background image

RAFAEL SABATINI

SZCZĘŚLIWA 

GWIAZDA KAPITANA 

BLOODA

PrzełoŜył: ElŜbieta Marszał

background image

ROZDZIAŁ1 – SMOCZA GARDZIEL

Z fregaty był przepiękny okręt, od sylwetki po detale wypieszczony z 

największą matczyną miłością, jakŜe często widoczną w dziełach hiszpańskich 

budowniczych. śeniąc poboŜność z wiernopoddaństwem, nadano mu imię „Święty 

Filip", a wyposaŜono z przepychem równym urodzie jego linii. Bogato rzeźbione 

sprzęty, zielone zasłony z adamaszku, złocone, spiralne ornamenty grodzi, wszystko 

to się złoŜyło na wykwintne wnętrze wielkiej kabiny skąpanej w promieniach słońca, 

wpadających przez wysokie okna rufowe, szeroko teraz otwarte ponad spienionym 

kilwaterem.

W kabinie Piotr Blood, obecny właściciel okrętu, chwilowo powróciwszy do 

swojej prawdziwej profesji medyka, nachylał się przy Hiszpanie złoŜonym na leŜance 

pod komorą rufową. Kształtnymi, lecz mocnymi dłońmi, którym zręczność nadawała 

delikatności dotyku dłoni kobiecych, zmienił Hiszpanowi opatrunek otwartego 

złamania kości udowej. Na koniec zaciągnął łupki opaskami usztywniającymi, 

wyprostował się i skinieniem głowy odprawił czarnego stewarda, pełniącego rolę 

pomocnika.

- Jest bardzo dobrze, Don Ilario. - Mówił lekkim tonem, bardzo płynną, nawet 

wytworną hiszpańszczyzną. - Mogę juŜ zaręczyć słowem, Ŝe będzie pan znów chodził 

na dwóch własnych nogach.

Blady uśmiech trochę rozjaśnił cienie na zapadniętym od boleści, szlachetnym 

obliczu pacjenta.

- Dzięki Bogu - rzekł - i panu. - Prawdziwy cud - śaden cud. Zwykły zabieg 

chirurgiczny.

- Ach! A osoba chirurga? To jest cud. KtóŜ by uwierzył, Ŝe zostałem 

uzdrowiony przez kapitana Blooda?

Wysoki i gibki Piotr Blood odwijał juŜ rękawy cienkiej batystowej koszuli. 

Jego oczy, tak zadziwiająco niebieskie pod czarnymi brwiami i w opalonej na kolor 

mahoniu, orlej twarzy, z powagą mierzyły rozmówcę.

- Lekarzem zostaje się na całe Ŝycie - zauwaŜył filozoficznie, jakby tytułem 

wyjaśnienia. - A ja byłem kiedyś lekarzem, jak chyba wiadomo panu.

- Jak przekonałem się na własnej skórze, z poŜytkiem dla niej. Ale jakiŜ to 

alchemik losu zmienia lekarza w bukaniera? Kapitan Blood uśmiechnął się w 

zadumie.

background image

- Moje kłopoty wzięły się z myślenia - podobnie jak w pańskim przypadku - 

wyłącznie o obowiązku lekarza, z tego, Ŝe w rannym widziałem tylko pacjenta, nie 

dbając o to, skąd pochodzą jego rany. Był nieszczęsnym buntownikiem, walczącym u 

boku księcia, Mon-moutha. Kto opatruje buntownika, ten jest buntownikiem. Tak 

głosi prawo chrześcijańskich istot ludzkich. Przyłapano mnie z krwią na rękach, 

przyłapano na ohydnej zbrodni opatrywania ran buntownikowi i zostałem za to 

skazany na śmierć. Złagodzono mi karę, bynajmniej nie z miłosierdzia. W koloniach 

byli potrzebni niewolnicy. Z ładunkiem podobnych nieszczęśników przewieziono 

mnie za morze i sprzedano na Barbadosie. Uciekłem i sądzę, Ŝe chirurg musiał 

umrzeć mniej więcej w tej samej chwili, w której narodził się kapitan Blood. Jednak 

duch lekarza nadal pokutuje w ciele bukaniera, o czym pan sam się przekonał, don 

Ilario.

- Z wielkim dla siebie poŜytkiem i głęboką wdzięcznością. A ten duch dalej 

praktykuje niebezpieczne miłosierdzie, które zabiło lekarza?

- Ach!

ś

ywe oczy z przenikliwym błyskiem obserwowały rumieniec pokrywający 

blade policzki Hiszpana i dziwny wyraz jego spojrzenia.

- Nie obawia się pan, kapitanie, Ŝe historia moŜe się powtórzyć?

- Ja juŜ niczego się nie obawiam.

Blood sięgnął po kaftan z czarnej satyny, bogato obszytej srebrnym galonem. 

Poprawił kaftan na ramionach, przed lustrem ułoŜył na szyi kosztowny kołnierz z 

brabanckiej koronki, odrzucił pukle czarnej peruki i, gotów do wyjścia, przystanął 

wytworny i męski w kaŜdym calu, bardziej pasując do antykamer Eskurialu niŜ do 

rufowego pokładu na pirackim okręcie.

- Proszę teraz odpocząć, najlepiej przespać się do wybicia ośmiu szklanek. Nie 

ma objawów gorączki. Niemniej zalecam spokój. Pacjent jednak nie zdradzał ochoty 

do zaŜywania spokoju.

- Jedną chwilkę, don Pedro... Proszę jeszcze nie odchodzić... Ta sytuacja mnie 

zawstydza. Nie mogę tak kłamać, mając ten wielki dług wdzięczności wobec pana. Ja 

Ŝ

egluję pod fałszywą banderą.

Ironiczny uśmiech zagościł na wąskich wargach Blooda.

- Czasami to bardzo wygodne, jak sam miałem okazję się przekonać.

- Och, to zupełnie, co innego! Ja plamię swój honor. Dla pana

- podjął nagle, nie spuszczając czarnych oczu z kapitana - jestem tylko jednym 

background image

z czwórki hiszpańskich rozbitków, których pan uratował z owej rafy przy Saint 

Yincent i wspaniałomyślnie podjął się wysadzić w Santo Domingo. Moje poczucie 

honoru wymaga, aby pan poznał całą prawdę.

Blood miał lekko rozbawioną minę.

- Wątpię, czy mógłby pan wnieść duŜo nowego do mej wiedzy. Mam 

przyjemność z don Ilario de Saavedra, nowym królewskim gubernatorem Hispanioli. 

Zanim się rozbił w wichurze, pański okręt wchodził w skład eskadry markiza 

Riconete, z którym otrzymaliście wspólne zadanie oczyszczenia Morza Karaibskiego 

od tego wcielonego diabła, pirata i bukaniera, nieprzyjaciela Boga i Hiszpanii 

imieniem Piotr Blood.

BezbrzeŜne zdumienie odmalowało się na obliczu don Ilaria.

- Yirgen Santissima - Panno Przenajświętsza! To pan wie o tym?

- Z chwalebną roztropnością włoŜył pan swoją nominację do kieszeni tuŜ 

przed zatonięciem pańskiego okrętu. Z roztropnością nie mniej chwalebną ja ją sobie 

obejrzałem zaraz po wciągnięciu pana na pokład. W moim fachu nie przesadza się z 

dobrymi obyczajami.

Ta szczera odpowiedź tyleŜ wyjaśniła, co na nowo zdumiała Hiszpana.

- I mimo to nie tylko obszedł się pan ze mną łaskawie, ale odwozi mnie, w 

rzeczy samej, do Santo Domingo. - Nagle zrzedła mu mina.

- Ale, rozumiem. Pan liczy na moją wdzięczność i...

Kapitan Blood przerwał mu w pół słowa. 

- Wdzięczność? - Zaśmiał się. - To ostatnie uczucie, na jakie bym liczył. Ja 

liczę tylko na siebie, mój panie, i na nic więcej. No i niczego się nie obawiam, jak juŜ 

wspomniałem. A pan niczego nie jest dłuŜny bukanierowi, tylko lekarzowi, co 

oznacza dług zaciągnięty u ducha. Czyli umorzony. Proszę się nie trapić, czy ma pan 

zobowiązania wobec mnie, czy wobec króla. Zostałem ostrzeŜony. Dajcie sobie 

spokój, don Ilario.

Z tymi słowy opuścił skołowanego i oszołomionego Hiszpana. Wychodząc na 

ś

ródokręcie, gdzie kręciło się dobre osiem dziesiątków piratów, jakaś połowa załogi, 

Blood zauwaŜył mętność w niedawno klarownym i czystym powietrzu. Pogoda wcale 

się nie ustaliła na dobre po przejściu huraganu ponad tydzień temu, kiedy to kapitan 

wziął na pokład don Ilaria i jego trzech towarzyszy ze skalistej wysepki, na którą 

wyrzucił ich sztorm. Właśnie przez te przeciwne, dość gwałtowne wiatry na przemian 

z okresami bezwietrznej ciszy, „Święty Filip" wciąŜ nie osiągnął portu przeznaczenia, 

background image

znajdując się około dwudziestu mil na południe od Saony. Z Ŝaglami to zwisającymi, 

to wypełnionymi podmuchami wiatru, ledwie pełznął teraz po łagodnie rozkołysanej, 

połyskliwej toni w kolorze najciemniejszego fioletu. Odległe wzgórza Hispanioli 

niedawno jeszcze widoczne wyraźnie po prawej burcie, obecnie zniknęły w szarej 

mgiełce. Nawigator Chaffinch, stojący przy rumplu pod ścianą rufówki, zagadnął 

przechodzącego Blooda.

- Idzie nowa bieda, kapitanie. Zaczynam wątpić, czy w ogóle dojdziemy do 

Santo Domingo. Mamy Jonasza na pokładzie.

Co się tyczyło biedy, Chaffinch miał rację. W południe dmuchnął wiatr od 

zachodu, przynosząc taki sztorm, Ŝe koło północy wszystkich na pokładzie opadła 

mimochodem wypowiedziana przez nawigatora wątpliwość, czy w ogóle dojdą do 

Santo Domingo. Pod nawałą ulewy, przy trzasku piorunów i wśród walących weń 

olbrzymich fal, okręt stawiał czoło wichurze, uparcie sztormując na północny zachód. 

