background image

Sara w Avonlea 
Szczęśliwa gwiazda 
Część I AMY JO COOPER 
Adorator ciotki Abigail 
PrzełoŜyła Beata Hrycak 
Część II HEATHER CONKIE 
Kosz z niespodzianką 
PrzełoŜyła Halina Ostaszewska 
Sara w Avonlea 
Szczęśliwa gwiazda 
podstawie serialu telewizyjnego opartego na wątkach powieści Lucy Maud Montgomery 
Nasza Księgarnia 
Tytuły oryginałów angielskich Aunt Abigail's Beau Malcolm and the Baby 
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 
Aunt Abigail's Beau Storybook written by Amy Jo Cooper Copyright © 1991 by 
HarperCollins Publishers Ltd, Sullivan Films Distribution Inc. and Ruth Macdonald and 
David Macdonald Teleplay written by Heather Conkie Copyright © 1989 by Sullivan Films 
Distribution Inc. 
Malcolm and the Baby Storybook written by Heather Conkie Copyright © 1991 by 
HarperCollins Publishers Ltd., Sullivan Films Distribution Inc. and Ruth Macdonald and 
David Macdonald Teleplay written by Heather Conkie Copyright © 1989 by Sullivan Films 
Distribution Inc. 
Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd., Toronto. Based on the Sullivan 
Films Production produced by Sullivan Films Inc. in association with the CBS and the Disney 
Channel with the participation of Telefilm Canada adapted from Lucy Maud Montgomery's 
novels. ROAD TO AVONLEA is the trade mark of Sullivan Films Inc. 
Translation © 1995 by Beata Hrycak Translation © 1995 by Halina Ostaszewska © Cover 
illustration by Ulrike Heyne, Arena Verlag GmbH Wurzburg 
Opracowanie typograficzne Zenon Porada 
Część I 
Adorator ciotki Abigail 
Rozdział pierwszy 
- To jest takie... - Sara wzięła głęboki oddech, wiedząc, Ŝe pauza nada jej wypowiedzi więcej 
wyrazu - romantyczne - westchnęła. Zawirowało nad nią błękitne niebo. Ziemia pod stopami 
zako-łysała się rozkosznie. Sara zamknęła oczy, by móc delektować się tym uczuciem. 
- Wcale nie wydaje mi się to romantyczne, Saro Stanley. Raczej nieroztropne. Nalegałabym 
na przyzwoity ślub - odparła Felicja, kręcąc się w kółko, póki sama nie runęła w wysoką 
trawę i nie poddała się zawrotowi głowy. Felicja szczyciła się przecieŜ swą wiedzą na temat 
tego, co jest, a co nie jest właściwe i przyzwoite. 
Sara nie przykładała większej wagi do opinii swojej kuzynki. Ucieczka z ukochanym 
wydawała się jej jedynym sposobem na zawarcie małŜeństwa. Pomysł ten był tak 
ekscytujący, porywający i pełen romantyzmu, Ŝe normalny ślub wydawał się niewart 
zachodu. 
Otworzyła oczy. Niebo przestało wirować. Sara 
popatrzyła na przepływającą leniwie delikatną, białą chmurkę i wciągnęła w płuca słodką woń 
traw. 
- Ja chcę pójść do ślubu, bo wtedy będę mogła włoŜyć piękną suknię, taką, jaką miała mama - 
powiedziała Cecylka, której juŜ tak bardzo kręciło się w głowie od tego wirowania, Ŝe i ona 
upadła wreszcie na ziemię. 
Felicja poderwała się i znowu zaczęła wirować. 

background image

- A ja chcę mieć wielki ślub z mnóstwem gości i przyjęciem weselnym. 
Dołączyła do niej Sara, obracając się w kółko coraz szybciej i szybciej. 
- Chciałabym mieć huczne przyjęcie z masą gości i muzykami z Halifaxu. 
- Nie sądzę, by pozwolono ci na wydanie przyjęcia, gdybyś uciekła z ukochanym - 
oświadczyła Felicja. 
- Niby dlaczego nie? Na pewno jest to całkowicie dopuszczalne - rzekła Sara, choć wcale nie 
była tego pewna. - I pocałowałabym swego męŜa w obecności wszystkich. 
- Saro Stanley! - Felicja, oszołomiona tym wyznaniem, przestała nagle wirować. - Nie 
zrobiłabyś tego! - zawołała. 
Sara, nie wiedząc, Ŝe jej kuzynka juŜ się nie kręci, zatoczyła się na nią i dziewczynki upadły 
wśród wybuchów śmiechu. 
- Jeszcze zobaczymy - przekomarzała się Sara, a potem wyciągnęła się płasko na ziemi i 
nadal chichotała, zaś niebo zataczało nad nią kółka. 

Przez cały piękny sierpniowy ranek Sara i Felicja dość drobiazgowo zgłębiały temat miłości i 
małŜeństwa. Dyskusję wywołało opowiadanie, które Sara przeczytała w jakimś piśmie 
kobiecym. Pisano tam o małŜeństwie z miłości poprzedzonym ucieczką panny młodej z 
rodzinnego domu. Historia kończyła się, niestety, tragicznie, lecz Sarze bardzo się podobała. 
Przedstawiła ją Felicji z najdrobniejszymi szczegółami. 
W tym dniu czekała dziewczęta jeszcze jedna atrakcja. Sara i Felicja wybierały się do ciotki 
Abigail, by pomóc jej przy robieniu konfitur i marynat. Sara wcale nie paliła się do 
wystawania w parnej kuchni i napełniania słoików owocami i warzywami. Była jednak 
ogromnie przejęta, Ŝe dzisiaj pozna wreszcie pannę Abigail Ward. 
Ś

ciśle mówiąc, Abigail Ward nie była jej prawdziwą ciotką. Była siostrą Jany King, a więc 

ciotką Sary tylko po kądzieli. Abigail mieszkała po drugiej stronie miasta, w domu cieszącym 
się sławą najschludniejszego w Avonlea. Sara nie mogła się doczekać spotkania owej 
wyjątkowej gospodyni i zobaczenia domu, który wzbudzał podziw wszystkich pań z 
miasteczka. 
Dziewczynki miały jeszcze cały ranek, który mogły spędzić wedle własnego Ŝyczenia. Sara 
ponownie opowiedziała historię tragicznej miłości, upiększając ją tam, gdzie uznała to za 
konieczne. Kiedy juŜ nasyciły się romantyczną opowieścią, 

jeszcze trochę sobie powirowały, póki ziemia nie zaczęła kołysać się im pod stopami. 
Następnie, upojone radością, na chwiejnych, drŜących nogach ruszyły w kierunku farmy 
Kingów na obiad. 
Czyściutko - oto jak powinno być w domu. Abigail Ward wciągnęła powietrze. Jej nozdrza 
wypełnił intensywny aromat pasty do polerowania mebli. Wydawał się jej słodszy od woni 
wszystkich perfum Arabii. 
Podczas gdy jej siostrzenice wirowały w kółko aŜ do zawrotu głowy, rozmyślając o miłości, 
Abigail Ward podziwiała czystość swego otoczenia. Trzymała w ręku ściereczkę do kurzu i 
rozglądała się po saloniku. Dębowe podłogi lśniły od świeŜej warstwy wosku. Czyste i 
wykrochmalone serwetki ułoŜone na oparciach foteli chroniły je przed zabrudzeniem. Abigail 
przesunęła dłonią po mahoniowym stole. Jej postać odbiła się w ciemnym, połyskującym 
blacie. Uśmiechnęła się do siebie i przygładziła złociste włosy - choć nie było to wcale 
konieczne. Niemal zawsze uczesana była nienagannie. 
Machinalnie skierowała wzrok na portret wiszący nad kominkiem. Wielebny Archibald Ward, 
ś

więtej pamięci, spoglądał wyniośle spomiędzy świeŜo odkurzonych ram. Abigail 

uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Następnie, obciągając na sobie i tak juŜ gładką spódnicę, 
pospieszyła do kuchni przygotować się na przybycie gości. 
10 

background image

Rozdział drugi 
Po skończonym obiedzie Sara zasiadła przy sędziwym, sosnowym stole w kuchni, na farmie 
Kingów. Przed nią leŜały rozrzucone stare fotografie rodzinne. Przy posiłku dziewczynki 
wróciły do porannej rozmowy, a Felicja wpadła na pomysł wyszperania ślubnych zdjęć 
rodziców. 
- Spójrz, jaką mama miała piękną suknię - westchnęła Felicja. 
Sara przyjrzała się pełnej wdzięku dziewczynie, nieśmiało trzymającej bukiet. Rzeczywiście, 
suknia była piękna. Biała, połyskliwa satyna doskonale leŜała na sylwetce, gładko spływając 
w dół i tworząc u stóp obfity zwój materii. Jasne, starannie upięte włosy przykrywał miękki 
welon z najznakomitszej koronki. Delikatny splot przywodził Sarze na myśl zawiłą sieć 
pajęczą albo cieniusieńkie skrzydła elfów. 
Kuchnia Kingów była bardzo przytulna. Podczas gdy Sara studiowała fotografię, wokół 
toczyła się codzienna rodzinna krzątanina. Sara przyzwyczaiła się juŜ do tego rozgardiaszu, 
tak jak człowiek przyzwyczaja się do starego, ulubionego swetra. 
Słońce późnego poranka sączyło się przez duŜe okno kuchenne, zdobiąc kaŜdą rzecz, której 
dotknęło swymi czułymi, złocistymi palcami. Na Ŝelaznym piecyku bulgotała w saganie zupa. 
Ciotka Jana mieszała, siekała, kroiła i - jak zwykle - robiła sporo zamieszania. 
Sarze przypominała ona duŜą białą kwokę, 
która wciąŜ gdacze i przywołuje do porządku swoje stadko. Z ust Jany płynął nieustannie 
potok rad, które w większości cała rodzina ignorowała. 
Sara obserwowała ciotkę. W tej łagodnej, pulchnej kobiecie, tak innej od smukłej i powaŜnej 
dziewczyny na portrecie, było duŜo ciepła. Sara przypomniała sobie kilka samotnych nocy, 
kiedy tęskniąc za domem znalazła ukojenie w szerokich ramionach tej wielkodusznej kobiety. 
- Nie powinnyście juŜ iść? - spytała ciotka Jana. - Abigail powiedziała, Ŝebyście były w 
południe, a wiecie, jak ceni punktualność. 
Felicja zerwała się z miejsca, radośnie klasnęła w dłonie i pobiegła po sweter. 
- Doprawdy, Felicjo - Sara przemówiła swym, jak mawiała ciotka Hetty, tonem „królowej 
Anglii". - Nie rozumiem, jak moŜesz tak się palić do wkładania kawałeczków owoców i 
warzyw do słoików i wstawiania ich do obskurnej, zimnej piwnicy. 
- CóŜ - obruszyła się Felicja, która potrafiła przybrać równie władczy ton - mówisz tak, bo 
nigdy dotąd tego nie robiłaś, Saro Stanley. Moje konfitury są tak samo dobre jak te, które 
smaŜyły dorosłe panie. Dlatego ciotce Abigail szczególnie zaleŜało na mej pomocy. 
- MoŜe i masz rację - zauwaŜyła Jana. - Ale przypuszczam, Ŝe Abigail prosiła, abyś przyszła 
tylko dlatego, Ŝe ja odmówiłam pomocy. Moja siostra - rzekła wznosząc oczy ku niebu - ma 
12 
ś

ciśle określoną metodę robienia róŜnych rzeczy i biada temu, kto ośmieli się zrobić coś po 

swojemu. 
- Ciotka bywa czasem nieco kapryśna - przyznała Felicja. 
- Mama Klementynki Ray mówi, Ŝe to zastarzała twarda panna - wtrąciła Cecylka z ustami 
wypchanymi ciastkiem. 
Jana roześmiała się. Jej najmłodsze dziecko rozczulało ją do łez. 
- Chciałaś powiedzieć, kochanie: zatwardziała stara panna. 
Felicja zasznurowała usta, a potem zauwaŜyła przemądrzale: 
- Ona nigdy nie wyszła za mąŜ, mamo. 
- MoŜe zachowała zdrowy rozsądek, z którym przyszła na ten świat - zaŜartował Alek z głębi 
starego fotela, w którym usadowił się z ksiąŜką. 
Przez twarz Jany przemknął lekki skurcz. Uśmiech znikł. Wydawało się, Ŝe słowa Alka ją 
dotknęły. 
- Przywykła do Ŝycia po swojemu i tyle. To przychodzi z wiekiem. 

background image

Felicja, która, podobnie jak jej matka, często miewała własne zdanie, poczuła się w 
obowiązku wygłosić swoją uwagę: 
- To okropne, Ŝe na starość nabiera się róŜnych nieznośnych nawyków. 
- Czy właśnie dlatego ty nabrałaś ich juŜ za miodu, Felicjo? - zadrwił z niej ojciec. Sara 
zakryła ręką usta, aby zatuszować uśmiech. 
13 
Felicja postanowiła nie dać się sprowokować. Ojciec i córka często sobie dokuczali, jak to 
bywa wśród ludzi o podobnej naturze. Jedno widzi w drugim to, czego nie moŜe znieść u 
siebie. 
- Musiała to po kimś odziedziczyć, Alku King 
- zganiła go Jana. 
Alek udał, Ŝe jest pochłonięty lekturą. Uwaga Ŝony ubodia go. „Nie dam jej tej satysfakcji" 
- pomyślał. Jego milczenie było dobitne. 
W pokoju zapanowało pewne zakłopotanie, które znalazło wyraz w niespotykanym w głosie 
Jany wahaniu, gdy zadała kolejne pytanie. 
- Alku, czy mógłbyś... umm, podrzucić po drodze dziewczynki? 
Alek spojrzał na nią ze zdumieniem. 
- Po drodze dokąd? 
- Do pani Lloyd! - Janie niemal zaparło ze wzburzenia dech. - Obiecałam, Ŝe przywieziesz jej 
jajka, pamiętasz? 
KsiąŜka zamknęła się z trzaskiem. Alek King powoli i z namaszczeniem zdjął druciane 
okulary i ostroŜnie włoŜył je do futerału. Sara zastygła, Cecylka równieŜ przestała się 
nerwowo wiercić. 
- Chciałbym, by choć raz ktoś się ze mną skonsultował, zanim zaoferuje moje usługi - 
wycedził Alek. 
Potem, być moŜe w celu złagodzenia tych słów, a moŜe gwoli wyjaśnienia, dodał: 
- PrzecieŜ wiesz, Ŝe mam coś do zrobienia. Brew Jany uniosła się szybciej, niŜ królik zrywa 
się do ucieczki, słysząc ujadanie psów goń- 
14 
czych, a podwójny podbródek gniewnie się zatrząsł. 
- Tak? - odparła. - Masz na przykład naprawić nasze łóŜko zamiast chować nos w ksiąŜce? - 
Jana nigdy nie potrafiła się pohamować, kiedy narosło w niej wzburzenie. - Jedna noga tak się 
chwieje, Ŝe którejś nocy obudzimy się na podłodze. 
Felicja jęknęła ze zniecierpliwieniem. 
- Tato, proszę, pospiesz się. Ciotka Abigail będzie na nas zła. 
Alek King podniósł się z krzesła z głośnym westchnieniem, które raczej nie kryło jego 
niezadowolenia. 
- Dobrze, Felicjo, nie gorączkuj się - syknął i nie rzuciwszy w stronę Ŝony ani jednego słowa 
czy spojrzenia, udał się do małego, zagraconego przedsionka przy kuchni, w którym rodzina 
wieszała płaszcze i zrzucała zabłocone buty. 
- Ktoś jest w złym humorze - zauwaŜyła Jana. Miała dość niefortunny zwyczaj wyraŜania na 
głos podobnych uwag. 
Alek King nie raczył odpowiedzieć. WłoŜył juŜ płaszcz i był prawie za drzwiami, gdy 
ponownie zawołała go Ŝona. 
- Alku, zapomniałeś koszyka z jajkami! Alek odebrał koszyk, zacisnąwszy usta. 
- Czasami wydaje mi się, Ŝe ty umyślnie mnie nie słuchasz - poskarŜyła się Jana, uraŜona jego 
milczeniem. 
Przeciągłe spojrzenie, wymowniejsze od słów, było jedyną odpowiedzią. Alek odwrócił się i 
wy- 
15 

background image

szedł cięŜkim krokiem. Sara pospiesznie pocałowała ciotkę Janę na do widzenia i wyszła za 
wujem. Felicja dała matce dwa całusy, jakby chciała wynagrodzić jej brak upragnionego 
pocałunku taty. 
Rozdział trzeci 
Ten letni dzień pachniał jakąś obietnicą, chociaŜ Sara niezupełnie wiedziała, czego się 
spodziewać. Było to raczej przeczucie, nieuchwytne wraŜenie - nie potrafiła tego dokładnie 
określić. 
Mijali po drodze pola gotowe do Ŝniw. Samotne drzewo przywdziało juŜ szkarłatny płaszcz 
jesieni, jak gdyby równieŜ czekało na jakieś szczególne wydarzenie. Cały świat zdawał się 
trwać w oczekiwaniu... 
Podczas krótkiej podróŜy Felicja wciąŜ paplała, wygłaszając swe poglądy na rozmaite tematy, 
od robienia przetworów po sprawy matrymonialne. Jej trajkotanie konkurowało z klekotem 
kół. Wyglądało na to, Ŝe Felicja czuje się w obowiązku nadrobić milczenie pozostałych. 
Sara, którą wyobraźnia często przenosiła w światy inne niŜ ten, w którym Ŝyła, rozumiała, Ŝe 
umysł potrzebuje czasem krótkiego wytchnienia. Jednak wuj Alek zdawał się być 
niesłychanie daleki, chociaŜ siedział tuŜ obok niej, na koźle. Jego łagodne, brązowe oczy 
wpatrywały się w dal, pogrąŜone w zadumie. Sara znała to spojrzenie ze skrzętnie 
przechowywanej, hołubionej fotografii matki, młodszej siostry Alka. Cała rodzina Kin- 
16 
gów obdarzona była oczami o subtelnym, troskliwym wyrazie, które jednak potrafiły równieŜ 
patrzeć z uporem. 
Sara ostroŜnie dotknęła rękawa wuja. Alek ocknął się z zamyślenia, lekko uniósł głowę i 
puścił do niej oko. W przelotnym uśmiechu był smutek. 
- To okropne, Ŝe biedna ciotka Abigail nigdy nie wyszła za mąŜ - przenikliwy głos Felicji 
wdarł się w rozmyślania Sary. 
- MoŜe po prostu nie znalazła odpowiedniego męŜczyzny - odparował ojciec z wymuszonym 
uśmiechem. 
- PrzecieŜ mogła wyjść za mąŜ. Mama tak mówiła. 
Kiedy Felicja dorwała się do jakiegoś tematu, nie było mowy o jego zaniechaniu. 
- Za bardzo juŜ zdziwaczała, nie nadaje się na Ŝonę - kategorycznie stwierdził Alek, kładąc 
kres dyskusji. 
Powozik toczył się spokojnie przez Avonlea, po chwili skręcił na dobrze ubitą drogę, przy 
której stało kilka domów o szacownym wyglądzie. Na uboczu znajdowała się nieco inna od 
pozostałych posiadłość świętej pamięci Archibal-da Warda. 
Był to najczyściejszy dom, jaki Sara kiedykolwiek widziała. Nieskazitelnie biała farba lśniła 
niczym świeŜo wyszorowana twarz. Z gładkiego, zielonego kobierca trawy nie sterczało ani 
jedno źdźbło. Na starannie utrzymanych rabatach kwitły przykładnie kwiaty. Na samym 
przedzie rosły 
2 — Szczęśliwa gwiazda 
17 
w szeregu jaskrawoŜółte nagietki, za nimi szkarłatne pelargonie, a posłusznie z tyłu - ostróŜki. 
Całe otoczenie skromnego domku było wypielęgnowane i schludne. 
Ledwie Alek zdąŜył zatrzymać dwukółkę, dziewczynki juŜ z niej wyskoczyły. Pomachały mu 
szybko na do widzenia, pognały do furtki - Felicja upewniła się, czy ją za sobą zamknęła - i 
wbiegły po schodach na ganek. 
Niewielki, czarny piesek z metalu trzymał wartę przy czerwonych drzwiach. Felicja bez 
chwili namysłu otarła podeszwę najpierw jednego, potem drugiego bucika o jego ostry 
grzbiet. Sara przyglądała się temu ze zdumieniem. Figurka była doprawdy osobliwa. 
- Co ty robisz? 
- To skrobaczka. Wytrzyj buty - rozkazała Felicja. 

background image

Sara przypatrywała się metalowemu pieskowi ze zgrozą i zakłopotaniem. Zwierzę 
wytrzeszczało na świat nic nie widzące oczy. Ogromny pysk z lanego Ŝelaza groził kaŜdemu, 
kto ośmieliłby się wnieść do domu choćby odrobinę błota. 
- Ale moje buty są czyste. 
- Nie szkodzi. - Felicja zastukała dwa razy do drzwi, jakby chciała podkreślić swoje racje. - 
Nie wolno ci postawić nogi w przedpokoju ciotki Abigail, jeśli nie zeskrobiesz błota z 
bucików. - Wyniosły ton Felicji stał się teraz poufny. Nachyliła się odrobinę i zniŜyła głos. - 
Wiesz, ona jest bardzo pedantyczna. - Felicja poprawiła sweter i przygładziła włosy. 
Po tej przemowie Sara spodziewała się, Ŝe drzwi otworzy jakiś potwór. śółte kwiaty polne, 
które zerwała tego ranka, nagle wydały się nie na miejscu. Dlaczego nie ścięła kilku róŜ z 
ogrodu ciotki Hetty? Były bardziej wykwintne. Pospiesznie rozejrzała się za miejscem, gdzie 
mogłaby dyskretnie wyrzucić nie chciany bukiet, ale było juŜ za późno. 
- Dzień dobry, droga Felicjo. Dzień dobry, Saro. - Powitał je głos, którego łagodny ton krył 
odrobinę szorstkości. W progu stała starannie ubrana kobieta o miłym wyglądzie. 
Abigail Ward była równie schludna, jak jej dom. Szczupłą postać oblekał bezpretensjonalny 
strój: wykrochmalona spódnica i zwyczajna bluzka. Panna Ward pozbawiona była wszelkiej 
kokieterii. Złociste refleksy w jej pięknych włosach współgrały ze świeŜością rumianych 
policzków. Przez jej twarz przemknął uśmiech. 
- JuŜ dawno chciałam, Ŝebyś mnie odwiedziła, droga Saro. Miło, Ŝe przyszłaś. 
PoniewaŜ Sara nie znalazła miejsca, gdzie mogłaby porzucić kwiaty, była zmuszona je 
wręczyć. 
- To dla ciebie, ciociu. 
Ciotka Abigail przyjęła łaskawie bukiet. Zwinnymi i wprawnymi palcami doprowadziła do 
ładu niesforny pęk, wyciągając z niego dziwaczny, przywiędły kwiat i przycinając równo 
wszystkie łodygi. Okiełznała w ten sposób jego pierwotną dzikość. 
- Dziękuję, Saro. Wejdźcie - przynagliła, odwróciła się na pięcie i pomknęła w głąb domu. 
Nie pozostało nic innego, jak pójść jej śladem. 
19 
Rozdział czwarty 
Sara ostroŜnie wkroczyła na wyfroterowaną podłogę. Powietrze przesycała gorzko-słodka 
woń pasty do mebli. Zmarszczyła nos. 
Słowo „przytulny" bez wątpienia nie oddawało charakteru tego domu. ChociaŜ czyste wnętrze 
było gustownie urządzone, a politura na meblach pięknie połyskiwała, pokój miał surowy, 
niegościnny wygląd. 
- Wchodźcie, wchodźcie. - Zacisnąwszy powieki, Abigail napawała się zapachem kwiatów. - 
Są śliczne - powiedziała półgłosem, lecz zaraz dodała rzeczowo: - Muszę je do czegoś 
włoŜyć. 
- MoŜe do tego wazonu? - Sara podniosła flakon z delikatnej porcelany, stojący na stoliczku 
w przedpokoju. 
W niebieskich oczach Abigail odmalowało się przeraŜenie. Pospieszyła w kierunku Sary i z 
uprzejmą miną wyjęła z jej rąk cenny przedmiot. 
- Och, nie - jej głos podskoczył o oktawę, a następnie się obniŜył. - To wazon ciotki Tessy. - 
OstroŜnie odstawiła pieczołowicie przechowywaną pamiątkę rodzinną na przydzielone jej 
miejsce. - Nie nadaje się do kwiatów. 
Przesunęła go odrobinę w lewo, a potem odwróciła się zgrabnie do dziewczynek, uspokojona, 
Ŝ

e porządek został przywrócony. Strzepnęła niewidzialny pyłek ze swetra Sary i uśmiechnęła 

się łagodnie. - Znajdziemy w kuchni jakiś zwykły wazon. Chodźcie - zarządziła. Potrząsając 
nad głową bukietem, postąpiła w stronę kuchni. Gdy 
20 
znikała w drzwiach, spódnica zatrzepotała wokół jej nóg. 

background image

Felicja popatrzyła na kuzynkę. Sara z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia odwzajemniła 
jej spojrzenie. Wzruszyły ramionami i podąŜyły śladem ciotki. 
Większość Ŝycia upłynęło Abigail Ward na spełnianiu obowiązków. Miała zaledwie 
siedemnaście lat, kiedy zmarła jej ukochana matka. Dwa miesiące przed tym tragicznym 
wydarzeniem starsza 
0 trzy lata siostra Jana poślubiła Alka Kinga. PoniewaŜ Abigail pozostała sama z ojcem, spadł 
na nią obowiązek prowadzenia domu. Przyjęła tę rolę z gorliwym posłuszeństwem. Opieka 
nad ojcem 
1 spełnianie wszystkich jego Ŝyczeń stały się jej głównymi troskami. 
Wielebny Ward był człowiekiem uczonym, lecz trudnym we współŜyciu. Parafianie 
traktowali go jak prawdziwego pasterza, który prowadzi ich ścieŜkami cnoty. Dla córek zaś 
był kochającym, choć chyba nazbyt surowym rodzicem. Archibald Ward nie uznawał 
rozpieszczania dzieci. Dlatego teŜ był powściągliwy w okazywaniu uczuć. 
Wielebny Ward posiadał jasno określone zasady, a Abigail dokładała wszelkich starań, by się 
do nich stosować. Przez dziesięć lat usługiwała ojcu, gotowała i sprzątała, była mu pomocą i 
podporą. 
Kiedy wielebny Ward porzucił Ŝywot ziemski, Abigail wiodła dalej Ŝycie wypełnione 
obowiązkami i starała się wspierać potrzebujących. KaŜdej 
21 
wiosny szyła kołdrę dla koła dobroczynnego. W długie zimowe wieczory dziergała 
pończochy dla Fundacji na rzecz Wdów i Sierot. Koniec lata upływał jej na smaŜeniu 
słynnych konfitur. 
Bulgocące na kuchni truskawki rozsiewały ciepły, słodki aromat. Abigail stała nad wysokim 
garnkiem, mieszając gęstą, lepką masę. Wilgotne od pary pasemka włosów opadały miękko 
na jej twarz. Abigail pomyślała sobie, Ŝe ma udane Ŝycie. A nawet jeśli odczuwała pewną 
samotność, nigdy by się do tego nie przyznała. ChociaŜ był kiedyś czas... Abigail wcisnęła w 
truskawki drewnianą łyŜkę, jakby chciała zdusić natrętne wspomnienia. 
Stosy słodkich gruszek, soczystych pomidorów i zielonych, chropowatych ogórków 
cierpliwie czekały, aŜ zostaną zamienione na konfitury i marynaty. Puste słoje, dokładnie 
wygotowane, stały karnie na pięknym kredensie z klonowego drewna. Garnki kipiały i 
bulgotały na połyskującym białymi kaflami piecu. 
Sara usiłowała przypomnieć sobie szczegółowe instrukcje, których udzieliła jej ciotka 
Abigail. Nigdy przedtem nie słyszała tylu nakazów i zakazów. Ubrana w świeŜy i 
wykrochmalony fartuszek bała się poruszyć, Ŝeby nie wpaść na coś i tym sposobem nie 
złamać którejś z zasad Abigail. 
- ChociaŜ w zeszłym roku wygrałam na jarmarku w kategorii juniorek, na pewno nauczę się 
czegoś od takiej mistrzyni, jak ty, ciociu Abigail - paplała radośnie Felicja, zręcznie obierając 
i krojąc gruszki. W czystej kuchni czuła się jak ryba 
22 

w wodzie, a zadanie, którego się podjęła, nie sprawiało jej Ŝadnych trudności. 
Abigail uśmiechnęła się pobłaŜliwie do swojej siostrzenicy. 
- Nie jestem Ŝadną mistrzynią, Felicjo. Dla mnie to po prostu praca, którą trzeba wykonać. 
- Ale co roku wygrywasz wstęgę. 
Abigail skromnie skwitowała tę uwagę machnięciem ręki. W jej Ŝyciu nie było miejsca na 
próŜność. 
- WstąŜki? Co ja mam z nimi robić? - spytała i zarumieniła się lekko, bo w głębi serca 
poczuła jednak przypływ dumy. - Im więcej rąk, tym lŜejsza praca - wyjaśniła - a poza tym 
lubię wasze towarzystwo. 

background image

Obieranie gruszek nie przychodziło Sarze łatwo. Spore kawałki soczystych, białych owoców 
odpadały najczęściej razem z cienką, Ŝółtą skórką, a wiele z nich lądowało na podłodze. 
Z odrobiną zazdrości obserwowała, jak Felicja zgrabnie radzi sobie z gruszką, oddzielając jej 
skórkę w jednym pasemku, które zwijało się na stole w spiralkę. Sara przyłoŜyła nóŜ i 
próbowała dokładnie naśladować ruchy kuzynki. Pasek Ŝółtej skórki wydłuŜał się, ale 
niefortunne szarpnięcie noŜa oderwało go od owocu. Nieposłuszna skórka zamiast spaść na 
blat, ześliznęła się z ostrza i z wdziękiem poszybowała na podłogę. Rozczarowana Sara 
ponowiła próbę. 
- Saro, postaraj się, proszę, by obierzyny nie spadały na podłogę. 
23 
ChociaŜ ciotka chciała, by jej uwaga zabrzmiała sympatycznie, Sara poczuła się bardzo 
zawstydzona tą reprymendą. Zamierzała pozbierać wszystkie obierki po skończeniu pracy. 
Nie wychowała się w stajni - miała nadzieję, Ŝe panna Ward to rozumie. Afektowany uśmiech 
Felicji i wyniosłość, z jaką zadarła nos, powiększyły zakłopotanie Sary. 
Pospiesznie porwała ze stołu ściereczkę. 
- Przepraszam, zaraz posprzątam. 
Szybko się schyliła, usiłując udowodnić ciotce Abigail, Ŝe i ona ceni sobie czystość. Zanim 
zdąŜyła przyłoŜyć szmatkę do podłogi, powstrzymał ją pełen przeraŜenia okrzyk ciotki. 
- Och, nie uŜywaj tej ścierki! Ta słuŜy do wycierania naczyń - wyjaśniła rzeczowym tonem, 
którym ludzie przemawiają zazwyczaj do cudzoziemców albo osób nierozgarniętych. - Nigdy 
nie ścieram nią podłogi. 
Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczynki zamarły, a Abigail zmarszczyła 
ze zdziwieniem czoło. Zatrzymała się tylko na moment, by poprawić krzesło, które ktoś 
odsunął od stołu, i Ŝwawo podeszła do drzwi. 
Sara czuła się nieswojo. Była zaŜenowana i zła, bo napomnienie Abigail dopiekło jej do 
Ŝ

ywego. Skąd miała wiedzieć, Ŝe ta ściereczka słuŜy do wycierania naczyń? 

Podnosząc ręce w geście udawanego zdziwienia, a następnie groŜąc palcem, Sara zbeształa 
krzesło za to, Ŝe nie stało równo z innymi. Mocno je chwyciwszy, popchnęła zabłąkany mebel 
na 
24 
właściwe miejsce, wyolbrzymiając pedantyczne gesty ciotki. Dziewczynki nie próbowały 
nawet ukryć chichotu. 
Głośny łomot, po którym rozległ się krzyk ciotki Abigail, uciszył ich śmiech. Wstrzymały 
oddechy. 
Rozdział piąty 
Idąc ku drzwiom, Abigail była bardzo zdziwiona. O tej porze nigdy nie przyjmowała gości. 
Nikogo się nie spodziewała. Ludzie zwykle nie zaglądali ot, tak sobie. A jeśli przyszedł ktoś z 
wiadomością o jakiejś okropnej tragedii? Na samą myśl o tym lekko zadrŜała. 
OstroŜność nakazała zwolnić kroku. Palce powędrowały w roztargnieniu ku zegarkowi ze 
szczerego złota, który miała przypięty do bluzki, blisko serca. Niewidzącymi oczyma 
sprawdziła godzinę. 
Zebrała się w sobie i otworzyła drzwi. 
CzyŜby to był duch? Z przestrachu serce podskoczyło jej do gardła. Jak na zjawę, postać 
wydawała się zbyt masywna. Abigail otworzyła usta. Minęła cała wieczność, zanim wydobyła 
z siebie głos. 
- To naprawdę pan? Malcolm MacEwan? 
Ogarnęły ją sprzeczne uczucia, oŜyło wiele słodkich i kilka gorzkich wspomnień, od których 
zaczęło kręcić się jej w głowie. 
Malcolm MacEwan przesadził próg i z zapałem porwał w ramiona Abigail Ward. Białe 
stokrotki, 

background image

25 
które dla niej zerwał, rozsypały się, gdy z niezmiernej radości zawirował ze swą ukochaną, 
trzymając ją w Ŝarliwym uścisku. Wyglądali jak para kochanków z romantycznej powieści. 
Niestety, Abigail była zupełnie nie przygotowana na ten gwałtowny szturm. W chwilach 
wzruszenia przywołuje się zwykle łagodne, pieszczotliwe słowa, jednak zaskoczona Abigail 
wydała okrzyk tak donośny, Ŝe mógłby obudzić umarłego. 
Zamiast rozszlochać się z radości na piersi ukochanego, Abigail zastygła, a jej nogi 
zesztywniały, niczym maszty flagowe. Gdy tak wirowała w uścisku pana MacEwana, jej buty 
zawadziły o stolik, na którym stała paproć, i na podłogę posypały się ziemia i liście. 
Pomyślała od razu, Ŝe musi pójść po miotłę. 
Wreszcie opadła niezgrabnie na podłogę, z trudem łapiąc równowagę. Oprzytomniała, 
podobnie jak Malcolm. Stanęli speszeni w stosownej odległości od siebie. Oboje ogarnęła 
nagła nieśmiałość. Przypominając sobie o dobrych manierach, Malcolm szybko zerwał z 
głowy tweedowy kaszkiet i z szacunkiem przycisnął go do serca. 
- Jesteś zaskoczona moim widokiem po tylu latach? - zapytał głębokim głosem ze śpiewnym, 
szkockim akcentem. - Nie liczmy, ile ich było. 
- W listopadzie minie siedem - przypomniała delikatnie. 
Oto ta sama, tylko nieco postarzała twarz, którą kochała i za którą tak bardzo tęskniła. 
Gładkie, brązowe włosy Malcolma były teraz przyprószone siwizną.  Kilka zmarszczek wokół 
oczu 
26 
i w kącikach ust czyniło go tylko przystojniejszym. Jego piwne oczy nadal promieniały 
serdecznością. Przypomniała sobie, jak wiódł za nią tymi szczenięcymi oczyma w drodze ze 
szkoły do domu. Wąsów dawniej nie nosił. Nie była pewna, czy mu pasują. 
- Nie zmieniłaś się ani trochę, Abby. Patrzył na nią czule, napawając się jej urokiem, 
tak jak spragniony poi się wodą ze studni. Przypomniawszy sobie o celu wizyty, odchrząknął 
i zwrócił się do niej tonem oficjalnym. Przez siedem lat ćwiczył te kilka słów. 
- Złoto Jukonu uczyniło mnie bogatym i pragnę odnowić naszą znajomość. To znaczy, jeśli 
nie jesteś jeszcze zajęta. 
- Jeśli nie jestem... co takiego? Och! AleŜ nie, panie Mac... - Przejęta Abigail oblała się 
rumieńcem. - Nie. To znaczy, nie wyszłam za mąŜ. 
- Alleluja. Cieszę się, Ŝe znowu cię widzę. 
Usłyszawszy krzyk ciotki, dziewczynki pomyślały najpierw, Ŝe ktoś na nią napadł, moŜe jakiś 
szaleniec. Przysłuchiwały się uwaŜnie, ale z korytarza nie dobiegał Ŝaden inny dźwięk. Sara 
wreszcie zdecydowała, Ŝe powinny zbadać sprawę. 
Po cichu przeszły z kuchni do holu. Felicja zacisnęła dłoń na rękojeści noŜa do obierania, 
który wzięła na wypadek, gdyby trzeba było wykazać się męstwem. Sarze udało się otworzyć 
drzwi kuchenne bez jednego skrzypnięcia. 
Gdyby zobaczyły szaleńca, chyba byłyby mniej zaskoczone, bo oto jakiś męŜczyzna - solid- 
27 
nej postury, o wyrazistych rysach, przystojny, ubrany w porządny, choć niezbyt gustowny 
garnitur w kratkę - całował ciotkę Abigail! Kiedy szybko cmokał ciotkę w czoło, a potem w 
oba policzki, przypominał dziobiącego ziarno kurczaka. 
Z szeroko rozdziawionych ust Felicji dobył się cichy jęk. Sprawiała wraŜenie, jakby odebrało 
jej mowę. Na szczęście zdołała oprzytomnieć. Wymachując od niechcenia noŜem, jakby dla 
zilustrowania swych słów, Felicja wykrztusiła z wahaniem: 
- Ciociu Abigail, skoń... skończyłyśmy kroić. Abigail odwróciła ku nim głowę, ale jakaŜ była 
zmieniona! Jej twarz promieniała, a ostre zazwyczaj rysy złagodniały, nabrawszy ujmującego 
wdzięku. Powściągliwy uśmieszek przemienił się w szeroki, radosny uśmiech. Surowy kok, 

background image

który zawsze sterczał nienagannie na czubku głowy, teraz spłynął na bok, niczym statek 
spuszczony z cumy. 
Abigail udawała, Ŝe nie zauwaŜa zdumionych twarzy i trzymanego w górze noŜa kuchennego. 
Dokonała prezentacji, jak gdyby zawsze przyjmowała w holu dziwnych męŜczyzn. Była 
wprawdzie nieco zmieszana, lecz zmobilizowała wszelkie talenty pani domu, na które było ją 
stać w tej sytuacji. 
- Malcolmie, przedstawiam panu Sarę Stanley. Przyjechała do nas z Montrealu. 
Nadal lekko oszołomiona Sara szybko skinęła głową. 
28 
- MoŜe pamięta pan Felicję, córkę mojej siostry Jany. Dziewczynki, to pan Malcolm 
MacEwan. 
- Milo mi, Saro. Felicjo, nigdy bym cię nie poznał. Byłaś taka maleńka. 
Wszyscy poczuli się nieswojo, gdy tak stali, uśmiechając się do siebie. Abigail, zdając sobie 
nagle sprawę z panującego wokół chaosu, schyliła się, by pozbierać rozsypany w holu bukiet. 
- Zerwałem je dla ciebie po drodze. - Malcolm pospieszył jej z pomocą. 
Sara i Felicja przypatrywały się w osłupieniu, jak dwoje dorosłych ludzi schyla się i kuca, 
zbierając rozrzucone kwiaty. Poruszali się jak pociągane za sznurki marionetki. Kilka razy 
mało brakowało, by zderzyli się głowami. 
Malcolm podniósł ułoŜony na nowo bukiecik. 
- Do czego mam je włoŜyć? O, ten będzie dobry. - Zdecydowanym krokiem podszedł do 
stolika w korytarzu i wepchnął kwiaty do wazonu ciotki Tessy. 
Na twarzy Abigail odmalowało się przeraŜenie. Sara i Felicja czekały w napięciu, co z tego 
wyniknie. Abigail zatuszowała swą konsternację i uśmiechnęła się z wymuszonym 
entuzjazmem. 
- Nigdy nie widziałem ładniejszego wazonu - Malcolm był bardzo z siebie zadowolony. - 
Przepraszam, młode damy. Nie chciałbym wydać się nieuprzejmy, ale pragnę, jeśli 
pozwolicie, zostać przez krótką chwilę sam na sam z waszą ciocią. 
Felicja ledwie zdąŜyła odłoŜyć nóŜ na stół, gdy 
29 
została delikatnie wyprowadzona za drzwi przez Malcolma MacEwana. 
- Do widzenia, ciociu Abigail - Felicja odwróciła się, by jeszcze raz zerknąć na ciotkę. 
- Miło było pana poznać, panie MacEwan - Sara złoŜyła wytworny, jak się jej wydawało, 
ukłon i szybko podąŜyła za kuzynką. 
Rozdział szósty 
Sara i Felicja niemal wyfrunęły z domu ciotki Abigail i popędziły przez bujne łany złocistej 
pszenicy. Sara opadła na ziemię i wyciągnęła się na wznak, ukryta wśród szumiących zbóŜ. 
Słońce grzało ją w twarz, a pszenica łaskotała szyję. W głowie Sary zaczęła się układać 
pewna historia: historia okrutnie rozdzielonych i boleśnie doświadczonych kochanków; 
miłości, która pozostała nieskalana, nawet gdy wystawiono ją na próbę rozłąki; kochanków 
szczęśliwie połączonych, których miłość przetrwa na zawsze. 
Felicja opadła obok na ziemię. Trawki przyczepiły się jej do włosów. Oczy błyszczały od 
ś

miechu. Dziewczynki znowu zaczęły niepohamowanie chichotać. JuŜ po raz trzeci, odkąd 

wyszły od ciotki. Jakie to wszystko romantyczne! JakiŜ on był cudownie przystojny. Jak 
strasznie głupio wyglądała Abigail z włosami w nieładzie i w pomiętym ubraniu! 
- Moja niania Luiza nazwałaby go „wspaniałym okazem męŜczyzny" - powiedziała Sara. 
30 
PoniewaŜ Felicja miała niewielkie doświadczenie w tych sprawach, musiała przyznać rację. 
.- Och, biedna ciotka Abigail - westchnęła ze smutkiem, gdyŜ była pewna, Ŝe właśnie smutek 
jest właściwym uczuciem w tego rodzaju przypadkach. 
- Biedny wazon ciotecznej babki Tessy! 

background image

- A czy widziałaś kiedykolwiek takie pocałunki? 
- Felicja była tak wstrząśnięta, Ŝe nadal czerwieniła się na samo wspomnienie. 
Oczy Sary zabłysły z rozbawienia. Porwawszy kuzynkę w ramiona, powiedziała z doskonale 
naśladowanym szkockim akcentem: 
- Jeśli pozwolicie, dziewczynki, pragnę zostać przez krótką chwilę sam na sam z waszą 
ciocią. 
- Sara uniosła brew dla dodania wagi swym słowom i nachyliła się lekko. Zanim Felicja 
połapała się, co jej grozi, otrzymała trzy głośne całusy w policzek. 
- Och, Saro, fuj! 
Sara poderwała się i pognała przez pole. 
- Saro! - zawołała Felicja, zanim puściła się za nią w pościg. - Nie mogę się doczekać, kiedy 
opowiem o wszystkim mamie i tacie! 
Siedem lat wcześniej Malcolm MacEwan opuścił Avonlea bez słowa wyjaśnienia. Udręka 
spowodowana jego wyjazdem niemal złamała Abigail serce. Wiadomość o tym, Ŝe opuścił 
miasto, dotarła do niej przez przypadek, gdyŜ Malcolm nie przysłał Ŝadnego listu ani nie 
podał przyczyny odjazdu. Dobrze pamiętała uczucie, jakie ogarnęło 
31 
ją, gdy o tym usłyszała. Zamawiała właśnie muślin w sklepie Lawsona. Cztery metry - 
przypomniała sobie dokładną długość. Nowina jakby niechcący wyrwała się z ust pani Potts. 
Abigail była tak poruszona, Ŝe w pierwszej chwili miała wraŜenie, jakby miasteczko 
nawiedziło trzęsienie ziemi. Oprzytomniawszy, rozejrzała się dookoła. Dlaczego nikt inny 
nawet nie drgnął? Za jej plecami ktoś syknął na panią Potts, by się uciszyła. Wszyscy z 
zaciekawieniem i współczuciem przyglądali się Abigail. 
Ona jednak postanowiła nie okazywać swego smutku. Z pogodną twarzą, która zadawała 
kłam jej wewnętrznemu cierpieniu, załatwiała dalej swoje sprawunki. Była tak 
przekonywająca, Ŝe rozeszła się plotka, iŜ to chłodna Abigail Ward złamała biedne serce 
Malcolma MacEwana, nie zaś odwrotnie. Od tego dnia pracowała usilnie nad zachowaniem 
pozorów; nikt nie wiedział, Ŝe skrywają one jej miłosny zawód. 
Przez kilka lat po wyjeździe Malcolma Abigail snuła fantazje na temat jego powrotu. Co noc 
leŜąc w łóŜku wyobraŜała sobie, jak to nastąpi. Pewnego pięknego dnia on pojawi się na 
drodze, wejdzie przez furtkę na ścieŜkę i na schody pod same drzwi. Zapuka zdecydowanie. 
„KtóŜ to moŜe być?" - pomyśli sobie Abigail. OdłoŜy ściereczkę do kurzu i otworzy drzwi. 
JakaŜ będzie zaskoczona jego widokiem! Ale za Ŝadne skarby nie okaŜe mu swojej radości. O 
nie. Pozostanie opanowana, zachowa rezerwę, powita go nawet trochę chłodno. 
On wejdzie, oskrobawszy przedtem podeszwy 
32 
butów. Ona przebaczy mu dopiero wtedy, gdy będzie błagał ją o to na kolanach i wyzna jej 
dozgonną miłość. Następnie odbędzie się skromna ceremonia zaślubin i będą Ŝyli w szczęściu 
i harmonii do końca swoich dni. 
Przez wiele lat to ciche marzenie osładzało Ŝycie Abigail. Ale gdy lata mijały, a Malcolm nie 
powracał ani nie pisał, jej nadzieja przemieniła się w gorycz. Kiedy Abigail przybyło lat, 
zdała sobie sprawę, Ŝe były to tylko dziewczęce urojenia. Rumieniła się na myśl, Ŝe mogła 
trwać przy tak naiwnym marzeniu. Pogodziła się z faktem, Ŝe Malcolm znikł z jej Ŝycia. 
Niemądrze byłoby myśleć inaczej. 
Ale teraz Malcolm MacEwan powrócił. 
Rozdział siódmy 
- WłóŜ to, włóŜ - przynaglał Malcolm. Jego solidna postać zatrzęsła delikatnym krzesłem w 
saloniku. 

background image

Dziesięć granatów o gruszkowatym kształcie zwieszało się z grubego, złotego łańcuszka 
niczym łzy. Naszyjnik był bardzo - Abigail usiłowała znaleźć właściwe słowo - strojny. 
Wolała znacznie prostsze ozdoby. 
- Nie jestem przyzwyczajona do tak... bogatej biŜuterii, panie MacEwan. 
Malcolm wyjął z dłoni Abigail cięŜki łańcuch i zawiesił go jej na szyi. Pomyślał sobie, Ŝe 
jego ukochana kobieta jest zawstydzona. Zawsze taka 
3 — Szczęśliwa gwiazda 
33 
była. Nigdy nie pragnęła niczego dla siebie, tylko obdarzała innych. Z ogromną 
przyjemnością stwierdził w duchu, Ŝe wkrótce postara się to zmienić. 
- Jeśli cię to uszczęśliwi, będę ci codziennie kupował prezenty - powiedział entuzjastycznie, 
zakreślając ręką szeroki łuk, jakby chciał wyrazić ogrom swej miłości. Niestety, mały stolik 
stojący obok jego krzesła padł ofiarą tego entuzjazmu. Zwalił się na dywan nagle, z głuchym 
łoskotem. Delikatna filiŜanka, która do tej pory stała niewinnie na wypolerowanym blacie, 
poszybowała za stolikiem. Herbata rozlała się, zostawiając brązową plamę na błękitach i 
czerwieniach orientalnego dywanu. 
Abigail aŜ podskoczyła. W okamgnieniu znalazła się na kolanach ze szmatką w ręku. 
Speszony swą niezdarnością i czując, Ŝe powinien coś zrobić, Malcolm równieŜ poderwał się 
z miejsca. 
- Przepraszam. Pozwól, Ŝe powycieram. MęŜczyźni potrafią być tacy niezręczni, prawda? 
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, potrącił nogą przewrócony stolik. 
- Proszę usiąść, panie MacEwan - powiedziała niemal władczym tonem Abigail. 
Posłusznie opadł na miejsce, a krzesło aŜ jęknęło. Na kilka minut zapanowało pełne 
zakłopotania milczenie. 
- Przepraszam, Abby. Brakuje mi ogłady. Będę się musiał wiele nauczyć. MoŜe zechcesz 
trochę mi w tym pomóc. 
34 
Te pełne pokory i szczere przeprosiny zmiękczyły serce Abigail. 
- Nic się nie stało. Powinnam była pamiętać, Ŝe z pana taki niezgrabiasz. 
- Przepraszam równieŜ, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie. To dlatego, Ŝe ujrzenie kogoś po 
latach nigdy dotąd nie sprawiło mi aŜ takiej radości. 
- A ja nigdy w Ŝyciu nie byłam tak zaskoczona czyimś widokiem, panie MacEwan. - Stropiła 
ją nuta goryczy, która zaostrzyła ton jej głosu. 
- Mów mi Malcolm, Abby. Nie chcę się czuć jak ktoś obcy. 
- Jest pan dla mnie kimś raczej obcym, panie MacEwan. Dwudziestego trzeciego listopada 
minie siedem lat. 
- Wiem i nie pozwolę, by przepłynęło mi przez palce więcej czasu. 
Chyba oboje poczuli jednocześnie owo srogie spojrzenie, którym przeszywał ich męŜczyzna z 
wiszącego na ścianie portretu. 
- Niech mnie diabli, jeśli oczy twojego ojca nie śledzą mnie tak jak wtedy, gdy siedział na 
tym właśnie krześle - powiedział Malcolm, wiercąc się nerwowo. 
Malcolm stanął przed wizerunkiem surowego starszego pana ze śmiałością, na jaką nigdy 
dotąd by się nie powaŜył. 
- Postawiłem na swoim, prawda? Nie przyjąłeś moich oświadczyn. „Wróć, Malcolmie, kiedy 
będziesz bogaty. Wówczas będziesz mógł poślubić Abigail". - Zadowolony z siebie Malcolm 
zwrócił twarz ku Abigail. - Sądził, Ŝe to bezpieczny układ 
35 
- ciągnął. - Lecz ja dopiąłem swego, chociaŜ zabrało mi to trochę czasu. 
Abigail zadała cichym głosem przez tyle lat skrywane w sercu pytanie: 
- Dlaczego wyjechał pan tak nagle, bez jednego słowa? - Dawne cierpienia odŜyły na nowo. 

background image

- Nie zdawał pan sobie sprawy, jak ja się poczuję? 
Szczera twarz Malcolma zdradzała wyrzuty sumienia. Wyznał cicho: 
- Wstydzę się tego i jest mi przykro. Ale nie było czasu. Chciałem dokonać czego w Ŝyciu, 
Ŝ

ebyś była ze mnie dumna. Myśl o tobie dodawała mi sił. A teraz siedzisz tu przy mnie. 

