,  że  w  końcu  odesłałam  go  z  powrotem  do  ścinania  trzciny 

cukrowej. 

Kapitan z aprobatą skinął głową. 

-  Przebóg, dostał to, na co zasłużył. I co się z nim stało? 

-  Nic. Pokutuje za swoje chamstwo na tutejszych plantacjach sir Jamesa. 

-  Nieborak  był  kiedyś  dżentelmenem,  podobnie  jak  wielu  jego  współtowarzyszy 

buntu,  wyprowadzonych  w  pole  -  ponownie  odezwał  się  sir  James.  -  Ułaskawienie  od 

szubienicy to dla nich nie łaska, a cięższa kara. 

Po  tej  uwadze  zmienił  temat,  czemu  Blood  chętnie  przyklasnął,  uzyskawszy  żądane 

informacje. O czymkolwiek by jednak mówiono, wyjątkowa uroda i młodość idące w parze z 

rozkosznym  i  niewinnym  urokiem  osobistym  jej  lordowskiej  mości,  zmuszały  kapitana  do 

traktowania  pani  Court  z  wyszukaną  grzecznością,  której  by  nie  poskąpił  jej  żaden 

szarmancki mężczyzna oprócz sir Jamesa, z krzywym uśmiechem na wargach obserwującego 

swoją  połowicę.  Dama  wynagrodziła  gościa,  nalegając,  żeby  na  okres  oczekiwania  w 

Charlestown zatrzymał się w ich domu. Nie chciała nawet słyszeć o odmowie. Jej zdaniem, to 

kapitan Peter wyświadczy im przysługę. Taki dystyngowany gość zza oceanu nazbyt rzadko 

umila im monotonię życia na Nevis. Dla dalszej zachęty, zaczęła się rozpływać nad urokami 

wyspy.  Stwierdziła,  że  musi  zostać  przewodniczką  kapitana  po  tych  pachnących  gajach, 

żyznych plantacjach i kryształowo czystych strumieniach, aby gość uświadomił sobie, jakim 

to  rajem  na  Ziemi  jest  miejsce,  które  przed  swoim  małżonkiem  jakże  często  nazywała 

piekłem na Ziemi. 

Skrywając  pogardę  dla  jej  kobiecych  sztuczek  pod  maską  nienagannej  kurtuazji, 

wicegubernator bez żadnych złudzeń powtórzył zaproszenie małżonki, a dama czym prędzej 

ogłosiła, że każe natychmiast przygotować pokój, niech tylko kapitan pośle kogoś na okręt po 

niezbędne rzeczy. 

background image

Nie  dając  się  długo  prosić,  Blood  pięknie  podziękował  za  gościnę.  Zapewne  nie 

potrzebował aż takiej gościnności do osiągnięcia swoich celów na Nevis, jednak nie dało się 

zaprzeczyć, że pobyt pod dachem sir Jamesa Courta ułatwiał całą sprawę. 

Aczkolwiek kapitan Blood wyznawał wiarę w Fortunę, czy też opatrzność, jak określił 

ją w rozmowie z Hagthorpem, to jednak nie posuwał się w tej swojej wierze tak daleko, żeby 

usiąść  z  założonymi  rękami  i  czekać,  aż  pani  Fortuna  sama  przyjdzie  do  niego.  Dobrze 

wiedział, że szansę trzeba stwarzać, albo przynajmniej kusić los inteligencją i pracowitością, 

więc nazajutrz skoro świat był już na nogach i w butach do konnej jazdy, gotów bezzwłocznie 

przystąpić  do  poszukiwań.  Dowiedziawszy  się  z  wczorajszej  rozmowy,  w  którą  stronę 

wiedzie trop, równo ze wschodem słońca podążył ku stajniom sir Jamesa po niezbędny środek 

transportu.  Nie  było  nic  niezwykłego  w  tym,  żeby  nawykły  do  rannego  wstawania  gość 

odbywał  konną  przejażdżkę  przed  śniadaniem,  pożyczając  sobie  wierzchowca  ze  stajni 

gospodarza.  Sam  fakt  obrania  drogi  przez  plantację  też  by  jeszcze  nie  świadczył  o 

zainteresowaniu jeźdźca jednym z pracujących tam niewolników. Jak dotąd, Blood liczył na 

własne  siły.  Dalej  -  co  się  tyczyło  spotkania  i  ewentualnej  pogawędki  z  poszukiwanym 

niewolnikiem - znowu pokładał nadzieję w opatrzności. Tego ranka los spłatał mu psikusa na 

początek. 

Czy to dlatego, że była rannym ptaszkiem, czy przejęta obowiązkami gospodyni, czy 

też z powodu przemożnej, nieodpartej słabości do męskich wdzięków przystojnego kapitana, 

lady  Court,  wesolutka  i  mimo  tak  wczesnej  pory  żwawa  jak  rybka,  zjawiła  się  w  stajni, 

żądając  konia  dla  siebie  i  zaskakując  Blooda  propozycją  wspólnej  przejażdżki.  Kapitan  z 

filozoficznym  spokojem  przyjął  ten  dopust  Boży.  Dopiero  gdy  radośnie  zaszczebiotała,  że 

pokaże mu kaskady, sklął w duchu rozradowaną szczebiotkę. Jak najgrzeczniej wymówił się 

swoim zainteresowaniem przede wszystkim plantacjami. 

Z żartobliwą przyganą zmarszczyła śliczny nosek. 

-    Oświadczam,  że  jestem  okrutnie  rozczarowana  panem,  kapitanie.  Wczoraj  pan  mi 

wyglądał na większego romantyka i poetyczniejszą duszę, na mężczyznę kochającego piękno 

i cuda dziewiczej natury. 

-    Wcale  się  nie  zmieniłem  od  wczoraj,  mam  nadzieję.  Ale  jestem  również 

praktycznym człowiekiem, poniekąd badaczem, że się tak wyrażę. Ład stworzony ludzką ręką 

budzi zarówno mój zachwyt, jak ciekawość. 

Nie  obeszło  się  bez  sprzeczki,  tyleż  kokieteryjnej,  co  głupiutkiej  przekomarzanki, 

śmiertelnie  nudnej  dla  Blooda,  zważywszy,  że  co  innego  było  mu  w  głowie.  Stanęło  na 

kompromisie.  Najpierw  odwiedzili  wodospady,  które  pomimo  wysiłków  zalotnej 

background image

przewodniczki jakoś nie bardzo go zachwyciły, a wracali na śniadanie przez plantacje, która 

budziła w nim tak żywe zainteresowanie, że bardziej już nie mógł rozczarować swojej pięknej 

towarzyszki. Żeby nie przegapić niczego w pośpiechu, Blood jechał stępa pomiędzy ścianami 

wyzłacającej  się  trzciny,  mijając  na  szerokich  przesiekach  grupki  niewolników,  głównie 

czarnych,  w  pocie  czoła  kopiących  rowy  irygacyjne.  Od  czasu  do  czasu  kapitan  wystawiał 

cierpliwość  damy  na  próbę  i  ściągnąwszy  wodze,  rozglądał  się  nader  bacznie  dokoła,  a  raz 

zatrzymał  się  przy  nadzorcy,  zagadując  go  najpierw  na  temat  samej  uprawy,  potem  o 

zatrudnionych niewolników, ich liczbę i zalety. Z informacji nadzorcy wynikało, że nieliczni 

biali to zesłani skazańcy. 

-    Łotry,  buntowniki,  ani  chybi  -  rzekł  kapitan.  -  Paru  tych  śpiewaków  psalmów  z 

czeredy księcia Monmoutha.                      

-    Nie,  panie.  U  nas  ino  jeden  taki  z  Barbadosu,  przywieziony  z  partią  złodziei  i 

oszustów. W tamtej brygadzie, na końcu tych zarośli. 

Spiąwszy  konie,  Blood  ze  swoją  towarzyszką  podjechali  do  wskazanej  gromadki 

kilkunastu  gołych  do  pasa,  wynędzniałych  ludzi,  z  których  niejeden  miał  plecy  naznaczone 

pręgami  po  biczu  nadzorcy,  a  większość  była  tak  spalona  na  słońcu,  że  wyglądali  jak  ciut 

jaśniejsi  Murzyni.  Bystre  oko  kapitana  już  z  daleka  wypatrzyło  wśród  nich  osobnika,  po 

którego przybył na Nevis. 

Nigdy  nie  potrafiąc  długo  wytrwać  w  roli  chodzącej  dobroci,  jej  lordowska  mość 

wyraźnie zaczynała tracić cierpliwość do tych wszystkich głupot. Straciła ją całkowicie, kiedy 

jej  towarzysz  wziął  i  jeszcze  raz  ściągnął  teraz  wodze,  witając  zwalistego  nadzorcę 

uprzejmym dzień dobry. Prawie natychmiast znalazła ujście dla już trudnej do pohamowania 

irytacji.  Wyróżniający  się  atletyczną  budową  młodzieniec  o  rozjaśnionych  od  słońca 

złocistych  włosach,  stał  wsparty  na  motyce  i  z  rozdziawionymi  ustami  wlepiał  szeroko 

otwarte oczy w kapitana. Pchnęła swą klacz naprzód. 

-    A  ty  czego  sterczysz  jak  kołek,  gamoniu?  Jeszcze  się  nie  nauczyłeś,  że  to 

niegrzecznie wybałuszać gały na jaśnie państwo? Zaraz cię nauczę lepszych manier. 

Wściekle  cięła  szpicrutą  przez  gołe  barki.  Wziąwszy  nowy  zamach,  powtórzyła 

uderzenie, lecz niewolnik zdążył wykonać półobrót i zwrócony do niej twarzą przyjął cios na 

lewe  przedramię,  jednocześnie  chwytając  w  dłoń  i  wyrywając  jej  szpicrutę  szarpnięciem, 

które omal nie wysadziło damy z siodła. O ile pozostali kopacze rowów zastygli w bezruchu, 

to  czujny  nadzorca  w  mig  przystąpił  do  akcji.  Z  przekleństwem  rzucił  się  ku  młodemu 

niewolnikowi, rozwijając swój długachny bicz. 

background image

-    Zaćwicz  go  do  gołej  kości,  Walterze!  -  wrzasnęła  lady.  Sprowokowany  tą  groźbą 

młodzieniec odrzucił szpicrutę ze srebrną rękojeścią i uniósł motykę do góry. 

-  Tknij mnie tym batem, a rozwalę ci łeb - warknął. 

Rosły nadzorca przystanął. Gotowych na wszystko straceńców wyczuwał z daleka, a 

tu  miał  takiego  pod  samym  nosem.  Wyrządzona  mu  niesprawiedliwość  i  ból  przywiodły 

niewolnika  do  stanu  desperacji,  w  której  człowiek  przestaje  myśleć  o  konsekwencjach 

szalonego  czynu.  Nadzorca  uciekł  się  do  perswazji,  próbując  zyskać  na  czasie,  dopóki 

młokosowi nie minie opętanie. 

-  Zostaw tę motykę. Hagthorpe. Zostaw w tej chwili. 

Lecz  Hagthorpe  roześmiał  mu  się  w  żywe  oczy,  a  wówczas  jaśnie  pani  też  się 

zaśmiała śmiechem strasznym w swej złośliwej, mściwej radości. 

-  Nie ugłaskuj wściekłego psa. Zastrzel go! Masz moje upoważnienie. Zaświadczę, że 

to był bunt. Zastrzel go, Walterze. 

Otrzymawszy taki wyraźny i kategoryczny rozkaz, nadzorca sięgnął do olstra u pasa. 

Już  nawet  dobył  broni,  gdy  Blood  wychylił  się  z  siodła  i  trzasnął  go  po  palcach  grubą 

rękojeścią harapa, wytrącając mu pistolet z ręki. Nadzorca wydał okrzyk bólu i zaskoczenia. 

-  No, tylko spokojnie - rzekł Blood. - Ocaliłem ci życie, w samej rzeczy. Bądź pewny, 

że tyle by cię kosztowało wypalenie z tego pistoletu. 

-  Kapitanie Peter! 

To  był  pełen  oburzenia  i  niedowierzania  protest  lady  Court.  Kapitan  obrócił  się  ku 

niej,  a  pogarda  w  spojrzeniu  jego  oczu  -  wprost  niesamowicie  niebieskich  pod  czarnymi 

brwiami - uderzyła damę jak obuchem. 

-  Kim pani jest? Kobietą? Na rany boskie, widziałem w Londynie wywożone z miasta 

nieszczęsne ulicznice, w których było więcej kobiecości. 

Dama głośno zaczerpnęła powietrza. Po chwili wściekłość przywróciła jej mowę. 

-  Ja mam męża, mój panie. Bogu dzięki. Odpowiesz pan za to przed moim mężem. 

Z  furią  spiąwszy  klacz  ostrogą,  odjechała  galopem,  pozostawiając  mu  wolny  wybór 

drogi powrotnej. 

-  A jakże, nawet przed wszystkimi mężami na świecie - odkrzyknął ze śmiechem. 

Kiwnął na Hagthorpe'a. 

-    Chodź,  zuchu.  Pójdziesz  odpowiedzieć  razem  ze  mną.  Dopilnuję,  żeby 

sprawiedliwości stało się zadość, ale byłbym głupcem, zostawiając cię przez ten czas na łasce 

nadzorcy. Łap za puślisko.  Złożymy wizytę sir Jamesowi.  Z drogi tam,  dobry człowieku, bo 

cię stratuję. Nie przed tobą będę się tłumaczył, a przed twoim panem. 

background image

Niańcząc  obolałą  dłoń,  nadzorca  z  ponurą  miną  zszedł  na  bok  i  kapitan  Blood 

spokojnym  stępem  ruszył  aleją  złocistej  trzciny,  a  Tom  Hagthorpe  kroczył  przy  nim, 

trzymając się puśliska. Poza zasięgiem słuchu nadzorcy, Tom zapytał ochrypłym głosem: 

-  Jakimże cudem trafiłeś tutaj, Piotrze? 

-    Cudem,  powiadasz?  Czyżbyś  nie  wierzył,  że  ktoś  od  nas  się  prędzej  czy  później 

zjawi po ciebie? - Roześmiał się. - Szczęście dopisało mi dzisiaj nie tylko w poszukiwaniach. 

Ta  słodka  żeńska  istotka  dostarczyła  pretekstu  mojemu  zainteresowaniu  twoją  osobą.  Teraz 

już pójdzie łatwo. A tak czy owak, łatwo czy trudno, na mą duszę, nie odpłynę z Nevis bez 

ciebie. 

Dotarłszy  do  rezydencji  wicegubsrnatora,  Blood  kazał  Tomowi  zaczekać  w  sieni,  a 

sam, kierując się podniesionym, swarliwym głosem jej lordowskiej mości, pomaszerował do 

jadalni. Tam zastał państwo Court - on z odpychającym, szyderczym grymasem siedział przy 

nie dojedzonym śniadaniu, ona pomstowała, chodząc tam i z powrotem. Dźwięk otwieranych 

drzwi sprawił, że zamilkła na chwilę. Po czym jaśnie pani z falującą piersią i pobladłą twarzą, 

miotając oczyma błyskawice, wybuchnęła na widok intruza. 

-  Pan jeszcze masz czelność przychodzić tutaj! 

-  Wydawało mi się, że będę oczekiwany. 

-  Oczekiwany? Ha! Blood złożył lekki ukłon. 

-  Bynajmniej nie pragnę się narzucać. Ale odnoszę wrażenie, że winien jestem kilka 

słów usprawiedliwienia.                          

-  Kilka słów usprawiedliwienia, dobre sobie! 

-  Jako człowiek łagodny z natury, nie mam zwyczaju uchybiać damie.                                                                              

-  Niedawno żeś mnie pan ochrzcił innym mianem.    

-  Niedawno zasługiwałaś pani na inne.                                  

  Sir James zabębnił palcami w blat stołu. Zarówno jego męski jak i mężowski honor 

podszeptywał mu, że pan domu nie może dłużej milczeć w takiej chwili. 

-    Kapitanie  -  powiedział  tonem  reprymendy.  -  Chcę  wreszcie  poznać  prawdę,  jeśli 

łaska. 

-    Przebóg,  niczego  nie  zamierzam  owijać  w  bawełnę,  chociaż  prawda  może  nie 

przypaść panu do smaku, sir Jamesie. 

I Blood dokładnie opisał przebieg wydarzenia, nic sobie nie robiąc z jaśnie pani, która 

wielokrotnie  wchodziła  mu  w  słowa.  Wysłuchawszy  relacji,  sir  James  popatrzył  na  swoją 

spienioną ze złości małżonkę, a w spojrzeniu  tym  wcale nie było współczucia. Wzrok miał 

zimny, twardy i pełen niechęci. 

background image

-    Kapitan  Peter  uzupełnił  twoją  powiastkę  o  to,  czego  jej  brakowało,  żeby  trzymała 

się kupy. 

-  Powinna ci przynajmniej wystarczyć za powód do zażądania satysfakcji, gdybyś nie 

był podszyty tchórzem. 

Nie czekając, aż wicegubernator otrząśnie się ze zniewagi, Blood pośpieszył z gałązką 

oliwną. 

-  Jestem do pańskich usług, sir Jamesie, jeśli chodzi o wszelką satysfakcję, jakiej pan 

zażąda. Wprzód niech mi jednak będzie wolno oświadczyć dla mojej własnej satysfakcji, że 

jeśli  kierując się odruchem,  który pan, mam nadzieję, uzna za ludzki,  uczyniłem  cokolwiek 

nieprzystojnego,  to  pokornie  proszę  o  wybaczenie.  Sir  James  pozostał  wyjątkowo  oziębły  i 

niewzruszony. 

-    Niewątpliwie  wyrządził  pan  więcej  złego  niż  dobrego,  tą  swoją  interwencją. 

Nieszczęsny niewolnik, ośmielony pańskim zachowaniem do buntu, musi ponieść jakąś karę. 

Puszczając jego postępek płazem, pożegnałbym się z dyscypliną i ładem na plantacji. Pan to 

rozumie? 

-  Czy to ważne, co on rozumie? -jadowicie zauważyła jaśnie pani. 

-  Rozumiem tyle, że gdyby nie ta moja interwencja, to niewinny człowiek zostałby z 

rozkazu  jaśnie  pani  zastrzelony  na  miejscu  tylko  dlatego,  że  nie  popełniwszy  żadnego 

wykroczenia, bronił się przed grożącym mu - również z rozkazu jaśnie pani - oćwiczeniem do 

gołej kości. Powtarzani jej własne ciepłe słowa. 

-  Teraz to go już na pewno nie ominie - zapowiedziała mściwie. - Chyba że sir James 

woli powiesić drania. 

-    Jako  kozła  ofiarnego  za  mnie,  bo  się  wmieszałem?  -  zapytał  kapitan  sir  Jamesa, 

który ukłuty szyderstwem, pośpiesznie zaprzeczył. 

-  Nie, nie. Za zamach na nadzorcę. 

Ściągnął tym na siebie nowy atak za strony jaśnie pani. 

-    Bo  znieważać  mnie,  oczywiście,  mógł  bezkarnie.  Ten  tu  dżentelmen  też,  jak  się 

zdaje. 

Pomiędzy tą parą sir Jamesowi groziło, że utraci zwykły mu kamienny spokój. Walnął 

pięścią w stół, aż zadzwoniły talerze. 

-    Nie  wszystko  naraz  szanowna  pani,  jeśli  łaska.  Sytuacja  jest  wystarczająco 

paskudna.  Bóg  mi  świadkiem.  A  nie  raz  i  nie  dwa  ostrzegałem,  żebyś  nie  wyładowywała 

swojej  złości  na  tym  Bogu  ducha  winnym  Hagthorpe'ie.  Przez  ciebie  stoję  teraz  przed 

przymusowym wyborem: albo wychłostać biedaka za nieposłuszeństwo, które uważam za w 

background image

pełni  sprowokowane,  albo  dopuścić  do  powszechnego  rozprężenia  dyscypliny  wśród 

niewolników.  Ponieważ  nie  mogę  pozwolić  na  to  drugie,  winien  jestem  podziękować  pani 

humorom za zrobienie ze mnie okrutnika. 

-  Ja zaś tylko sobie samej mogę podziękować za zrobienie z siebie żony głupca. 

-  Niebawem będziemy mieli okazję porozmawiać o tej sprawie, proszę pani - rzekł, a 

jakaś zagadkowa, groźna nuta w słowach małżonka sprawiła, że jej pyskata mość z czystego 

zdumienia zapomniała języka w gębie. Łagodny głos Blooda przerwał ciszę. 

-  Może ja mógłbym uwolnić pana, sir Jamesie, od tego niełatwego wyboru. Proszę nie 

zapominać,  że  zawinąłem  tutaj  w  celu  zakupu  chłopca  okrętowego  -  ciągnął  gwoli 

wyjaśnienia.  -  Myślałem  o  Murzynie,  ale  pański  Hagthorpe  wygląda  mi  na  obiecującego 

zucha. Sprzeda mi pan chłopaka i kłopot z głowy. 

Podstarzały  wicegubernator  przez  chwilę  ważył  to  w  myślach,  a  jego  zasępione 

oblicze jakby się nieco rozjaśniło. 

-  Na Boga! To jest rozwiązanie. 

-  Zatem nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko uzgodnić cenę. Nie wzięli jednak 

pod uwagę mściwości jaśnie pani, która zamknęła im to łatwe wyjście. 

-    No  a  co  potem?  Toż  on  jest  buntownikiem  skazanym  na  dożywotnie  zesłanie  do 

pracy w koloniach. Twoim psim obowiązkiem jest dopilnować tego. Nie waż się przykładać 

ręki do ucieczki skazańca z Indii Zachodnich. 

Zafrasowana,  niepewna  mina  sir Jamesa  rozwiała  nadzieje  Blooda  na  proste  dobicie 

targu z tym chwiejnym człowiekiem. Przeklinając mściwość pięknej diablicy, kapitan zbliżył 

się i złożywszy ręce na wysokim oparciu krzesła stojącego w dole stołu, ponuro spoglądał to 

na jedno, to na drugie z małżonków. 

-  No, no! - rzekł. - I tak oto nieszczęsny chłopak zostanie wychłostany. 

- Zostanie powieszony - sprostowała jaśnie pani. 

-  Nie, nie - sprzeciwił się sir James. - Chłosta wystarczy. 

-  Widzę,  że  nic  tu  nie  wskóram  -  rzekł  Blood,  a  w  jego  zachowaniu  pojawiła  się 

szydercza układność. - Pozwolicie więc państwo, że będę się żegnać. Omal nie zapomniałem 

o  czymś  przed  odejściem,  sir  Jamesie.  Na  Saint  Thomas  spotkałem  pańskiego  siostrzeńca, 

który strasznie się śpieszył na Nevis. 

Zamierzał zaskoczyć oboje i cel osiągnął, ale ich zdumienie nie było większe niż jego 

własne na widok raptownej i całkowitej zmiany, jaką swoim oświadczeniem spowodował  w 

postawie jaśnie pani. 

-  Geoffrey! - zawołała łamiącym się głosem. - Chodzi o Geoffreya Courta? 

background image

- Tak się nazywa. Geoffrey Court. 

-  I on jest na Saint Thomas, mówi pan? 

Znów  to  jaśnie  pani  zadawała  pytanie,  wykazując  coraz  bardziej  niezrozumiałe 

podniecenie.  Inaczej  wyglądał  również  sir  James.  Z  drwiącym  półuśmieszkiem  na  cienkich 

wargach obserwował spod krzaczastych brwi swoją małżonkę. 

-    Nie  na  Saint  Thomas.  Pan  Court  jest  tutaj.  Na  moim  okręcie.  Przywiozłem  go  na 

Nevis. 

-  No to... - Umilkła bez tchu, marszcząc brwi i nic nie rozumiejąc. - No to dlaczego 

nie wysiadł na ląd? 

-    Jestem  skłonny  uważać,  że  za  zrządzeniem  opatrzności.  Tak  jak  opatrzność 

zrządziła, że poprosił mnie o przewóz. Dla pana, sir Jamesie, winno się liczyć tylko tyle, że 

on wciąż przebywa na pokładzie mego okrętu. 

-  Więc pewnie jest chory - zawołała. 

-    Zdrów  jak  rybka,  szanowna  pani.  Ale  to  nie  musi  trwać  wiecznie.  Na  pokładzie 

mojego okrętu jestem tak samowładny, jak sir James tutaj na lądzie. 

Nie  można  go  było  źle  zrozumieć.  Nie  wierząc  własnym  uszom,  wpatrywali  się  w 

kapitana  jak  urzeczeni,  aż  wreszcie  zadyszana  i  roztrzęsiona  dama  wybuchnęła  świętym 

oburzeniem. 

-  Są prawa, które poskromią pana, jak sądzę. 

-    Nie  ma  żadnych  praw,  proszę  pani.  A  Peter  to  nie  jest  moje  całe  nazwisko.  I 

owszem, nazywam się Piotr. Kapitan Piotr Blood, do usług. 

Musiał  się  ujawnić,  jeśli  jego  groźba  miała  wywrzeć  odpowiednie  wrażenie. 

Uśmiechnął się, widząc ich osłupiałe miny. 

-  Być może dostrzeżecie państwo potrzebę, żeby dla dobra kuzyna Geoffreya okazać 

odrobinę  miłosierdzia  w  przypadku  tego  nieszczęsnego  niewolnika.  Albowiem  daję  wam 

moje  słowo,  że  cokolwiek  zrobicie  z  młodym  Hagthorpem,  ja  zrobię  to  samo  z  paniczem 

Geoffreyem Courtem. 

Sir  James  -  rzecz  niesłychana  i  niepojęta  -  parsknął  śmiechem,  podczas  gdy  jaśnie 

pani, wlepiająca w kapitana przerażone oczy, już po chwili zebrawszy się w sobie, znalazła 

praktyczne wyjście z tej sytuacji. 

-    Żeby  móc  cokolwiek  zrobić,  musi  pan  wrócić  na  swój  okręt,  a  nie  opuści  pan 

Charlestown dopóty, dopóki pan Court nie będzie bezpieczny na lądzie. Zapomniał pan... 

-  Nie zapomniałem o niczym, łaskawa pani  - przerwał z machnięciem ręki.  - Proszę 

nie  uważać  mnie  za  człowieka,  który  włazi  do  pułapki,  uprzednio  nie  zabezpieczywszy  się 

background image

przed  jej  zatrzaśnięciem.  Burty  „Marii  księżnej  Modeny"  kryją  czterdzieści  dział,  same 

ciężkie kanony. Dwie burtowe salwy obrócą Charlestown w perzynę. I to właśnie się stanie, 

gdybym  nie  wrócił  na  pokład  przed  wybiciem  ósmej  szklanki.  Niech  jaśnie  pani  będzie 

rozsądna i zrezygnuje z pociągnięcia za sznurek od tego dzwonka. 

Zrezygnowała,  blada  i  rozdygotana,  a  tymczasem  sir  James z  poszarzałą  twarzą,  ale 

wciąż z cieniem szyderczego uśmieszku na ustach, podniósł wzrok na Blooda. 

-  Tak postępuje rozbójnik. Pan przystawia nam pistolet do głowy. 

-  Jaki tam pistolet. Po prostu cztery dziesiątki kanon, naładowanych co do jednej. 

Mimo  całej  swojej  brawury,  kapitan  Blood  miał  pełną  świadomość,  że  w  tym 

krytycznym  stanie  rzeczy  jeszcze  może  zajść  konieczność  przystawienia  sir  Jamesowi 

pistoletu  do  głowy,  żeby  się  wykaraskać  z  opresji.  Ubolewałby  nad  taką  koniecznością,  ale 

był  na  nią  przygotowany.  Bynajmniej  nie  był  przygotowany  na  to,  że  wicegubernator  tak 

nagle i łatwo podda się losowi. 

-  Upraszczając sprawę, rzecz jak myślę w tym, że cokolwiek uczynię z Hagthorpem, 

pan uczyni to samo z moim krewniakiem. 

-  Dokładnie w tym rzecz. 

-  Gdybym więc wziął i powiesił Hagthorpe'a...                    

-  Nok rei czekałby pańskiego krewniaka. 

-  Naturalnie, tylko jedna decyzja jest możliwa. 

Pani Court ze słyszalnym westchnieniem ulgi otrząsnęła się z narastającej trwogi. 

-  Wszystko w twoich rękach - zawołała. - Musisz wypuścić Hagthorpe'a. 

-  Wręcz przeciwnie - rzekł sir James. - Muszę go powiesić. 

-    Musisz...  -  Urwała  i  z  rozdziawionymi  ustami  utkwiła  w  nim  szeroko  otwarte, 

niebieskie oczy, do których powróciła zgroza. 

-  Mam psi obowiązek, co pani sama raczyłaś mi przypomnieć. Jak pani powiedziała, 

nie ważę się przyłożyć ręki do ucieczki 

Hagthorpe'a z kolonii. Musi wisieć. Fiat iustitia, mat coelum. Zdaje się, że tak to idzie. 

Cokolwiek by się potem zdarzyło, ja będę miał czyste sumienie. 

-  Będziesz miał czyste sumienie! - Odchodziła od zmysłów. - A Geoffrey! - Załamała 

ręce. - Geoffrey! 

Jej głos zabrzmiał jak lament. Nagle przychodząc do siebie, napadła z furią na męża. 

-    Zwariowałeś!  Po  prostu  zwariowałeś!  Nie  możesz  tego  zrobić!  Nie  możesz! 