Dopiero o świcie wyzionąwszy resztki tchu, wichura odstąpiła „Świętego Filipa", 

który nurzając się w czarnej toni i w jej długich, gładkich wałach wodnych, rachował i 

lizał swoje rany. Wyrwana poręcz nadburcia pokładu rufowego poszła na dno razem z 

falkonetami. Morze zabrało szalupę ze śródokręcia, a pogruchotane kawałki drugiej 

leŜały na desce rozprzowej, wczepione pomiędzy wanty i paduny fokmasztu. Ze 

wszystkich zniszczeń nad pokładem najpowaŜniejsze było uszkodzenie, jakiemu uległ 

grotmaszt. Pękł i nie dość, Ŝe stał się bezuŜyteczny, to jeszcze groził runięciem. 

Trzeba jednak oddać gwałtownej wichurze tę małą sprawiedliwość, Ŝe przeniosła ich 

prawie do samego celu podróŜy. Na północy, o niecałe pięć mil przed dziobem 

widniała El Rosario, za którą leŜało Santo Domingo. Don Ilario musiał w swoim 

własnym interesie zapewnić im nietykalność na wodach hiszpańskiego portu i pod 

lufami dział portowej twierdzy króla Filipa.

Był jeszcze dość wczesny, jasny juŜ i promienny ranek po burzy, kiedy 

poobijany okręt tylko pod bezanem i skośnymi Ŝaglami wydętymi łagodną bryzą, ale 

bez skrawka płótna na gołym grotmaszcie, jeśliby pominąć banderę Kastylii pod jego 

jabłkiem, mozolnie minął dawno temu naniesiony nurtami Ozamy naturalny falochron 

i wszedł wąskim wschodnim kanałem do przedporcia Santo Domingo. 

Wysondowawszy osiem sąŜni przy samym brzegu mierzei, wznoszącej się na 

koralowym fundamencie niczym molo, „Święty Filip" dobił do owej szerokiej 

wówczas na ćwierć i długiej na blisko milę wyspy, przez całą długość której biegła 

ś

rodkiem niska grań zwieńczona kępami sabali. Tutaj okręt rzucił kotwicę i 

background image

wystrzałem z działa oddał salut najwspanialszemu w Nowej Hiszpanii miastu po 

drugiej stronie zalewu. Jaśniało nieskazitelną bielą i urodą, jak bezcenny klejnot w 

szmaragdowym pierścieniu rozległej sawanny, miasto placów, pałacowych rezydencji 

i kościołów jakby Ŝywcem przeniesionych z Kastylii, z górującą nad wszystkim iglicą 

katedry, miejscem ostatniego spoczynku prochów Krzysztofa Kolumba.

Przy białym molo wszczął się ruch i niebawem ku „Świętemu Filipowi" 

pośpieszyła gromada łodzi pod wodzą dwudziestowiosłowej złoconej barki, 

powiewającej Ŝółto-czerwoną flagą Hiszpanii. Pod czerwonym nettem ze złotymi 

frędzlami, odziany w beŜowe tafty i szerokoskrzydły kapelusz z piórem, siedział w 

barce gruby, smagły dostojnik o nalanych, sinawych policzkach, który juŜ wkrótce 

pocąc się t sapiąc, wkraczał po burtowym trapie na śródokręcie fregaty.

Kapitan Blood cały w czarnej i srebrnej gali oczekiwał gościa przy 

wyniesionej na pokład leŜance z przykutym do niej don Ilariem. Rannemu 

dotrzymywali kompanii trzej współrozbitkowie, za nimi zaś szereg bukanierów 

strojnych w moriony i kirysy hiszpańskiej piechoty pręŜył się z muszkietami u nogi. 

Don Clemente Pedroso, ustępujący gubernator, na którego miejsce przybywał don 

Ilario, nie dał się jednak zwieść pozorom. Rok temu, u brzegów Puerto Rico, na 

pokładzie zdobytego i złupionego przez kapitana Blooda galeonu, Pedroso spotkał się 

z piratem twarzą w twarz, a twarzy Blooda nie moŜna było zapomnieć. Don Clemente 

raptownie przystanął w pół kroku. Na jego śniadym, gruszkowatego kształtu obliczu 

odmalowała się mieszanina strachu i złości. Kapitan złoŜył mu dworny ukłon, 

zamiatając pokład piórem kapelusza.

- Myślę, Ŝe pamięć waszej ekscelencji przynosi mi zaszczyt. Proszę jednak nie 

sądzić, Ŝe Ŝegluję pod fałszywą banderą. - Wskazał w górę na flagę, która umoŜliwiła 

„Świętemu Filipowi" złoŜenie tej wizyty. - To z powodu obecności na pokładzie don 

Ilaria de Saavedra, nowego gubernatora Hispanioli z ramienia króla Filipa.

Don Clemente wlepił wzrok w blade, szlachetne oblicze człowieka na leŜance, 

nie mówiąc słowa, tylko głośno sapiąc, podczas gdy don Ilario pokrótce wyjaśnił 

sytuację i przedłoŜył królewski dokument, nieco rozmyty od morskiej kąpieli, ale 

wciąŜ czytelny. Przedstawił równieŜ trzech uratowanych razem z nim Hiszpanów oraz 

zapewnił, Ŝe wszystko potwierdzi ostatecznie markiz Riconete, admirał wielkiego 

oceanu, który lada dzień zawinie ze swoją eskadrą do Santo Domingo.

Don Clemente w ponurym milczeniu wysłuchał tych słów i z ponurą miną 

obejrzał dokument. Sytuacja, oraz obecność kapitana Blooda budziły w nim 

background image

wściekłość, którą przezornie starał się od tej chwili pokrywać wyniosłą postawą. 

Jednak rzucało się w oczy, Ŝe spieszno mu było do poŜegnania.

- Moja barka jest do dyspozycji waszej ekscelencji, don Ilario. Chyba nic nas 

tu nie zatrzymuje.

Na wpół obrócił się do odejścia, w swej niepohamowanej pysze juŜ w ogóle 

nie dostrzegając kapitana Blooda,

- Nic - przyznał don Tlario - poza złoŜeniem podziękowania memu wybawcy i 

spłatą długu wdzięczności.

- Mniemam, naturalnie, Ŝe musimy pozwolić mu swobodnie odpłynąć - nie 

odwracając się, cierpko rzucił don Clemente.

- Chyba nie miałbym wstydu, odpłacając się taką małą i nędzną monetą - rzekł 

don Ilario - zwłaszcza przy obecnym stanie jego okrętu. I tak będzie to tylko drobnym 

zadośćuczynieniem za oddaną mi wielką przysługę, jeśli pozwolimy kapitanowi 

zaopatrzyć się tutaj w drewno i wodę, świeŜą Ŝywność i łodzie w zastępstwie tych, 

które stracił. Musi równieŜ otrzymać prawo azylu w Santo Domingo na dokonanie 

napraw.

- Naprawami nie potrzebuję kłopotać Santo Domingo - wtrącił Blood. - Tutaj 

mi będzie wprost idealnie i za pańskim pozwoleniem, don Clemente, chwilowo 

obejmę tę wysepkę w posiadanie.

Don Clemente, w którym wszystko się gotowało podczas wypowiedzi don 

Ilaria, obrócił się i nagle wybuchnął.

- Za moim pozwoleniem?! - zawołał, Ŝółknąc na twarzy. - Dziękuję Bogu i 

wszystkim świętym, Ŝe nie dźwigam tej hańby, skoro to don Ilario jest gubernatorem.

Saavedra zmarszczył brwi.

- Proszę o tym nie zapominać - wycedził zimno - i spuścić z tonu, don 

Clemente, jeśli łaska.

- Och, sługa uniŜony waszej ekscelencji - ustępujący gubernator pokłonił się z 

jadowitą ironią. - Pańskie rozkazy, naturalnie, zadecydują, ile czasu ten wróg Boga i 

Hiszpanii będzie korzystał z gościny i protekcji Jego Katolickiej Królewskiej Mości.

- Tyle, ile będzie potrzebował na dokonanie napraw.

- Rozumiem. A kiedy juŜ ich dokona, ma, naturalnie, odpłynąć bez przeszkód, 

aby dalej napadać i grabić okręty Hiszpanii?

- Ma moje słowo - odparł Saavedra lodowatym tonem - Ŝe moŜe swobodnie 

odpłynąć, i Ŝe przez następne czterdzieści osiem godzin nie podejmiemy pościgu ani 

background image

innych kroków przeciwko niemu.

- I na to ma pańskie słowo? Na wszystkie kręgi piekła! On ma pańskie słowo...

- I on tak sobie myśli, Ŝe przezornie będzie mieć równieŜ pańskie słowo, 

przyjacielu - przerwał mu Blood z szyderczą uprzejmością.

Nie kierował nim strach o własną skórę, lecz wielkoduszność wobec don Ilaria 

- ponosząc wspólną odpowiedzialność, don Clemente nie mógłby później wystąpić 

przeciw swemu następcy, o co kapitan podejrzewał byłego gubernatora.

Don Clemente omal nie padł trupem. Gwałtownie zamachał rękami.

- Słowo! Moje słowo! - dławił się ze złości. Twartnu nabrzmiała, jakby miało 

ją rozsadzić. - Myślisz, Ŝe ja dam słowo pirackiemu zbójowi? Myślisz...

Och, jak pan sobie Ŝyczy. Jeśli pan woli, mogę zakuć pana w dyby pod 

pokładem i zatrzymać obu, pana i don Ilaria na okręcie do czasu, gdy będę znów 

gotów wyjść w morze.

- To gwałt.

Kapitan Blood wzruszył ramionami.

- MoŜe pan tak to nazwać. Ja nazywam to braniem zakładników. Don 

Clemente z coraz większą nienawiścią przeszywał go spojrzeniem.

- Muszę zaprotestować. Pod przymusem...

- Pod Ŝadnym przymusem. Albo gwarantuje mi pan bezpieczeństwo, albo 

zakuwam pana w dyby Ma pan wolny wybór. I gdzie tu przymus?