Słowa te podziałały na jej udręczone serce jak balsam. Oczy Abigail napełniły się łzami 
radości. Mogło je powstrzymać jedynie szybkie mruganie powiekami. Lekkość, której nie 
czuła od długiego, długiego czasu, rozjaśniła jej duszę. 
- Abby - rozległ się cichy głos. - Pamiętasz, co do siebie czuliśmy? 
Zarumieniła się na myśl o długo tajonych namiętnościach. 
- Tak. - Po tym słowie nastąpiło ledwie słyszalne westchnienie. 
- Czy, umm, mogę... - szybko się poprawił 
- mógłbym znowu cię odwiedzić? 
Abigail bez zastanowienia rzuciła szybkie spojrzenie na portret ojca, jakby szukając tam 
przyzwolenia. Malcolm poszedł za jej wzrokiem. Wyczuwając jej zakłopotanie, wziął sprawę 
w swoje ręce. 
36 
Przyjąwszy oficjalną pozę, stanął przed wizerunkiem świętej pamięci Archibalda Warda. Nie 
musiał juŜ więcej czuć pokory wobec człowieka, który tak niesprawiedliwie go potraktował. 
Odchrząknął i przemówił do portretu tonem, który, miał nadzieję, wyrazi szacunek, jakiego 
wcale nie odczuwał: 
- Wielebny panie Ward, jestem bogaty. Zawsze dotrzymywał pan słowa. Czy mogę teraz 
starać się o pańską córkę Abigail? - Przemawianie do portretu wydało mu się nieco śmieszne. 
Ale kobiety miewają dziwne kaprysy. Abigail właśnie tego pragnęła. Kochał ją tak bardzo, Ŝe 
poszedłby na koniec świata i z powrotem, gdyby tylko tego zaŜądała. 
- Powiedział „tak". A co powiesz ty? Czy mogę? - Odwrócił do niej twarz. 
Abigail się uśmiechnęła. Drogi Malcolm. 
- Tak, tak, moŜe pan... moŜesz, Malcolmie - wymówiła na głos imię, za którego 
wypowiedzeniem tęskniła siedem nie kończących się lat. 
Rozdział ósmy 
Abigail dumnie kroczyła przez miasto z Malcolmem pod ramię. Dzień był rześki i piękny, a 
niebo jasnoniebieskie. Pomimo ciepłego wiatru wyczuwało się chłód nadchodzącej jesieni. 
MęŜczyźni uchylali kapelusza, a kobiety witały skinieniem głowy promieniejącą szczęściem 
parę. Abigail nie pamiętała cudowniej szego dnia. 
37 
Przyjazd Malcolma MacEwana był dla Avonlea wielką sensacją. W całym miasteczku 
huczało od domysłów. 
- Widziałam, jak Abigail Ward spacerowała z tym męŜczyzną. Wyglądała jak kotka, która 
połknęła kanarka - oznajmiła pani Biggins zaraz po wejściu do sklepu Lawsona. 
- Przypuszczam, Ŝe zdaje sobie sprawę, jakie ma szczęście, iŜ ktoś się do niej zaleca, chociaŜ 
ona jest juŜ w tak zaawansowanym wieku - pani Potts zaostrzyła pazurki. Jej drapieŜna natura 
ujawniała się zawsze, gdy tylko zaczynano plotkować. 
Pani Biggins nie mogła zapanować nad podnieceniem. 
- Na dodatek on ma pieniądze. Zapłacił mi z góry za wynajęcie pokoju i wyŜywienie na cały 
miesiąc. 
- Jeszcze jakie pieniądze - pan Lawson autorytatywnie cedził słowa. - Jest powaŜnie 
zainteresowany kupnem nieruchomości. Chce mieć duŜy dom. 
- A do tego dzieci - dodała pani Lawson, chichocząc z powodu własnej śmiałości. 
- Abigail nie jest juŜ młódką. Niech się lepiej pospieszy, jeśli zaleŜy jej na dzieciach - 
stwierdziła stanowczo pani Biggins. 
Pani Potts aŜ wytrzeszczyła oczy, wygłaszając z powagą kolejne zdanie: 

background image

- No cóŜ, mogę tylko wyrazić nadzieję, Ŝe jego maniery uległy poprawie. ChociaŜ na Jukonie 
raczej trudno nabrać ogłady. - Zacisnęła usta i pokiwała głową. 
38 
Brzęczenie dzwonka nad drzwiami oznajmiło ich przyjście. Gdy weszli do sklepu, Abigail 
zauwaŜyła kątem oka uciszający gest pana Lawsona. Poczuła, jak fala ciepła napływa jej do 
twarzy, gdyŜ domyśliła się, Ŝe wszyscy rozmawiali na jej temat. Mimo zaŜenowania starała 
się zapanować nad głosem. 
- Dzień dobry, panie Lawson. Pani Lawson... 
- Abigail... 
Jest tu pani Biggins i ta wścibska pani Potts - uświadomiła sobie Abigail z udręką. Zdobyła 
się jednak na promienny uśmiech. 
- Witam panie - powiedziała. 
Okrągłe oczy pani Potts spoczęły badawczo na Abigail. Na jej nalanej twarzy pojawił się 
nikły uśmiech. Pani Biggins odkłoniła się ze znaczącą miną. 
W tym właśnie momencie Malcolma przepełniła duma i miłość.t Nie mógł się powstrzymać 
od złoŜenia siarczystego pocałunku na policzku ukochanej. 
- Malcolmie! - zapiszczała Abigail. - Ludzie patrzą. 
- Niech sobie patrzą, Abby - zagrzmiał Malcolm. 
Nonszalancko wyjął z ust spore cygaro, cisnął je na podłogę i bezlitośnie zgniótł obcasem. 
Abigail zamarła ze zgrozy, po czym rzuciła się na niedopałek, jak kot na mysz. Pióra na 
kapeluszach pani Potts i pani Biggins poruszyły się współczująco, jakby obie damy chciały 
powiedzieć: „biedna Abigail". 
39 
Dlaczego Malcolm zachowywał się w taki sposób? Ludzie uznają go za gbura i fanfarona. 
Abi-gail poczuła, Ŝe z zaŜenowania napływają jej do oczu łzy. 
- Dzień dobry, panie Lawson. Witam panie. W otoczeniu tak pięknych dam czuję się, jakbym 
wszedł do ogrodu pełnego kwiatów - skłonił się szarmancko Malcolm. 
Pani Biggins zachichotała, przysłaniając usta dłonią obleczoną w koronkową rękawiczkę. 
Pani Potts zbliŜyła się i wyciągnęła pulchną rękę gestem księŜnej. 
- Jestem wprost oczarowana - zagruchała. - Minęło tyle czasu, panie MacEwan. JuŜ się 
obawialiśmy, Ŝe coś się panu przytrafiło. - Jej sarkazm, nie zauwaŜony przez Malcolma, 
zrobił jednak wraŜenie na Abigail. 
Malcolm z galanterią pocałował podaną dłoń. Z dumnie wypiętą piersią podszedł do 
sklepowej lady. 
- Czym mogę słuŜyć, panie MacEwan? 
- CóŜ, panie Lawson, Abby uwaŜa, Ŝe przydałby mi się nowy garnitur. Nigdy nie zwracałem 
uwagi na te wszystkie wysokie, nakrochmalone kołnierzyki, ale jak juŜ kobieta coś 
postanowi, nie ma co dyskutować. Co mi pan poleci? 
Pan Lawson podrapał się w głowę. 
- Mam kilka ładnych, gotowych garniturów, ale nie jestem pewien, czy znajdzie się coś w 
pańskim rozmiarze. 
- Takiej właśnie wymówki szukałem, panie Lawson. - Malcolm poklepał go serdecznie po 
40 
plecach. Pan Lawson poprawił okulary, które po tym wstrząsie zsunęły mu się z nosa, i dał 
Malcolmowi znak, by za nim poszedł. 
- A przy okazji... - Malcolm zatrzymał się, jakby dopiero teraz przypomniał sobie prawdziwy 
cel wizyty - mamy małą uroczystość z powodu naszego ponownego spotkania, prawda, 
Abby? 
Mając przykrą świadomość, Ŝe skupiają się na niej oczy wszystkich, Abigail zdobyła się na 
słaby uśmiech. Dlaczego on musi tak głośno mówić? 

background image

- Będziemy więc potrzebować trochę produktów, panie Lawson. - Malcolm rozejrzał się 
wokół wyniośle. 
- Prosimy... - rozpoczęła Abigail. 
- Prosimy pięć funtów najlepszej w sklepie czekolady. - Malcolm złoŜył zamówienie, czyniąc 
ręką szeroki gest, po czym zakręcił się na pięcie z rozanielonym wyrazem twarzy. Ludzie z 
Avon-lea juŜ nigdy nie będą widzieć w nim ubogiego Malcolma MacEwana. 
„Chyba mnie nie usłyszał - wywnioskowała w duchu Abigail. - Inaczej nie byłby aŜ tak 
niegrzeczny, by mi przerwać. Później zamienię z nim na ten temat słówko". 
Odczuła ulgę, gdy Malcolm oddalił się nieco. 
- Przyjęcie? Nie obawiasz się zabrudzenia podłóg, Abigail? - wycedziła pani Potts głosem 
słodkim jak miód. 
- To nie jest prawdziwe przyjęcie. Po prostu mały poczęstunek dla mojej siostry Jany i jej 
rodziny. - Abigail postanowiła zlekcewaŜyć sarkazm. Miała ochotę powiedzieć im, Ŝe 
Malcolm 
41 
jest naprawdę dobrym człowiekiem. MoŜe bywa nieokrzesany, ale serce ma złote. Poczucie 
winy z powodu własnego skrępowania sprawiło, Ŝe uznała za konieczne wystąpić w obronie 
Malcolma. Utrze tym starym intrygantkom nosa. Właśnie miała je zwymyślać, gdy litość w 
oczach pani Biggins i pełen zadowolenia uśmiech na twarzy pani Potts uzmysłowiły jej 
boleśnie, jak cała ta scena musiała wyglądać. Zaczerwieniła się. 
Odczuła ulgę, kiedy pan Lawson zapakował czekoladę, a ona mogła wymknąć się ze sklepu, 
pozostawiając Malcolmowi kupno nowych ubrań. 
Rozdział dziewiąty 
Nie tylko mieszkańcy Avonlea snuli domysły na temat zalotów Malcolma MacEwana do Abi-
gail Ward. Był to temat nie kończących się dyskusji na farmie Kingów, zwłaszcza między 
dziewczynkami. 
Sara uwaŜała, Ŝe pojawienie się Malcolma to najbardziej romantyczna rzecz, jaka moŜe się 
zdarzyć. Przynajmniej raz dziennie opowiadała sobie historię tragicznego rozdzielenia i 
szczęśliwego połączenia ciotki Abigail i Malcolma. Za kaŜdym razem dokładała do niej jakiś 
nowy szczegół, tak Ŝe po czterech dniach, po dodaniu wielu upiększeń i zdobników, opowieść 
urosła do rangi jednego z największych romansów wszechczasów. 
Felicja emocjonowała się faktem, Ŝe jej biedna 
42 
ciotka Abigail ma wreszcie adoratora. MoŜe będzie ślub? Jakie to byłoby cudowne. Długie 
wieczory upływały Felicji na snuciu drobiazgowych planów dotyczących sukni i kompozycji 
kwiatowych. 
Tyle rozmawiały o panu MacEwanie, Ŝe nawet Felek zapragnął go poznać. Nie obchodziła 
go, co prawda, bzdurna paplanina dziewczynek, ale na słowa „Jukon", „złoto" i „przygoda" 
nadstawiał uszu. Razem z Andrzejem Kingiem bawili się nieustannie w śmiałków i 
poszukiwaczy przygód, bazując na skromnej wiedzy na temat Ŝycia na surowej północy. 
Wreszcie nadszedł dzień, w którym wszyscy mieli poznać Malcolma MacEwana. Abigail 
zaprosiła rodzinę Kingów wraz z kuzynostwem - Sarą Stanley i Andrzejem Kingiem - na 
przyjęcie. Zanosiło się na wielkie wydarzenie. 
Tego wieczora Sara bardzo starannie wybierała strój. Starała się wyglądać jak najlepiej przy 
kaŜdej okazji, lecz tym razem wyjątkowo zaleŜało jej na ładnym wyglądzie. Być moŜe sama 
zadurzyła się odrobinę w przystojnym Malcolmie MacEwanie? 
Zdecydowała się na białą, bawełnianą sukienkę z szerokim, marynarskim kołnierzem 
oblamowanym granatową tasiemką. A poniewaŜ był to wieczór szczególny, postanowiła 
włoŜyć po raz pierwszy białe, atłasowe pantofelki, które ojciec przysłał jej z Montrealu. Z 

background image

tkliwością rozpakowała buciki. Wspomnienie o ojcu w sposób naturalny przywiodło jej na 
myśl ślub rodziców. Pobrali się z miłości, choć rodzina matki nie była do końca przychylna 
43 
temu związkowi. Z westchnieniem odzwierciedlającym jej smutek Sara wyraziła w głębi 
serca nadzieję, iŜ Abigail i Malcolmowi wszystko ułoŜy się szczęśliwie. 
Gdy powozik Kingów zajechał przed RóŜany Dworek, wystrojona Sara czekała juŜ na ganku. 
UwaŜając, by nie ubrudzić białych bucików, wsiadła do powoziku. Alek trzasnął z bicza i 
wyruszyli na kolację do ciotki Abigail. 
CóŜ to było za przyjęcie! Zajmujący całą długość jadalni stół uginał się od potraw. Stała na 
nim największa pieczeń wołowa, jaką Sara kiedykolwiek widziała, podana ze złocistym 
puddingiem Yorkshire, fasolką szparagową, ziemniaczanym puree oraz duŜą ilością sosu do 
mięsa. W pokoju rozlegało się pobrzękiwanie srebrnych sztućców, słychać było swobodne 
rozmowy i śmiech. 
Zdenerwowanie ciotki Abigail zdąŜyło juŜ trochę osłabnąć. Cały dzień dręczyła ją obawa, Ŝe 
przyjęcie się nie uda, a tymczasem wszyscy tak dobrze się bawili. Była ogromnie dumna z 
Malcolma. Lękała się, Ŝe jego maniery mogą być niewłaściwe, ale na szczęście zachowywał 
się wspaniale. Przez całą kolację niczego nie rozlał i nie upuścił ani jednej rzeczy. Zresztą 
wszyscy bardzo uwaŜali. Biały, lniany obrus przetrwał cały posiłek bez Ŝadnej plamki. 
Po kolacji wszyscy przenieśli się do saloniku, by słuchać opowieści o przygodach Malcolma. 
Abigail umieściła na tacy swoje najlepsze porcelanowe filiŜanki i zaniosła gościom herbatę. 
Gdy wchodziła do salonu, wszystkie obawy i złe przeczucia 
44 
temu związkowi. Z westchnieniem odzwierciedlającym jej smutek Sara wyraziła w głębi 
serca nadzieję, iŜ Abigail i Malcolmowi wszystko ułoŜy się szczęśliwie. 
Gdy powozik Kingo w zajechał przed RóŜany Dworek, wystrojona Sara czekała juŜ na ganku. 
UwaŜając, by nie ubrudzić białych bucików, wsiadła do powoziku. Alek trzasnął z bicza i 
wyruszyli na kolację do ciotki Abigail. 
CóŜ to było za przyjęcie! Zajmujący całą długość jadalni stół uginał się od potraw. Stała na 
nim największa pieczeń wołowa, jaką Sara kiedykolwiek widziała, podana ze złocistym 
puddingiem Yorkshire, fasolką szparagową, ziemniaczanym puree oraz duŜą ilością sosu do 
mięsa. W pokoju rozlegało się pobrzękiwanie srebrnych sztućców, słychać było swobodne 
rozmowy i śmiech. 
Zdenerwowanie ciotki Abigail zdąŜyło juŜ trochę osłabnąć. Cały dzień dręczyła ją obawa, Ŝe 
przyjęcie się nie uda, a tymczasem wszyscy tak dobrze się bawili. Była ogromnie dumna z 
Malcolma. Lękała się, Ŝe jego maniery mogą być niewłaściwe, ale na szczęście zachowywał 
się wspaniale. Przez całą kolację niczego nie rozlał i nie upuścił ani jednej rzeczy. Zresztą 
wszyscy bardzo uwaŜali. Biały, lniany obrus przetrwał cały posiłek bez Ŝadnej plamki. 
Po kolacji wszyscy przenieśli się do saloniku, by słuchać opowieści o przygodach Malcolma. 
Abigail umieściła na tacy swoje najlepsze porcelanowe filiŜanki i zaniosła gościom herbatę. 
Gdy wchodziła do salonu, wszystkie obawy i złe przeczucia 
44 
ulotniły się i przez krótką chwilę Abigail czuła się uspokojona. MęŜczyzna, którego kochała, 
siedział w otoczeniu najbliŜszych jej osób i skupiał na sobie całą ich uwagę. 
- Zobaczyłem to na zakręcie rzeki. Błyszczało w świetle księŜyca - powiedział Malcolm 
przyciszonym głosem. 
- To było złoto? - zapytał z powagą Andrzej. Malcolm przerwał na chwilę opowieść. Przyjrzał 
się pełnym entuzjazmu twarzom dzieciaków zwróconym ku niemu w oczekiwaniu. Mrugnął 
do siedzącej naprzeciwko Jany. 

background image

- Nie, to było maleńkie, przywołujące mnie światełko. Poszedłem w jego kierunku i 
zobaczyłem zarys ludzkiej postaci. Potem zarys ten zniknął, po prostu rozpłynął się w 
rozrzedzonym powietrzu. 
- Jakiś duch? - Felka aŜ ścisnęło w gardle. Lubił słuchać opowieści o duchach. Zmienił 
miejsce, by rozłoŜyć się wygodniej na podłodze. Cecyl-ka usiadła na kolanach pana 
MacEwana, oczy miała szeroko otwarte z przeraŜenia. 
- Nie naleŜę do ludzi, którzy wierzą w takie rzeczy, ale gdy opowiedziałem o tym w 
miasteczku, moi kompani orzekli, iŜ musiał to być stary McGinty pokazujący mi, gdzie 
wypłukiwać złoto. - Malcolm z zadowoleniem zaciągnął się cygarem. Jak wszyscy dobrzy 
gawędziarze wiedział, gdzie naleŜy zrobić pauzę. 
Sara, która równieŜ potrafiła snuć niestworzone opowieści, zadała pytanie, na które - 
wiedziała o tym - czekał. 
45 
- Kto to był stary McGinty? 
- Górnik z okresu gorączki złota w dziewięćdziesiątym siódmym roku. Nie Ŝył wówczas od 
pięciu lat. Podobno został zamordowany przez zazdrosnego wspólnika. 
Siedzący przy kominku Alek spojrzał na Malcolma. Wyglądało na to, Ŝe jest jedyną osobą, 
która źle się bawi na tym przyjęciu. Nie włączał się do ogólnej rozmowy, tylko od czasu do 
czasu zdobywał się na uprzejmy uśmiech. „Ten człowiek to prostak nie do zniesienia" - 
powiedział sobie w duchu. Usadowiwszy się wygodniej na stołku, wpatrywał się dalej w 
płomienie, pogrąŜony we własnych myślach. 
- Nie przestraszył się pan? - przeraŜona Cecyl-ka przytuliła się do Malcolma. 
- Nie boję się duchów. Wróciłem tam pod osłoną nocy i włoŜyłem do rzeki miskę dokładnie 
w miejscu jego zniknięcia. 
- Znalazł pan złoto? - Felek otworzył szeroko usta. Nigdy nie słyszał ciekawszej opowieści. 
- Owszem. I jeŜeli rzeczywiście był to duch starego McGinty'ego, mam wobec niego 
ogromny dług. To dzięki niemu zbiłem fortunę i to on dał mi szansę na szczęście. 
Pod wpływem jego spojrzenia Abigail oblała się rumieńcem, rozumiała bowiem, co miał na 
myśli. 
Słowo „szczęście" nie oddaje w pełni uczuć Malcolma, które ogarnęły go w tym momencie. 
„Dziś wieczorem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, spełni się pragnienie mego serca" - 
pomyślał. 
46 
Wsypał do herbaty łyŜeczkę cukru i zamieszał. Wyjąwszy łyŜeczkę miał ją właśnie oblizać, 
lecz ostrzegawcze spojrzenie Abigail i pełen dezaprobaty ruch jej głowy powstrzymały go 
przed kolejnym z towarzyskich nietaktów. Speszony odłoŜył łyŜeczkę na spodek. Kątem oka 
dostrzegł, Ŝe obserwuje go Alek. Gorąca fala wstydu zalała go aŜ po cebulki włosów. 
- Niech nam pan jeszcze opowie o niedźwiedziu grizzly. - Prośba Felka pozwoliła mu wyzbyć 
się onieśmielenia. 
- Naprawdę zjadł panu całe zapasy? - spytała Sara. 
- Nie tylko zapasy. Zjadł nawet mój kapelusz, który przynosił mi szczęście. 
Malcolm zaczął wywijać cygarem, by wydać się bardziej zabawny, i ucieszyło go to, Ŝe 
dzieciaki się roześmiały. 
- Abigail, pozwól, Ŝe ci pomogę. - Jana podniosła się z miejsca i wzięła z rąk siostry tacę z 
naczyniami. „Jest dzisiaj trochę zdenerwowana" - pomyślała. Obserwując Abigail uwaŜnie, z 
troską właściwą starszej siostrze, Jana powędrowała za nią do kuchni, gdzie zaczęły zmywać 
naczynia. 
- Bardzo się cieszę, Ŝe wszyscy dobrze się bawią. - Abigail z nieco wymuszonym uśmiechem 
podała siostrze świeŜo umytą filiŜankę do wytarcia. 

background image

- Dzieci są nim wprost zachwycone. Sara i Felicja go ubóstwiają. I muszę przyznać, Ŝe, mimo 
odmiany losu, jest nadal tym samym Malcolmem. 
- Trzeba jednak przyznać, Ŝe bardzo zmie- 
47 
nil się z wyglądu, prawda? - Abigail mówiła z takim pośpiechem, iŜ Jana nie miała czasu 
odpowiedzieć na pytanie. - I, Jano, nie podobają mi się jego wąsy, lecz nie zdobyłam się na 
odwagę, by poprosić go o ich zgolenie. Mógłby się obrazić. 
Jana znała swoją siostrę na tyle dobrze, by wiedzieć, Ŝe martwi ją coś więcej niŜ wąsy. 
Obserwując Abigail odgadła, Ŝe targają nią sprzeczne uczucia. 
- Och, Jano - nie wytrzymała Abigail - zupełnie nie wiem, co robić. 
Wszystkie wątpliwości i obawy, które nękały ją przez kilka ostatnich dni, wybuchły nie 
powstrzymanym strumieniem. 
- Nie wiem, jak się zachowywać. I, przyznaję, Ŝe nie potrafię nie przejmować się tym, co 
pomyślałby ojciec. Zawsze mi mówił, Ŝe nie nadaję się do małŜeństwa. 
- Abigail, on po prostu chciał, abyś została z nim w domu. 
- Miło było czuć się potrzebną, a teraz wydaje się, Ŝe pan... - poprawiła się - Malcolm takŜe 
mnie potrzebuje. 
Jak to wyjaśnić? Sama nie była pewna, czy wszystko rozumie. Wzięła głęboki oddech. 
- Tylko Ŝe czasami tak mnie... osacza. Nie przywykłam do takiej troski o moją osobę. To 
wyczerpujące. 
- Lepsze to, niŜ być lekcewaŜoną. - ChociaŜ Jana nie miała zamiaru dzielić się bolesną 
tajemnicą, wyraziła tym stwierdzeniem swe utajone 
48 
obawy, Ŝe Alek ostatnio ją zaniedbuje. „Jestem samolubna - skarciła się w duchu. - Abigail 
mnie potrzebuje. Powinnam się teraz nią zająć". 
Na szczęście Abigail nie zauwaŜyła chwilowego braku zainteresowania ze strony Jany. Była 
zbyt pochłonięta własnymi problemami. 
- I te prezenty, którymi mnie obdarza. Są zdecydowanie brzydkie. A biŜuteria? Nie mogłabym 
włoŜyć nawet połowy. Ale... nie wiem... och, wszystko jest tak pogmatwane. Przypuszczam, 
Ŝ

e kupowanie mi świecidełek sprawia mu przyjemność. Po prostu nie wiem, co o tym myśleć. 

- Och, Abigail, nie zastanawiaj się - zaapelowała Jana. - Idź za głosem serca. 
- JuŜ tak kiedyś postąpiłam. - Odęła dolną wargę, a jej oczy przybrały wyraz głębokiego 
smutku. 
„Biedna Abigail - pomyślała Jana. - Jest bezradna jak dziecko. Mam nadzieję, Ŝe podejmie 
właściwą decyzję". Jana zapomniała na chwilę o własnych troskach. Pochwyciła siostrę w 
ramiona i ją uściskała. 
Rozdział dziesiąty 
Przyjęcie udało się znakomicie. Oprócz wspaniałego jedzenia i opowieści była muzyka i 
tańce. Cały wieczór upłynął w czarownym nastroju, jaki towarzyszy zwykle świętom. 
Ale proszona kolacja dobiegła wreszcie końca, jak to się nieuchronnie dzieje ze wszystkimi 
do- 
4 — Szczęśliwa gwiazda 
49 
brymi rzeczami. W korytarzu wuj Alek podawał gościom płaszcze, a ci sennymi głosami 
mówili swoje „dziękuję" i „do widzenia". 
Sara dygnęła, kiedy przyszła na nią kolej poŜegnania. 
- Dziękuję za cudowne przyjęcie. Po raz pierwszy tańczyłam w atłasowych pantofelkach, 
które przysłał mi mój ojciec. 
- I są to pewnie czarodziejskie pantofelki, bo nigdy nie widziałem wdzięczniejszej panny -
Malcolm lekko się skłonił. 

background image

Ten komplement sprawił Sarze ogromną przyjemność, chwalił bowiem i dobry gust ojca, i jej 
umiejętności taneczne. 
Wieczorne niebo mrugało do dzieci tysiącem oczu. Cecylka spała słodko w ramionach ojca. 
Pozostali z radosnym znuŜeniem wlekli się krok za krokiem w stronę powoziku. 
- Pozwólcie, Ŝe pomogę wam wsiąść - zaproponował Malcolm zeskakując z ganku. 
- Dziękujemy. Damy sobie radę. - Odpowiedź Alka była chłodna, a zachowanie pełne 
rezerwy. Malcolm nie zwrócił uwagi na oziębły ton tych słów i w mgnieniu oka pomógł 
wszystkim usadowić się wygodnie w powozie. 
Alek cmoknął na konie i szarpnął wodze. Na ten sygnał zwierzęta posłusznie, bez pośpiechu, 
ruszyły w kierunku domu. 
Sara patrzyła na machającego na poŜegnanie Malcoma, a potem natychmiast zapadła w 
głęboki sen. 
Abigail stała przy kominku, ogrzewając dłonie. 
50 
- Abby. - Głos Malcolma wywołał trzepotanie jej serca. Zwróciła ku niemu twarz. JakiŜ 
wydawał się teraz przystojny. Przeniknęło ją płynące z głębi serca uczucie ciepła. 
- Muszę ci coś powiedzieć i chciałbym to zrobić, jak naleŜy. - Delikatnie kładąc jej na 
ramionach obie dłonie, poprowadził ją ku krzesłu. Abi-gail miała wraŜenie, Ŝe unosi się w 
powietrzu i jeśli nie będzie nad sobą panować, pofrunie pod sam sufit, lekka jak piórko. 
Malcolm sięgnął do kieszeni i wyjął małe aksamitne pudełeczko. Gdy je otworzył, 
przemówiło wymowniej niŜ słowa. DuŜy brylant rozsiewający ognie znad złotej obrączki 
wyraził pytanie, które dręczyło Malcolma. 
Abigail zabrakło słów. Próbowała je odnaleźć, ale wszystkie się gdzieś wymknęły. Z trudem 
łapała oddech. 
- Powiedz tylko słówko, jeśli wolisz większy kamień. - Malcolm przyglądał się jej z 
niepokojem. 
- AleŜ nie, ten jest wystarczająco duŜy - zapewniła go pospiesznie. W całym swoim Ŝyciu nie 
widziała tak ogromnego brylantu. 
- Podoba ci się? 
- Jest piękny, Malcolmie. 
Odczuwszy ulgę, zdobył się na śmiałość. Nadszedł czas na następny krok, krok, który miał 
mu zapewnić przyszłe szczęście. 
- Abby, ćwiczyłem te słowa od chwili, gdy cię poznałem. Czy zdobędziesz się na to, by 
zostać moją Ŝoną? 
Abigail odwróciła wzrok i popatrzyła na swoje złoŜone na kolanach dłonie. 
- Nie wiem, Malcolmie - odpowiedziała cicho. 
Zaczął tracić nadzieję. PrzecieŜ ona musi powiedzieć tak! Abigail wolno podniosła się z 
miejsca. Oparłszy ramię o kominek, wpatrywała się w ogień. Malcolm dostrzegł utkwione w 
nim zimne spojrzenie wielebnego Warda. Stał bezradnie, nadal trzymając pierścionek i 
błagając w duchu o odpowiedź. 
- JuŜ kiedyś o tym mówiliśmy, a ty odjechałeś. Nie zniosłabym, gdyby zdarzyło się to 
ponownie. Nie... - zawahała się - nie po tylu latach mojej miłości do ciebie. 
- Kocham cię, Abby. 
- Pragnę ci wierzyć. Naprawdę. Och, cóŜ by sobie pomyśleli mieszkańcy Avonlea? 
- Do diabła z tym, co myślą inni! Wybacz tę dosadność - mitygował się Malcolm. - Proszę, 
powiedz tak. 
Tak więc wyrazili swe lęki i nadzieje. Zdawałoby się, Ŝe odgradza ich od siebie zaledwie 
kilka centymetrów, ale tak naprawdę dzieliło siedem lat nieobecności i cierpienia. Malcolm 
wyciągnął rękę w nadziei, Ŝe zniweczy obcość, która zakradła się między nich. Abigail 
szybko cofnęła dłoń. 

background image

- Nie mogę nawet potrzymać cię za rękę, Abby? Prędko zerknęła na portret ojca. To ten 
człowiek 
odmówił jej szczęścia. To on odprawił Malcolma. Ale teraz, zą sprawą jakiegoś cudu, po raz 
drugi dano jej szansę zdobycia tego, czego, jak sobie uświadomiła, zawsze pragnęła. 
52 
Podała dłoń, która drŜała leciutko w oczekiwaniu. 
- MoŜe pan, panie MacEwan. 
Z czułością ujął jej drobną rękę. Równie delikatnie przyciągnął Abby do siebie, objął i 
pocałował. 
Rozdział jedenasty 
- Wręcz obsypuje ją biŜuterią. I wprost nie mogłam się nadziwić, jak się do siebie odnoszą. A 
ty? 
Jana wiedziała, Ŝe to, co mówi, brzmi niemądrze, ale nie potrafiła powstrzymać potoku słów, 
jak zawsze, gdy była zdenerwowana lub czuła się niepewnie. Nic na to nie mogła poradzić. 
Był to stary nawyk z dzieciństwa, który jej ojciec nazywał strzępieniem języka. 
- Zdaje się, Ŝe upłynęło juŜ sporo czasu, od kiedy my odnosiliśmy się tak do siebie... prawda? 
Jednak Alek nie przerywał milczenia. Dzieci były juŜ w łóŜkach. Dom pomrukiwał i szemrał, 
jakby równieŜ układał się do snu. Jana zdmuchnęła jedną z lamp w saloniku. Szelest jej wy-
krochmalonej koszuli nocnej z białej bawełny rozbrzmiewał wyjątkowo głośno w 
przytłaczającej ciszy. Podeszła do kolejnej lampy i równieŜ ją zgasiła. 
Alek, nadal w stroju wieczorowym, siedział pogrąŜony w myślach przy kominku, wrzucając 
w ogień drewienka. 
„To nienaturalne, Ŝeby siedzieć tak bez słowa" 
53 
- przekonywała samą siebie Jana. Przez piętnaście lat małŜeństwa zawsze o wszystkim sobie 
mówili. Skąd ta nagła skrytość? Jana nie mogła znieść tej obcości. Jej mąŜ zachowywał się 
jak źle wychowany chłopiec. Po prostu musiała przemówić. 
- Alku, co się stało? Dzisiejszego wieczoru byłeś niemal grubiański. 
- Nie byłem grubiański. Po prostu miałem serdecznie dosyć wysłuchiwania opowieści o 
bohaterskich wyczynach, Ŝyciu w obozowisku poszukiwaczy złota, zbijaniu fortuny i... 
- Nie jego wina, Ŝe potrafi interesująco opowiadać. Dzieci były zafascynowane. 
- Uhmm. - Zacisnął usta i ponownie skierował swoją uwagę na płomienie. 
- Myślę, Ŝe mógłbyś nieco bardziej się postarać ze względu na Abigail - powiedziała Jana. 
- Tak, mogłem udawać, pewnie. Staję się w tym coraz lepszy - powiedział to z takim 
smutkiem, Ŝe Jana natychmiast poŜałowała poczynionego mu wyrzutu. 
Alek wziął z kominka lampę naftową. Poruszał się cięŜko, jakby na kaŜdym ramieniu dźwigał 
cięŜar waŜący tysiąc funtów. Strudzonym krokiem powlókł się do drzwi. 
- Idziesz spać? - spytała nieśmiało. Przystanął. Przygarbił plecy, jak gdyby chcąc 
obronić się przed tym pytaniem. Oparł dłoń na klamce i tylko częściowo zwrócił głowę ku 
Janie. 
- Pójdę sprawdzić stajnię. Poza tym wczoraj wieczorem kury powychodziły z kurnika. Felek 
zapomniał załoŜyć kłódkę. - Otworzył drzwi. Jana 
54 
pomyślała gorączkowo, Ŝe nie moŜe pozwolić mu tak wyjść. 
- Alku?! - zawołała. Zatrzymał się. 
- Pamiętasz, jak kiedyś sypialiśmy od czasu do czasu w stajni? Nasze stare, chybotliwe łóŜko 
zrobiło się takie niewygodne. Pójdę tam z tobą, jeśli chcesz. - Uśmiechnęła się w nieśmiałym 
oczekiwaniu. 
ZmruŜył oczy, jak gdyby poczuł jakiś ból. Głos uwiązł mu w gardle. Zdołał wymamrotać: 
- Nie, idź na górę. Ja przyjdę później. 

background image

Jana stała ze świecą w pogrąŜonym w ciemności pokoju. Przez krótką chwilę, która wydawała 
się jej wiecznością, pozostała w zimnym salonie, zmieszana i bardzo, bardzo osamotniona. 
Rozdział dwunasty 
- Abigail Ward! - Pani Lawson wydostała się zza lady, poszybowała ku nowo przybyłym 
klientkom i wyciągnęła łaskawą dłoń. 
- Niech dane mi będzie naleŜeć do tych, którzy jako pierwsi mogą pogratulować pani z tej 
wspaniałej okazji. - Pani Lawson uwielbiała wesela. Zawsze przyprawiały ją o płacz. Jej oczy 
zachodziły mgiełką juŜ przy samym ogłoszeniu zaręczyn. 
Poklepała Abigail po ręce i zamrugała powiekami, by cofnąć łzy radości, które nabiegły jej do 
oczu. 
55 
- Wielkie nieba! CóŜ za pierścionek. Niech pani popatrzy, pani Potts. 
- Widzę go juŜ stąd. Wygląda jak latarnia morska w nocy. - W ustach pani Potts słowa te 
zabrzmiały bardziej jak krytyka niŜ komplement, którym bez wątpienia miały być. 
Abigail promieniała, ubrana w bławatkowo-błękitny kostium i elegancki nowy toczek. Pani 
Lawson pomyślała sobie, Ŝe będzie z niej piękna panna młoda. 
Schwyciła Abigail za ręce. 
- Wiem, Ŝe będzie pani potrzebowała miliona rzeczy, więc proszę pytać bez wahania, jeśli nie 
dostrzeŜe pani tego, czego pani szuka. 
- Jana przekonała mnie, Ŝe powinnam sprawić sobie nową suknię. 
- Suknie - wtrąciła pospiesznie Jana King. 
- W takim razie musi pani obejrzeć materiały i fasony. Proszę tędy. - Wskazawszy ruchem 
dłoni, by poszły za nią, pani Lawson przemknęła przez sklep i zatrzymała się przed półkami, 
na których piętrzyły się tkaniny. W przegródkach ułoŜono starannie materie wszelkich 
kolorów i gatunków. Na dole leŜały Ŝurnale lansujące najnowsze fasony z Nowego Jorku, 
Montrealu i ParyŜa. 
- Och, Abigail, tylko spójrz na tę kremową satynę! Doskonała na suknię ślubną! - 
wykrzyknęła Jana. 
- Nonsens, Jano. Nie jestem młodziutką panną młodą. Wolałabym tę fiołkoworóŜową taftę. 
- Och nie, nie rób tego. Jest taka ponura. Jeśli juŜ nie kremowa, to przynajmniej 
brzoskwiniowa. 
56 
Unosząc dla zachęty obie brwi, pani Lawson namawiała: 
- Przy pani kolorycie cery w brzoskwiniowym wyglądałaby pani prześlicznie. 
- Na twoim miejscu, Abigail, pozostałabym przy fiołkoworóŜowej tafcie. - Oświadczenie pani 
Potts wywołało zamierzony efekt, czyli wprawiło wszystkich w zakłopotanie. 
- Mój BoŜe - powiedziała nerwowo pani Lawson, szybko próbując zmienić temat - dziwnie 
będzie zwracać się do pani per MacEwan. 
- Pani Lawson, zwracanie się do niezamęŜnej kobiety nazwiskiem, jakie ma nosić dopiero po 
ś

lubie, przynosi pecha. Powinna się pani wstydzić. Zwykle w takich razach nie dochodzi do 

zaślubin. ChociaŜ przez wzgląd na ciebie, moja droga Abigail, mam nadzieję, Ŝe tak się nie 
stanie - wypaliła pani Potts z wrednym uśmiechem. - Opatrzność wie, Ŝe to prawdopodobnie 
twoja ostatnia szansa na zamąŜpójście. 
Wszystkie panie, z wyjątkiem pani Potts, z zaŜenowaniem próbowały odwrócić uwagę od 
obiektu rozmowy. Jana uległa nagłemu i nieprzepartemu pragnieniu przejrzenia leŜącego w 
pobliŜu Ŝurnala z fasonami ubrań, zaś panią Lawson zaczęło prześladować pęknięcie na 
suficie, którego nigdy dotąd nie zauwaŜyła. 
- Ojej. Nie mogę się zdecydować. - Abigail była tak wzburzona, Ŝe niemal zupełnie 
zapomniała, po co znalazła się w sklepie. 
Jana usiłowała jej moŜliwie dyskretnie o tym przypomnieć. 