Hagthorpe musi odpłynąć. Cóż on w końcu znaczy? Cóż znaczy jeden niewolnik mniej, jeden 

więcej? Na miłość boską, puść go! 

background image

-  No a mój obowiązek? Mój psi obowiązek? 

-  O Boże! 

Do  reszty  zgnębiona  taką  srogością,  padła  przy  jego  krześle  na  kolana,  w  udręce 

czepiając się ramienia małżonka. Odtrąciwszy ją, wybuchnął śmiechem, w którym tyle było 

szyderczej pogardy, że aż ciarki chodziły po plecach. 

Znacznie później, być może nieco schlebiając sobie, kapitan Blood pochwalił się, że to 

właśnie  owa  okrutna  radość  z  przerażenia  kobiety,  rzuciła  światło  na  przedziwny  obrót 

sprawy,  wyjaśniła  łatwość,  z  jaką  sir  James  podpisał  wyrok  na  krewniaka  i  dała  klucz  do 

rozwiązania resztek tajemnicy. 

Nasyciwszy się swym złośliwym śmiechem, sir James powstał na znak, że rozmowa 

dobiega końca. 

-    No  to  sprawa  załatwiona.  Pan  chyba  pragnie  wrócić  na  swój  okręt,  a  ja  nie  będę 

pana zatrzymywał. Jeszcze chwilka. Mógłby pan przekazać wiadomość mojemu kuzynowi. - 

Wicegubernator podszedł do stojącego między oknami biurka i  otworzył je kluczem. Wyjął 

tomik „Wierszy sir Johna Sucklinga" z odstającym welinem na wewnętrznej stronie okładki. 

-  Proszę przekazać mu moje wyrazy współczucia i tę książkę. Zamierzałem zwrócić 

mu ją osobiście. Ale tak będzie dużo lepiej. 

Proszę  zapewnić  Geoffreya  w  moim  imieniu,  że  ukryty  w  książce  list,  niemal  tak 

poetyczny jak sam tomik, właśnie został skrupulatnie doręczony. - I podał małżonce złożoną 

kartkę. - To do was moja pani. Masz. 

Skuliła się ze strachu. 

-    Masz  -  powtórzył  i  cisnął  jej  papier.  -  Niebawem  porozmawiamy  o  treści  listu. 

Tymczasem  to  pomoże  ci  zrozumieć,  dlaczego  tak  rygorystycznie  spełniam  ten  mój  psi 

obowiązek, o którym sama mi przypominałaś. 

Klęcząc tam, gdzie ją zostawił przy pustym krześle, rozwinęła list drżącymi palcami. 

Zaczęła czytać, lecz po chwili z cichym jękiem upuściła papier na podłogę. 

Blood  wziął  tomik  wierszy  z  rąk  sir  Jamesa.  Jeżeli  wcześniej  czegoś  tu  jeszcze  nie 

rozumiał, to teraz musiało mu się zupełnie rozjaśnić w głowie i przez moment nie wiedział, co 

począć z tym fantem. O ile na początku sprzyjało mu szczęście, to obecnie pech prześladował 

go 

0 krok od celu. 

-    Szczęśliwej  drogi,  kapitanie  -  rzekł  sir  James.  -  Nie  ma  już  nic,  co  by  pana  tu 

zatrzymywało. 

background image

-    Myli  się  pan,    sir  Jamesie.  Jest  jeszcze  jeden  drobiazg.  Ja  zmieniłem  zdanie.  W 

swoim  czasie  być  może  i  popełniałem  wiele  rzeczy,  którymi  nie  mam  co  się  szczycić.  Ale 

nigdy  nie  byłem  niczyim  katem  i  nie  mam  najmniejszego  zamiaru  imać  się  tej  profesji  w 

pańskiej  służbie.  Bez  mrugnięcia  okiem  powiesiłbym  tego  pańskiego  pociotka  w  ramach 

odwetu. Jednak ani mi się śni wieszać gagatka dla pańskiej przyjemności. Wysadzę go tutaj 

na ląd i niech pan sobie sam powiesi krewniaka. 

Nagłe  przerażenie  na  twarzy  wicegubernatora  ucieszyło  Blooda.  Zniweczywszy  sir 

Jamesowi  jego  plany  słodkiej  zemsty,  kapitan  niezwłocznie  podsunął  mu  ostatnią  deskę 

ratunku. 

-  Gdyby teraz, kiedy ja zmieniłem zdanie, pan zmienił swoje 

1  sprzedał  mi  Hagthorpe'a  na  chłopca  okrętowego,  ja  nie  tylko  bym  zabrał  tego 

pańskiego familianta ze sobą, ale potrafiłbym, jak myślę, wymóc na waszym krewniaku, żeby 

raz na zawsze dał wam spokój. 

Głęboko  osadzone  oczy  sir  Jamesa  badawczo  sondowały  oblicze  pirata.  Blood 

uśmiechnął się. 

-    Czysto  przyjacielska  przysługa  za  przysługę,  sir  Jamesie  -  rzekł,  trafiając  tym 

zapewnieniem do udręczonego serca wicegubernatora. 

- Zgoda - ustąpił sir James. - Możesz sobie wziąć chłopaka. Na tych warunkach daję ci 

chłopca okrętowego w prezencie. 

Zdając sobie sprawę, że małżonkowie będą mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia i 

że gość w takiej chwili jest intruzem, kapitan Blood niezwłocznie i taktownie pożegnał się i 

wyszedł.  Z  sieni  zabrał  czekającego  nań  Toma  Hagthorpe'a,  który  oszołomiony  poszedł  za 

kapitanem, wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje cudowne uwolnienie. 

Nie zatrzymywani przez nikogo wynajęli łódź przy molo, spokojnie przybili do „Marii 

księżnej Modeny" i na jej śródokręciu dwaj bracia po długiej rozłące padli sobie w ramiona, a 

kapitan  Blood  przyglądał  się  temu  okiem  łaskawego  bóstwa.  Nat  ze  łzami  w  oczach 

dopytywał się, jakim cudem kapitan uwolnił brata tak szybko i bez użycia siły. 

-   Nie powiedziałbym, że bez użycia siły  -  zaprzeczył  Blood.  -  Użyto  jej sporo, jeśli 

mam być szczery. Tyle, że była to siła namiętności. I jeszcze się bez niej nie obejdzie. Ale ta 

sprawa dotyczy już tylko pana Courta. - Zwrócił się do bosmana. - Jake, wezwij gwizdkiem 

załogę na stanowiska. Natychmiast podnosimy kotwicę. 

Poszedł do kabiny, w której siedział zamknięty pan Court. Zwolnił wartownika spod 

drzwi i przekręcił klucz w zaniku. W kabinie oczekiwał wielce rozsierdzony dżentelmen. 

-  Długo jeszcze będziesz tu mnie więzić, krwawy zbóju? 

background image

-  A dokąd to byś się teraz wybierał? 

-  Dokąd bym się wybierał? Kpisz ze mnie, przeklęty piracie? Wybierałbym się na ląd, 

jak wiesz doskonale. 

-  Czy ja wiem? Coś mi się nie wydaje. 

-  Nadal zamierzasz tu mnie trzymać siłą? 

-    Przebóg,  może  nie  będę  musiał.  Mam  dla  ciebie  wiadomość  od  sir  Jamesa  - 

wiadomość i tomik poezji. 

Sumiennie przedłożył jedno i drugie. Pan Court zbladł, oklapł i raptownie przysiadł na 

skrzyni. 

 - Może mniej się już palisz do lądowania na Nevis. Może zaczęło docierać do ciebie, 

że Zachodnie Indie nie są najzdrowszym miejscem dla amorów. Zazdrość w tropikach bywa 

jak klimat - nieludzko gorąca i zabójcza. Chyba masz tyle oleju w głowie, żeby sobie znaleźć 

jakiś okręt, którym cały i zdrowy powrócisz do Anglii? Pan Court otarł pot z czoła. 

-  Więc nie wysadzasz mnie na brzeg? 

Przez otwarte  okno doleciał ich turkot kabestanu* i brzęk kotwicznego łańcucha. Gest 

Blooda odnosił się do tych dźwięków. 

-  Podnosimy już kotwicę. Za pół godziny będziemy na pełnym morzu. 

-  Może to i dobrze - przyznał pan Court z rezygnacją. 

background image

 

ROZDZIAŁ 5 - ŚWIĘTOKRADZTWO 

 

Przez  wszystkie  lata  swojej  banicji  kapitan  Blood  nigdy  nie  przestał  dopatrywać  się 

smutnej  ironii  losu  w  tym,  że  on,  urodzony  papista*,  zawdzięcza  wyjęcie  spod  prawa 

oskarżeniu o sprzyjanie orędownikowi protestantów, a w Hiszpanii uchodzi za heretyka, czyli 

najlepszy  rodzaj  podpałki  dla  stosu.  Długą  i  pełną  rozgoryczenia  przemowę  na  ten  temat 

wygłosił  przed  swym  francuskim  wspólnikiem  Ybervillem  tego  dnia,  kiedy  to  z  powodu 

wewnętrznych  skrupułów  musiał  wypuścić  z  rąk  szansę  na  olbrzymi  i  łatwy  łup,  tyle  że  za 

cenę drobnego świętokradztwa. 

Ybendlle, którego rodzicom marzyła się suknia duchowna dla syna, i który w rzeczy 

samej był już po święceniach niższych, nim okoliczności wysłały go za morze i wyświęciły 

na  flibustiera,  nie  wiedział,  czy  śmiać  się,  czy  płakać,  uważając  kapitańskie  skrupuły  za 

dziecinadę. Górę jednak wziął w nim śmiech, albowiem ten wysoki i krzepki mężczyzna, już 

ze  skłonnością  do  niewielkiej  nadwagi,  miał  tak  wesołe  i  dobroduszne  usposobienie,  jak  to 

zapowiadały  jego  skore  do  uśmiechu  usta  i  wesołe,  piwne  oczy.  I  chociaż  do  końca 

protestował  przeciwko  temu,  narażając  się  nawet  na  pośmiewisko,  stan  duchowny 

bezsprzecznie stracił w nim wielkiego dostojnika kościelnego. 

Stali w porcie wyspy Beąuia, a Yberville pod pozorem nabycia zapasów udał się na 

ląd  w  celu  zebrania  wieści,  z  których  dałoby  się  wyłuskać  jakąś  korzyść.  „Arabella" 

żeglowała wówczas na los  szczęścia, bez określonego zadania. Jako Bask mieszkający parę 

lat po hiszpańskiej stronie granicy, Yberville mówił dialektem kastylijskim niczym rodowity 

Kastylijczyk,  za  którego  mógł  w  każdej  chwili  uchodzić,  dzięki  czemu  nadawał  się  wprost 

idealnie do takich przeszpiegów w hiszpańskiej kolonii. 

Na  wielki,  kotwiczący  na  redzie  okręt  o  czerwonym  kadłubie  i  z  flagą  Hiszpanii 

bezczelnie  wciągniętą  pod  jabłko  grotmasztu,  Yberville  powrócił  z  wieścią,  że 

prawdopodobnie  kroi  im  się  wielce  obiecujące  przedsięwzięcie.  Według  zasłyszanych 

informacji,  don  Ignacio  de  la  Fuente,  były  Wielki  Inkwizytor  Kastylii,  obecnie  mianowany 

kardynałem  arcybiskupem  Nowej  Hiszpanii,  płynie  do  Meksyku  na  pokładzie 

osiemdziesięciodziałowego  galeonu  „Święta  Weronika",  wizytując  po  drodze  biskupstwa 

swojej archidiecezji. Jego Eminencja już odwiedził San Salvador, a teraz, jak donoszą, jest w 

drodze  do  San  Juan  de  Puerto  Rico,  a  następnie  spodziewają  się  go  w  San  Domingo,  być 

może  w  Santiago  de  Cuba,  a  już  z  pewnością  w  Hawanie,  zanim  ostatecznie  odpłynie  na 

background image

kontynent.  Yberville  bez  żenady  wyjawił  zysk,  jaki  w  swym  grzesznym  umyśle  uznał  za 

możliwy do wyciągnięcia z tych okoliczności. 

-  Po  samym  królu  Filipie  -  orzekł  -  a  przynajmniej  po  Wielkim  Inkwizytorze, 

kardynale arcybiskupie Sewilli, nie ma na świecie Hiszpana, który przyniósłby okup wyższy 

niż ten prymas Nowej Hiszpanii. 

Blood  przystanął  w  pół  kroku.  Obaj  spacerowali  po  górnym  pokładzie  rufowego 

kasztelu  „Arabelli"  w  promiennym  listopadowym  słońcu  tej  krainy  wiecznego  lata.  Rosłej 

postury  Yberville  nadal  paradował  w  liliowej  satynie  i  z  fioletową  podwójną  kokardą  w 

trefionych,  długich,  szatynowych  włosach.  Na  dziobie  przy  kabestanie  oraz  przy  brasach 

trwały ożywione przygotowania do wyjścia wielkiego okrętu w morze, a na desce rozprzowej 

fokmasztu  bosman  Snęli,  świecąc  łysiną  w  wianuszku  siwych,  rozczochranych  włosów, 

miotał  kastylijskie  przekleństwa  na  kilka  łodzi  z  prowiantem,  żeby  odeszły  od  burty.  Zywe 

oczy Blooda z dezaprobatą utkwiły 

w twarzy towarzysza.   

-  No to co? 

-    Właśnie  to.  „Święta  Weronika"  wiezie  świątobliwy  ładunek  wart  tyle,  co  sztaby 

srebra w ładowni okrętu idącego z Meksyku. 

Roześmiał się. Blood jednak nie zawtórował mu śmiechem. 

-  Rozumiem. A tobie świta nieładny pomysł, żeby stanąć z nią burta w burtę i porwać 

arcybiskupa? 

-  Otóż to, jak Boga kocham! Zasadzić się na „Świętą Weronikę" trzeba by w cieśninie 

na północ od Saony. Tam upolujemy Jego Eminencję w drodze do San Domingo. Nie widzę 

trudności. 

Blood spochmurniał na twarzy pod szerokim rondem kapelusza. Pokręcił głową. 

-  To nie dla nas. 

-  Nie dla nas? Dlaczego nie? Boisz się osiemdziesięciu dział? 

-  Boję się tylko owej szczypty świętokradztwa w tej zabawie. Gwałt na arcybiskupie i 

okup za jego głowę! Mogę być grzesznikiem, Bóg mi świadkiem, ale nie tracę nadziei, że w 

głębi serca jestem prawdziwym synem Kościoła. 

-  Chcesz powiedzieć synem prawdziwego Kościoła - poprawił go Ybendlle. - Też nie 

tracę  takiej  nadziei  co  do  własnej  osoby,  lecz  to  nie  jest  powód,  żebym  miał  skrupuły  z 

żądaniem okupu za Wielkiego Inkwizytora. 

-    Może  i  nie.  No  ale  ty  masz  tę  przewagę,  że  wychowałeś  się  w  seminarium.  To 

pewnie pozwala ci robić co chcesz ze świętościami. 

background image

Yberville parsknął śmiechem, usłyszawszy tę złośliwość. 

-  To pozwala mi nie mylić wyznania rzymskiego z hiszpańskim. Twój Hiszpan z jego 

Świętym Oficjum, jego autos dafe i stosami jest niemal heretykiem w moich oczach. 

-   Sofistyka,   byle  tylko  usprawiedliwić  porwanie  kardynała. A kimkolwiek bym 

był, nie jestem sofistą, Yberville. 

Wobec zdecydowanego tonu i miny kapitana, Yberville westchnął z rezygnacją. 

- W porządku. Skoro sobie nie życzysz... Ale marnujemy wspaniałą okazję. 

To  wtedy  właśnie  Blood  wdał  się  w  owe  dywagacje  na  temat  ironii  swego  losu, 

dopóki mu nie przerwał dochodzący od kabestanu okrzyk bosmana: 

- Asekurować tam! 

Po czym rozległ się przenikliwy dźwięk bosmańskiej świstawki i marynarze wdrapali 

się  na  górę  zluzować  gejtawy.  „Arabella"  odrefowała  żagle  niczym  ptak  rozpościerający 

swoje skrzydła i wyszła w morze dalej szukać szczęścia, bez określonego celu. 

Z  dominującym  powiewem  przemykali  się  spacerkiem  wśród  Wysp  Dziewiczych, 

pilnie wypatrując, co te słabe wiatry nagonią na horyzont, jednak dopiero trzy lub cztery dni 

później,  chyba  z  jakieś  dwadzieścia  mil  na  południe  od  Puerto  Rico,  wypatrzyli  sposobną 

ofiarę.  Była  to  niewielka  dwumasztowa  karaka  o  bardzo  wysokiej  nadbudówce  rufowej, 

uzbrojona w nie więcej niż kilkanaście dział i niewątpliwie hiszpańska, sądząc po wizerunku 

Matki  Boskiej  Boleściwej  na  wydętym  grocie.  „Arabella"  wyostrzyła  o  rumb  czy  dwa  do 

wiatru,  podniosła  flagę  Zjednoczonego  Królestwa  i  zbliżywszy  się  na  odległość  strzału, 

posłała  kulę  przed  dziób  Hiszpana,  nakazując  mu  stanąć  w  dryf.  Zważywszy  potężne 

uzbrojenie  i  szybkość  rzekomego  Anglika,  nie  należy  się  dziwić,  że  karaka  czym  prędzej 

usłuchała  wezwania.  Bez  wątpienia  dziwne  i  sprzeczne  z  wizerunkiem  na  grotżaglu  było 

jednak  to,  że  stając  w  łopocie,  jednocześnie  rozwinęła  proporczyk  z  krzyżem  Świętego 

Jerzego pod jabłkiem grotmasztu. Szalupa spuszczona z karaki pomknęła do „Arabelli" przez 

ćwierć  mili  lekko  zmarszczonej,  szmaragdowej  toni.  Niski,  krępy  mężczyzna  o  rudych 

włosach i rumianej twarzy, przyzwoicie odziany w ciemnozielony strój, wspiął się z szalupy 

po trapie na okręt Blooda. Śmiałym, zdecydowanym krokiem pomaszerował na przykrótkich, 

krzepkich nogach wprost do kapitana, w przepychu czerni i srebra oczekującego przybysza na 

śródokręciu.  Bloodowi  towarzyszył  niewiele  mniej  wytworny  Ybendlle,  olbrzymi 

Wolverstone, który stracił oko pod Sedgemoor, a chełpił się, że tym pozostałym jednym widzi 

dwa  razy  więcej  niż  normalny  człowiek,  i  wreszcie  Jeremiasz  Pitt,  nawigator  „Arabelli",  w 

którego  pasjonującym  dzienniku  okrętowym  przetrwała  relacja  o  tej  historii.  Pitt  w  swoim 

dzienniku podsumowuje gościa z karaki jednym zdaniem: „Nigdy nie spotkałem w gorętszej 

background image

wodzie kąpanego raptusa". Spod krzaczastych, rudawych brwi, jego małe oczka piorunowały 

świdrującym  wzrokiem,  omiatając  całe  otoczenie  -  pokład  wyszorowany  do  białej  deski, 

wybłyszczony mosiądz beczułek z wodą pitną oraz falkonetu na poręczy rufowego nadburcia, 

równiutkie  rzędy  muszkietów  w  stojaku  pod  grotmasztem.  To  wszystko  nasuwało  mu 

przypuszczenie, że znalazł się na pokładzie okrętu wojennej marynarki królewskiej. W końcu 

te jego wścibskie piwne oczka powróciły, aby po raz drugi i bliżej przypatrzyć się czekającej 

nań kompanii. 

-  Walker jestem - ogłosił z wojowniczą miną i wymową z północnej Anglii. - Kapitan 

Walker. I rad bym wiedzieć z kim u diaska mam przyjemność,  skoro  tak was świerzbiły ręce 

do tej  pieprzonej pukawki. Jeżeli kładziecie mi na trawersie kulę przed dziobem, bo przez te 

papistowskie  ozdóbki  grota  wyglądam  na  Hiszpana,  to,  jak  Boga  kocham,  właśnie  się 

rozglądałem za takimi zuchami, jak wy. 

Blood zmarszczył brew. 

-  Jeżeli pan jest kapitanem tej hiszpańskiej łajby, to ja też rad bym wiedzieć, jak do 

tego doszło. 

-  Jasne. Pańskie prawo, jak Boga kocham! Parszywa to historia kapitanie, no i długa. 

-  Chodźmy wysłuchać jej na dole - rzekł Blood, nie namyślając się ni chwili. 

Historia  została  opowiedziana  w  wielkiej  kabinie  „Arabelli",  pośród  rzeźbionych, 

pozłacanych ścian, draperii z zielonego adamaszku, kosztownych sreber stołowych i innych 

wykwintnych sprzętów, jakich nieokrzesany wilk morski z północnej Anglii w najśmielszych 

marzeniach  nie  spodziewał  się  ujrzeć  pod  pokładem  okrętu.  Szybko  też  ochłonął  ze  swojej 

wojowniczości,  kiedy  Blood  przedstawił  mu  siebie  i  trójkę  pozostałych  słuchaczy,  tych 

samych ludzi, z którymi przyjmował cudacznego jegomościa na śródokręciu. Kiedy siedli za 

stołem, a murzyński steward postawił przed nimi kanaryjskie wino, nantejski koniak i dzban 

bumbo  -  rumu  rozcieńczonego  wodą  z  dodatkiem  cukru  i  gałki  muszkatołowej,  mały 

człowieczek odzyskał jednak całe swoje zacietrzewienie i wściekłość, do jakiej doprowadziła 

go opowieść o własnych przejściach. 

Sześć  miesięcy  temu  wyszedł  z  Plymouth,  najpierw  żeglując  do  wybrzeży  Gwinei, 

gdzie  wziął  na  statek  trzystu  mocnych,  młodych  Murzynów,  nabytych  za  paciorki,  noże  i 

siekiery  od  afrykańskiego  wodza,  z  którym  dokonał  już  niejednej  podobnej  wymiany  w 

przeszłości.  Z  owym  cennym  towarem  w  ładowni  wziął  kurs  na  Jamajkę,  gdzie  mógł 

wszystkich sprzedać na pniu, lecz pod koniec września, gdzieś koło Wysp Bahama, złapała go 

wczesna gwałtowna wichura, zwiastun zbliżającej się pory huraganów. 

background image

-  Z  boską  pomocą  utrzymaliśmy  się  na  wodzie.  Ale  wyszliśmy  z  tego  piekła  tak 

porozbijani  i  nadwerężeni,  że  musiałem  wyrzucić  wszystkie  działa  za  burtę.  Spracowany 

kadłub zaczął przeciekać jak sito, więc pompowaliśmy co sił w rękach, nadbudówki zmiotło 

prawie w całości, a bezanmaszt był w takim stanie, że nie zaryzykowałbym podnieść na nim 

nocnej koszuli. Musiałem zawinąć do najbliższego portu w celu uszczelnienia kadłuba, a pech 

chciał, że najbliższym portem była Hawana. Alkad portu wlazł mi na pokład, przekonał się na 

własne  oczy,  że  wyglądamy  jak  zdechła  flądra  i  że  tak  czy  siak,  bez  dział  jestem,  że  tak 

powiem, jak bez zębów, więc pozwolili nam wejść do laguny, gdzie zajęliśmy się naprawami, 

nie wyciągając na brzeg i nie przechylając łajby. Jako zapłatę za to, czego nam było trzeba, 

zaproponowałem alkadowi część czarnuchów z mej ładowni. Akurat jakiś pomór - ospa, żółta 

febra,  czy  nisza  cholera  wymiotła  tamtejsze  kopalnie  i  strasznie  brakowało  w  nich  rąk  do 

pracy. Alkad powiedział, że jeśli chcę, to mogę mu sprzedać wszystkich czarnuchów. Widząc 

w  jakim  stanie  jest  mój  statek,  bardzo  żem  się  ucieszył,  że  go  odlichtuję,  pozbywając  się 

całego  ładunku,  więc  zamówienie  alkada  przyjąłem  jak  łaskę  nieba  i  wybawienie  od 

wszelkich kłopotów. Jakby nie dość było tego mojego -jak mi się zdawało - szczęścia, alkad 

płacił nie w złocie, a w surowych skórach, które, jak pewnie wiecie, stanowią główny produkt 

Kuby.  Nie  mogła  mi  się  trafić  większa  gratka,  bo  w  Anglii  takie  skóry  sprzedają  się  z 

pocałowaniem ręki po trzykrotnej cenie zakupu, a może i ciut lepiej. No więc alkad daje mi 

konosament* na skóry i umawiamy się, że wezmę je na pokład, gdy tylko będę w stanie wyjść 

w  morze.  Pogoniłem  z  naprawami,  uskrzydlony  myślą,  że  już  zbiłem  majątek,  i  że  rejs,  w 

którym  omal  nie  poszedłem  na  dno,  będzie  moim  najzyskowniejszym  przedsięwzięciem. 

Tylko  nie  wziąłem  w  rachubę  hiszpańskiego  łajdactwa.  Bo  kiedy  wreszcie  będąc  gotowy 

znowu  wyjść  z  portu,  daję  znać  alkadowi,  że  mogę  ładować  skóry  z  jego  konosamentu, 

wysłany  na  brzeg  mój  oficer  wraca  z  pieprzoną  wiadomością,  że  kapitan  generalny,  jak 

nazywają  gubernatora  na  Kubie,  nie  pozwala  na  załadunek  powołując  się  na  obowiązujące 

prawo,  które  zabrania  cudzoziemcowi  prowadzić  handel  w  hiszpańskiej  kolonii,  zaś  alkad 

radzi  nam  natychmiast  podnosić  kotwicę,  dopóki  kapitan  generalny  nam  pozwala,  bo  może 

jeszcze zmienić zdanie. Chyba się domyślacie, jak ja to przyjąłem. Tom Walker, zapewniam 

was,  nie  należy  do  ludzi  dających  się  bezczelnie  ograbić  komukolwiek,  czy  to  będzie 

złodziejaszek, czy kapitan generalny. Udaję się więc na brzeg osobiście. Nie do alkada. O nie. 

Udaję się wprost do kapitana generalnego we własnej osobie, wielce możnego kastylijskiego 

granda* o nazwisku długim niczym ręka złodzieja. W skrócie łobuz zowie się don Rui Cerera 

de Valdare y Peńascen, nic mniej, a jeszcze jest hrabią Marcos na dodatek. Największy grand 

z  tej  całej  grandy.  Ciskam  mu  konosament  przed  nos  i  święcie  przekonany,  że  oto  zaraz 

background image

znajdę sprawiedliwość, wyłuszczam bez owijania w bawełnę, jak to zostałem wykiwany przez 

alkada. Don wzruszył ramionami i uśmiechnął się, i zanim otworzył gębę, już wiedziałem, że 

to kawał drania. „Zdaje się, że poinformowano pana o obowiązującym prawie" - powiada z 

drwiącym  uśmieszkiem  na  obleśnych  ustach.  „I  poinformowano  dobrze.  Dekret  Jego 

Katolickiej  Królewskiej Mości zakazuje nam zarówno kupna, jak i  sprzedaży  czegokolwiek 

obcym  kupcom.  Nie  mogę  pozwolić  na  załadunek  tych  skór".  Dla  mnie  było  to  gorzkie 

rozczarowanie, zważywszy zysk, na jaki liczyłem. Ale biorę się w garść. Trudno  - mówię - 

chociaż  stawiacie  mnie  w  paskudnym  położeniu,  a  o  prawie  należało  pomyśleć  przed 

wetknięciem mi tego pieprzonego konosamentu. Ale proszę bardzo, możecie go sobie wziąć z 

powrotem  w  zamian  za  moich  trzystu  Murzynów.  Na  to  on  patrzy  spode  łba.  Jakby  chciał 

mnie  zabić  wzrokiem  i  przez  cały  czas  podkręca  wąsa.  „Boże  daj  mi  cierpliwość  do  tego 

człowieka" - powiada. „Ta transakcja też była nielegalna. Pan nie miał prawa sprzedać tutaj 

swoich  niewolników!"  Sprzedałem  ich  na  prośbę  alkada,  ekscelencjo  -  przypominam  mu. 

„Przyjacielu" - rzecze ta łajza - „gdybyś miał popełnić zabójstwo na czyjąś prośbę, czy to by 

usprawiedliwiało  zbrodnię?"  To  nie  ja  złamałem  prawo  -  mówię  -  tylko  ten,  kto  kupił  ode 

mnie niewolników. „Obaj jesteście winni. Przeto żaden nie może zyskać. Niewolnicy zostają 

zarekwirowani na rzecz skarbu państwa." Słyszeliście, panowie, jak bez szemrania zniosłem 

stratę  legalnego  zysku  na  skórach.  Ale  dać  się  tak  obłupić  ze  skóry  temu  hiszpańskiemu 

dżentelmenowi  w  białych  rękawiczkach,  ograbić  z  ładunku  trzystu  czarnuchów,  których 

wartość  uzgodniliśmy  na  dziesięć  tysięcy  pesos...  Niech  mnie  szlag  trafi!...  Tego  już  nie 

zdzierżyłem.  Wyszedłem  z  siebie  i  wściekły  jak  nie  podskoczę  i  nie  wsiądę  na  tego 

wytwornego  kastylijskiego  arystokracika,  tego  całego  don  Ruiza  Pererę  de  Yaldare  y 

Peńascen,  krzycząc,  że  wstydziłby  się  takiej  niesprawiedliwości,  i  żądając  przynajmniej 

zapłaty w złocie za moich niewolników. Ten zimny drań pozwala mi się wywrzeszczeć, po 

czym  znów  pokazuje  zęby  w  tym  swoim  wrednym,  drwiącym  uśmieszku.  „Przyjacielu"  - 

rzecze - „nie masz powodu, żeby się tak pieklić, żadnego powodu, żeby się w ogóle skarżyć. 