Milczenie przerwał don llario.

- Opamiętaj się, mój panie! Pański opór jest wysoce nie na

miejscu. Jeśli nie zaręczycie słowem honoru, to poniesiecie konsekwencje, 

mój panie.

Tak przyparty do muru don Clemente, mimo całej zawziętości i wbrew sobie 

złoŜył wymagane przyrzeczenie. Po czym zły jak osa zszedł z pokładu, w 

przeciwieństwie do don Ilaria, który dopiero po dwornym poŜegnaniu został wraz z 

leŜanką spuszczony na stropach* do czekającej barki. Don llario i kapitan Blood 

rozstali się wśród zapewnień o wzajemnym szacunku i przyjaźni, mając pełną 

ś

wiadomość, Ŝe po wygaśnięciu rozejmu bynajmniej nie powstrzymają one nowego 

gubernatora od podjęcia wrogich działań, podyktowanych słuŜbowymi obowiązkami. 

Kapitan z uśmiechem patrzył, jak powiewająca flagą, czerwona barka łyska wiosłami 

i pruje przez zalew w kierunku mola*. Kilka mniejszych łodzi popłynęło w ślad za 

nią. Przy burcie „Świętego Filipa" pozostali handlarze w łodziach pełnych owoców, 

background image

warzyw, świeŜych ryb i mięsa, licząc na sprzedaŜ swych towarów i wcale się nie 

przejmując, Ŝe kupiec jest piratem.

Wolverstone, jednooki olbrzym, nieodstępny towarzysz Blooda od wspólnej 

ucieczki z Barbadosu, oparł się przy nim o nadburcie.

- Mam nadzieję, Ŝe nie będziesz zbytnio polegał na słowie tej opasłosinej, 

gubernatorskiej gęby?

- Ajaj, Ned, to brzydko mieć taką podejrzliwą naturę. Człowiek ślubuje pod 

słowem honoru, a ty musisz wyrządzać mu krzywdę, powątpiewając w jego 

szczerość? Wstyd, Ned, oj wstyd, ale mimo wszystko, aby nie naraŜać go na pokusy, 

ufortyfikujemy się na naszej wyspie.

Nie zwlekając, wzięli się po piracku, czyli szybko i fachowo, do roboty. 

Zbudowali schodnie łączące okręt z wyspą i na ten skrawek piasku i korali wytoczyli 

dwadzieścia cztery działa „Świętego Filipa", tak je rozmieszczając, Ŝeby trzymały 

port pod ostrzałem. Wznieśli namiot z Ŝaglowego płótna, ściąwszy palmy na podpory, 

załoŜyli kuźnię i połoŜywszy uszkodzony maszt, ściągnęli go na ląd do naprawy. 

Okrętowi cieśle przystąpili tymczasem do reperacji nadbudówek, a pirackie załogi 

trzech łodzi dostarczonych z rozkazu don

Ilaria zwoziły pitną wodę, drewno i niezbędne zapasy, za które Blood 

skrupulatnie płacił co do grosza.

Piraci pracowali dwa dni bez przerw i przeszkód. Rankiem dnia trzeciego 

warta podniosła alarm, jednak nie od strony portu ani miasta naprzeciwko mierzei, 

lecz od strony otwartego morza za plecami piratów. Pilnie wezwany kapitan Blood 

wyszedł na grań, Ŝeby ze szczytu wzniesienia rozpatrzyć się w sytuacji. To warzy szli 

mu Wolverstone, Chaffinch, Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, dzielący z Bloodem 

koleje losu, oraz Ogle, były kanonier królewskiej marynarki. W odległości niecałej 

mili od wyspy ujrzeli eskadrę pięciu galeonów, które w glorii wimpli i bander szły 

pod wszystkimi Ŝaglami, pełnymi słabej, lecz wzmagającej się morskiej bryzy. Na 

oczach grupki pirackiej starszyzny wykwitł biały obłoczek dymu w kształcie kalafiora 

przy burcie prowadzącego galeonu, a salut armatni na dobre rozbudził grzmotem 

jeszcze wpół uśpione miasto.

- Piękny widok - zauwaŜył Chaffinch.

- Dla poety albo kapitana okrętu odparł Blood. - A ja dziś nie jestem ani 

jednym, ani drugim. Sądzę, Ŝe to będzie admirał wielkiego oceanu króla Filipa, 

markiz Riconete.

background image

- A on nie dał słowa honoru, Ŝe zostawi nas w spokoju - ponuro i zbytecznie 

przypomniał Wolverstone.

- JuŜ ja postaram się, aby to uczynił, zanim go przepuścimy przez Smoczą 

Gardziel.

Blood obrócił się na pięcie i złoŜywszy dłonie w trąbkę, donośnie i wyraźnie 

wydał rozkazy kilkudziesięciu piratom przy stojących w dole działach. Gromada 

natychmiast przystąpiła do wykonania poleceń i przez najbliŜsze pięć minut wszyscy 

zwijali się jak w ukropie, ciągnąc i taszcząc dwa rufowe działa „Świętego Filipa" na 

szczyt wzniesienia. Ledwie ustawiono te uŜywane do ostrzeliwania ścigających, 

cięŜkie kanony, o donośności półtorej mili, a juŜ Ogle migiem wyrychtował jedną z 

nich. Po komendzie Blooda przyłoŜył lont do zapału i posłał trzydziestofuntową kulę 

prościutko po trawersie przed oddalony o trzy ćwierci mili dziób admiralskiego 

okrętu. Nie istnieje Ŝaden sygnał szybciej i skuteczniej kładący okręt w dryf.

Zaskoczenie zaskoczeniem, ale ten trzydziestofuntowy grom z jasnego nieba 

zatrzymał markiza Riconete niemal w miejscu. Ze sterem wychylonym do oporu okręt 

admirała wykonał zwrot na bakburtę i stanął w łopocie. Na dźwięk trąbki, której nikłe 

tony doleciały ponad skąpaną w słońcu tonią aŜ do piratów, cztery pozostałe galeony 

powtórzyły ten sam manewr. Szalupa spuszczona z flagowego okrętu pomknęła w 

kierunku wyspy, Ŝeby zbadać źródło cudu.

Piotr Blood z Chaffinchem i jeszcze dziesiątkiem swoich ludzi oczekiwał 

przybicia szalupy do plaŜy. Wolverstone i Hagthorpe zajęli stanowiska po drugiej 

stronie mierzei, obserwując zamarły w napięciu port i molo. Młody, wymuskany 

oficer wysiadł z szalupy na brzeg i w imieniu admirała zaŜądał wyjaśnień wrogiego 

powitania. Otrzymał je.

- Dokonuję tutaj naprawy okrętu, na co mi zezwolił don Ilario de Saveedra w 

podzięce za pewną drobną przysługę, którą miałem honor mu oddać, kiedy rozbił się 

podczas niedawnej burzy. Admirał wielkiego oceanu musi potwierdzić zezwolenie 

don Ilaria i złoŜyć własne ślubowanie, Ŝe zostawi mnie w spokoju do zakończenia 

niezbędnych napraw, zanim zaryzykuję wpuszczenie was do portu.

Młody oficer zesztywniał z oburzenia.

- Niezwykłe to słowa, mój panie. Kim jesteście?

- Nazywam się Blood. Kapitan Blood, do usług.

- Kapitan... Kapitan Blood! - młodzieniec szeroko otworzył oczy. - Ty jesteś 

kapitan Blood? - Znienacka parsknął śmiechem. - I ty masz czelność przypuszczać, 

background image

Ŝ

e...

- Nie podoba mi się ta „czelność" - przerwał mu Blood. - A jeśli chodzi o to, 

co ja przypuszczam, proszę za mną. Oszczędzimy sobie jałowej dyskusji.

Ociągając się, Hiszpan podąŜył za nim w górę zbocza. Przystanęli na szczycie.

- Miał mi pan właśnie powiedzieć, rzecz jasna - podjął Blood - abym lepiej 

polecił duszę Bogu, bo armaty waszej eskadry zmiotą mnie z tej wyspy. Proszę 

łaskawie rzucić okiem.

Końcem długiej hebanowej laski wskazał krzątaninę u stóp wyniosłości, gdzie 

barwny zastęp piratów dwoił się i troił przy ściągniętych na ląd działach okrętowych. 

Sześć przetaczano na nowe pozycje, skąd ogniem na wprost mogły niepodzielnie 

panować nad wąskim kanałem Smoczej Gardzieli. Grań całkowicie osłaniała tę 

baterię przed ewentualnym ostrzałem od strony morza.

- Chyba się pan orientuje w celu tego przedsięwzięcia. I być moŜe słyszał pan, 

Ŝ

e ogień mojej artylerii jest wyjątkowo celny. A gdyby nawet nie był, mogę bez 

przechwałek zapewnić, a pan, jako człowiek inteligentny bez wątpienia zgodzi się ze 

mną, Ŝe pierwszy okręt, który wysunie bukszpryt* zza tego tam cypelka, pójdzie na 

dno, nim zdąŜy dać ognia ze swoich dział. - Z czarującym wdziękiem wsparł się na 

lasce. - Proszę przekazać pańskiemu admirałowi wszystko, czego pan się tu 

dowiedział oraz moje ukłony i zapewnienie, Ŝe moŜe wejść do portu Santo Domingo, 

gdy tylko złoŜy obietnicę, o którą proszę, lecz ani chwili wcześniej. -Odprawił 

Hiszpana gestem. - Bóg z wami, mój panie. Chafflnch, odprowadź pana oficera do 

łodzi.

Zaślepiony złością Hiszpan nie zdobył się na Ŝadną wymianę grzeczności. Na 

poŜegnanie zmełł w ustach jakąś hiszpańską mieszaninę teologii ze sprośnością i 

wściekły zbiegł na dół. Łódź zabrała go z powrotem do admirała. Jednak albo 

niedokładnie zdał sprawę, albo admirał nie naleŜał do ludzi, których łatwo przekonać. 

Bowiem godzinę później salwy przeorały grań, a huk dział eskadry wstrząsnął 

powietrzem poranka.