background image

57 
- Pamiętaj o swojej wyprawie. 
- O czym? - głos Abigail zabrzmiał czysto, jak bicie dzwonu we mgle. 
- O bieliźnie - wyszeptała Jana. 
- No wiesz, Jano - wymamrotała Abigail, a jej twarz zrobiła się tak czerwona, Ŝe nawet burak 
wypadłby przy niej blado. Z największą pewnością siebie, na jaką mogła się zdobyć, Abigail 
zwróciła się do pani Lawson: 
- Chyba kiedy indziej wybiorę materiał. Muszę juŜ iść... 
Okazawszy tyle dobrych manier, na ile było ją w tej chwili stać, Abigail opuściła sklep. Jana 
poprawiła kapelusz, cisnęła Ŝurnal i wybiegła za siostrą. 
- Wie pani - wyraziła swą opinię pani Lawson, gdy znalazła się sam na sam z panią Potts - 
zdaje mi się, Ŝe Abigail Ward nie umie się znaleźć w tej nowej sytuacji. 
- To jasne jak słońce, pani Lawson. - Obie panie pokiwały głowami, jedna ze współczuciem, a 
druga z politowaniem. 
Rozdział trzynasty 
Derek Sutherland otarł zaczerwienioną twarz czystą, płócienną chusteczką, modląc się w 
duchu, by wszystkim udało się wpaść we właściwy ton. Jako organista i chórmistrz Avonlea 
miał zadanie dość uciąŜliwe, ale wypełniał je sumiennie i cierpliwie. Obecnemu chórowi nie 
brakło zapału, bra- 
58 
kowało natomiast - jak by to delikatnie ująć? - muzykalności. 
Wielebny Leonard dał głową znak, źe Czas rozpocząć hymn. Strzeliwszy z palców, pan 
Suther-land uniósł dłonie nad klawiaturą i pozwolił im zawahać się na króciutką chwilę. Chór 
obserwował go wyczekująco z na wpół otwartymi ustami, gotów zacząć na dany przez niego 
sygnał. Pan Sutherland wziął głęboki oddech i zagrał początkowe akordy hymnu szesnastego. 
Zdecydowanym skinieniem głowy dał chórowi znak, by włączył się do pieśni. 
Wieczne miłosierdzie Twe, Panie 
Głosy wiernych zespoliły się w pieśni: 
Wieczna prawda towarzyszy słowu Twemu, chwała Twa rozbrzmiewać będzie od brzegu do 
brzegu 
W morzu nierozpoznawalnych głosów jeden jawnie się wybijał. Głęboki baryton Malcolma 
Mac-Ewana wznosił się i wibrował, niczym potęŜna fala zalewająca wszystkie głosy dookoła 
i niemal zagłuszająca nieszczęsny chór. 
Abigail poczuła zakłopotanie, które odczuwała aŜ nazbyt często, gdy pokazywała się z 
Malcolmem w miejscu publicznym. Zaczerwieniła się. Czuła na plecach palące spojrzenia 
całej parafii. Wiedziała, Ŝe wszyscy patrzą, choć w rzeczywistości pani Potts i pani Biggins 
były jedynymi osobami, które zwróciły na nich uwagę. 
Próbowała dyskretnie dać Malcolmowi znak, Ŝe powinien ściszyć głos. Jednak Malcolm tak 
gor- 
59 
liwie chwalił Boga, Ŝe nie zauwaŜył jej wysiłków. Abigail kuliła się wręcz ze wstydu. Modliła 
się, by rozstąpiła się ziemia i pochłonęła ją w całości. CzyŜ on nie zdawał sobie sprawy, w 
jakim stawia ją połoŜeniu? 
Póki słońce nie wstanie, by świecić juŜ zawsze 
Malcolm z zapałem wyśpiewał końcową frazę, zatrzymując się na ostatniej samogłosce i 
przeciągając ją do granic moŜliwości: Aaa-meeeeeen. Usiadł usatysfakcjonowany swym 
występem. 
Gdy Abigail usadowiła się w ławce kościelnej, odczuwała pewien smutek, lecz i niemałą 
ulgą. 

background image

Wierni wysypali się z białego, drewnianego kościoła, mącąc ciszę sennej niedzieli w Avonlea. 
Pani Potts biegła tak szybko, na ile pozwalały jej krótkie, grube nogi. Koniecznie chciała 
znaleźć swą przyjaciółkę, panią Biggins, aby przedyskutować z nią poranne wydarzenia. 
Kilka osób dostało szturchańca w plecy, gdy pani Potts torowała sobie drogę przez tłum. 
Znalazła panią Biggins na dole schodów. Bolesne, nieco wyniosłe spojrzenie, którym 
powitała ją przyjaciółka, dokładnie odzwierciedlało uczucia pani Potts. Dwie plotkarki wzięły 
się pod ręce i zaczęły przechadzać, na nowo przeŜywając okropne zdarzenie poranne. 
- Niemal słyszałam, jak wielebny Ward przewraca się w grobie. Ten MacEwan moŜe i ma 
pieniądze, ale pod innymi względami nie zmienił się ani na jotę. - Pani Potts podniosła głos o 
jedną oktawę, aby jej opinia dotarła do szerszego grona 
60 
słuchaczy. - Nadal jest filistrem - syknęła. - WyobraŜa sobie pani - śpiewać tak na całe 
gardło? 
Oczywiście Ŝadna z tych poczciwych dam nie mogła sobie wyobrazić, by taka rzecz 
przytrafiła się im albo innej bogobojnej osobie. 
Gdy zbliŜyły się do wielebnego Leonarda, pani Potts jęła rozprawiać jeszcze donośniej, aby i 
pastor został wtajemniczony. Miała nadzieję znaleźć w dobrodusznym duchownym 
sprzymierzeńca. 
- No cóŜ, całkowicie zagłuszył chór. 
- I za to - wielebny Leonard złoŜył razem dłonie jak do modlitwy i wzniósł oczy do nieba - 
bądźmy mu prawdziwie wdzięczni. - Następnie uśmiechnął się pobłaŜliwie do swoich 
wiernych, lecz zbytnio uszczypliwych parafianek. 
Oburzona Pani Potts odeszła niepewnym krokiem, ciągnąc za sobą rozgoryczoną panią 
Biggins. 
- To się nigdy nie uda, niech pani zapamięta moje słowa - oznajmiła proroczo. Pani Biggins 
nie pozostało nic innego, jak przyznać jej rację. 
Abigail wyszła z kościoła razem z Malcolmem, przygotowana na chichoty i drwiące 
spojrzenia. Zamiast tego powitały ich serdeczne gratulacje i Ŝyczenia. Abigail doszła do 
wniosku, Ŝe była niemądra myśląc, iŜ kaŜdy surowo ocenia Malcolma, i od razu poweselała. 
Czuła się juŜ prawie swobodnie, dopóki nie dostrzegła cierpkich min pani Potts i pani 
Biggins, które rzucały w jej kierunku piorunujące spojrzenia. 
Policzki Abigail zapłonęły purpurą. 
61 
- Och, Abigail, moja droga, dosłownie promieniejesz. - Jana King wzięła rumieńce Abigail za 
oznakę radości. - Czy zdecydowałaś się juŜ na jakiś termin? Felicja nie daje mi spokoju z 
nową sukienką. - Jana schwyciła siostrę za ręce i delikatnie pociągnęła w ustronniejsze 
miejsce w nadziei, Ŝe moŜe uda się jej przynaglić Abigail do wyznaczenia daty ślubu. 
Wszystkich niepokoił fakt, Ŝe Abigail jeszcze nie ustaliła terminu. 
Gdy Jana i Abigail odeszły razem na bok, Malcolm MacEwan i Alek King niespodziewanie 
stanęli twarzą w twarz. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Aby uniknąć skrępowania, 
postąpili według przyjętych w takich okolicznościach zasad, czyli uśmiechnęli się do siebie. 
Ulga była krótkotrwała i wkrótce znów zaciąŜyło im niezręczne milczenie. Dla załagodzenia 
sytuacji uśmiechnęli się ponownie. 
Malcolmowi rzadko brakowało słów. Alek King był jedynym człowiekiem, który potrafił 
związać mu język. W dzieciństwie Malcolm niemal czcił dobrze wychowanego, zamoŜnego 
Alka, a nawet mu zazdrościł. Pragnął się z nim zaprzyjaźnić, ale powszechnie lubiany, nieco 
starszy Alek unikał jego towarzystwa. To nie pogarda czyniła Alka tak powściągliwym, lecz 
typowa dla wieku chłopięcego gruboskórność. ChociaŜ Malcolm był teraz bogaty, dawne 
kompleksy sprawiały, iŜ czuł się zaŜenowany w towarzystwie potomka uprzywilejowanego 
rodu Kingów. 

background image

Na szczęście pojawienie się pana Lawsona wybawiło Malcolma i Alka z niezręcznej sytuacji. 
62 
Mrugając na znak, Ŝe dowiedział się czegoś waŜnego, pan Lawson podbiegł do obu męŜczyzn 
i przystanął pomiędzy nimi. Pospiesznie powitawszy Alka, skierował całą uwagę na 
człowieka, którego szacunek i poparcie pragnął sobie zaskarbić. 
- Panie MacEwan, poniewaŜ pytał mnie pan o nieruchomości w okolicy, chciałbym 
poinformować, Ŝe w środę odbędzie się w Carmody duŜa aukcja - przerwał i poprawił 
okulary, marszcząc nos. - Dom z wyposaŜeniem. 
- Ma pan na myśli gospodarstwo Raffe'a Johnsona? - zapytał Alek. 
- Owszem - skinął głową pan Lawson. - Sam bym tam poszedł... - zniŜył zachrypły z 
przejęcia głos - ale jakoś nie zgadzamy się z Ŝoną na licytacjach. W kaŜdym razie, 
pomyślałem sobie, Ŝe panu o tym wspomnę. - Uśmiechnął się z satysfakcją, jak przystało na 
kogoś, kto właśnie przekazał doniosłą wiadomość. 
- Jestem naprawdę wdzięczny, panie Lawson. 
- Malcolm rzucił Alkowi znaczące spojrzenie. 
- Nigdy nie mogę się oprzeć dreszczykowi, jaki towarzyszy licytacjom. 
- Edwardzie! - zawołała z powozu pani Lawson. 
- Proszę mi wybaczyć - powiedział pan Lawson, oddalając się pospiesznie. 
- MoŜe i ja tam zajrzę - stwierdził od niechcenia Alek. Wyzywający ton, jakim Malcolm 
rzucił ostatnie słowa, nie umknął jego uwadze. 
Malcolm klepnął Alka w plecy, co w zamierzeniu miało być przyjacielskim gestem. Ostrzegł 
Ŝ

artobliwie: 

- Nie będzie tam dość miejsca dla nas dwóch. Ale gdzieŜ się podziały kobiety? 
Alek King utkwił nieŜyczliwe spojrzenie w plecach odchodzącego Malcolma MacEwana. 
Rozdział czternasty 
Felek był weselszy od skowronka. Wszak niecodziennie jeździło się do Carmody. I 
niecodziennie bywało się na aukcji. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był na licytacji. 
Ten dzień miał być naprawdę wyjątkowy. 
Felek upajał się przez chwilę tymi rozwaŜaniami. Przestał go juŜ emocjonować fakt, Ŝe 
pozwolono mu pojechać, a dziewczyny musiały zostać w domu. Myśl ta absorbowała go 
dłuŜszy czas, lecz juŜ mu się znudziła. 
Mógł się do woli napawać tymi rozmyślaniami, poniewaŜ nie było z kim porozmawiać. 
Ojciec milczał. Odpowiadał wprawdzie, kiedy Felek zadawał mu pytania, ale wolał powozić 
bez słowa, patrząc prosto przed siebie. Od czasu do czasu pogwizdywał urywki jakichś 
melodii. 
Ostatnimi czasy rodzice byli jacyś przygaszeni. Zdaje się, Ŝe niewiele ze sobą rozmawiali. 
Felek przypuszczał, Ŝe któreś z nich zrobiło coś niewłaściwego. Nie wiedział kto, ale był 
niezmiernie zadowolony, Ŝe dla odmiany nie był to on. 
Licytacja rozpoczęła się juŜ na dobre, gdy Alek wjechał na farmę Johnsonów i stanął w cieniu 
64 
jednego z duŜych klonów, którymi obsadzony był podjazd. 
Tłum ludzi kręcił się po dziedzińcu zalanym ciepłym, jesiennym słońcem. Trawnik 
zastawiony był stołami, na których piętrzył się dobytek rodziny Johnsonów: ksiąŜki, lampy, 
porcelanowy serwis do herbaty malowany w czerwone róŜe, szklane wazony o rozmaitych 
kształtach i barwach, kilka srebrnych, zdobionych ramek do fotografii - wszystkie 
przedmioty, które składają się na historię rodziny. Alek błąkał się pomiędzy stołami, niedbale 
przyglądając się wystawionym rzeczom. Felek nie był nimi zbytnio zainteresowany. Chciał 
jedynie obejrzeć stół po przeciwnej stronie podwórza, gdzie sprzedawano lemoniadę, 
herbatniki i ciastka. Pociągnął ojca za rękę, by zwrócić jego uwagę, lecz Alek to zignorował. 
Najwyraźniej nie był tak głodny, jak Felek. 

background image

Przed duŜym, szarym budynkiem mieszkalnym stał wzniesiony specjalnie na tę okazję podest. 
Felek uznał, Ŝe pulchny męŜczyzna w meloniku musi być licytatorem. Stał na podwyŜszeniu i 
gadał jak najęty, wskazując to tu, to tam trzymanym w ręku drewnianym młotkiem. Potem, 
znienacka, trzasnął młotkiem w stojącą przed nim drewnianą skrzynkę. Felek aŜ podskoczył z 
zaskoczenia. 
- Sprzedane dŜentelmenowi z wąsami siedzącemu w pierwszym rzędzie! - wrzasnął licytator 
wskazując młotkiem. 
Malcolma MacEwana rozpierała duma, kiedy otrzymał z rąk pomocnika licytatora 
ametystowy 
5 — Szczęśliwa gwiazda 
65 
naszyjnik i kolczyki do kompletu. Wyobraził sobie, jaka Abby będzie szczęśliwa, gdy ujrzy 
ten podarunek, gdy ujrzy wszystkie prezenty, jakimi zamierza ją obdarować. Zaśmiał się w 
duchu i z zadowoleniem zaciągnął się cygarem. 
- To była ostatnia pozycja z biŜuterii i sreber 
- ciągnął asystent, kościsty męŜczyzna z wydatnym jabłkiem Adama, które przy mówieniu 
poruszało się w górę i w dół. - Teraz przechodzimy do mebli kuchennych i sypialnianych. 
Licytator nachylił się do Malcolma i spytał z kpiną: 
- Jest pan zainteresowany kupnem powoziku, Ŝeby odwieźć do domu wszystkie nabytki? - 
Jedynie czarne oczy iskrzące się w okrągłej, mięsistej twarzy wskazywały, Ŝe był to docinek. 
- Nie,   łaskawy  panie  -  odparł  Malcolm. 
- Wszystko ma zostać na swoim miejscu. Bo dom teŜ zamierzam kupić. 
Ludzie wokół zaśmiali się dobrodusznie z tej przechwałki. Niektórzy oklaskami wyrazili 
aprobatę. Malcolm pozdrowił ich skinieniem głowy i uniesieniem w górę cygara. 
Asystent i pomagający mu chłopak ugięli się pod cięŜarem kolejnego przedmiotu z listy. 
WytęŜając siły postawili na ziemi piękne, dębowe łóŜko z litego drewna. Był to bardzo 
solidny mebel z wysokim wezgłowiem wygiętym w tył i trzema stylizowanymi kwiatami 
wyrzeźbionymi po przeciwległej stronie. Politura na drewnie miała głęboki odcień 
czerwonawego brązu. Alek podziwiał łóŜko ze swego miejsca na dziedzińcu. 
naszyjnik i kolczyki do kompletu. Wyobraził sobie, jaka Abby będzie szczęśliwa, gdy ujrzy 
ten podarunek, gdy ujrzy wszystkie prezenty, jakimi zamierza ją obdarować. Zaśmiał się w 
duchu i z zadowoleniem zaciągnął się cygarem. 
- To była ostatnia pozycja z biŜuterii i sreber 
- ciągnął asystent, kościsty męŜczyzna z wydatnym jabłkiem Adama, które przy mówieniu 
poruszało się w górę i w dół. - Teraz przechodzimy do mebli kuchennych i sypialnianych. 
Licytator nachylił się do Malcolma i spytał z kpiną: 
- Jest pan zainteresowany kupnem powoziku, Ŝeby odwieźć do domu wszystkie nabytki? - 
Jedynie czarne oczy iskrzące się w okrągłej, mięsistej twarzy wskazywały, Ŝe był to docinek. 
- Nie,   łaskawy  panie  -  odparł  Malcolm. 
- Wszystko ma zostać na swoim miejscu. Bo dom teŜ zamierzam kupić. 
Ludzie wokół zaśmiali się dobrodusznie z tej przechwałki. Niektórzy oklaskami wyrazili 
aprobatę. Malcolm pozdrowił ich skinieniem głowy i uniesieniem w górę cygara. 
Asystent i pomagający mu chłopak ugięli się pod cięŜarem kolejnego przedmiotu z listy. 
WytęŜając siły postawili na ziemi piękne, dębowe łóŜko z litego drewna. Był to bardzo 
solidny mebel z wysokim wezgłowiem wygiętym w tył i trzema stylizowanymi kwiatami 
wyrzeźbionymi po przeciwległej stronie. Politura na drewnie miała głęboki odcień 
czerwonawego brązu. Alek podziwiał łóŜko ze swego miejsca na dziedzińcu. 
66 
- Spójrz, Felku. Sądzisz, Ŝe twojej matce podobałoby się takie łóŜko? Nie warto naprawiać 
tego starego grata, który mamy w domu. 

background image

Felek z namysłem przyjrzał się meblowi. 
- Nie wiem, tato. Ma za wielkie oparcie z tyłu. Nie mógłbyś wieszać na nim koszuli. 
Alek zaśmiał się i wcisnął Felkowi na oczy daszek czapki. 
- Zawsze wzdychała za takim łoŜem. Chyba przyda się jej prezent. 
- No pewnie, moŜe znowu zacznie z tobą rozmawiać - dorzucił Felek, poprawiając czapkę. 
Ojciec nie przyjął tej uwagi zbyt Ŝyczliwie. Wykrzywił usta, które ułoŜyły się w coś 
pomiędzy uśmiechem a grymasem bólu, mocno schwycił Felka za ramię i poprowadził go do 
wianuszka licytujących. 
- Dziesięć, kto da dziesięć? Dziesięć dolarów 
- pytał wyczekująco licytator. 
- Dziesięć dolarów! - krzyknął jegomość w ciemnoszarym garniturze. 
- Jest dziesięć. Dziesięć i pół. Dziesięć i pół 
- zaintonował licytator. 
- Jedenaście - dobiegł głos z tłumu. 
- Jest jedenaście. Kto da dwanaście? Dwanaście. 
- Dwanaście - zawołał Malcolm. 
Felek rozpoznał jego głos. Wyciągnął szyję i lustrował tłum, póki go nie znalazł. Podniósł 
rękę, by pomachać do pana MacEwana, lecz ojciec powstrzymał go szybko, bo w ten sposób 
włączyłby się przypadkiem do licytacji. Malcolm odwrócił się 
67 
i zobaczył Alka z Felkiem. Uśmiechnął się, skłoniwszy w ich kierunku głowę. Felek 
wyszczerzył w odpowiedzi zęby. 
- Jest dwanaście dolarów. Kto da trzynaście? - Licytator wywijał młotkiem niby jakimś 
wskaźnikiem. 
- Trzynaście - odezwał się męŜczyzna w szarym ubraniu. 
- Trzynaście. Czternaście, mam czternaście. Teraz piętnaście dolarów. 
- Piętnaście - krzyknął Alek King. Felek wybałuszył oczy ze zdumienia. Zaczynało się robić 
ciekawie. 
- Szesnaście - odparował Malcolm MacEwan. Licytator machnął młotkiem w stronę 
Malcolma. 
- Mam szesnaście. Siedemnaście... 
- Siedemnaście - huknął męŜczyzna w meloniku. 
- Osiemnaście - skontrował jegomość w szarym garniturze. 
- Osiemnaście. Było siedemnaście, teraz osiemnaście - wyśpiewał licytator. 
- Dwadzieścia - rzucił Alek. 
- Jest dwadzieścia. Dwadzieścia jeden? 
- Dwadzieścia trzy - zagrzmiał człowiek w meloniku. 
- Dwadzieścia pięć - ryknął Malcolm podnosząc cygaro. 
- Dwadzieścia pięć dolarów. Teraz dwadzieścia sześć. Kto da dwadzieścia sześć? - przynaglał 
licytator. 
68 
Alek poczuł narastający gniew. Malcolm Mac Ewan umyślnie podbijał stawkę. Postanawiając 
nie dać się przelicytować, krzyknął: 
- Trzydzieści! 
- Jest trzydzieści. Kto da trzydzieści jeden? 
- Tato, aŜ tak bardzo go nie potrzebujesz - zaniepokoił się Felek. 
Alek nie słuchał. W jego spojrzeniu malował się upór. Mocno zacisnął pięści i usta. 
- Trzydzieści dolarów po raz pierwszy. Trzydzieści i jeden, daje pan trzydzieści jeden? - 
prowokował licytator. - Pana kolej, trzydzieści jeden dolarów?... 
- To duŜo pieniędzy, tato. 

background image

- Kto da trzydzieści jeden? Trzydzieści po raz pierwszy, trzydzieści po raz drugi... 
- Pięćdziesiąt dolarów - zagrzmiał Malcolm. 
Oferta Malcolma była jak policzek. Alek wiedział, Ŝe nie moŜe konkurować z taką kwotą. 
Wiedział równieŜ, Ŝe MacEwan zdaje * sobie z tego sprawę. Czuł, Ŝe Malcolm zrobił z niego 
głupca, Ŝe zabawiał się nim tak, jak złośliwy kot bawi się myszką. Alek King nie pozwoli się 
tak traktować! 
- Pięćdziesiąt dolarów. Kto da więcej? Pięćdziesiąt jeden? Pięćdziesiąt dolarów po raz drugi... 
po raz trzeci! Licytator trzasnął młotkiem. Na ten dźwięk aŜ ścisnęło Alka w dołku. 
Malcolm MacEwan odwrócił się i pozdrowił Alka. Ten przymruŜył oczy i w odpowiedzi 
spojrzał na niego wilkiem. Chwyciwszy za ramię skonsternowanego Felka, obrócił się na 
pięcie i zaczął 
69 
energicznie przedzierać się przez tłum. Biedy Felek ledwie nadąŜał za ojcem. 
Malcolm dogonił ich przy powoziku. Felek siedział juŜ, a Alek odwiązał konie i miał właśnie 
wspiąć się na siedzenie, gdy został zagadnięty przez jedynego człowieka na całym świecie, 
którego nie chciał widzieć. 
- Alku, bez urazy. To tylko zdrowe współzawodnictwo, jak za dawnych czasów. - Malcolm 
próbował przypochlebić się Alkowi, ale obaj wiedzieli, Ŝe sytuacja nie przypominała wcale 
dawnych czasów. Wtedy Malcolm zawsze przegrywał. - Muszę przyznać, Ŝe wolę, gdy 
jesteśmy sobie równi. - Malcolm uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Gotów był puścić w 
niepamięć niedawne Ŝale. 
Jego słowa podziałały jak sól na otwartą ranę. 
- Nie bylibyśmy równi nawet wtedy, gdybyś posiadł wszystkie pieniądze chrześcijańskiego 
ś

wiata, MacEwan - wyrzucił z siebie Alek. 

Wsiadł do powozu i ruszył z furią. Malcolm został sam w chmurze opadającego pyłu. 
Rozdział piętnasty 
Abigail znajdowała tylko jedno słowo na opisanie swego nowego połoŜenia - „katastrofa". 
Łzy paliły jej oczy. Zbyt zmęczona, by z nimi walczyć, pozwoliła im spływać po policzkach. 
Wiedziała, Ŝe będzie musiała dokonać wyboru. Stanowczo nie moŜe Ŝyć dalej w taki sposób. 
7o 
Bolały ją kolana. JuŜ po raz czwarty w ciągu dwóch dni zmuszona była szorować podłogę w 
saloniku. Przysiadła na piętach. Pasma włosów wysunęły się z koka i luźno zwisały wokół jej 
twarzy, jakby równieŜ były zbyt strudzone, by doprowadzić się do ładu. 
„Prosiłam go, Ŝeby wycierał buty, ale on nie słucha" - Abigail skarŜyła się w duchu 
niewidzialnemu, ale - miała nadzieję - współczującemu słuchaczowi. Wykonała ostatni 
zamaszysty ruch i z pogardą cisnęła w wiadro szmatę do podłogi. Zuchwałe kropelki brudnej 
wody wyskoczyły z cebra i bryznęły na świeŜo umytą posadzkę, jakby drwiąc z jej wysiłków. 
Biedna Abigail była nazbyt znuŜona, by na to zareagować. 
Z niemałym trudem wstała z klęczek i podniosła wiaderko. Wszędzie wokół niej stały wazony 
pełne kwiatów - dowody miłości Malcolma. Wiedziała, Ŝe Malcolm ją kocha, i była z tego 
rada. Czasami jednak wolałaby, Ŝeby jego miłość nie była aŜ tak gwałtowna. A moŜe kochał 
ją w niewłaściwy sposób? 
Zdawała sobie sprawę, Ŝe małŜeństwo to kwestia kompromisu, ale wydawało jej się, Ŝe 
wszystkie dotychczasowe negocjacje były jednostronne. Wprawdzie Malcolm nabrał ogłady i 
kupił nowe ubrania, ale było to rzeczą zwyczajną w dystyngowanym towarzystwie. To po 
prostu... 
Abigail nie wiedziała, jak to określić. Wiedziała natomiast, Ŝe w domu panował ciągły nieład. 
Nie była zachwycona, Ŝe musi spędzać dni na sprzątaniu po kimś, kto nie przejawiał uznania 
dla tych 
wysiłków. Czystość była dla niej istotna, a Malcolm będzie musiał nauczyć się z tym liczyć. 

background image

To postanowienie dodało krokom Abigail stanowczości, lecz wygląd kuchni do której właśnie 
wkroczyła, wprawił ją w zniechęcenie. Na stole stały naczynia z resztkami jedzenia. Popiół z 
cygara rozsypany był hojnie - jak podczas uroczystości popielcowych - na poŜywieniu i 
wszędzie, tam, gdzie podobało mu się osiąść. Krzesła stały w bezładzie. Jednak najbardziej 
oburzyły ją ślady zabłoconych butów biegnące od drzwi do stołu, tak wyraźne, jak 
harmonogram tańców w balowym karnecie. 
Abigail zamarła. Pomyślała, Ŝe cały ten zamęt grozi zniweczeniem uporządkowanego Ŝycia, 
które tak pracowicie budowała. Nienawidziła chaosu, broniła się przed nim przez całe Ŝycie. 
A teraz zanosiło się na to, Ŝe zburzy wzniesioną przez nią twierdzę i zmąci jej spokój. Abigail 
była przeraŜona. Brylantowy pierścień ciąŜył jej na palcu. 
Malcolm MacEwan jechał swym powozem przez Avonlea i rozpierała go duma. Gdy ostatnio 
tu mieszkał, był biednym chłopakiem, a teraz jest bogatym męŜczyzną. Resory powozu 
piszczały pod cięŜarem ładunku. Przelicytowane łoŜe jechało dumnie wysoko umieszczone, 
niby symbol jego miłości do narzeczonej. 
Oczy pani Potts niemal wyskoczyły z orbit, a pani Biggins wyglądała, jakby zamierzała 
zemdleć. CzyŜ on nie miał wstydu? śeby obwozić się z tak intymnym meblem, jakby to był 
zwyczajny stół kuchenny! PrzejeŜdŜając obok zgorszonych kobiet, Malcolm zaśmiał się po 
cichu i elegancko je 
72 
pozdrowił. Wielkoduszny Malcolm nie miał czasu dla małostkowych ludzi. 
- Dzień dobry, pastorze. Dziękuję za informację o aukcji, panie Lawson! - zawołał Malcolm 
mijając dom towarowy. Pan Lawson nieśmiało odwzajemnił pozdrowienie, unosząc 
niepewnie rękę, jak gdyby mówił: „Jest pan mile widziany... jak mi się zdaje". 
Malcolm nie mógł się doczekać widoku zaskoczonej miny Abigail. CzyŜ nie będzie 
uradowana, gdy się o wszystkim dowie? Kupił taki wspaniały dom, dostatecznie duŜy dla 
nich obojga i jeszcze dla kilkorga dzieci. Taki podarunek moŜe wprawić człowieka w dumę. 
Od lat marzył o obsypaniu Abigail prezentami. Przynajmniej tyle mógł zrobić w podzięce za 
to, Ŝe obdarzyła go miłością. Jego marzenie wreszcie się spełniło. 
Gdy w domu została zaprowadzona czystość, Abigail odzyskała spokój ducha. Postanowiła, 
Ŝ

e rozmówi się z Malcolmem. Będzie musiał jej posłuchać, a jeśli tego nie zrobi, ona 

przedsięweźmie pewne kroki. Jednak nie zdecydowała jeszcze jakie. 
Ogłuszające łomotanie do drzwi wyrwało ją z tych rozmyślań. KtóŜ to mógł być, jeśli nie 
Malcolm? Zebrawszy się na odwagę, poszła otworzyć. Malcolm uprzedził ją jednak, 
poniewaŜ wtoczył się nieproszony i wyciągnął ramiona ku swej przyszłej małŜonce. 
- Malcolmie, czy wyczyściłeś buty przed wejściem? - spytała zdecydowanie, gdy nieco 
ochłonęła. 
- Nie - pochwalił się, dziecinnie zadowolony ze swego wykroczenia. 
73 
- Masz ubłocone podeszwy. Dopiero wymyłam podłogę! 
- Nie przejmuj się drobiazgami, Abby - odparł beztrosko Malcolm. 
- Ooch, Malcolmie! - Abigail tupnęła z bezsilności nogą. Potem opanowała się, biorąc głęboki 
oddech. Przypomniawszy sobie o niedawnym postanowieniu, odwaŜnie podjęła temat. 
- Usiądź, proszę. Musimy porozmawiać o tym, do jakiego stanu doprowadzasz dom. 
Malcolm miał inny pomysł. Porwał ją w ramiona, jakby zarówno jej osoba, jak i prośba, były 
niewielkiej wagi. 
- Mam ci coś do powiedzenia, moja kochana. 
- Nie, Malcolmie. Postaw mnie na ziemię! - krzyczała szamocząc się i kopiąc. - Przestań! 
Puść mnie!!! 
Malcolm nie zwaŜał na te błagania. UwaŜał, Ŝe tak naprawdę Abby wcale nie jest 
rozzłoszczona. Doszedł do wniosku, Ŝe uspokoi się na widok tego, co jej przywiózł. 

background image

Przeniósł ją przez próg i postawił na ziemi dopiero na ścieŜce przy płocie. Promieniejąc z 
dumy, wskazał ręką swój podarunek. 
- Oto mój ślubny prezent dla ciebie. Jak ci się podoba? 
Abigail nie potrafiła wyrazić, co czuje. Na widok łóŜka stojącego ostentacyjnie przed domem 
odebrało jej mowę. Narastała w niej wściekłość, ale zdołała jakoś się opanować. 
Malcolm nie zdawał sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. 
- Gdy tylko je zobaczyłem, wiedziałem, Ŝe powinno naleŜeć do takiej damy, jak ty. Będzie 
pasowało do naszego nowego domu. 
Początkowo Abigail sądziła, Ŝe się przesłyszała. Po chwili jednak znaczenie tych słów stało 
się aŜ nazbyt jasne. 
- Do jakiego nowego domu? 
- W Carmody. Kupiłem go na aukcji niecałą godzinę temu. Szkoda, Ŝe tego nie widziałaś. 
Nikt nie był w stanie mnie przelicytować. Uśmiałabyś się widząc, jak ludzie gapili się na to 
łóŜko, gdy przejeŜdŜałem przez Avonlea - Malcolma ogarnęła na to wspomnienie wesołość. 
Abigail zmartwiała. 
- Jechałeś z tym łóŜkiem przez Avonlea? - Co za tupet! śeby tak afiszować się przed całym 
miastem swymi prywatnymi sprawami! 
Abigail nie potrafiła dłuŜej panować nad wzburzeniem. Ogarnęła ją niepohamowana 
wściekłość. Potrząsnęła bezsilnie pięściami, tupnęła nogą, po czym odwróciła się i wpadła do 
domu jak burza, nawet nie oczyściwszy butów. Zatrzasnęła drzwi z taką siłą, Ŝe aŜ 
zabrzęczały szyby w oknie. 
Nie takiej reakcji spodziewał się Malcolm. 
Rozdział szesnasty 
Kwiaty, wdzięczne dowody miłości, stały niewinnie w wazonach. DraŜniły ją. Dając upust 
swej złości, Abigail wyrwała delikatne bukiety z ozdobnych naczyń i cisnęła je do kominka. 
- Mam nadzieję, Ŝe niczym cię nie uraziłem, 
75 
Abby. - Malcolm stanął bezradnie w progu. - Jesteśmy przecieŜ zaręczeni. - Zdumiewało go 
jej zachowanie, musiał jednak przyznać, Ŝe podobała mu się ta werwa. Nie zdając sobie 
sprawy z gniewu Abigail, przemówił do niej czule: 
- Usiądź. Musimy porozmawiać. 
Ponownie włoŜył cygaro do ust i łagodnie wyciągnął ku niej ręce, usiłując poprowadzić ją do 
krzesła. 
Odepchnęła go zdecydowanym ruchem. 
- Jeśli w ogóle będziemy rozmawiać - wzburzenie dodało mocy jej słowom - to o domu w 
Car-mody, który podobno kupiłeś. Poza tym jak śmiesz hańbić mnie, paradując z łóŜkiem po 
ulicach Avonlea? JuŜ nigdy nie będę mogła spacerować po miasteczku z podniesioną głową! 
Malcolm powoli wyjął cygaro z ust i w roztargnieniu strzepnął popiół, który rozsypał się po 
dywanie. Abigail ze zgorszeniem zgarnęła pył. Malcolm nie mógł zrozumieć, dlaczego robi 
coś podobnego w tak waŜnej chwili. 
- Nie przejmuj się. Nie przeszkadza mi nieporządek. 
- A mnie owszem. Nieustannie po tobie sprzątam. 
- W takim razie będę ci pomagał. Nie pozwolę, byś robiła to sama. 
- Jestem przyzwyczajona do robienia wszystkiego samodzielnie, panie MacEwan! - 
wykrzyknęła. Ją samą zaskoczyła siła, z jaką wypowiedziała te słowa. 
Oboje stali drŜąc, jedno z oburzenia, drugie ze 
76 
strachu i zmieszania. Biedny Malcolm nie mógł pojąć, z jakiego powodu Abigail zrobiła taką 
awanturę. Przypisał to kobiecej naturze i postanowił być delikatny. 

background image

- Jesteś po prostu odrobinę zdenerwowana, Abby. Wiesz, czas wyznaczyć datę naszego ślubu. 
No - ponaglał ją - wybrałaś juŜ jakiś dzień? 
- Nie, panie MacEwan. 
- Malcolmie. 
Decyzja, którą musi podjąć, wydała się jej teraz oczywista. To tak jakby ujrzała nagle drogę, 
którą naleŜało pójść. Choć zadanie było cięŜkie, zdobyła się na stanowczość. 
- Muszę ci coś powiedzieć. 
Z trudem podeszła do krzesła i usiadła. Zobaczyła na twarzy narzeczonego wyraz bólu i 
oszołomienia. Malcolm teŜ opadł na krzesło. 
- Nie mogę cię poślubić. - Słowa z trudem wydostały się przez jej ściśnięte gardło. 
- Co ty mówisz, Abby? 
- Nie mogę za ciebie wyjść - powtórzyła, tym razem z większym przekonaniem, choć na jej 
twarzy malowało się cierpienie. 
- Co? - Malcolm zdobył się jedynie na szept. Natychmiast popłynął potok wyjaśnień: 
- Wiedziałam, Ŝe nie zrozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy dla kobiety porzucić 
wszystko, co posiada - własny dom, przyjaciół, całą przeszłość - i przenieść się do odległego 
miejsca. 
Tak bardzo kręciło mu się w głowie, Ŝe nie 
77 
potrafił pojąć, kto z nich dwojga jest szalony. Wszystko wydawało mu się bez sensu. 
- PrzecieŜ Carmody nie jest tak daleko - próbował przekonywać. 
- CóŜ, jeŜeli o mnie chodzi, równie dobrze moŜe to być na drugiej stronie księŜyca. Nie znam 
w Carmody Ŝywej duszy. 
- Więc dlaczego mi o tym nie powiedziałaś, zanim kupiłem tę posiadłość? - gniewnie 
domagał się odpowiedzi. 
- PoniewaŜ nie pytał mnie pan o zdanie, panie MacEwan! - krzyknęła głośno. 
Malcolm zerwał się z krzesła i zaczął przemierzać pokój niczym tygrys w klatce. 
- PrzecieŜ jeszcze nie jest za późno - próbował udobruchać Abigail. - Mogę sprzedać ten dom 
i kupić inny, w Avonlea, jeśli cię to zadowoli. Ale Carmody to przepiękne miejsce! Naprawdę 
- perswadował, uparcie nie dostrzegając sedna sprawy. 
- Nie. Proszę cię, Malcolmie. To nie rozwiąŜe problemu. Och, wiedziałam, Ŝe nie zrozumiesz. 
- Trudno było wyjaśnić to delikatnie, nie raniąc jego uczuć. Postanowiła wziąć winę na siebie. 
- Moje nawyki róŜnią się od twoich, a ja nie potrafię przejąć cudzych przyzwyczajeń. Ciągle 
wnosisz do domu błoto i nie przeszkadza ci wieczny bałagan. 
Malcolm stanął jak wryty. 
- Co u licha, Abby? Chyba Ŝartujesz. - Nie dowierzał własnym uszom. - MoŜe i jestem trochę 
niechlujny - Jukon nie jest miejscem, gdzie człowiek uczy się przestrzegać porządku - ale ty 
78 
moŜesz to zmienić. Chyba nie chcesz mnie odtrącić dlatego, Ŝe nie wycieram butów? 
DrŜała tak mocno, Ŝe nie potrafiła spokojnie usiedzieć. Wstała i podeszła do kominka. 
- Nie mogę cię poślubić - wyszeptała z trudem. 
- Abby, nie mów tak - błagał rozpaczliwie Malcolm. - Zrobię wszystko, co tylko zechcesz. 
Pojadę w kaŜde miejsce. Będę taki, jakim chcesz mnie widzieć. Tylko nie porzucaj mnie. 
Łamiesz mi serce. - Głos uwiązł mu w gardle. 
- Nie mogę za ciebie wyjść. - Zwróciła ku niemu twarz. - To moje ostatnie słowo. 
- Abby... 
Dla Abigail nie było odwrotu. Zsunęła z palca pierścionek z brylantem i podała go 
Malcolmowi. 

background image

Cały jego świat runął. Malcolm poczuł się pusty i nierealny, tak jak czasem człowiek czuje się 
we śnie. Na pewno obudzi się wkrótce i uraduje, Ŝe było to tylko senne widzenie. Ale nie, to 
nie Ŝadne fantazje - uświadomił sobie z rozdartym sercem. 
Brylant rzucał błyski, naigrawając się z jego świetlanych niegdyś nadziei. Malcolm z irytacją 
machnął ręką, jakby chcąc opędzić się od tego blasku. Słowa, które wypowiedział, zabrzmiały 
spokojnie i stanowczo: 
- Nie rób tego, proszę. MoŜe brakuje mi manier, na których ci zaleŜy, ale mam swoją dumę. 
Jakby dla zademonstrowania tego faktu wyszedł cięŜkim krokiem i zatrzasnął za sobą drzwi. 
Abigail wcale nie czuła ulgi. Wiedziała, Ŝe postąpiła słusznie, choć nie było to przyjemne 
zadanie. śycie nie zawsze jest łatwe, nieprawdaŜ? - jej 
79 
oczy skierowały to nieme pytanie do portretu ojca. Wielebny Ward w odpowiedzi posłał jej 
surowe spojrzenie. 
Abigail zastanawiała się z drŜeniem serca, cóŜ na miły Bóg uczyniła. 
Rozdział siedemnasty 
Wieść o odwołaniu ślubu Abigail Ward i Malcolma MacEwana wywołała wśród 
mieszkańców Avonlea poruszenie. Niektórzy zasmucili się, poniewaŜ lubili tę parę i Ŝyczyli 
jej jak najlepiej. Jedyną osobą, której ta wiadomość sprawiła satysfakcję, była pani Potts, a to 
dlatego, Ŝe zawsze czerpała ogromną przyjemność z moŜliwości wygłoszenia słynnych słów: 
„A nie mówiłam?" 
Sara i Felicja były załamane, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na Malcolma i Abigail. 
Obie tak cieszyły się na to wesele, Ŝe przejęły się ogromnie, usłyszawszy o odwołaniu ślubu. 
Gdy tylko dziewczynki dowiedziały się o unicestwieniu małŜeńskich planów, pognały 
pocieszyć Abigail, która - były przekonane - musi okropnie cierpieć. Sara wyobraŜała sobie 
ciotkę usychającą z rozpaczy. Jej zazwyczaj rumiana cera będzie pewnie blada od smutku, 
oczy czerwone i opuchnięte od łez, a postać wychudzona. Osłabła ze zgryzoty, będzie 
zmuszona spoczywać cały dzień na sofie. 
Sara przedstawiała sobie Abigail leŜącą na 
80 
oczy skierowały to nieme pytanie do portretu ojca. Wielebny Ward w odpowiedzi posłał jej 
surowe spojrzenie. 
Abigail zastanawiała się z drŜeniem serca, cóŜ na miły Bóg uczyniła. 
Rozdział siedemnasty 
Wieść o odwołaniu ślubu Abigail Ward i Malcolma MacEwana wywołała wśród 
mieszkańców Avonlea poruszenie. Niektórzy zasmucili się, poniewaŜ lubili tę parę i Ŝyczyli 
jej jak najlepiej. Jedyną osobą, której ta wiadomość sprawiła satysfakcję, była pani Potts, a to 
dlatego, Ŝe zawsze czerpała ogromną przyjemność z moŜliwości wygłoszenia słynnych słów: 
„A nie mówiłam?" 
Sara i Felicja były załamane, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na Malcolma i Abigail. 
Obie tak cieszyły się na to wesele, Ŝe przejęły się ogromnie, usłyszawszy o odwołaniu ślubu. 
Gdy tylko dziewczynki dowiedziały się o unicestwieniu małŜeńskich planów, pognały 
pocieszyć Abigail, która - były przekonane - musi okropnie cierpieć. Sara wyobraŜała sobie 
ciotkę usychającą z rozpaczy. Jej zazwyczaj rumiana cera będzie pewnie blada od smutku, 
oczy czerwone i opuchnięte od łez, a postać wychudzona. Osłabła ze zgryzoty, będzie 
zmuszona spoczywać cały dzień na sofie. 
Sara przedstawiała sobie Abigail leŜącą na 
80 
wznak, z ręką zwieszoną ku podłodze i ściskającą mokrą, mocno zmiętą chusteczkę. Obfite 
łzy będą tryskały z jej oczu i spływały po policzkach. Oczywiście, jak zauwaŜyła Felicja, gdy 
leŜy się na plecach, łzy w sposób naturalny płyną w stronę uszu, nie zaś po policzkach, jak 

background image

chciała Sara. Jednak Sara zignorowała tę uwagę. Policzki brzmiały znacznie bardziej 
romantycznie niŜ uszy. 
Dziewczynki wpadły przez furtkę, wbiegły na ganek, oczyściły buty i zapukały do drzwi 
Abigail. Były bardzo zaskoczone, widząc ciotkę zdrową, dość wesołą i krzątającą się, jak 
gdyby nic się nie wydarzyło. 
Sara wyczuła jednak pewien fałsz w tym ostentacyjnym zachowaniu. Coś jej mówiło, Ŝe 
wymuszony uśmiech Abigail i nadmiernie wesoły głos skrywają cierpienie. 
Trzeba przyznać, Ŝe Abigail nie pozyskała jej sympatii przy pierwszym spotkaniu. Wydała się 
Sarze sztywna i drobiazgowa, moŜe nawet odrobinę komiczna. Gdy pojawił się w jej Ŝyciu 
Malcolm MacEwan, Abby zmiękła. Miłość złagodziła jej surowość, a szczęście otworzyło jej 
serce. 
Teraz była taka jak przedtem: oschła i surowa. Sara nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Abigail 
kazała odejść Malcolmowi, i koniecznie chciała ją o to zapytać. 
Dziewczynki nie widziały Malcolma od czasu zerwania zaręczyn, ale Sara podsłuchała, jak 
pani Biggins opowiadała państwu Lawsonom, Ŝe jest zdruzgotany. 
6 — Szczęśliwa gwiazd: 
81 
Nie było Ŝadnych wątpliwości: Sara i Felicja jednogłośnie zgodziły się, Ŝe do nich naleŜy 
wymyślenie jakiegoś sposobu ponownego połączenia Malcolma i Abigail. Postanowiły, Ŝe 
Sara poprosi ciotkę Hetty, by pozwoliła jej spędzić noc na farmie Kingów, Ŝeby dziewczynki 
mogły się naradzić. 
Ciotka Hetty wyraziła zgodę, po długich błaganiach i wyjaśnieniach Sary, Ŝe to sprawa Ŝycia i 
ś

mierci. Oświadczyła wprawdzie Sarze, iŜ nie zamierza wtrącać się ani w sprawy boskie, ani 

w diabelskie, dała się jednak uprosić i zezwoliła Sarze nocować u kuzynki. 
Długo po tym, jak posłano je do łóŜek, dziewczynki siedziały skulone pod kolorową kołdrą i 
nadal się naradzały. Światło rzucane przez świecę otaczało je Ŝółtą poświatą, tworząc jasną 
wysepkę w morzu ciemności. Bez końca rozprawiały nad sytuacją, zastanawiając się, co 
zrobić. 
Jana King siedziała przy starym, kuchennym stole, cerując skarpetki. W garnku na piecu 
gotowała się bielizna. Alek siedział po drugiej stronie stołu z nosem w gazecie. 
Nadal czuli się ze sobą obco. Jana nie potrafiła określić, o co chodzi, ale miała wraŜenie, Ŝe 
coś jest nie w porządku. Bała się porozmawiać o tym z męŜem. Alek zachowywał się raczej 
poprawnie, a z dziećmi postępował jak zazwyczaj. Przy niej jednak zamykał się i stawał się 
skryty. 
- KtóŜ by się spodziewał? Wydawali się tacy 
szczęśliwi. - Jana wiedziała, Ŝe jeśli przemówi, Alek będzie zmuszony do odpowiedzi. - 
Oczywiście Abigail całkowicie wróciła do normy. Przynajmniej robi takie wraŜenie. Alek 
podniósł wzrok znad gazety. 
- Wiedziałem, Ŝe kiedy pozna się na MacEwa-nie, nie będzie chciała ciągnąć tej znajomości. 
- A mnie szkoda jednak Malcolma - roztkliwiła się Jana. - Podobno odsprzedał farmę w 
Carmody z całym jej wyposaŜeniem jednemu z licytujących. Oczywiście duŜo na tym stracił. 
Całe miasto huczy od plotek. 
- Przynajmniej jest sprawiedliwość na świecie 
- burknął Alek. 
Po ponad godzinie intensywnego myślenia Sara i Felicja nie zdołały opracować Ŝadnego 
sensownego planu połączenia Malcolma i Abigail. Obie stwierdziły, Ŝe moŜe kubek ciepłego 
mleka rozjaśni im umysł. WłoŜyły kapcie i zeszły na palcach do kuchni. 
Usłyszawszy głosy rodziców, Felicja dała Sarze znak, by się zatrzymała. Dziewczynki 
zorientowały się po tonie rozmowy, Ŝe coś jest nie w porządku. Przykucnąwszy na schodach, 
zaczęły się przysłuchiwać. 