Otóż pozwól sobie powiedzieć, ty heretycki głupcze, że gdybym chciał postąpić tak, jak mi 

dyktuje obowiązek, to uwięziłbym twój okręt, a załogę i ciebie samego w kajdanach wysłał 

do  Kadyksu  bądź  Sewilli,  gdzie  by  was  oczyszczono  z  herezji,  którą  twój  rodzaj  plugawi 

świat". 

Kapitan  Walker  umilkł,  żeby  nieco  ochłonąć  z  furii,  do  jakiej  się  doprowadził  tymi 

wspominkami. Otarł pot z czoła i pociągnąwszy łyk bumbo, podjął opowieść. 

-  Niełatwo się stracham, ale odwaga wyparowała ze mnie na te słowa. Lepiej dać się 

ograbić  -  pomyślałem  sobie  -  niż  odziać  w  błazeńskie  sambenito  i  spalić  w  ogniu  wiary. 

background image

Żegnam więc jego ekscelencję zanim jego poczucie obowiązku weźmie górę nad tym, co on 

uważał za swoje miękkie serce - bodaj go szlag! 

Znów umilkł. 

-   Pewnie myślicie  -  podjął po chwili  - że to  już kres  moich kłopotów. Cierpliwości, 

ani kres, ani to, co najgorsze. Zrozumiałe, że czym prędzej wróciłem na pokład. Natychmiast 

podnosimy kotwicę i  wyrywamy na morze bez przeszkód ze strony  fortów. Nie odeszliśmy 

jednak na więcej  niż jakieś cztery  - pięć mil  od  lądu, gdy za naszą rufą  pojawia się karaka 

hiszpańskiej  guardacosta i  otwiera ogień, ledwo  zbliżywszy się na odległość strzału.  Głowę 

dam, że ten świniowaty kapitan generalny kazał nas posłać na dno. Dlaczego? A dlatego, że 

jego gadanie o Świętym Oficjum i ogniu wiary było jedną wielką blagą. Ostatnia rzecz, jakiej 

by sobie życzył ten złodziej, to żeby w Hiszpanii usłyszano o jego metodach bogacenia się w 

Nowym Świecie. Tak czy siak, guardacosta zasypywała nas kulami gęsto i w takim tempie, na 

jakie tylko stać było tę ich marną hiszpańską artylerię. Byliśmy bez dział, więc mogli grzać 

do nas jak w kaczy kuper. A przynajmniej tak im się wydawało. Mieliśmy ich na zawietrznej i 

skorzystałem z tej naszej jedynej szansy. Wychyliwszy ster do oporu, zawróciłem prosto na 

nich. Te herbowe gnojki niewątpliwie liczyły, że rozwalą nas na kawałki zanim dojdziemy 

i  -  na  mą  duszę  -  niewiele  brakowało.  Przeciekając  jak  rzeszoto  i  tonąc  w  oczach, 

wreszcie  stuknęliśmy  w  ich  burtę,  kiedy  już  woda  zalewała  nam  pokłady.  Pan  Bóg  jednak 

okazał łaskę heretykom i pozwolił nam wczepić haki w poszycie guardacosta i wleźć na jej 

pokład, nim resztki mojej łajby zniknęły pod wodą. Sprawiliśmy Hiszpanom krwawą łaźnię, 

bo cięci byliśmy na zimnych drani jak cholera. Przeczesaliśmy karakę żelazem od dziobu do 

rufy. Miałem pięciu  zabitych i  dziesięciu  rannych, ale z Hiszpanów uszedł  spod noża tylko 

ten, kto wyleciał za burtę i utonął. 

Handlarz  niewolnikami  potoczył  po  słuchaczach  rozpalonym  wyzywającym 

spojrzeniem. 

-  I  to  by  chyba  było  na  tyle.  Zatrzymaliśmy  sobie  karakę,  rzecz  jasna,  skoro  mój 

własny okręt poszedł na dno, co wyjaśnia owe papizmy na moim grotżaglu. Wiedziałem, że 

prędzej  czy  później  wpadniemy  przez  nie  w  tarapaty.  Mimo  to,  kiedy  z  ich  powodu,  jak 

przypuszczam,  spuściliście  mi  kulę  przed  bukszprytem,  przyszło  mi  na  myśl,  że  być  może 

spotkałem przyjaciela. 

Opowieść  dobiegła  kresu,  lecz  poruszeni  nią  do  żywego  słuchacze  przez  dłuższą 

chwilę siedzieli w milczeniu. Pierwszy otrząsnął się Wolverstone. 

-    Jedna  z  paskudniej  szych  historii  o  kastylijskiej  obłudzie.  Temu  kapitanowi 

generalnemu dobrze by zrobiło przeciągnięcie pod kilem. 

background image

-  Ja bym przypiekał świnię na wolnym ogniu - rzekł Yberville. Blood zwrócił się do 

Walkera. 

-  Zadając sobie trud i opowiadając nam tę niemiłą historię, musiał pan mieć jakiś cel. 

Czego pan potrzebuje od nas? 

-  Ano, tylko kompletu żagli, jeśli przypadkiem macie zapasowy, a na to mi wygląda. 

Zapłacę uczciwą cenę, bo niech mnie szlag trafi, ale ruszać przez ocean z tymi, co mam to 

samobójstwo. 

-    I  tylko  tyle?  Przebóg,  myślałem,  że  może  pan  będzie  nas  prosić  o  odebranie 

kapitanowi  generalnemu  Hawany  pieniędzy  za  pańskich  niewolników,  z  niewielką  - 

powiedzmy  -  nadwyżką  za  nasz  trud  w  imię  poetycznej  sprawiedliwości.  Hawana  to  bogate 

miasto. 

Walker wytrzeszczył na niego oczy. 

-  Kpisz ze mnie, kapitanie. Nie jestem głupcem, żeby prosić o niemożliwe. 

-    Niemożliwe  -  powtórzył  Blood,  unosząc  czarne  brwi.  I  roześmiał  się 

niespodziewanie. - Na mą duszę, toż to prawie jak wyzwanie. 

-    Jakie  tam  wyzwanie.  Niezrównane  z  was  wojaki,  bez  dwóch  zdań,  ale  sam  diabeł 

nie zaryzykuje wejścia bukanierskim okrętem do Hawany. 

-    Ha!  -  Blood  potarł  brodę  -  Jednak  ten  jegomość  zasługuje  na  nauczkę,  bodaj  go 

diabli wzięli. A obrabowanie złodzieja jest kuszącym przedsięwzięciem. - Popatrzył na swych 

towarzyszy. - No to co, chłopaki, składamy mu wizytę? 

Pitt z miejsca się sprzeciwił. 

-    Nie,  jeszcze  nie  zwariowaliśmy.  Ty,  Piotrze,  nie  znasz  Hawany.  Jeżeli  w  Nowym 

Świecie  znajduje  się  jakiś  port,  o  którym  można  powiedzieć,  że  jest  nie  do  zdobycia,  to 

portem  tym  jest  Hawana.  Na  całych  Karaibach  nie  ma  potężniejszych  fortyfikacji,  o  czym 

Drakę przekonał się swego czasu. 

-  W rzeczy samej - potwierdził Walker, chociaż na słowa Blooda oczy mu na chwilę 

rozbłysły jak u wilka. - To jedna wielka forteca. Kanał wejściowy nie ma więcej niż pół mili 

szerokości, a dostępu bronią aż trzy forty: El Morro, La Punta i La Fuerza. Godziny byście się 

tam nie utrzymali na wodzie. 

Blood miał zamyślone spojrzenie.                                           

-  Wy jednak utrzymaliście się na wodzie przez parę dni. 

-  Ejże, człowieku. Zważ okoliczności. 

background image

-    Otóż  to.  Czy  nie  moglibyśmy  sprokurować  okoliczności?  Dla  nas  to  nie 

pierwszyzna. Sprawa wymaga przemyślenia i warto się nad nią zastanowić, skoro nie mamy 

nic innego do roboty. 

-   Tylko  dlatego, że jesteś  sentymentalny  -  wypomniał  mu  Yberville, który nie mógł 

się zupełnie pogodzić z przepuszczeniem okazji, jaką stwarzała podróż arcybiskupa. - Prymas 

Nowego  Świata  jest  wciąż  na  morzu.  Niechby  zapłacił  za  grzechy  swoich  owieczek.  Zysk 

wcale  nie  musi  być  mniejszy  niż  ze  złupienia  Hawany,  a  można  by  wkalkulować  w  okup 

również rekompensatę dla kapitana Walkera za ukradzionych mu niewolników. 

-    Jak  babcię  kocham,  masz  rację  -  przyklasnął  Wolverstone.  Jako  heretykowi 

niestraszna mu była żadna myśl o świętokradztwie. - Cackać się z Hiszpanem tylko dlatego, 

że jest arcybiskupem, to tak jakby palić świeczkę diabłu. 

-    Nie  koniec  na  tym  -  wtrącił  Pitt,  jeszcze  jeden  heretyk,  w  przypływie  nagłego 

olśnienia.  -  Z  arcybiskupem  w  ładowni,  moglibyśmy  wejść  do  Hawany,  gwiżdżąc  na  ich 

forty. Nie odważyliby się kropić do okrętu z jego świątobliwością pod pokładem. 

Blood w zadumie bawił się lokiem czarnej peruki. Uśmiechał się zagadkowo. 

-  Też tak myślę. 

-    No  widzisz!  -  zapiał  Ybendlle  z  radości.  -  Religijne  skrupuły  ustępują  przed 

rozumem. Chwała Bogu! 

-    Nie  powiem,  żeby  oskubanie  tego  hultaja  kapitana  generalnego  nie  było  warte 

maleńkiego  -  zaznaczam,  że  tylko  maleńkiego  świętokradztwa.  Tak,  myślę,  że  to  jest  do 

zrobienia.  -  Wstał  gwałtownie.  -  Kapitanie  Walker,  jeśli  ma  pan  ochotę  zagrać  z  nami  o  tę 

stawkę i odebrać swoją własność, radzę wybić dziury w dnie guardacosta i przenieść swoich 

ludzi  na  pokład  „Arabelli".  Proszę  mi  wierzyć,  że  znajdziemy  wam  nowy  okręt,  kiedy  już 

będzie po wszystkim. 

-    Człowieku!  -  wykrzyknął  maleńki  handlarz  żywym  towarem,  a  cała  jego 

przyrodzona zapalczywość ustąpiła miejsca osłupieniu. 

- Czy ty jesteś poważny? 

-  Nie za bardzo - rzekł Blood. - Trochę sobie żartuję. Ale ten mój żart będzie drogo 

kosztował tego don jak-mu-tam-Pererę. No więc albo szukasz z nami szczęścia w Hawanie, i 

odzyskawszy swój majątek wracasz do domu pięknym okrętem z ładownią pełną skór, albo 

dostajesz od nas komplet żagli, o który prosiłeś, i wracasz z pustymi rękoma. Wybór należy 

do ciebie. 

Patrząc na Blooda z mieszaniną niemal nabożnej czci i trwogi, Walker w jednej chwili 

poddał  się  przemożnej  sile  witalnej  i  niezachwianej  pewności  siebie  pirata.  W  handlarzu 

background image

niewolnikami  obudziła  się  rogata  dusza.  Poprzysiągł,  że  postawi  wszystko  na  jedną  kartę, 

byle tylko mieć okazję wyrównania rachunku z owym dwulicowym kapitanem generalnym. 

Jedynie Yberville wciąż marszczył czoło. 

-  No a co z tym arcybiskupem? - nie wytrzymał. Blood uśmiechnął się nieznacznie. 

-  Arcybiskup stoi.  Niczego nie zwojujemy bez arcybiskupa. 

-  Zwróciwszy  się  do  Pitta,  wydał  rozkaz,  ujawniając  tym,  jak  dalece  już  przemyślał 

nie tylko co trzeba zrobić, ale również jak tego dokonać. - Jerry, połóż nas na kurs do Sainte-

Croix. 

-    Po  co?-  wyrwał  się  Yberville.  -To  dużo  za  daleko  na  wschód  jak  na  rejs  po  jego 

eminencję. 

-    Oczywiście.  Ale  wszystko  w  swoim  czasie.  Będzie  nam  potrzeba  trochę 

wyposażenia, a to  zdobędziemy na Sainte-Croix. Hiszpańska Karaka ostatecznie nie została 

zatopiona,  jak  radził  kapitan  Blood.  Oszczędna  natura  nie  pozwoliła  małemu  żeglarzowi  z 

północnej Anglii na takie marnotrawstwo, a wrodzona przezorność kazała mu zapewnić sobie 

i  swoim  ludziom  jakikolwiek  powrót  do  kraju,  gdyby  plan  Blooda  nie  wypalił  i  nic  by  nie 

wyszło z obiecanego pięknego okrętu. 

Poza  tym  sprawy  biegły  wytyczonym  przez  Blooda  torem.  Żeglując  na  północny 

wschód,  „Arabella"  z  guardacostą  zawinęły  parę  dni  później  do  francuskiej  kolonii  Sainte-

Croix, do której bukanierskie okręty miały wstęp wolny. Stali tam czterdzieści osiem godzin, 

z tym że kapitan Blood, Ybendlle i malutki, łysy bosman Snęli, znający każdy port Karaibów 

jak własną kieszeń, spędzili większość tego czasu na lądzie. Walker z załogą przesiadł się na 

„Arabellę" zostawiwszy na karace straż do swego powrotu. Po czterdziestu ośmiu godzinach 

okręt Blooda wyszedł w morze zachodnim kursem na Puerto Rico i odtąd wszelki ślad po nim 

zaginął  aż  do  chwili,  kiedy  wielki,  czerwony  kadłub  „Arabelli"  można  było  dwa  tygodnie 

później  wypatrzyć  opodal  zielonych,  falistych  pagórków  północnego  wybrzeża  Kuby. 

„Arabella"  szła  wzdłuż  urodzajnych  brzegów  wyspy,  wykorzystując  dość  umiarkowane, 

łagodne  wiatry  tej  strefy  i  niebawem  znalazła  się  u  wejścia  do  zatoki,  nad  którą  leżała 

Hawana  w  przepychu  swoich  marmurowych  pałaców,  kościołów,  klasztorów,  placów  i 

rynków, jak gdyby żywcem przeniesionych ze starej Kastylii do Nowego Świata. 

Patrząc  z  bliska,  Blood  przekonał  się  na  własne  oczy,  że  zarówno  Walker,  jak  i 

Jeremiasz Pitt niewiele przesadzali w ocenie siły portowych fortyfikacji. Posępne bastiony i 

masywne kurtyny twierdzy El Morro zwieńczały skalne urwiska cypla przy samym wejściu 

do naturalnego kanału po lewej stronie, po prawej wznosiły się półkoliste basteje La Punta, a 

na  wprost,  jakby  ryglując  tor  wodny  od  czoła,  majaczył  nie  mniej  groźny  La  Fuerza. 

background image

Jakkolwiek  wyglądała  tu  obrona  za  czasów  Drake'a,  dziś  tylko  szaleniec  próbowałby 

przemknąć się pod nosem takich potężnych aniołów stróżów. 

„Arabella"  stanęła  w  dryf  na  redzie,  oznajmiła  swe  przybycie  armatnim  salutem, 

podniosła  flagę  Zjednoczonego  Królestwa  i  czekała  na  odzew.  Ten  wkrótce  nadszedł  w 

postaci  dziewięciowiosłowego  barkasu  z  płóciennym  daszkiem,  spod  którego  wyłonił  się 

portowy alkad don Hieronimo, dobry znajomy Walkera. Sapiąc, wdrapał się po sztormtrapie i 

wtoczył na pokład, żeby wyjaśnić powód obecności angielskiego okrętu na tych wodach. 

Kapitan  Blood  w  fioletowo-srebrnej  gali przyjął  alkada na śródokręciu,  mając Pitta i 

Wolverstone'a  u  boku.  Kilkunastu  gołych  do  pasa  marynarzy  kręciło  się  po  świecących 

czystością pokładach, a jeszcze paru wisiało hen pod niebem na pertach, biorąc bombrasle na 

gejtawy. 

Powitawszy  alkada  z  wyszukaną  grzecznością,  Blood  wytłumaczył,  że  brak  wody  i 

drewna zmusił go do zawinięcia do Hawany. Liczy, że Hiszpan w swej łaskawości pozwoli 

mu zaopatrzyć się w jedno i drugie, a także w świeżą żywność na dalszą drogę do Jamajki, 

dokąd, jak mimochodem nadmienił, wiezie cenny ładunek niewolników. 

Odziany  w  czerń  don  Hieronimo  o  wolim  podgardlu,  ziemistej  cerze  i  sflaczałym 

ciele, mierzący jakieś pięć i pół stopy wzrostu i chyba niewiele mniej w pasie, ani myślał iść 

na  lep  eleganckiej  powierzchowności  i  dwornej  mowy  cudzoziemskiego  heretyka. 

Odpowiadał  ozięble  i  z  arogancką  miną,  podejrzliwie  myszkując  spojrzeniem  chytrych, 

czarnych  oczu  po  wszystkich  zakamarkach  okrętu.  Dopóki  nie  padła  wzmianka  o 

niewolnikach.  Wówczas  zaszła  w  nim  cudowna  przemiana:  chłód  i  opryskliwość  ustąpiły 

miejsca pewnej uprzejmości. Pozwolił sobie nawet pokazać w uśmiechu żółtawe zęby. 

Naturalnie, senor capitan może zakupić w Hawanie wszystko. 

Perta - Ima rozciągnięta pod reją, na której marynarze pracujący przy żaglach opierają 

nogi. 

Bombramsel  bombramzagiel  ,  żagiel  podnoszony  do  piątej,  licząc  od  pokładu  rei 

(bombramrei). I naturalnie, wolno mu wejść .do portu bez czekania, a tam na pewno wyjdą 

mu  na spotkanie łodzie  handlarzy portowych, którzy potrafią dostarczyć, czego tylko  dusza 

zapragnie.  A  gdyby  czegoś  nie  mieli,  alkad  z  przyjemnością  udzieli  kapitanowi  wszelkiej 

pomocy na lądzie. 

Po takich zapewnieniach sternikowi przy linobloku polecono dać rumpel od wiatru, a 

dźwieczny  głos  Pitta  rzucił  marynarzom  przy  brasach  komendę  do  zwrotu  przez  sztag. 

Ponownie chwyciwszy wiatr w żagle „Arabella" z barkasem alkada na holu sunęła naprzód, 

mijając potężne forty, podczas gdy coraz uprzejmiejszy alkad starał się chytrze wyciągnąć z 

background image

Blooda  trochę  więcej  informacji  o  ładunku  niewolników  pod  pokładem,  Blood  odpowiadał 

półgębkiem i tak wymijająco, że w końcu don Hieronimo musiał odkryć karty. 

-  Można by odnieść wrażenie, że uczepiłem się tych pańskich niewolników - rzekł. - 

Ale  nie  bez  powodu,  bowiem  przyszło  mi  na  myśl,  że  gdyby  to  panu  odpowiadało,  nie 

musiałby  pan  ponosić  kosztów  ich  przewozu  na  Jamajkę.  Można  by  ich  sprzedać  tutaj  w 

Hawanie. 

-  W Hawanie? - Blood uniósł brwi. - Czyż nie jest to wbrew prawom Jego Katolickiej 

Królewskiej Mości? 

-    Prawo  ustanowiono,  nie  przewidując  naszych  obecnych  kłopotów.  Mieliśmy 

epidemię  ospy  w  kopalniach  i  brakuje  nam  rąk  do  pracy.  Siła  wyższa  zmusza  nas  do 

przymknięcia oczu na prawa. Jeśli więc pan kapitan życzy sobie tej transakcji, to nie widzę 

przeszkód. 

-  Rozumiem - powiedział Blood bez entuzjazmu. 

-  No i ceny u nas korzystne - kusił don Hieronimo. - Prawdę powiedziawszy, ceny są 

wyjątkowe. 

-  Jak moi niewolnicy. Też są zupełnie wyjątkowi. 

-  Fakt - potwierdził Wolverstone kulawym hiszpańskim. - Słono kosztują, panie senor 

alkad. Ale ujrzawszy ich, nie sądzę, żeby się ktoś targował o cenę. 

-  Może bym mógł ich zobaczyć - podchwycił Hiszpan. 

-  Czemu nie? - zgodził się Blood bez oporu. 

„Arabella"  wyszła  już  z  wąskiej  cieśniny  na  błękitne  wody  rozległej  Zatoki 

Hawańskiej, szerokiej na pełne trzy mile. Marynarz sondujący z deski rozprzowej, podawał 

głębokość w sążniach, a Bloodowi przyszło do głowy, że przezornie byłoby nie zapuszczać 

się dalej. 

Przeprosiwszy alkada, wziął Pitta na stronę i kazał mu rzucić kotwicę w tym miejscu, 

jak  najdalej  od  lasu  masztów  i  drzewc,  przesłaniających  miasto.  Po  chwili  wrócił  do 

Hiszpana. 

-    Proszę  za  mną,  don  Hieronimo  -  rzekł,  ruszając  przodem,  żeby  pokazać  drogę  do 

włazu. 

Krótkim,  wąskim trapem  zeszli  na międzypokład, w półmrok, gdzie snopy światła z 

otwartych  ambrazur  krzyżowały  się  z  promieniami  słońca  wpadającymi  przez  odsłonięte 

kratownice górnego pokładu. Alkad powiódł spojrzeniem po dwóch potężnych bateriach dział 

z  lewej  i  prawej  burty  oraz  po  dwóch  rzędach  rozwieszonych  za  działowymi  łożami 

hamaków,  w  których  nawet  o  tej  porze  wypoczywała  część  załogi.  Schyliwszy  się,  aby  w 

background image

niskim międzypokładziu nie wyrżnąć głową w pokładniki, podążył za swym przewodnikiem 

w  stronę  rufy,  a  olbrzymi  Wolverstone  deptał  mu  po  piętach.  Blood  wkrótce  przystanął  i 

oglądając się na alkada, zagadnął niespodziewanie: 

-    Czy  szanowny  pan  przypadkiem  zna  kardynała  arcybiskupa  don  Ignacio  de  la 

Fuente, nowego prymasa Nowej Hiszpanii? 

-    Jeszcze  nie,  kapitanie.  Jeszcze  nie  zawitał  do  Hawany.  Ale  już  lada  dzień 

spodziewamy się tego zaszczytu. 

-  Może spotka was ten zaszczyt wcześniej niż się wam wydaje. 

-  Jednak nie wcześniej niż byśmy pragnęli. Coś panu wiadomo o podróży kardynała 

arcybiskupa? 

Nie  odpowiedziawszy  mu,  Blood  podjął  marsz  naprzód.  W  końcu  dotarli  do  drzwi 

mesy  oficerskiej,  strzeżonej  przez  dwóch  muszkieterów.  Przytłumiona,  śpiewna  recytacja, 

która przez całą drogę intrygowała alkada swoim podobieństwem do gregoriańskiego chorału, 

płynęła  stąd  tak  wyraźnie,  że  kiedy  stanęli,  mógł  rozróżnić  nawet  słowa  monotonnej  pieśni 

błagalnej:                                

 

Hostem repellas longinus, 

pacemąue dones protinus,                        

ductore sic te praevio,             

 vitemus omne nooxium  

                     

Marszcząc  brwi,  rzucił  Bloodowi  kosę  spojrzenia.  -  Por  Dios!  To  śpiewają  pańscy 

niewolnicy? 

 Widocznie znajdują w tym pocieszenie.  

Don Hieronimo sam nie wiedział, skąd się bierze jogo podejrzliwość. Coś było tutaj 

nie tak, jak powinno być 

-  Dziwnie pobożni, nie uważa pan?                          

-  Pobożni na pewno. Ale nie dziwnie. 

Na znak kapitana muszkieter odryglował drzwi, a kiedy otworzył je na oścież, zaśpiew 

gwałtownie ucichł na słowie saeculorum. Hymn musiał się już na zawsze obejść bez „amen". 

Blood zaprosił alkada uprzejmym gestem do środka. Śpiesząc się do rozwiązania tej zagadki, 

don Hieronimo szybko i śmiało przestąpił próg, i stanął za nim jak wryty, wytrzeszczając z 

przerażenia oczy. 

background image

W  przestronnej,  lecz  skąpo  umeblowanej  mesie,  przesiąkniętej  zapachem  zęzy  i 

wyczeskowych nici, rozjaśnionej światłem z rufowego okna, ujrzał kilkunastu osobników w 

białych, wełnianych habitach i czarnych szkaplerzach zakonu świętego Dominika. Milczący i 

nieruchomi  jak  posągi  o  pospuszczanych,  zakapturzonych  głowach,  siedzieli  w  dwóch 

rzędach, kryjąc złożone dłonie wewnątrz szerokich rękawów - wszyscy oprócz jednego, który 

niczym sługa u stóp tronu, stał z gołą głową przy osobnym fotelu, zajmowanym przez iście 

królewską  figurę.  Był  to  mężczyzna  słusznej  postawy,  może  czterdziestoletni,  przystojny, 

cały  spowity  w  oślepiającą  purpurę.  Pod  purpurową  piuską  niewątpliwie  krył  tonsurę 

wygoloną  w  ciemnych,  prawie  kasztanowatych,  bujnych  lokach,  wąziutki  brzeżek  koloratki 

wystawał  mu  spod  kołnierzyka  jedwabnej  sutanny,  złoty  krzyż  błyszczał  na  purpurowym 

gorsie, biskupi szafir skrzył się na serdecznym palcu dłoni w purpurowej rękawiczce. Spokój i 

surowość biły od tej purpurowej postaci, nadając jej majestatowi prawie nieziemski wymiar. 

Postać podniosła świetliste oczy na grubasa, który tak bezceremonialnie wtargnął w jej progi. 

Jednak te świetliste oczy spoglądały z niczym nie zmąconą, wyniosłą obojętnością. Odnosiło 

się  wrażenie,  że  purpurat  pozostawił  wszelkie  ludzkie  namiętności  pomniejszym 

śmiertelnikom,  takim  jak  widoczny  przy  nim  braciszek  z  gołą  głową,  rumiany  na  gębie  i  o 

wyglądzie  opoja,  zawdzięczający  tonsurę  matce  naturze,  a  nie  brzytwie  cyrulika,  jako  że 

świecił opaloną łysiną w wianuszku siwych, tłustych kędziorów. Bardzo ludzki musiał to być 

braciszek, sądząc po piorunującym spojrzeniu, jakim mierzył intruza spode łba. 

Blood  przecisnął  się  o  krok  przed  struchlałego  alkada,  trochę  odepchnąwszy  go  od 

progu. Z kapeluszem w dłoni obrócił się, żeby zaprosić Hiszpana dalej do środka. Ten jednak 

nie  dał  kapitanowi  dojść  do  słowa  i  ciężko  dysząc,  jakby  miał  zaraz  dostać  apopleksji, 

pierwszy zapytał, co to wszystko znaczy. 

Kapitan skwitował jego oburzenie ironicznym uśmiechem. 

-   To chyba jasne? Rozumiem  pańską irytację.  Ale ja  przecież uprzedzałem  pana, że 

moi niewolnicy są wyjątkowi. 

-    Niewolnicy?  Ci  tutaj?  -  Alkad  omal  się  nie  zadławił.  -  Na  sprzedaż?  Na  Boga 

żywego, kim jesteś, że się ośmielasz na taki bezbożny, taki szatański żart? 

-  Jestem Blood. Kapitan Blood. — I dodał z niskim ukłonem: 

-  Do usług. 

-  Blood! - Czarne oczka zwęziły się w szparki na przekrwionym obliczu.  - Ty jesteś 

kapitan Blood? Ty jesteś tym pirackim diabłem wcielonym z piekła rodem? 

-    Tak  mnie  widzą  Hiszpanie.  Po  prostu  są  do  mnie  uprzedzeni.  Nie  ma  o  czym 

mówić. Niechże pan wchodzi. 

background image

Ponownie  zaprosił  alkada  gestem  do  środka,  a  w  następnych  słowach  potwierdził 

najstraszniejsze podejrzenia Hiszpana. 

-    Mam  zaszczyt  przedstawić  pana  Jego  Eminencji  kardynałowi  arcybiskupowi  don 

Ignacio  de  la  Fuente,  prymasowi  Nowej  Hiszpanii.  Zapowiedziałem,  że  to  może  nastąpić 

wcześniej, niż się panu wydawało. 

-  Boże miłosierny! - wychrypiał alkad. 

Dostojnie  niczym  dworski  mistrz  ceremonii,  Blood  postąpił  krok  naprzód  i  pokłonił 

się nisko kardynałowi. 

-    Eminencjo,  racz  przyjąć  tego  biednego  grzesznika,  a  zarazem  ważną  osobistość  w 

tych stronach: oto alkad portu Hawany. 

W tejże chwili don Hieronimo poleciał naprzód, gwałtownie pchnięty herkulesowym 

ramieniem  Wolverstone'a  i  ponaglony  jego  okrzykiem:  Na  kolana,  mój  panie,  proś  jego 

eminencję o błogosławieństwo. 