Spłoszone mewy poderwały się i krąŜyły z wrzaskiem nad wyspą. Za to piraci 

nic sobie nie robili z kanonady, osłonięci naturalnym bastionem grani przed nawałą 

Ŝ

elaza. W okresie słabszego ognia Ogle niczym wąŜ podpełznął na górę do stanowisk 

kanon tak usadowionych, Ŝe wysuwały tylko szyje ponad granią. Pomaleńku, 

starannie wymierzył jedno działo. Nie mógł chybić do takiego celu, jaki stanowiły 

ostrzeliwujące mierzeję, oddalone o trzy czwarte mili hiszpańskie okręty w szyku 

background image

torowym. Z kanony, której istnienia nikt wśród Hiszpanów nie podejrzewał, Ogle 

wpakował trzydziesto-funtową kulę w środkowy galeon, roztrzaskując nadburcie 

ś

ródokręcia. Kula ostrzegła markiza, Ŝe skończyła się-zabawa w bezkarne 

bombardowanie piratów. Zagrały trąbki, cała eskadra wykonała zwrot przez sztag i 

odeszła halsem pod przybierający na sile wiatr. Ogle poŜegnał Hiszpanów kulą z 

drugiego działa, juŜ bardziej na wiwat, lecz i tak nieźle popędzając im kota. Gwizdnął 

na swoich kanonierów, aby bez pośpiechu załadowali działa podczas sromotnej 

ucieczki wroga.

Przez cały dzień Hiszpanie leŜeli w dryfie poza zasięgiem dział Ogle'a, 

oddaleni na bezpieczną, ich zdaniem, odległość półtorej mili. Korzystając z okazji, 

Blood polecił wciągnąć pod grań jeszcze sześć armat i umocnić przedpiersie baterii, 

na co połowa palm poszła pod topór. Główne siły piratów, odzianych jedynie w luźne 

skórzane portki, migiem uwinęły się z tą robotą, a tymczasem pozostali, pod 

kierunkiem cieśli, najspokojniej w świecie robili swoje, usuwając uszkodzenia. Ogień 

buzował w kowalskim ognisku, młoty dzwoniły na kowadłach. Tę scenę mrówczej 

krzątaniny nawiedził pod wieczór, przepłynąwszy zalew w swojej barce, don 

Clemente Pedroso, arcyod-waŜny z miny, choć ziemisty na twarzy, jak nigdy. 

Zaprowadzony na grań, gdzie kapitan Blood z pomocą Ogle'a nadal dyrygował 

budową przedpiersia, jego ekscelencja, pieniąc się ze złości, zapytał jak bukanierzy 

sobie wyobraŜają koniec tej całej zabawy.

- JeŜeli ktoś Ŝywi co do tego jakieś wątpliwości, to niech się nie łudzi - rzekł 

kapitan Blood. - Koniec nastąpi z chwilą, kiedy admirał zagwarantuje mi 

nietykalność, o którą prosiłem.

Czarne oczka don Clemente'a wyraŜały wrogość i wrogość była w zmarszczce 

u nasady jego haczykowatego nosa.

- Pan nie zna markiza Riconete.

- Jest jeszcze gorzej, bo markiz nie zna mnie. Ale myślę, Ŝe wkrótce obaj 

poznamy się bliŜej.

- To pan się łudzi. Obietnica złoŜona przez don Ilaria w niczym nie wiąŜe 

admirała. On nigdy nie pójdzie z panem na ugodę. Blood roześmiał mu się w nos.

- Przebóg, w takim razie moŜe tkwić tam, gdzie jest, dopóki nie ujrzy dna w 

baryłkach z wodą. Potem moŜe umierać z pragnienia, albo odpłynąć na poszukiwanie 

wody. Prawdę mówiąc, chyba nie będziemy musieli czekać tak długo. Pewnie pan 

zauwaŜył, Ŝe wiatr przybiera na sile od południa. Kiedy zacznie dmuchać na dobre, 

background image

pański markiz moŜe mieć kłopoty w sąsiedztwie brzegu.

Don Clemente ulŜył sobie, ciskając kilka zawoalowanych bluźnierstw. Blood 

sprawiał wraŜenie, jakby się dobrze bawił.

- Rozumiem pańską mękę. Pan juŜ mnie widział, jak dyndam na szubienicy.

- Niewiele rzeczy w Ŝyciu sprawiłoby mi większą przyjemność.

- Niestety! Przykro mi, ale chyba będę musiał rozczarować waszą ekscelencję. 

MoŜe zje pan ze mną kolację na okręcie?

- Nie jadam z piratami, mój panie.

- A jadaj pan sobie choćby i z diabłem - odparł Blood.

I don Clemente w gniewie poczłapał na swych krótkich, grubiutkich nóŜkach z 

powrotem do barki. Wolverstone odprowadził go zasępionym okiem.

- Bogać tam, Piotrze, mądrzej byłoby zatrzymać tego hiszpańskiego pajaca. 

Przysięga krępuje go nie mocniej niŜ pajęczyna. Podstępna glista dołoŜy wszelkich 

starań, Ŝeby nam zaszkodzić, nie bacząc na przysięgi.

- Zapominasz o don Ilario.

- Myślę, Ŝe don Clemente teŜ moŜe zapomnieć o nim.

- Będziemy mieć się na baczności - obiecał Blood z pewnością siebie. Tej 

nocy piraci spali jak zwykle na okręcie, pozostawiwszy jednak obsługę przy działach i 

wachtę w łodzi zakotwiczonej pośrodku Smoczej Gardzieli, na wypadek, gdyby 

admirał wielkiego oceanu próbował przejść ryzykowny przesmyk pod osłoną nocnych 

ciemności. Przez cały następny dzień, a była to niedziela, wszystko dalej tkwiło w 

martwym punkcie. Za to w poniedziałkowy ranek rozwścieczony admirał ponownie 

zasypał mierzeję gradem kuł i po tym przygotowaniu śmiało wszedł do cieśniny, 

zamierzając przebić się siłą.

Bateria Ogle'a nic nie ucierpiała, poniewaŜ Hiszpanie nie znali ani jej 

rozmiarów, ani dokładnej pozycji. Ani teŜ Ogle nie zdradził się wcześniej niŜ dopiero 

wówczas, gdy miał wroga o pół mili. Wtedy dał salwę z czterech dział do 

prowadzącego galeonu. Dwa pociski chybiły, trzeci gruchnął w wysoki kasztel 

dziobowy, a czwarty trafił na linii wody i wywalił w kadłubie dziurę, przez którą 

zaczęło się wdzierać morze. Trzy pozostałe okręty hiszpańskie czym prędzej 

wykonały zwrot z wiatrem i uciekły prawym halsem na wschód. Przechylony na bok, 

uszkodzony galeon chwiejnie podąŜył za nimi, w ogromnym pośpiechu wyrzucając za 

burtę działa i wszelki cięŜki sprzęt, jakiego mógł się pozbyć, aby podnieść dziurę w 

burcie ponad linię wody.

background image

Tak się zakończyła ta próba sforsowania cieśniny, zaś Hiszpanie, zawróciwszy 

na wiatr i Ŝeglując lewym halsem, około południa znaleźli się na swej poprzedniej 

pozycji w odległości półtorej mili. Znajdowali się tam nadal, kiedy z Santo Domingo 

wypłynęła szalupa wioząca list, w którym nowy gubernator don Ilario nakazywał 

markizowi Riconete przyjąć warunki kapitana Blooda. Szalupa musiała walczyć ze 

wzburzonym morzem, jako Ŝe wiatr ponownie przybrał na sile, a złowieszcze czarne 

chmury zaciągnęły południowy horyzont. Zapewne obawa przed zmianą pogody w 

połączeniu z listem don Ilaria skłoniły markiza do ustępstwa w sytuacji, gdy upór 

zdawał się obiecywać jedynie upokorzenie.

Tak więc znany juŜ piratom hiszpański oficer znowu odwiedził wysepkę u 

wejścia do zalewu, przywoŜąc Bloodowi Ŝądane przyrzeczenie admirała na piśmie, w 

wyniku czego galeony mogły się wieczorem schronić w porcie przed nadciągającą 

gwałtowną wichurą. Nie napastowane przepłynęły Smoczą Gardziel i rzuciły kotwicę 

pod miastem po drugiej stronie zatoki. Markiz Riconete był do Ŝywego zraniony w 

swej dumie, toteŜ bardzo zajadły spór rozgorzał owego wieczoru w pałacu 

gubernatora. Niebezpieczna doktryna, wyłoŜona przez admirała i poparta przez don 

Clemente'a, Ŝe słowo dane pod groźbami nie wiąŜe honorowo, ścierała się do 

upadłego ze zdecydowanym, szlachetnym stanowiskiem don Ilaria, Ŝe warunki muszą 

być dotrzymane.

Zaufanie Blooda do danego mu słowa honoru stanowiło źródło rosnącej 

irytacji Wolverstone'a, który nie wierzył w istnienie czegoś takiego jak hiszpańskie 

sumienie i honor. Bynajmniej nie uznawał teŜ podjętych środków bezpieczeństwa za 

dostateczne, choć do strzeŜenia Smoczej Gardzieli pozostawiono tylko sześć dział, a 

cała reszta została teraz przetoczona i wycelowana na port. Kilka następnych 

spokojnych dni wcale nie uśpiło czujności w jednym lecz bystrym oku olbrzyma, 

jednak dopiero w piątkowy ranek, kiedy mając juŜ naprawiony maszt, byli prawie 

gotowi do wyjścia w morze, Wolverstone wypatrzył wreszcie coś, jak mu się 

wydawało, godnego uwagi. Pod wpływem tej obserwacji wezwał Blooda na rufę 

„Świętego Filipa".

- Jakiś dziwny ruch szalup odchodzi tam w tę i we w tę, pomiędzy hiszpańską 

eskadrą a molem. Sam popatrz. I tak to juŜ leci dobre pół godziny. Łodzie pełne ludzi 

płyną do mola, a wracają puste do okrętów. MoŜe mi powiesz, co tam jest grane?

- To chyba zupełnie jasne - rzekł Blood. - Wysadzają załogi

na ląd.

background image

- Tyle i ja wygłówkowałem. Ale czy mógłbyś mnie oświecić, jaki jest sens 

albo cel tej operacji? Gdzie nie ma sensu, tam zwykle się kryje coś złego. Nie 

zaszkodzi tej nocy postawić na wyspie ludzi pod bronią.