background image

- Wydaje mi się, Ŝe cieszysz się z cudzego nieszczęścia. Wspaniałe nastawienie, muszę 
przyznać. - Jana odłoŜyła skarpetę i popatrzyła na męŜa. 
- Nastawienie? Nie mam Ŝadnego nastawienia 
- Alek zapewnił ją z wymuszonym uśmiechem. 
- Owszem, masz, Alku King. - Jana wpadła 
83 
w furię. Ze złością wstała z krzesła, podeszła do gotującej się na piecu bielizny i wetknęła w 
nią długą, drewnianą łyŜkę. Potem odłoŜyła ją i odwróciła się do Alka. - Co się z tobą, na 
miłość boską, dzieje? Odkąd ten człowiek pojawił się w mieście, stałeś się wprost nie do 
wytrzymania. 
- Bzdura. Niby dlaczego miałby on na mnie wywrzeć jakiś wpływ? 
- Nie mam pojęcia. W kaŜdym razie zachowujesz się, jakbyś miał muchy w nosie. 
Alek zdjął okulary i powoli wstał. Przyjrzał się Janie uwaŜnie. 
- Doszło do tego, Ŝe nie wolno mi juŜ nawet myśleć, co mi się podoba. Ty ciągle ograniczasz 
moją wolność! 
- Nie bądź śmieszny. Masz tyle wolności, ile dusza zapragnie. 
- Spójrz na mnie, Jano - przemówił z taką gwałtownością, Ŝe aŜ się przestraszyła. - Mam 
czterdzieści trzy lata i tak naprawdę nigdy nie Ŝyłem własnym Ŝyciem. 
Jana zdębiała. 
- O czym ty mówisz? Ostatnio obchodziłeś czterdzieste czwarte urodziny. 
- Dziękuję za przypomnienie - odparł Alek głosem pełnym sarkazmu. 
- Tak czy inaczej, Alku... - Jana starała się załagodzić sytuację. Jeśli jej mąŜ martwił się tylko 
swoim wiekiem, była w stanie go jakoś pocieszyć. - Co to ma za znaczenie? 
- A czym ja się mogę pochwalić? Czego dokonałem w Ŝyciu? 
- Masz rodzinę. Szacunek wszystkich ludzi, którzy cię znają. Farmę. CzegóŜ chcesz więcej? 
- Nie mogła się połapać, o co mu chodzi. 
- Farma naleŜała do ojca. Ja zrobiłem tylko tyle, Ŝe na niej zostałem. 
- Ktoś musiał ją przejąć. Dokonałeś odpowiedzialnego wyboru. 
Słowa te rozdraŜniły go jeszcze bardziej. 
- Nigdy niczego nie dokonałem poza odpowiedzialnymi wyborami. Nigdy nie zaryzykowałem 
ani nie miałem Ŝadnych przygód. Nigdy nie pojechałem dalej niŜ do Halifaxu, bo męŜowie i 
ojcowie nie robią takich rzeczy. Są odpowiedzialni - zauwaŜył ironicznie. 
- No cóŜ, przykro mi niezmiernie, skoro uwaŜasz, Ŝe to ja stanęłam ci na drodze i Ŝe to przeze 
mnie nie Ŝyłeś własnym Ŝyciem. - Słowa Alka tak ją dotknęły, Ŝe nie potrafiła powstrzymać 
wybuchu złości. - Sądziłam, Ŝe wiedliśmy dobre Ŝycie. 
- Nie o to chodzi, Jano. Po prostu Ŝałuję, Ŝe nie osiągnąłem czegoś samodzielnie. Mogłem 
pójść na uniwersytet. Nie poszedłem. Mogłem wyjechać z wyspy i zobaczyć kawał świata. 
Nie wyjechałem. Spójrz na MacEwana. Odszedł jako Ŝebrak, a wraca jako bohater. 
- Jesteś zazdrosny, Alku King! - uniosła się Jana. - Po prostu zazdrościsz Malcolmowi Mac-
Ewanowi. I tyle. - Zwierzenie męŜa bardzo ją zabolało. - Skoro jesteś niezadowolony z 
własnego Ŝycia, moŜe powinieneś odjechać tak jak Malcolm 
- wyrzuciła z siebie głosem nabrzmiałym od pła- 
85 
czu i gniewu, odwróciła się na pięcie i wybiegła z kuchni. 
Sara i Felicja ledwie zdąŜyły czmychnąć na górę. Patrzyły z drŜeniem, jak zalana łzami Jana 
wpada do swojej sypialni i zatrzaskuje za sobą drzwi. 
Rozdział osiemnasty 
Obudziły go promienie słońca. Otworzył oczy i zmruŜył je od blasku. Koń zarŜał cicho, a 
potem parsknął. 

background image

Alek przeciągnął się, wdychając słodką woń siana. Był obolały, strzykało mu w kościach. 
Niezbyt dobrze spało mu się w stajni. Dręczyły go wyrzuty sumienia, więc całą noc wiercił 
się i przewracał z boku na bok. śałował swoich słów, samolubnych myśli, którym oddawał 
się w ostatnich tygodniach. Gdy wypowiedział je głośno, wydały mu się niemądre. 
Alek wstał i wyciągnął z włosów kilka źdźbeł siana. Idąc w stronę okienka na poddaszu, 
zastanawiał się, która moŜe być godzina. Pewnie kury były juŜ głodne, a nie lubiły, gdy 
spóźniał się ze śniadaniem. 
W słonecznym świetle świeŜego poranka farma wydała mu się jakaś dziwna. Jakby widział ją 
pierwszy raz w Ŝyciu. 
Z dołu dobiegł stukot. Alek wyjrzał przez okno, lecz nie dostrzegł źródła tego hałasu. Zszedł 
na dół i wyłonił się z chłodnego mroku stajni tuŜ przed Malcolmem. 
86 
Malcolm MacEwan rozwiązywał właśnie sznury, którymi przymocował do powozu 
drewniane łóŜko. Gdyby nie mial wymizerowanej i bladej twarzy, prezentowałby się w stroju 
podróŜnym naprawdę przystojnie. 
- Malcolmie - Alka szczerze zdumiał jego widok - pomóc ci w czymś? 
- Dzień dobry, Alku - Malcolm uśmiechnął się trochę nieśmiało. Odwrócił wzrok i zawzięcie 
wpatrywał się w węzły, które starał się rozsupłać. - Nie mogłem opuścić miasta bez 
przeprosin za moje zachowanie na aukcji. KaŜda licytacja bardzo mnie bawi i nigdy nie 
wiem, kiedy się wycofać. Nie chciałem cię urazić. 
Ostatni węzeł został rozwiązany i lina opadła luźno na ziemię. Alek oblał się rumieńcem 
wstydu na wspomnienie własnego postępowania na aukcji. 
- Nic się nie stało. Ja teŜ dałem się ponieść. Alek oparł się o powozik. Obaj męŜczyźni 
zamilkli na chwilę. Pierwszy odezwał się Alek: 
- Co masz zamiar zrobić z tym łóŜkiem? 
- Pomyślałem, Ŝe zostawię je tobie. 
- Nie bądź śmieszny. NaleŜy do ciebie. Bolesny skurcz wykrzywił na chwilę twarz Malcolma. 
- Ja juŜ go nie potrzebuję. 
- Ja teŜ niewiele będę miał z niego poŜytku 
- odparł Alek głosem ochrypłym z goryczy. 
- Więc dlaczego licytowałeś tak zawzięcie? Chciałeś wystrychnąć mnie na dudka? 
- Myślałem, Ŝe to łóŜko spodoba się Janie. 
- Alek zwrócił twarz ku Malcolmowi i spojrzał mu 
prosto w oczy. Chciał być wobec niego szczery, chciał wynagrodzić mu szorstkie słowa 
wypowiedziane na aukcji, których teraz tak bardzo się wstydził. - Licytowałem wysoko tylko 
dlatego, Ŝe ty robiłeś to samo. 
Malcolm napotkał jego wzrok. 
- Zdaje się, Ŝe nabiliśmy tylko kabzę licytatorowi. Raffe Johnson nie posiadał się z radości; 
MęŜczyźni uśmiechnęli się, wspominając ten dzień, kiedy tak bardzo dali się ponieść 
emocjom. Niechęć, jaką dawniej odczuwali wobec siebie, prysła jak bańka mydlana. 
- Proszę, zatrzymaj je - nalegał Malcolm. 
- Dobrze, wezmę to łóŜko, skoro tobie się nie przyda. Ale pozwól mi za nie zapłacić. 
- Ja nie potrzebuję więcej pieniędzy, niŜ mam. I tak nie przyniosły mi one poŜytku. - W jego 
głosie dał się słyszeć Ŝal, który od pewnego czasu stał się nieodłącznym towarzyszem 
Malcolma. JuŜ przeszło tydzień minął od zerwania przez Abigail zaręczyn. 
Dwaj męŜczyźni zdjęli ramę łóŜka z powozu i postawili na ziemi. Alek wyprostował się i 
wytarł ręce w koszulę. Zdumiał się, Ŝe MacEwan jest aŜ tak przygnębiony. Chciał podnieść 
go trochę na duchu, ale potrafił się zdobyć jedynie na uprzejmą konwersację. 
- A więc, uhm, słyszałem, Ŝe opuszczasz wyspę. 

background image

- Wracam na Jukon, tam jest moje miejsce. Nie mam tu po co zostawać. Świadomość, Ŝe tym 
razem Abigail odrzuciła mnie z własnej woli, a nie dlatego, Ŝe tak nakazał ojciec, w pewnym 
sensie ukoiła moją duszę. 
Nocami i dniami Malcolm roztrząsał powody zerwania. Doszedł do wniosku, Ŝe to on 
zawinił. Musiał się komuś zwierzyć, więc zwrócił się do człowieka, którego szanował. 
- Wiem, co sobie myślałeś przez ostatnie kilka tygodni, Alku. I właściwie masz rację. Abigail 
zasługuje na kogoś lepszego. 
- Niczego takiego nie powiedziałem. - Alek jeszcze wyraźniej zdał sobie sprawę z tego, jak 
okropnie się ostatnio zachowywał. 
- Nie jestem dla niej dość dobry. Ona zasługuje na kogoś lepszego - powtarzał Malcolm. 
- MoŜe zmieni jeszcze zdanie. 
- Nie zmieni. - Malcolm wydawał się pogodzony. Nie miał juŜ siły dłuŜej się łudzić. - 
Zatroszczysz się o nią w moim imieniu? - spytał cicho. 
Alek przytaknął głową. Szczerze Ŝałował, Ŝe nie zadał sobie trudu, aby lepiej poznać tego 
człowieka. 
Malcolm wsiadł do powozu. Alek stanął przy nim i wyciągnął dłoń. Malcolm schwycił ją 
mocno i przytrzymał przez chwilę, a potem się uśmiechnął. 
- Jako chłopiec wyobraŜałem sobie, jak by to było cudownie, gdybym mieszkał na tej farmie. 
Zawsze podziwiałem ten kawałek ziemi. Naprawdę ci zazdrościłem - wyznał Malcolm. -1 
chyba nadal zazdroszczę. 
Alek roześmiał się głośno. Co za ironia losu! Miał właśnie wyznać, Ŝe zazdrości Malcolmowi 
jego przygód, gdy powietrze przeszyły nagle dwa przenikliwe okrzyki. 
89 
Sara i Felicja wypadły zza rogu stajni i powitały Alka tak gorąco, jakby dopiero wrócił po 
długiej nieobecności. Felicja przywarła do jego płaszcza z trudem łapiąc oddech. 
- Tu jesteś, tato. Mama wszędzie cię szuka. Alek delikatnie pogłaskał Felicję po głowie. 
Uśmiechnął się do siostrzenicy, która przyglądała mu się z wyrazem ogromnej troski. Poczuł - 
co zresztą wiedział cały czas - iŜ nie zamieni szczęścia rodzinnego na całe złoto i wszystkie 
przygody tego świata. 
Malcolm MacEwan obserwował tę scenę z zazdrością. „Co za kochane dziewczynki" - 
pomyślał. 
Felicja zauwaŜyła go dopiero teraz i od razu przypomniała sobie o dobrym wychowaniu. 
- Dzień dobry, panie MacEwan. 
- Dzień dobry, młode damy. - Uchylił kapelusza. - CóŜ, lepiej juŜ pojadę. Muszę złapać 
dyliŜans o drugiej. 
- DyliŜans? - spytała Sara z rosnącym przeraŜeniem. 
- Na stację kolejową. Opuszczam wyspę i jadę w dzicz, Saro. Jeden grizzly jest mi winien 
kapelusz - Malcolm puścił do niej oko. - śyczę wam wszystkiego najlepszego. Tobie, Alku, 
Janie i waszej wspaniałej rodzinie. Szczęściarz z ciebie. 
Malcolm MacEwan odjechał, rozglądając się smutno po okolicy, którą tak bardzo kochał. Był 
głęboko przekonany, Ŝe juŜ nigdy w Ŝyciu jej nie zobaczy. 
Rozdział dziewiętnasty 
Abigail Ward siedziała w pachnącym, świeŜo odkurzonym saloniku i dziergała na drutach. 
Nuciła melodyjkę, by było jej raźniej. Wszystko ułoŜyło się jak najlepiej, pomyślała. W ciągu 
ostatnich kilku dni przebyła w myślach tak krętą drogę, by usprawiedliwić swoje 
postępowanie, Ŝe powstał w jej głowie zupełny mętlik. Jednak zdołała przekonać samą siebie, 
Ŝ

e jest zadowolona. 

Serce zakołatało jej, gdy usłyszała gwałtowne pukanie do drzwi. Uradowała się na przekór 
sobie. Wiedziała, Ŝe Malcolm w końcu do niej przyjdzie. Przygładziła włosy. 
- Ciociu Abigail! - zawołała z korytarza Felicja. Abigail stłumiła rozczarowanie. 

background image

- Wytarłyście nogi? Ile razy mam wam to powtarzać? - zapytała z wymuszonym uśmiechem. 
Ale sytuacja była nagląca. Nie czas teraz, by zwracać uwagę na podobne drobiazgi. Sara i 
Felicja wpadły do saloniku. Od chwili, w której usłyszały o planach Malcolma, wiedziały, Ŝe 
muszą działać, i to szybko. Biegły całą drogę z farmy Kingów do domu ciotki Abigail, nie 
zatrzymując się ani razu. 
Abigail przeraziła się widokiem siostrzenic. Na ich zaróŜowionych od biegu twarzach 
malowało się rozgorączkowanie. 
- Ciociu Abigail - zdołała wysapać Sara - Malcolm MacEwan wyjeŜdŜa! Wraca na Jukon. 
Dzisiaj o drugiej odjeŜdŜa dyliŜansem na stację kolejową. 
91 
Abigail zastygła jak raŜona piorunem. 
- WyjeŜdŜa? Chyba coś wam się pomyliło... 
- Pomyliło? - Sara wbiła w nią oskarŜycielskie spojrzenie. - PrzecieŜ powiedziałaś mu, Ŝeby 
wyjechał. CzyŜ nie? 
- Ale nigdy się nie spodziewałam, Ŝe to zrobi! - Abigail osunęła się na krzesło. Poczuła w 
sercu panikę. - O BoŜe, co ja pocznę? Och, Felicjo, Saro, chyba umrę, jeśli Malcolm 
MacEwan stąd odjedzie. Byłam szalona! Omal juŜ nie uschłam z tęsknoty, od kiedy... och, co 
ja narobiłam? Saro, Felicjo, muszę znaleźć Malcolma! Muszę z nim porozmawiać! 
Abigail zerwała się z krzesła i zaczęła gorączkowo przechadzać się tam i z powrotem, 
rozpaczliwie szukając wyjścia z sytuacji. 
- MoŜe uda mi się zatrzymać dyliŜans, jeśli pójdę na przełaj przez pole - rzuciła. 
Sara miała lepszy pomysł. 
- DyliŜans zatrzymuje się koło sklepu. Pan MacEwan będzie musiał się tam udać. 
Zaprzęgniemy tylko konie do powoziku i zaraz będziemy z powrotem! 
Abigail zgodziła się. Była szczęśliwa, Ŝe ktoś inny nad wszystkim panuje. Tak więc, ledwie 
odsapnąwszy, Sara i Felicja wybiegły od ciotki i pędziły teraz do domu tak szybko, jakby od 
tego biegu zaleŜało ich Ŝycie. 
Jana teŜ miała cięŜką noc. Spała z przerwami, póki nie obudziło jej poranne słońce. Ledwie 
obeschły jej łzy. 
Zaczęła się niepokoić, kiedy Alek nie przyszedł na śniadanie. MoŜe wziął powaŜnie jej słowa 
i wyruszył zwiedzać świat? Nie było jeszcze wpół do dziewiątej, gdy omal nie wpadła w 
panikę, wyobraŜając sobie szczegółowo wszystkie potworności, które mogły mu się 
przytrafić. W końcu posłała Sarę i Felicję, by go odszukały. 
Gdy dziewczynki nie wróciły, zatrwoŜyła się i sama wyruszyła na poszukiwania. Obeszła 
podwórko, okrąŜyła stajnię i nagle oczom jej ukazał się niedorzeczny widok. Jej małŜonek 
leŜał wyciągnięty wygodnie na najpiękniejszym łóŜku, jakie kiedykolwiek widziała. 
- Alku King. Co ty wyprawiasz? I co tutaj robi to łoŜe? 
- Czy nie mówiłaś, Ŝe lubisz spać w stajni? - wolno cedził słowa. 
- Słucham? 
- Masz rację, nie naprawiłem naszego łóŜka, ale za to szukałem nowego na aukcji. Malcolm 
przelicytował mnie jednak ... - urwał w pół zdania. - To długa historia. 
- Nigdy nie wspomniałeś o tym nawet słowem. 
Alek wstał i zwrócił twarz ku Ŝonie. Spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym miłością. 
- Ostatnio zaniedbywałem wiele spraw... zwłaszcza tych dotyczących ciebie. 
Jana popatrzyła na męŜa ze wzruszeniem. Nie czuła juŜ w sercu złości. 
- Och, Alku - wyszeptała. 
Powoli przysunęli się do siebie i mocno przytu- 
liii. Jana uniosła twarz, a Alek schylił swoją, by spotkać jej usta. Niestety, głośny harmider 
dobiegający z drugiego końca stajni przerwał tę idylliczną scenę. 

background image

Sara postanowiła, Ŝe sama zaprzęgnie konia, chociaŜ nie robiła tego nigdy w Ŝyciu. Uparła się 
jak osioł. Felicja przyglądała się jej bezradnie. Traciły tylko niepotrzebnie czas. 
- Co ty robisz? To wsadź tutaj. - Felicja nie posiadała się ze złości. 
- Mam włoŜyć koniowi rękę do pyska? - Sara zmarszczyła z obrzydzenia nos. 
Nie było czasu na ceregiele. Rozjuszona Felicja wyrwała wędzidło z rąk kuzynki, nie mówiąc 
nawet „przepraszam". 
- Nie musisz - warknęła. - Sama to zrobię. 
- Co wy tu u licha wyprawiacie?! - zawołał Alek. Na jego widok dziewczynki natychmiast 
podniosły głowy. Były zirytowane, Ŝe ktoś im przeszkadza, ale i szczęśliwe, widząc 
ponownie Alka i Janę idących pod rękę. Jak za dawnych dobrych czasów... 
- Ciocia Abigail szaleje z rozpaczy - zaczęła wyjaśniać Sara. - To sprawa Ŝycia i śmierci. - 
Nie uznała za konieczne opowiadać całej historii, bo zostało niewiele czasu. 
- Rzeczywiście to sprawa Ŝycia i śmierci dobrze zaprząc konia do powozu - odezwał się Alek. 
- Sprawdzałam. Wszystko jest w porządku - odparła z oburzeniem Felicja. 
Nie mając chwili do stracenia, dziewczynki wskoczyły do powoziku i odjechały. 
94 
- Chciałbyś znowu ujrzeć Abigail i Malcolma razem? - spytała nieśmiało Jana, gdy zostali 
sami. 
- Tak. Są dla siebie stworzeni, podobnie jak dwoje innych ludzi, których znam. 
Alek zajrzał jej głęboko w oczy. Jana odwzajemniła spojrzenie i bez słów zapewnili się o 
miłości. 
Rozdział dwudziesty 
Abigail była w panice. Sądziła, Ŝe zdarzyło się jakieś okropne nieszczęście, które zatrzymało 
dziewczynki. Co pięć sekund spoglądała na zegarek. Czy zdąŜą? Chodziła tam i z powrotem 
wzdłuŜ białego płotu i bezskutecznie próbowała walczyć z narastającą histerią. 
Zanim dziewczynki przybyły dwukółką, Abigail omal nie wpadła w rozpacz. Z wielkiego 
podniecenia niesforne pasemka jej złocistorudych włosów wysypały się spod nakrycia głowy. 
Szara wełniana peleryna przekrzywiła się i z jednej strony zawinęła, ukazując purpurową 
podszewkę. Kapelusz ledwie trzymał się na głowie. Wystarczyłoby przesunąć go o jeden 
centymetr, a wylądowałby na ziemi. 
Kiedy nadjechał powozik, Abigail wskoczyła do niego, zanim zdąŜył stanąć. Silnym 
pchnięciem odsunęła Felicję na bok i chwyciła wodze. 
Koń ruszył z kopyta. Dwukółka potoczyła się przez ciche ulice Avonlea z hałaśliwym 
turkotem. 
Pani Potts stała przy starannie utrzymanym białym parkanie otaczającym dom pani Biggins. 
Ubrana w fartuch pani Biggins znajdowała się po jego drugiej stronie. Do pani Potts dotarła 
właśnie wiadomość o niespodziewanym wyjeździe Malcolma MacEwana i pragnęła 
szczegółowo przedyskutować całą tę zagmatwaną sprawę. Obie przyjaciółki doszły do 
wniosku, Ŝe Abigail Ward zachowała się skandalicznie. Jak mogła po raz drugi odprawić 
Malcolma z kwitkiem?! 
Najpierw usłyszały coś, co brzmiało jak słabe dudnienie, moŜe odległy grzmot. Dwie 
szacowne damy nie zwróciły na to uwagi, gdyŜ coś tak błahego, jak pogoda, nie mogło im 
przeszkodzić w omawianiu waŜkich spraw. Jednak odgłos stawał się coraz wyraźniejszy, a 
wreszcie rozległ się tuŜ przy nich. Pani Potts ledwie zdąŜyła odskoczyć na bok, gdy minęła ją 
pędząca na oślep, przechylona na jedną stronę dwukółka. Abigail Ward trzymała cugle i 
wyglądała tak, jakby opętał ją diabeł. Dwie kobiety przyglądały się jej w osłupieniu. 
Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w Ŝyciu pani Potts nie mogła wydobyć z siebie 
głosu. 
Pan Lawson siedział na ganku swego sklepu. Było mu przykro z powodu wyjazdu Malcolma 
MacEwana. Lubił tego człowieka. Nagle drgnął. Wyrwał go z zadumy głośny łoskot i turkot 

background image

powo-ziku. Abigail Ward zeskoczyła z kozła. Pan Lawson nigdy nie widział jej w takim 
stanie. 
96 
- Panie Lawson - spytała zadyszana - czy był juŜ tu pan MacEwan? 
- Owszem, Abigail. Dosłownie przed chwilą, wsiadł do dyliŜansu i odjechał. - Zanim 
skończył, Abigail wróciła pędem do bryczki i pognała jak strzała. Pan Lawson ze zdumienia 
pokręcił głową. Świat jest jednak dziwny... zadumał się. 
Sara i Felicja trzymały się kurczowo, gdy ich ciotka przynaglała konia do coraz szybszego 
biegu. Na kaŜdym zakręcie drŜały z niepokoju, iŜ powo-zik zupełnie wymknie się jej spod 
kontroli, a one wylądują na drodze. Sara schwyciła się poręczy z taką siłą, Ŝe aŜ zbielały jej 
palce. Felicja miała z przeraŜenia łzy w oczach. 
Abigail powoziła niemal na stojąco. Pochyliła się do przodu, a nogi lekko ugięła w kolanach. 
Jej twarz przybrała dziki wyraz. Peleryna powiewała niczym chorągiew wojenna. 
- Wio! - krzyczała na konia, szarpiąc lejce. - Wio, wio! - głos zachrypł jej od wysiłku. 
Drzewa zlewały się w jedną kolorową plamę. Grzbiet zwierzęcia pokryły cętki piany, a jego 
uszy płasko przylgnęły do łba. Koń wodził boleśnie oczami i napręŜał wszystkie mięśnie, a 
Abigail nadal go poganiała. 
Malcolm siedział w pustym dyliŜansie i podziwiał krajobraz, pragnąc wyryć sobie ten widok 
w pamięci. Chłonął i delektował się najmniejszym szczegółem, przekonany, Ŝe widzi tę 
okolicę po raz ostatni. 
Wszystko, na co spoglądał - kaŜdy liść, kamień, 
7 — Szczęśliwa gwiazda 
97 
kaŜdy łagodny pagórek - przypominało mu Abi-gail. Widział ją oczyma duszy. 
Przywołał obraz jej delikatnej twarzy, pełne miłości spojrzenie, które na niego zwróciła, 
zgadzając się go poślubić. Niemal słyszał ten słodki głos, którym wymówiła jego imię - 
Malcolmie. 
- Malcolmie! - okrzyk ten wdarł się w jego myśli. CzyŜby smutek doprowadził go do obłędu? 
- Malcolmie! - rozległo się ponownie. Serce podskoczyło mu z radości. To zbyt piękne, by 
mogło być prawdziwe! 
Malcolm wystawił głowę przez okno dyliŜansu. Ujrzał widok, który natychmiast ukoił jego 
strapioną duszę. Ukochana Abby pędziła dwukółką co koń wyskoczy. 
- Woźnica! Proszę zatrzymać dyliŜans! - rozkazał. 
DyliŜans zwolnił i stanął. Malcolm stanął na ziemi w samą porę, by pochwycić Abigail, która 
rzuciła się mu w ramiona jak stęsknione dziecko. 
- Malcolmie! Proszę cię, nie jedź - błagała. - Wyjdę za ciebie. Pojadę, dokąd chcesz. MoŜesz 
wnosić do domu tyle błota, ile ci się podoba! 
Malcolm przyciągnął ją do siebie i delikatnie pogłaskał po głowie. 
- JuŜ dobrze, dobrze. Oczywiście, Ŝe nie wyjadę, jeśli właśnie tego chcesz, droga Abby. 
- I zaraz ze mną wrócisz? 
- Pewnie, Ŝe wrócę. Pewnie, najdroŜsza! Pocałowali się. Gorąco i długo. Potem znowu. 
I jeszcze raz. Mogliby całować się w nieskoń- 
98 
czoność, gdyby nie ciche chrząknięcie, które dobiegło z powoŜiku. 
Sara Stanley i Felicja King siedziały w bryczce i miały lekko uraŜone miny. Jedna z 
dziewcząt, jak spostrzegł Malcolm, była biała jak papier. Cera drugiej dziewczynki nabrała 
osobliwego odcienia zieleni. Malcolm uśmiechnął się do nich i uchylił kapelusza. 
 
- CóŜ, moje panny, zanosi się na to, Ŝe będziemy mieli okazję poznać się trochę bliŜej. 
Abigail równieŜ się do nich uśmiechnęła, promieniejąc ze szczęścia. 

background image

- Niebo mi was zesłało, dziewczynki. Jak mam wam dziękować? 
- MoŜesz zrobić dla nas jedną rzecz - powiedziała Sara drŜącym głosem - oddać panu Mac-
Ewanowi wodze. Niech on powozi w drodze do domu. 
Tak więc szczęśliwy pan MacEwan ujął lejce, ściągnął konia i powozik ruszył z miejsca. 
Jechali do Avonlea wolno i ostroŜnie. 
Ś

lub Malcolma MacEwana i Abigail Ward odbył się pod koniec września. Wszyscy uwaŜali, 

iŜ szczęśliwie się stało, Ŝe tym razem Abigail nie pozwoliła Malcolmowi odejść. Pani Potts 
zapewniała solennie kaŜdego, kto tylko zechciał jej słuchać, Ŝe od początku wiedziała, iŜ 
dojdzie do wesela. 
Wszyscy uczestnicy zaślubin musieli przyznać, Ŝe Abigail w roli panny młodej wyglądała 
uroczo. Brzoskwiniowy kolor satynowej sukni pięknie 
99 
podkreślał jej cerę. Z oczu wzruszonej pani Law-son płynęły obficie łzy szczęścia. 
Malcolm MacEwan stał dumnie wyprostowany przy ołtarzu, oczekując na spełnienie swojego 
największego marzenia. Wszyscy przyznali, iŜ wyglądał męsko i dystyngowanie w ciemnym 
fraku i fularze w paski. Pan Lawson informował zainteresowanych, Ŝe ubranie sprowadzono 
od najlepszego krawca w Halifaxie. 
Alek King stal obok pana młodego jako jego druŜba. Był zaszczycony tym wyróŜnieniem. 
Sara Stanley i Felicja King towarzyszyły ciotce podczas przejścia przez nawę i dumnie 
podnosiły głowy stojąc u jej boku, gdy składała ślubowanie. Gdyby nie one, to małŜeństwo 
mogłoby nigdy nie dojść do skutku. 
Rozdział pierwszy 
- Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę Abigail i Malcolma. - Niebieskie oczy Sary 
Stanley zalśniły. Szła wraz z ciotką Hetty i kuzynką Felicją główną ulicą Avonlea do sklepu 
pana Lawsona. 
- Wyobraź sobie... Miesiąc miodowy w Bostonie! - westchnęła głęboko trzynastoletnia 
Felicja. - CzyŜ to nie romantyczne? 
Rześki wiatr zawirował nad głowami dziewczynek, muskając ich zaróŜowione policzki. 
Jesienne klony i dęby mieniły się szkarłatem i złotem niczym ogień pośród majestatycznych 
sosen. 
To była pierwsza jesień, którą Sara Stanley spędzała na Wyspie Księcia Edwarda. Sara 
kochała wiosnę, przepadała za latem, ale teraz czuła, Ŝe jej uwielbienie do tych dwóch pór 
roku prysło jak bańka mydlana. Nigdy przedtem przyroda nie wydawała się dziewczynce tak 
bajecznie piękna. 
Sara była juŜ pewna, Ŝe jesień w Avonlea zawładnie jej sercem. 
Hetty King nie naleŜała do osób, które mitręŜą czas na byle głupstwa, dlatego nie przyszloby 
jej nawet do głowy przyglądać się drzewom. Dziew- 
103 
czynki musiały biec, chcąc dotrzymać jej kroku. PodąŜała naprzód wiedziona stanowczym 
zamiarem. Wyprostowana, z wiklinowym koszykiem w ręku, wyglądała tak, jakby miała do 
spełnienia waŜną misję i wiedziała, Ŝe tylko ona, Hetty, moŜe się z tego zadania wywiązać. 
- Miesiąc miodowy w Bostonie - prychnęła pogardliwie. - Nieprzyzwoicie daleko, jeśli 
chcecie wiedzieć, co o tym myślę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mogli spędzić go w 
Białych Piaskach. 
Hetty nie miała romantycznej duszy. Przede wszystkim  jednak  wciąŜ  myślała  sceptycznie 
0 związku Abigail z Malcolmem MacEwanem. Czuła, Ŝe to małŜeństwo skazane jest na 
niepowodzenie. 
Dwunastoletnia Sara nie podzielała tych obaw. Od czasu, kiedy parę miesięcy temu 
przyjechała do Avonlea do domu swoich ciotek, Hetty i Oliwii, zdąŜyła juŜ nieźle nabroić. 

background image

Największym przeŜyciem było dla niej swatanie Abigail z Malcolmem. Chyba do końca Ŝycia 
nie zapomni tej sceny, kiedy powściągliwa, wytworna Abigail chwyciła lejce 
1 z rozwianym włosem, gubiąc po drodze kapelusz pognała za dyliŜansem, którym 
zrozpaczony Malcolm udawał się na stację. 
Sara wzięła pod rękę swą śliczną starszą kuzynkę i uśmiechnęła się tajemniczo. 
Obie dziewczynki nie posiadały się z dumy, Ŝe to właśnie dzięki nim ciocia i wujek odnaleźli 
swoje szczęście^ 
- Gdyby nie nasza pomoc - powiedziała Sara 
104 
z triumfem w głosie - Malcolm byłby teraz na Jukonie. 
- A ciocia Abigail... - Felicja zamilkła na chwilę 
- byłaby wciąŜ starą panną - dokończyła. Wymówiła te słowa tak, jakby staropanieństwo było 
straszliwą chorobą. 
Hetty chrząknęła cicho i ruszyła do ataku. 
- Są na świecie gorsze rzeczy. Jestem tego pewna, Felicjo King - oznajmiła wyniośle. Hetty 
nigdy nie wyszła za mąŜ i szczyciła się tym. Była najstarszą kobietą z rodu Kingów i 
szanowaną nauczycielką szkoły w Avonlea i z tego powodu miała tyle satysfakcji, ile - 
przynajmniej tak sobie wyobraŜała - mogłoby jej dać małŜeństwo. - Dzieci, moje panny, nie 
powinny wtykać nosa w sprawy dorosłych. 
- Wcale nie wtykamy nosa, ciociu - stwierdziła stanowczo Sara. 
- Po prostu zrobiłyśmy wszystko, aby strzała Kupidyna dosięgnęła swego celu - dodała 
figlarnie Felicja. 
- Strzała Kupidyna i cioteczka Abigail. TeŜ mi coś! - obruszyła się Hetty. Z całej siły 
przyciskała do głowy swój - nie tyle ładny, co praktyczny 
- kapelusz, bo właśnie rozhulał się wiatr i porwał do tańca jesienne liście. 
Gdy cała trójka podeszła do drzwi sklepu, zza rogu wyłoniła się Małgorzata Linde. 
Spotkawszy się wzrokiem, obie kobiety zesztywniały. 
- Spójrzcie, kogo przygnał wiatr! - Te słowa, choć wypowiedziane przez Hetty szeptem, 
zagrzmiały jak piorun. 
105 
Małgorzata Linde wyprostowała się, demonstrując światu swe imponujące kształty. Miała na 
głowie czarny kapelusz, upstrzony wstąŜkami i piórami, i wyglądała w nim niezwykle 
okazale. Władczym ruchem zatrzasnęła koszyczek z przyborami do szycia, jakby obawiała 
się, Ŝe lada chwila jego zawartość porwie wiatr, i rzuciła Hetty jadowite spojrzenie. Była 
pewna siebie i wyzywająca. Sara dostrzegła w oczach Małgorzaty zaczepkę i zerknęła na 
Hetty, ciekawa jej reakcji. 
Hetty King i Małgorzata Linde były śmiertelnymi wrogami. Nie rozmawiały ze sobą od 
czasu, kiedy trzydzieści lat temu Małgorzata rzekomo odbiła Hetty jej wielbiciela, Romneya 
Penhal-lowa. Sarze trudno było pojąć, Ŝe coś, co wydarzyło się przed wiekami, moŜe mieć tak 
długotrwałe skutki, ale Hetty zaliczała się do tego gatunku ludzi, którzy nie wybaczają swoich 
krzywd. Tak naprawdę Małgorzatę i Hetty łączyło jedno: nieustępliwość. 
Hetty, nie mrugnąwszy nawet okiem, posłała Małgorzacie równie kąśliwe spojrzenie, 
podniosła wysoko głowę i przeszła na drugą stronę ulicy, prowadząc za sobą dziewczynki. 
Małgorzata obserwowała ten pochód przez krótką chwilę, po czym zdecydowanym krokiem 
ruszyła do sklepu. 
- Ale kapelusz! - wzdrygnęła się Hetty. - Co ona właściwie sobie wyobraŜa? śe niby kim jest? 
Królową Anglii? 
Dziewczynki ukryły twarze w dłoniach, trzęsąc 
106 
się wprost ze śmiechu. Pierwsza opanowała się Sara. 

background image

- Ciociu Hetty - nie dawała za wygraną -sądziłam, Ŝe wybierałyśmy się do sklepu. A idziemy 
w dokładnie odwrotnym kierunku. Czy coś się stało? 
- Skoro jest tam teraz Małgorzata Linde, najpierw załatwię sprawy na poczcie. - Hetty 
poczuła na plecach gęsią skórkę. - Nie mogę znieść widoku tej kobiety. I nigdy nie będę 
mogła. 
Dziewczynki wymieniły znaczące spojrzenia. Sara w ostatniej chwili zdąŜyła przybrać 
niewinny wyraz twarzy, gdy ciotka, niczym troskliwa matka, zaczęła poprawiać jej szalik i 
pomponiasty beret. 
- Teraz słuchajcie uwaŜnie tego, co powiem. W Ŝadnym wypadku nie naduŜywajcie 
gościnności Malcolma i Abigail. Bądźcie tu z powrotem za godzinę. Ani minuty później. 
Musicie mi pomóc zanieść do domu zakupy. 
- Będziemy na pewno - powiedziała Sara z lekkim zniecierpliwieniem. 
- Akurat. JuŜ ja was znam. - Hetty przeczesała dłonią jasne loki Sary. 
- PrzecieŜ dwa gruchające gołąbki nie lubią, gdy im się przeszkadza - zaszczebiotała Felicja. 
Sara, korzystając z okazji, wyrwała się ciotce, zakręciła się na pięcie i krzyknęła: 
- Ścigamy się?! - Po chwili, gnana wiatrem, biegła juŜ ulicą i swymi wysokimi sznurowanymi 
butami z błyszczącej skóry roztrącała na boki purpurowe liście. Felicja zdąŜyła jeszcze 
pomachać cioci Hetty na poŜegnanie i ulotniła się w sposób, który nie przystoi damom. 
„A juŜ z pewnością nie takim damom jak Felicja 
- pomyślała Hetty. - MoŜe przy niej Sara trochę się utemperuje". Uśmiechnęła się leciutko i 
skierowała swe kroki na pocztę. 
Felicja dogoniła wreszcie Sarę. Dziewczynki minęły drewniany dom pani Biggins, okolony 
solidnym płotem, przebiegły przez mostek, pogrąŜony w leciutkiej chłodnej mgiełce, i wpadły 
między drzewa o oślepiających barwach. 
Przez cały czas Sara upajała się muśnięciami wiatru na policzkach i subtelnym słonym 
zapachem morskiej wody, który dolatywał z daleka. Czuła, Ŝe moŜe tak biec bez końca. 
Gdy dziewczynki znalazły się na skraju Avonlea, były wyczerpane biegiem i śmiechem. 
Ostatkiem sił ruszyły przez pola, pozłacane kolorami jesieni, wprost do domu ciotki Abigail i 
- teraz juŜ takŜe 
- wujka Malcolma. 
Rozdział drugi 
Abigail, ubrana w śnieŜnobiałą koronkową bluzkę, omiatała wzrokiem swój pokoik i z kaŜdą 
chwilą ogarniało ją coraz większe przeraŜenie. Wszędzie walały się pudła, kartony, 
błyszczące wstąŜki i inne ozdóbki, kolorowe papiery i sznurki, a wśród tych śmieci - ślubne 
prezenty. Jej wargi 
108 
zaczęły lekko drŜeć. Jeszcze chwila, a rozpłacze się jak dziecko. 
Ten niewielki pokoik lśnił czystością, zanim zamieszkał w nim Malcolm. Wychuchany i 
pachnący pogrąŜony był w błogiej ciszy, którą mąciło jedynie miarowe tykanie starego zegara 
dziadka. 
Abigail przysiadła na piętach i z powrotem włoŜyła do pudła srebrny imbryk do kawy. 
„Teraz wszystko się zmieniło - pomyślała i nagle zrobiło się jej Ŝal, Ŝe nieskomplikowane, 
spokojne Ŝycie, jakie do tej pory wiodła, naleŜało juŜ do przeszłości. Zaraz jednak potrząsnęła 
ze złością głową, karcąc się w duchu. - Nie, to przecieŜ niemoŜliwe, abym myślała w ten 
sposób. Nigdy przedtem nie czułam się taka szczęśliwa. Nigdy przedtem". 
Znowu wyciągnęła z pudła piękny imbryk i z zachwytem poczęła gładzić palcami jego 
misternie rzeźbione brzegi. UwaŜnie rozejrzała się po pokoju, próbując znaleźć dla tego cacka 
właściwe miejsce. Nie miała duŜego wyboru. Tylko mały stolik w kącie nie uginał się jeszcze 
pod cięŜarem niezliczonych ślubnych prezentów. 

background image

Malcolm był bardzo hojny. Gdyby mu pozwoliła, kupiłby jej dosłownie wszystko. JuŜ i tak 
jej maleńki salonik wyglądał jak bostoński sklep. Abigail przemierzała pokój tam i z 
powrotem i uśmiechała się leciutko rozmyślając o swoim świeŜo poślubionym męŜu. Nagle 
potknęła się o jego buty. Uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy. 
109 
Cisnęła imbrykiem o stół, potem podniosła z podłogi buty i skierowała się do holu. Tam 
właśnie było ich miejsce. 
Usłyszała turkot zbliŜającego się powoziku. Przyjechał Malcolm. Tak, to nie mógł być nikt 
inny. Uchyliła gustowne koronkowe firaneczki zdobiące frontowe drzwi i spojrzała na drogę. 
Powóz zatrzymał się i Malcolm MacEwan lekkim, zgrabnym ruchem zeskoczył na ziemię. Na 
tylnym siedzeniu zostawił jakiś spory przedmiot szczelnie okryty kocem. Niesłychane! Jej 
mąŜ znowu przywiózł do domu coś nowego! Poczuła, Ŝe krew zaczyna pulsować jej w 
skroniach. Patrzyła na Malcolma jeszcze chwilę, ale gdy ten klepnął przyjacielsko konia, 
wskoczył do powozu i dźwignął pakunek z siedzenia, szybkim ruchem zasunęła firanki i 
ruszyła do swego pokoju. Ze złością rzuciła buty na podłogę w holu. 
„Och, Malcolmie" - westchnęła zrezygnowana i uśmiechnęła się gorzko. Zerknęła na portret 
ojca zawieszony nad maleńkim kominkiem. Ojciec spoglądał na nią władczo i srogo, w jego 
oczach malowało się potępienie. Miała wraŜenie, Ŝe wciąŜ słyszy jeszcze te słowa, które 
dawno temu tak bardzo zraniły jej serce: 
„Abigail, ten lekkoduch MacEwan nie jest ciebie wart. Zabraniam ci się z nim spotykać. I 
wybij sobie z głowy małŜeństwo". Zgniotła w dłoniach kolorowy papier i cisnęła go do 
kominka. Papier od razu zajął się wielkim Ŝółtym płomieniem. Nagle frontowe drzwi 
zamknęły się z trzaskiem i Abigail leciutko drgnęła. 
110 
- Abby, gdzie jesteś?! - Cały dom wypełnił dźwięczny melodyjny głos. 
- Tutaj, Malcolmie - powiedziała Abigail i wyprostowała się. Z całych sił próbowała 
opanować wzburzenie. 
Gdy w drzwiach pojawił się piękny, wysoki, barczysty męŜczyzna, wszystko wokół wydało 
się Abigail mniejsze, miniaturowe, jakby naleŜało do jakiegoś bajkowego świata. Malcolm 
miał ciemne włosy, równiutko przystrzyŜone wąsy i zdrową ogorzałą cerę. Widać było, Ŝe 
przez wiele lat pracował na powietrzu. Ale najbardziej urzekające były jego chabrowe oczy, 
w których paliły się złote iskierki radości. Spoglądał na Abigail z miłością i poŜądaniem. Bo 
czyŜ nie była to kobieta, o której śnił przez długie siedem lat i którą wreszcie udało mu się 
zdobyć? PrzecieŜ aŜ dwa razy odrzuciła jego propozycję małŜeństwa! 
„Moja szczęśliwa gwiazdo! Zawsze będę ci wdzięczny za to, Ŝe Abigail uwierzyła wreszcie w 
swoje przeznaczenie i zrozumiała, Ŝe musimy być razem do końca Ŝycia" - myślał Malcolm.. 
- Abby - powiedział głośno. Był wyraźnie czymś przejęty i podniecony jak mały chłopiec. - 
Usiądź wygodnie. Chciałbym ci coś pokazać. 
Abigail odwróciła się do niego i wolno cedząc słowa zapytała: 
- Byłeś na aukcji u Simpsona, prawda? 
- Wiesz, chciałem się tam tylko trochę rozejrzeć... I dobrze się stało, bo ubiłem niezły interes.- 
Malcolm uśmiechnął się szeroko. 
Ale Abigail wcale nie zamierzała poddawać się 
urokowi swojego męŜa. Tym razem Malcolm musiał wysłuchać, co ma mu do powiedzenia. 
- Jak to jest w ogóle moŜliwe, Ŝe poszedłeś na jeszcze jedną aukcję! - wyrzuciła z siebie. - Nie 
potrzebujemy juŜ niczego! Wykupiłeś z bostońs-kich sklepów wszystkie bezwartościowe 
ś

wiecidełka. Zagraciłeś mój dom. 