Spokojne,  nieodgadnione  spojrzenie  głęboko  osadzonych  oczu  prałata  spoczęło  na 

klęczącym, przerażonym urzędniku. 

-  Eminencjo! - wysapał don Hieronimo niemal ze łzami. - Eminencjo! 

Niewzruszony  tak  jak  spojrzenie,  niski,  głęboki  głos,  zamruczał  „Pax  tibi,  filius 

meus",  a  dłoń  z  kardynalskim  pierścieniem  powoli  i  majestatycznie  wyciągnęła  się  do 

pocałowania. Jeszcze raz wyjąkawszy „eminencjo", alkad pochwycił i podniósł tę dłoń do ust, 

jak gdyby chciał ją zjeść. 

-  Straszne! - jęknął. - Mój Boże, jakie to straszne! Co za świętokradztwo! 

Bezmiernie smutny, bezmiernie wyrozumiały i świątobliwy uśmiech rozjaśnił piękne 

oblicze prałata. 

-  Odkupujemy tą niedolą nasze grzechy, mój synu, wdzięczni, że możemy ją znosić, 

bo przecież po to została nam zesłana. Jesteśmy na sprzedaż, jak się zdaje, ja i ci tutaj biedni 

bracia  świętego  Dominika,  którzy  mi  towarzyszą  i  dzielą  ze  mną  cierpienia  z  rąk  naszych 

heretyckich pogromców. Musimy się modlić o łaskę hartu ducha, żeby godnie znosić niewolę, 

mając  w  pamięci  przykład  owych  wielkich  apostołów,  świętego  Piotra  i  świętego  Pawła, 

którzy również cierpieli uwięzienie, nie zaprzestawszy głosić zasad wiary. 

Don Hieronimo niezdarnie dźwignął się z klęczek, przytłoczony brzemieniem tuszy i 

rozpaczy. 

-  Jak też mogło dojść do takiej zbrodni? 

-  Nie trap się, mój synu, tym, że pozostanę więźniem w rękach tego biednego, ślepego 

heretyka. 

background image

-  Trzy słowa - trzy omyłki, eminencjo - oznajmił Blood. - Proszę zauważyć, jak łatwo 

o pomyłkę i niech to będzie przestrogą przed pochopnymi sądami, gdy zostaniecie powołani 

na sędziego, co wkrótce nastąpi. Nie jestem biedny. Nie jestem ślepy. Nie jestem heretykiem. 

Jestem  wiernym  synem  Kościoła.  A  jeśli  nie  bez  oporów  użyłem  przemocy  wobec  waszej 

eminencji,  to  nie  tylko  po  to,  żeby  zdobyć  zakładnika  do  naprawienia  potwornej  krzywdy 

wyrządzonej  w  imieniu  katolickiego  króla  i  świętej  wiary,  ale  też  i  po  to,  żebyście  wy  w 

waszej mądrości i miłosierdziu mogli sami osądzić czyn i sprawcę. 

Gołogłowy,  rumianolicy,  mały  braciszek  wychylił  się  zza  fotela  i  warknąwszy  jak 

terier, wycedził przez zęby krótkie słowa tępienia:                                                                              

-  Perro hereje maldito! 

Natychmiast  uniosła  się  kardynalska  dłoń  w  rękawiczce,  upominając  go  i 

powstrzymując władczym gestem. 

-  Zamilcz, bracie Domingo! Ja mówiłem o ubóstwie i ślepocie twego ducha, nie ciała 

- łagodnie odpowiedział Bloodowi i ciągnął dalej, zwracając się do kapitana w drugiej osobie 

liczby pojedynczej, jak gdyby dla dobitniejszego podkreślenia przepaści pomiędzy nimi. 

-  Albowiem  w  tym  sensie  biednyś  ty  i  ślepy.  -  Westchnął.  -  Przyznając  się  do 

Prawdziwego Kościoła - dodał surowiej - przyznajesz, że ten gwałt jest bardziej haniebny, niż 

sądziłem o nim. 

-  Wstrzymaj się z wyrokiem, eminencjo, do wyjaśnienia moich wszystkich pobudek - 

rzekł Blood, zbliżając się do otwartych drzwi. 

-  Kapitanie Walker! - zawołał podniesionym głosem. 

Krzywonogi, rudy człowieczek, cięty jak szerszeń, wpadł rozkołysanym krokiem na to 

wezwanie,  złożył  hardy  ukłon  purpurowej  eminencji  i  wziąwszy  się  pod  boki  stanął  przed 

alkadem. 

-    Witaj,  don  Ladrón  ,  jak  to  ja  cię  zowie.  Nie  sądziłeś,  że  tak  szybko  znów  mnie 

zobaczysz, ty krwawy łotrze. Pewnikiem nie wiesz, że natura daje angielskiemu żeglarzowi 

dziewięć żywotów, jak kotu. Wracam po moje skóry, złodzieju. Po moje skóry i mój piękny 

okręt, zatopiony przez waszych zbójów. 

Jeżeli w tej chwili cokolwiek mogło jeszcze powiększyć rozpacz i gniew alkada oraz 

zamęt  w  jego  głowie,  na  pewno  uczynił  to  powrót  kapitana  Walkera.  Z  pożółkłą  twarzą, 

trzęsąc  się  od  stóp  do  głów,  sapiąc  i  wykrzywiając  wargi,  rozpaczliwie  szukał  słów 

odpowiedzi. Blood nie dał mu jednak czasu do namysłu. 

-  No więc, don Hieronimo, chyba już zaczyna pan rozumieć 

background image

-    rzekł.  -  Przybywamy  upomnieć  się  o  zwrot  tego,  co  zostało  skradzione  i 

odszkodowanie  za  doznane  krzywdy.  Jego  eminencja  nie  jest  tutaj  niczym  innym,  jak  tylko 

zastawem w naszych rękach. Nie zamierzam prosić o zwrot skór, z których pan do spółki z 

kapitanem  generalnym  okradł  tego  biednego  żeglarza.  Zapłacicie  w  złocie  cenę,  jaką  by 

osiągnęły  w  Anglii,  to  znaczy  dwadzieścia  tysięcy  pesos.  I  oddacie  okręt  o  ładowności  co 

najmniej równej  temu, który  guarda-costa zatopiła na rozkaz kapitana  generalnego, okręt  co 

najmniej dwudziestodziałowy, w pełni wyposażony, uzbrojony i wy-prowiantowany do drogi. 

Kiedy to nastąpi, znajdziemy chwilkę, żeby pomówić o wysadzeniu jego eminencji na ląd. 

Kropla krwi z przygryzionej wargi spłynęła alkadowi na podbródek. Bezsilny gniew 

doprowadzał  go  do  szaleństwa,  ale  nie  przesłonił  mu  nagiej  prawdy,  że  działa  potężnych 

fortów hawańskich i admiralskiej eskadry, w których zasięgu ten samotny okręt zuchwale stał 

na kotwicy, nic tu nie wskórają, dopóki jego świątobliwość prymas Nowej Hiszpanii siedzi w 

ładowni  pirata.  Tak  samo  próba  zdobycia  okrętu  szturmem  groziła  podobnym  śmiertelnym 

niebezpieczeństwem  kardynałowi,  będącemu  w  mocy  takich  zawziętych  i  krwiożerczych 

ludzi.  Za  wszelką  cenę  trzeba  uwolnić  jego  eminencję  i  to  jak  najszybciej.  Zważywszy 

wszystkie okoliczności, kto wie, czy nie należało dziękować Bogu, że pirackie żądania i tak 

są  dość  skromne.  Próbując  zachować  twarz,  wyprężył  się,  wypiął  brzuch  i  przemówił  do 

Blooda tonem pana strofującego służbę. 

-    Nie  pertraktuję  z  tobą.  Zawiadomię  jego  ekscelencję  kapitana  generalnego.  -  Z 

najwyższą  pokorą  zwrócił  się  do  kardynała.  -  Pozwólcie  mi  odejść,  eminencjo,  przyjąwszy 

zapewnienie,  że  nie  pozostawimy  was  w  tej  haniebnej  niewoli  ani  chwili  dłużej,  niż  to 

konieczne. Eminencja pozwoli, że się pożegnam. 

Złożył  bardzo  niski  ukłon  i  niechybnie  by  wyszedł,  gdyby  pilnie  przysłuchujący  się 

wszystkiemu kardynał mu pozwolił i nie zatrzymał go w pół kroku. 

-  Chwileczkę, mój panie. Jedną chwileczkę. Ja czegoś tu nie pojmuję. - W zamyśleniu 

zmarszczył brwi. - Ten człowiek opowiada o odszkodowaniu, o zwrocie zagrabionego mienia. 

Czy ma prawo używać tych terminów? 

Odpowiedzi udzielił Blood. 

-    Proszę,  żeby  wasza  eminencja  był  naszym  sędzią.  Właśnie  o  tym  sądzie  już 

wspominałem.  Żeby  wysłuchać  waszego  wyroku,  ośmieliłem  się  podnieść  rękę  na  waszą 

świątobliwość, za co mam nadzieję uzyskać od was rozgrzeszenie. 

I  w  parunastu  zwięzłych,  ostrych  zdaniach  opowiedział,  jak  ograbiono  kapitana 

Walkera w majestacie prawa. Kiedy opowieść dobiegła końca, kardynał, obrzuciwszy Blooda 

background image

wzgardliwym spojrzeniem, przemówił do kipiącego ze złości Hiszpana cichym, lecz pełnym 

oburzenia głosem. 

-    Nieprawdopodobna  bajeczka.  Oczywiście,  zmyślona.  Mnie  nie  zwiodła.  Żaden 

honorowy  Kastylijczyk  w  służbie  Jego  Katolickiej  Królewskiej  Mości  nie  może  być  winny 

tak  haniebnego  czynu.  Słyszysz,  szanowny  alkadzie,  jak  ten  nisko  upadły  pirat  naraża  swą 

nieśmiertelną duszę, dając fałszywe świadectwo prawdzie? 

Spocony  alkad  milczał  zbyt  długo,  jak  na  cierpliwość  jego  eminencji.  Nie  wierząc 

własnym oczom, kardynał aż pochylił się do przodu. 

-  Czyżby pan miał jakieś wątpliwości? 

-  Ja, znaczy się... Dios mio! - stękał don Hieronimo jak niepyszny. 

- W tym jest gruba przesada. To znaczy... 

-  Przesada! - Cichy głos nagle się podniósł i nabrał ostrości. 

- Więc to wszystko nie jest stekiem kłamstw? 

Alkad  tylko  się  skulił  i  zgarbił  w  ramionach,  i  uciekł  spłoszonymi  oczyma  przed 

surowym  spojrzeniem  prałata,  zapomniawszy  języka  w  gębie.  Kardynał  arcybiskup  z 

kamienną twarzą opadł na oparcie fotela. 

-    Może  pan  odejść  -  zakomunikował  złowróżbnie  cichym  głosem.  —  Poprosi  pan 

kapitana  generalnego  Hawany,  żeby  stawił  się  tu  przede  mną  osobiście.  Muszę  się  bliżej 

zapoznać z tą historią. 

-  On... on może zażądać glejtu - bąknął nieszczęsny alkad. 

-  Daję mu - rzekł kapitan Blood. 

-    Słyszał  pan?  Oczekuję  go  niezwłocznie.  -  I  majestatycznym  gestem  dłoni  w 

purpurowej rękawiczce, błyskającej szafirem pierścienia na palcu, odprawił don Hieronima. 

Oniemiały ze strachu alkad zgiął się w ukłonie do samej podłogi i wycofał się tyłem, 

jak gdyby sprzed królewskiego oblicza. 

O  ile  przyniesione  przez  don  Hieronima  nowiny  o  wstrząsającym,  świętokradczym 

zamachu  kapitana  Blooda  na  kardynała  arcybiskupa  Nowej  Hiszpanii  wprawiły  jego 

ekscelencję  kapitana  generalnego  w  osłupienie,  kosternację  i  straszliwą  wściekłość,  to 

dołączone  na  końcu  wezwanie  i  j  go  przyczyna  stały  się  dla  don  Ruiza pobudką  do  wprost 

nadludzkie aktywności. Wprawdzie stawił się na wezwanie z czterogodzinnym opóźnieniem, 

ale  stawił  się  wówczas  osobiście  i  z  takim  odzewem,  którego  przygotowanie  normalnemu 

Hiszpanowi w normalnych warunkach zabrałoby cztery dni. 

Mając niespokojne sumienie po tym, co usłyszał od swego alkada, don Ruiz Perera de 

Va  doro  y  Penascon  i  hrabia  Marcos  na  dodatek,  uważał  za  wskazane  nie  żałować  dla 

background image

kardynała arcybiskupa żadnych starań, ażeby jak najbardziej udobruchać jego eminencję. W 

oczywisty sposób przyszło mu na myśl, że niczym tak nie udobrucha i na pewno niczym nie 

wprawi  kardynała  w  lepszy  humor,  jak  wystąpiwszy  w  roli  bezpośrednio  wybawcy  jego 

eminencji  z  łap  przeklętego  pirata.  Dzięki  bezprzykładnym  w  całej  swej  karierze  zabiegom 

tak  sobie  zatem  to  wszystko  wykombinował,  żeby  stając  przed  obliczem  kardynała 

arcybiskup na pokładzie „Arabelli", mógł od ręki spełnić postawione przez kapitana Blooda 

warunki  -jak  zrozumiał  -  wypuszczenia  więźnia  na  włność.  Wspaniały  ów  wyczyn  jak  nic 

przepełni prałata podziwem i wdzięcznością, nie pozostawiając miejsca na jakieś głupstwa. 

Tak  oto  stał  się  prawdziwy  cud,  kiedy  bowiem  cztery  godziny  po  zejściu  alkada  z 

pokładu  „Arabelli"  dobił  do  niej  barkas  kapitana  -generalnego,  szerokopokładowa,  rejowa, 

dwumasztowa  brygantyna  została  przyholowani  na  stanowisko  w  odległości  kabla  od  rufy 

pirackiego okrętu, po tronie bakburty. Jakby tego było mało, za don Ruizem i podążającym za 

nim alkadem, wspinali się po trapie dwaj alguaziles, każdy z ciężkawą, drewnianą skrzynką 

na ramieniu. 

Kapitan  Blood  przedsięwziął  środki  ostrożności  na  wypadek  zdrady.  Przez  otwarte-

ambrazury  bakburty  groźnie  wyzierały  paszcze  dwudziestu  dział.  Wzdłuż  nadburcia  stali  w 

szeregu  marynarze,  niektórzy  nadzy  do  p  są,  inni  w  kompletnym  ubraniu,  jeszcze  inni  w 

najprawdziwszych  półpancerzach,  lecz  jak  zauważył  jego  ekscelencja,  wstępując  na 

śródokręcie, wszyscy trzymali muszkiety i zapalone lonty. 

Wysoki,  o  pociągłe  twarzy  z  wydatnym  nosem  don  Ruiz  wdział  odpowiedni  na  tak 

uroczystą  okazję,  wykwintny  czarny  strój  przybrany  złotymi  koronkami.  Na  piersi  zawiesił 

sobie  krzyż  świętego  Jakuba,  u  boku  szpadę  ze  złoconą  rękojeścią.  W  jednej  dłoni  trzymał 

długą  laskę,  w  drugiej  chusteczkę  obrzeżoną  złotą  lamówką.  Odpowiadając  na  powitalny 

ukłon Blooda, pogardliwie wykrzywił wąskie wargi pod czarnym wąsikiem. Ziemista bladość 

twarzy  świadczyła  o  jego  paskudnym  nastroju,  ukrywanym  pod  maską  buty.  Kapitan 

generalny nie bawił się też w żadne ceregiele. 

-    Spełniłem  twoje  bezczelne  warunki,  panie  piracie.  Tam  jest  żądany  okręt,  a  tu  w 

tych skrzynkach jest złoto, dwadzieścia tysięcy pesos. Teraz kolej na ciebie, żebyś dotrzymał 

swojej strony umowy i położył kres temu nikczemnemu świętokradztwu. 

Blood bez słowa odwrócił się i skinął na małego szypra z pomocnej Anglii, który stał 

za nim, mierząc don Ruiza wściekłym wzrokiem. 

-  Słyszał pan kapitanie Walker. - Blood wskazał skrzynki postawione przez alguaziles 

na pokrywie luku. - Jego ekscelencja mówi, że tam jest pańskie złoto. Proszę policzyć, zabrać 

background image

skrzynki,  przenieść  się  ze  swymi  ludźmi  na  pokład  owej  brygantyny,  postawić  żagle  i 

odpłynąć, dopóki ja tu jestem i zapewniam wam bezpieczne wyjście w morze. 

Osłupiały  i  wzruszony  mały  handlarz  żywym  towarem  oniemiał  wobec  tak  wielkiej 

hojności. Po chwili wyrzucił z siebie potok dziękczynnych słów, aż bełkotliwy ze wzruszenia 

i niespodziewanej radości. 

-    Szkoda  twojego  i  mojego  czasu,  przyjacielu  -  przerwał  mu  Blood  czym  prędzej.  - 

Chyba nie myślisz, że ja nie wiem o tym wszystkim -jaki to jestem wspaniały i szlachetny, i 

że to  był  twój  najszczęśliwszy dzień, kiedy posłałem ci  po trawersie kulę przed sam  dziób. 

Zmykajże, a szepnij w Anglii słówko za kapitanem Bloodem, gdy już tam dopłyniesz. 

-  Ale tyle złota - Walker wciąż nie mógł przyjść do siebie. - Może pan weźmie choć 

połowę? 

-   Daj  spokój! Cóż znaczy odrobina złota? Zapewniam  cię, że wiem  także, jak sobie 

wynagrodzić mój trud. Zabieraj swoich ludzi i płyńcie z Bogiem, mój przyjacielu. 

Uwolniwszy  wreszcie  palce  z  miażdżącego  uścisku  dłoni,  w  który  handlarz 

niewolnikami  włożył  wszystkie  swoje  uczucia,  nie  mogąc  wyrazić  ich  w  odpowiednich 

słowach,  Blood  poświęcił  uwagę  don  Ruizowi,  z  pogardliwym  spojrzeniem  i  grymasem  na 

ustach stojącemu opodal w towarzystwie alkada. 

-  Proszę za mną, to zaprowadzę panów do jego eminencji. Powiódł ich pod pokład, a 

Pitt z Wolverstonem zamknęli pochód. 

Ujrzawszy  majestatyczną  postać,  jaśniejącą  przepychem  purpury  na  skromnym  tle 

mnisich  habitów  w  mesie  oficerskiej,  don  Ruiz  z  nieartukułowanym  okrzykiem  podbiegł 

naprzód i gruchnął przed nią na kolana. 

-  Benedictus sis - szepnął prymas, podsuwając mu pierścień do pocałowania. 

-    Panie!  Eminencjo!  Że  też  te  wcielone  diabły  poddają  waszą  świątobliwość  takim 

poniżeniom! 

-  To nieważne, mój synu - odezwał się łagodny, melodyjny głos. - Ja i ci moi bracia w 

Chrystusie  z  wdzięcznością  przyjmujemy  poniżenia,  składając  je  w  ofierze  na  ołtarzu  Pana 

Miłosiernego.  Ważny  jest  i  budzi  moją  głęboką  troskę  powód  użyty  jako  pretekst  ku  temu 

wszystkiemu, powód, który poznałem dopiero dzisiaj rano. Powiedziano mi, panie hrabio, że 

w  imieniu  króla  odmówiliście  dostawy  towaru  uprzednio  sprzedanego  angielskiemu 

żeglarzowi, że zapłata wzięta za tenże towar, czyli pieniądze Anglika zostały skonfiskowane, 

że  on  sam  został  przegnany  z  pustymi  rękoma  i  postraszony  oskarżeniem  przed  Świętym 

Oficjum,  i  że  nawet  wtedy,  gdy  tak  ograbiony  odpłynął,  jedna  z  pańskich  guarda-costas 

ruszyła za nim w pościg i zatopiła mu okręt. Wysłuchałem tej historii, mój synu, i mimo że 

background image

twój  alkad  jej  nie  zaprzeczył,  ja  po  prostu  nie  mogę  uwierzyć,  żeby  hiszpański  szlachcic  i 

przedstawiciel  Jego  Katolickiej  Królewskiej  Mości  w  tej  części  świata  był  winny  takiego 

postępku. 

Don Ruiz wstał z klęczek. Na pociągłej twarzy blady był, jak nigdy. Zdecydował się 

jednak zachować beztroski ton i władczą postawę. Z odrobiną buty miał nadzieję przejść nad 

sprawą do porządku dziennego. 

-    To  wszystko  już  przeszłość,  eminencjo.  Była  pomyłka,  nie  ma  pomyłki,  bo  już 

zapłaciliśmy  za  nią  i  to  z  nawiązką,  jak  zaświadczy  ten  tutaj  obecny  kapitan  bukanierów. 

Przypłynąłem, żeby mieć zaszczyt odwiezienia waszej eminencji na ląd, gdzie oczekuje was 

radosne powitanie i wspaniale przyjęcie, do jakiego stęskniona Hawana szykuje się od kilku 

dni. 

Czarujący uśmiech don Ruiza przeszedł jednak bez echa. Na uduchowionym obliczu 

prymasa malowała się pełna smutku powaga, czoło pozostało nierozchmurzone. 

-  Ach! Więc przyznajesz się pan do pomyłki. Ale jej nie wyjaśniasz. 

Jeszcze  chwila,  a  choleryk  z  natury  i  od  dawna  nawykły  do  rozkazywania  kapitan 

generalny  by  zapomniał,  że  stoi  przed  kimś,  kto  w  rzeczy  samej,  jest  papieżem  Nowego 

Świata, człowiekiem, którego uprawnienia na tym terenie ustępowały jedynie królewskim, i 

któremu w pewnych sprawach nawet sam król musiał się podporządkować. Chociaż w porę to 

sobie don Ruiz przypomniał, jego odpowiedź nie była całkiem pozbawiona arogancji. 

-    Wyjaśnienie  raczej  by  się  okazało  nudne  dla  waszej  eminencji  i  cokolwiek 

niezrozumiałe, ponieważ kwestia dotyczy szczegółowych uprawnień mojego urzędu. Wielka i 

powszechnie  znana  wiedza  waszej  eminencji  chyba  nie  obejmuje  materii  będącej 

przedmiotem prawoznawstwa. 

Melancholijny uśmiech rozjaśnił piękne rysy. 

-  Obawiam się, że pan jest słabo zorientowany, don Ruiz. Musiał pan nic nie słyszeć o 

tym, że piastowałem wysoki urząd Wielkiego Inkwizytora Kastylii, inaczej wiedziałby pan - 

bo  jedno  wynika  z  drugiego  -  że  jestem  doktorem  prawa  zarówno  kanonicznego,  jak  i 

świeckiego.  Proszę  się  więc  nie  lękać,  że  ja  nie  nadążę  za  pańskim  prawniczym 

przedstawieniem  tego  przypadku,  a  już  o  nudzie  nie  warto  nawet  wspominać.  Mam  wiele 

nudnych obowiązków, mój synu, ale nie da się ich uniknąć z tego powodu. 

Kapitan  generalny  zdał  sobie  sprawę  z  konieczności  poddania  się  tej  zimnej, 

nieubłaganej presji. Stłumił złość, opanował nerwy i wynalazł kozła ofiarnego, który nijak by 

się nie ośmielił mu zaprzeczyć. 

background image

-    Krótko  mówiąc,  eminencjo,  do  tych  transakcji  doszło  bez  mojej  wiedzy,  za  zgodą 

alkada. - Głośne sapnięcie don Hieronima nie powstrzymało jego ekscelencji, który spokojnie 

ciągnął  dalej.  -  Kiedy  się  o  tym  dowiedziałem,  nie  miałem  wyboru,  jak  tylko  unieważnić  i 

zakup, i sprzedaż, ponieważ moim obowiązkiem jest stać na straży prawa, a prawo zabrania 

wszystkim cudzoziemcom handlu w dominiach Jego Katolickiej Królewskiej Mości. 

-    Co  do  tego  nie  ma  żadnych  wątpliwości.  Lecz  o  ile  mi  wiadomo,  Anglik  z  góry 

zapłacił za towar. 

-  Przehandlował niewolników, eminencjo. 

-    Nieważne,  co  przehandlował.  Czy  zwrócono  mu  jego  niewolników  po 

unieważnieniu transakcji? 

-    Prawo,  które  złamał,  przehandlowując  niewolników,  nakazywało  również  ich 

konfiskatę. 

-  Zazwyczaj tak to się kończy. Ale ta sprawa, o ile mi wiadomo, nie jest zwyczajna. 

Doszły mnie słuchy, że pański alkad namówił Anglika do tej sprzedaży niewolników. 

-  Mnie też namawiał dziś rano do sprzedaży moich - wtrącił Blood i szerokim gestem 

wskazał  kardynała  arcybiskupa  z  towarzyszącymi  mu  zakonnikami.  -  Nie  uczy  się  na 

własnych błędach ten pański alkad. Może pan nie chce, żeby on się uczył. 

Ignorując Blooda, don Ruiz ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami. 

-    Wasza  eminencja  chyba    nie  oczekuje  ode  mnie  legalizacji  nieprawości  mojego 

podwładnego?  -  Pozwoliwszy  sobie  na  uśmieszek,  dorzucił  sofistyczny  argument,  którym 

pognębił kapitana Walkera. 

-  Jeśli ktoś popełni zabójstwo, nie uniewinnia zabójcy niczyja namowa do zbrodni. 

-  Bardzo sprytne. Muszę to sobie przemyśleć. Jeszcze do tego wrócimy. 

Przygryzając wargę, don Ruiz pokłonił się nisko. 

-  Do usług waszej eminencji. A na razie, mój barkas zabierze waszą eminencję na ląd. 

Kardynał  powstał,  wysoki  i  imponujący  w  purpurowej  sutannie,  którą  obciągnął  na 

sobie.  Zakapturzeni  dominikanie,  dotychczas  nieruchomi  jak  posągi,  poruszyli  się  na  ten 

widok, wracając do życia. Jego eminencja przemówił do nich. 

-    Pamiętajcie,  moje  dzieci,  ofiarować  dziękczynną  modlitwę  za  szczęśliwe 

uwolnienie. Chodźmy. 

Ledwo postąpił krok naprzód, został jednak zatrzymany przez kapitana Blooda. 

-    Jeszcze  trochę  cierpliwości,  eminencjo.  To  jeszcze  nie  koniec.  Kardynał  uniósł 

głowę, marszcząc zachmurzone czoło. 

-  Jak to? Co jeszcze zostało? 

background image

Odpowiedź  Blooda  była  przeznaczona  raczej  dla  patrzącego  spode  łba  kapitana 

generalnego, a nie prałata. 

-  Jak dotąd, załatwiliśmy li tylko sprawę restytucji. A gdzie kompensata? 

-  Kompensata! - zawołał prymas, po raz pierwszy tracąc swój wspaniały spokój. - Co 

to znaczy? - zapytał surowo. - Czy pan łamie dane słowo? 

-    Przynajmniej  tego  jednego  nigdy  mi  nie  zarzucono.  Nie  łamię  słowa.  Wręcz 

przeciwnie,  dotrzymuję  je  co  do  joty.  Obiecałem  alkadowi  tylko  tyle,  że  po  dokonaniu 

restytucji, omówimy kwestię lądowania waszej eminencji. I niczego więcej. 

Don Ruiz pokazał białe zęby w nienawistnym, złym uśmiechu. 

-  Pięknie. No dobra. Co dalej zbóju? 

-    Okazałbym  brak  szacunku  dla  jego  eminencji  prymasa  Nowej  Hiszpanii,  ustalając 

okup za niego na mniej niż sto tysięcy dukatów. 

Don Ruiz ze świstem złapał oddech. Posiniał. Szczęka mu opadła. 

-  Sto tysięcy dukatów! 

-  Tyle na dzisiaj. Jutro mogę być mniej skromny. 

Kapitan  generalny  z  wściekłością  obrócił  się  do  kardynała,  wymachując  rękoma  jak 

szalony. 

-  Wasza eminencja słyszy, czego teraz żąda ten łotr? 

Lecz odzyskawszy już swój nieziemski spokój, kardynał nie dał się drugi raz wytrącić 

z równowagi. 

-  Cicho, mój synu. Cicho! Wystrzegajmy się śmiertelnego grzechu, jakim jest gniew, 

który  i  tak  nie  przyśpieszy  mojego  wyjścia  na  wolność,  do  apostolskiej  pracy  oczekującej 

mnie w Hawanie. 

Żeby  skłonić  don  Ruiza  do  ustępstwa  trzeba  by  czegoś  dużo  więcej,  niż  takie 

wezwanie,  gdyby  szalejąca  w  nim  furia  i  żądza  krwawej  zemsty  nie  podszepnęły  mu 

rozwiązania.  Lekko  trzęsąc  się  od  tłumionego  gniewu,  ale  dostatecznie  panując  nad  sobą, 

kiwnął  głową,  jak  gdyby  usłyszał  rozkaz  i  w  stosunkowo  grzecznych  słowach  przyrzekł 

natychmiast dostarczyć pieniądze, aby jego eminencja czym prędzej wyszedł na wolność.               

Za to już w barkasie, wracając z alkadem na ląd, kapitan generalny wcale nie krył się, 

że nie tyle mu idzie o wolność dla kardynała, co o zniszczenie zuchwałego pirata, który pobił 

go jego własną bronią. 