Chmura na czole Blooda wskazywała, Ŝe Wolverstone'owi udało się zasiać 

ziarno podejrzenia.

- Diablo to dziwne, w rzeczy samej. A jednak... Przebóg, nie uwierzę, Ŝeby 

don Ilario zdradził.

- Nie chodzi o don Ilaria, tylko o don Clemente'a. Słowo honoru nie 

powstrzyma tej pełnej Ŝółci małpy od Ŝadnego świństwa. A jeśli z Riconete'a jest 

drugi taki gagatek, na co wygląda...

- Don Ilario ma teraz władzę.

- Nie przeczę. Ale oprócz władzy jeszcze ma złamaną nogę i siedzi w łóŜku, 

więc tamci dwaj mogą go śmiało olewać, wiedząc, Ŝe sam król Filip dałby im 

rozgrzeszenie.

- JeŜeli dybią na naszą zgubę, to po co wysadzają załogi na ląd?

- Liczyłem, Ŝe kto jak kto, ale ty, Piotrze, potrafisz mi rozwiązać tę zagadkę.

- Skoro nie potrafię, będę musiał pójść i poszukać rozwiązania. Właśnie 

przybił do burty barkas* handlarza owocami. Blood wychylił się przez poręcz 

nadburcia.

- Hej, człowieku! - zawołał. - Dajcie te bataty na pokład.

Obróciwszy się, wezwał kilku piratów ze śródokręcia i rzucił im krótkie 

polecenie, zanim sprzedawca owoców z koszami batatów na głowie wspiął się po 

trapie. Poproszony do kabiny kapitańskiej, poszedł nie podejrzewając, Ŝe zawieruszy 

się do końca dnia. Jego metyski pomocnik został podobnie zwabiony na pokład i 

zamknięty ze swoim patronem w ładowni. A wówczas brudnawy, bosy, opalony 

jegomość w zatłuszczonej koszuli, luźnych perkalowych spodniach i w chuście 

portowego handlarza na głowie zszedł z pokładu „Świętego Filipa" do barkasu i 

odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami zgromadzonych przy nadburciu piratów 

powiosłował przez zalew w kierunku hiszpańskiej eskadry. Dobiwszy do 

admiralskiego galeonu, pokrzykiwał przez jakiś czas, wychwalając swoje towary po 

próŜnicy. Wreszcie zadudniły kroki na pokładzie. Wartownik w morionie stanął przy 

relingu i kazał mu się zabierać razem z owocami do diabła, dorzucając niedyskretną, 

ale juŜ zbędną informację, Ŝe nikogo nie ma na okręcie, czego tylko taki głupek mógł 

nie zauwaŜyć. Pomostując ordynarnie, handlarz odpłynął do mola, wysiadł z barkasu i 

background image

poszedł ugasić pragnienie w portowej tawernie, gdzie było rojno od marynarzy 

hiszpańskiej eskadry. Przy dzbanie wina wkupił się w łaski gromady Hiszpanów 

swoją niezwykłą opowieścią o morzu krzywd doznanych z rąk piratów i zajadłą 

krytyką admirała za to, Ŝe pozwala piratom panoszyć się na mierzei u wejścia do 

portu, zamiast wyprawić ich najkrótszą drogą do piekła. Płynny hiszpański handlarza 

nie budził Ŝadnych podejrzeń, a wojowniczość i jawna nienawiść do morskich 

rozbójników zyskały mu powszechne uznanie.

- To nie nasz admirał - zapewnił go jakiś bosman. - Markiz nigdy by nie 

poszedł na układy z tą hołotą. To wina tego mięczaka, gubernatora Hispanioli. To on 

dał im zezwolenie na naprawę okrętu.

- Gdybym to ja był admirałem Kastylii - rzekł handlarz - klnę się na 

Najświętszą Panienkę, Ŝe załatwiłbym się z nimi, nie pytając nikogo o zdanie.

Wśród ogólnego śmiechu tęgawy Hiszpan klepnął go w plecy.

- Admirał teŜ tak myśli, mój ty zuchu.

- Na przekór jego gubernatorskiej mięczakowości - dorzucił drugi Hiszpan.

- Właśnie dlatego my wszyscy jesteśmy na lądzie - przytaknął trzeci.

I tak ze strzępów informacji, które wystarczyło po prostu złoŜyć w całość, 

wyszła na jaw prawda o szykowanej piratom zgubie. Tak bardzo przypadli Hiszpanie 

handlarzowi do serca i tak bardzo handlarz przypadł do serca Hiszpanom, Ŝe było juŜ 

dobrze po południu, kiedy się wreszcie wytoczył z tawerny i powrócił do swego 

barkasu i handlu. Interesy zawiodły go ponownie na drugą stronę zalewu, a w końcu 

pokazał się przy „Świętym Filipie", holując drugi, bardzo pojemny barkas za sobą. 

Zacumował pod trapem i wszedł na pokład śródokręcia, prosto na Wolverstone'a, 

który z ulgą, acz nie bez oburzenia powitał przebierańca.

- Nie było mowy o schodzeniu na brzeg. Po jaką cholerę Ŝeś tam polazł? 

Kiedyś włoŜysz palec między drzwi o jeden raz za duŜo. Blood roześmiał się.

- Wcale nie pchałem palca między drzwi. A jeśli nawet, to ryzyko się opłaciło. 

Słusznie darzyłem don Ilaria zaufaniem. Tylko dzięki temu, Ŝe on dotrzymuje danego 

słowa, nie poderŜną nam wszystkim gardeł dzisiejszej nocy. Bo gdyby wyraził zgodę 

na uŜycie Ŝołnierzy garnizonu, jak chciał don Clemente, nigdy byśmy się nie 

dowiedzieli o niczym, zanim nie byłoby juŜ za późno. PoniewaŜ don Ilario odmówił, 

don Clemente spiknął się z admirałem, drugą taką krzywoprzysięską kanalią. 

Wspólnie wykombinowali śliczny plan za plecami don Ilaria. Dlatego markiz ściągnął 

swoje załogi na ląd i trzyma je w pogotowiu. Mają cichaczem odbić w łodziach o 

background image

północy, przepłynąć nie strzeŜony, płytki przesmyk zachodni i niejako tylnymi 

drzwiami zajść nas od strony morza, zaskoczyć uśpionych na pokładzie „Świętego 

Filipa" i wyrŜnąć w pień. Będą ich przynajmniej cztery setki. Niemal wszelka Ŝywa 

dusza z eskadry. Markiz Riconete chce sobie zapewnić przewagę.

- A nas tutaj wszystkiego osiemdziesięciu chłopa! - Wolverstone wzniósł 

swoje jedyne oko do nieba. - Zostaliśmy jednak uprzedzeni. MoŜemy przerzucić 

działa i rozbić ich w drzazgi podczas lądowania.

Blood pokręcił głową.

- Nie zrobisz tego niepostrzeŜenie. Zobaczą, jak przetaczamy działa i będą 

wiedzieli, Ŝe zwąchaliśmy pismo nosem. I zmienią plany, co by mi wcale nie 

pasowało.

- Tobie by to nie pasowało! A ta ich nocna napaść ci pasuje?

- Widząc zastawioną na mnie pułapkę, byłoby co najmniej dziwne, gdybym 

nie złowił w nią myśliwego. ZauwaŜyłeś, Ŝe przyholowałem drugi barkas? 

Czterdziestu ludzi wejdzie do tych dwóch łodzi, reszta popłynie w naszych czterech 

szalupach.

- Popłynie? Dokąd? Chcesz uciekać?

- Oczywiście. Ale nie dalej, niŜ mi się opłaci.

Zwlekał do ostatniej chwili. Dopiero godzinę przed północą wsadził swoją 

załogę do sześciu łodzi. A nawet wówczas nie śpieszył się z wypłynięciem. Zaczekał, 

aŜ ciszę nocną zakłóciło odległe poskrzypywanie dulek, świadczące o tym, Ŝe 

Hiszpanie juŜ mają za sobą kawał drogi do płyciutkiej cieśniny po zachodniej stronie 

mierzei. Wtedy kazał wreszcie odbijać, wydając „Świętego Filipa" na pastwę wrogów 

skradających się ku niemu po nocy.

Wylądowawszy dobrą godzinę później, Hiszpanie cicho niczym duchy przeszli 

grań i zakradli się pod baterię dział i okrętowe schodnie. W grobowym milczeniu 

wtargnęli na pokład „Świętego Filipa". Tutaj wreszcie pozwolili sobie na chóralny 

wrzask, starym dobrym zwyczajem zagrzewając się do boju. Ku ich zdumieniu, ten 

ogłuszający ryk nie obudził pirackiej hołoty, która najwyraźniej pospala się 

kamiennym snem i tak ufnie, Ŝe nawet nie wystawiła wart. Głupie uczucie pominięcia 

czegoś w rachubach zaczęło docierać do świadomości zbaraniałych Hiszpanów, nie 

mogących nijak zrozumieć, dlaczego na zdobytym okręcie nie ma Ŝywej duszy. Wtem 

języki ognia niespodziewanie rozdarły nocne ciemności od strony portu i burtowa 

salwa dwudziestu dział z hukiem gromu rzygnęła lawiną Ŝelaza w kadłub „Świętego 

background image

Filipa". Ci, co mieli zaskoczyć piratów, sami zaskoczeni rzucili się do ucieczki z 

nabierającej wody fregaty, wypełniając noc krzykiem i przekleństwami. Niepomni 

towarzyszy ranionych morderczą salwą, Hiszpanie z obłędnym przeraŜeniem ludzi, na 

których dybią siły przechodzące wszelkie ludzkie rozumienie, tratowali się na 

schodniach, byle tylko osiągnąć zbawczy ląd. Wysoki i chudy jak tyka markiz 

Riconete miotał się na brzegu, zagarniając uciekinierów do szeregu.

- Ani kroku w tył! Ani kroku, psubraty, niech was Bóg świśnie!