Malcolm uniósł zalotnie brew. W jego oczach pojawił się szelmowski błysk. 
- O, bardzo przepraszam, pani MacEwan. Nasz dom. 

background image

Abigail złoŜyła dłonie na piersi i westchnęła głęboko, a Malcolm uniósł palec, obrócił się na 
pięcie i pognał do holu. Gdy wrócił, na twarzy miał triumfalny uśmiech, a w ramionach 
trzymał prawie nowiutką wiklinową kołyskę. 
- CzyŜ nie jest śliczna, Abby? - spytał, choć mógł juŜ się domyślić, Ŝe Abigail nie podzieli 
jego radości. - Podoba ci się? - Cierpliwie czekał na reakcję Ŝony. 
Abigail nie wierzyła własnym oczom. Wpatrywała się w kołyskę i ostatkiem sił 
powstrzymywała łzy. 
- Nie potrzebujemy kołyski, Malcolmie - wyszeptała w końcu z trudem. 
- Teraz nie, ale przecieŜ nigdy nic nie wiadomo, prawda? - Malcolm uśmiechnął się leciutko. 
Nie był juŜ taki radosny jak przed kilkoma minutami. 
Abigail przełknęła ślinę. 
- Rozmawialiśmy o tym, Malcolmie. Wiesz, co myślę na ten temat - mówiła drŜącym głosem 
i tak cicho, Ŝe trudno było ją zrozumieć. 
112 
Rozdział trzeci 
Sara pierwsza dopadła niskiego, białego płotu okalającego dom ciotki Abigail i dysząc głośno 
czekała na Felicję. JuŜ z daleka dostrzegła powóz i ucieszyła się na jego widok. Cudownie, Ŝe 
Abigail i Malcolm są w domu. Felicja bardzo kochała swoją ciocię, Sara równieŜ przepadała 
za Abigail, ale obie dziewczynki były takŜe zakochane po uszy w Malcolmie. Lubiły, gdy się 
ś

miał, śpiewał piosenki i opowiadał o pracy w kopalni złota. Całą wieczność mogły słuchać 

jego opowieści, które snuł wieczorem przy ognisku. 
Sara i Felicja wbiegły do ogródka. Po obu stronach wąskiej ścieŜki rosły wypielęgnowane 
krzaczki miniaturowych róŜ. Niektóre z nich wciąŜ jeszcze obsypane były bladoróŜowym 
kwiatem. Sara schyliła się i zerwała jedną róŜę. Chciała ją wręczyć Abigail na powitanie. 
- Saro, nie daje się komuś w prezencie rzeczy, które do niego naleŜą - powiedziała 
protekcjonalnym tonem Felicja, poprawiając swe kasztanowe kręcone włosy wysypujące się 
spod beretu. 
Sara wzruszyła ramionami i na złość Felicji czym prędzej zerwała drugą róŜę. Wprawdzie 
dziewczynki nie kłóciły się juŜ tak jak dawniej, zdarzały się jednak chwile, kiedy Felicja 
wyprowadzała Sarę z równowagi. Gdy stanęły przed wejściem i przez chwilę rozglądały się 
za dzwonkiem, zauwaŜyły nagle, Ŝe drzwi, ozdobione firaneczkami z delikatnej koronki, są 
otwarte. Nietrudno 
8 — Szczęśliwa gwiazda 11 $ 
było się teŜ domyślić, Ŝe głos, który dolatywał z pokoju, naleŜał do Malcolma. 
- Dobry BoŜe, Abby! Nie chcę dłuŜej słuchać tego, Ŝe jesteś za stara na dziecko. O co ci 
chodzi? Spójrz na siebie! Za stara, teŜ mi coś! Kiedy stałaś przed ołtarzem, nikt nie dałby ci 
więcej niŜ dwadzieścia lat! 
Uniesiona dłoń Sary zastygła przy dzwonku. Dziewczynki nie były w stanie się poruszyć. 
Patrzyły na siebie bezradnie. Kiedy rozległ się ściszony głos Abigail, ledwo mogły zrozumieć 
poszczególne słowa. Nie ulegało jednak wątpliwości, Ŝe ciocia była bardzo zdenerwowana. 
- No cóŜ, przybyło mi trochę siwych włosów, od kiedy zostałam twoją Ŝoną, Malcolmie 
MacEwanie. 
Sara i Felicja znów wymieniły spojrzenia i cicho weszły do holu. 
Abigail stała na środku pokoju ze łzami w oczach. Malcolm spieszył właśnie w jej stronę, lecz 
gdy objął ją czule, nie wydała się ani trochę szczęśliwsza. 
- To, co mówię, wcale nie jest bezsensowne. Takie są fakty. Proszę, Malcolmie, nie wracajmy 
do tego tematu. Nigdy nie wyobraŜałam sobie, Ŝe mogłabym mieć dziecko. Mój czas juŜ 
minął. Poza tym nie uwaŜam, aby macierzyństwo było moim powołaniem. 
- To samo mówiłaś o małŜeństwie - szepnął Malcolm. Jego oczy wciąŜ błyszczały. 

background image

- I moŜe miałam rację... - Głos Abigail drŜał lekko. Spojrzała na portret swojego ojca i 
przerazi- 
ła ją wściekłość bijąca z jego twarzy. - MoŜe w ogóle nie powinniśmy się pobierać. Chyba nie 
potrafię dać ci szczęścia. 
Sarę coraz bardziej peszyła sytuacja, w jakiej się znalazła. Wcale nie chciała podsłuchiwać 
rozmowy Abigail z Malcolmem. Zaczęła się zastanawiać, ile jest prawdy w słowach ciotki 
Hetty, która często powtarza stare przysłowie, Ŝe ten, kto podsłuchuje, słyszy tylko złe wieści. 
Pewne rzeczy, pewne sprawy są zbyt osobiste, by mógł przysłuchiwać się im cały świat. Jeśli 
na początku Sara była nawet trochę zainteresowana wymianą zdań między Malcolmem i 
Abigail, teraz czuła wstyd. Spojrzała na Felicję. Ta pilnie nadstawiała ucha. 
A Malcolm tracił powoli humor. 
- To nieprawda! Niech cię piekło pochłonie! Jestem szczęśliwy! Kocham cię! - krzyczał coraz 
głośniej. 
Abigail podniosła głowę. Miała purpurową twarz. Jej sercem targały tysiące uczuć, których 
do tej pory nie znała. 
- Nie będziesz szczęśliwy, póki nie doczekasz się dziecka. Tylko pomyśl! Biegasz od aukcji 
do aukcji. Znosisz do domu kołyski. W kółko mówisz o tym samym. Nie mam juŜ siły tego 
słuchać. Raz na zawsze skończmy tę dyskusję. 
- Dobrze. Nie rozmawiajmy o tym - uciął Malcolm. Zaczynał tracić cierpliwość, a nie 
zdarzało mu się to często. 
W końcu i Felicja poczuła się nieswojo. Sara zauwaŜyła to i lekko trąciła ją łokciem. Dziew- 
czynki podeszły na palcach do drzwi. Potem cichutko zamknęły je za sobą. 
Abigail utkwiła wzrok w swoich dłoniach. Nigdy przedtem jej mąŜ nie rozmawiał z nią takim 
tonem. Bardzo ją to zabolało. 
- Zanieś kołyskę do komórki - rzekła prawie szeptem. 
Malcolm czuł się głupio, ale nie umiał w Ŝaden sposób pocieszyć Abigail. 
- W porządku - powiedział i poklepał ją po ramieniu. - Przepraszam, Abby. Nie chciałem cię 
zdenerwować. - Dźwignął z podłogi kołyskę i ruszył w kierunku kuchni. Nie zrobił nawet 
kilku kroków, gdy w jego oczach znów pojawił się figlarny błysk. - Nie myśl jednak, Ŝe 
sprawa jest skończona! - krzyknął nagle. 
- O nieeee! - wrzasnęła Abigail, chwyciła z podłogi papier, zmięła go w dłoniach i rzuciła z 
wściekłością w umykającego Malcolma. 
Rozdział czwarty 
Sara i Felicja wlokły się po czerwonawej zakurzonej drodze. Były przygnębione. Świat stracił 
dla nich barwy. Szkarłatnozłote liście nie błyszczały juŜ tak jak przedtem. Wiatr nie szumiał 
radośnie wśród drzew. Targał jedynie we wszystkie strony ubraniem, czochrał włosy i 
wyciskał z oczu łzy. 
- Biedna ciocia Abigail. - Felicja kręciła głową z niedowierzaniem. - Biedny Malcolm. 
- Jak to moŜliwe, Ŝeby ludzie, którzy dopiero co 
Il6 
wrócili z podróŜy poślubnej, tak się ze sobą kłócili? 
- spytała Sara. WciąŜ trzymała w dłoni róŜe. 
- Ciekawe, co powie na to mama - wymamrotała Felicja. 
Sara gwałtownie szarpnęła ją za rękę. 
- Nie waŜ się nikomu o tym mówić, Felicjo King! To są ich prywatne sprawy! 
- Chyba masz rację - przyznała niepewnie Felicja. - Poza tym, gdyby mama dowiedziała się, 
Ŝ

e podsłuchiwałyśmy... 

- No, to niezupełnie tak było. - Sara kopnęła z całej siły kamyk, który odbił się rykoszetem od 
drzewa i wpadł prosto do rowu. - MoŜe ciocia Hetty miała rację. - W oczach Sary malował się 
smutek. - MoŜe nie trzeba było się wtrącać... 

background image

- Chyba to my jesteśmy wszystkiemu winne 
- biadała Felicja. 
- Nie, to nie jest tak, Felicjo! - krzyknęła nagle Sara, w jednej chwili odzyskując całą swą siłę 
i odwagę. - Oni muszą być razem! Czuję, Ŝe mamy jeszcze coś do zrobienia... 
- Myślę, Ŝe nieźle juŜ nabroiłyśmy - mówiąc to Felicja nie zdawała sobie sprawy, ile razy w 
ciągu nadchodzących dni będzie powtarzać owo zdanie. 
Rozdział piąty 
W jesienne chłodne popołudnia sklep pana Lawsona wydawał się szczególnie przytulnym 
miejscem. Był tam ogromny pękaty piec, a naokoło niego zawsze stało kilka krzeseł. KaŜdego 
dnia 
117 
w tym ciepłym kątku przysiadało - choć na krótką chwilę - parę osób i ucinało sobie 
pogawędkę. TakŜe właściciel sklepu przystawał czasem przy piecu, by porozmawiać z 
sąsiadami o polityce, przeczytać jakąś notatkę w gazecie albo ściszonym, tajemniczym 
głosem podzielić się uwagami na temat rezultatów ostatnich gonitw w Sum-merside. 
Tego popołudnia pani Lawson gościła u siebie dwie zacne damy. Czytała na głos ostatni 
numer „Kronik Avonlea", siedząca naprzeciwko niej Małgorzata Linde szyła, ukryta za 
manekinem wystrojonym w bluzkę mocno podkreślającą talię 
- ostatni krzyk mody z Montrealu - a pani Potts dziergała na drutach sweterek. Wymachiwała 
drutami z wielką Ŝarliwością i równie pilnie nadstawiała ucha. MoŜe trafi się jakaś ciekawa 
ploteczka, którą przy najbliŜszej okazji ogłosi całemu światu? 
- Chyba nie masz nic przeciwko temu, Ŝe posiedzę tu trochę  dłuŜej? - spytała Małgorzata. 
- W domu jest tak strasznie pusto... 
- Oczywiście, Ŝe nie, Małgorzato - odpowiedziała pani Lawson uprzejmym tonem. -Muszę 
przyznać, Ŝe bardzo polubiłam te nasze spotkania. 
- A kiedy wraca Maryla? - Pani Potts jak zwykle była wszystkiego ciekawa. 
Małgorzata westchnęła boleśnie. 
- Och, przypuszczam, Ŝe Ania zatrzyma ją jeszcze przez kilka tygodni. Jej najmłodsze 
dziecko ma Ŝółtaczkę. - Małgorzata pochyliła się do przodu 
Il8 
i ściszyła głos: - Z listu Maryli wnioskuję, Ŝe czuje się wyczerpana. . 
Pani Potts pokiwała ze zrozumieniem głową. Jej gruby złoty łańcuszek zniknął na moment 
wśród koronek zdobiących kołnierzyk. 
- Nie jest łatwo opiekować się takim małym dzieckiem. - OdłoŜyła druty i przyglądała się 
fachowym okiem wełnianej robótce. - Mam nadzieję, Ŝe niedługo skończę ten sweterek. 
Chciałabym, abyś wysłała go Ani razem ze swoim następnym listem, Małgorzato. 
- Nie musi się pani spieszyć. Mam zamiar wysłać list dopiero w przyszłym tygodniu. Tak 
mało się teraz dzieje w miasteczku. Właściwie nie mam o czym pisać. 
Pani Lawson utkwiła wzrok w nekrologach, zapełniających całą kolumnę w gazecie. W 
pewnej chwili uniosła brwi wielce zdumiona informacją, jaką tam znalazła. 
- Piszą, Ŝe właśnie umarł jakiś następny nestor. Kim właściwie są ci ludzie? 
- Kimkolwiek są, cierpią na jakieś straszne choroby. I wiemy tylko tyle, Ŝe umierają - 
stwierdziła pani Potts. 
Nie wiadomo, czy dalsza dyskusja zacnych dam rzuciłaby jakieś światło na prawdziwe 
znaczenie słowa nestor, bowiem rozwaŜania przerwał głośny dźwięk dzwonka 
obwieszczający pojawienie się w sklepie nowego klienta. 
Wścibska Małgorzata Linde czym prędzej wyjrzała zza manekina, by sprawdzić, kto wszedł. 
Z wraŜenia upuściła na kolana kłębek nici. 
119 

background image

- O, wielkie nieba! To Hetty King! Ona nie moŜe mnie zobaczyć. - Przywarła z całej siły do 
krzesła. - Dobrze, Ŝe jest tu ten manekin... 
Hetty rozglądała się wokół, próbując upewnić się, czy Małgorzata opuściła juŜ sklep. 
Zobaczywszy panią Lawson i panią Potts, siedzące przy piecu, uspokoiła się nieco. 
Wyglądało na to, Ŝe w sklepie nie ma nikogo więcej. Właśnie w chwili, gdy zamierzała 
oderwać panią Lawson od gazety i herbatki, z zaplecza wyłonił się pan Lawson. 
- Dobry wieczór - powiedział uprzejmie. - Czym mogę słuŜyć? 
- Mam dzisiaj długą listę zakupów, panie Lawson. - Hetty sięgnęła do kieszeni palta i 
wyciągnęła starannie złoŜoną kartkę papieru. - Sara ma ostatnio wilczy apetyt. 
Małgorzata skurczyła się jeszcze bardziej i wyszeptała tak cicho, jak tylko było to moŜliwe: 
- Hetty King jest bardzo skąpa. To biedne dziecko na pewno nie dojada. 
Kobiety, próbując stłumić uśmiech, spojrzały na Hetty, która kątem oka dostrzegła ich 
rozradowane twarze i zastanawiała się teraz, co takiego zabawnego mogły znaleźć w tych 
potwornie nudnych „Kronikach Avonlea". 
W chwili, gdy odczytywała z listy kolejną pozycję, przed sklepem zatrzymał się duŜy wóz 
załadowany meblami. Meble przedstawiały Ŝałosny widok, były stare i obdrapane, wóz teŜ 
nie wyglądał najlepiej, a siedzący na koźle męŜczyzna sprawiał wraŜenie, jakby znalazł się 
tam przypadkowo. 
120 
Szczupły, nienagannie ubrany młody człowiek zeskoczył niezgrabnie z wozu. Od razu moŜna 
się było domyślić, Ŝe młodzian ów nieczęsto sam powozi koniem. MęŜczyzna poprawił 
krawat i diamentową spinkę, obciągnął szaroniebieską marynarkę, wygładził kamizelkę, a 
potem wypręŜył się i ruszył dziarsko przed siebie. Kilka chwil później stanął w drzwiach 
sklepu pana Lawsona. 
- Zaraz pana obsłuŜę, panie... 
Młody człowiek wlepił wzrok w plecy Hetty. Stał tak przez moment bez ruchu, zanim 
zorientował się w końcu, Ŝe pan Lawson niecierpliwie oczekuje odpowiedzi. 
- Teodor Simpkin, adwokat i doradca prawny 
- powiedział z dworskim ukłonem. 
Na dźwięk tego głosu Hetty poczuła, Ŝe cała drętwieje. Odwróciła się powoli, a kiedy jej oczy 
spoczęły na twarzy Teodora Simpkina, znieruchomiała. 
- Co za przyjemność znowu panią widzieć, panno King - wyjąkał pan Simpkin, uśmiechając 
się obłudnie. 
Hetty nie miała jednak zamiaru kryć swoich prawdziwych uczuć. Z całego serca gardziła tym 
człowiekiem i było jej wszystko jedno, czy on zdaje sobie z tego sprawę, czy nie. 
- Przykro mi, panie Simpkin, ale ja wcale się nie cieszę, Ŝe pana widzę. Przepraszam, jestem 
zajęta. 
- Odwróciła się do lady i zatopiła wzrok w swojej kartce. 
Hetty King miała nieszczęście zetknąć się po raz pierwszy z panem Simpkinem, kiedy 
pojawił się 
121 
problem, z jakiego wodopoju mogą korzystać zwierzęta mieszkające na farmie Kingów. Ten 
miody niedoświadczony fircyk zbyt powaŜnie podszedł do swojej pracy i całą sprawę 
dokumentnie pogmatwał. 
Pan Simpkin równieŜ nie pokochał wówczas panny Hetty King. Przez nią omal nie stracił 
posady. Z pogardą myślał o tych przeklętych prowincjuszach. Im mniej będzie miał z nimi do 
czynienia, tym lepiej. O ileŜ bardziej odpowiadała mu wielkomiejska atmosfera Char lott eto 
wn. Dlaczego jego przełoŜony kaŜe mu obcować z wieśniakami? 

background image

Pan Simpkin chrząknął znacząco, próbując zwrócić na siebie uwagę pana Lawsona. 
Właściciel sklepu spojrzał na niego zza okularów i odezwał się grzecznie, choć nieco 
chłodniej, niŜ miał to w zwyczaju: 
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sir, najpierw obsłuŜę pannę King, a potem... 
Ale pan Simpkin nie pozwolił mu dokończyć. Z wyniosłą miną oznajmił: 
- Panie Lawson, przyszedłem tu w sprawie najwyŜszej wagi. Otrzymałem pełnomocnictwo od 
zarządcy majątkiem świętej pamięci Roberta i Jany Morrisów. Przypuszczam, Ŝe zmarli byli 
zadłuŜeni w pana sklepie. 
Twarz Hetty zrobiła się blada jak kreda. 
- Czy chce pan przez to powiedzieć, Ŝe Jana Morris... nauczycielka z Markdale... nie Ŝyje? 
Pan Lawson potrząsnął z niedowierzaniem głową. 
122 
- Jak to się stało?... Nie mogę w to uwierzyć!... 
Trzy damy siedzące przy piecu równieŜ przeŜyły szok. Pani Lawson wypuściła z rąk gazetę... 
PrzecieŜ tak niedawno studiowała kolumnę z nekrologami, powinna była zauwaŜyć tę 
wstrząsającą informację. Pani Potts klepała ją lekko po policzkach. Nawet Małgorzacie Linde, 
która rzadko się czymś wzruszała, cała krew odpłynęła z twarzy. Otworzyła usta w 
przeraŜeniu i trwodze. 
Rozdział szósty 
Felicja i Sara wolno szły w stronę sklepu. Bez większego zainteresowania patrzyły na wielki 
obładowany wóz. 
- Chyba ktoś się wyprowadza - stwierdziła Sara. 
- Zdaje się, Ŝe ten, kto się wyprowadza, nie ma zbyt duŜo rzeczy. CóŜ to za obskurny wóz! I 
te rupiecie! Obrzydliwość! - oświadczyła Felicja. Najstarsza córka Alka i Jany Kingów była 
dumna z poziomu Ŝycia swojej rodziny. Gardziła kaŜdą rzeczą świadczącą o ubóstwie. 
- Lepiej wejdźmy do środka i poszukajmy ciotki Hetty. MoŜe skończyła juŜ zakupy. 
Chciałabym wrócić do domu i w zaciszu swojego pokoiku przeŜywać smutek. Biedny 
Malcolm. Biedna Abigail - wzruszała się Sara. 
- Ale kiedy... jak to się właściwie stało? - Hetty zdąŜyła juŜ trochę ochłonąć po tej 
wstrząsającej 
123 
wiadomości i oczekiwała teraz prostej, jednoznacznej odpowiedzi. 
Pan Simpkin z obojętną miną sięgnął po notes. 
- W zeszłym tygodniu. Najpierw umarł pan Morris, następnego dnia jego Ŝona. Oboje na 
szkarlatynę. To wszystko, co wiem. 
- Straszne... - wyjąkała Hetty i nagle jakieś potworne przeczucie ścisnęło ją za gardło. - Oni 
mieli małe dziecko... - wymamrotała. - Jestem tego pewna. Co się z nim stało? - spytała 
głosem pełnym rozpaczy. 
Pan Simpkin kartkował przez chwilę swój notes. W końcu znalazł właściwą stronę, rzucił na 
nią okiem i odpowiedział: 
- Tak, rzeczywiście, trzymiesięcznego Roberta. O, znalazłem to wreszcie! - wykrzyknął 
uradowany i wskazał palcem na zapisane drobnym maczkiem liczby. Potem przeniósł wzrok 
na pana Law-sona. Gorąco pragnął mieć juŜ za sobą całą tę nieprzyjemną sprawę. 
Znów odezwał się dzwonek. W drzwiach stanęły Sara i Felicja. Pan Simpkin przyglądał się 
im przez chwilę z zakłopotaniem, potem rzekł zniecierpliwiony: 
- Przejdźmy teraz do rzeczy. Według mojej kalkulacji zmarli byli panu winni pięćdziesiąt 
cztery dolary i dwadzieścia sześć centów. 
Pani Lawson wytrzeszczyła oczy, skoczyła na równe nogi i pomaszerowała w stronę lady. 
- Pięćdziesiąt cztery dolary i dwadzieścia sześć centów?! To niemoŜliwe! - wysapała. 
- Zwykle nie daję takich kredytów, ale oni 

background image

124 
wyglądali tak poczciwie... - pan Lawson patrzył bezradnie na swoją Ŝonę. 
Sara i Felicja przyglądały się tej scenie z wielką uwagą. O kim oni wszyscy, na Boga, 
rozmawiają? 
Tymczasem pan Simpkin nie miał wcale ochoty ani czasu wysłuchiwać rodzinnych 
sprzeczek. Chrząknął głośno i oznajmił: 
- Przywiozłem większą część rzeczy, jakie znajdowały się w domu zmarłych. Sprawiło mi to 
nie lada kłopot. Mniemam, iŜ zgodzi się pan ze mną, Ŝe wartość tych mebli znacznie 
przekracza wysokość długu. 
Hetty była zgorszona. CzyŜ nie naleŜy najpierw zatroszczyć się o los dziecka, a potem 
rozmawiać o pieniądzach? Jak moŜna być takim nieczułym? 
- Czy mógłby nam pan powiedzieć, co zostało postanowione w sprawie dziecka, panie 
Simpkin? 
Sara nadstawiła uszu. 
- Jakiego dziecka, ciociu Hetty? - spytała. Hetty odwróciła się do niej zdziwiona. Nie 
zauwaŜyła, kiedy dziewczynki weszły do sklepu. 
- Cicho bądź, Saro - syknęła i z powrotem wlepiła wzrok w pana Simpkina. 
MęŜczyzna przypomniał sobie nagle wszystkie nieprzyjemne chwile, jakie przeŜył niegdyś 
obcując z tą damą. Jej rozkazujący ton głosu, jej wielkopariskie maniery... Jakim prawem ta 
kobieta przesłuchuje go? CzyŜ to nie on powinien zadawać pytania? 
- Dziecka? - Simpkin patrzył na Hetty groźnie, 
125 
lekko mruŜąc oczy i ściągając brwi. Tak wpatrywał się kiedyś w oskarŜonego sędzia z Char 
lott eto wn. Zrobiło to wtedy duŜe wraŜenie na Simpkinie.-Dziecko jest pod opieką sąsiadów - 
powiedział z udawaną obojętnością. - Ale jutro zabieram je do sierocińca w Charlottetown. 
- Do sierocińca?! - Słowa te ledwo przeszły Hetty przez gardło. 
- Och, biedne maleństwo ! - szepnęła Sara. Jej serce wypełniło współczucie. 
Hetty zrobiła parę kroków w stronę pana Simpkina. Trzymała ręce na biodrach i wyglądała 
groźniej niŜ niejeden sędzia w Charlottetown. 
- Teraz niech pan mnie posłucha, panie Simp-kin. To pod moją opieką Jana Morris zaczynała 
swą pracę w szkole, kiedy cztery lata temu zjawiła się na wyspie. Bardzo się ze sobą 
zaprzyjaźniłyśmy. Jestem absolutnie pewna, Ŝe Jana nie Ŝyczyłaby sobie, aby jej dziecko 
dostało się w ręce ludzi takich jak pan lub skończyło w sierocińcu. - Pan Simpkin wpatrywał 
się tępo w swoje wyglansowane do połysku buty. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa. - 
Znajdę kogoś do opieki nad tym dzieckiem - zakończyła Hetty z naciskiem. 
Sara posłała Felicji przeciągłe spojrzenie. 
Tymczasem Małgorzata Linde, wciąŜ schowana za manekinem, zacisnęła mocno zęby. 
Postanowiła wkroczyć do akcji. Gwałtownym ruchem podniosła się z krzesła, zdradzając w 
ten sposób wszystkim swoją obecność. Kipiała złością i oburzeniem. 
126 
- Ty znajdziesz kogoś do opieki nad tym dzieckiem?! - ryknęła jak rozjuszony byk. - Nikt z 
mojej rodziny nie będzie na twojej łasce, Hetty King! Ten dzieciak to moje ciało i krew! 
Ten efektowny występ zrobił piorunujące wraŜenie. Pani Potts i pani Lawson wyglądały teraz 
tak, jakby zamieniły się w słupy soli. Hetty juŜ na sam widok Małgorzaty zatoczyła się lekko; 
gdy jednak dotarł do jej świadomości sens słów, które przed chwilą usłyszała, niemal straciła 
oddech. 
- Co takiego? - spytała pani Lawson wstrząśnięta do głębi. 
- Jestem absolutnie zaskoczona tą informacją, Małgorzato - odezwała się pani Potts i rzuciła 
jej zgorszone spojrzenie. 

background image

- No tak, oto cała Małgorzata Linde. - Hetty powoli odzyskiwała mowę. - Potrafi skradać się 
podstępnie jak lis do kurnika. 
Tylko raz w Ŝyciu Sara widziała swoją ciocię tak bardzo zdenerwowaną. Było to owej 
pierwszej koszmarnej nocy, jaką dziewczynka spędziła w Avonlea. Doszło wówczas do kłótni 
z jej nianią Luizą. Wygrała Hetty. Sara zastanawiała się, czy i tym razem cioci się powiedzie. 
Małgorzata Linde udała, Ŝe nie słyszy obelŜywej uwagi Hetty. 
- Robert Morris był siostrzeńcem kuzynki mojego świętej pamięci męŜa Tomasza - 
oświadczyła, próbując hamować wzbierający w niej gniew. 
Hetty parsknęła lekcewaŜącym śmiechem. 
- No tak. Istotnie jest to bliskie pokrewieństwo. - Jej głos był pełen sarkazmu i kpiny. 
127 
Ale pan Simpkin z ulgą przyjął słowa Małgorzaty Linde. Wreszcie znalazł się jakiś krewny 
dziecka. Przede wszystkim jednak męŜczyzna myślał o sobie. Nie uśmiechało mu się 
podróŜować gdzieś z niemowlęciem, szukać miejsca w sierocińcu... 
Zrobił kilka kroków do przodu i odezwał się miękko: 
- Skoro pani, pani... - przerwał na chwilę, czekając, aŜ Małgorzata podejdzie do niego trochę 
bliŜej. 
- Linde. Małgorzata Linde, Ŝona Tomasza - przedstawiła się uroczyście Małgorzata. Trzymała 
ręce z tyłu i dumnie wypręŜała pierś. 
Lecz Hetty nie zamierzała dać za wygraną. Wyrosła nagle między Małgorzatą a panem Simp-
kinem i rzekła oskarŜy cielsko: 
- Nie interesowałaś się tym dzieckiem, kiedy Morrisowie Ŝyli. Dlaczego teraz miałabyś 
decydować o jego losie? 
Małgorzata musnęła lekko swój naszyjnik i spojrzała wyzywająco na Hetty. 
- Jest moim obowiązkiem znaleźć dom dla tego dziecka. Nie zamierzam się od tego uchylać. 
Nie chciałabym, aby biedny Tomasz pomyślał sobie, Ŝe lekcewaŜę jego krewnych. 
Hetty wzruszyła ramionami. 
- Niewątpliwie Tomaszowi bardzo teraz na tym zaleŜy. 
Małgorzata zatrzęsła się cała ze złości. Na jej szyi pojawiły się czerwone plamy. Rozdziawiła 
szeroko usta, ale nim zdołała cokolwiek powie- 
128 
dzieć, Hetty odwróciła się do pana Simpkina i oznajmiła surowym, profesorskim tonem: 
- Dziecku potrzebny jest dom. Ja będę się opiekować małym Robertem. Sprawa skończona. 
- Ciociu Hetty! Nie mówisz tego powaŜnie! - Sara chwyciła ją za rękę i zadrŜała z przejęcia. 
- Obawiam się... obawiam się, Ŝe w świetle prawa... nie jest to wszystko takie proste, drogie 
panie... - wyjąkał pan Simpkin, ale nikt go nie słuchał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Ile by 
dał za to, by zniknąć nagle z tego koszmarnego miejsca! 
- Ciociu Hetty! Ciociu Hetty! - Sara coraz mocniej szarpała ciotkę za rękę. 
- Nie wtrącaj się w sprawy dorosłych, Saro. I wyjdź natychmiast ze sklepu! - warknęła Hetty. 
- Prędzej umrę, niŜ oddam ci to dziecko! JuŜ wolę sama je wychowywać! - Małgorzata 
posuwała się wolno w stronę Hetty. Była zła jak osa. 
- No właśnie. Po prostu mi zazdrościsz, Małgorzato Linde! Saro, wyjdź stąd natychmiast! - 
syknęła Hetty. 
Ale Sara wcale nie zamierzała posłuchać swojej ciotki. Wyjść w takiej chwili? 
Małgorzata zrobiła jeszcze jeden krok do przodu. 
- Zazdroszczę? Tobie? A to niby czego? Kobiety patrzyły na siebie z nienawiścią. Ziały 
jadem, który zbierał się w ich sercach przez trzydzieści lat. 
- Zawsze pragnęłaś tego, co było moje. - Słowa Hetty zabrzmiały jak najcięŜsze oskarŜenie. 
Szczęśliwa gwiazda 
129 

background image

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Hetty. 
- O, doprawdy, Małgorzato Linde! Wiesz dokładnie, o czym mówię. To ty, kiedy byłyśmy w 
ósmej klasie, sprawiłaś, Ŝe Romney Penhallow odwrócił się ode mnie. Nie mogłaś znieść 
myśli, Ŝe spotykałam się z kimś, kogo nigdy nie byłabyś w stanie zdobyć. 
- Wielkie nieba, nie wyciągajmy teraz takich starych spraw - wtrąciła się pani Potts, 
spoglądając znacząco na panią Lawson. 
Hetty i Małgorzata, z rękami na biodrach, wciąŜ patrzyły na siebie spode łba. Teraz odezwała 
się Hetty. Mówiła wolno, ale bardzo stanowczo: 
- Jana Morris była bardziej moją przyjaciółką niŜ twoją krewną. I nie pozwolę, abyś zabrała 
mi jej dziecko. Zapamiętaj to sobie. Tym razem nie dostaniesz tego, co prawnie naleŜy się 
mnie. 
- Prawnie naleŜy się tobie? - powtórzyła jak echo Małgorzata. Bezczelność Hetty wprost nie 
mieściła jej się w głowie. 
Pani Lawson nie mogła juŜ dłuŜej milczeć. Nade wszystko ceniła sobie spokój. Nigdy nie 
zdarzało się jej wybuchać gniewem przy świadkach, dlatego czuła się niezręcznie, 
uczestnicząc w tej Ŝałosnej scenie. MoŜe nie naleŜała do najbardziej taktownych ludzi na 
ś

wiecie, ale nikomu nie byłoby trudno domyślić się w tej chwili, Ŝe sprawy zaszły za daleko. 

Jako właścicielka sklepu miała obowiązek ratować sytuację. 
- Małgorzato! Hetty! - Pani Lawson stanęła między kobietami i patrzyła na nie błagalnie. - 
Proszę, usiądźmy i napijmy się herbaty... 
130 
Lecz ani Hetty, ani Małgorzata nie miały na to najmniejszej ochoty. 
- Nie wtrącaj się, Elwiro - powiedziała bez ogródek Małgorzata i odepchnęła od siebie panią 
Lawson. 
Sara i Felicja stały jak zahipnotyzowane. Chłonęły kaŜde słowo, kaŜdy gest, wszystko, co 
działo się wokół. 
Pani Lawson zdołała jedynie Ŝałośnie jęknąć. Jeszcze nikt nie potraktował jej w tak 
nieelegancki sposób. Czuła się dotknięta. Gdyby nie pani Potts, która objęła ją czule 
ramieniem, pewnie zalałaby się łzami. 
- Drogie panie, proszę się uspokoić. - Tym razem pan Lawson zdecydował się coś 
powiedzieć. 
RównieŜ pan Simpkin był juŜ śmiertelnie zmęczony i zirytowany tą całą sytuacją. Poza tym 
nie cierpiał, gdy ludzie go ignorowali. Odkaszlnął głośno i rzekł: 
- Miłe panie, proszę mnie posłuchać. - Jego głos brzmiał stanowczo, jakby pan Simpkin 
przemawiał na sali sądowej. - Panno King, jeśli pani Linde jest najbliŜszą i jedyną krewną 
tego dziecka, to z punktu widzenia prawa ona staje się jego opiekunką. 
Niewiele myśląc Hetty z całej siły pchnęła pana Simpkina. Zatoczył się lekko, pomachał 
bezradnie rękami i jak kłoda zwalił się parę metrów dalej na torby z ziemniakami. 
- Słyszysz? Miałam rację! - zaszczebiotała triumfalnie Małgorzata. 
- Jeśli sądzisz, Ŝe zabierzesz mi to dziecko, jesteś w wielkim błędzie. - Hetty skręcała się 
131 
Lecz ani Hetty, ani Małgorzata nie miały na to najmniejszej ochoty. 
- Nie wtrącaj się, Elwiro - powiedziała bez ogródek Małgorzata i odepchnęła od siebie panią 
Lawson. 
Sara i Felicja stały jak zahipnotyzowane. Chłonęły kaŜde słowo, kaŜdy gest, wszystko, co 
działo się wokół. 
Pani Lawson zdołała jedynie Ŝałośnie jęknąć. Jeszcze nikt nie potraktował jej w tak 
nieelegancki sposób. Czuła się dotknięta. Gdyby nie pani Potts, która objęła ją czule 
ramieniem, pewnie zalałaby się łzami. 

background image

- Drogie panie, proszę się uspokoić. - Tym razem pan Lawson zdecydował się coś 
powiedzieć. 
RównieŜ pan Simpkin był juŜ śmiertelnie zmęczony i zirytowany tą całą sytuacją. Poza tym 
nie cierpiał, gdy ludzie go ignorowali. Odkaszlnął głośno i rzekł: 
- Miłe panie, proszę mnie posłuchać. - Jego głos brzmiał stanowczo, jakby pan Simpkin 
przemawiał na sali sądowej. - Panno King, jeśli pani Linde jest najbliŜszą i jedyną krewną 
tego dziecka, to z punktu widzenia prawa ona staje się jego opiekunką. 
Niewiele myśląc Hetty z całej siły pchnęła pana Simpkina. Zatoczył się lekko, pomachał 
bezradnie rękami i jak kłoda zwalił się parę metrów dalej na torby z ziemniakami. 
- Słyszysz? Miałam rację! - zaszczebiotała triumfalnie Małgorzata. 
- Jeśli sądzisz, Ŝe zabierzesz mi to dziecko, jesteś w wielkim błędzie. - Hetty skręcała się 
131 
z gniewu. Gdy nagle zorientowała się, Ŝe dziewczynki wciąŜ jeszcze są w sklepie, krzyknęła 
zajadle: 
- Saro! Felicjo! Ostatni raz powtarzam. Wyjdźcie stąd! 
Tym razem Sara zrozumiała, Ŝe ciotka nie Ŝartuje. Chwyciła Felicję za rękę i szybkim 
krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Zanim dziewczynki wyszły, zdąŜyły jeszcze usłyszeć 
podniesiony głos Małgorzaty: 
- Bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób mnie powstrzymasz, Hetty King! 
Rozdział siódmy 
Pan Simpkin wygrzebał się w końcu spomiędzy toreb z ziemniakami. Z przesadną godnością 
otrzepywał ubranie. Był całkowicie wytrącony z równowagi. 
- Nie po to przez cztery lata studiowałem prawo, by teraz w tej zapadłej dziurze rozsądzać 
spór o jakąś sierotę. - Jego oczy pałały gniewem. 
- Niczego nie musi pan rozsądzać - fuknęła Hetty. - Ta kobieta jest stanowczo za stara na to, 
Ŝ

eby wychowywać dziecko. 

- Za stara?! Jak śmiesz! 
„No, miarka się przebrała" - pomyślała Małgorzata. Złapała, co miała pod ręką - a była to 
okrągła maślana bułka, jedna z wielu, jakie leŜały w ogromnym koszu na ladzie - i rzuciła nią 
w Hetty. 
Hetty schyliła głowę i, jak łatwo się domyślić, bułka wylądowała na piersiach pana Simpkina. 
132 
PrzeraŜona pani Potts, wrzeszcząc wniebogłosy, wczołgała się pod ladę. 
Z błyskiem w oczach Hetty sięgnęła po ziemniaka. Ale Małgorzata zdąŜyła juŜ ukryć się za 
manekinem. Ziemniak odbił się od plastikowej figury i potoczył się pod ścianę. 
Państwo Lawsonowie, stojący za ladą, przecierali z niedowierzaniem oczy. Bójka w ich 
sklepie?! 
- Małgorzato! Hetty! Uspokójcie się - bełkotał pan Lawson. 
- Powinnyście się wstydzić - mówiła drŜącym głosem pani Potts, wyglądając co jakiś czas 
spod lady. 
Małgorzata wychyliła się zza manekina. Czuła się zniewaŜona. Cała drŜała ze złości. 
- Hetty King! - krzyknęła. - Ty nie masz zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci! 
- Jestem przecieŜ nauczycielką. - Mówiąc to, Hetty zdała sobie nagle sprawę, Ŝe nauczycielce 
nie przystoi takie łobuzerskie zachowanie, i powoli opuściła rękę z ziemniakiem. 
- Ci, którzy potrafią wychowywać dzieci, po prostu je wychowują. Pozostali - uczą w szkole - 
rzuciła pogardliwie Małgorzata. 
- Będę lepszą matką od ciebie, Małgorzato Linde! 
Słowa Hetty zabrzmiały jak wyzwanie. 
Sara przycisnęła nos do szyby w oknie wystawowym i osłoniła oczy dłońmi, by móc jak 
najlepiej widzieć, co dzieje się w środku. 

background image

133 
- Przestań - strofowała ją Felicja - bo ciocia Hetty cię zobaczy. 
Sara wzruszyła ramionami i odeszła od okna. Prawdę mówiąc, nasłuchała się dziś tylu 
róŜnych nieprzyjemnych rozmów, Ŝe miała ich juŜ po dziurki w nosie, a poza tym nawet 
stojąc na schodach, daleko od drzwi, była w stanie usłyszeć niemal kaŜde słowo kłótni. 
 