-  Dureń dostanie złoto na swoją zgubę.                                  

Alkad ponuro pokręcił głową.                  

-  Straszna cena. Mój Boże! Sto tysięcy!   

background image

-  Trudno. - Don Ruiz niemal dawał do zrozumienia swoim zachowaniem, że uważa tę 

sumę  za  tani  koszt  zabicia  człowieka,  który  go  tak  bardzo  poniżył,  że  on  sam,  kapitan 

generalny Hawany, pan życia i śmierci w tych stronach, został zepchnięty do pozycji uczniaka 

skazanego  na  rózgi.  -1  wcale  nie  jest  aż  tak  wygórowana.  Admirał  wielkiego  oceanu 

wyznaczył  pięćdziesiąt  tysięcy  dukatów  nagrody  za  głowę  kapitana  Blooda.  Ja  tylko 

podwoiłem tę sumę - ze szkatuły królewskiej. 

-  Jednak pieniądze markiza Riconete'a nie przepadną. Natomiast nasze pójdą na dno 

razem z tym łotrem. 

-    Może  uda  się  je  odzyskać.  Zależy,  gdzie  go  poślemy  na  dno.  Tam,  gdzie  teraz 

kotwiczy,  nie  ma  więcej  niż  cztery  sążnie  i  w  ogóle  po  tej  stronie  jest  płytko,  aż  do  samej 

mielizny.  Ale  nie  w  tym  rzecz.  Chodzi  o  sprowadzenie  kardynała  arcybiskupa  na  ląd,  żeby 

skończyła się ta cholerna nietykalność pirackiego okrętu. 

-  Czy aby na pewno się skończy? Ten chytry diabeł zażąda gwarancji i przysiąg. 

Drapieżny uśmiech wykrzywił sine wargi don Ruiza. 

-  Dostanie je. Wszystkie gwarancje, wszystkie przysięgi, jakich tylko zapragnie. Nikt 

przy zdrowych zmysłach nie traktuje poważnie przysięgi złożonej pod przymusem. 

Nie podniosło to alkada na duchu.                                 

-  Jego eminencja będzie innego zdania.                        

-  Jego eminencja?                                                           

-  Chyba pan nie wątpi, że ten przeklęty pirat zażąda od jego eminencji przyrzeczenia - 

glejtu  na  swobodne  wyjście  z  portu.  Widzieliśmy,  co  to  za  człowiek,  ten  kardynał  - 

ograniczony, fanatyczny świętoszek, kurczowo trzymający się danego słowa. Niedobrze brać 

księży na sędziów. Nie nadają się do tej roli. Nie mają w sobie za grosz człowieczeństwa, za 

grosz  zrozumienia.  Co  ten  prałat  ślubuje,  tego  dotrzyma,  obojętnie  gdzie  i  jak  mu  się 

wypsnęła taka przysięga. Kapitanowi generalnemu z trwogi pociemniało na chwilę w oczach. 

Wystarczyło  jednak,  że  trochę  pomyślał,  a  w  swoim  pokrętnym  umyśle  znalazł  wyjście. 

Roześmiał się ponownie. 

-  Dziękuję ci, don Hieronimo, za ostrzeżenie. Ja jeszcze niczego nie ślubowałem, ani 

nie ślubują ci, którym zamierzam zaufać i którzy bezpośrednio otrzymają moje rozkazy. 

Powróciwszy  do  pałacu,  nie  zajął  się  od  razu  sprawą  okupu  za  kardynała,  tylko 

wezwał jednego ze swych oficerów. 

-    Kardynał  arcybiskup  Nowej  Hiszpanii  wyląduje  dziś  wieczorem  w  Hawanie  - 

oznajmił.  -  Ażeby  oddać  mu  honory,    a  także  powiadomić  miasto  o  tym  szczęśliwym 

background image

wydarzeniu, nakazuję oddać z mola salut armatni. Proszę wziąć kanoniera i stanąć przy nim. 

W chwili, gdy jego eminencja postawi stopę na brzegu, każe pan kanonierowi dać ognia. 

Odprawiwszy jednego oficera, wezwał drugiego. 

-  Proszę siadać na koń i co tchu pędzić do La Fuerza, potem El Morro i La Punta. W 

moim imieniu rozkaże pan komendantowi każdego z fortów wycelować działa na ten wielki, 

czerwony  okręt  pod  angielską  flagą,  stojący  tam  na  kotwicy.  Następnie  niech  czekają  na 

sygnał, którym będzie wystrzał z działa na molo, kiedy kardynał arcybiskup Nowej Hiszpanii 

zejdzie  na  ląd.  Natychmiast  po  usłyszeniu  wystrzału,  mają  otworzyć  ogień  i  zatopić  ów 

piracki okręt. Niech to będzie zupełnie jasne. 

Zapewniwszy,  że  wszystko  jest  zupełnie  jasne,  oficer  odjechał  z  rozkazami,  a  don 

Ruiz  poświęcił  swoją  uwagę  uszczupleniu  królewskiej  szkatuły  o  złoto  niezbędne  do 

wykupienia kardynała z niewoli. Uwinął się tak prędko, że przed godziną czwartą po południu 

zawitał u burty „Arabelli" i z jego barkasu wywindowano cztery ciężkie skrzynki na pokład 

pirata. Widok kardynała arcybiskupa na górnym pokładzie rufowego kasztelu pokrzepił don 

Ruiza i  wiernie towarzyszącego mu  alkada na duchu. W sutannie i  purpurowym  kapeluszu, 

mając  przed  sobą  gołogłową  postać  braciszka  Domingo,  a  za  sobą  rząd  pozostałych 

dominikanów skromnie zakapturzonych, jego eminencja niewątpliwie czekał już w gotowości 

do podróży na ląd. Ta gotowość oraz pewna swoboda, jaką już cieszył się kardynał, a o której 

świadczyła  sama  jego  obecność  na  rufie,  ostatecznie  upewniły  don  Ruiza,  że  z  chwilą 

zapłacenie okupu nastąpi kres świętokradczej niewoli i żadne dalsze przeszkody nie opóźnią 

pożegnania jego eminencji z tym zapowietrzonym okrętem. Usunięcie jego świątobliwości z 

„Arabelli"  pozbawi  ją  ochronnego  parasola,  a  wtedy  działa  hawańskich  fortów  raz  -  dwa 

pogruchoczą  jej  wręgi.  Myślami  będąc  już  przy  swoim  tryumfie,  don  Ruiz  nie  potrafił  się 

powstrzymać  od  przybrania  tonu  właściwego  przedstawicielowi  króla,  przemawiającego  do 

pirata w osobie Blooda, który czekał u szczytu trapu. 

-    Maldito  ladrón  -  przeklęty  łotrze  -  masz  tu  swoje  złoto,  cenę  świętokradztwa,  za 

które będziesz się smażył w piekle przez całą wieczność. Policz pieniądze i wynoś się. 

Blood puścił obelżywe słowa mimo uszu, jakby dotyczyły kogoś innego. Pochyliwszy 

się  nad  masywnymi  skrzynkami,  otworzył  wszystkie  po  kolei,  obrzucając  ich  połyskliwą 

zawartość pobieżnym, lecz taksującym spojrzeniem. Następnie przywołał swego nawigatora. 

-  Jeremiaszu, tu jest złoto. Każ je wrzucić pod pokład. Przyjmujemy - dodał niemal z 

lekceważeniem - że rachunek się zgadza. 

-  Zwracając się ku rufie i purpurowej postaci przy relingu podniósł głos. 

background image

-    Księże  kardynale,  okup  został  przyjęty  i  barkas  kapitana  generalnego  czeka,  żeby 

was zabrać na ląd. Ekscelencja musi jedynie dać słowo, że będzie nam wolno odpłynąć bez 

wstrętów, przeszkód czy pościgu. 

Kapitan  generalny  wykrzywił  wargi  w  nikłym  uśmieszku  pod  wąsem.  Chytrość 

człowieka przejawia się w słowach obliczonych na uśpienie czujności przeciwnika i takie też 

słowa dobrał don Ruiz, wyrażając swoją nienawiść. 

-  Teraz możesz odpłynąć bez wstrętów czy przeszkód, hultaju. Ale jeśli kiedykolwiek 

spotkamy się na morzu, a kiedyś się spotkamy... 

- Zawiesił głos. 

-    ...to  zapewne  będę  miał  przyjemność  powiesić  cię  na  rei,  boś  krzywoprzysięzca  i 

okryty hańbą złodziej, a nie hiszpański szlachcic 

- dokończył za niego Blood. 

Zbliżający się kardynał przystanął u szczytu zejściówki na śródokręcie, żeby udzielić 

mu reprymendy za owe słowa. 

-   Kapitanie  Blood,  pańska  groźba jest  równie uwłaczająca, jak niezgodne z prawdą, 

mam nadzieję, są pańskie pomówienia. 

Don  Ruiz  mało  się  nie  udusił  z  osłupienia,  chyba  bardziej  rozjuszony  kardynalską 

reprymendą niż groźbą i obelgami Blooda, które ją spowodowały. 

-  Wy macie nadzieję! - wykrzyknął. - Wasza eminencja ma nadzieję! 

-  Chwileczkę! - Wiodąc za sobą sznureczek zakonników, kardynał pomaleńku zszedł 

na  główny  pokład  i  stanął  przed  nimi  -  istne  wcielenie  nieograniczonej  potęgi  i  majestatu 

Kościoła.  -  Powiedziałem,  że  mam  nadzieję,  że  oskarżenia  są  nieprawdziwe,  co  zakłada 

wątpliwość, która pana obraziła. Za tę wątpliwość, don Ruiz, mam nadzieję niebawem prosić 

pana o wybaczenie. Pierwej muszę jednak poprosić pana o wyjaśnienie czegoś, co gnębi mnie 

od pańskiej ostatniej wizyty. 

-    Na  brzegu  będę  służył  waszej  eminencji  szczegółową  odpowiedzią  na  każde 

pytanie. 

I  z  tymi  słowy  don  Ruiz  zbliżył  się  do  burtowego  trapu,  zapraszając  kardynała  do 

barkasu.  Stanąwszy po drugiej stronie u s/czy tu  trapu, Blood  z kapeluszem  w dłoni czekał, 

jak grzeczność nakazuje gospodarzowi żegnającemu gości. Prymas jednakże nie ruszył się z 

miejsca. 

-    Jest  jedno  pytanie,  don  Ruiz,  wymagające  odpowiedzi,  zanim  przystanę  na 

wylądowanie w rządzonej przez pana prowincji. 

background image

Minę  miał  tak  surową  i  władczą,  że  kapitan  generalny,  przed  którego  spojrzeniem 

drżeli  ludzie,  zapomniał  ze  strachu  języka  w  gębie.  Kardynał  przeniósł  z  niego  wzrok  na 

towarzyszącego mu don Hieronimo i właśnie alkadowi zadał to kluczowe pytanie. 

-    Seńor  alkad,  dobrze  zważ  to,  co  mi  odpowiesz,  albowiem  twój  urząd,  a  może  i 

więcej, zależy w tej chwili od twojej prawdomówności. Co się stało z towarem, stanowiącym 

własność owego angielskiego żeglarza, którą kapitan generalny kazał panu skonfiskować? 

 

Rozbiegane  oczy  don  Hieronimo  patrzyły  wszędzie,  tylko  nie  na  inkwizytora. 

Zastraszony, ani myślał odpowiadać inaczej, jak z miejsca i szczerze. 

-  Towar Anglika został sprzedany, eminencjo.    

-  A uzyskane złoto? Co z nim się stało? 

-    Złoto  przekazałem  jego  ekscelencji  kapitanowi  generalnemu.  Około  dwunastu 

tysięcy dukatów. 

Don Ruiz z wysoko uniesionym czołem i pogardliwym, wyzywającym grymasem na 

ustach,  w  grobowej  ciszy  wytrzymał  świdrujące  spojrzenie  surowych,  smutnych  oczu 

kardynała. Lecz następne pytanie zmyło bez śladu tę butę z jego oblicza. 

-  Czy kapitan generalny Hawany jest również podskarbim królewskim? 

-  Oczywiście, że nie, eminencjo - chcąc nie chcąc powiedział don Ruiz. 

-  A czy to złoto za towar skonfiskowany w imieniu waszego pana i władcy zostało z 

kolei przekazane do szkatuły królewskiej? 

-  Jeszcze nie, eminencjo. Ale... 

-    Jeszcze  nie!  -  Kardynał  przerwał  mu  w  pół  słowa,  tym  swoim  cichym  głosem,  w 

którym dał się słyszeć pomruk gromu. - Jeszcze nie? Przecież to już cały miesiąc od tamtych 

wydarzeń.  Otrzymałem  odpowiedź,  mój  panie.  Niestety,  nie  wyrządziłem  wam  krzywdy 

posądzeniem  o  to,  że  urzędnik  Korony  interpretujący  prawo  z  taką  pokrętną  sofistyką,  jaką 

zaprezentowaliście mi dzisiejszego ranka, chyba nie może być uczciwym człowiekiem. 

-  Eminencjo! 

To  już  był  ryk  gniewu.  Nie  panując  nad  sobą,  don  Ruiz  z  posiniałą  twarzą  postąpił 

krok naprzód. W każdej sytuacji wybuchnąłby gniewem na takie słowa. Ale publicznej bury i 

zniewag  z  ust  tego  klechy,  wydania  na  szyderstwa  i  pośmiewisko  zgrai  piratów,  czegoś 

takiego  nie  zniósłby  żaden  kastylijski  szlachcic.  Spieniony  ze  złości  szukał  godnej 

odpowiedzi na tę zniewagę, gdy prymas, jakby czytając w jego myślach, tak zgromił go, że 

wszelki gniew wyparował z nieszczęśnika, ustąpiwszy miejsca trwodze. 

background image

-    Zamilcz!  Ośmielasz  się  podnosić  na  nas  głos?  Krótką  drogą  idziesz  do  złota,  ale 

jeszcze  krótszą  do  hańby.  Nie  koniec  na  tym.  Aby  nieszczęsny  angielski  marynarz  w 

milczeniu dał się ograbić, zagroziłeś mu Świętym Oficjum i spaleniem w ogniu wiary. Nawet 

prawdziwy chrześcijanin, a zwłaszcza prawdziwy chrześcijanin bardziej niż ktokolwiek inny 

winien wiedzieć, że kto powołuje się na 

Święte Oficjum w tak nikczemnym celu, ten sam się wystawia na sprawiedliwy gniew 

inkwizycji. 

Od straszliwej groźby w ustach niedawnego wielkiego inkwizytora, jego tonu i słów 

podważających prawdziwość chrześcijaństwa don Ruiza, niczym od pioruna z jasnego nieba 

struchlało  serce  w  kapitanie  generalnym  Hawany.  Stał  przerażony,  już  widząc  oczyma 

wyobraźni, jak zostaje odsądzony od czci i wiary, zrujnowany, odesłany do kraju, oskarżony 

w auto-da-fe, pozbawiony wszelkiej godności, a w końcu i życia. 

-  Panie! 

To był żałosny lament złamanego człowieka. Don Ruiz błagalnie wyciągnął ręce. 

-  Ja nie widziałem... 

-    W  to  wierzę.  Occulus  habent  et  not  videbunt.  Człowiek  widzący  nigdy  by  się  nie 

naraził na takie niebezpieczeństwo. 

Kardynał  nagle  odzyskał  swój  dawny  spokój.  Przez  chwilę  stał  zadumany  wśród 

otaczającej  go  pełnej  szacunku  ciszy.  Wreszcie  podszedł  i  z  westchnieniem  wziął  hrabiego 

Marcosa za ramię. Oddalił się z nim na stronę. Pod forkasztelem, poza zasięgiem słuchu całej 

reszty zebranych, przemówił bardzo łagodnie. 

-    Wierz  mi,  że  boleję  nad  tobą  mój  synu.  Humanum  es  t  errare.  Wszyscy  jesteśmy 

grzeszni.  Gdzie mogę, okazuję miłosierdzie, bo sam  potrzebuję miłosierdzia. Przeto uczynię 

wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, choć nie mogę wiele. Znalazłszy się na Kubie w 

twoim  kapitanacie  generalnym,  ja  jako  inkwizytor  wiary  będę  zmuszony  uznać  wytoczenie 

procesu  w  twojej  sprawie  za  mój  święty  obowiązek.  I  z  konieczności  taki  proces  musi  cię 

zniszczyć.  Żeby  tego  uniknąć,  mój  synu,  ja  nie  wyląduję,  dopóki  ty  sprawujesz  tutaj  urząd 

kapitana generalnego. Ale to wszystko, co mogę uczynić. Posuwając się tak daleko, być może 

nawet  popełniam  grzech  sofistyki.  Muszę  jednak  myśleć  nie  tylko  o  tobie,  i  nie  tylko  o 

dobrym  imieniu  dumnej  Kastylii,  lecz  również  o  honorze  całej  Hiszpanii,  niechybnie 

splamionej  hańbą  jednego  z  jej  wielkorządców.  Rozumiesz,  że  zarazem  nie  wolno  mi 

dopuścić, by ten, kto aż tak rażąco zawiódł zaufanie króla, nadal piastował swój urząd, ani by 

wykroczenie uszło mu płazem. 

background image

- Milczał przez chwilę, podczas gdy don Ruiz ze spuszczoną głową czekał w pokorze, 

wiedząc, że zaraz usłyszy nieodwołalny wyrok. 

-    Dziś  jeszcze  pod  dowolnym  pretekstem  ustąpisz  z  generalnego  kapitanatu  i 

odpłyniesz  pierwszym  statkiem  do  Hiszpanii.  A  wówczas,  dopóki  nie  wrócisz  do  Nowego 

Świata, ani nie obejmiesz żadnego państwowego urzędu w kraju, dopóty ja nie przyjmę twego 

wykroczenia oficjalnie do wiadomości. Nic więcej nie mogę zrobić. I niech mi Bóg wybaczy, 

jeśli już zrobiłem za wiele. 

Wyrok był wprawdzie surowy, ale załamany człowiek wysłuchał go i przyjął niemalże 

z  ulgą,  albowiem  nie  przypuszczał  w  najśmielszych  rojeniach,  że  tak  łatwo  wywinie  się  od 

kary. 

-  Niechaj tak będzie, eminencjo  - wyjąkał, nie podnosząc spuszczonej głowy. Nagle 

ją  podniósł  i  zrozpaczonym,  osłupiałym  wzrokiem  spojrzał  w  pełne  współczucia  oblicze 

kardynała. 

-  Skoro jednak wasza eminencja nie ląduje...? 

-    Nie  troszcz  się  o  mnie.  Wcześniej  już  wybadałem  tego  kapitana  Blooda, 

przewidując  taką  decyzję.  Zawiezie  mnie  do  San  Domingo.  Tam  złapię  okręt,  żeby  wrócić 

tutaj, do Hawany, a ty sobie tymczasem zdążysz odpłynąć do kraju. 

Don  Ruiz  ujrzał,  jak  w  ten  oto  sposób  koło  nosa  przechodzi  mu  nawet  zemsta  na 

owym przeklętym morskim rabusiu, który doprowadził do jego zguby. Podjął ostatnią, słabą, 

rozpaczliwą próbę odwrócenia chociaż tej sytuacji. 

-  Eminencja chce zaufać piratom, którzy już raz... Nie dane mu było dokończyć. 

-  Na tym świecie, mój synu, nauczyłem się pokładać ufność raczej w Niebiosach, niż 

w  człowieku.  A  ten  bukanier,  mimo  jego  wszystkich  grzechów,  jest  synem  prawdziwego 

Kościoła  i  przekonałem  się,  że  sumiennie  dotrzymuje  danego  słowa.  Jeżeli  istnieje  jakieś 

ryzyko, muszę je ponieść. Postaraj się swoim przyszłym postępowaniem, żebym poniósł je w 

dobrej sprawie. A teraz odejdź z Bogiem, don Ruizie. Nie zamierzam dłużej cię zatrzymywać 

bez powodu. 

Kapitan  generalny  przyklęknął,  ucałował  kardynalski  pierścień  i  poprosił  o 

błogosławieństwo.  Prymas  Nowej  Hiszpanii  uniósł  prawą  dłoń  z  wyciągniętymi  dwoma 

palcami i uczynił kciukiem znak krzyża nad jego pochyloną głową. 

-  Benedictus  sis.  Pax  Domini  sit  semper  tecum.  Niech  światłość  łaski  wskazuje  ci 

lepsze drogi na przyszłość. Idź z Bogiem. 

Należy jednak wątpić, czy don Ruiz odszedł w pokoju, jak miał przykazane, pomimo 

całej jego skruszonej pozy u stóp kardynała. Potykając się jak ślepiec ruszył do trapu, krótko 

background image

wezwał  alkada do powrotu  i  nie zaszczyciwszy  nikogo więcej  ani  jednym  spojrzeniem, czy 

słowem, zlazł do barkasu. 

Podczas  gdy  don  Ruiz  z  alkadem  we  wzajemnym  zrozumieniu  dla  swej  wściekłości 

wyzywali kardynała arcybiskupa od nadętych, wścibskich, cholernych klechów, okręt Blooda 

podnosił kotwicę. „Arabella" pod pełnymi żaglami przeparadowała między potężnymi fortami 

i  wyszła  z  Zatoki  Hawańskiej,  nie  zaczepiona  przez  Hiszpanów,  którym  widok 

przechadzającej  się  po  rufie,  imponującej,  purpurowej  postaci  nie  pozwolił  dać  ognia  z 

sygnałowej armaty. 

I tak doszło do tego, że kiedy dwa tygodnie później wielki galeon „Święta Weronika" 

w feerii flag i wimpli, i grzmiąc z dział na powitanie, wszedł do Zatoki Hawańskiej, nie było 

kapitana generalnego do oddania honorów przybywającemu prymasowi Nowej Hiszpanii. A 

niziutki,  pękaty,  choleryczny  prałat,  zirytowany  brakiem  jakichkolwiek  ceremonii 

powitalnych, rozeźlił się już całkiem nie na żarty, gdy zbaraniały alkad, zdający się niespełna 

rozumu, o mało co nie potraktował jego eminencji jak oszusta. 

Yberville  wyzuty  z  purpurowych  splendorów,  które  razem  z  mnisi-mi  habitami 

naprędce skombinowano na Sainte-Croix, nadymał się w owych dniach i puszył na pokładzie 

„Arabelli", że od kiedy  został bukanierem,  świat  stracił w jego osobie wielkiego dostojnika 

Kościoła.  Kapitan  Blood  przyznawał  mu  rację  co  najwyżej  w  tym,  że  chodziło  o  stratę 

wielkiego  aktora.  Snęli,  którego  natura  wyposażyła  w  tonsurę  wprost  stworzoną  do  roli 

braciszka Domingo, jako heretyk całkowicie się zgadzał z kapitanem Bloodem.                             

 

 

background image

 

ROZDZIAŁ 6 – ZADURZONA HIDALGA 

 

Metys  z  załogi  francuskiego  brygu  przywiózł  na  Tortugę  wiadomość  o  zajściu,  w 

którym  nieszczęsny  James  Sherarton  postradał  życie.  Paskudna  to  była  historia.  Pokrótce 

rzecz miała się tak. 

Sherarton ze swymi angielskimi nurkami łowił perły w Zatoce Wenezuelskiej, opodal 

jednej z Espada Keys, u wejścia do Jeziora Maracaibo. Poławiacze zebrali już bogate żniwo, 

gdy napadła ich hiszpańska fregata i  nie zadowoliwszy się zagarnięciem  angielskiego słupa 

razem  z  perłami,  Hiszpanie  wyrżnęli  wszystkich  w  pień  -dwunastu  zacnych,  poczciwych 

ludzi,  których  jedyną  zbrodnią  była  sama  obecność  na  wodach  Nowego  Świata,  do  czego 

Hiszpania nie uznawała praw żadnej innej nacji, prócz swojej własnej. 

W tawernie „U króla Francji", gdzie Metys opowiadał o tej rzezi z mrożącymi krew w 

żyłach szczegółami, akurat bawił kapitan Blood. 

-  Hiszpania  zapłaci  -  rzekł.  A  dając  wyraz  swojemu  romantycznemu  poczuciu 

sprawiedliwości, dodał: - I to zapłaci perłami. 

Zatrzymał dla siebie pomysł, jaki na poczekaniu przyszedł mu do głowy. Pomysł tyleż 

nagły, co oczywisty. Wystarczyła wzmianka o poławiaczach pereł, żeby Blood przypomniał 

sobie Rio de La Hacha, najbardziej perłodajne łowiska Morza Karaibskiego, przysparzające 

królowi  Filipowi  nieprzebranych  bogactw.  Nie  po  raz  pierwszy  zaświtała  Bloodowi  myśl  o 

najeździe  na  źródło  hiszpańskich  skarbów,  lecz  dostrzegając  trudności  i  niebezpieczeństwa 

przedsięwzięcia, zwykle odkładał je na korzyść innych, łatwiejszych i bliższych operacji,                        

Co do owych trudności i niebezpieczeństw, nigdy nie były one większe niż właśnie w 

tej chwili, gdy niemal zakrawało na to, że sama słusznie urażona Nemezis wyznaczyła go na 

swe  karzące  ramię.  Blood  miał  doskonałe  rozeznanie  sytuacji.  Wiedział,  że  hiszpański 

admirał wielkiego oceanu, markiz Riconete z potężną eskadrą i ze zdwojoną czujnością krąży 

po  przybrzeżnych  wodach  kontynentu.  Po  tym,  jak  został  wystrychnięty  na  dudka  w  San 

Domingo,  admirał  wstydził  się  pokazać  w  Hiszpanii,  dopóki  nie  zmyje  z  siebie  tej  hańby. 

Miarą  jego  zawziętości  niech  będzie  rozesłana  na  wszystkie  strony  wiadomość,  że  wypłaci 

ogromną sumę pięćdziesięciu tysięcy pesos za żywego lub martwego kapitana Blooda, albo za 

informację,  która  przyczyni  się  do  ujęcia  pirata.  Zatem  jeśli  wyprawa  na  Rio  de  La  Hacha 

miała  się  powieść,  należało  ją  przeprowadzić  przede  wszystkim  z  zaskoczenia  i 

błyskawicznie. Piraci winni się znajdować już daleko z łupem, zanim admirał zacznie choćby 

background image

podejrzewać  ich  obecność  u  wybrzeży.  W  tym  celu  kapitan  Blood  postanowił  najpierw 

przeprowadzić osobiście rekonesans i dokładnie zapoznać się z terenem, żeby podczas ataku 

nie miały miejsca żadne niespodzianki. 

Odrzuciwszy  swój  zwykle  wytworny  strój,  złote  galony  i  brabanc-kie  koronki, 

przyoblekł wysoką postać w szary samodział, wełniane pończochy, prosty, lniany kołnierz i 

kapelusz bez przybrania. Na głowie zawiązał czarną jedwabną chustę, zamiast peruki. W tym 

przebraniu,  pozostawiwszy  na  Tortudze  swoją  piracką  flotę,  liczącą  wówczas  cztery  okręty 

obsadzone  przez  blisko  tysiąc  bukanierów,  samotnie  popłynął  handlowym  statkiem  do 

Curaęao, skąd dalej zabrał go holenderski „Loewen", regularnie kursujący tam i z powrotem 

pomiędzy  wyspą  a  Cartageną.  Blood  przedstawił  się  jako  handlarz  skórami,  przybierając 

nazwisko Tormillo oraz mieszane holendersko-hiszpańskie pochodzenie. Na molo Rio de La 

Hacha  wysiadł  w  poniedziałek.  W  drodze  powrotnej  z  Cartageny  Holender  miał  w  piątek 

zawinąć do Rio de La Hacha, choćby tylko po to, żeby zabrać senora Tormillo z powrotem na 

Curacao. Dla pewności, że holenderski szyper solennie dotrzyma obietnicy, Blood zdążył się 

zaprzyjaźnić  z  nim  w  najlepsze,  głównie  za  sprawą  nadmiernych  ilości  wspólnie  spożytego 

bumbo. 

Wysiadłszy z szalupy Holendra na ląd wynajął pokój w „Escudo de 

Leon",  przyzwoitej  gospodzie  w  lepszej  dzielnicy  miasta  i  rozgłosił  wszem  i  wobec, 

że do Rio de La Hacha przyjechał zakontraktować skóry. Szybko znalazł dostawców, budząc 

ich  szacunek  wielkością  zamówień,  a  uśmieszek  politowania  swoją  zgodą  na  wyśrubowane 

ceny. W pogoni za interesami swobodnie przemierzał miasto wzdłuż i wszerz, przy okazji nie 

przegapiając niczego godnego uwagi i zbierając potrzebne mu informacje. Tak pracowicie i 

pożytecznie spędzał czas, że w czwartek wieczorem nie miał tu już nic do roboty. Dokładnie 

zapoznał  się  z  uzbrojeniem  twierdzy  portowej,  z  rozmieszczeniem,  rodzajem  wojsk  i 

liczebnością  garnizonu,  z  położeniem  i  fortyfikacjami  królewskiej  skarbnicy,  gdzie 

przechowywano  zbiory  pereł;  nawet  udało  mu  się  z  bliska  przyjrzeć  łodziom  na  łowisku  i 

poławiaczom pereł nurkującym pod osłoną dziesięciodziałowej guarda-costa oraz ustalić, że 

markiz  Riconete,  rozesławszy  szybkie  okręty  patrolowe,  sam  na  główną  kwaterę  eskadry 

obrał sobie odległą o sto pięćdziesiąt mil na południowy zachód Cartagenę. Mało tego, Blood 

wymyślił i dopracował w szczegółach plan uniknięcia hiszpańskich patroli morskich i wzięcia 

miasta  przez  zaskoczenie,  co  by  umożliwiało  rabunek  skarbnicy,  zanim  admiralska  eskadra 

zdąży przybyć z odsieczą. 