Dwojąc się i trojąc, nie szczędząc razów i wyzwisk, oficerowie jako tako 

sprawili szyki. Podczas gdy „Święty Filip" pogrąŜał się w ośmio-sąŜniowej toni, 

Hiszpanie juŜ w pewnym ordynku stali na plaŜy i czekali z bronią w pogotowiu. Na 

co czekali, nie wiedzieli ani oni, ani sam markiz, który doprowadzony do białej 

gorączki Ŝądał od nieba i piekła wyjaśnienia tego cudu. Niebawem je otrzymał.

W mroku zamajaczyła czarna sylwetka wielkiego okrętu, powoli zbliŜającego 

się ku Smoczej Gardzieli. Plusk wioseł i zgrzytanie dulek świadczyły o przeciąganiu 

okrętu pod wyjście z portu, a wkrótce wizg bloków i skrzypienie omasztowania 

doniosły wytęŜonym hiszpańskim uszom o stawianiu Ŝagli.

Wlepiając razem z don Clementem spojrzenie w ciemność, markiz pierwszy 

rozwiązał zagadkę. Kiedy prowadził swoich ludzi przeciwko, jak mniemał, uśpionej 

załodze pirackiej fregaty, piraci, połapawszy się, Ŝe ogołocił swoje galeony z załóg, 

przeprawili się łodziami przez zalew, zawładnęli hiszpańskim okrętem i z jego dział 

ostrzelali własną fregatę z Hiszpanami na pokładzie. Zdobytym okrętem, flagowym 

galeonem admirała, wspaniałą „Nadobną Marią" o czterdziestu działach i z 

admiralskim skarbcem w ładowni, ci przeklęci piraci wychodzili sobie teraz w morze 

pod nosem wykiwanych Hiszpanów.

Gorzkie były te słowa markiza i gorzka była jego bezsilna wściekłość, którą 

przez długą chwilę przeŜywał wspólnie z don Clementem, dopóki niedawnemu 

gubernatorowi nie zaświtała w głowie myśl o działach Blooda wycelowanych na 

przesmyk, wciąŜ na stanowiskach i niechybnie nabitych, skoro nie zostały uŜyte. 

Gorączkowo poinformował admirała, w jaki sposób moŜna jeszcze pobić piratów ich 

własną bronią, a Riconete uchwycił się pomysłu niczym tonący brzytwy.

-  Ślubuję niebiosom, Ŝe sukinsyny nie opuszczą Santo Domingo, choć muszę 

zatopić mój własny okręt. Hej, tam! Działa! Do dział!

Potykając się w mroku, pół setki ludzi pobiegło za nim do nadbrzeŜnej baterii. 

Dotarli tam w chwili, gdy „Nadobna Maria" wchodziła w Smoczą Gardziel. Za 

background image

niecałe pięć minut miała się znaleźć na linii strzału bezpośredniego. Nie sposób było 

chybić z tak bliskiej odległości i z sześciu juŜ wyrychtowanych dział.

-  Kanoniera! - wrzasnął markiz. - Natychmiast dawać tu kanoniera, Ŝeby mi 

posłał tego pirackiego diabła na dno piekła.

Ktoś Ŝwawo wystąpił naprzód. W tylnych szeregach rozbłysło światło i 

podawana z rąk do rąk latarnia dotarła do kanoniera. Ten złapał latarnię, odpalił od 

niej lont i podszedł do najbliŜszego działa.

-  Stój! - rozkazał markiz. - Zaczekaj, aŜ będziesz ich miał na wprost.

Przy świetle latarni kanonier w mig się jednak zorientował, Ŝe czekanie nic mu 

nie da. Z przekleństwem na ustach skoczył do drugiego działa, oświetlił otwór 

zapałowy i pobiegł dalej. Przeleciał tak całą baterię, po ostatnie działo. Kołysząc 

latarnią w jednej ręce, a skwierczącym lontem w drugiej, zawrócił tak wolnym 

krokiem, Ŝe doprowadził markiza do szaleństwa. W odległości niecałych stu jardów 

przesuwał się pomaleńku czarny cień kadłuba, nad którym szarzały Ŝagle „Nadobnej 

Marii".

-  Prędzej, durniu! Prędzej! Odpalaj! - ryknął admirał wielkiego oceanu.

-  Proszę samemu spojrzeć, ekscelencjo. - Kanonier postawił latarnię na dziale 

tak, Ŝe jej światło padało prosto na otwór zapału. - ZagwoŜdŜona. Miękki gwóźdź 

wbity do samego końca. Tak jak we wszystkich pozostałych.

Admirał wielkiego oceanu zaklął obrazowo i z iście hiszpańską pasją.

- O niczym nie zapomina, ten syn psa i czarownicy. Z nadburcia 

przepływającego galeonu padł strzał i dokładnie wymierzona kula z pirackiego 

muszkietu roztrzaskała latarnię. Szydercza owacja i wybuch jeszcze bardziej 

szyderczego śmiechu doleciał Hiszpanów od „Nadobnej Marii" majestatycznie 

wychodzącej Smoczą Gardzielą na pełne morze.

background image

ROZDZIAŁ 2 - KOMEDIANT

                                                                                   

Ruchliwość, jak powszechnie wiadomo, to czynnik od zarania dziejów 

decydujący o zwycięstwie w przypadku większości wielkich dowódców na lądzie i na 

morzu. RównieŜ w przypadku kapitana Blooda. Bywało, Ŝe Blood pojawiał się i 

uderzał tak nagle, jak jastrząb pikujący na zdobycz. I był teŜ taki czas, u szczytu 

pirackiej sławy kapitana, kiedy ta jego ruchliwość przybrała rozmiary graniczące z 

wszechobecnością, a Hiszpanie zaczęli święcie wierzyć i głosić, Ŝe jedynie pakt z 

diabłem moŜe dać człowiekowi tego rodzaju nadprzyrodzoną moc unicestwiania 

przestrzeni.

Dochodzące doń raz po raz wieści o jego czarnoksięskich mocach kapitan 

Blood nie tylko przyjmował z rozbawieniem, ale Ŝerując na hiszpańskich przesądach, 

przy kaŜdej sposobności wykorzystywał bez skrupułów ten dodatkowy atut w postaci 

zabobonnej trwogi, jaką budził juŜ samym swoim imieniem. Jednak kiedy wkrótce po 

tym, gdy w Santo Domingo zdobył „Nadobną Marię", potęŜny, wyładowany skarbami 

okręt flagowy hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, zdarzyło 

mu się wysłuchać szczegółowej i z wielkim przekonaniem opowiedzianej historii, jak 

to następnego dnia łupił oddaloną o dwieście mil Cartagenę, przyszło Bloodowi na 

myśl, Ŝe ta i parę innych fantastycznych opowieści o jego wyczynach, które ostatnio 

obiły się kapitanowi o uszy, być moŜe posiadają podstawy mniej mgliste niŜ 

zabobonna wyobraźnia.

Rzecz miała miejsce w Chnstianstadt na wyspie Santa Cruz, gdzie „Nadobna 

Maria", zuchwale przechrzczona na „Andaluzyjską Dziewkę" i równie zuchwale 

powiewająca flagą brytyjską, zawinęła po drewno i wodę, i gdzie Blood w portowej 

tawernie podsłuchał relację o okropnościach, jakich dopuszczali się jego piraci i on 

sam podczas tejŜe napaści. Tawernę wypatrzył Blood, włócząc się, swoim 

zwyczajem, bez określonego celu po mieście. Takie przybytki wilków morskich 

stanowiły najodpowiedniejsze miejsca pod słońcem do zbierania okruchów 

informacji, które potrafił dobrze wykorzystać. Nie pierwszy teŜ raz wysłuchiwał 

informacji o samym sobie, aczkolwiek nigdy z większym zdumieniem. O krwawej 

rzezi i gwałtach opowiadał zwalisty, krewki w gębie i rudowłosy Holender imieniem 

Klaus, kapitan handlowego statku z Scheldt, zabawiając dwóch miejscowych kupców 

z Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. śeby dowiedzieć się czegoś więcej, 

Blood podszedł do nich nie proszony, które to najście zostało przyjęte nie tylko z 

background image

wyrozumiałością, lecz potraktowane przychylnie za sprawą elegancji ubioru i 

władczej swobody obejścia nieznajomego.

-  Witam, messieurs.

Władał francuskim swobodnie, choć nie tak biegle jak hiszpańskim, którym 

mówił z płynnością rodowitego Hiszpana, nabytą w ciągu dwóch lat spędzonych w 

sewilskim więzieniu Świętej Inkwizycji. Przysunął sobie zydel, usiadł bez ceregieli i 

zastukał knykciami w zaplamiony, sosnowy blat stołu, przyzywając szynkarza.             

-  Powiada pan, Ŝe kiedy to się działo?   

-  Dziesięć dni temu - odparł Holender.   

-  NiemoŜliwe. - Blood potrząsnął lokami peruki. - Jak mi wiadomo z 

wiarygodnego źródła, dziesięć dni temu kapitan Blood był w Santo Domingo. Poza 

tym, takie łotrostwa, o jakich tu słyszę, to nie w jego stylu.

Jako prosty człowiek o krewkim nie tylko obliczu, ale równieŜ usposobieniu, 

Klaus nie lubił, kiedy mu zaprzeczano.

-  Piraci to piraci, łotry co do jednego.

Ostentacyjnie splunął na wypiaskowaną podłogę, jak gdyby podkreślając tym 

swoje obrzydzenie.

-  Przebóg, nie zamierzam ich bronić. Po prostu wiem, Ŝe dziesięć dni temu 

kapitan Blood przebywał w Santo Domingo, więc nie mógł w tym samym czasie 

znajdować się w Cartagenie.

-  Takiś pan pewny, co? - skrzywił się Holender. - No to rac. przyjąć do 

wiadomości, panie szanowny, Ŝe ja tylko powtarzam to, c dwa dni temu w San Juan 

de Puerto Rico opowiedział mi kapitai. hiszpańskiego galeonu, jednego z dwóch, 

które przewoziły sztabu srebra i zdrowo oberwały podczas napaści piratów na 

Cartagenę Proszę mi nie wmawiać, Ŝe pan wie lepiej od Hiszpanów. Oba galeon> 

znalazły schronienie w San Juan. Były ścigane przez całe Morze Karaibskie i nigdy by 

nie uszły pogoni, gdyby szczęśliwa dla nich kula nie uszkodziła Bloodowi fokmasztu, 

co zmusiło piekielnika do skrócenia Ŝagli.