- Jeśli mogę się wtrącić - pan Simpkin z Ŝałosną miną próbował przekrzyczeć jazgoczące 
kobiety. 
- Niech pan siedzi cicho, młody człowieku. Pan potrafi jedynie mleć jęzorem! - odrzekła 
Hetty, a Sara wybuchnęła śmiechem. „Pan Simpkin powinien mieć więcej rozumu i nie 
zaczynać z ciotką Hetty" - pomyślała. 
Nagle do uszu dziewczynki dotarł jakiś cichy dźwięk, zupełnie niepodobny do wrzasków 
dochodzących z wnętrza sklepu. 
- Słyszałaś to? - Sara zwróciła się do Felicji, która znudzona juŜ sprzeczką między Hetty i 
Małgorzatą, spokojnym krokiem ruszyła w stronę wozu z meblami. 
- Pewnie. Ciocia powiedziała o panu Simp-kinie, Ŝe miele niepotrzebnie jęzorem - rzekła 
beznamiętnym głosem Felicja. Z wielką ciekawością przyglądała się rupieciom upchanym na 
wozie. 
Sara natęŜyła słuch. Mogłaby przysiąc, Ŝe... 
- O rany, znowu to słyszałam! - krzyknęła. 
- To niemoŜliwe, abyś słyszała coś więcej oprócz tego tam trajlowania - powiedziała Felicja, 
134 
ogarniając powłóczystym spojrzeniem stos mebli i domowych rupieci. 
- Naprawdę coś słyszę. Posłuchaj - nalegała Sara. - To jest... to jest chyba płacz. - Zeskoczyła 
ze schodka i ostroŜnie, prawie na palcach, podeszła do wozu. Znów rozległ się ten dźwięk. 
Jakieś cichutkie kwilenie. 
Tym razem i Felicja nadstawiła uszu. Trzymała uniesioną wysoko rękę, bo zamierzała 
właśnie dotknąć wypłowiałych jedwabnych frędzli zwisających z siedzenia starego krzesła, i 
leciutko drŜała. 
- Słyszałaś to? - spytała podekscytowana Sara. 
- Uhm. Słyszałam - Felicja ściszyła głos. - To brzmi jak... - Nie miała śmiałości dokończyć. 
Sara nie traciła czasu. Przebiegła na tył wozu. Między dwoma obdrapanymi krzesłami stał 
duŜy wiklinowy kosz na brudną bieliznę, wypełniony po brzegi starymi zszarzałymi kocami. 
Raz jeszcze dało się słyszeć ciche popiskiwanie. 
- To stąd dochodzi ten dźwięk - powiedziała egzaltowanym tonem Sara. Wciągnęła powierzę, 
odchyliła kocyki i obie dziewczynki ujrzały... dziecko. Maleństwo zaciekawionymi oczyma 
wpatrywało się w nieznajome twarze. Po jego pulchnych zaczerwienionych policzkach 
spływały powoli dwie duŜe łzy. To było naprawdę dziecko! Wszystko wskazywało na to, Ŝe 
właśnie się obudziło i Ŝe nie bardzo podoba mu się miejsce, w którym ułoŜono je do snu. 
- To jest dziecko! Prawdziwe, najprawdziwsze! 
135 
ogarniając powłóczystym spojrzeniem stos mebli i domowych rupieci. 
- Naprawdę coś słyszę. Posłuchaj - nalegała Sara. - To jest... to jest chyba płacz. - Zeskoczyła 
ze schodka i ostroŜnie, prawie na palcach, podeszła do wozu. Znów rozległ się ten dźwięk. 
Jakieś cichutkie kwilenie. 
Tym razem i Felicja nadstawiła uszu. Trzymała uniesioną wysoko rękę, bo zamierzała 
właśnie dotknąć wypłowiałych jedwabnych frędzli zwisających z siedzenia starego krzesła, i 
leciutko drŜała. 
- Słyszałaś to? - spytała podekscytowana Sara. 
- Uhm. Słyszałam - Felicja ściszyła głos. - To brzmi jak... - Nie miała śmiałości dokończyć. 

background image

Sara nie traciła czasu. Przebiegła na tył wozu. Między dwoma obdrapanymi krzesłami stał 
duŜy wiklinowy kosz na brudną bieliznę, wypełniony po brzegi starymi zszarzałymi kocami. 
Raz jeszcze dało się słyszeć ciche popiskiwanie. 
- To stąd dochodzi ten dźwięk - powiedziała egzaltowanym tonem Sara. Wciągnęła powierzę, 
odchyliła kocyki i obie dziewczynki ujrzały... dziecko. Maleństwo zaciekawionymi oczyma 
wpatrywało się w nieznajome twarze. Po jego pulchnych zaczerwienionych policzkach 
spływały powoli dwie duŜe łzy. To było naprawdę dziecko! Wszystko wskazywało na to, Ŝe 
właśnie się obudziło i Ŝe nie bardzo podoba mu się miejsce, w którym ułoŜono je do snu. 
- To jest dziecko! Prawdziwe, najprawdziwsze! 
135 
- Sara z niekłamanym zachwytem przyglądała się małej przestraszonej nieco twarzyczce. 
- Jasne, Ŝe to jest dziecko - powiedziała Felicja, dziwiąc się bardzo, Ŝe Sara tak emocjonuje 
się tym oczywistym faktem. 
- Felicjo, czy ty niczego nie rozumiesz? - Sara z trudem łapała oddech, próbując przypomnieć 
sobie wszystko, co widziała i słyszała podczas kłótni w sklepie. - To jest dziecko, o które 
toczy się tam spór. Na pewno. 
Felicja powoli kiwnęła głową. Nie znosiła przyznawać Sarze racji, lecz tym razem nie miała 
chyba innego wyjścia. Dziecko znów Ŝałośnie załkało. 
- Biedne maleństwo. Strach pomyśleć, co je czeka pod jednym dachem z Małgorzatą Linde 
- wyszeptała Felicja. 
Sara spojrzała na niemowlę zatroskanym wzrokiem. Jej błękitne oczy zaszły mgłą. 
- Albo w sierocińcu! - KtóŜ mógłby wiedzieć lepiej od Sary, co znaczy stracić jedno z 
rodziców? Lecz nawet jej nie mieściło się w głowie, Ŝe moŜna zostać na świecie zupełnie 
samym. Bez matki i bez ojca. Poczuła ukłucie w sercu. Patrzyła smutno na to bezbronne 
stworzenie i na próŜno odpędzała od siebie wspomnienia. 
Sara straciła matkę, gdy skończyła niespełna trzy lata. To prawda, nie miała trudnego 
dzieciństwa; jej dobry ojciec i wspaniała niania Luiza rozpieszczali ją ogromnie. Lecz mimo 
iŜ kochała ich nad Ŝycie, gdzieś głęboko, na samym dnie serca, czuła pustkę po śmierci 
mamy. Tego pustego miejsca nic nie było w stanie wypełnić. 
136 
Na myśl o drogim ojcu, który w domu, w Montrealu, borykał się z jakimiś tajemniczymi 
problemami, w oczach Sary zabłysły łzy. Okropnie do niego tęskniła! Przypomniała sobie 
pierwsze chwile w Avonlea, to, jak bardzo czuła się nie chciana, nie kochana i przeraŜona 
zachowaniem ciotki Hetty. Wprawdzie teraz wszystko się juŜ zmieniło i Sara bardzo 
przywiązała się do rodziny swojej matki, ale patrząc na to niewinne maleństwo była 
absolutnie pewna, Ŝe powinna je uchronić od złego losu. Ono musiało się znaleźć wśród 
kochających je ludzi. Nie w domu Hetty. I nie w domu Małgorzaty. 
- Chodź, powiemy im o dziecku - rzekła głośno Felicja. Mocno szarpnęła Sarę za rękaw, 
próbując wyrwać ją z zadumy. 
- Nie - oznajmiła krótko Sara. 
- Co znaczy nie? To oczywiste, Ŝe musimy o wszystkim powiedzieć. 
Hetty King niejeden raz zarzucała Sarze Stanley, Ŝe najpierw coś robi, a potem myśli, i gdyby 
ktoś szukał na to dowodu, znalazłby go zapewne właśnie w tych słowach: 
- Musimy zabrać dziecko. 
- Zabrać dziecko? - spytała oszołomiona Felicja. - Co ty wygadujesz? 
Nagle szyba w sklepowym oknie pękła z wielkim hukiem i po drodze potoczył się ziemniak. 
Szkło rozprysło się na wszystkie strony. 
- Czy naprawdę chciałabyś, Ŝeby właśnie te kobiety zaopiekowały się dzieckiem? PrzecieŜ 
one się kompletnie do tego nie nadają - powiedziała Sara i nie zastanawiając się długo zaczęła 
wyciągać 

background image

137 
spomiędzy krzeseł wiklinowy kosz. Felicja patrzyła na nią rozszerzonymi oczyma. 
- No, dalej! Chwyć za to ucho. Ja będę dźwigać z drugiej strony. - Głos Sary brzmiał tak 
stanowczo, Ŝe Felicja bez słowa wykonała polecenie. Jęknęła tylko cicho, bo kosz okazał się 
bardzo cięŜki. - Szybko, śpieszmy się - ponaglała ją Sara. 
W chwilę potem dziewczynki szły juŜ w dół ulicy. Z przestrachem w oczach mijały dom 
kowala. 
Mniej więcej w tym samym czasie Abner Jef-fries, oblepiony czerwonawym kurzem, 
postanowił sprawdzić, co u licha dzieje się w sklepie. Szef policji w Avonlea, jak Abner sam 
siebie tytułował, powinien dbać o porządek i spokój w miasteczku. Maszerował środkiem 
ulicy z dumnie podniesioną głową. Kto, jak nie on, natychmiast zareagował na awanturę w 
sklepie? Kto od razu zorientował się, Ŝe coś jest nie w porządku? 
Tymczasem przez okno wyleciał, przy wtórze wrzasków i krzyków, następny ziemniak, 
rozbijając w drobny mak kolejną szybę. Widok ten wprawił Abnera Jeffriesa w osłupienie. 
Policjant czym prędzej sięgnął do kieszeni po gwizdek, włoŜył go do ust, gwizdnął głośno 
parę razy i pognał w stronę sklepu. Przebiegł tuŜ obok Felicji i Sary. Wpatrzony w sklepowe 
drzwi gwizdał z zapamiętaniem i w ogóle nie zwracał uwagi na przechodniów. 
Dziewczynki spojrzały na siebie znacząco, odetchnęły z ulgą i przyśpieszyły kroku. Nikt juŜ 
nie mógł im odebrać ich skarbu. 
I38 
Rozdział ósmy 
W sklepie na podłodze walały się ziemniaki i bułki. Państwo Lawsonowie, pan Simpkin i 
oczywiście pani Potts leŜeli plackiem pod ladą. Tylko od czasu do czasu któreś z nich 
ostroŜnie wychylało głowę, by z grubsza ocenić sytuację na polu bitwy. W tej chwili 
Małgorzata i Hetty stały zwrócone twarzami do siebie, tak blisko, Ŝe niemal dotykały się 
nosami. 
- Jak Ŝyję, nie spotkałam bardziej zawziętej kobiety. Zmierzasz do celu z siłą konia 
pociągowego - powiedziała Małgorzata przez zaciśnięte zęby. 
- Ty teŜ przypominasz konia pociągowego. Z wyglądu. - W oczach Hetty zapaliły się iskierki 
triumfu. Znała czułe punkty swojego wroga. 
Małgorzata drgnęła jak ukłuta Ŝądłem. Straciła chyba resztki zdrowego rozsądku, bo 
nabrawszy powietrza w płuca, zamachnęła się i wymierzyła Hetty siarczysty policzek. 
Nisko, nad podłogą, cztery pary oczu rozszerzyły się z przeraŜenia. 
Hetty zesztywniała. Nie minęło pięć sekund, gdy na jej policzku pojawiła się szkarłatna plama 
w kształcie dłoni. Małgorzata równieŜ zastygła w bezruchu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę 
z tego, co zrobiła. Przeraziła się. Jak spojrzy w oczy Maryli? 
W jednej chwili Hetty zrobiła się czerwona jak burak. Niemal bezwiednie jej dłoń 
powędrowała do koszyka z jajkami. Gdy Hetty poczuła w pal- 
cach znajomy gładki kształt, upiorny uśmiech wypłynął jej na usta. Podniosła rękę i wszyscy 
wstrzymali oddechy... 
Lecz nagle drzwi otworzyły się z impetem, powietrze przeszył ostry dźwięk dzwonka i do 
sklepu wpadł posterunkowy Jeffries. Gwizdał przeraźliwie i wymachiwał rękami. Państwo 
Law-sonowie i pani Potts wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Pan Simpkin, odzyskawszy siły i 
odwagę, podniósł się z klęczek i z powaŜną miną, choć niezwykle ostroŜnie, ruszył przed 
siebie. 
Hetty, z ręką uniesioną nad głową, spojrzała na Małgorzatę, potem na Abnera, potem znów na 
Małgorzatę. Nie, nie było juŜ odwrotu: musiała to zrobić. Jednym szybkim ruchem rozgniotła 
jej jajko na czole. Stała teraz przed nią i z ogromną satysfakcją przyglądała się, jak Ŝółtko i 
przezroczyste, galaretowate białko spływają Małgorzacie po twarzy. 
- Co to ma znaczyć?! - wrzasnął posterunkowy Jeffries. 

background image

Ale Hetty uśmiechnęła się tylko złośliwie i kompletnie ignorując jego wysokość szefa policji 
w Avonlea wyszła ze sklepu. 
Gdy Małgorzata, roztrzęsiona i zaŜenowana, drŜącą dłonią sięgała do kieszeni po chusteczkę, 
spod lady wygramoliła się pani Potts. Z trudem stanęła na nogi i zaczęła lamentować, 
spoglądając ze współczuciem na Małgorzatę. 
Lecz państwo Lawsonowie nie podzielali uczuć pani Potts. Ze zgrozą patrzyli na swój 
zdewastowany sklep. 
140 
TakŜe pan Simpkin nie przejmował się zbytnio panią Małgorzatą. Parł naprzód w stronę 
Abnera Jeffriesa, dziwiąc się bardzo jego bezradności, gdy nagle pośliznął się, biedak, na 
ziemniaku, stracił równowagę i runął jak długi na podłogę. 
Rozdział dziewiąty 
Przez wąskie okienko w stodole Kingów lały się złote strugi gorącego popołudniowego 
słońca. Dziewczynki siedziały na miękkim pachnącym sianie i zmieniając się co chwila 
rolami przytulały do siebie niemowlę. Nad ich głowami fruwały jaskółki. Wpadały przez 
okienko do środka, zataczały kółka i wylatywały na zewnątrz. 
Sara przyglądała się z zachwytem drobnej twarzyczce chłopca. Nigdy przedtem nie trzymała 
w ramionach niemowlęcia. 
Felicja patrzyła na Sarę z zakłopotaniem. Właśnie przed chwilą dowiedziała się, co jej 
młodsza kuzynka zamierza zrobić z dzieckiem, i trudno jej było zaakceptować ten szalony 
pomysł. 
- Przemyślałaś to, Saro? - spytała, a jej piękne czółko lekko się zmarszczyło. - PrzecieŜ 
słyszałaś, co mówiła ciocia Abigail. 
- Powiedziała tylko tyle, Ŝe nie chce urodzić dziecka - wyjaśniła Sara. - Ale przecieŜ to 
maleństwo juŜ jest na świecie. Kiedy ciocia zobaczy, jakie jest śliczne, na pewno go nie 
odtrąci. 
Sara przeczuwała, Ŝe to dziecko będzie spełnieniem marzeń Malcolma i Abigail. 
141 
- Chyba masz rację - odezwała się Felicja wciąŜ jeszcze niepewnym głosem. - Moja mama 
twierdzi, Ŝe ciocia Abigail zupełnie siebie nie zna i nie wie, czego w Ŝyciu pragnie. 
- Czy oni mogliby go nie pokochać? - Właśnie w tej chwili niemowlę ścisnęło kurczowo 
palec Sary i próbowało wepchnąć go sobie do buzi. - To taki śliczny chłopiec. 
Dziewczynki uśmiechnęły się szeroko. 
- Och, te jego malutkie rączki, drobne paznokietki! On jest cudowny! 
Owo cudowne dziecko zaniosło się nagle przeraźliwym płaczem i Sara bez słowa wręczyła je 
kuzynce. 
- MoŜe jest cudowne, ale przede wszystkim głodne - zauwaŜyła trzeźwo Felicja. Z wielką 
wprawą trzymała chłopczyka w ramionach. - Musimy znaleźć dla niego mleko - dodała z 
powaŜną miną. Zawsze się chwaliła, Ŝe to ona wychowała swojego młodszego brata, Felka, i 
siostrzyczkę, Cecylkę. Jej mama uparcie pomijała te przechwałki milczeniem. 
- Musimy teŜ postarać się o parę innych rzeczy - stwierdziła Sara. - Potrzebujemy kocyka, 
pieluszek i... 
- Zrobi się. Zaraz wszystko zdobędę. 
Sara rzuciła Felicji zaciekawione spojrzenie. 
- Zdobędziesz? W jaki sposób? 
- Po prostu zwędzę ze strychu. Mama niczego nie zauwaŜy. Od dawna przechowuje tam takie 
rzeczy. 
- Zadziwiasz mnie, Felicjo. - W głosie Sary 
142 
wyraźnie dał się słyszeć podziw. - Nie wiedziałam, Ŝe zechcesz się do tego mieszać. 

background image

Felicja wzruszyła ramionami. Była dumna, bo rzadko jej młodsza kuzynka częstowała ją 
pochwałami, ale jednocześnie wciąŜ miała obawy. 
- No cóŜ, Saro Stanley - powiedziała gorzko. - Nie da się ukryć, Ŝe jesteśmy wspólniczkami. 
Rozdział dziesiąty 
Gdy na pachnącym sianie w stodole Kingów rozgrywała się owa idylliczna scena, w sklepie 
panował grobowy nastrój. Pani Lawson skuliła się na krześle przy piecu, a po jej twarzy lały 
się strumienie łez. Małgorzata siedziała sztywno obok nadąsanej pani Potts i ścierała z twarzy 
resztki jajka. 
Z boku, blisko wyjścia, stał pan Simpkin i przyglądał się wybitym oknom. 
Natomiast Abner, przybrawszy najbardziej oficjalną minę, na jaką tylko było go stać, 
maszerował w tę i z powrotem i patrzył z ukosa na pana Lawsona, który zmiatał z kątów 
resztki bułek, rozgniecione ziemniaki i oczywiście skorupki jajka. 
- Powinienem obciąŜyć kaŜdego z was kosztami za wyrządzone szkody - odgraŜał się Abner. 
- Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie byłem świadkiem podobnej awantury. 
Pan Simpkin ziewnął. Uznał, Ŝe nadeszła właściwa pora, by wrócić do sedna sprawy, z jaką 
przybył na wyspę. 
143 
- Panie Lawson, byłbym panu szczerze zobowiązany, gdybym mógł uregulować wreszcie 
dług Morrisów. Straciłem na to juŜ prawie cały dzień. 
- No cóŜ, najpierw chciałbym się dowiedzieć, kto zapłaci za dzisiejsze szkody - odburknął 
pan Lawson, spoglądając na szczotkę i zapełniony po brzegi kosz. 
Z kąta pod piecem dało się słyszeć westchnienie Małgorzaty Linde. Pan Simpkin spojrzał na 
jej upaćkaną jajkiem twarz i z trudem powstrzymał się od śmiechu. 
- Pani Linde - odezwał się jednak z szacunkiem - muszę sprawdzić zasadność pani roszczeń 
do dziecka państwa Morrisów. Jeśli wszystko będzie w porządku, sporządzę odpowiedni 
dokument i jutro przywiozę pani chłopca. 
Małgorzacie w jednej chwili zrzedła mina. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, Ŝe przez swoje 
butne zachowanie ściągnęła tylko na siebie nowe kłopoty. 
- Po co ten pośpiech? - wysapała. 
JuŜ miała wyjaśnić, Ŝe w tak krótkim czasie nie jest w stanie przyjąć do swojego domu 
dziecka, gdy dzwonek u drzwi rozdzwonił się głośno i do sklepu wbiegła jakaś dziewczyna. 
Miała około szesnastu lat, świeŜą cerę i ciemne kręcone włosy opadające miękko na ramiona. 
Zanim jej oczy spoczęły na twarzy Teodora Simpkina, omiotła bystrym spojrzeniem 
zdewastowane półki i wybite okna, potem lekko zdezorientowana, spytała: 
- Czy pan Simpkin? - Była wyraźnie przestraszona. 
144 
Pan Simpkin wzniósł oczy do nieba. „Jeszcze coś?" - przeleciało mu przez głowę. 
- Tak, panno Purdy - warknął. 
- Mama pyta, czy zabrał pan dziecko do sierocińca. - Dziewczyna mówiła urywanym głosem i 
dyszała cięŜko, jakby biegła bez wytchnienia wiele kilometrów. 
- Czy sądzisz, Ŝe jestem juŜ w Charlottetown? Ludzie z małych miasteczek doprowadzają 
mnie do furii. PrzecieŜ powiedziałem twojej matce, Ŝe odbiorę dziecko jutro, nieprawdaŜ? 
- Skoro tak, to gdzie ono teraz jest? - niecierpliwie domagała się odpowiedzi Margie Purdy. 
Wszyscy w sklepie przenieśli wzrok na pana Simpkina. Nawet pani Lawson przestała na 
chwilę szlochać, by nie uronić ani jednego słowa z tej dziwnej rozmowy. 
Bardzo powoli zaczęło wreszcie docierać do Teodora Simpkina, z jaką nowiną przybyła do 
sklepu panna Purdy. 
- O, przepraszam... - męŜczyzna wolno cedził słowa. - Oddałem dziecko pod opiekę twojej 
matce. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe je zgubiła? 

background image

- Nie, proszę pana. Wiem, gdzie je zostawiłam. Bo, widzi pan, mama była zajęta moim 
młodszym bratem i poprosiła mnie, abym pilnowała niemowlęcia. Bóg świadkiem, Ŝe przez 
cały czas darło się straszliwie. Nic nie było w stanie go uspokoić. W końcu wpadłam na 
pomysł, Ŝe moŜe poczuje się szczęśliwsze na ganku swojego domu, i tam je zaniosłam. 
- Ale przecieŜ na ganku domu państwa Mor- 
10 — Szczęśliwa gwiazda 
145 
risów nie było Ŝadnego dziecka - uciął krótko pan Simpkin i posłał dziewczynie lodowate 
spojrzenie. 
- Cały dzień spędziłem w tym domu, nadzorując załadunek mebli. To absolutnie niemoŜliwe, 
abym nie zauwaŜył dziecka. 
- Sądzi pan, Ŝe jestem niespełna rozumu, panie Simpkin? Osobiście zaniosłam je na tamten 
ganek. 
- Dziewczyna nie była juŜ pewna, czy ten młody człowiek nadal jej się podoba. Kiedy ujrzała 
go po raz pierwszy, wydał jej się czarujący, ale z kaŜdą chwilą coraz bardziej tracił w jej 
oczach. - Nie było mnie moŜe minutę, bo pobiegłam po butelkę. Gdy wróciłam, niemowlę 
zniknęło. Myślałam, Ŝe pan je zabrał. Moja mama teŜ tak sądziła. 
W sklepie zapanowała kompletna cisza. Po oświadczeniu dziewczyny Małgorzacie zrobiło się 
lekko na sercu, chociaŜ* było to uczucie, którego kaŜda matka powinna się raczej wstydzić. 
- Czy dziecko zginęło? - wysapała z wielkim trudem. Pani Potts ze współczuciem poklepała ją 
po ramieniu. Była pewna, Ŝe Małgorzata drŜy o los niemowlęcia. Gdyby wiedziała, jak jest 
naprawdę... 
Tymczasem pan Simpkin zamknął oczy. Poczuł w skroniach przeszywający ból. Dlaczego 
akurat jemu musiało się to wszystko przytrafić? 
- Ty i twoja matka jesteście w błędzie, dziewczyno - prawie juŜ krzyczał. - Nie zabrałem tego 
przeklętego dziecka! 
- Ale ktoś je zabrał - Margie nie dawała za wygraną. - PrzecieŜ zginął cały kosz. 
- Jaki kosz? 
- Ten, w którym było dziecko. 
146 
- Na ganku stał tylko jeden kosz, wypełniony po brzegi starymi szmatami - zauwaŜył 
rzeczowo pan Simpkin. 
- Oprócz szmat - powiedziała coraz bardziej podekscytowanym głosem Margie Purdy - było 
w nim takŜe dziecko! 
Pan Simpkin odwrócił się nagle na pięcie, podbiegł do drzwi i wyskoczył ze sklepu. Za nim 
pognali czym prędzej panna Purdy, posterunkowy Jeffries i Małgorzata. Tymczasem pan 
Lawson odłoŜył na bok szczotkę i szufelkę, podszedł do pieca i opadł cięŜko na krzesło. 
Dotknął lekko ramienia Ŝony, a potem ukrył twarz w dłoniach. 
Ludzie stojący przed sklepem kręcili z niedowierzaniem głowami. Przeszukano juŜ dokładnie 
cały wóz. Centymetr po centymetrze. Pan Simpkin jedną ręką przeczesywał nerwowo swoje 
ufryzowane włosy, a drugą wskazywał na tył wozu. 
- Dokładnie w tym miejscu stał kosz. Widziałem go! - Skulił ramiona i cicho jęknął. - Nie, to 
nie mogło się przecieŜ zdarzyć... 
Małgorzata nie była juŜ w stanie dłuŜej milczeć. Zrobiła groźną minę i ruszyła naprzód. Jej 
wielki czarny kapelusz, z wstąŜkami i piórami kołyszącymi się na wietrze, jakoś zupełnie nie 
pasował do upaćkanej jajkiem twarzy. 
- Panie Simpkin - oznajmiła dumnym, podniesionym głosem - jeśli dziecku stanie się coś 
złego, osobiście dopilnuję, aby juŜ nigdy nie przybył pan w sprawach słuŜbowych na wyspę. 
Nie potrzeba nam takich prawników. 
147 

background image

- Na ganku §tał tylko jeden kosz, wypełniony po brzegi starymi szmatami - zauwaŜył 
rzeczowo pan Simpkin. 
- Oprócz szmat - powiedziała coraz bardziej podekscytowanym głosem Margie Purdy - było 
w nim takŜe dziecko! 
Pan Simpkin odwrócił się nagle na pięcie, podbiegł do drzwi i wyskoczył ze sklepu. Za nim 
pognali czym prędzej panna Purdy, posterunkowy Jeffries i Małgorzata. Tymczasem pan 
Lawson odłoŜył na bok szczotkę i szufelkę, podszedł do pieca i opadł cięŜko na krzesło. 
Dotknął lekko ramienia Ŝony, a potem ukrył twarz w dłoniach. 
Ludzie stojący przed sklepem kręcili z niedowierzaniem głowami. Przeszukano juŜ dokładnie 
cały wóz. Centymetr po centymetrze. Pan Simpkin jedną ręką przeczesywał nerwowo swoje 
ufryzowane włosy, a drugą wskazywał na tył wozu. 
- Dokładnie w tym miejscu stał kosz. Widziałem go! - Skulił ramiona i cicho jęknął. - Nie, to 
nie mogło się przecieŜ zdarzyć... 
Małgorzata nie była juŜ w stanie dłuŜej milczeć. Zrobiła groźną minę i ruszyła naprzód. Jej 
wielki czarny kapelusz, z wstąŜkami i piórami kołyszącymi się na wietrze, jakoś zupełnie nie 
pasował do upaćkanej jajkiem twarzy. 
- Panie Simpkin - oznajmiła dumnym, podniesionym głosem - jeśli dziecku stanie się coś 
złego, osobiście dopilnuję, aby juŜ nigdy nie przybył pan w sprawach słuŜbowych na wyspę. 
Nie potrzeba nam takich prawników. 
147 
Rozdział jedenasty 
Sara siedziała na sianie, kołysała dziecko i miękkim jedwabistym głosem nuciła mu piosenkę. 
Przez okienko wpadało coraz mniej słońca i na dworze zrobiło się chłodniej. Gdy niemowlę 
uspokoiło się juŜ zupełnie i zaczęło leciutko mruŜyć oczy, Sara prawie bezszelestnie 
podniosła się z miejsca i delikatnie ułoŜyła je w koszu. Ale nie zdąŜyła nawet otulić go 
kołderką, kiedy znów wydarło się wniebogłosy. Szybko wzięła chłopca na ręce. Wolała nawet 
nie myśleć, co by się stało, gdyby nagle do stodoły wszedł wujek Alek i odkrył całą prawdę. 
Sara przytuliła dziecko, a ono, uspokoiwszy się juŜ nieco, zagruchało pieszczotliwie. 
Mogłaby przysiąc, Ŝe na jej widok chłopczyk uśmiechnął się lekko i uradowana tym faktem 
usiadła z powrotem z dzieckiem na sianie. Gdy usłyszała, Ŝe ktoś wspina się po drabinie, 
serce skoczyło jej do gardła. Wstrzymała oddech... Uspokoiła się dopiero wówczas, gdy 
zobaczyła czubek głowy Felicji. 
- To ja - powiedziała Felicja. Jeszcze teraz na twarzy Sary malował się strach. 
Niemowlę zakwiliło cicho i Sara zaczęła je kołysać. Cieszyła się, Ŝe tak doskonale radzi sobie 
z małym dzieckiem. PrzecieŜ opiekuje się nim dopiero od kilku godzin. 
- Spójrz - powiedziała do Felicji dumna jak paw - prawie juŜ je uśpiłam. CzyŜ to maleństwo 
nie jest cudowne? 
Ale Felicja miała głowę zaprzątniętą czymś zu- 
148 
pełnie innym. Odchyliła połę fartuszka i wysypała na siano cenną zdobycz, wszystko, co 
udało jej się wykraść z domu. 
- Przyniosłam kocyk, pieluszki i trochę mleka. Znalazłam teŜ starą butelkę po occie i 
smoczek. 
Na słowa „butelka po occie" Sara Ŝachnęła się z niesmakiem. 
- Spokojnie, nie rób takiej miny. Umyłam ją kilka razy. No, daj mi dziecko. 
Dziewczynka niechętnie oddała chłopca. Felicja rozsiadła się wygodnie i jak stara 
doświadczona niańka wetknęła dziecku butelkę do ust. Piło łapczywie dłuŜszą chwilę. Sara 
przyglądała się tej scenie z zachwytem, ale na twarzy Felicji znów pojawił się wyraz 
zwątpienia. 
- Naprawdę sądzisz, Ŝe postępujemy słusznie? MoŜe powinnyśmy oddać dziecko temu panu. 

background image

- Rusz głową, Felicjo King! Jeśli je oddamy, wpadnie w łapy Małgorzaty Linde. Czy nie masz 
za grosz wyobraźni? Dla tego maleństwa byłoby to gorsze od śmierci! 
- Mam nadzieję - powiedziała Felicja - Ŝe przemyślałaś swój plan. PrzecieŜ nie moŜemy tak 
po prostu zapukać do drzwi i oznajmić: „Dzień dobry, Malcolmie. Oto dziecko dla ciebie". 
Rzeczywiście, Felicja miała rację. Trzeba wymyślić coś mądrego. Plan musi się powieść. 
Dziecko najadło się do syta, gaworzyło i mruczało z zadowoleniem, a Sara myślała. Nagle 
wpadł jej do głowy znakomity pomysł. 
- JuŜ wiem, Felicjo! Zwabisz jakoś Abigail i Malcolma nad morze, a ja włoŜę dziecko do 
koszyka 
149 
i puszczę go na wodę. Znajdą je wkrótce, tak jak niegdyś znaleziono w sitowiu małego 
MojŜesza. Felicja spojrzała na Sarę spłoszonym wzrokiem. 
- Zwariowałaś? PrzecieŜ ono moŜe się utopić! Dziecko patrzyło na dziewczynki ogromnymi 
niebieskimi oczami. CzyŜby i ono przeraziło się pomysłu Sary? 
Sara skrzywiła się i spuściła nos na kwintę. Co racja, to racja. Ten plan był zbyt 
niebezpieczny. Ale za to jaki romantyczny! 
- I jeszcze jedno - ciągnęła Felicja. - ZbliŜa się noc, więc nie mamy duŜo czasu. Tu, w 
stodole, robi się coraz zimniej. - Jakby na potwierdzenie tych słów wiatr zawył w szczelinach 
desek i dziewczynki zadygotały leciutko. 
Włosy Sary wciąŜ jeszcze błyszczały od słonecznego Ŝaru, jaki lał się przez cały dzień z 
nieba. 
- A gdybyśmy po prostu zostawiły dziecko na wycieraczce? - spytała z błyskiem w oku. 
Felicja przygryzła lekko wargę. 
- Pod osłoną nocy - dodała po chwili z entuzjazmem. 
- I z karteczką! - zakończyła Sara triumfalnym głosem. Dziewczynki uśmiechnęły się 
konspiracyjnie i uścisnęły sobie dłonie. 
Rozdział dwunasty 
Abigail zagłębiła się w swym ulubionym fotelu i zaczęła wyszywać. Lampa świeciła jasno, a 
na kominku migotał ogień. Przyjemnie było w domu. Abigail westchnęła leciutko i z 
zadowoleniem ro- 
150 
zejrzała się po pokoju. Poradziła sobie wreszcie z bałaganem. Teraz wszystko stało na swoim 
miejscu. 
Języki ognia rzucały na ścianę cienie, które kołysały się wolno w dziwnym tańcu, w oknach 
gwizdał cicho wiatr. Ale Abigail wciąŜ czuła w sercu smutek. Gdyby moŜna było cofnąć czas, 
gdyby te gorzkie słowa nigdy nie padły z ust Malcolma... 
Nagle w saloniku zjawił się Malcolm. Miał niewyraźną minę. Obrzucił pokój badawczym 
spojrzeniem i po chwili milczenia oznajmił: 
- Muszę odetchnąć świeŜym powietrzem. - Czekał przez moment na jakąś reakcję, ale gdy 
Abigail milczała uparcie, zapytał: - Masz ochotę na spacer? 
- Nie, dziękuję - odpowiedziała, nie odrywając wzroku od swej robótki. 
Malcolm patrzył na nią, przechylając lekko głowę. W złotym blasku, bijącym od ognia, 
Abigail wyglądała prześlicznie. Pragnął do niej podejść, czule przygarnąć do siebie i obsypać 
pocałunkami jej usta, ale... wziął tylko głęboki oddech, wzruszył ramionami i wyszedł z 
pokoju. 
Gdy znalazł się juŜ w holu, zdjął z wieszaka grubą wełnianą kamizelę, odwrócił się i rzucił 
jeszcze jedno spojrzenie na Abigail. Jego Ŝona siedziała w fotelu i wciąŜ wyszywała. 
Sosny otaczające ciasnym kołem dom Abigail i Malcolma kołysały się lekko na wietrze. 
Ś

wiatła z okien kładły się na ziemi wąską jasną smugą, którą juŜ z daleka dostrzegły w 

ciemnościach Sara 

background image

151 
i Felicja, wędrujące z ogromnym koszem przez gęste krzaki. Widziały, Ŝe w saloniku pali się 
lampa, a przed domem stoi powóz Malcolma. Z zadowoleniem skinęły do siebie głowami i 
uśmiechnęły się chytrze. 
Wszystko szło zgodnie z planem. 
Skradały się ostroŜnie między rzędami róŜ. Nagle w oknie zarysował się cień postaci 
Malcolma. Serca zamarły im w piersiach. Dziewczynki uskoczyły lekko w bok i przytuliły się 
do niskiego białego płotu. Ledwie zdąŜyły zniknąć w ciemnościach, gdy drzwi otworzyły się 
szeroko i na ganku stanął Malcolm. Zamierzał właśnie zejść po schodach i udać się na 
samotną wędrówkę po uśpionym miasteczku, ale przystanął usłyszawszy z daleka ciche 
wołanie Abigail. 
Niewiele myśląc odwrócił się i pognał do domu. 
Felicja i Sara odetchnęły głęboko. Zaraz znów wpadły jednak w popłoch, gdyŜ kocyk w 
koszu poruszył się lekko, chłopczyk otworzył oczy i zaczął płakać. Na dziewczynki padł 
blady strach. 
W jednej chwili cały plan mógł lec w gruzach. 
Malcolm wszedł do pokoju. Abigail odłoŜyła swoją robótkę i stała nieruchomo. Jedynie 
głębokie, błękitne oczy zdradzały jej prawdziwe uczucia. 
- MoŜe jednak pójdę z tobą - powiedziała niezdecydowanie. 
Twarz Malcolma rozjaśniła się. 
- Wspaniale. Tylko ubierz się ciepło. Dzisiejszy wieczór jest bardzo chłodny. 
752 
- Wezmę z kuchni szal. - Ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po twarzy Abigail. 
Malcolm stał na środku holu i czekał na Abigail, gdy nagle usłyszał za drzwiami jakiś dziwny 
dźwięk. Z początku myślał, Ŝe to gwiŜdŜe w gałęziach wiatr, ale z kaŜdą chwilą nabierał 
coraz większego przekonania, Ŝe jednak się myli. Przez wiele lat sypiał na Jukonie pod gołym 
niebem w środku lasu i nauczył się być ostroŜny. Kiedy dźwięk ów znów się powtórzył, 
Malcolm ruszył w kierunku drzwi. Marszcząc czoło wyjrzał przez okno. 
- A to co takiego? - wykrzyknął i wyskoczył na dwór. 
Patrzył chwilę z niedowierzaniem na kosz, potem przeniósł wzrok w ciemność i zawołał: 
- Hej! Czy jest tam kto? Proszę podejść bliŜej! Wokół panowała głucha cisza. Malcolm 
pokręcił 
głową. „MoŜe to jakieś przywidzenie?" - pomyślał. Zrobił parę kroków do przodu, pochylił 
się nad koszem i... zamarł. Minęło dobrych kilka sekund, zanim dotarło do jego świadomości, 
Ŝ

e patrzy właśnie na piękne, róŜowiutkie, niebieskookie niemowlę. Ładniejsze dziecko trudno 

byłoby sobie nawet wyobrazić. 
Niemowlę poruszyło się, zmarszczyło buzię i zaniosło się płaczem, a Malcolma ogarnęło 
dziwne uczucie, jakiego nie doznał jeszcze nigdy w Ŝyciu. Wtem otworzyły się drzwi i stanęła 
w nich Abigail. 
- Malcolmie, to przecieŜ... to przecieŜ jest dziecko - wyszeptała z wielkim trudem. 
153 
- Tak. To jest dziecko - odezwał się trzeźwo Malcolm. Nie namyślając się długo, dźwignął 
kosz i zaniósł go ostroŜnie do domu. Abigail stała jeszcze przez moment na dworze, 
niepewnie rozglądając się dookoła, a potem, zebrawszy siły, ruszyła za męŜem. Tymczasem 
w gęstych zaroślach, pod osłoną nocy, dwie niewinne duszyczki ściskały się serdecznie. Ich 
plan się powiódł. 
Rozdział trzynasty 
Abigail zdecydowanym krokiem udała się do saloniku. Wiedziała, Ŝe musi stawić czoło tej 
niecodziennej sytuacji. 

background image

- Ale skąd... Dlaczego?... Och, Malcolmie... - Zatrzymała się, bo nagle, przeleciała jej przez 
głowę straszliwa myśl. - Chyba nie masz z tym nic wspólnego, proszę, powiedz... - Patrzyła 
na męŜa z trwogą i nadzieją. 
- Abby, przysięgam! Nie mam pojęcia, skąd się wzięło to dziecko - powiedział Malcolm i 
ostroŜnie postawił kosz na kanapie. 
Abigail z ulgą przymknęła powieki. Zaraz jednak, uświadomiwszy sobie powagę całego tego 
zdarzenia, otworzyła szeroko oczy i krzyknęła niemal w panice: 
- I co teraz zrobimy! - Chyba przestraszyła dziecko, bo rozdarło się nagle okropnie, aŜ 
podskoczyła do góry. 
- No cóŜ, wydaje mi się, Ŝe przede wszystkim 
154 
powinniśmy wyciągnąć je z koszyka. Wygląda na to, Ŝe nie czuje się w nim zbyt dobrze - 
powiedział Malcolm najłagodniej jak potrafił i odchylił kocyk. 
Niemowlę wierzgało nóŜkami i wydzierało się na całe gardło, ale gdy tylko znalazło się w 
ciepłych ramionach Malcolma, przestało płakać. Dopiero po chwili męŜczyzna zauwaŜył w 
koszyku jakąś kartkę, wetkniętą pomiędzy stare koce. Objął mocniej chłopca, pochylił się 
nisko i sięgnął po nią ostroŜnie. 
- A to co? Abigail, potrzymaj dziecko.- poprosił, próbując wręczyć Ŝonie niemowlę. 
Abigail cofnęła się parę kroków, przeraŜona myślą, Ŝe miałaby wziąć na ręce takie małe 
dziecko. 
- Nie mogę, Malcolmie - szepnęła. - PrzecieŜ wiesz, Ŝe dzieci mnie nie lubią. - Patrzyła na 
maleństwo osłupiała, gdy nagle cały salonik wypełnił straszliwy wrzask. Abigail posłała 
Malcolmowi błagalne spojrzenie. 
- Weź ode mnie dziecko - powiedział Malcolm stanowczo i niemal wepchnął chłopca w jej 
ramiona. 
Trzymała go niezgrabnie, daleko od siebie, jakby był. porcelanową lalką, która w kaŜdej 
chwili moŜe rozpaść się na kawałki. Zadziwiające, ale dziecko przestało płakać i zaczęło 
przyglądać się Abigail z wielką uwagą. 
Malcolm powoli rozkładał kartkę. Ktoś nagryzmolił na .niej parę zdań. Pismo było 
niewyraźne, a litery zdecydowanie koślawe. 
Jestem małym chłopcem, sierotą - czytał wolno Malcolm. - Moim przeznaczeniem jest śmierć 
w sierocińcu albo, co byłoby jeszcze gorsze, Ŝycie wśród ludzi, którzy mnie nie kochają. 
Proszę, nie odtrącajcie mnie. Chciałbym u was zostać. Proszę... 
Malcolm z trudem oderwał wzrok od kartki. 
- Co mamy teraz zrobić? - spytał. Głos drŜał mu lekko, a z twarzy biło przeraŜenie. Był 
poruszony losem dziecka i nie potrafił tego ukryć. 
Abigail spojrzała na Malcolma. Taką samą minę miał wówczas, gdy pokazywał jej kołyskę. 
- Nie rozczulaj się tak, Malcolmie. To dziecko nie spadło przecieŜ z nieba. Ktoś musi o nim 
coś wiedzieć. Lepiej zameldujmy o wszystkim Ab-nerowi. 
- Chyba masz rację... - Malcolm odwrócił wzrok. - Ale jest za późno, by chodzić gdzieś teraz 
z takim małym dzieckiem. 
Chłopczyk znów zaczął płakać, wiercąc się w objęciach Abigail. 
- Czy mógłbyś go ode mnie zabrać? - poprosiła. - Boję się, Ŝe zaraz go upuszczę. 
- Daj mi tę kruszynkę - odezwał się pieszczotliwie Malcolm i wyciągnął przed siebie ramiona. 
Zaczął delikatnie podrzucać dziecko w górę i w dół, a widząc na jego twarzyczce uśmiech 
dodał: - Musisz przyznać, kochanie, Ŝe to bardzo przystojny kawaler, nieprawdaŜ? 
Malcolm patrzył na dziecko z nieukrywanym zachwytem, a w sercu Abigail rosło 
przeraŜenie. 
I56 
Rozdział czternasty 

background image

Właśnie w chwili, gdy Sara i Felicja dotarły do farmy Kingów, księŜyc schował się za 
chmurami, które wolno sunęły po niebie. Chłodny wiatr rozwiewał szeleszczące na ziemi 
jesienne liście. Niektóre zatrzymały się na drewnianej kratce okalającej altankę, gdzie nagie 
poskręcane wąsy klematisa wciąŜ jeszcze uparcie czepiały się gładkich desek. 
- Boję się, Saro - szepnęła drŜącym głosem Felicja. Stała przy kuchennych drzwiach, przez 
które zamierzała za chwilę wśliznąć się do domu. 
- Czego tu się bać? - powiedziała Sara z powaŜną miną, wyraźnie próbując dodać sobie 
animuszu. 
- A jeśli zaaresztują nas za porwanie dziecka? Sara wciągnęła głęboko powietrze. 
- Nie zrobią tego. Wszystko nam wybaczą, kiedy zorientują się, Ŝe dziecko jest szczęśliwe w 
domu Abigail i Malcolma. 
- Mam nadzieję - rzekła Felicja i westchnęła. 
- Lepiej juŜ pójdę. - Sara nie miała szczególnej ochoty przedłuŜać tej rozmowy. Felicja wciąŜ 
mówiła o tym samym, więc i Sarę zaczęła dręczyć niepewność. Niedawne podniecenie i 
radość wygasły juŜ w jej sercu. Teraz czuła nieznośny niepokój. Pomachała Felicji na 
poŜegnanie i odeszła szybkim krokiem. Felicja cichutko zamknęła za sobą drzwi. 
Unoszone wiatrem liście plątały się między stopami dziewczynki, kiedy biegła co tchu w 
stronę RóŜanego Dworku. Gorąco pragnęła, aby ciocia Hetty i ciocia Oliwia juŜ smacznie 
spały. 
'57 
¦ 
Bez wątpienia postąpiła słusznie, przekonywała samą siebie. Razem z Felicją uchroniła to 
biedne dziecko od wielkiego cierpienia. Wiatr smagał ją po twarzy, a ona uśmiechała się, 
wspominając minę Malcolma, gdy pochylał się nad niemowlęciem. Nawet z kryjówki w 
gęstych zaroślach było widać, Ŝe jest wzruszony. Próbowała wyobrazić sobie, co działo się 
potem w jego domu, i z radości zaczęła aŜ podskakiwać do góry. 
„Tej nocy Abigail i Malcolm są najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi" - myślała z satysfakcją. 
Rozdział piętnasty 
Gdyby Sara mogła się przemienić w ćmę i usiąść teraz na ścianie w saloniku Abigail, 
przekonałaby się, Ŝe jej naiwna mrzonka nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. 
Dziecko wierzgało nóŜkami, płakało i wierciło się w ramionach Abigail, która nerwowo 
chodziła tam i z powrotem po pokoju. Była u kresu wytrzymałości. JuŜ od godziny niemowlę 
darło się na całe gardło, a ona spoglądała bezradnie wokół. Nie wiedziała, co robić. Jak utulić 
to nieszczęśliwe, płaczące dziecko? Czuła, Ŝe za chwilę odpadną jej ręce. Chłopiec nie był 
wątły, to wiedziała na pewno. 
Usiadła na kanapie, połoŜyła dziecko obok siebie i rozprostowała zdrętwiałe ramiona. 
Zastanawiała się, którą poduszkę moŜe poświęcić na barierkę. Chciała połoŜyć ją na brzegu 
kanapy, by niemowlę nie spadło na podłogę. Jej wybór padł na duŜą 
l58 
starą poduchę, prezent od stryjecznej babki Pris-cilli. JuŜ dawno miała zamiar zmienić 
pokrycie na bardziej gustowne. 
Gdy ruszyła po poduszkę przez pokój, kątem oka zauwaŜyła, Ŝe dziecko turla się 
niebezpiecznie ku krawędzi prawie półmetrowej przepaści. Dech zaparło jej w piersiach. 
Rzuciła się z powrotem w stronę kanapy, zawadzając nogą o stolik. Zupełnie zapomniała, Ŝe 
przesunęła go niedawno w nowe miejsce. 
W ostatniej chwili udało jej się złapać dziecko, tuŜ nad samą podłogą. Niezdarnie zaczęła 
kołysać je w ramionach, potem usiadła. Serce waliło jej jak młotem. Wtem zerwała się z 
miejsca. Poczuła, Ŝe kanapa jest cała mokra; mokra była równieŜ jej spódnica. 
Abigail jęknęła głucho i z dzieckiem na ręku ruszyła do kuchni. Zastała tam straszliwy 
bałagan. Rozejrzała się dookoła z niesmakiem. Nad piecem zawieszony był niechlujnie 