W  czwartek  pod  wieczór  wrócił  zadowolony  do  swego  pokoju  na  ostatni  nocleg  w 

„Escudo  de  Leon".  Rankiem  przypłynie  Holender,  zabierze  go  z  powrotem  i  będzie  po 

background image

wszystkim.  Tymczasem  wszystko  potoczyło  się  inaczej,  jak  gdyby  przeznaczone  mu  było 

odmienić życie i losy ludzi, o których istnieniu w owej godzinie nie miał zielonego pojęcia. 

Oberżysta  powitał  gościa  wiadomością,  że  hiszpański  szlachcic  don  Francisco  de 

Yillamarga  szukał  go  przed  chwilą  w  gospodzie  i  jeszcze  raz  wpadnie  za  godzinkę. 

Usłyszawszy to nazwisko, Blood odniósł wrażenie, że w przedwieczornej, upalnej duchocie 

nagle  wionęło  chłodem.  Przynajmniej  nic  po  sobie  nie  pokazał,  panując  nad  oddechem  i 

twarzą. 

-  Don Francisco de Yillamarga? - - powtórzył z wolna, żeby zyskać czas do namysłu. 

Czy  to  możliwe,  że  w  Nowym  Świecie  jest  dwóch  Hiszpanów  noszących  to  samo  rzadkie 

nazwisko? 

-  O ile dobr/e pamiętam, niejaki don Francisco de Yillamarga był wicegubernatorem 

Maracaibo.    

-    To  ten  sam  człowiek,  proszę  pana  -  rzekł  oberżysta.  -  Don  Francisco  był  tam 

wicegubernatorem, albo co najmniej alkadem gdzieś do zeszłego roku. 

-  I pytał o mnie? 

-    O  pana,  senor  Tormillo.  Dzisiaj  wrócił  z  głębi  kraju  i  powiada,  że  ma  partię 

surowych skór do sprzedania. 

-  Aha! -  Było to prawie westchnienie ulgi. Kapitanowi rzeczywiście spadł niewielki 

bo niewielki, ale zawsze jakiś ułamek ciężaru z serca. 

-  Don Francisco sprzedaje skóry? Don Francisco de Yillamarga został handlarzem? 

Mały pulchny oberżysta rozłożył ręce. 

-    Siła  wyższa,  proszę  pana.  Tu  jest  Nowy  Świat.  Tutaj  wszystko  może  spotkać 

hidalga,  jeśli  ma  pecha.  A  nieborak  don  Francisco  miał  okrutnego  pecha.  Podległą  mu 

prowincję najechał ten przeklęty pirat, kapitan Blood, no i don Francisco popadł w niełaskę. 

Siła  wyższa.  Tak  to  już  bywa.  Nie  ma  litości  dla  gubernatora,  który  nie  potrafi  obronić 

powierzonej mu placówki. 

-    Rozumiem.  -  Blood  zdjął  szeroki  kapelusz  i  otarł  czoło  pokryte  kroplami  potu 

poniżej rąbka czarnej chusty. 

Jak  dotąd  wszystko  było  w  porządku  dzięki  jego  szczęśliwej,  przypadkowej 

nieobecności  podczas  wizyty  don  Francisca.  Oto  jednak  omijające  go  dotychczas  z  daleka 

niebezpieczeństwo, że zostanie rozpoznany, zawitało w progi oberży. A niewielu było ludzi w 

Nowej Hiszpanii, z którymi Blood mniej by sobie życzył stanąć teraz oko w oko, niż z tym 

byłym  wicegubernatorem  Maracaibo,  owym  dumnym  hiszpańskim  hidalgiem,  z  powodów 

wyniszczonych przez oberżystę zmuszonym kalać sobie ręce handlem. Odroczone spotkanie 

background image

zapewne  sprawiłoby  don  Francisco  tak  wielką  radość,  jak  Bloodowi  niechybnie  wielką 

przykrość. Nawet u szczytu pomyślności don Francisco jak nic by mu nie darował. W biedzie, 

możliwość  zarobienia  pięćdziesięciu  tysięcy  pesos  tylko  by  pogłębiła  żądzę  zemsty  w  tak 

nisko  upadłym  dostojniku.  Wzdrygnąwszy  się  na  myśl,  jak  blisko  znajdował  się  od  zguby, 

dziękując Bogu za ostrzeżenie w ostatniej chwili, kapitan zdał sobie sprawę, że nie może już 

czekać  do  świtu  na  przybycie  Holendra.  Byle  jakim  statkiem,  jeśli  trzeba,  to  samotnie  w 

otwartej łodzi, musi natychmiast opuścić Rio de La 

Hacha.  I  nie  wolno  mu  sprawiać  wrażenia,  że  się  wystraszył,  albo  że  ucieka.  Zrobił 

strapioną minę. 

-   Co za pech, że akurat mnie nie było,  kiedy przyszedł  don Francisco. Nie uchodzi, 

aby człowiek szlachetnie urodzony miał się trudzić i szukać mnie po raz drugi. Natychmiast 

złożę mu moje uszanowanie, jeśli mi pan powie, gdzie on mieszka. 

-  Ależ proszę bardzo. Znajdzie pan jego dom na Calle San Blas, stąd pierwszy zakręt 

w prawo, a tam już każdy wskaże, gdzie mieszka don Francisco. 

Kapitan nie marudził ani chwili. 

-  Pójdę od razu - rzekł i wyszedł z oberży. 

Albo  jednak  zapomniał,  albo  pomylił  wskazówki  oberżysty,  bo  zamiast  w  prawo, 

skręcił  w  lewo  i  szybkim  krokiem  pomaszerował  niemal  pustą  o  tej  porze  ulicą  w  stronę 

przystani. Z głębi małej, bocznej uliczki jakieś pięćdziesiąt jardów od mola doleciały Blooda 

złowróżbne  hałasy:  szczęk  stali,  krzyki  kobiety  i  chrapliwe,  męskie  przekleństwa.  Pomny 

swego  położenia,  kapitan  zapewne  by  puścił  je  mimo  uszu,  mając  aż  nadto  kłopotów  z 

ocaleniem  własnej  głowy,  żeby  się  troszczyć  o  cudze.  Treść  posłyszanego  przekleństwa 

zatrzymała go jednak w pół kroku. 

-  Perro ingles! Ty angielski sukinsynu! 

Dla  Blooda  była  to  wiarygodna  wiadomość,  że  w  owej  mrocznej  alejce  mordowano 

jego  ziomka.  To  mu  wystarczyło.  Na  obcej  ziemi  każdy,  w  kim  bije  ludzkie  serce,  uważa 

ziomka za rodzonego brata. Kapitan skoczył w mrok wąziutkiej uliczki, w biegu sięgając za 

pazuchę po pistolet. Również w biegu przyszło mu na myśl, że czego jak czego, ale hałasu to 

tu  nie  brakuje.  Ostatnią  rzeczą,  której  by  sobie  życzył,  było  ściągnięcie  gapiów  hukiem 

wystrzału.  Pozostawiwszy  więc  pistolet  w  kieszeni,  dobył  rapiera.  Zbliżając  się  do  sceny 

walki, w resztkach szarówki dostrzegł aktorów ulicznego dramatu. Trzej mężczyźni nacierali 

na  czwartego,  który  przyparty  plecami  do  zamkniętej  bramy,  owinąwszy  sobie  lewą  rękę 

płaszczem dla osłony, stawiał opór równie rozpaczliwy, co od początku nadaremny. Już samo 

to, że się jeszcze bronił, świadczyło o jego wyjątkowej sprawności. Drobna kobieca postać w 

background image

cienkiej mantylce z czarnego jedwabiu, zarzuconej na ramiona i głowę, bezradnie opierała się 

o ścianę opodal walczącego kwartetu. 

Blood  wkroczył  do  akcji  bezgłośnie,  szybko  i  fachowo.  Swoje  przybycie  oznajmił 

przeszywając plecy najbliższego z trzech napastników rapierem na wylot. 

-  To wyrówna szansę - zauważył gwoli usprawiedliwienia i wyszarpnął rapier w samą 

porę, żeby stawić czoło drugiemu Hiszpanowi, który gwałtownie obrócił się i szedł na niego, 

klnąc,  jak  tylko  Kastylijczycy  klnąc  potrafią.  Blood  zręcznie  sparował  zdradliwe  pchnięcie, 

związał  głownię  pyskacza  i  pchnięciem  po  żelazie  przebił  trzymające  ją  ramię.  Rozbrojony 

przeciwnik wycofał się, ściskając zlany krwią rękaw i złorzecząc z jeszcze większą inwencją, 

podczas gdy ostatni  z Hiszpanów, uświadomiwszy sobie nagłą zmianę stosunku sił z trzech 

do  jednego  dla  siebie  na  dwa  do  jednego  na  korzyść  przeciwnika,  i  bynajmniej  tym  nie 

ucieszony,  zrejterował  przed  natarciem  Blooda.  W  chwilę  później  obaj  Hiszpanie  byli  już 

daleko, zostawiając ciężko rannego kompana na ziemi. Anglik dyszał i słaniał się na nogach. 

-  Przeklęte zbóje! - wysapał. - Jeszcze trochę, a byłoby po mnie. 

Kobieta podbiegła do jego boku. 

-    Vamos,  Jorgito!  Vamos  -  krzyknęła  w  gorączkowej  panice.  Wtem  przeszła  z 

hiszpańskiego na całkiem płynną angielszczyznę. 

-  Szybko, kochany! Szybko do łodzi. Jeszcze tylko parę kroków. No chodź! 

Wzmianka o łodzi zabrzmiała Bloodowi w uszach niczym zapowiedź nagrody za jego 

dobry  uczynek.  Obudziła  w  nim  uzasadnioną  nadzieję,  że  ratując  nieznajomego,  uratował 

siebie,  albowiem  ze  wszystkich  rzeczy  na  świecie  najbardziej  w  tej  chwili  potrzebował 

właśnie łodzi. Ponieważ nieznajomy leciał z nóg, Blood podtrzymał go i pośpiesznie obmacał, 

aż trafił palcami na lepki od krwi lewy bark Anglika. Bez dalszych ceregieli przełożył sobie 

jego  prawe  ramię  przez  kark,  ujął  rannego  wpół  i  kazał  dziewczynie  wskazywać  drogę. 

Pomimo  strachu  o  życie  kochanka,  w  lot  zrozumiała  konieczność  zabrania  go  stąd  jak 

najprędzej,  co  samo  w  sobie  świadczyło  o  jej  odwadze  i  zdrowym  rozsądku.  W  uliczce 

otworzyło  się  kilka  okien,  a  z  tu  i  ówdzie  uchylonych  drzwi  wyglądały  bielejące  w  mroku 

twarze,  ciekawe  przyczyny  zamieszania.  Choć  milczący  i  pewnie  wystraszeni,  gapie  naglili 

do pośpiechu. 

-  Chodźmy - powiedziała dziewczyna. - Tędy. Proszę za mną. Na wpół podtrzymując, 

na wpół dźwigając rannego, Blood 

dotrzymywał  jej  kroku  i  tak  z  uliczki  wyszedł  na  nabrzeże.  Nic  sobie  nie  robiąc  ze 

spojrzeń przypadkowych przechodniów, przystających i oglądających się za nimi, dziewczyna 

zaprowadziła go wzdłuż mola do miejsca, gdzie czekała szalupa. Z ławki powstali dwaj nadzy 

background image

do  pasa  wioślarze,  Indianie  lub  Metysi.  Jeden  z  nich  natychmiast  wyskoczył  na  molo,  ale 

przystanął i w półmroku wpatrywał się w brzemię Blooda. 

-  Que tal el patroni - warknął. 

-  Jest ranny. Zanieście go ostrożnie do łodzi. No, szybciej! Szybciej! 

Została na nabrzeżu, trwożliwie oglądając się za siebie, dopóki Blood z Indianami nie 

ułożyli rannego na rufie. Kapitan wyprostował się i podał jej rękę. 

-    Do  łodzi,  proszę  pani  -  powiedział  rozkazującym  tonem  i  aby  zaoszczędzić  sobie 

czasu na jałowe dyskusje, dodał: 

-  Płynę z wami. 

-  Ależ nie może pan! Z miejsca odpływamy. Łódź już nie wróci. Nie śmiemy zwlekać 

ani chwili. 

-    Przebóg,  ja  także  nie  śmiem.  Dobrze  się  składa.  Powiedziałem,  że  płynę  z  wami. 

Proszę na pokład. - I bez dalszych korowodów prawie wciągnął ją do łodzi i kazał wioślarzom 

odbijać. 

Jeżeli nawet zajście ją zdziwiło, wnet machnęła na nie ręką. W owej chwili myślała 

wyłącznie o stanie zdrowia swojego Anglika i że trzeba im natychmiast uciekać stąd, zanim 

napastnicy  wrócą  z  posiłkami,  żeby  dobić  jej  ukochanego.  Ani  w  głowie  było  dziewczynie 

marnowanie czasu na zbędne spory z dziwakiem, a pewnie i on sam nie znajdował miejsca w 

jej świadomości. Na rufie odbijającej od brzegu łodzi przyklękła u boku rannego, który stracił 

przytomność.  Blood  przyklęknął  z  drugiej  strony  i  wprawnymi  palcami  chirurga,  dziś 

należącymi  do  bukaniera,  wymacał  i  zbadał  ranę  nad  obojczykiem.  .  -  Nie  ma  powodu  do 

niepokoju - pocieszył dziewczynę. - To nic poważnego. Stracił trochę krwi, więc miał prawo 

zemdleć. Wkrótce wróci do sił. 

-  Gracias a Dios 

Wyszeptała  krótką  modlitwę  dziękczynną.  Zerknąwszy  za  siebie  w  stronę  mola, 

ponagliła  wioślarzy  do  większego  wysiłku.  Łódź  pruła  ciemną  toń  w  kierunku  okrętowej 

latarni oddalonej jeszcze o pół mili, gdy ranny poruszył się i rozejrzał dookoła.             

-  Co do cholery... - Spróbował się podnieść.              Blood przytrzymał go oburącz. 

-  Spokojnie - rzekł. - Bez obawy. Zabieramy cię na okręt 

-  Zabieracie mnie na okręt? Coś ty za diabeł? 

-  Jorgito! - krzyknęła panna. - Ten pan ocalił ci życie. 

-    Ale  heca!  To  ty,  Isabelito?  -  Następnym  zdaniem  udowodnił,  że  orientuje  się  w 

sytuacji. - Gonią nas? 

background image

Uspokajająco  wskazała  okrętową  latarnię  na  wprost  łodzi,  co  skwitował  cichym 

śmiechem. Po czym sklął Indian. 

-    Szybciej,  leniwe  sukinsyny!  Mocniej  mi  ciągnąć,  dzikusy!  Wioślarze  zdwoili 

wysiłki  i  chrapliwość  oddechów.  Anglik  ponownie  zaśmiał  się,  cicho  jak  przedtem, 

drwiącym, szyderczym śmiechem. 

-    No  i  pięknie.  Udało  nam  się  wykaraskać  bez  szwanku.  Bogać  tam,  bez  jakiego 

szwanku. Sikam krwią jak pieprzony chrześcijański męczennik. 

-  Głupstwo - zapewnił Blood. - Leci trochę krwi. Na pokładzie zaraz to zatamujemy i 

opatrzymy ranę. 

-  Jak boga kocham, gadasz niby konował. 

-  Bo nim jestem. 

-    Ale  heca!  To  już  szczyt  szczęścia!  Rębacz,  który  przychodzi  z  odsieczą,  doktor, 

który wyleczy, a wszystko w jednej osobie. Dobry znak, kochaneczko. 

-    Łaska  Boska  -  sprostowała  panna  śpiewnym  tonem,  przysuwając  się  bliżej 

ukochanego. 

Z niebawem zasłyszanych półsłówek Blood domyślił się całej prawdy o wzajemnym 

związku  tych  dwojga.  Byli  parą  zbiegłych  kochanków,  on,  Anglik  nazwiskiem  George 

Fairfax,  i  ona,  młodziutka  hidalga  z  możnego  rodu  Sotomayorów.  Niedawna  napaść  była 

dziełem brata panny, który z dwójką przyjaciół usiłował za wszelką cenę udaremnić porwanie 

siostry.  Brat  wyszedł  cało  z  potyczki  i  to  właśnie  jego  pościgu  wypatrywała  przerażona 

dziewczyna,  bez  przerwy  oglądając  się  na  coraz  odleglejszy  brzeg.  Jednak  kiedy  ruchliwe 

światełka wreszcie zaroiły się na molo, łódź weszła już w czarny cień okrętu i wkrótce dobiła 

do burty dwumasztowego brygu, a gruby głos powitał ich z pokładu. 

Panna pierwsza wdrapała się po trapie. Po niej Fairfax, a zaraz i tuż za nim Blood, jak 

najbliżej,  żeby  służyć  mu  pomocną  dłonią  i  w  rzeczy  samej  prawie  wnosząc  go  na  pokład. 

Rosły marynarz o rozgorączkowanym obliczu, widocznym w świetle zwieszonej z grotmasztu 

latarni, zarzucił ich u szczytu trapu nerwowymi pytaniami. Oparłszy się o nadburcie, Fairfax 

złapał oddech i ostro przerwał tę lawinę pytań rozkazami. 

-  W drogę, Tim, natychmiast! Nie ma czasu brać łodzi na pokład. Weź ją na hol. I nie 

baw  się  w  podnoszenie  kotwicy.  Przetnij  linę.  Stawiaj  żagle  i  wiejemy.  Jeśli  się  nie 

pośpieszymy, będziemy mieli alkada i wszystkich alguaziles La Hacha na pokładzie. Nie stój 

tak jak kołek, do cholery. 

Na  gromkie  wezwanie  Tima  marynarze  zaczęli  się  zwijać  jak  w  ukropie;  panna 

dotknęła ręki kochanka. 

background image

-    A  co  z  tym  dżentelmenem,  George?  Zapomniałeś  o  nim.  On  nie  wie,  dokąd 

płyniemy. 

Przytrzymując  się  ramienia  kapitana,  Fairfax  obrócił  ku  niemu  szczupłą,  zasępioną 

twarz i popatrzył spode łba na swego wybawcę. 

-  Chyba się domyślasz, że nie mogę zwlekać - rzekł. 

-  Dawno się niczego nie domyślałem z większą radością - padła beztroska odpowiedź. 

-1 mało mnie obchodzi, dokąd płyniecie, byle dalej od Rio de La Hacha. 

Zasępiona twarz pojaśniała. Cichy śmiech wykrzywił usta. 

-  Też pryskasz, co nie? Ja cię kręcę! Do tańca i do różańca. Dobraliśmy się w korcu 

maku. Więcej życia, Tim. Czy te twoje szczury lądowe nie potrafią ruszać się szybciej? 

Rozległ się świst bosmańskiego gwizdka i pośpieszny tupot bosych stóp na pokładzie. 

Pogoniwszy  ludzi  w  paru  krótkich,  ostrych  słowach,  Tim  skoczył  do  poręczy  nadburcia  i 

wydał polecenie Indianom, wciąż tkwiącym w łodzi przy trapie. 

-  Zejdźcie  na  dół,  kapitanie  -  zwrócił  się  do  Fairfaxa.  -  Wpadnę  do  pana,  gdy  tylko 

ruszymy i położę łajbę na kurs. 

Blood  pomógł  Fairfaxowi  dotrzeć  do  obszernej,  acz  skromnie  wyposażonej  kabiny, 

którą oświetlała tłuszczowa lampa, wisząca nad stołem z surowego drewna. Obu kapitanom 

towarzyszył najtroskliw-szy z aniołów stróżów w osobie depczącej im po piętach panny. W 

otwartych drzwiach kabiny kapitańskiej czekał murzyński chłopak. Ujrzawszy swego pana w 

koszuli przesiąkniętej krwią, krzyknął i stanął jak wryty, łyskając bielą zębów i gałek ocznych 

w przerażonej, czarnej twarzy. Przejmując dowództwo, Blood wezwał Murzyna do pomocy i 

wspólnie  z  nim  wniósł  znów  tracącego  przytomność  Fairfaxa  do  środka,  po  czym  zdjęli 

rannemu buty i złożyli go na koi. Wówczas Blood posłał Alcatrace'a, jak zwał się chłopak, do 

kambuza po ciepłą wodę i do bosmana po okrętową apteczkę. 

Fairfax, mężczyzna tak rosły i słusznej budowy jak sam Blood, spoczywał na wąskiej 

koi  w  pozycji  siedzącej,  podparty  poduszkami  z  całego  okrętu.  Z  na  wpół  przymkniętymi 

powiekami zwiesił bezsilnie głowę, a że nie nosił peruki, jego pobladła twarz o wystających 

kościach policzkowych prawie zniknęła pod opadłą grzywą rudawo kasztanowatych włosów. 

Blood  rozciął  koszulę  i  obnażył  krzepki  tors  wygodnie  usadowionemu  pacjentowi. 

Murzyński  steward  przyniósł  konew  wody,  płótno  lniane  i  cedrową  skrzynkę  ze  skąpym, 

okrętowym  zasobem  medykamentów,  a  tuż  za  stewardem  do  kabiny  wkroczyła  panna, 

błagając,  żeby  pozwolono  jej  służyć  pomocą.  Przez  furty  okienne  pootwierane  na 

fioletowawy  mrok  tropikalnej  nocy  słyszała  skrzypienie  bloków  i  łopot  żagli  chwytających 

background image

wiatr, i wreszcie z ogromną ulgą poczuła, jak zwolniony z kotwicy bryg bierze dziobem fale. 

Minęło zagrożenie pościgiem i przynajmniej jeden ciężar już spadł jej z serca. 

Blood  szarmancko  zaprosił  ją  do  pomocy.  Przyglądając  się  teraz  dziewczynie  w 

świetle  lampy,  potwierdził  trafność  swych  pierwszych  spostrzeżeń.  Drobna,  mała  kobietka, 

prawie  dziecko  z  klasztornej  szkoły  żeńskiej,  ukazała  mu  śliczną,  przejętą  buzię  z  parą 

błyszczących,  czarnych  jak  węgle  oczu  na  tle  woskowej  bladości  lic.  Obszyta  złotymi 

koronkami  czarna  suknia  z  przepiękną  hiszpańską  krezą  u  szyi  i  takimiż  mankietami  oraz 

perły - niewątpliwie wielkiej wartości - w połyskliwych włosach, jak i pełna dumy postawa 

panny,  wszystko  wskazywało  na  wielką  damę.  Znalazłszy  w  niej  pojętną  i  zręczną 

pomocnicę, w lot spełniającą polecenia, Blood zajął się mężczyzną, z miłości do którego ta 

młodziutka  hidalga  z  wielkiego  rodu  Sotomayorów  najwyraźniej  paliła  za  sobą  mosty. 

Ostrożnie,  delikatnie  przemył  bark  i  sine  brzegi  rany,  wciąż  jeszcze  broczącej  krwią.  Z 

trzymanej  przez  Alcatrace'a  apteczki  w  końcu  wygrzebał  wyciąg  z  arniki  i  obficie  zlał  nim 

ranę. Efekt był piorunujący. Fairfax ocknął się jak oparzony. 

-  Na ogień piekielny! - wrzasnął. - Przysmażacie mnie czy co, do cholery? 

-  Cierpliwości, mój panie. Taka kauteryzacja* goi ranę. Cierpliwości. 

Panna  objęła  głowę  pacjenta  ramieniem,  podtrzymując  go  i  tuląc.  Musnęła  wargami 

spocone czoło. 

-  Mój biedny Jorgito - wyszeptała. 

Mruknął za całą odpowiedź i zamknął oczy. Blood podarł płótno na bandaże. Położył 

tampon  na  ranę,  obwiązał  tampon  bandażem,  a  potem  drugim  unieruchomił  lewą  rękę  na 

temblaku.  Alcatrace  przyniósł  czystą  koszulę  i  wspólnie  założyli  ją  przez  głowę  rannemu, 

pozostawiając lewy rękaw pusty. Operacja była skończona. Blood poprawił poduszki. 

-  Proszę spać w tej pozycji. I unikać zbędnych ruchów. Jeżeli nie damy ci się ruszać, 

najdalej  za  tydzień  wrócisz  do  zdrowia.  Niewiele  brakowało.  Dwa  cale  niżej  i  w  tej  chwili 

szykowalibyśmy tobie zupełnie inne łoże. Miałeś szczęście, nie ma co. 

-  Szczęście? Niech mnie piekło pochłonie! 

-  Chyba nawet miałbyś za co podziękować. 

O  ile  Fairfax  w  odpowiedzi  na  tę  łagodną  wymówkę  wymruczał  tylko  jakieś 

przekleństwo, panna poderwała się jak ukłuta. Ponad wąską koją ujęła obie dłonie Blooda w 

swoje ręce. Na bladej, smutnej buzi odmalowało się uniesienie. Wargi i głos jej drżały. 

-  Pan byłeś tak dobry, tak dzielny, tak szlachetny. 

Zanim  odgadł,  co  ona  zamierza,  uniosła  jego  dłonie  do  ust  i  obie  je  ucałowała. 

Wyrwał ręce, protestując gwałtownie. Uśmiechnęła się do niego smutnym uśmiechem. 

background image

-    Czyż  nie  są  godne  ucałowania  te  ręce?  Czyż  nie  one  ocaliły  życie  memu  Jorgito? 

Czyż nie one zaleczyły jego rany? Do końca życia będę je wielbić. Do końca życia będę im 

wdzięczna. 

Kapitan  Blood  miał  swoje  zdanie  na  ten  temat.  Nie  zachwycił  się  Jorgitem.  Niskie, 

cofnięte,  małpie  czoło,  szerokie  usta  i  wulgarny  język  nie  budziły  zaufania,  choć  od  biedy 

można  by  określić  tę  jego  twarz  jako  przystojną  na  swój  pospolity,  żeby  nie  powiedzieć 

prostacki  sposób.  Była  to  twarz  grubokoścista,  o  śmiało  zarysowanym  nosie,  wydatnych 

kościach policzkowych, mocno wysuniętej szczęce. Lat nie mógł Jorgito liczyć więcej niż ze 

trzydzieści.  Pod  badawczym  wzrokiem  Blooda  spuścił  cokolwiek  za  blisko  osadzone, 

bladoniebieskie  oczy  i  wybąkał  spóźnione  podziękowanie,  o  której  to  powinności 

przypomniał mu wybuch panny. 

-  Przysięgam, że jestem pańskim dozgonnym dłużnikiem. Psiakrew! To dla mnie nie 

nowina,  Bóg  mi  świadkiem.  Zawsze  byłem  czyimś  dłużnikiem,  od  kiedy  sięgam  pamięcią. 

Ale ten dług - niech mnie szlag trafi! - to zupełnie co innego. Gdybyś pan tylko nadział mi jak 

kurczaka na szpikulec tego rajfura, co dał nogę, byłbym jeszcze dozgonniej wdzięczny. Świat 

by się doskonale obszedł bez don Serafina de Sotomayora. Bodaj go szlag! 

-  Senor Jesus! No digas eso, ąuerido! - prędko i ostro ofuknęła go mała hidalga. - Nie 

waż się mówić takich rzeczy, mój kochany. 

Pogłaskała Jorgita po policzku, żeby złagodzić  mu  burę.  - Przenigdy. Gdyby tak się 

stało, zawsze miałabym wyrzuty sumienia. Umarłabym gdyby przelano krew mojego brata. 

-   A  co z moją krwią? Nie dość jej przelał ze swoimi  cholernymi zbirami? I czy  nie 

zamierzał przelać wszystkiej, pieprzony morderca? 

-    Querido  -  przemówiła  łagodnie  jak  do  dziecka.  -  On  wystąpił  w  mojej  obronie. 

Uważa to za swój obowiązek. Nigdy bym mu nie wybaczyła, gdyby cię zabił. Wiesz, że to by 

mi złamało serce. Ale ja  rozumiem Serafina. Och, podziękujmy Bogu... Bogu i temu jakże 

dzielnemu szlachcicowi, że nie stało się nic gorszego. 

W  tym  momencie  Tim,  wielki,  rudowłosy  szyper  wpadł,  żeby  zobaczyć,  jak  ma  się 

pan  Fairfax  i  zameldować,  że  leżą  na  kursie,  że  „Czapla"  żwawo  idzie  ze  stałym, 

południowym wiatrem, i że La Hacha zostało już kilkanaście mil za rufą. 

-    Więc  wszystko  dobre,  co  się  dobrze  kończy,  kapitanie.  I  musimy  znaleźć  kwaterę 

dla  dżentelmena,  który  przybył  z  panem  na  pokład.  Każę  powiesić  mu  hamak  w  pentrze. 

Zajmij się tym, Alcatrace. Pronto! Yamos! - wyprawił Murzyna z tym zadaniem. 