Przytoczone fakty nie wywarły na Bloodzie wraŜenia. Kapitan zbył je 

wzruszeniem ramion.

-  Trele morele! Hiszpanie wzięli kogoś za Blooda. I tyle. Kupcy zerkali na 

siebie, speszeni chłodnym politowaniem w jego

oczach, wprost niesamowicie niebieskich pod czarnymi brwiami i przy śniadej 

twarzy. Pojawienie się szynkarza w samą porę zaŜegnało gotową awanturę, a Blood 

background image

udobruchał rozsierdzonego Holendra, zapraszając całą, zazwyczaj ciągnącą rum 

kompanię na wytworniejsze białe wino z Wysp Kanaryjskich.

-  Miły panie - obstawał Klaus przy swoim. - Tu nie mogło być Ŝadnej 

pomyłki. Wielki, czerwony okręt Blooda, „Arabella", nikomu się nie pomyli z innym.

-  Jeśli opowiadali, Ŝe ścigała ich „Arabella", tym bardziej nie moŜna im 

wierzyć. Albowiem, jak znowu mi wiadomo z wiarygodnego źródła, „Arabella" jest 

na Tortudze, przechylona do czyszczenia i remontu kadłuba.

-  Sporo panu wiadomo - zgryźliwie zauwaŜył Holender.

-  Dochodzą mnie wiadomości - padła szczera i grzeczna odpowiedź. - Ma to 

swoje dobre strony.

-  Owszem, jeśli wiadomości są prawdziwe. Tym razem to jakaś wierutna 

bzdura. Proszę mi wierzyć, mój panie, Ŝe kapitan Blood bawi teraz gdzieś w tej 

okolicy.

Kapitan Blood uśmiechnął się.

-  W to uwierzę bez trudu. Tylko nie pojmuję, na czym pan opiera swoje 

przypuszczenia.

Holender wyrŜnął wielką pięścią w stół.

-  CzyŜ nie mówiłem, Ŝe opodal Puerto Rico nadweręŜył sobie fokmaszt w 

walce z Hiszpanami? Potrzebny lepszy powód? Będzie musiał przybić do którejś z 

tutejszych wysp, Ŝeby go naprawić. To pewne.

- Co jest o wiele pewniejsze, to Ŝe pańscy Hiszpanie ze strachu przed 

kapitanem Bloodem widzą „Arabellę" w kaŜdym napotkanym Ŝaglu na horyzoncie.

Podano im wino i chyba tylko dlatego Holender jakoś ścierpiał ten upór przy 

oczywistym braku racji. Pociągnąwszy łyk, skierował rozmowę na srebrne galeony. 

Mało, Ŝe rzuciły kotwicę u brzegów Puerto Rico dla dokonania napraw, to po ostatniej 

przeprawie w ogóle nie zamierzały ponownie wyjść z tak cennym ładunkiem w morze 

do przybycia eskorty.

Akurat ta sprawa tak bardzo zainteresowała kapitana Blooda, Ŝe stracił chęć 

do dalszego sporu zarówno o bestialstwa przypisywane mu w Cartagenie, jak o drugie 

kłamstwo, dotyczące starcia „Arabelli" ze srebrnymi galeonami.

TegoŜ wieczoru w kabinie „Andaluzyjskiej Dziewki", pośród przepychu 

adamaszków i aksamitów, rzeźbionych i złoconych ścian, kryształów i sreber 

ś

wiadczących o bogactwie hiszpańskiego admirała, jej niedawnego pana i władcy, 

kapitan Blood zwołał wojenną naradę. W naradzie udział wzięli jednooki olbrzym 

background image

Wolverstone, Nathaniel Hagthorpe, ów do przesady uprzejmy szlachcic z Kornwalii 

oraz mały wzrostem nawigator Chaffinch - wszyscy zesłani z Bloodem za udział w 

rebelii Monmoutha. W wyniku ich obrad „Andaluzyjska Dziewka" jeszcze tej nocy 

podniosła kotwicę i niepostrzeŜenie wyszła z Santa Cruz, Ŝeby dwa dni później zjawić 

się pod San Juan de Puerto Rico. Powiewając czerwono-złotą flagą Hiszpanii pod 

jabłkiem grotmasztu, legła w dryf na redzie, oddała salut wystrzałem armatnim i 

spuściła szalupę.

Blood oglądał port przez lunetę, wypatrując czegoś na potwierdzenie 

opowieści Holendra. Wśród pomniejszych jednostek wyraźnie dostrzegał dwa 

wysokie, Ŝółte, trzydziestodziałowe galeony, których kasztele nosiły ślady rozległych 

uszkodzeń, obecnie naprawianych. Jak dotąd wyglądało więc na to, Ŝe Klaus Mynheer 

mówił prawdę. I tylko ta część jego historii się liczyła. Ale trzeba było postępować 

ostroŜnie. Portu broniła duŜa twierdza, której garnizon bez wątpienia miał się bardziej 

niŜ zwykle na baczności w związku z pobytem srebrnych galeonów, a ponadto Blood 

z nie więcej niŜ osiem-dziesięcioma ludźmi na pokładzie „Andaluzyjskiej Dziewki" 

nie posiadał dostatecznej siły do przeprowadzenia desantu, nawet gdyby jego artyleria 

szczęśliwym trafem uciszyła twierdzę. Widząc, Ŝe musi się zdać raczej na spryt niŜ 

siłę, kapitan Blood wsiadł do łodzi i śmiało popłynął do brzegu na rekonesans.

Było mało prawdopodobne, wręcz niemoŜliwe, Ŝeby wieść o zdobyciu przez 

Blooda flagowego okrętu hiszpańskiej eskadry zdąŜyła juŜ dotrzeć do Puerto Rico, 

przeto biało-złoty przepych i zdecydowanie hiszpańskie linie „Nadobnej Marii" na 

początek winny piratom w zupełności wystarczyć za przepustkę.

Bez zahamowań zaczerpnąwszy z przepastnej garderoby markiza Riconete'a, 

Blood wystroił się w kaftan i pludry z fioletowej tafty, w liliowe jedwabne pończochy 

i pendent z najlepszego kurdybanu* w tym samym kolorze i gęsto nabijany srebrem. 

Na głowie miał czarną perukę i kapelusz o szerokim rondzie z długim bordowym 

piórem, ocieniający jego ogorzałe, szlachetne oblicze. Wysoki, wyprostowany, 

szczupły, lecz krzepki, wsparty na długiej lasce ze złotą gałką, stanął przed kapitanem 

generalnym Puerto Rico, don Sebastianem Mendesem, wyjaśniając mu cel swojej 

misji w najczystszej kastylijskiej mowie, której się nauczył w jakŜe cięŜkiej szkole.

Dosłownie przekładając jego imię i nazwisko, niektórzy Hiszpanie zwali 

kapitana don Pedro Sangre, inni nie inaczej, jak El Diablo Encarnado. Z humorem 

połączywszy teraz oba przezwiska, Blood bezczelnie przedstawił się jako don Pedro 

Encarnado, zastępca admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, który nie moŜe 

background image

przybyć na ląd osobiście poniewaŜ atak podagry przykuł go do koi. Holenderski statek 

spotkany na morzu pod Santa Cruz przekazał jego ekscelencji admirałowi wiadomość 

o ataku tych pirackich

łotrów na dwa hiszpańskie galeony z Cartageny, które tutaj w San Juan 

znalazły schronienie. Markiz zauwaŜył je w porcie, ale Ŝyczyłby sobie bliŜszych 

informacji.

Don Sebastian słuŜył wszelkimi informacjami, nie kryjąc przy tym wielkiego 

wzburzenia. Był to potęŜny, choleryczny osobnik o sflaczałym ciele i ziemistej twarzy 

z wargami grubymi niemal jak u Afrykanina, z czarnym wąsikiem i kilkoma 

podbródkami sinawymi od brzytwy golibrody. Przyjął fałszywego don Pedra najpierw 

z całym ceremoniałem naleŜnym zastępcy przedstawiciela katolickiego króla, później 

z serdecznością stosowną pomiędzy dwoma kastylijskimi szlachcicami przedstawił go 

swojej delikatnej, nieśmiałej, drobnej, wciąŜ jeszcze młodej małŜonce i zatrzymał na 

obiedzie, do którego nakryto stół na chłodnym, białym patio, w zielonkawym cieniu 

oplecionego winoroślą treliaŜu, gdzie usługiwali im czarni niewolnicy pod okiem 

sztywnego jakby kij połknął hiszpańskiego majordoma. Wzburzenie don Sebastiana 

wywołane pytaniami gościa o pirackie gwałty nie minęło przy stole. To prawda - por 

Dios! - Ŝe te srebrne galeony zostały napadnięte przez piratów, tych samych 

nikczemnych hijos de puta, którzy niedawno uczynili istne piekło z Cartageny. 

Kapitan generalny sypał przyprawiającymi

0 mdłości szczegółami, bez najmniejszych względów dla uszu doni Leokadii, 

co i rusz wzdrygającej się i Ŝegnającej znakiem krzyŜa podczas tej strasznej 

opowieści.

Blood był nie mniej wstrząśnięty tym, co przypisywano jemu i jego ludziom, 

jednak ochłonął z szoku pod wpływem fascynującej informacji, Ŝe galeony mają w 

ładowniach sztaby srebra wartości dwustu tysięcy pesos, nie wspominając juŜ o 

pieprzu i przyprawach wartych prawie drugie tyle.

-  CóŜ by to była za zdobycz dla tego wcielonego diabła Blooda,

1 cóŜ to była za łaska pańska, Ŝe galeony nie tylko zdołały uciec mu z 

Cartageny, ale i ujść dalszej pogoni.

-  Kapitana Blooda? - spytał gość. - Zatem nie ma wątpliwości, Ŝe to jego 

sprawka?