background image

dziecięcy kocyk, a naczynia wciąŜ suszyły się na kuchennym blacie. Malcolm miał włoŜyć je 
do kredensu, kiedy Abigail wyszywała w saloniku, ale widocznie postanowił najpierw wybrać 
się na spacer. 
Podeszła do zlewu. Przez chwilę szukała wzrokiem ściereczki, którą zamierzała wytrzeć 
kanapę. Znalazła ją wkrótce; pływała w misce z pomyjami. Tyle razy Abigail powtarzała 
Malcolmowi, Ŝe gdy skończy zmywanie, powinien od razu wyŜąć ście-reczkę i powiesić ją 
nad kranem. Dlaczego ciągle o tym zapomina? Stała przez moment z cieknącą ścierką w dłoni 
i wzywała w duchu na pomoc 
159 
Pana Boga. Jak ma teraz wykręcić ścierkę, trzymając w objęciach to szamoczące się, 
rozkrzyczane dziecko? Próbowała przełoŜyć je sobie przez ramię, przytrzymując głową i 
łokciem, ale niemowlęciu wyraźnie nie spodobała się ta pozycja. Wydarło się jak oparzone i 
zirytowana Abigail z powrotem wrzuciła ściereczkę do brudnej wody. 
- Malcolmie MacEwanie! - krzyknęła. - Gdzie jesteś? Obiecałeś, Ŝe mi pomoŜesz! 
Malcolm stanął w drzwiach kuchni z białą wiklinową kołyską w rękach. 
- Co się stało, Abby? - spytał pogodnym głosem. Abigail spojrzała na kołyskę, potem na 
Malcolma. Trzymała dziecko sztywno w ramionach. WciąŜ wyrywało się i płakało. - 
Szczęśliwy los zrządził, Ŝe poszedłem dzisiaj na tę aukcję, nie sądzisz? - dodał, a na jego 
urodziwej twarzy zagościł na chwilę gorzki uśmiech. 
- Trzeba mieć do ciebie anielską cierpliwość, Malcolmie. Gdybym nie była przekonana o 
twojej uczciwości, sądziłabym, Ŝe maczałeś w tym wszystkim palce. - Abigail uśmiechnęła 
się leciutko. W oczach Malcolma równieŜ pojawiła się radość. Lecz nagle dziecko zawyło 
przeraźliwie i przyjemny nastrój prysł. - Pierwszy raz w Ŝyciu czuję się taka bezradna - 
jęknęła. - Myślisz, Ŝe on jest głodny? 
- NiemoŜliwe - powiedział Malcolm. - W ogóle nie chciał jeść. Przygotowałem dla niego 
owsiankę. 
Abigail zdębiała. 
- Owsiankę?! Nic dziwnego, Ŝe to biedne ma- 
160 
leństwo tak płacze! - Nawet Abigail wiedziała, Ŝe takiego małego dziecka nie karmi się 
owsianką. 
- Pozwól, Ŝe go potrzymam. - Malcolm wyciągnął ramiona. - Chyba za mocno go ściskasz. 
Ale Abigail odsunęła się od męŜa i rzekła ostro: 
- Wcale go nie ściskam! Czuje się u mnie bardzo dobrze. - Za chwilę zmieniła jednak zdanie i 
z ulgą wręczyła dziecko Malcolmowi, bo chłopczyk zaczął wiercić się i płakać jeszcze 
głośniej niŜ do tej pory. - Musi mu coś dolegać - stwierdziła z niepokojem, dotykając twarzy, 
rączek i nóŜek niemowlęcia. - Zobacz, jaki jest gorący. 
- Oczywiście, Ŝe jest gorący. Przez ostatnią godziną wiele przeŜył. 
- Daj spokój. Mówię powaŜnie - upierała się przy swoim Abigail. - Spójrz, ma wypieki. 
- Nie denerwuj się tak, Abby. Ma wypieki od płaczu. - Nagle na koszuli Malcolma pojawiła 
się ogromna wilgotna plama. - A płacze, bo ma mokro. Mogłabyś przynieść pieluszkę? 
- Malcolmie! Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie przewijałam dziecka... 
Abigail stała nieruchomo jak posąg. 
Rozdział szesnasty 
Wiatr wciąŜ wył w gałęziach wysokich sosen chwiejących się nad cichym, śpiącym domem. 
Płatki ostatnich w tym roku kwiatków miniaturowej róŜy spadały na ścieŜkę i ginęły wśród 
klonowych i dębowych liści. 
U — Szczęśliwa gwiazda 
161 

background image

Stary zegar w saloniku wybił trzecią w nocy. W sypialni na górze Malcolm spał juŜ twardo, a 
Abigail zamykała wreszcie oczy. W rogu pokoju stała mała biała kołyska, oświetlona 
księŜycowym blaskiem. Sprawiała wraŜenie, jakby tkwiła tam zawsze. W pewnej chwili 
zakołysała się lekko i powietrze przeszył głośny płacz. 
Abigail poderwała się gwałtownie, jakby była kukiełką, którą lalkarz pociągnął mocno za 
niewidzialne sznurki. Serce podeszło jej do gardła. Skoczyła na równe nogi i chwiejnym 
krokiem, potykając się o meble, ruszyła do kołyski. Szła na bosaka; podłoga wydawała jej się 
zimna jak lód. 
Bez zastanowienia chwyciła dziecko. 
- Och, znowu płaczesz - szepnęła, tuląc je do piersi.-Właśnie połoŜyłam się spać. - Przez 
chwilę szukała po omacku butelki z mlekiem. Znalazła ją i usiadła w fotelu tuŜ obok kołyski, 
dziecko połoŜyła sobie na kolanach. Mogłaby przysiąc, Ŝe uśmiech rozjaśnił jego twarzyczkę. 
Wpatrywała się w niemowlę osłupiała. Sama teŜ chyba uśmiechnęła się leciutko, choć trudno 
jej było w to uwierzyć. - Cii, juŜ dobrze, juŜ dobrze... - mówiła pieszczotliwie. Zadziwiająco 
pewnym ruchem włoŜyła dziecku butelkę do ust. - Zostałeś sam na świecie? Nie martw się. 
Jesteśmy z tobą. Nie będziesz juŜ dłuŜej samotny. 
Niemowlę ssało łapczywie, nie spuszczając z Abigail swych ogromnych niebieskich oczu. 
Malcolm równieŜ się obudził i przyglądał się 
762 
teraz z zachwytem tej słodkiej scenie. Nie mógł się napatrzeć na piękne włosy swojej Ŝony, 
opadające miękko na ramiona, gdy pochylała się nad dzieckiem i coś czule szeptała. 
Dziecko usnęło i Abigail bardzo ostroŜnie ułoŜyła je z powrotem w kołysce. Podeszła na 
palcach do łóŜka. Wyglądało na to, Ŝe jest z siebie dumna. Malcolm przyglądał się jej z 
uwagą, spostrzegła to, więc wśliznęła się szybko pod kołdrę i przytuliła się do jego ciepłego 
ramienia. Lecz ledwie zdąŜyła połoŜyć głowę na poduszce, dziecko znów zaczęło płakać. 
Wydała z siebie jęk zawodu i usiadła. Malcolm delikatnie dotknął jej dłoni. 
- W porządku, Abby. Pozwól, Ŝe ja się nim zajmę - powiedział. 
- Jak radzić sobie z takim maleństwem? - Abigail czuła, Ŝe się za chwilę rozpłacze. Patrzyła 
przez łzy na Malcolma, który zbliŜył się juŜ do kołyski. - Nie zmruŜyłam nawet oka. Nie 
wiem, co robić. Przed chwilą był spokojny, usnął nawet. Skąd wiedział, Ŝe się oddaliłam? 
Malcolm wziął na ręce kwilące dziecko. 
- Wiesz, z nim jest zupełnie tak samo jak ze szczeniakiem, którego miałem na Jukonie - 
mówił miękkim głosem i rytmicznie klepał dziecko po plecach. - Za wcześnie oddzielono go 
od matki i przez trzy tygodnie piszczał po nocach. Wracaj do łóŜka, Abby. Zaraz go uspokoję. 
Abigail otuliła się kołdrą po same uszy, wciąŜ jednak dygotała z zimna i wdzięcznymi 
oczyma przyglądała się męŜowi. Malcolm kołysał dziecko 
163 
teraz z zachwytem tej słodkiej scenie. Nie mógł się napatrzeć na piękne włosy swojej Ŝony, 
opadające miękko na ramiona, gdy pochylała się nad dzieckiem i coś czule szeptała. 
Dziecko usnęło i Abigail bardzo ostroŜnie ułoŜyła je z powrotem w kołysce. Podeszła na 
palcach do łóŜka. Wyglądało na to, Ŝe jest z siebie dumna. Malcolm przyglądał się jej z 
uwagą, spostrzegła to, więc wśliznęła się szybko pod kołdrę i przytuliła się do jego ciepłego 
ramienia. Lecz ledwie zdąŜyła połoŜyć głowę na poduszce, dziecko znów zaczęło płakać. 
Wydała z siebie jęk zawodu i usiadła. Malcolm delikatnie dotknął jej dłoni. 
- W porządku, Abby. Pozwól, Ŝe ja się nim zajmę - powiedział. 
- Jak radzić sobie z takim maleństwem? - Abigail czuła, Ŝe się za chwilę rozpłacze. Patrzyła 
przez łzy na Malcolma, który zbliŜył się juŜ do kołyski. - Nie zmruŜyłam nawet oka. Nie 
wiem, co robić. Przed chwilą był spokojny, usnął nawet. Skąd wiedział, Ŝe się oddaliłam? 
Malcolm wziął na ręce kwilące dziecko. 

background image

- Wiesz, z nim jest zupełnie tak samo jak ze szczeniakiem, którego miałem na Jukonie - 
mówił miękkim głosem i rytmicznie klepał dziecko po plecach. - Za wcześnie oddzielono go 
od matki i przez trzy tygodnie piszczał po nocach. Wracaj do łóŜka, Abby. Zaraz go uspokoję. 
Abigail otuliła się kołdrą po same uszy, wciąŜ jednak dygotała z zimna i wdzięcznymi 
oczyma przyglądała się męŜowi. Malcolm kołysał dziecko 
I63 
w górę i w dół, zataczając nim w powietrzu wielce osobliwe kółka. 
- Co ty wyrabiasz, Malcolmie? 
- Przepłukuję złotonośny piasek. Wydaje mi się, Ŝe ten malec bardzo to lubi. 
Chyba rzeczywiście tak było, bo nagle stał się cud. Dziecko przestało płakać, przymknęło 
powieki i pogrąŜyło się w spokojnym głębokim śnie. Malcolm usiadł cicho w fotelu. Z 
czułością przyglądał się śpiącemu maleństwu. 
Słońce wznosiło się nad powierzchnią morza, na wodzie tańczyły róŜowe i fioletowe smugi. 
Fale delikatnie uderzały o brzeg. Wiatr ucichł juŜ zupełnie, ale powietrze było przejmująco 
chłodne - nieomylny znak, Ŝe nadchodzi zima. 
Przez okienko we frontowych drzwiach wpadały do domu jasne promienie słońca i muskały 
wy-krochmalone firaneczki. 
Abigail schodziła właśnie ze schodów. Nogi plątały jej się w długiej białej flanelowej koszuli 
nocnej, ziewała i przecierała oczy. 
- Malcolmie - zawołała cicho, zastanawiając się, gdzie mógł podziać się jej mąŜ. Dziecka 
równieŜ nie było w kołysce. 
Delikatnie otworzyła drzwi saloniku i zajrzała do środka. Na bujanym fotelu siedział 
Malcolm. PogrąŜony był w błogim śnie. Obejmował rękami dziecko. Schowane pod koszulą, 
przytulało się do jego szerokiej piersi i smacznie spało. 
Abigail stała bez ruchu, oczy miała pełne łez. 
164 
Rozdział siedemnasty 
Był piękny jesienny dzień, bez jednej chmurki na niebie. Słońce grzało mocno, tak jak w 
letnie popołudnie, i dziewczynki, gdy tylko wybiegły z domu, zrzuciły z siebie ciepłe 
płaszcze, wbrew przestrogom troskliwych opiekunów, nie obawiając się bólu gardła i grypy. 
Felicja i Sara pędziły przez pole. Z daleka widać było tylko ich głowy tańczące nad wysoką, 
złotą trawą. Minęły w biegu rozłoŜyste zielone sosny i wpadły na polankę, gdzie stał dom 
Abigail. Podskakiwały wesoło na ścieŜce ozdobionej róŜyczkami, w sercach nie czuły juŜ 
strachu. Nagle do ich uszu doleciał płacz dziecka. 
- CzyŜ nie brzmi to cudownie? - zachwycała się Sara. Wepchnęła ręce do kieszeni i 
uśmiechnęła się szeroko. - Pamiętaj - szepnęła podnieconym głosem - o niczym nie wiemy. 
Felicja kiwnęła tylko głową. Nie była taka jak zwykle - śmiała, pewna siebie, gotowa do 
walki. 
Sara zapukała do drzwi. Patrzyła na Felicję, przygryzała wargę i czekała... W jej oczach 
pojawiły się figlarne iskierki. Dziewczynkom wydawało się, Ŝe stoją na ganku całą 
wieczność. Wreszcie ujrzały za firankami jakiś cień i usłyszały skrzypnięcie obracającej się 
gałki. 
Drzwi otworzyły się szeroko i stanęła w nich Abigail, lecz jakŜe inna, jak bardzo niepodobna 
do siebie. Miała włosy w nieładzie, spięte jedynie kilkoma szpilkami, złote kosmyki 
niesfornie opadały jej na czoło. Na samym środku białej bluzki 
i65 
widniała plama niejasnego pochodzenia. Ale najbardziej zdumiewające były oczy Abigail. 
Zwykle bystre i pełne Ŝycia - zmatowiały jakoś, przygasły. Pod dolnymi powiekami pojawiły 
się ogromne cienie. Te oczy wyglądały tak, jakby błagały o sen. 
Dziewczynki wpatrywały się w Abigail jak zaczarowane. 

background image

- Och - odezwała się wreszcie, próbując wygrzebać z pamięci ich imiona. - Felicja i Sara, 
nieprawdaŜ? Jak miło was widzieć! - Choć wydawać by się mogło, Ŝe jest inaczej, Abigail 
naprawdę ucieszyła się na ich widok. Uśmiechnęła się i dodała: - Wejdźcie, proszę. 
Spojrzały na siebie, potem weszły do środka, zapominając z wraŜenia wytrzeć nogi. 
Najdziwniejsze, wręcz niepojęte, było jednak to, Ŝe Abigail nie zwróciła na ten szczegół 
uwagi. 
Dziewczynki niecierpliwie rozglądały się dookoła. WytęŜały wzrok, wyciągały szyje, 
próbowały zajrzeć do saloniku. Czekały, aŜ Abigail pozwoli im zdjąć płaszcze, ale ona stała 
po drugiej stronie holu i patrzyła na nie nieobecnym wzrokiem. Sara wzięła więc inicjatywę w 
swoje ręce. Zdjęła pośpiesznie płaszcz i zawiesiła go starannie na drewnianym kołku przy 
drzwiach. Felicja zrobiła to samo. 
- Nie mogłyśmy się juŜ doczekać spotkania z ciocią. Jak tam podróŜ? - spytała przytomnie 
Sara. 
Felicja kiwnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. 
166 
- PodróŜ? - Abigail sprawiała wraŜenie, jakby budziła się z głębokiego snu. - PodróŜ? - 
powtórzyła. - Ach, tak, wspaniała, moje kochane. Tak, podróŜ była udana, dziękuję. - 
Spoglądała roztargnionym wzrokiem na kuchenne drzwi, jakby czekała na najgorsze. No 
właśnie... nagle rozległ się bardzo osobliwy dźwięk. 
Sara spojrzała na Abigail, z wielką wprawą udając niewiniątko. 
- Co to? - spytała, a jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. 
- Dziecko, Saro - odpowiedziała Abigail bezbarwnym głosem. 
- Dziecko? - powtórzyła jak echo Sara i rzuciła Felicji porozumiewawcze spojrzenie. 
Rozdział osiemnasty 
Kuchnia była naprawdę nie do poznania. ŚwieŜo wyprane pieluszki suszyły się nad piecem, 
wisiały niedbale na sznurze przeciągniętym przez haki, które z całą pewnością nie słuŜyły do 
tego celu. Zwykle przytrzymywały nisko nad sufitem szeroką półkę pełną pachnących ziół i 
lśniących blaszanych naczyń. Na piecu w ogromnym kotle pływały butelki, kuchenny blat, 
pełen ściereczek i pieluszek, przypominał stolik do przewijania. 
Sara i Felicja cięŜko usiadły przy stole. Były wstrząśnięte. Inaczej sobie to wszystko 
wyobraŜały. Zupełnie inaczej. 
167 
Tymczasem jedyną szczęśliwą, wypoczętą i zadowoloną z Ŝycia istotą w tym niewielkim 
domu na polance było dziecko. UłoŜyło się wygodnie w ramionach Malcolma i ciekawie 
przyglądało się gościom. 
- Wiem tylko jedno, musimy ustalić, kto je nam podrzucił - mówiła Abigail. - Nie daje mi to 
spokoju. A poza tym wcale nie jestem pewna, czy dziecko jest pod dobrą opieką. Chyba juŜ 
ty, Felicjo, byłabyś dla niego lepszą matką. - Słowa, jedno po drugim, wolno płynęły z ust 
Abigail, nakładały się na siebie, piętrzyły. Z początku obojętne, z kaŜdą chwilą stawały się 
coraz bardziej nerwowe, niespokojne. 
Malcolm pogładził Abigail po ramieniu. 
- PrzecieŜ ty doskonale sobie z nim radzisz, Abby - powiedział łagodnie. 
- Najgorsza jest zawsze pierwsza noc. Wszyscy tak mówią - zauwaŜyła roztropnie Sara i 
zerknęła na ciocię. 
Ale Abigail całkowicie zlekcewaŜyła jej słowa. 
- To było okropne - ciągnęła. - Przez cały czas bałam się, Ŝe zrobię mu krzywdę. Po prostu 
umierałam z przeraŜenia. - Oparła łokcie na stole - nigdy przedtem Abigail nie zachowywała 
się tak nieelegancko - i zakryła rękami twarz. - Ciągle ci powtarzam, Malcolmie, Ŝe 
powinniśmy coś zrobić. Zameldujmy o tym Abnerowi Jeffriesowi. MoŜe on coś wie. 

background image

- Prędzej na równiku spadnie śnieg, niŜ Abner Jeffries dowie się czegoś więcej ode mnie! - 
krzyknął Malcolm. Chłopczykowi zaokrągliły się oczy, 
168 
nie zaczął jednak płakać, na jego buzi pojawił się szeroki słodki uśmiech. 
- Patrzcie, jak on się cudownie śmieje! - zapiszczała Sara. 
- Więc co zrobimy? - nie ustępowała Abigail. 
- A kuku! - wołała Sara do dziecka, chowając się i wysuwając zza ramienia Malcolma. Po 
chwili oderwała się jednak od zabawy i rzuciła obojętnie: - MoŜe następna noc będzie 
spokojniejsza... 
I znów Abigail udała, Ŝe jej nie słyszy. 
- Proszę cię, Malcolmie, zróbmy coś - zajęczała. 
Zniecierpliwiony, zmęczony, poszarzały na twarzy Malcolm spojrzał na Ŝonę. Zrozumiał, Ŝe 
nie moŜe juŜ dłuŜej zwlekać. Podniósł się leniwie z krzesła. 
- Dobrze, idę. To oczywiste, Ŝe trzeba wszystko ustalić - powiedział, próbując nadać swemu 
głosowi stanowczy ton. 
Dziewczynki wymieniły między sobą przeciągłe bolesne spojrzenia. 
- Chodźmy, moje panny. Podrzucę was do domu. 
Wstały i niechętnie zaczęły się szykować do wyjścia. 
Malcolm oddal Abigail dziecko. Wzdrygnęła się leciutko, odsunęła je od siebie, ale chłopczyk 
zaczął po swojemu gaworzyć, gruchać, próbując jak najwygodniej ułoŜyć się w jej ramionach. 
- Brawo, Lucky! - pochwalił go Malcolm. Wi- 
169 
dać było, Ŝe i dziecko, i Abigail poczuli się wreszcie w swoim towarzystwie względnie 
dobrze. 
- Jak ty go nazwałeś? - spytała Abigail. 
- No... wiesz... Lucky. - Malcolm powoli wkładał płaszcz. - Pamiętasz, wspomniałem ci w 
nocy o tym szczeniaku z kopalni. Miał na imię Lucky. 
- Nie waŜ się wołać na to dziecko jak na psa! - oburzyła się Abigail. 
Malcolm stał przez chwilę nieruchomo i patrzył ze zdziwieniem na Ŝonę. Jego prawe ramię 
ugrzęzło gdzieś w połowie rękawa płaszcza, w oczach zagościły drobniutkie iskierki radości... 
Znikły jednak tak szybko, jak się pojawiły, i Malcolm zawołał z powaŜną miną: 
- W drogę, dziewczęta! 
PołoŜył im ręce na ramionach i podprowadził do drzwi. Zanim wyszły, posłały Abigail i 
dziecku ostatnie smutne spojrzenie. 
Gdy odgłos kroków ucichł juŜ zupełnie, w domu usłyszeć moŜna było jedynie tykanie starego 
zegara. Abigail wpatrywała się w małą, kruchą istotkę tulącą się do jej piersi. Chłopczyk 
zasnął. Jego długie jasne rzęsy muskały delikatnie okrągłe róŜowe policzki. 
 
- PrzecieŜ jesteś chłopcem, a nie jakimś szczeniakiem z Jukonu - powiedziała pieszczotliwie, 
okrywając go starannie kocykiem. - Ty teŜ miałeś cięŜką noc, prawda? Pewnie, Ŝe miałeś. - 
Nagle Abigail zadrŜała, podniosła powoli głowę, spojrzała daleko przed siebie. - Dlaczego^ 
na Boga, moje usta szepczą takie czułe słowa! 
J70 
Rozdział dziewiętnasty 
Noc spłynęła miękko na miasteczko. Niebo rozbłysło gwiazdami, gdzieś w oddali zaczęła 
pohukiwać sowa. W RóŜanym Dworku kury spały juŜ na grzędach, chowając łebki w 
ciepłych puszystych piórach skrzydeł. Altanka muskana lekkim chłodnym wiaterkiem 
kołysała się delikatnie, a liście, którym udało się dziś po południu uniknąć spotkania z miotłą 
cioci Hetty, szeleściły cichutko w szparach desek. 

background image

W kuchni wciąŜ paliły się lampy; ciepłymi, radosnymi smugami rozświetlały ponurą 
ciemność. Ale w RóŜanym Dworku nie było ani miło, ani wesoło. 
W małym pokoiku na górze leŜała na łóŜku Sara Stanley. Brodę oparła na rękach i szeroko 
otwartymi oczyma przyglądała się rozbrykanym cieniom, jakie kołyszące się gałęzie drzew 
rzucały na kwiecistą tapetę. Zwykle lubiła się im przyglądać, bo przypominały jej derwiszów 
wirujących w ekstatycznym tańcu, których widziała podczas jednej ze swych podróŜy z ojcem 
do Indii, dawno, dawno temu. 
Ale dzisiejszy wieczór był inny. Sara czuła smutek, jakiego nie przeŜywała juŜ od wielu 
miesięcy. Myślała o swoim ojcu, zastanawiała się, czy teraz śpi, czy moŜe siedzi w bladym 
ś

wietle zielonej lampy i pochyla się nad piętrzącymi się na biurku papierami. Łzy napłynęły 

dziewczynce do oczu. Bardzo, bardzo tęskniła do ojca. 
W pewnej chwili zdała sobie jednak sprawę, Ŝe 
171 
płacze nie tylko dlatego, iŜ sama czuje się samotna. Płacze równieŜ nad losem tego biednego 
chłopca. Co się teraz z nim stanie? MoŜe jednak popełniła błąd, moŜe nie powinna wtykać 
nosa w cudze sprawy? MoŜe Ŝycie u boku Hetty, Małgorzaty lub w sierocińcu pisane było 
niemowlęciu w gwiazdach? CzyŜ pani Linde nie powtarza w kółko: „Nikt nie ucieknie przed 
swoim przeznaczeniem?" 
Sara usiadła na łóŜku i zaczęła okładać pięściami poduszkę. Nie mogła sobie dzisiaj dać z nią 
rady, wciąŜ wydawała się niewygodna, twarda, wciąŜ wpijała się jej w policzek. 
Na dole, w kuchni, ciocia Oliwia odstawiała właśnie czajnik z ognia, potem zaczęła wlewać 
wrzątek do pięknego chińskiego imbryka. Ciocia Hetty, która niemal bezszelestnie przeszła z 
saloniku do kuchni, równie cicho usiadła przy stole. Przecierała zmęczone oczy i rozmyślała. 
Musiała oderwać się od sprawdzania klasówek z matematyki, nie miała dzisiaj do tego serca. 
Marzyła o filiŜance gorącej herbaty. 
Oliwia patrzyła z uwagą na starszą siostrę. Uniosła brwi, zaniepokojona. 
- Hetty, nie ruszyłaś nawet obiadu. Proszę, wypij chociaŜ herbatę i zjedz ciastko. 
- Nie mam jakoś apetytu, Oliwio - odezwała się Hetty obojętnym tonem. - Ale herbatę, 
owszem, wypiję. 
- Cały czas przejmujesz się Małgorzatą Linde, tak? - spytała Oliwia, stawiając przed Hetty 
filiŜankę i talerzyk. 
- Bardziej przejmuję się tym biednym dziec- 
172 
kiem. Oni jeszcze go nie znaleźli. WyobraŜasz to sobie? - warknęła gniewnie Hetty. 
- Wiem, wiem. Całe miasteczko o tym mówi. Okropność. Kiedy pomyślę, Ŝe leŜy gdzieś w 
ciemnościach... w lesie, zmarznięte i opuszczone, głodne albo moŜe nawet... - Wyobraźnia 
podsuwała Oliwii wciąŜ nowe, coraz straszniejsze obrazy. 
- Oliwio, proszę, przestań! - zawołała Hetty z irytacją. Jej czoło zasępiła chmura wielkiej 
troski. 
Sara bardzo wyraźnie słyszała kaŜde słowo ciotek. Głosy dochodziły poprzez okratowaną 
dziurę w podłodze. Tą drogą szło z kuchni ciepłe powietrze, które ogrzewało pokoik na 
piętrze. Dziewczynka zeskoczyła z łóŜka i trzęsąc się z zimna i ze strachu uklękła na 
lodowatej posadzce. Przycisnęła twarz do gorącej kratki... 
Najpierw odezwała się ciocia Oliwia: 
- Chyba nie przypuszczasz, Ŝe ktoś zabrał z wozu to dziecko? Powiedz, myślisz tak? 
Hetty wstała od stołu i zaczęła przemierzać kuchnię tam i z powrotem. Wyglądała bardzo 
groźnie. Nawet stojąc w klasie przed tablicą nie miewała takiej surowej miny. 
Teraz Sara usłyszała wzburzony głos cioci Hetty. 

background image

- Nie mogę wyobrazić sobie, aby ktoś był aŜ tak niegodziwy: zabrał dziecko i nikomu o tym 
nie powiedział. Jeśli jednak miało to miejsce, ta kanalia powinna do końca swoich dni gnić w 
więziennych lochach! 
Sara odskoczyła gwałtownie w tył, poczuła ucisk w gardle, w świetle księŜyca jej twarz stała 
się nagle trupio blada. 
173 
Oliwia wyciągnęła z pieca płaską blaszaną foremkę pełną przyrumienionych ciastek i 
postawiła ją na kuchennym blacie. Spojrzała na Hetty. Ta stała nieruchomo, odwrócona do 
niej plecami. Zawsze pewna siebie, twarda, niewzruszona jak głaz wyraźnie potrzebowała w 
tej chwili pomocy i Oliwia od razu to zrozumiała. Podeszła do niej i delikatnie dotknęła jej 
ramienia. 
- Jestem pewna, Ŝe to jakieś nieporozumienie. Nikt nie mógłby przecieŜ być tak lekkomyślny 
i okrutny. Usiądź i zjedz ciastko. Pyszne, pachnące ciastko prosto z pieca. No, proszę. 
Hetty dała się podprowadzić do stołu, opadła cięŜko na krzesło i zakryła twarz rękami. Oliwia 
poklepała ją serdecznie po plecach. 
- Napij się trochę - poprosiła. 
Sara podniosła się cięŜko z podłogi. Czuła, Ŝe musi coś zrobić, Ŝe sumienie nie da jej spokoju. 
Wahała się tylko przez krótką chwilę, potem podeszła do drzwi, otworzyła je i ruszyła przed 
siebie. Szybko wtopiła się w ciemność. Schodziła po schodach na czubkach palców i 
wyciągała głowę, próbując dojrzeć kuchenne drzwi rozjaśnione srebrnym księŜycowym 
blaskiem. Wreszcie stanęła w plamie światła i spojrzała przez szparę. 
Ciocia Hetty wciąŜ siedziała przy stole, pocierała skronie i wyglądała tak, jakby przez głowę 
przelatywały jej tysiące strasznych myśli. Oliwia, zwrócona tyłem do drzwi, piła małymi 
łykami herbatę. 
Sara wzięła głęboki oddech i weszła do kuchni. 
- Ciociu Hetty - powiedziała cicho. Hetty podskoczyła gwałtownie na krześle. 
- Na miłość boską, dziecko, przestraszyłaś mnie okrutnie! Dlaczego wałęsasz się po domu w 
ś

rodku nocy?! 

TakŜe Oliwia poderwała się na równe nogi. Czym prędzej zarzuciła Sarze na ramiona szal w 
szkocką kratę, który zdjęła z oparcia krzesła. 
- Jeszcze się zaziębisz, Saro. 
- Nie mogę spać - wymamrotała dziewczynka. - Cały czas myślę o tym małym biednym 
chłopcu. 
- To zupełnie tak jak my - powiedziała Hetty prawie szeptem, sącząc herbatę. 
Sara przełknęła ślinę. Rozpaczliwie szukała w myślach odpowiednich słów. Jak powiedzieć 
to, co powiedzieć musi? 
- Ciociu Hetty - zaczęła wreszcie - a jeśli ktoś wziął to dziecko, bo znał pewnych ludzi, 
którzy... moŜe nie zdawali sobie z tego wcześniej sprawy, ale na pewno byliby cudownymi 
rodzicami? Czy moŜna by to temu komuś wybaczyć? 
Hetty powoli podniosła oczy znad filiŜanki. 
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wycedziła przez zęby, świdrując Sarę wzrokiem. 
- No więc... - Oddech niemal zamarł Sarze w krtani. - Jeśli ta osoba, która zabrała dziecko, 
oddała je tym ludziom, a oni je pokochali i wszystko skończyło się dobrze. Czy i w takim 
przypadku tę osobę czeka straszna kara? 
- Chyba nie mam przyjemności znać tej osoby, nieprawdaŜ, Saro? - spytała ciotka drŜącym 
głosem. 
- Owszem, ma ciocia... - odpowiedziała pokornie dziewczynka. 
175 
Hetty złoŜyła dłonie jak do modlitwy. 

background image

- Saro Stanley - odezwała się po chwili - ty nie masz z tym nic wspólnego, prawda? Powiedz 
mi natychmiast! 
Sara przygryzła wargę. I nagle, w pośpiechu, opowiedziała całą historię z dzieckiem. Z 
kaŜdym nowym słowem oczy Oliwii i Hetty napełniały się coraz większym zdziwieniem i 
trwogą. 
- Uznałyśmy, Ŝe dziecko powinno mieć rodziców, którzy naprawdę go pragną, naprawdę będą 
je kochać. Dzieci znają się na takich sprawach. Od razu przeczuwają, czy ktoś ich pragnie, 
czy nie. Nie chciałyśmy, aby chłopczyk dostał się w ręce Małgorzaty Linde. 
Sara, wyrzuciwszy z siebie wszystko, cierpliwie czekała na reakcję ciotek. Oliwia stała 
nieruchomo przy piecu, usta miała szeroko otwarte. 
- Och, dziecko! Coś ty najlepszego zrobiła! - Jej głos zaskrzypiał nieprzyjemnie. 
Ciocia Hetty była blada jak ściana. Siedziała za stołem i bezradnie zaciskała dłonie. 
- My, to znaczy kto? - spytała cicho. 
- Ja i Felicja - odpowiedziała ze skruchą Sara. 
Na dźwięk tych słów Hetty podniosła się energicznie z krzesła i zaczęła nerwowo chodzić po 
kuchni. 
- Mój BoŜe! Mój BoŜe! Powinnam była się domyślić! Nie chciałyście, aby chłopczyk dostał 
się w ręce Małgorzaty Linde - powtórzyła jak echo. Do jej głosu, pełnego troski i gniewu, 
wkradła się nuta triumfu. 
- Właściwie... właściwie uwaŜałyśmy, Ŝe i ty, 
176 
ciociu Hetty, nie powinnaś dostać tego dziecka 
- odezwała się Sara niepewnie. „Jak juŜ mam mówić prawdę, to szczerze i do końca" - 
pomyślała. 
Hetty stanęła w pół kroku i z oburzeniem spojrzała na Sarę. 
- Co, proszę? 
- Ciociu droga, przykro mi, jeśli się na mnie gniewasz, ale przecieŜ tobie zaleŜało na tym 
dziecku tylko dlatego, Ŝe nie chciałaś, aby dostała je Małgorzata... - Hetty rozdziawiła usta. 
Nawet gdyby była w stanie coś powiedzieć, Sara i tak nie dałaby jej dojść do słowa. - To 
Malcolm i Abigail potrzebują dziecka. Dlatego dałyśmy je właśnie im. 
- Dałyście dziecko Morrisów Malcolmowi i Abigail?! - wykrzyknęła zdruzgotana tą 
wiadomością Hetty. 
- No... tak, ale prawdę mówiąc... oni wcale nie wiedzą, kto im je podrzucił - bąknęła Sara. 
Hetty usiadła cięŜko na krześle. Zacisnęła mocno powieki i znów zaczęła pocierać palcami 
skronie. 
- AleŜ, Saro - odezwała się Oliwia wciąŜ jeszcze nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą 
usłyszała. - PrzecieŜ oni nie mogą tak po prostu wziąć czyjegoś dziecka. Muszą o tym 
zameldować. 
- Malcolm juŜ to zrobił. - Usta Sary zadrŜały lekko. - Dzisiaj po południu poszedł do Abnera 
Jeffriesa. I wszystko popsuł... - Przerwała na chwilę, z wielkim trudem dusząc w sobie płacz. 
- Przykro mi, Ŝe nie powiedziałam wam o tym wcześniej, nie chciałam was denerwować. 
Ale... ale ja wcale nie Ŝałuję... wcale nie Ŝałuję, Ŝe wzięłam to dziecko! - zakończyła 
prowokacyjnym tonem. 
12 — Szczęśliwa gwiazda 
777 
Hetty nie była w stanie zebrać myśli. Kiedy dziewczynka stała tak na środku kuchni, ze 
skulonymi ramionami i lekko wysuniętą do przodu brodą, Hetty wydało się nagle, Ŝe widzi 
przed sobą jej matkę, Ruth. Hetty kochała Ruth, swoją młodszą siostrę, jak własne dziecko. 
Wychowywała ją od maleńkości. Ruth wyrosła na dziewczynę o silnej woli, była niezaleŜna i 
sama chciała kierować swoim Ŝyciem. Hetty pozwoliła jej więc odejść i... straciła ją na 

background image

zawsze. Wspominając tamte chwile, ostatkiem sił powstrzymywała wzruszenie. Szybko 
wzięła się jednak w garść i wróciła do sprawy dziecka Morrisów. Jeśli nawet była teraz zła na 
Sarę za jej niecny postępek, czuła jednocześnie ogromną ulgę. Chłopczyk niewątpliwie byl 
cały i zdrów. 
- Saro Stanley, wpędzisz mnie do grobu - odezwała się w końcu i wstała od stołu. - Rano 
opowiesz mi wszystko od samego początku. Dokładnie i ze szczegółami. Teraz marsz do 
łóŜka! 
Sara odetchnęła głęboko. 
- Dobranoc, ciociu Hetty. Dobranoc, ciociu Oliwio. Czuję się juŜ o wiele lepiej. Wyznałam, 
co leŜało mi na sercu, i mogę spokojnie zasnąć - powiedziała cicho i opuściła pokój. 
Hetty odprowadziła ją wzrokiem. Przez cały czas kręciła z niedowierzaniem głową. 
- Będzie mogła zasnąć snem sprawiedliwego - zauwaŜyła kąśliwie. 
- Przynajmniej wiemy, Ŝe dziecko jest bezpieczne. - Oliwia zdawała się nieco zdziwiona 
zachowaniem Hetty: jej spokój był podejrzany. 
i78 
- Owszem, jest bezpieczne, ale tylko do chwili, kiedy nie przyjdzie po nie Małgorzata Linde 
- stwierdziła stanowczo Hetty. 
W tym momencie Oliwia zdała sobie sprawę, Ŝe prawdziwa bitwa o dziecko dopiero się 
rozpoczyna. 
Rozdział dwudziesty 
- Spójrz, Malcolmie. Wypił całe mleko! Rzeczywiście tej nocy czuł się juŜ u nas lepiej. 
Prawda, maluszku? Tak, pewnie, Ŝe prawda. 
Twarzyczka dziecka promieniała szczęściem. Chłopczyk, leŜał wygodnie w ramionach 
Abigail i gapił się na nią z wielkim przejęciem. 
- Nie do wiary! Spójrz, uśmiechnął się do mnie! Widziałeś to, kochanie? Naprawdę się 
uśmiechnął! 
- Abigail wpatrywała się z zachwytem w niemowlę. „Uśmiechnął się czy nie? - zastanawiała 
się w myślach. A moŜe tylko czknął lekko, bo zbyt łapczywie pił przed chwilą mleko?" 
Malcolm śmiał się i patrzył, szczęśliwy, na Abigail. Siedział wygodnie w fotelu, który 
przeniósł wczoraj z saloniku do kuchni. Oboje z Ŝoną doszli do wniosku, Ŝe z kuchennego 
okna rozpościera się cudowny widok, o wiele ładniejszy niŜ z okien w pokoju, i Ŝe dziecko 
uwielbia przyglądać się rozkołysanym na wietrze wysokim sosnom, rosnącym rzędem wzdłuŜ 
szerokich złocistych pól. 
Lecz w głębi duszy Malcolm był bardzo smutny. Starał się realnie ocenić całą sytuację, 
wmawiał sobie, Ŝe postąpił słusznie, powiadamiając Abnera 
179 
Jeffriesa o podrzuconym dziecku, Ŝe tak będzie lepiej dla Abigail, dla niego, dla ich związku - 
ale czuł coś zupełnie innego. 
Oboje przeraŜała teraz myśl, Ŝe za chwilę do drzwi zapuka pan Simpkin. 
- JakiŜ to kawaler wypił całą butelkę mleka, co? - ćwierkała Abigail, poklepując dziecko po 
plecach. - KtóŜ to taki? 
Nagle ktoś załomotał do drzwi. MałŜonkowie zastygli w bezruchu, potem wymienili 
przeciągłe spojrzenia. Malcolm powoli wstał z fotela i ruszył w stronę holu. Abigail z 
dzieckiem na ręku podeszła do zlewu. Stała teraz przy oknie, wciąŜ klepiąc delikatnie 
niemowlę, i patrzyła na sosny. Działo się z nią coś dziwnego. 
Przy wejściu rozległy się głosy męŜczyzn. 
Malcolm przerastał pana Simpkina o głowę. Stali obok siebie, a młody prawnik szczegółowo 
objaśniał całą sprawę. Malcolm wcale nie miał ochoty tego słuchać, ale pan Simpkin czuł się 
w obowiązku zrelacjonować wszystko, od początku do końca. Nieco dalej, w głębi, dumnie 
wypinał pierś Abner Jeffries. Pysznił się jak paw, Ŝe to on oficjalnie reprezentuje społeczność 

background image

Avonlea, on pilnuje w miasteczku spokoju i porządku, on uczestniczy w tak waŜkich 
wydarzeniach. 
- NajbliŜszą krewną niemowlęcia jest Małgorzata Linde i mam prawo przypuszczać, Ŝe osoba 
ta zapewni chłopcu właściwą opiekę - powiedział pan Simpkin mocno onieśmielony 
widokiem wysokiego, barczystego męŜczyzny. Co sobie właściwie ten dryblas myśli? 
Dlaczego patrzy na nich 
180 
tak bezczelnie? Mogłoby się wydawać, Ŝe pan Simpkin i posterunkowy Abner zamierzają 
skraść mu dziecko, a jest przecieŜ dokładnie na odwrót. 
Do holu weszła Abigail z niemowlęciem w ramionach, stanęła cicho obok Malcolma. Była 
przygnębiona. 
- Małgorzata Linde? - zapytała z niepokojem i niedowierzaniem. Nie, nie chodzi wcale o to, 
Ŝ

e Małgorzata jest zła albo nieuczciwa. Ale czy będzie potrafiła opiekować się takim 

maleństwem? Abigail odruchowo przytuliła mocniej dziecko. 
Teraz postanowił wkroczyć do akcji Abner Jef-fries. Uznając, Ŝe nadeszła właściwa pora, 
zrobił krok do przodu i uroczyście przemówił: 
- Abigail, rozumiem, co czujesz, ale w obliczu prawa to dziecko naleŜy do Małgorzaty. - 
Cofnął się na swoje miejsce, bardzo dumny ze zdania, które udało mu się sklecić. Przez całą 
drogę do domu Abigail szukał w myślach właściwych słów. 
Abigail spojrzała na Malcolma, ten kiwnął smutno głową, oddała więc dziecko Abnerowi. 
- Witaj, kruszynko! - zawołał Abner. Niemowlę odpowiedziało mu przeraźliwym krzykiem i 
policjant wystraszył się nie na Ŝarty. - No, widzę, Ŝe jesteś bardzo wrzaskliwą kruszynką - 
wymamrotał niepewnie. Dwoił się i troił, ale nie potrafił ukoić płaczu dziecka. 
- Proszę zabrać teŜ koszyk - powiedziała cicho Abigail. To w tym koszu zostawiono chłopca 
przed jej domem... Czy moŜliwe, Ŝe od tego zdarzenia minęły zaledwie dwie noce? 
Posterunkowy Jeffries czym prędzej ułoŜył dzie- 
181 
cko w koszu. Chłopiec wciąŜ jednak zanosił się płaczem. 
- Do widzenia - rzucił na odchodne pan Simpkin i stuknął lekko obcasami. - Przepraszam za 
kłopot. 
- Dziękuję, Ŝe pan nas zawiadomił - powiedział Abner. - Panu Simpkinowi zajęłoby jeszcze 
duŜo czasu ustalanie wszystkich szczegółów w tej sprawie. 
Młody prawnik przeszył Abnera wzrokiem. CzyŜby ten prowincjonalny policjant uwaŜał, Ŝe 
on, Teodor Simpkin, nie umie sprostać tak banalnemu zadaniu? 
MęŜczyźni podnieśli kosz i udali się w stronę wyjścia. Omal nie utknęli w drzwiach, bo 
postanowili przez nie przejść dokładnie w tej samej sekundzie. Mocowali się ze sobą dobrą 
chwilę, potem wygładzili ubranie i wyszli na dwór. 
- Proszę powiedzieć pani Linde, Ŝe chłopczyk pija tylko letnie mleko! Nie za zimne i nie za 
gorące! - krzyknęła za nimi Abigail i wybiegła na schody. Stała smutna i przyglądała się, jak 
Abner umieszcza kosz w powoziku. Wkrótce zjawił się przy niej Malcolm. Bez słowa połoŜył 
jej rękę na ramieniu. 
Nikt z obecnych nie domyślał się nawet, Ŝe niedaleko w krzakach czai się pewna szacowna 
niewiasta. Hetty King przybyła tu jakiś czas temu, Ŝeby zobaczyć się z Abigail i Malcolmem. 
JuŜ z daleka spostrzegła powóz i myślała, Ŝe naleŜy on właśnie do nich. Jednak kiedy zza 
koronkowej firaneczki u frontowych drzwi wyłoniła się postać pana Simpkina - tak, tego 
człowieka doprawdy trudno było pomylić z kimś innym - w mgnieniu 
182 
oka dała nura w krzaki. W tym samym gąszczu dwie noce wcześniej znalazły schronienie 
Sara i Felicja. 