Fairfax z na wpół przymkniętymi powiekami spoczywał na poduszkach. 

background image

-  Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powtórzył. Roześmiał się cichutko, a Blood 

zauważył,  że  ilekroć  Fairfax  się  śmieje,  szyderczy  grymas  wykrzywia  jego  niewyparzone 

usta.  Teraz,  kiedy  sobie  leżał  wygodnie  i  ustało  krwawienie,  z  każdą  chwilą  czuł  się  coraz 

lepiej na ciele i umyśle. Ujął spoczywającą na pościeli dłoń panny. 

-  Tak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przechowasz klejnoty, gołąbeczko? 

-  Klejnoty? 

Drgnęła  i  zaparło  jej  dech,  i  na  chwilę  ściągnęły  się  jej  brwi  w  zamyśleniu. 

Niespodziewanie złapała się za serce i z wystraszoną miną skoczyła na równe nogi. 

-  Klejnoty? 

Fairfax  obrócił  głowę  i  zmierzył  dziewczynę  od  stóp  do  głów  spojrzeniem  nagle 

szeroko otwartych, bladoniebieskich oczu. 

-  Co jest? - zakrakał. - Schowałaś je? Zadrżała jej warga. 

-  Valga me Dios! Musiałam upuścić szkatułkę, kiedy dogonił nas Serafino. 

Zapadła  długa,  martwa  cisza  w  rodzaju  tych,  które,  jak  Blood  wyczuwał,  zwiastują 

burzę. 

-   Upuściłaś  szkatułkę!  -  rzekł  Fairfax nie wróżącym  nic dobrego, cichym  głosem.  Z 

opadłą szczęką gapił się na nią zbaraniałym wzrokiem. - Upuściłaś szkatułkę? - Zimny ogień 

pomału  rozgorzał  w  bladoniebieskich  oczach.  -  Powiadasz,  że  upuściłaś  szkatułkę?  -Tym 

razem głos mu się podniósł i załamał. - Szlag mnie trafi! Nie do wiary! Psiakrew! Nie mogłaś 

jej upuścić. 

Poraził  ją  tym  niespodziewanym  wybuchem  wściekłości.  Podniosła  na  niego 

wylęknione oczy. 

-  Złościsz się, Jorgito - wyjąkała. - Ale nie wolno ci się gniewać. To niesprawiedliwe. 

Przypomnij  sobie,  co  się  stało.  Straciłam  głowę.  Groziła  ci  śmierć.  Co  wtedy  znaczyły 

klejnoty? No i upuściłam szkatułkę. Nie wiedzieć kiedy. Byłeś ranny i myślałam, że pewnie 

zginiesz,  więc  jak  mogłam  wtedy  pamiętać  o  klejnotach?  Rozumiesz  Jorgito?  Po  prostu 

zgubiłam je. Ale one nic nie znaczą. Mamy siebie. One się nie liczą. Niech idą precz. 

Nieśmiało spróbowała objąć go za szyję. Odtrącił jej rękę w szewskiej pasji. 

-  Nic nie znaczą! - ryknął, już nie panując nad swą niewyparzoną gębą. - Żebym tak 

zdechł! Siejesz gdzieś fortunę, wsadzasz trzydzieści tysięcy dukatów w dupę psu i mówisz, że 

to się nie liczy... A idźże do wszystkich diabłów, dziewucho! Jeśli to się nie liczy, to powiedz 

mi, co się liczy? 

Blood uznał, że pora się wmieszać.  Delikatnie, acz bardzo zdecydowanie przycisnął 

rannego z powrotem do poduszek. 

background image

-  Uspokoisz się wreszcie, krzykaczu? Nie dość już upuściłeś sobie krwi jak na jeden 

wieczór? 

Fairfax szarpnął się i nie przestawał szaleć z wściekłości. 

-  Uspokoić się? Do jasnej cholery! Nic nie rozumiesz. Jak mogę się uspokoić? Mam 

być spokojny, kiedy ta mała idiotka... 

Nie  pozwoliła  mu  dokończyć.  Wyprostowała  się  sztywno.  Wargi  już  jej  nie  drżały, 

oczy zrobiły się czarniejsze od nocy. 

-  Czy to takie ważne dla ciebie, George, że ja zgubiłam swoje klejnoty? To były moje 

klejnoty. Proszę, żebyś łaskawie pamiętał o tym. Jeśli przepadły, to ja je straciłam i to moja 

sprawa, i moja strata. A ja nie uważam tego za stratę, skoro zyskałam tak wiele tej nocy. A 

może nie zyskałam, George? Aż tak bardzo ci zależało na moich klejnotach? Może bardziej 

niż na mnie? 

Ten frontalny atak podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. 

Opamiętał  się  i  pohamował,  milcząc  przez  chwilę  i  usiłując  odzyskać  twarz  za 

wszelką  cenę,  aż  wreszcie  wybuchnął  śmiechem,  który  Bloodowi  zakrawał  na  czystą 

komedię. 

-    Tam  do  licha!  Rozgniewałem  cię,  Isabelito?  Skaranie  boskie  ze  mną!    Taki  już 

jestem.  W  gorącej  wodzie  kąpany.  Taki  mam  charakter.  Strata  trzydziestu  tysięcy  dukatów 

może  jednak  na  trochę  wyprowadzić  człowieka  z  równowagi.  A  klejnoty?  Phi!    Furda 

klejnoty! Przepadły, to przepadły. - Wyciągnął przymilnie dłoń. - Chodź, Isabelito. Pocałuj na 

przebaczenie, kochaneczko. Wkrótce kupię ci tyle klejnotów, ile tylko zechcesz. 

-  Ja nie chcę żadnych klejnotów, George. 

Ledwie dała się na wpół udobruchać. Raz obudzone okropne podejrzenie wciąż leżało 

jej na sercu. Jednak podeszła do niego i pozwoliła się opasać ramieniem. 

-    Nigdy  więcej  nie  gniewaj  się  na  mnie,  Jorgito.  Gdybym  mniej  była  w  tobie 

zakochana, bardziej bym pamiętała o szkatułce. 

-  Ależ oczywiście, gołąbeczko. Oczywiście Tim niepewnie przestąpił z nogi na nogę.                             

-  Lepiej wrócę na pokład, kapitanie.                                  

 Ruszył do wyjścia. Przystając w progu, zwrócił się do Blooda. 

-  Murzyniak rozwiesił panu hamak. 

-  Może więc wskaże mi pan drogę. Dziś już nie mam tu nic więcej do roboty. 

Szyper zaczekał, przytrzymując otwarte drzwi. 

-    Jeśli  ten  wiatr  się  utrzyma  -  oznajmił  -  to  wejdziemy  do  Port  Royal  w  niedzielę 

wieczorem albo w poniedziałek rano. 

background image

Blood skamieniał 

-  Port Royal? - powiedział powoli. - Nie uśmiecha mi się tam wylądować. 

Fairfax podniósł wzrok. 

-  Dlaczego nie? To angielska kolonia. Nie ma się czego obawiać na Jamajce. 

-  Mimo to nie uśmiecha mi się wylądować na Jamajce. Dokąd płyniecie potem? 

-  O jejku, to będzie zależeć od mnóstwa rzeczy. 

Coraz większa niechęć do tego człowieka zaostrzyła wypowiedź Blooda. '' 

-  Byłbym wdzięczny, gdyby pan uzależnił to nieco od mojego dobra, skoro znalazłem 

się tutaj dla pańskiego. 

-  Mojego? - Fairfax uniósł jasne brwi. - Żebym tak skonał tu na miejscu! O ile dobrze 

pamiętam, to pan też dawał drapaka. Zobaczymy jednak, co się da zrobić. Gdzie pan chciał 

wysiąść na ląd? 

Blood powściągnął gniew, aby nie odbiegać od tematu. 

-    Z  Port  Royal  mógłby  pan  bez  wielkiego  kłopotu  zabrać  mnie  przez  Cieśninę 

Zawietrzną i wysadzić na północno-zachodnim wybrzeżu Hispanioli, lub nawet na Tortudze. 

-  Na Tortudze! 

W chytrych, bladoniebieskich oczach pojawił się błysk ożywienia i Blood natychmiast 

pożałował  tej Tortugi.  Fairfax mierzył  go świdrującym spojrzeniem, wyraźnie ważąc coś w 

myślach. 

-  Tortuga, hę? Więc ma się przyjaciół wśród bukanierów? - Parsknął śmiechem. - No, 

no! Oczywiście, to pańska sprawa. Niech „Czapla" najpierw dopłynie do Port Royal, a potem 

jesteśmy na pańskie usługi. 

-    Będę  wielce  zobowiązany.  -  Blood  prawie  nie  krył  ironii.  -  Życzę  dobrej  nocy.  I 

wam, pani. 

Po zamknięciu się drzwi za Timem i kapitanem, Fairfax z przymrużonymi oczyma i 

zagadkowym uśmiechem na wargach przez długi czas leżał zatopiony w głębokim milczeniu i 

jeszcze głębszej zadumie. Wreszcie dońa Isabela szepnęła nieśmiało: 

-  Powinieneś spać, Jorgito. O czym tak myślisz? 

Jego odpowiedź sprawiła wrażenie pozbawionej jakiegokolwiek sensu. 

-  O tym, jak brak peruki zmienia człowieka, który jest Irlandczykiem i chirurgiem, i 

każe się wysadzić na Tortudze. 

Uznała  to  za  majaczenie  w  gorączce,  na  którą  najlepszym  lekarstwem  będzie  sen. 

Chciała odejść, ale jej nie pozwolił. Zaczął  odczuwać palące pragnienie i  poprosił o coś  do 

picia. Pragnienie nie ustępowało, dręcząc go i nie dając mu zmrużyć oka, więc czuwała u jego 

background image

boku, na każde skinienie podając rannemu kubek wody z limonowym sokiem, a raz na uparte 

żądanie, z domieszką gorzałki. Noc się dziewczynie dłużyła, bo Fairfax prawie milczał, więc 

gdy po jakichś trzech godzinach ucichł na dobre, jakby wreszcie zmorzony snem, spróbowała 

wymknąć  się  na  paluszkacti,  lecz  wówczas  ranny  niespodziewanie  zaklął  i  wybuchnął 

śmiechem na znak, że czuwa w najlepsze i kazał jej pójść po Tima. Usłuchała dla świętego 

spokoju, żeby nie denerwować chorego odmową. Kiedy wróciła z Timem do kabiny, Fairfax 

zapytał  szypra,  która  też  może  być  godzina  i  ile  przebytej  drogi  zliczył  nawigator.  Tim 

zameldował, że przed chwilą wybiło osiem szklanek, a „Czapla" zrobiła już pięćdziesiąt mil z 

hakiem od La Hacha. Wówczas padło zupełnie nieoczekiwane pytanie: 

-  Jak daleko mamy do Cartageny?                                 

-  Jakieś sto mil. Może ciut więcej.                                    

-  W jakim czasie tam dojdziemy? 

Oczy szypra zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. 

-  Przy tym wietrze, może w dwadzieścia cztery godziny. 

-  No to płyń do Cartageny - zabrzmiał zdumiewający rozkaz. 

- Migiem zawracaj. 

Zdziwienie na ogorzałej twarzy Tima ustąpiło miejsca trosce. 

-    Masz  gorączkę,  kapitanie,  ani  chybi.  Czego  byśmy  mieli  szukać  z  powrotem  na 

kontynencie? 

-    Nie  mam  żadnej  gorączki.  Słyszałeś  rozkaz.  Zawracaj  i  kładź  się  na  kurs  do 

Cartageny. 

-  Przecie Cartagena... 

Tim i dona Isabella wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przyłapawszy ich na tym 

i domyślając się co im chodzi po głowach, Fairfax wykrzywił się, jak gdyby zabolał go ząb. 

-    Skaranie  boskie  z  tobą.  Zaczekaj!  -  warknął,  zbierając  myśli.  W  pełni  sił,  nie 

potrzebowałby wspólnika, żeby przeprowadzić 

swój  diabelski  plan.  Sam  by  załatwił  całą  sprawę,  trzymając  gębę  na  kłódkę.  Był 

jednak  osłabiony  i  zdany  na  łaskę  szypra,  toteż  doszedł  do  wniosku,  że  nie  ma  innego 

wyjścia, jak tylko wyłożyć karty na stół. 

-  Riconete stoi w Cartagenie, a Riccnete zapłaci pięćdziesiąt tysięcy pesos za kapitana 

Blooda,  żywego  lub  martwego.  Pięćdziesiąt  tysięcy  pesos.  -  Umilkł  na  chwilę.  -  To  kupa 

forsy - dorzucił. 

- Z czego pięć tysięcy będzie dla ciebie, Tim.    

 Podejrzenia Tima zmieniły się w pewność.                

background image

-  Jasne. Jasne. 

-  Szlag by cię trafił, Tim - rozeźlił się Fairfax. - Czy ty potakujesz mi na odczepne? 

Uważasz,  że  mam  gorączkę.  Tobie  by  się  przydało  trochę  tej  mojej  gorączki.  Może 

przybyłoby ci oleju w głowie i bystrości w oku. 

-  Tak jest - zgodził się Tim. - Tylko skąd wziąć kapitana Blooda?                                                                             

-  Z pentry, gdzieś go zapakował. 

-  Majaczysz kapitanie. 

-  Przestaniesz wreszcie? Do diabła z twoją głupotą! To kapitan Blood, powiadam ci. 

Domyśliłem  się,  gdy  tylko  poprosił  o  zawinięcie  na  Tortugę.  Rozpoznałbym  go  wcześniej, 

gdybym  nie  był  na  wpół  nieprzytomny.  Nie  uśmiecha  mu  się  lądowanie  w  Port  Royal,  jak 

mówił. Jasne, że mu się nie uśmiecha. Dopóki pułkownik Bishop jest gubernatorem Jamajki. 

Może to ci otworzy oczy? 

Tim  z  głupią  miną  zamrugał  powiekami  i  parę  razy  zaklął  z  pełnym  osłupienia 

przekonaniem. 

-  Mam rozumieć, że pan go rozpoznajesz? 

-   To właśnie masz rozumieć i  możesz mi wierzyć, że się nie mylę.  A teraz spadaj  i 

rób  ten  zwrot.  To  najpierw.  Potem  radziłbym  ci  się  zająć  związaniem  jegomościa.  Bierz  go 

we śnie, to zaoszczędzisz nam kłopotów. Zmiataj. 

-  Tak jest. - Tim ruszył do drzwi z zapałem nie ostudzonym przez żadne skrupuły. 

Coraz bardziej przerażona, w miarę jak docierało do niej to, co słyszała dońa Isabella 

zerwała się z miejsca. 

-  Zaraz, zaczekajcie! Co wy chcecie zrobić? 

-    Nie  twoja  sprawa,  gołąbeczko  -  Fairfax  władczym  gestem  zdrowej  ręki  odprawił 

Tima z progu kabiny, gdzie zatrzymał szypra krzyk panny. 

-  A właśnie, że moja sprawa. Nie jestem głupia. Nie możesz tego zrobić, George. 

-    Nie?  Przecież  ten  hultaj  będzie  spał  jak  zabity.  Nic  łatwiejszego.  Zdziwi  się,  oj 

zdziwi. 

Parsknął serdecznym śmiechem, budząc w niej jeszcze większą trwogę. 

-  Ale... Dios mio!... nie możesz, nie możesz. Ty nie możesz sprzedać człowieka, który 

ocalił ci życie. 

Obrócił  głowę,  popatrując  na  nią  z  lekceważącym  rozbawieniem.  Sam  zbyt  duży 

łajdak,  żeby  wiedzieć,  jak  dużym  jest  łajdakiem,  wyobrażał  sobie,  że  jej  sprzeciw  płynie  z 

głupiutkich,  sentymentalnych  wyrzutów  sumienia,  łatwych  do  pokonania.  Przekonany  był 

background image

również o swojej absolutnej wyższości umysłowej nad dziewczyną, biorąc jej niewinność za 

naiwność. 

-  Daj spokój, dziecino, to przecież obowiązek. Ty tego nie rozumiesz. Ten Blood to 

krwawy  pirat,  bukanier,  rabuś  i  morderca.  Dla  takich  łotrów  nie  powinno  być  miejsca  na 

morzu. 

-  Może on i jest krwawym piratem, bukanierem i czym tam jeszcze go nazywasz. Nic 

mi o tym  nie wiadomo.  Nic mnie to  nie obchodzi. Wiem tylko,  że ocalił  ci życie i  to mnie 

obchodzi. Jest na twoim okręcie, bo uratował ci życie. 

-  Bzdura, tak czy owak - burknął Fairfax. - Jest tutaj, bo wykorzystał moje położenie. 

Przyleciał  na  pokład  „Czapli",  żeby  nawiać  z  kontynentu  i  z  rąk  sprawiedliwości.  No  cóż. 

Jutro odkryje swój błąd. 

Zbladła  jak  płótno  i  w  strasznej  udręce  załamała  dłonie.  Pomału  nieruchomiejąc, 

wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana i z taką miną, jakiej nigdy jeszcze nie widział 

na tej żywej twarzy i wolałby nigdy nie oglądać. Jej wiara w mężczyznę, o którym w końcu 

wiedziała tak mało, jej marzenia i sny o nim, rozbudzone słodkimi słówkami, które ścięły ją z 

panieńskich  nóg  jak  burza  i  sprawiły,  że  na  jedno  skinienie  ukochanego  rzuciła  wszystko, 

żeby  pójść  za  nim  na  koniec  świata,  raz  już  zostały  dotkliwie  nadszarpnięte  ordynarną 

awanturą o zgubione klejnoty. Odkrycie cech charakteru, które musiały napawać wstrętem i 

przerażeniem, mogło ostatecznie i bezpowrotnie zburzyć cały jej świat, gdyby tylko uwierzyła 

w to, co widzi. Dlatego wciąż się rozpaczliwie starała nie spojrzeć prawdzie w oczy. No bo 

jeśli George Fairfax rzeczywiście by się okazał takim gagatkiem, jak podejrzewała, to cóż za 

los czekał dziewczynę będącą teraz całkowicie i nieodwołalnie w jego mocy? 

-    George  -  rzekła  cichym  głosem,  siląc  się  na  spokój,  któremu  wzburzona  pierś 

zadawała kłam.  - Nie ma znaczenia, kim jest ten człowiek. Zawdzięczasz mu  życie. Gdyby 

nie on, leżałbyś teraz martwy w owym zaułku La Hacha. Nie możesz zrobić tego, co mówisz. 

To byłaby hańba. 

-    Hańba?  Diabła  tam  hańba!  -  Zarechotał  tym  swoim  paskudnym  szyderczym 

śmiechem.  -  Nic  nie  kapujesz.  To  obowiązek,  wierzaj  mi.  Każdy  uczciwy  szlachcic  ma 

obowiązek zakuć tego krwawego pirata w kajdany. 

Pogarda wypełniła utkwione w nim, szeroko otwarte, czarne oczy. 

-    Uczciwy?  Dobre  sobie!  Uczciwy  szlachcic  sprzedaje  człowieka,  który  ocalił  mu 

życie?  Za  pięćdziesiąt  tysięcy  pesos,  nieprawdaż?  To  ma  być  uczciwy  szlachcic?  Uczciwy, 

jak Judasz, który sprzedał Zbawiciela za trzydzieści srebrników. 

background image

Łypnął ze złością okiem. Każdy łajdak znajduje sobie jakieś usprawiedliwienie, więc i 

Fairfax znalazł je bez trudu. 

-    Jeśli  ci  się  coś  nie  podoba,  to  możesz  mieć  pretensje  do  samej  siebie.  Gdybyś  w 

swej  głupocie  nie  zgubiła  klejnotów,  nie  musiałbym  tego  robić.  A  tak,  to  widzę  w  tym 

zrządzenie opatrzności. Bo niby z czego mam wynagrodzić Tima i  załogę, kupić zapasy na 

Jamajce i zapłacić za czyszczenie spodu okrętu przed podróżą przez ocean? Niby skąd mam 

wziąć pieniądze? 

-  Niby skąd! - W jej głosie pobrzmiewała teraz nuta goryczy. 

- Niby skąd, skoro ja zgubiłam swoje klejnoty, co? Więc to tak. Po to były? Po to były 

moje klejnoty? Que verguenza! - Wstrząsnął nią szloch. - Dios mio, que viltad! Ay de mi! Ay 

de  mi!  -  Wciąż  rozpaczliwie  czepiając  się  ostatniego  promyka  nadziei,  ujęła  jego  rękę  w 

swoje obie dłonie i zmieniła ton, jak gdyby błagała o litość. 

- Jorgito... 

Lecz  pan  Fairfax,  jak  łatwo  było  przewidzieć,  nie  grzeszył  nadmiarem  cierpliwości. 

Ani myślał dać sobie dłużej wiercić dziurę w brzuchu. Odepchnął dziewczynę z taką siłą, że 

aż  poleciała  plecami  na  ścianę.  Ostry  ból,  który  po  tym  gwałtownym  ruchu  przeszył  mu 

zraniony bark, doprowadził go do jeszcze większej wściekłości. 

-    Przestań  beczeć,  moja  panno.  Diabli  nadali,  chyba  otworzyłaś  mi  ranę  na  nowo. 

Zajmij  się  babskimi  duperelami,  a  od  moich  spraw  wara.  Wydaje  ci  się,  że  babie  wolno 

jeździć mężczyźnie po głowie? 

Przy mnie bardzo szybko nauczysz się moresu. Na Boga, już ja cię nauczę. Marsz do 

łóżka - zakończył rozkazującym tonem. 

Widząc,  że  dalej  sterczy  tam,  gdzie  nią  cisnął  i  łapie  oddech,  blada  jak  śmierć, 

osłupiała, irytując go spojrzeniem pełnym niedowierzania i wyrzutu, wrzasnął ze złością: 

- Ogłuchłaś? Marsz do łóżka, cholero jedna! Już cię nie ma! 

Wyszła  bez  jednego  słowa,  szybko  i  spokojnie,  pozostawiając  go  z  dziwnie  złym 

przeczuciem.  Zaniepokojony  pomyślał  o  zdradzie,  a  tknięty  nagłym  podejrzeniem  ostrożnie 

zlazł z koi i pomimo bólu dowlókł się do progu, żeby podejrzeć ją cichaczem. Akurat zdążył 

jeszcze zobaczyć, jak znika w wejściu przeciwległej kabiny, skąd po chwili, zza zamkniętych 

drzwi,  dobiegło  jej  żałosne  łkanie.  Fairfax  nasłuchiwał  z  szyderczo  wykrzywioną  wargą. 

Przynajmniej nie przyszło jej na myśl, żeby donieść o wszystkim kapitanowi Bloodowi. I tak 

niczego by tym  nie zmieniła. Tim  i  sześcioosobowa załoga bez trudu poradzą sobie,  gdyby 

pirat  stawał  okoniem. Niemniej  jednak dziewczynie mógł  jeszcze wpaść  jakiś głupi pomysł 

do  głowy  i  nic  nie  szkodziło  zabezpieczyć  się  na  wszelki  wypadek.  Głośno  przywołał 

background image

Alcatrace'a śpiącego w najlepsze na rufie. Wyrwanemu ze snu stewardowi, który przybiegł na 

wezwanie, surowo nakazał nie spać i czuwać, żeby dona Isabella nie opuściła swej kabiny. Z 

pomocą chłopaka Fairfax dociągnął się z powrotem do koi, ułożył i niebawem, kiedy silny, 

stały  przechył  na  sterbort  powiedział  mu,  że  już  wykonano  zwrot,  wyczerpany  zapadł  w 

głęboki sen człowieka, który właśnie zbił majątek. 

Winni  byli  wziąć  pod  rozwagę,  że  stały  przechył  na  sterburtę,  tak  kojący  dla  pana 

George'a  Fairfaxa,  musiałby  stanowić  zagadkę  dla  kapitana  Blooda,  gdyby  przypadkiem 

jeszcze  nie  spał.  A  przypadkiem  nie  spał.  Zrzuciwszy  jedynie  kaftan  i  buty,  w  koszuli  i 

spodniach  leżał  na  hamaku  rozwieszonym,  w  ciasnocie  i  duchocie  pentry,  mrużąc  oczy 

nadaremnie,  bo  nawet  drzemka  omijała  go  z  daleka.  Niewesołe  myśli,  bynajmniej  nie  o 

własnych  kłopotach,  spędzały  mu  sen  z  powiek.  Ani  brutalne  reguły  pirackiej  gry,  ani 

przeżyte rozczarowania, nie zdołały skruszyć romantycznej natury tego człowieka. Dzisiejszej 

nocy  znalazła  sobie  ujście  w  mnogich  chociaż  gorzkich  rozważaniach  o  przypadku  małej 

damy z rodu Sotomayorów. 

Troskę  i  niepokój  budziło  położenie  panny,  znajdującej  się  całkowicie  w  rękach 

kogoś,  kto  nie  tylko  jest  łajdakiem  pierwszej  wody,  ale  także  chamem  i  egoistą  o  małym 

umyśle  i  jeszcze  mniejszym  sercu.  Kapitan  Blood  zadumał  się  nad  niedolą  i  złamanym 

sercem,  jakże  częstym  zakończeniem  szalonej  miłości  młodziutkiej  dziewczyny  do  właśnie 

tego  pokroju  mężczyzny,  który  łowi  smarkulę  na  lep  bijącej  w  oczy,  acz  powierzchownej 

męskiej urody i namiętnych, czułych zaklęć. W wyobraźni romantycznego pirata panna jawiła 

się  jako  gołębica  w  szponach  jastrzębia  i  wiele  by  dał,  żeby  uwolnić  ją,  zanim  zostanie 

rozdarta na strzępy. Wszystko jednak przemawiało za tym, że zadurzona panienka nie ucieszy 

się z takiego wyzwolenia, a gdyby nawet, okazując się wyjątkiem od reguły, nakłoniła ucha 

na  słowa  rozsądku,  to  Blood  miał  świadomość,  że  nie  byłby  w  stanie  udzielić  jej  pomocy, 

choćby pragnął tego z całej duszy. 

Westchnąwszy, spróbował przegnać myśli o rozwiązaniu nierozwiązalnego, lecz one 

wracały  i  dopiero  ów  sterburtowy  przechył  okrętu,  dotychczas  idącego  na  równej  stępce, 

skierował  je  na  nowe  tory.  Czy  to  możliwe,  żeby  wiatr  tak  raptownie  zmienił  kierunek? 

Musiał  zmienić,  bo  niczym  innym  nie  dało  się  wyjaśnić  zaobserwowanego  zjawiska, 

przynajmniej  niczym  innym,  co  by  miało  ręce  i  nogi.  Tak  czy  owak,  postanowił  rzecz 

sprawdzić. Zsunął się z hamaka, po omacku znalazł i założył kaftan i buty, i wyszedł trapem 

na śródokręcie. 

Na  zrębnicy  łukowej  siedział  marynarz,  podśpiewując  pod  nosem,  a  przed  ścianą 

niskiej rufówki stał sternik przy rumplowym lino-bloku. Blood nie pytał o nic żadnego z nich. 

background image

Wolał  zdobyć  potrzebne  informacje  od  niebios,  a  bezchmurny,  gwiaździsty  firmament 

powiedział  mu  wszystko,  co  chciał  wiedzieć.  Gwiazda  Polarna  świeciła  na  trawersie  po 

zawietrznej,  z prawej burty. W ten sposób  otrzymał zdumiewającą wiadomość, że wykonali 

zwrot przez sztag. Nigdy nie dowierzając niczemu, co wyglądało na sprzeczne ze zdrowym 

rozsądkiem, wspiął się na pokład rufowy, żeby poszukać Tima. Wypatrzył barczystą sylwetkę 

przechadzającą się w świetle pary wysokich latarń rufowych i szybkim krokiem podążył jej 

na spotkanie. 

Widok  kapitana  Blooda  stropił  szypra  na  krótką  chwilę.  Akurat  kombinował  sobie, 

czy  ich  pasażer  zdążył  już  zapaść  w  głęboki  sen,  żeby  mogli  go  związać  w  hamaku  bez 

niepotrzebnej  szamotaniny.  Ochłonąwszy  ze  zdumienia,  dobrodusznie  zagadnął  Blooda, 

pokonującego nachylony pokład. 

-  Ładna noc, proszę pana. 

Blood wybrał okrężną drogę do celu, zarazem wystawiając Tima na próbę. 

-  Widzę, że wiatr się zmienił. 

-  Aha - skwapliwie przytaknął szyper. - Ni z tego, ni z owego. Nagle zaczęło mocno 

dmuchać z południa. 

-  Opóźni nasze przybycie do Port Royal. 

-  Jeśli się utrzyma. Ale może znowu zmieni kierunek. 

-    Może  zmieni  -  powtórzył  Blood.  -  Módlmy  się  o  to.  Ramię  w  ramię  doszli  do 

relingu. Oparci o poręcz, spoglądali 

z góry na rozchodzący się za rufą, białawy, świetlisty ślad kilwateru na czarnej toni. 

Bloodowi zebrało się na filozofowanie. 

-  Dziwnie niepewne życie, Tim, takie życie żeglarza, na łasce byle wiatru, który wieje 

i  niesie nas to  w jedną,  to  w drugą, to  znów w jeszcze inną stronę, raz sprzyjając nam,  raz 

zawadzając,  a  niekiedy  przynosząc  nam  klęskę  i  śmierć.  Przypuszczam,  że  kochasz  życie, 

Tim. 

-  Też pytanie! Pewnie, że kocham życie.                                  

-  I odczuwasz strach przed śmiercią, jak my wszyscy? 

-  Tam do kata! Prawisz jak kaznodzieja.                              

-    Być  może.  Akurat  jest  okazja  przypomnieć  ci,  że  jesteś  śmiertelny,  Tim.  My 

wszyscy  lubimy  czasami  zapominać  o  tym  i  zupełnie  niepotrzebnie  narażamy  się  na 

niebezpieczeństwa.  Śmiertelne  niebezpieczeństwa.  Dokładnie  takie,  jak  to,  przed  którym 

stoisz właśnie w tej chwili, Tim. 

-  Nie rozumiem. 

background image

Tim zdjął łokcie z poręczy nadburcia.                            

-  Tylko spokojnie teraz - powiedział Blood łagodnie. Chował dłoń za pazuchą, skąd 

coś twardego i cylindrycznego 

wpiło się przez kaftan w bok szypra, tuż pod żebra.                

-    Trzymam  palec  na  spuście,  więc  gdybyś  mi  się  gwałtownie  poruszył,  mógłbym 

pociągnąć  przypadkiem.  Połóż  łokcie  z  powrotem  na  poręczy,  kochasiu,  bo  jeszcze 

gawędzimy. Nie masz się czego obawiać. Nie zamierzam zrobić ci krzywdy, to znaczy, pod 

warunkiem,  że  będziesz  rozsądny,  a  chyba  będziesz.  Powiedz  mi,  dlaczego  wracamy  na 

kontynent? 

Tim  sapał,  zaskoczony  i  zarazem  wystraszony  chyba  bardziej  niż  należało,  może 

dlatego, że zyskał już całkowitą pewność, z kim musi mieć do czynienia. Zimny pot wystąpił 

mu na czoło. 

-  Wracamy na kontynent? - wyjąkał z głupią miną. 

-    Właśnie.  Dlaczego  zrobiłeś  zwrot?  I  dlaczego  skłamałeś  mi  o  tym  południowym 

wietrze? Czy ja wyglądam aż na takiego szczura lądowego, który nie potrafi odróżnić północy 

od  południa  w  bezchmurną  noc?  Zdaje  się,  że  udajesz  głupszego,  niż  jesteś.  Lecz  jeśli  nie 

znajdziesz dość oleju w głowie, żeby mi więcej nie łgać, to po tej nocy już nigdy nikogo nie 

okłamiesz. No więc zapytuję cię jeszcze raz: dlaczego wracamy na kontynent? Tylko mi nie 

mów, że sprzedajesz Fairfaxa. 

Tim  głośno  sapał,  milcząc  i  bijąc  się  z  myślami.  Ze  strachu  przed  Bloodem  bał  się 

kłamać, ale jeszcze bardziej bał się powiedzieć prawdę, jako że była taka, jaka była. 

-  Kogóż bym mógł innego? - burknął. 

-  Oj, Tim! Znów kłamiesz wbrew moim ostrzeżeniom. Twoje kłamstwa mają jednak 

przedziwną  właściwość  mówienia  mi  prawdy.  Bo  gdybyś  zamierzał  sprzedać  Fairfaxa,  to 

przecież szedłbyś do La Hacha, a gdybyś szedł do La Hacha, to byś nigdy się nie zapuścił tak 

daleko tym zachodnim kursem, chyba że nie żeglarz z ciebie, a ciężki idiota, za jakiego cię 

nie uważam. Zaoszczędzę ci trudu dalszych łgarstw, gdyż - klnę się na Boga - byłby to ostatni 

gwóźdź do twojej trumny. Czy wiesz, kim jestem? Też radzę wyznać prawdę. Wiesz czy nie? 

Tim  wiedział,  kim  jest  pytający,  który  tak  wnikliwie  i  z  łatwością  dwukrotnie 

przyłapał go na kłamstwie i właśnie dlatego stał jak słup soli, ani przez chwilę nie wątpiąc, że 

przy najmniejszym poruszeniu pistolet pod żebrami odstrzeli mu wnętrzności. W końcu strach 

wydusił z szypra prawdę. 

-  Wiem, kapitanie. Ale... 

background image

-    Sza!  Nie  popełniaj  samobójstwa,  wciilkając  mi  kolejny  fałsz,  zwłaszcza  że  nie 

musisz.  Nie  musisz  mów  ć  mi  nic  więcej.  Znam  resztę.  Idziesz  do  Cartageny,  rzecz  jasna. 

Tam  jest  targowisko  na  wieziony  przez  ciebie  towar,  a  kupcem  jest  markiz  Riconete.  Jeśli 

pomysł jest twój, mogę to wybaczyć. Ty nie zaciągnąłeś u mnie żadnego długu wdzięczności, 

a  nigdzie  nie  znajdziemy  powodu,  dla  którego  nie  miałbyś  zarobić  pięćdziesięciu  tysięcy 

pesos, sprzedając mnie Hiszpanom. No więc, czy to twój pomysł? 

Tim porywczo wezwał całą hierarchię niebieską na świadków, że wszystko co zrobił, 

to  wykonał  rozkazy  Farfaxa,  który  sam  jeden  wpadł  na  pomysł  tej  haniebnej  wyprawy  dc 

Cartageny. 

Blood  przerwał  mu  w  połowie  potoku  zapewnień  i  protestów,  wzmocnionych 

bluźnierstwami. 

-    Tak,  tak.  Wierzę  ci.  Odniosłem  wrażerie,  że  Jorgito  rozpoznał  mnie,  gdy 

wspomniałem  o  Tortudze.  NieosTożność  z  mojej  strony.  Ale  -  do  wszystkich  diabłów!  - 

ocaliłem mu jego nędzne życie i wydawało mi się, że nawet najgorszy ładak na Karaibach nie 

pójdzie  na...  Mniejsza  o  to.  Powiedz  mi  jedno:  ile  ma  ci  kapnąć  z  nagrody  za  moją  głowę, 

Tim? 

-  Obiecał mi pięć kawałków - rzekł szypertonem człowieka z pętlą na szyi. 

-    Wszelki  duch!  Tylko  tyle?  Kiepską  masj  głowę  do  interesów,  ale  nie  tylko  to 

świadczy  o  twojej  głupocie.  Myślałeś,  że  jak  długo  będziesz  cieszył  się  życiem  i  tymi 

pieniędzmi?  A  może  w  ogóle  nie  myślałeś?  No  to  pomyśl  teraz,  Tim,  i  może  zaświta  ci  w 

łepetynie, że kiedy wyjdzie na jaw, a wyjść musi, w jaki sposób je zarobiłeś, moi bukanierzy 

dopadną  cię  choćby  na  krańcach  oceanu.  Powinieneś  wziąć  to  wszystko  pod  rozwagę, 

przystępując do spółki z łotrem. Mądrzej będzie dla ciebie, chłopie, stanąć po mojej stronie. A 

co  do  tych  twoich  wymarzonych  pięciu  tysięcy,  to  ciągle  jeszcze  jak  Boga  kocham,  masz 

okazję  je  zarobić,  przechodząc  pod  moje  rozkazy,  dopóki  przebywam  na  pokładzie  tego 

brygu. Posłuchasz mnie i możesz w dowolnym czasie wpaść na TorUgę po pieniądze, a bądź 

pewny, że włos ci nie spadnie z głowy. Masz La to moje słowo. Słowo kapitana Blooda. 

Tim  nie  potrzebował  czasu  do  namysłu.  Zamiast  czarnego  cienia  skrzydeł  anioła 

śmierci niespodziewanie ujrzał przed sobą nie tylko światełko życia, ale także nagrodę równie 

wielką  jak  to,  co  by  zarobił  na  łotrostwie,  a  przy  tym  wolną  od  owych  przeoczonych 

zagrożeń, na które Blood właśnie zwrócił jego uwagę. 

-  Biorę Wszechmocnego na świadka... - rozpoczął z ferworem, ale Blood nie dał mu 

dokończyć i tej litanii. 

background image

-  Szkoda twoich słów, bo ja nie wierzę w przysięgi. Wierzę w złoto z jednej ręki,  a 

ołów  z  drugiej.  Od  tej  chwili  nie  rozstajemy  się,  Tim.  Nabrałem  sympatii  do  ciebie,  mój 

zuchu.  Tylko  nie  wyobrażaj  sobie  za  dużo,  jeśli    odejmę  pistolet  od  twoich  żeber.    Nadal 

będzie podsypany i odwiedziony.  Mam nadzieję, że nie masz swoich pistoletów przy sobie. - 

Mówiąc to, dla pewności obszukał szypra lewą ręką. - Doskonale. Nie zrobimy teraz, jakby ci 

się mogło wydawać, zwrotu przez rufę, ponieważ dalej wracamy na kontynent. Tyle, że nie 

do  Cartageny.  Sterujemy  kursem  do  La  Hacha.  Teraz  podchodzisz  ze  mną  do  przedniej 

balustrady  rufowego  pokładu  i  każesz  dać  rumpel  od  wiatru.  Odszedłeś  dość  daleko  na 

zachód.  Najwyższy  czas  pójść  prawym  halsem,  jeśli  mamy  dopłynąć  do  La  Hacha  o 

wschodzie słońca. 

Tim  posłusznie  podszedł  z  nim  do  poręczy  i  z  góry  wezwał  załogę  gwizdkiem  na 

stanowiska. Kiedy wszystko było gotowe, zabrzmiał jego basowy głos: „Zwrot przez sztag!" i 

za  chwilę  odpowiedziało  mu  skrzypienie  obracających  się  rej  fokmasztu,  pokład  przeszedł 

przez  poziom  do  przechyłu  na  lewą  burtę  i  bryg  poszedł  bejdewindem  na  południowy 

wschód. 

Przez całą tę pogodną, czerwcową noc kapitan Blood i szyper „Czapli" bawili na rufie 

brygu,  nierozłączni  niby  bracia  syjamscy,  zawsze  razem,  czy  to  siedząc,  czy  stojąc,  czy 

podchodząc  do  rufowej  przedniej  balustrady,  aby  co  jakiś  czas  wydać  załodze  komendy.  I 

chociaż głos zawsze należał do Tima, były to komendy kapitana Blooda. 

Tim  nie  sprawiał  żadnych  kłopotów,  ani  myśląc  zmieniać  stan  rzeczy,  który  tak 

bardzo  odpowiadał  jego  szelmowskiej  naturze.  Nie  zaprzątał  sobie  głowy  w  końcu 

nieuchronną awanturą z Fairfaxem. Kiedy morze poszarzało w bladym brzasku, odważył się 

jednak zadać nurtujące go pytanie. 

-    Niech  mnie  ryby  zjedzą,  jeśli  rozumiem,  dlaczego  masz  życzenie  wracać  do  La 

Hacha. Myślałem, że dawałeś stamtąd nogę. Bo niby po co w ogóle zawijałbyś na pokład, gdy 

podnosiliśmy kotwicę? 

Blood zaśmiał się z cicha. 

-  Może i warto, żebyś się dowiedział.  Będziesz mógł lepiej wyjaśnić tę kwestię panu 

Fairfaxowi, gdyby się pogubił w tym wszystkim. Według tego, co słyszałeś o mnie, trudno ci 

przyjdzie uwierzyć, że z lepszych dni zachowałem resztki rycerskości, przez którą, nawiasem 

mówiąc,  zostałem  tym,  kim  jestem  dzisiaj.  I  nie  wyobrażaj  sobie,  że  to  Fairfaxa  odwożę  z 

powrotem  do  La  Hacha  i  wydaję  na  pastwę  zemsty  rodziny  Sotomayorów.  Guzik  mnie 

obchodzi, co się stanie z szubrawcem, a sam z natury nie jestem mściwym człowiekiem. Mnie 

obchodzi jedynie ta mała hidalga. Wyłącznie dla niej wracamy do La Hacha, a to dlatego, że 

background image

poznałem  czarny  charakter  gagatka,  któremu  zawierzyła  się  w  złej  godzinie  zaślepienia. 

Oddamy ją rodzinie,  Tim,  całą i  zdrową, chwała Bogu. Raczej  sobie tym  nie zasłużę na jej 

wdzięczność.  Ale  przyjdzie  pora  i  na  to,  kiedy  dojrzalszej  i  lepiej  znającej  życie  kobiecie 

może zamajaczy przed oczyma obraz piekła, od którego ją właśnie wybawiam. 

Coś takiego było dla szypra nie do pojęcia. Zaklął ze zdumienia. Zrozumiał tylko tyle, 

że z obiecanych mu pięciu tysięcy mogą przez to wyjść nici. 

-    Skoro  jednak  wiałeś  z  La  Hacha,  musiało  ci  tam  grozić  niebezpieczeństwo. 

Zapominasz o tym? 

-   Przebóg, nigdy jeszcze żadne niebezpieczeństwo nie zawróciło mnie z raz obranej 

drogi. A tę już obrałem. 

Widząc, że to nie są czcze przechwałki, Tim uznał owe resztki rycerskości w piracie 

za godną pożałowania plamę na skądinąd świetlanym wizerunku idealnego łajdaka. 

Wstający świt ukazał im mgliste zarysy lądu na horyzoncie. Zanim jednak wpłynęli na 

szmaragdową toń  wejścia do portu Rio  de  La Hacha, wybiło siedem  szklanek, a słońce już 

stało  wysoko  na  trawersie  bakbortu.  Doszli  fordewindem  do  kotwicowiska.  Wyraźnie  już 

zmęczony  Tim  z  zaspanymi  oczyma  wciąż  tkwił  u  przedniej  balustrady  rufowego  pokładu, 

użyczając głosu komendom Blooda, który nie odstępował go jak cień. 

-  Każ rzucić kotwicę. 

Tim powtórzył polecenie załodze, po czym dobiegł grzechot od kabestanu i „Czapla" 

stanęła na kotwicy w odległości ćwierci mili od mola. 

-  Zbierz wszystkich na śródokręciu. 

Kiedy sześcioosobowa załoga stawiła się na wezwanie szypra, Blood wydał następne 

polecenie. 

-  Każ im otworzyć główny luk. 

Co też niezwłocznie zostało wykonane. 

-  Teraz każ im wszystkim zejść do ładowni. Powiedz, że mają przesztauować ją pod 

zabierany stąd ładunek. 

Marynarze usłuchali z niejakim zdziwieniem, lecz bez szemrania, a gdy ostatni z nich 

zniknął w czeluści pod pokładem, Blood powiódł Tima do zejściówki. 

-  Będziesz łaskaw dołączyć do nich - rzekł.           Spotkał się z chwilowym buntem.                           

-  Niech mnie ryby zeżrą, kapitanie, nie możesz... 

-  Złaź do nich - ponaglił Blood. - No już. 

Pod  wpływem  stanowczego  tonu  i  śmiertelnej  groźby,  wyzierającej  z  niesamowicie 

niebieskich, zimnych oczu, Tim zmiękł niczym wosk i posłusznie zlazł do ładowni. Blood w 

background image

mig  nasunął  i  zaryglował  za  nimi  pokrywę  luku,  nic  sobie  nie  robiąc  z  ryku  wściekłości 

uwięzionych  w  trzewiach  brygu.  Czyniona  przez  nich  wrzawa  wyrwała  pana  Fairfaxa  z 

niespokojnej drzemki po jednej stronie rufówki, a dońę Isabellę z czarnej rozpaczy po drugiej 

stronie. 

Pan Fairfax od razu zmiarkował, że stoją na kotwicy i zaintrygowany tym faktem aż 

do granic niepokoju, i nawet zastanawiając się, czy mógł przespać całą dobę, ciężko zwlókł 

się  z  koi  i  pokuśtykał  pod  okno.  Wychodziło  akurat  na  otwarte  morze,  toteż  jedynym 

widokiem  była  zmarszczona  szmaragdowa  toń  i  kilka  statków  w  niewielkiej  odległości. 

Najwyraźniej  stali  więc  w  porcie.  Tylko  w  jakim?  No  bo  chyba  niemożliwe,  żeby  w 

Cartagenie?  A  jeśli  nie  w  Cartagenie,  to  gdzie  ich  licho  przyniosło?  Hałasy  w  przejściu 

między  zewnętrznymi  kabinami  rufówki  odwróciły  jego  uwagę  od  tej  zagadki.  Usłyszał 

zdenerwowany i podniesiony, śpiewny głos Alcatra£e'a, który uparcie trwał przy swoim. 

-    Mam  rozkazy,  że  pani  nie  wychodzić  z  kabiny.  Ujrzawszy  przez  okno  po  drugiej 

stronie brygu znajome molo 

Rio de La Hacha, nie pojmując, jak się tu znaleźli i nawet nie pragnąc się dowiedzieć, 

dońa  Isabella  nieprzytomna  z  podniecenia  wybiegła  ze  swojej  kabiny.  Omal  nie  odeszła  od 

zmysłów na widok nieustępliwego Murzyna, zagradzającego jej drogę zamierzonej ucieczki. 

-  Proszę, Alcatrace. Proszę! 

Olśniona nagłą myślą wypięła perły z włosów. Podsunęła je Murzynowi na dłoni. 

-  Weź perły, Alcatrace. Przepuść mnie. 

Nie zaprzątała sobie głowy myślą o tym, co zrobi po wyjściu z kabiny, czy nawet po 

dotarciu  na  pokład.  Złożyła  w  ofierze  wszystko,  co  jej  pozostało,  żeby  okupić  przejście 

pierwszej przeszkody. 

Murzynowi  zaświeciły  się  oczy  chciwością.  Lecz  od  chciwości  siljiiejszy  był  strach 

przed  Fairfaxem,  który  mógł  się  obudzić  i  podsłuchiwać.  Steward  zamknął  oczy  i  pokręcił 

głową. 

-  Kapitan nie kazać, proszę pani. 

Rozejrzała  się  na  boki,  jak  zaszczute  zwierzę  szukając  drogi  ucieczki,  aż 

zrozpaczonym spojrzeniem wypatrzyła parę pistoletów na szafce pod przednią ścianą kabiny. 

To było 10. Zaskakując stewarda, błyskawicznie dopadła szafki, porwała pistolety i obróciła 

się ku niemu jak fryga, ściskając po jednym w każdej dłoni, zapomniawszy o perłach, które ją 

zawiodły i teraz toczyły się po podłodze. 

-  Zejdź mi z drogi! 

background image

Wobec  tak  straszliwej  groźby,  Murzyn  umknął  z  piskiem  przerażenia,  a  panna  bez 

przeszkód przeleciała jak burza i pomknęła do wyjścia na pokład. 

Kapitan Blood kończył na pokładzie przygotowania do tego, co jeszcze pozostało do 

zrobienia.  Był  spokojny  o  swoją  najbliższą  przyszłość,  bowiem  pękaty  holenderski  statek, 

mający  zabrać  go  z  powrotem  na  Curacao,  właśnie  wchodził  bejdewindem  na  redę, 

dotrzymując zawartej umowy. Zanim jednak pomyśli o pokładzie 

Holendra,  chciał  zabrać  zadurzoną  hidalgę  na  brzeg,  czy  jej  się  to  spodoba  czy  nie, 

choćby  musiał  siłą  zanieść  ją  do  łodzi.  Z  przygotowaniami  uwinął  się  szybko.  Odwiązał  z 

pachołka hol łodzi i przeciągnął łódź bliżej dzioba, do stóp burtowego trapu. Co uczyniwszy, 

pośpieszył  ku  wejściu  do  rufówki,  żeby  odszukać  pannę,  dla  której  wyszykował  łódź  do 

drogi. Był o jard od celu, gdy niespodziewanie i gwałtownie pchnięte drzwi rozwarły się na 

oścież i ku swemu osłupieniu kapitan stanął oko w oko z dońą Isabellą i parą jej pistoletów. 

Mierząc do niego z obu pistoletów, przemówiła ostrym tonem i mniej więcej w tych samych 

słowach, co do Alcatrace'a. 

-  Z drogi! Zejdź mi z drogi! 

W  swoim  czasie  kapitan  Blood  bez  zmrużenia  oka  spoglądał  w  lufy  wszelkiego 

rodzaju  broni.  Jednak  pod  lufami  tych  pistoletów,  którymi  wymachiwały  rozdygotane 

dziewczęce  rączki,  dusza,  jak  później  wyznał,  poszła  mu  w  pięty.  Uskrzydlony  strachem 

Blood usłuchał bez namysłu i uskoczywszy w bok, rozpłaszczył się przy ścianie. 

Gotów  był  na  najzacieklejszy  sprzeciw  panny  wobec  swoich  z  dobroci  płynących 

zamiarów,  ale  przecież  nie  na  sprzeciw  wyrażony  w  tak  bezpardonowy  i  zabójczy  sposób. 

Zaskoczenie  całkowicie  zbiło  go  na  chwilę  z  tropu.  Ochłonąwszy,  przeciwstawił 

niewzruszony  spokój  owej  roztrzęsionej  panice,  jaką  już  wyczuwał  w  tej  dziewczynie  z 

pistoletami. 

-  Gdzie jest Tim? - zapytała. - Jest mi potrzebny! Musi mnie natychmiast zawieźć na 

ląd. Ale już! 

Blood odetchnął z ulgą. 

-    Wszelki  duch!  Czyżby  pani  się  opamiętała  z  własnej  woli?  A  może  pani  nie  wie, 

gdzie jesteśmy? 

-  Och, ja wiem, gdzie jestem. Ja wiem... 

Urywając  raptownie,  utkwiła  szeroko  rozwarte  oczy  w  człowieku,  którego  miejsce  i 

rola na pokładzie tego okrętu nagle dotarły do jej rozgorączkowanej świadomości. Stojąc tu 

przed nią, tylko pogłębiał chaos w głowie panny. 

background image

-    Ale  pan...  Pan...  -  zająknęła  się,  jakby  zabrakło  jej  tchu.  -  Pan  nic  nie  wie.  Grozi 

panu ogromne niebezpieczeństwo. 

-    Grozi,  fakt,  dopóki  pani  nie  przestanie  wymachiwać  na  mnie  tymi  pistoletami. 

Proszę je opuścić. Niech je pani opuści, na miłość boską, zanim dojdzie do wypadku. 

Kiedy posłusznie opuściła ręce, chwycił ją za ramię. 

-  No to zapraszam do łodzi, moja panno, skoro sama tego pragniesz. Chwała Bogu! 

Oszczędzasz mi mnóstwa kłopotów, bo właśnie zamierzałem zabrać cię na ląd, czy chciałabyś 

tego, czy nie. Chodźmy. 

Ze zdumienia zastygła w bezruchu, opierając się jego dłoni i żądając wyjaśnień. 

-  To znaczy, że pan zamierzał odwieźć mnie na brzeg? 

-  A myślisz, że niby po co odwiozłem cię z powrotem do La Hacha? Toż przecież za 

moją  sprawą  wróciliśmy  tutaj  dziś  rano.  Mówi  się,  że  noc  przynosi  dobrą  radę,  ale  w 

najśmielszych  marzeniach  nie  przypuszczałem,  że  noc  na  pokładzie  tego  brygu  przyniesie 

pani tak cudowną radę, jaką zdaje się, że przyniosła. 

Niecierpliwie spróbował ją znów pociągnąć do trapu. 

-  Pan mnie odwiózł z powrotem? Pan? Kapitan Blood? Zesztywniał. Puścił jej ramię. 

Oczy mu się zwęziły. 

-  A więc wiesz o tym? Jasne, on musiał to powiedzieć. Czy łajdak wspomniał ci też 

przy okazji, że zamierza mnie sprzedać? 

-    Właśnie  dlatego  chcę  wrócić  na  ląd.  Właśnie  dlatego  dziękuję  Bogu,  że  jestem  z 

powrotem w La Hacha. 

-    Ach  tak.  Rozumiem.  -  Wciąż  patrzył  na  nią  spod  oka.  -  Kiedy  wysadzę  panią  na 

molo, czy mogę wierzyć, że będzie pani trzymać język za zębami, dopóki nie odpłynę? 

Rzuciła  mu  pełne  wyrzutu,  obrażone  spojrzenia.  Wysunęła  swą  drobną,  spiczastą 

brodę do przodu. 

-  Pan raczy obrażać mnie, mój panie. Ja miałabym zdradzić pana? Jak można mnie o 

to podejrzewać? 

-  Nie można. Ale lubię mieć pewność. 

-  Wczoraj wieczorem jasno powiedziałam, co sądzę o panu. 

-  Racja. Zaś dzisiaj rano, jak Bóg na niebie, masz powód, żeby myśleć o mnie jeszcze 

lepiej. A więc w drogę. 

Pociągnął  ją  przez  pokład,  obok  luku,  skąd  nadal  dochodziły  okrzyki  złości 

uwięzionych marynarzy, prosto do trapu i na dół do czekającej łodzi. I dobrze się stało, że nie 

marudzili  dłużej,  bo  ledwie  odrzucił  linę,  gdy  dwie  twarze  wyjrzały  na  nich  z  góry,  znad 

background image

szczytu  trapu  -  jedna  czarna,  druga  upiornie  blada  i  wykrzywiona  w  straszliwej  furii.  Pan 

Fairfax  z  pomocą  Alcatrace'a  wytoczył  się  na  śródokręcie  w  chwili,  gdy  para  uciekinierów 

wsiadała do łodzi. 

-    Dzień  dobry,  Jorgito!  -  powitał  go  Blood.  -  Dona  Isabella  wybiera  się  ze  mną  na 

brzeg. Ale jej brat  z resztą Sotomayorów wkrótce cię odwiedzi  i  daję głowę, że przywiezie 

alkada  na  dodatek.  Naprawią  błąd,  jaki  popełniłem  wczoraj  wieczorem,  ratując  twoje 

parszywe życie. 

-    Och,  tylko  nie  to!  Tego  nie  chcę  -  poprosiła  dona  Isabella.  Blood  ze  śmiechem 

pociągnął za wiosła. 

-  Sądzisz, że będzie czekał? Tym szybciej zdejmie pokrywę z luku, aby znów wyjść 

w  morze.  Chociaż  diabli  wiedzą,  dokąd  on  teraz  popłynie?  Na  pewno  nie  do  Cartageny. 

Szczerze  mówiąc,  dopiero  ten  jego  pomysł  z  Cartageną  przekonał  mnie,  że  to  nie  jest 

odpowiedni  kandydat  do  ręki  szlachetnej  damy  i  skłonił  do  odwiezienia  panienki  na  łono 

rodziny. 

-  A mnie natchnął chęcią powrotu - wyznała z głębokim smutkiem w oku. - Całą noc 

modliłam się o cud i oto moja modlitwa jest wysłuchana. Pan jej wysłuchał. - Coraz większe 

zdumienie  malowało  się  na  jej  drobnej,  żywej  buzi.  -  Wciąż  nie  mam  pojęcia,  jak  pan  tego 

dokonał. 

-  Ha! 

Zatrzymał na chwilę wiosła. Nie wstając z ławki, wyprostował się, wypiął pierś, a jego 

szczupłą, zuchwałą twarz rozjaśnił uśmiech na wpół komiczny, na wpół zadowolenia z siebie. 

-  Jam jest kapitan Blood. 

Upór  panny  sprawił,  że  nim  przybili  do  mola,  wyciągnęła  z  niego  pełniejsze 

wyjaśnienie, i serce w niej zmiękło, a w oczach stanęły łzy. 

Wśród mrowia okrętów i  portowych hałasów łódź dobiła do omywanych falą stopni 

nabrzeża  i  Blood  pod  ostrzałem  ciekawskich,  badawczych  spojrzeń  wyskoczył  i  podał  rękę 

pannie, pomagając jej przy wysiadaniu. Nie puszczając dziewczęcej dłoni, rzekł: 

-  Wybaczysz mi, że długo tu nie zabawię. 

-    Tak,  tak.  Jedź.  I  niech  cię  Bóg  prowadzi.  -  Przytrzymała  jego  dłoń  w  swojej. 

Nachyliła się bliżej. -Zeszłej nocy myślałam, że zesłały cię Niebiosa, żebyś ocalił... tamtego 

mężczyznę. Dziś wiem, że zostałeś wysłany, żeby ocalić mnie. Nigdy ci tego nie zapomnę. 

Jej słowa musiały mu przyjemnie dźwięczeć w pamięci, sądząc po tym, co niebawem 

odpowiedział na powitanie kapitana holenderskiego brygu. Albowiem nie zapomniawszy, że 

don Francisco de Yillamarga bawi w La Hacha, Blood z chwalebną przezornością odmówił 

background image

sobie przyjemności odebrania tych wszystkich podziękowań, jakimi by obsypała go rodzina 

Sotomayorów  i  miarowymi,  długimi  pociągnięciami  wioseł  szybko  zbliżał  się  do  pękatego 

kadłuba  punktualnie  i  w  najszczęśliwszym  momencie  przybyłego  Holendra.  Oczekujący 

gościa kapitan Classens stał na pokładzie przy trapie. 

-  Wcześnie pan na nogach - powitał Blooda uśmiechnięty, rumiany Holender. 

-    Jak  przystało  na  wysłannika  Niebios  -  padła  tajemnicza  odpowiedź,  w  której 

Mynheer Classens przez dłuższą chwilę, lecz daremnie doszukiwał się ukrytego żartu. 

Podnosili kotwicę, kiedy minęła ich wychodząca w morze „Czapla", prująca fale pod 

wszystkimi żaglami, sponiewierana, wściekła, przerażona „Czapla", umykająca co tchu, byle 

dalej od tego gniazda jastrzębi. 

Zdaje się, że w całej tej przygodzie była to jedyna rzecz, której nie mógł odżałować 

kapitan Blood.  

 

THE END