background image

Hetty nie zauwaŜona przez nikogo swobodnie śledziła z ukrycia kaŜdy ruch Abnera i 
Simpkina. Właśnie sadowili się powozie i ustawiali między sobą kosz. Gdy się juŜ z nim 
uporali, pan Simpkin ściągnął mocno lejce i koń posłusznie ruszył naprzód. 
- Powiedzcie, proszę, pani Linde, Ŝe dziecko najlepiej uśpić, kołysząc nim jak sitem do 
przepłukiwania złotonośnego piasku! - krzyknął za nimi Malcolm i zrobił kilka kolistych 
ruchów w powietrzu. - O, tak! 
- Nigdy nie byłem poszukiwaczem złota! - wrzasnął z pogardą pan Simpkin. - Nie mam więc 
pojęcia, o czym pan mówi! 
Gdy powóz zniknął w oddali, Abigail zalała się łzami. Malcolm objął ją czule i poprowadził 
do domu. 
Hetty pojęła w mig, co się stało. 
- Więc jednak to Małgorzata Linde dostanie dziecko - powiedziała do siebie. - Jeszcze 
zobaczymy! - Pogroziła pięścią i puściła się biegiem za powozem. Pędziła ile tchu w 
piersiach. 
Rozdział dwudziesty pierwszy 
W sklepie pana Lawsona wszystko wróciło juŜ do normy. Przy piecu znów zgromadziło się 
parę osób. Ludzie grzali sobie dłonie, plotkowali i uŜalali się nad światem. Oczywiście, 
przede wszyst- 
183 
kim mówili o zniknięciu dziecka Morrisów. Nie wiedzieli jeszcze, Ŝe chłopiec się odnalazł w 
domu Abigail i Malcolma, bo Abner Jeffries i pan Simp-kin postanowili na razie milczeć. 
Uznali, Ŝe najlepiej będzie zachować dyskrecję i nie ogłaszać w miasteczku owych 
rewelacyjnych wieści dopóty, dopóki dziecko faktycznie nie trafi do ich rąk. Dopiero wtedy 
powiadomią o wszystkim panią Linde. śywili nadzieję, Ŝe w ten sposób uda im się uniknąć 
kolejnej awantury, na którą obaj nie mieli najmniejszej ochoty. 
- Gdyby to wszystko nie było takie straszne, mogłoby się nawet wydać zabawne - szepnęła 
pani Lawson. - Oto Teodor Simpkin przez pomyłkę zabiera z meblami dziecko! 
- Wcale mnie to nie dziwi - odrzekła pani Potts. - Teodor Simpkin nie odróŜniłby 
niemowlęcia od tary do prania! - Kilka osób, stojących niedaleko, zatrzęsło się ze śmiechu. 
Tymczasem pan Lawson obsługiwał właśnie państwo Bigginsów, właścicieli pensjonatu 
sąsiadującego ze sklepem. Pan Biggins oparł się o ladę i pochyliwszy się lekko rzekł w 
zaufaniu: 
- Słyszałem, Ŝe Abner zaglądał nawet do studni na farmie Sloana... 
- O BoŜe - wysapała śmiertelnie przeraŜona pani Biggins. - Chyba nic w niej nie znalazł, 
prawda? 
- Owszem, starą butelkę po whisky! - wybuchnął śmiechem jej małŜonek. Wtórował mu 
głośno pan Lawson, a jego Ŝona chichotała cicho, dyskretnie zasłaniając usta ręką. 
184 
Frywolny nastrój przerwało wtargnięcie do sklepu Małgorzaty Linde. Miała posępną twarz i 
od stóp do głów ubrana była na czarno. Gdy sunęła wolno majestatycznym krokiem w 
kierunku lady, gdzie stał z niewyraźną miną pan Lawson, wszyscy schodzili jej z drogi. Od 
czasu owego niechlubnego epizodu z rzucaniem bułkami i ziemniakami Małgorzata i 
właściciel sklepu nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. 
Małgorzata Linde stała teraz z dumnie podniesioną głową i patrzyła panu Lawsonowi prosto 
w oczy. 
- Małgorzato... - powiedział chłodno pan Lawson. 
- Edwardzie... - odwzajemniła ukłon Małgorzata. Potem odchrząknęła i rzekła: - NaleŜę do 
ludzi, którzy potrafią prosić o wybaczenie, gdy są całkowicie pewni, Ŝe zrobili coś 
niewłaściwego. I chociaŜ to nie ja sprowokowałam tę awanturę, chciałabym zapłacić za 
wszelkie szkody i przeprosić za swoje zachowanie. 

background image

Pan Lawson przez chwilę patrzył na nią za-kłopdtany, potem spuścił wzrok i powiedział: 
- Nie trzeba, Małgorzato... 
- Ale ja nalegam! Muszę dowieść, Ŝe moje przeprosiny są szczere - odrzekła Małgorzata i 
podała panu Lawsonowi parę banknotów. - Nie zachowałam się tego dnia jak dama, 
niezmiernie mi przykro. Hetty King działa mi na nerwy bardziej niŜ jakakolwiek inna kobieta 
na całej kuli ziemskiej, ale zbyt późno sobie to uświadomiłam. Przez nią powiedziałam i 
zrobiłam rzeczy, których zawsze będę Ŝałować. - Wypięła pierś i dodała: 
185 
- Tak czy owak, powiedziałam, co miałam do powiedzenia, i mam nadzieję, Ŝe wszystko mi 
wybaczycie. 
Pani Lawson spojrzała na swoją starą przyjaciółkę i uśmiechnęła się. 
- Oczywiście, Małgorzato - odezwała się czule. 
Przed sklepem zatrzymał się powóz. Teodor Simpkin i Abner Jeffries wstali z miejsc. 
Posterunkowy ostroŜnie wyciągnął rękę w stronę kosza i nagle spokój małej uliczki zmącił 
przeraźliwy płacz dziecka. Maleństwo ukołysane do snu długą jazdą obudziło się właśnie i 
zaczęło wydzierać się na całe gardło. 
Pan Lawson bezpiecznie stojący za swoją ladą próbował zmienić temat rozmowy. 
Przeprosiny Małgorzaty wprawiły go w dobry nastrój. 
- Hm... Ŝadnych wieści o dziecku, Małgorzato? 
- wypalił, nie domyślając się nawet, na jak niebezpieczny grunt zdecydował się wkroczyć. 
- śadnych. Wszystko jest w rękach Boga - odrzekła z pokorą, poprawiając kapelusz. 
Pani Potts przysunęła się do niej bliŜej i mocno przesłodzonym głosem szepnęła: 
- Tak jest chyba lepiej dla ciebie... 
- Jak moŜesz, Klaro Potts! - obruszyła się Małgorzata. - Bóg wie, Ŝe gdyby dziecko było pod 
moją opieką, nie dopuściłabym do tego, aby zginęło. 
Właśnie w tym momencie Abner Jeffries i pan Simpkin, trzymający między sobą kosz z 
płaczą- 
186 
cym niemowlęciem, zdecydowali się wejść do środka. Gdy odezwał się dzwonek u drzwi, 
wszyscy w sklepie zatrzymali się w pół kroku i wlepili wzrok w przybyłych gości. 
Szczególnie wystraszona ich widokiem wydawała się Małgorzata Linde. 
- Co jest, na Boga...? - wykrztusiła z trudem. 
- Znaleźliśmy dziecko, pani Linde - oznajmił triumfalnym głosem Abner. - Jak pani widzi, 
jest całe i zdrowe. 
- Tak, widzę... - zaczęła. Jej twarz zdradzała wszystko: trudno było zaprzeczyć, Ŝe Małgorzata 
czuła się bardzo zakłopotana. 
Pani Lawson i pani Potts podbiegły do kosza. 
- Bóg potrafi czynić cuda, prawda, Małgorzato? - zaszczebiotała słodko pani Potts i pochyliła 
się nad niemowlęciem. 
Znów odezwał się dzwonek. Tym razem w drzwiach zjawiła się Hetty King. Stękała i sapała, 
z ogromnym trudem łapiąc oddech, kompletnie wyczerpana biegiem pod górę za powozem. 
Hetty i Małgorzata poŜerały się wzrokiem, a wszyscy wokół stali bezradnie, przygotowani na 
najgorsze. Niewiele myśląc, Małgorzata zabrała kosz sprzed nosa Hetty i rzuciła jej 
triumfalne spojrzenie. Hetty zrobiła groźną minę, ale dla kaŜdego było jasne, Ŝe czuła się 
zwycięŜona. 
- Masz więc, Małgorzato Linde, to, czego chciałaś! - wyrzuciła z siebie. Potem odwróciła się 
na pięcie i dumnym krokiem wyszła ze sklepu. 
I87 
Rozdział dwudziesty drugi 

background image

Tej nocy Abigail i Malcolm siedzieli cicho przed kominkiem. Czuli się zagubieni, nie mogli 
pozbierać myśli. 
MęŜczyzna podniósł się z krzesła i dorzucił drew do ognia. Spora kłoda grzmotnęła głośno o 
kratę, iskry wzleciały w górę. Malcolm sięgnął po pogrzebacz, wzruszył nim lekko kawałki 
węgla, wpuszczając do środka powietrze, i drewno buchnęło Ŝółtym płomieniem. Potem stał 
przez chwilę zgarbiony i patrzył w ogień. 
- To jest urocze dziecko, prawda? - powiedział nagle. 
Abigail spojrzała na jego plecy. 
- Tak, urocze - odparła, dziwiąc się, w jaki sposób słowa te przeszły jej przez gardło. Z 
bolesną miną przełknęła ślinę. - Proszę, nie rozmawiajmy o nim, Malcolmie. 
- Zastanawiam się... - zaczął jednak znowu Malcolm cichym głosem - to znaczy... myślę 
0 tym, co by było, gdybym porozmawiał z Małgorzatą Linde i w jakiś sposób dał jej do 
zrozumienia, Ŝe... 
- Proszę, kochanie - przerwała mu Abigail - nie dręcz mnie. Nie powinniśmy się łudzić, Ŝe 
jesteśmy w stanie odzyskać dziecko. To nie jest moŜliwe. Sam o tym doskonale wiesz - 
mówiła nie-swoim głosem. Malcolm odwrócił się i spojrzał na Ŝonę, potem usiadł przy niej na 
ławie. 
- Och, Abby moja kochana - objął ją czule 
1 szepnął: - Skąd tyle smutku w oczach kobiety, 
188 
która jeszcze tak niedawno uwaŜała, Ŝe macierzyństwo nie jest jej powołaniem? 
Abigail nie potrafiła juŜ powstrzymać łez, płynęły teraz wolno po jej policzkach, jedna po 
drugiej, coraz obficiej. 
- Malcolmie... - łkała cicho, a Malcolm z całej siły przytulał ją do siebie. - Znasz mnie lepiej 
niŜ ja sama. Co bym bez ciebie zrobiła? 
Rozdział dwudziesty trzeci 
Zielone Wzgórze schowane było za wysokimi jabłoniami, odgradzającymi je od drogi do 
Avon-lea. Zwykle stanowiło oazę spokoju, ale tego dnia gęsta ściana drzew kryła przed 
ś

wiatem sceny zgoła innego rodzaju. 

Małgorzata Linde z wychudłą twarzą i dzikim błyskiem w oku biegała gorączkowo po kuchni 
bezskutecznie próbując uciszyć wyjące dziecko. Miała na sobie poplamioną suknię, była 
potargana i choć dawno minęło juŜ południe, jej włosy wciąŜ splecione były w warkocz, 
jakby dopiero co wstała z łóŜka. Jęknęła głucho, uświadamiając sobie, Ŝe z garnka, w którym 
gotują się butelki dla dziecka, kipi woda, ale gdy ruszyła, by odstawić go z ognia, ktoś 
zastukał do drzwi. 
- O, nie! - westchnęła. 
Za chwilę stukanie powtórzyło się. Ktoś za drzwiami wyraźnie się niecierpliwił. 
- Dobrze juŜ, dobrze, zaraz otworzę! - zawołała i rozejrzała się rozpaczliwie po kuchni. 
Spostrzegł- 
189 
szy w kącie kosz, podbiegła do niego i delikatnie ułoŜyła w nim dziecko. - Zostawię cię tylko 
na moment - powiedziała. - O tak, wspaniale... poleź spokojnie chwilę - zaszczebiotała i 
ruszyła do drzwi. Ale w odpowiedzi dziecko wydarło się jak oparzone. Małgorzata 
podskoczyła do kosza, chwyciła chłopca w ramiona i szybkim ruchem zgarnęła ze stołu 
butelkę. 
- No, spójrz tylko. Nie płacz! PrzecieŜ wszystko jest w porządku, skarbie! Tak, tak, tak... 
Mam dla ciebie coś do picia. - Mamrotała pod nosem piskliwym dziecięcym tonem. 
Z dzieckiem na ręku wbiegła szybko do holu. Chciała połoŜyć butelkę na stoliku, by móc 
swobodnie otworzyć drzwi, ale w pośpiechu źle oceniła odległość i butelka z trzaskiem spadła 

background image

na podłogę. Mleko rozlało się po dywanie. Wzniosła oczy ku niebu, zrezygnowana, i 
przekręciła gałkę w drzwiach. 
Na nieszczęście stała za nimi pani Potts. 
Małgorzata rzuciła jej krótkie spojrzenie i bez słowa pobiegła do kuchni po nową butelkę. 
Pani Potts nie czekała na zaproszenie. Weszła do środka i ruszyła w te pędy za swoją 
przyjaciółką, skrzętnie notując w pamięci jej wygląd. 
- O co chodzi, pani Potts? - spytała Małgorzata przez zaciśnięte zęby. 
- O BoŜe, ledwo cię poznałam! - Głos pani Potts był słodki jak likier wiśniowy. - Chciałam 
podrzucić ci ten sweter dla dziecka Ani. Nie przyszłaś wczoraj na robótki, więc pomyślałam 
sobie, Ŝe... 
790 
- Nie byłam w stanie ruszyć się z domu - rzuciła bez ogródek Małgorzata. 
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - Nieproszony gość rozglądał się uwaŜnie wokół, węsząc 
niezłą sensację, a Małgorzata, bez zbędnych ceregieli, zaczęła popychać go delikatnie, ale 
stanowczo w kierunku drzwi. W jej ramionach wciąŜ płakało niemowlę. 
- Nie ma takiej potrzeby, droga pani - rzekła nader nieprzyjemnym tonem. - Świetnie daję 
sobie radę. Do widzenia! 
Mimo protestów, pani Potts znalazła się wkrótce na schodkach przed domem. W jej uszach 
wciąŜ jeszcze rozbrzmiewał plącz dziecka. WypręŜyła się jak do skoku, ściągnęła mocno brwi 
i zdecydowanym krokiem pomaszerowała w dół, prosto do Avonlea. 
Była uzbrojona po zęby: miała w zanadrzu tysiące nowych plotek. 
- Mówię wam szczerą prawdę! Ona jest u kresu sił. Wygląda jak nie posłane łóŜko, a włosy 
wiszą jej na karku niczym koci ogon! - wykrzykiwała głośno.pani Potts, wyciągając na 
ś

wiatło dzienne coraz to bardziej zaskakujące fakty, które powoli zaczynały układać się w 

jedną całość: niepodwaŜalny dowód bezradności Małgorzaty Linde. 
Pani Potts była wreszcie w swoim Ŝywiole - krąŜyła wokół pieca w sklepie Lawsona i 
rozgłaszała plotki o przyjaciółce. Oczy błyszczały jej z przejęcia. 
- Małgorzata  wolałaby  chyba  umrzeć,  niŜ 
191 
pokazać się komuś w takim stanie - powiedziała z niedowierzaniem pani Lawson, nie 
traktując powaŜnie rewelacyjnych doniesień wścibskiej Klary Potts. 
Gdzieś w tle zamajaczyła postać Hetty King. Hetty udawała, Ŝe przyszła do sklepu ot tak 
sobie, tylko po jakiś sprawunek, i Ŝe gwiŜdŜe na to, w jak kłopotliwym połoŜeniu znalazła się 
Małgorzata Linde. Nie mogła jednak powstrzymać się od komentarza, chociaŜ przez cały czas 
usiłowała zachować obojętną minę. 
- Moim zdaniem - rzuciła niby od niechcenia - dziecko miałoby lepiej w sierocińcu. 
Pani Potts posłała znaczące spojrzenie pani Lawson, potem przeniosła wzrok na Hetty i 
rzekła: 
- Zadziwiasz mnie, Hetty King. Myślałam, Ŝe masz więcej oleju w głowie. 
Hetty zacisnęła usta i zaczęła ostentacyjnie przeglądać album wzorów. Wyglądało na to, Ŝe 
oprócz szukania stosownego fartuszka dla Sary, nic więcej ją nie obchodzi. 
Pani Potts nie miała jednak zamiaru ustąpić. 
- Jak moŜesz stać tu tak spokojnie - odezwała się z wyrzutem. - Powinnaś raczej pójść do 
Małgorzaty. Jest więcej niŜ pewne, Ŝe nie radzi sobie z dzieckiem. 
- I to przede wszystkim ty winnaś z nią o tym porozmawiać - dodała pani Lawson. 
Hetty zmierzyła obie panie wzrokiem. 
- Moja noga nigdy nie postanie na Zielonym Wzgórzu. Nawet gdyby to miejsce okazało się 
jedynym schronieniem na ziemi. 
792 
Rozdział dwudziesty czwarty 

background image

Jak to się stało, nie wiadomo, ale jeszcze tego samego popołudnia Hetty King podkradła się 
cicho do domu Małgorzaty. 
Właśnie zbliŜyła się do drzwi. Cały czas wmawiała sobie, Ŝe zerknie tylko przez okno, na 
własne oczy przekona się, Ŝe z dzieckiem wszystko w porządku, i natychmiast się oddali. Ale 
ledwo zdąŜyła pochylić się i przymruŜyć jedno oko - by lepiej widzieć wszystko przez szybę - 
drzwi otworzyły się z łoskotem i stanęła w nich Małgorzata. Wyglądała jak upiór i była zła 
niczym osa. 
- Jak śmiesz szpiegować mnie w moim własnym domu? - zasyczała. - Nie pokazywałaś się tu 
przez trzydzieści lat. Czego więc chcesz dzisiaj? 
Hetty, nieco speszona tą niezręczną sytuacją, szybko odzyskała zimną krew i uznając, Ŝe 
najlepszą obroną jest atak, rzekła lodowatym tonem: 
- Przyszłam tu, bo mamy ze sobą do pogadania. Och - uśmiechnęła się słodko, przyglądając 
się z bliska Małgorzacie - więc to prawda, co mówią o tobie w miasteczku. Tym razem juŜ 
mnie nie wystrychniesz na dudka. Przyznaj się, wcale nie chciałaś tego dziecka. Masz teraz 
tylko kłopot. 
Oczy Małgorzaty zwęziły się z gniewu. Zdecydowanym ruchem zamknęła za sobą drzwi i 
powiedziała: 
- Nie wrzeszcz tak. Właśnie udało mi się uśpić chłopca. Proszę, odejdź, zostaw mnie w 
spokoju. 
Ale Hetty połoŜyła ręce na biodrach i stała jak posąg. 
13 — Szczęśliwa gwiazda 
193 
- Nie odejdę, póki nie przekonam się, Ŝe dziecko jest całe i zdrowe. 
- Dziecko ma się absolutnie dobrze - oświadczyła Małgorzata. 
- Więc chcę je zobaczyć. Inaczej nie ruszę się stąd ani na krok. 
Małgorzata westchnęła cięŜko. 
- Na miłość Boską! Daj mi spokój! - krzyknęła, po czym odwróciła się i chwyciła za gałkę. 
Najpierw przekręciła ją w jedną, potem w drugą stronę. Hetty zaglądała jej ciekawie przez 
ramię, dziwiąc się, dlaczego u licha ta kobieta tak długo majstruje przy drzwiach. Czując te 
ukradkowe spojrzenia Małgorzata przesunęła się trochę do przodu i zasłoniła Hetty cały 
widok. Jeszcze raz szarpnęła mocno za gałkę, z całej siły pociągnęła ją do siebie, ale drzwi 
ani drgnęły. 
- Widzisz, co zrobiłaś?! - ryknęła na Hetty, zdesperowana i zła. 
- Ja zrobiłam? - Hetty z wściekłością odepchnęła Małgorzatę i chwyciła za gałkę. Mocowała 
się z nią przez chwilę, ale bez skutku. - Tylko głupek zatrzaskuje za sobą drzwi! - warknęła. 
Niemal jednocześnie obu kobietom zaświtała w głowach ta sama przeraŜająca myśl. 
- Dziecko zostało samo w domu! - rzuciła oskarŜy cielsko Hetty. 
Małgorzata była blada jak papier. Trzęsła się z zimna i ze strachu. 
- Na pewno otwarte jest jakieś okno - powiedziała drŜącym głosem i zaczęła biegać jak 
oszalała po całym ganku. Wszystkie okna były jednak 
zamknięte. Zbiegła czym prędzej po schodach i zerknęła w górę. - Będę musiała wejść do 
ś

rodka przez okno w sypialni. Tylko ono jest otwarte. - Rzuciła Hetty groźne spojrzenie. - 

BoŜe miłosierny! Przez ciebie, Hetty King, mam tylko same kłopoty! 
W mgnieniu oka zniknęła za rogiem domu i równie szybko pojawiła się z powrotem z 
drabiną. Stękała głośno i sapała, próbując niezdarnie oprzeć ją o dach ganku. Na jej czerwonej 
twarzy pojawiły się kropelki potu, jakby na przekór chłodnemu wiatrowi. Jednym ruchem 
zgarnęła swą szeroką spódnicę i delikatnie postawiła stopę na pierwszym szczeblu. 
Drewniana poprzeczka ugięła się, zatrzeszczała lekko i nagle pękła z hukiem, a Małgorzata 
zachwiała się niebezpiecznie. 
- Widzę, Ŝe potrzebujesz pomocy, czyŜ nie, Małgorzato? - spytała ironicznie Hetty. 

background image

- Na pewno nie od ciebie, panno King - sapnęła z irytacją Małgorzata. - Mierzi mnie 
wszystko, co jest związane z tobą. 
- Doprawdy? A Romney Penhallow? Czy on równieŜ cię mierził? 
- Przestań powtarzać w kółko to samo - ucięła zniecierpliwiona Małgorzata. Całą uwagę 
skupiła na wspinaniu się po drabinie i nie miała ochoty słuchać tych niedorzecznych 
oskarŜeń. - I dowiedz się, Ŝe przez te wszystkie lata srodze się myliłaś sądząc, iŜ umyślnie 
skradłam ci jego serce. To bzdura. 
Hetty zmierzyła wzrokiem okienko, przez które Małgorzata miała zamiar się przecisnąć, 
potem 
195 
spojrzała na jej szerokie biodra i doszła do wniosku, Ŝe na drabinę z całą pewnością wspina 
się niewłaściwa osoba. 
- PrzecieŜ ty nie wejdziesz do środka przez ten wąski otwór! Nie masz najmniejszych szans! 
- krzyknęła do Małgorzaty. - Halo! Słyszysz mnie? 
- Zaczęła dawać jej niecierpliwie znaki, by zeszła z drabiny, a gdy po jakimś czasie stopy 
Małgorzaty dotknęły wreszcie ziemi, dodała: - Sama spróbuję się przecisnąć przez to 
przeklęte okno. Chyba powinno mi się to udać. 
Sprawdzała przez chwilę, czy drugi szczebel trzyma się mocno, potem stanęła na nim i 
ruszyła powoli w górę. Zatrzymała się dopiero przy dachu ganku. Małgorzata obiema rękami 
ś

ciskała mocno drabinę i z wielką uwagą przyglądała się Hetty. Gdy ta dotknęła kolanami 

dachu, krzyknęła: 
- OstroŜnie! 
- Trzymaj tylko porządnie drabinę, a nic mi się nie stanie - odpowiedziała oschle Hetty. 
- Wcale nie chodziło mi wtedy o niego. 
- O kogo? O czym ty mówisz? - Hetty dyszała z wysiłku. Miała teraz bardzo powaŜny 
problem: musiała przedostać się z ostatniego szczebla drabiny na dach i to w jak najbardziej 
dystyngowany sposób. W sposób, który przystoi damom. 
- Mówię o Romneyu! - zawołała Małgorzata. 
- Byłam po prostu zazdrosna! Hetty łypnęła na nią okiem. 
- No właśnie, zazdrosna. A o co, jeśli moŜna wiedzieć? 
- O twoją nową gronostajową mufkę. 
196 
Małgorzata przeniosła się na chwilę myślami w tamte odległe lata. 
- Co takiego? Jaką gronostajową mufkę? 
- Miała takie piękne ozdobne dzwoneczki. Dostałaś ją w prezencie na BoŜe Narodzenie. 
Chciałam mieć dokładnie taką samą, ale moja mama powiedziała, Ŝe ta mufka jest zbyt 
pretensjonalna. 
- Gronostajowa mufka? - powtórzyła Hetty, wysilając pamięć. Bardzo ostroŜnie posuwała się 
na czworakach po dachu. Gdy dotarła do okna, pchnęła mocno jedno skrzydło. Zatrzeszczało 
lekko i okno otworzyło się na ościeŜ. 
- Ta, na którą najechał łyŜwami Romney. Pamiętasz zabawę na lodzie na farmie Sloana? 
Hetty doznała nagle olśnienia. 
- To nie byl wcale gronostaj! To było futro bobra. Tak, pamiętam. Romney zrobił w mojej 
mufce dwie ogromne dziury! Po tej zabawie nadawała się juŜ tylko na śmietnik. 
- Był głupkiem i niezdarą. Kompletnie nie rozumiem, co w nim widziałaś. I te jego okropne 
zęby! Wiesz, wyglądał tak, jakby w ogóle nie miał brody. 
Hetty uśmiechnęła się do swoich wspomnień. 
- Rzeczywiście! - zachichotała i wsunęła głowę przez okno. Wymachiwała chwilę chudymi 
pałąkowatymi nogami, a potem lekko wśliznęła się do środka. Gdy szła schodami w dół, do 
głównego holu, trzęsła się wprost ze śmiechu. - Romney Penhallow - mówiła do siebie, 

background image

kręcąc z niedowierzaniem głową. Dotarła do drzwi i z rozradowaną miną otworzyła je 
szeroko. - Chłopcy przezywali go Sową. Pamiętasz, Małgorzato? 
797 
Małgorzata parsknęła śmiechem. 
- Bo nosił takie cudaczne okulary! 
Kobiety śmiały się do łez. Zgięte w pół, trzymały się za brzuchy, chwiejąc się to w jedną, to 
w drugą stronę. Usiadły na schodach. 
- I był prawie łysy! - Hetty uczepiła się ramienia Małgorzaty i znów zaniosła się niemal 
histerycznym śmiechem. - Wyłysieć w jedenastym roku Ŝycia to duŜe osiągnięcie! 
Nagle spowaŜniała. Zdała sobie bowiem sprawę, Ŝe siedzi obok wroga. Milczała zerkając 
ukradkiem na Małgorzatę. Przeniosła się pamięcią w przeszłość. Kiedyś przyjaźniła się z 
Małgorzatą Linde. Siedziały w jednej ławce i wszędzie razem chodziły. Dopiero w siódmej 
klasie poróŜnił je Romney. Wahała się przez chwilę, potem odchrząknęła i rzekła cicho: 
- Wydaje mi się, Ŝe przez te wszystkie lata nie zachowywałyśmy się zbyt mądrze... 
Małgorzata zrobiła wielkie oczy. 
- CzyŜby? Ja nie chowam do nikogo urazy. To ty ciągle się kłócisz. 
- Ja?! - spytała z błyskiem w oku Hetty, i gdyby nagle nie rozległ się przeraźliwy wrzask 
niemowlęcia, kąśliwa uwaga Małgorzaty zapoczątkowałaby zapewne kolejną 
trzydziestoletnią wojnę. 
Małgorzata podniosła, się cięŜko ze schodów. 
- Widzisz, co zrobiłaś najlepszego? Obudziłaś dziecko. Do końca dnia nie będę juŜ miała 
spokoju! - krzyknęła ze złością i powlokła się w stronę kuchni. 
Ale Hetty była od niej szybsza. W okamgnieniu 198 
znalazła się przy koszu i wzięła na ręce płaczące maleństwo. 
- Cii, cii, kruszynko. Cicho, maleńki - mówiła aksamitnym głosem kołysząc delikatnie 
dziecko. Chłopczyk wierzgał nóŜkami i darł się jak opętany. 
- No dobrze, juŜ dobrze. Przestań płakać - prosiła pieszczotliwie. 
- Daj mi to dziecko, Hetty. Ja je uspokoję 
- odezwała się Małgorzata głosem nie znoszącym sprzeciwu i wyrwała jej z rąk chłopca. 
Niemowlę przestraszyło się i rozpłakało jeszcze głośniej niŜ przedtem. 
- Wspaniale. Rzeczywiście je uspokoiłaś! - zaśmiała się Hetty. 
Małgorzata spojrzała na nią zrozpaczonym wzrokiem. Twarz błyszczała jej od potu, włosy 
lepiły się do wilgotnych policzków. 
- Ono płacze tak juŜ od dwudziestu czterech godzin, Hetty - skarŜyła się. - Konam ze 
zmęczenia. Widzisz, jak wygląda cały dom? Gdyby dzisiaj wróciła Maryla, pewnie kazałaby 
mi spakować manatki. 
- Przede wszystkim sama spróbuj się uspokoić, Małgorzato - powiedziała Hetty nadając 
swemu głosowi profesorski ton. - Po tylu latach pracy w szkole wiem, Ŝe dziecko doskonale 
wyczuwa nastroje dorosłych. 
W tym momencie ktoś zakołatał do drzwi i Małgorzata rzuciła w ich kierunku spłoszone 
spojrzenie. 
- Dlaczego tak się dzieje, Ŝe kiedy masz ochotę być zupełnie sama, bez przerwy ktoś cię 
nawiedza? 
199 
- westchnęła, a potem oddała dziecko Hetty i z cięŜkim sercem poszła do holu. 
Hetty uśmiechnęła się do niemowlęcia i przytuliła je czule do piersi. Chłopczyk spojrzał na 
nią okrągłymi ze strachu oczyma, zmarszczył buzię i znów zaniósł się płaczem. Popatrzyła na 
niego smutnym na wzrokiem i zaczęła cicho śpiewać: Biega wkoło sadu wesoła dziewuszka, 
zbiera białe kwiatki do swego fartuszka... 

background image

Tymczasem Małgorzata otworzyła drzwi. Ujrzała na progu Malcolma MacEwana. Trzymał w 
objęciach kilka ogromnych pudeł i jakieś zabawki. Przy płocie stał jego powóz. Zaniemówiła 
z wraŜenia. 
- Przepraszam, Ŝe przeszkadzam, pani Linde, ale naprawdę musiałem tu przyjść. Zdaje się, Ŝe 
ja i Abigail zwariowaliśmy na punkcie tego malca. Czy mogę wejść? Przywiozłem coś dla 
niego. 
- Usłyszał płacz dziecka dobiegający z kuchni i dodał: - Jeśli mnie uszy nie mylą, dziecko jest 
w doskonałej formie. Trzeba przyznać, Ŝe ma zdrowe płuca - uśmiechnął się i ruszył w 
kierunku kuchennych drzwi, mijając po drodze osłupiałą Małgorzatę. 
- Widzę, Ŝe nie muszę się fatygować i zapraszać pana do środka - rzekła cierpko po chwili. 
Gdy Malcolm wszedł do kuchni, ujrzał niecodzienną scenę. Hetty wyglądała wręcz 
komicznie. Podrygiwała z dzieckiem w ramionach jak kauczukowa piłka i mruczała pod 
nosem jakąś kołysankę. 
- Cześć, Lucky! - zawołał radośnie Malcolm. Podszedł do Hetty i nie pytając nawet o zgodę 
200 
wziął od niej dziecko. Odetchnęła z ulgą, lecz zaraz spytała zdziwiona: 
- Lucky? CóŜ to za dziwaczne imię? 
Na progu stanęła Małgorzata. Patrzyła pogardliwie na Malcolma. 
- No właśnie - odezwała się - a przy okazji, jeśli wolno spytać, co pan w ogóle wie o 
dzieciach, Malcolmie MacEwanie? 
- Nic, kompletnie nic - odpowiedział męŜczyzna, potem uniósł chłopca wysoko i zaczął 
klepać go po pleckach. - Zuch z ciebie, stary. No, wszystko w porządku. Jesteś juŜ 
bezpieczny. - Wprost trudno było w to uwierzyć, ale niemowlę natychmiast przestało płakać. 
Hetty i Małgorzata miały bardzo głupie miny. Patrzyły na siebie, osłupiałe. Naraz krzyknęły 
przeraźliwie, bo Malcolm podrzucił dziecko wysoko do góry. Instynktownie ruszyły mu na 
ratunek, ale Malcolm, wciąŜ śmiejąc się głośno, złapał zręcznie chłopca i począł zataczać nim 
szerokie kółka, jakby trzymał w dłoniach sito i zanurzał je w wodzie, nabierając z dna rzeki 
złoty piasek. 
Dziecko wydawało się zachwycone. Gruchało i śmiało się radośnie. 
Hetty podeszła cicho do Malcolma. Połaskotała pieszczotliwie zadowolone wreszcie 
niemowlę i rzekła: 
- No, widzę, Malcolmie, Ŝe znasz się na dzieciach. Nie da się zaprzeczyć. 
Małgorzata kiwnęła potakująco głową. 
- Bardziej nadajesz się na matkę niŜ ja i Hetty razem wzięte. To fakt. 
207 
Rozdział dwudziesty piąty 
Spadł pierwszy śnieg i okrył białym świeŜym puchem krzaczki róŜ. Śniegowe płatki skrzyły 
się w jasnych smugach światła, rozchodzących się z okien domu Abigail i Malcolma, gdzie 
zapalono właśnie lampy. Zza zakrętu wyłonił się powóz i kilka chwil później stanął przed 
gankiem. Wyskoczył z niego Malcolm okutany w skórzaną górniczą kurtkę. 
Abigail, Sara i Felicja siedziały w saloniku. Abigail była zgaszona i smutna. Dziewczynki 
pomagały jej pakować kocyki i pieluszki, które miały wrócić z powrotem na strych domu 
Kingów. 
- Kto wie, Felicjo - odezwała się Abigail, próbując nadać swemu głosowi pogodny ton - moŜe 
twoja mama będzie potrzebowała jeszcze kiedyś tych rzeczy. 
Dziewczynki spojrzały na siebie melancholijnie i wróciły do pracy. Pierwszy raz w Ŝyciu Sara 
czuła się tak zawiedziona. Ciocia Hetty uwaŜała, Ŝe jej wychowanica dostała niezłą nauczkę, 
Sara natomiast - choć nie przyznałaby się do tego nikomu - wiedziała, Ŝe gdyby jeszcze raz 
znalazła się w podobnej sytuacji i miała decydować o losie jakiejś sieroty, postąpiłaby 
dokładnie tak samo jak kilka dni temu. 

background image

Jej myśli przerwał odgłos zamykanych drzwi. Abigail podniosła oczy. Doskonale wiedziała, 
co Malcolm robił teraz w holu: właśnie wycierał dokładnie buty. To dziwne, ale nie 
przywiązywała juŜ do tego większej wagi. Potrząsnęła głową w za- 
202 
myśleniu. JakŜe tęskniła do niedawnego bałaganu, zgiełku, zamieszania... Nie mogła znieść 
ciszy, w jakiej pogrąŜył się dom od chwili, gdy zniknął z niego chłopiec. 
W drzwiach pojawił się Malcolm. WciąŜ jeszcze miał na sobie zapiętą prawie pod samą szyją 
kurtkę. 
- Witajcie! - zawołał uradowany. - Jak się macie? 
Wystarczyło spojrzeć w wielkie błękitne oczy Sary, by się domyślić, Ŝe podle. 
- Na Boga, Malcolmie, gdzie byłeś tyle czasu? 
- spytała Abigail. - Wyszedłeś z domu wczesnym popołudniem. Jeszcze nie było trzeciej. Nie 
powiedziałeś nawet słowa, dokąd idziesz. 
- ZłoŜyłem wizytę Małgorzacie Linde. Chciałem zobaczyć dziecko - odpowiedział beztrosko i 
zbliŜył się do kominka. 
- Ach, tak... I co z nim? - Abigail nie odrywała oczu od wielkiego pudła, do którego pakowała 
pieluszki. Jej głos drŜał lekko. 
- Wszystko w porządku. Jest zdrowy jak ryba. 
- Malcolm sięgnął po pogrzebacz, włoŜył go między Ŝarzące się szczapy i rozgarnął je na 
boki. 
- A Małgorzata? - Abigail starała się nadać swojemu głosowi Ŝyczliwy ton. 
Sara nie była w stanie przysłuchiwać się tej rozmowie. Gdyby mogła, zatkałaby sobie uszy. 
Podziwiała Abigail: miała rozdarte serce, a mimo wszystko trzymała się tak dzielnie. 
- Małgorzata? Ma się dobrze - odpowiedział wesoło Malcolm. - Była z nią Hetty King. 
Trochę jej pomagała. 
203 
Sara otworzyła z wraŜenia usta i wytrzeszczyła oczy. 
- Ciocia Hetty pomagała Małgorzacie Linde?! 
- Nie mogła uwierzyć własnym uszom. 
- Więc... wygląda na to, Ŝe wszystko się jakoś ułoŜyło - szepnęła Abigail dławiąc łzy. 
- Tak, wszystko ułoŜyło się cudownie. - Malcolm znów się uśmiechnął. Ogień buchnął 
wreszcie Ŝółtym płomieniem i w pokoiku od razu zrobiło się cieplej. 
- Czy właśnie to wprawiło cię w taki świetny humor? - szepnęła Abigail i ukryła twarz w 
dłoniach. 
Malcolm odwrócił się od kominka. Nad jego głową wisiał portret ojca Abigail i połyskiwał w 
jasnym świetle ognia. 
- Nie jest tak źle, Abby. Dziecko jest pod dobrą opieką. Przyjdź, proszę, i przytul mnie. 
Pierwszy raz Sara poczuła do Malcolma złość. Jak mógł być taki nieczuły? Wydawało jej się, 
Ŝ

e pokochał to dziecko, Ŝe mu na nim zaleŜy. Dlaczego więc tak szybko z niego 

zrezygnował? Dlaczego oddał je w obce ręce? I to w ręce Małgorzaty Linde? 
Abigail równieŜ patrzyła na Malcolma z niechęcią. 
- Nie przytulę cię teraz. Nie jestem w nastroju 
- powiedziała. Miała surową, zaciętą twarz i wyglądała jak wielebny Ward wygłaszający 
kazanie podczas niedzielnej mszy. 
Malcolm naburmuszył się jak dziecko, zmarszczył brwi i posłał Sarze i Felicji pytające spoj- 
204 
rŜenie. Wszystko wskazywało na to, Ŝe i one, tak jak Abigail, nie Ŝywią do niego przyjaznych 
uczuć. 
- Nie do wiary! Doszło do tego, Ŝe niespełna miesiąc po ślubie moja małŜonka straciła ochotę 
na pieszczoty! 

background image

Abigail westchnęła głęboko i przeniosła wzrok na swoją diamentową obrączkę połyskującą w 
ogniu. Przekręciła ją delikatnie. Zalśniła jak gwiazda. 
- Masz rację, Malcolmie. To głupie. Oczywiście, Ŝe cię przytulę, kochanie. - Podniosła się i 
wolnym krokiem zbliŜyła się do męŜa. Wtuliła się w jego ciepłe ramiona, lecz nagle... 
odskoczyła jak oparzona. Coś było nie tak... 
- UwaŜaj. Nie ściskaj mnie tak mocno, Abby - powiedział Malcolm miękkim jedwabistym 
głosem. - Obudzisz maleństwo. A tylko Bóg raczy wiedzieć, ile ten dzieciak naprawdę spał 
przez ostatnie dwa dni. 
Abigail stała i patrzyła na Malcolma z niedowierzaniem. Lecz dopiero gdy odchyliła połę 
jego kurtki i ujrzała przytulone do piersi śpiące niemowlę - jej błękitnoszare oczy roziskrzyły 
się jak gwiezdne niebo. 
Nie mogła juŜ opanować łez. Szlochając cicho, szeptała: 
- Mój chłopiec! Mój kochany mały chłopiec... Sara i Felicja poderwały się z miejsc i zaczęły 
skakać do góry z radości, obejmując na przemian to Abigail, to Malcolma. Oszalałe ze 
szczęścia dotykały delikatnie dziecko i szczypały się nawzajem, jakby chciały się upewnić, Ŝe 
nie śnią. 
- Wreszcie jest w swoim domu! - wołała Sara. 
20$ 
- Będziecie się nim opiekować? - spytała rzeczowo Felicja. 
- A co na to Małgorzata? Co na to Hetty? - mamrotała Abigail, próbując zebrać myśli. 
- Obie doszły do wniosku, Ŝe bardziej nadają się na matki chrzestne. Postawiły jednak 
warunek: chcą nam od czasu do czasu pomagać. - Malcolm śmiał się radośnie. 
- A ten młody prawnik? Czy on juŜ o tym wie? Czy się zgadza? - dopytywała się Abigail. 
- Tym zajmie się Małgorzata. Ów cudak Simp-kin jest juŜ zapewne w połowie drogi z 
Charlotte-town do Avonlea. Mam przeczucie, Ŝe mało go obchodzi los dziecka. Chce tylko 
jak najszybciej mieć kłopot z głowy. 
Malcolm objął czule Abigail. Potoki łez płynęły jej po twarzy, ale nie dbała juŜ o to, nie 
wstydziła się ich. 
- Widzisz - powiedziała Sara do Felicji i dumnie podniosła głowę. - Mówiłam ci, Ŝe wszystko 
się ułoŜy. To był wspaniały plan. 
Felicja zmarszczyła brwi ostrzegawczo, ale było juŜ za późno. Słowa Sary dotarły do uszu 
Abigail i Malcolma. Powoli oderwali wzrok od niemowlęcia, spojrzeli na siebie, a potem 
wlepili oczy w dziewczynki. 
- No, tego... - jąkała się Sara - to moja sprawka. To znaczy... nasza. Myślałam, Ŝe... - gubiła 
się w zeznaniach. 
- Coś mi się wydaje, Abby - Malcolm odwrócił twarz do Ŝony, potem znowu spojrzał groźnie 
na dziewczynki - Ŝe mamy z kimś do pogadania. 
206 
Sara i Felicja próbowały robić niewinne miny, cierpiały jednak katusze i płonęły ze wstydu. 
Pragnęły zapaść się pod ziemię. 
- Lecz - ciągnął dalej surowym głosem Malcolm - prawdziwy górnik z kopalni złota wie, Ŝe 
kiedy szczęście uśmiechnie się do niego, musi chwycić je mocno w dłonie i - przerwał na 
chwilę - nie zadawać Ŝadnych pytań. - W kącikach jego ust pojawił się leciutki uśmiech, a 
oczy rozbłysły radością. 
Sara i Felicja rozpromieniły się. Podeszły do Abigail i Malcolma i pochyliły się nad śpiącym 
niemowlęciem. Były szczęśliwe. 
Na dworze wciąŜ padał śnieg. Jesień poŜegnała Avonlea, a całą ziemię otulił biały puszysty 
dywan. Lecz pod nim budziło się juŜ nowe Ŝycie, kryjąc w sobie obietnicę nadejścia wiosny. 
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 
00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4 

background image

prowadzi sprzedaŜ hurtową, wysyłkową i detaliczną ksiąŜek własnych. Wszystkich informacji 
o zakupie udzielają działy: 
• handlowy tel. 26-31-65 
• sprzedaŜy wysyłkowej tel. 26-24-31 w. 31 
• księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15 
Redaktor serii Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Redaktorzy Magdalena Koziej-
Ostaszkiewicz Ewa Miszewska-Michalewicz Redaktor techniczny Maria Bochacz 
ISBN 83-10-09928-2 
PRINTED IN POLAND 
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r. Wydanie pierwsze. Skład: „Polico", 
montaŜ okładki: „Radius" w Warszawie. MontaŜ, druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza S.A. 
im. W. L. Anczyca, Kraków. Zam. 3192/95