-  śadnych wątpliwości. KtóŜ inny Ŝegluje dziś po morzach z taką 

zuchwałością? Niech no on tylko wpadnie w moje ręce, a Bóg mi świadkiem, Ŝe zedrę 

background image

z drania skórę na pludry dla siebie.

-  Sebastianie! - zaprotestowała dona Leokadia drŜącym głosikiem. - To 

straszne!

-  Niech tylko wpadnie mi w ręce - powtórzył zapalczywie don Sebastian.

Blood uśmiechnął się uprzejmie.

-  Wszystko jest moŜliwe. On moŜe być bliŜej niŜ się panu wydaje.

-  Modlę się do Boga, Ŝeby tak było. - I kapitan generalny podkręcił 

komicznego wąsika.

Po obiedzie gość poŜegnał się ceremonialnie, wyraŜając Ŝal, Ŝe musi wracać i 

zdać sprawę swemu admirałowi. Ale nazajutrz zawitał ponownie, a kiedy łódź, która 

przywiozła go na ląd, powróciła do fregaty, gapie z mola mogli zauwaŜyć, jak ten 

wielki biało-złoty okręt flagowy podnosi kotwicę i stawia Ŝagle. Ze świeŜejącym 

wiatrem, kładącym migotliwe zmarszczki na błękitnej toni, okręt majestatycznie 

odszedł wschodnim kursem wzdłuŜ półwyspu, na którym leŜało San Juan.

Od wczorajszego dnia Blood trochę się zabawiał na pokładzie wprawkami 

pisarskimi, znalazłszy wszystkie potrzebne mu rzeczy wśród admiralskich przyborów 

do pisania - równieŜ pieczęć admirała i pergamin zwieńczony godłem Hiszpanii. Z 

jego trudu zrodził się imponujący dokument, leŜący właśnie przed don Sebastianem. 

Dokumentowi towarzyszyły uprzejme wyjaśnienia.

-  Pańska pewność, Ŝe kapitan Blood przebywa na tych wodach, skłoniła 

admirała do podjęcia polowania. Pod swoją nieobecność, jego ekscelencja rozkazuje 

mi, jak pan widzi, pozostać tutaj.

Kapitan generalny dumał nad pergaminem zaopatrzonym w wielki plaster 

czerwonego wosku z odciśniętym herbem markiza Ricone-te'a. Z treści wynikało, Ŝe 

ma przekazać don Pedrowi Encarnadzie dowództwo nad wojskowym garnizonem San 

Juan de Puerto Rico, twierdzą Santo Antonio i jej załogą. Nie naleŜało oczekiwać, Ŝe 

don Sebastian potulnie przyjmie takie rozkazy. Zmarszczył czoło i wydął grube wargi. 

- Nic z tego nie rozumiem. Pułkownik Vargas, który dowodzi fortem z mojego 

rozkazu, to znający swoje rzemiosło, doświadczony oficer. Poza tym - najeŜył się - 

miałem i wciąŜ mam wraŜenie, Ŝe to ja jestem kapitanem generalnym Puerto Rico i do 

mnie naleŜy mianowanie moich oficerów.

Pojednawczości w słowach i tonie pozazdrościłby Bloodowi sam anioł.

-  Na pańskim miejscu, don Sebastianie, muszę przyznać - ale to tak tylko 

między nami - Ŝe czułbym dokładnie to samo, co pan. Jednak... CóŜ zrobić? 

background image

Admirałem kieruje najwyŜsza troska o bezpieczeństwo srebrnych galeonów.

-  CzyŜ ich bezpieczeństwo w San Juan nie jest moją sprawą? CzyŜ nie jestem 

przedstawicielem króla w Puerto Rico? Niech sobie pan admirał dowodzi jak mu się 

Ŝ

ywnie podoba na oceanie, ale na lądzie...

Blood przerwał mu łagodnie, kładąc z poufałością dłoń na ramieniu kapitana 

generalnego.

-  Drogi don Sebastianie! - Ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Wie 

pan, jak to jest z tymi królewskimi faworytami.

-  Królewskimi... - Don Sebastian zadławił się własną złością i nagłym 

zrozumieniem. - Pierwsze słyszę, Ŝe markiz Riconete to królewski faworyt.

-  Pupilek jego królewskiej mości. Wszystko, oczywiście, między nami. Stąd 

jego czelność. Nie miałbym panu za złe opinii, Ŝe on naduŜywa przyjaźni króla. Wie 

pan, jak królewska łaska potrafi uderzyć ludziom do głowy. - Z westchnieniem umilkł 

na chwilę. - Przykro mi - podjął - występować w roli narzędzia zamachu na pańskie 

prawa. Ale jestem równie bezradny jak pan, mój przyjacielu.

W końcu uświadomiony, po jak niepewnym stąpa gruncie, don Sebastian 

powściągnął gniew za obrazę swego urzędu i z filozoficzną rezygnacją dał się 

Bloodowi przekonać, Ŝe ingerencja admirała ma przynajmniej jedną dobrą stronę, 

gdyŜ uwalnia kapitana generalnego od wszelkiej odpowiedzialności za dalszy bieg 

wydarzeń.

Po tej rozmowie i przez następne dwa dni Piotr Blood wykazał się taktem, 

ułatwiając zachowanie twarzy zarówno kapitanowi generalnemu, jak i pułkownikowi 

Vargasowi, który zrazu ani myślał ustąpić bez porządnej awantury. Pułkownik poczuł 

się nieco udobruchany, poniewaŜ nowy komendant nie zamierzał niczego zmieniać w 

zastanych militarnych porządkach. Wręcz przeciwnie, dokonawszy gruntownej 

inspekcji obronnych umocnień fortu, załogi i uzbrojenia, gorąco pochwalił wszystko, 

co zobaczył i wielkodusznie wyznał, Ŝe nie wiedziałby, jak w czymkolwiek ulepszyć 

zarządzenia pułkownika.

Rzekomy don Pedro zszedł na ląd i objął dowództwo garnizonu w pierwszy 

piątek czerwca. A w niedzielę rano na dziedziniec siedziby kapitana generalnego 

wpadł zajeŜdŜony, spieniony i drŜący koń, z którego siodła zsunął się równie zziajany, 

młody oficer. Don Sebastian akurat jadł śniadanie w towarzystwie małŜonki i 

tymczasowego komendanta, kiedy ów konny posłaniec stanął przed nim z 

zatrwaŜającą wieścią, Ŝe potęŜnie uzbrojony okręt bez Ŝadnej bandery, najwyraźniej 

background image

piracki, zagraŜa oddalonemu o pięćdziesiąt mil San Patrico. Ostrzeliwuje osadę z 

dział, jak dotąd bezskutecznie, gdyŜ ciągły ogień artylerii portowego fortu trzyma 

pirata na dystans. Niestety, fort goni juŜ resztkami amunicji, a po jej wyczerpaniu zbyt 

szczupła załoga nie powstrzyma desantu piratów.

Wiadomość nie tyle zaniepokoiła, co niepomiernie zdumiała don Sebastiana.

-  Po jakiego diabła piraci mieliby się pchać do San Patrico? Tam nie ma nic, 

oprócz trzciny cukrowej i kukurydzy.

-  Chyba zgaduję, o co chodzi - rzekł Blood. - San Patrico to kuchenne drzwi 

do San Juan i srebrnych galeonów.

-  Kuchenne drzwi?

-  Nie rozumie pan? Ci piraci bojąc się przypuścić frontalny atak na pański 

silnie uzbrojony fort Santo Antonio, zamierzają przemaszerować lądem z San Patrico 

i uderzyć na pana od tyłu.

Taki dowód błyskawicznej orientacji w niuansach wojennej strategii zrobił 

wielkie wraŜenie na kapitanie generalnym.

-  Święci pańscy, zdaje się, Ŝe trafił pan w sedno.

Zapowiedziawszy, Ŝe zaraz wyda odpowiednie rozkazy i odprawiwszy oficera, 

Ŝ

eby się posilił i odpoczął, don Sebastian dźwignął się od stołu i pchnął gońca do 

fortu po pułkownika Vargasa. Człapiąc tam i z powrotem po rozległej jadalni, w 

chłodzie i cieniu okiennych Ŝaluzji, dziękował swemu świętemu patronowi, 

zamęczonemu centurionowi rzymskich pretorianów, za własną przezorność, 

albowiem Santo Antonio miało amunicji w bród i mógł wysłać tyle prochu i kuł ile 

tylko załoga San Patrico potrzebowała, Ŝeby nie wpuścić tych pirackich diabłów do 

portu. Przystanął dla złapania tchu, a biegające za nim spojrzenie doni Leokadii nagle 

spoczęło na nowym komendancie, który odezwał się chłodnym i opanowanym 

głosem.

-  Z całym szacunkiem, ekscelencjo, pozbawienie Santo Antonio amunicji 

byłoby błędem. Niewykluczone, Ŝe sami będziemy potrzebować kaŜdej kuli. Zbyt 

wiele tutaj niejasności. Piraci mogą jeszcze zmienić plany, widząc, Ŝe lądowanie w 

San Patrico jest trudniejsze niŜ im się wydawało. Albo... - I tu przedstawił znany sobie

stan faktyczny, poniewaŜ dokładnie tak właśnie zarządził, - Albo atak na San Patrico 

to jedynie podstęp, Ŝeby stąd odciągnąć pańskie siły.

Don Sebastian popatrzył tępo przed siebie, gładząc imponujący sinawy 

podbródek.

background image

-  Niewykluczone. AleŜ tak, jak Bóg na niebie!

I juŜ wdzięczny Bogu, Ŝe jest przy nim ten chłodny, bystry komendant, 

którego obecność początkowo uwaŜał za kamień obrazy, don Sebastian oddał mu całą 

inicjatywę. Don Pedro nie ociągał się z jej przejęciem.

-  Mamy uzbrojenie srebrnych galeonów. Jest tego sporo. AŜ nadto dla potrzeb 

San Patrico, a dla okrętów w tej chwili to tylko balast. Weźmiemy nie sam proch i 

kule, ale równieŜ działa i natychmiast przetransportujemy wszystko do San Patrico.

-  Pan chce rozbroić srebrne galeony? - Don Sebastian aŜ wybałuszył oczy.

-  A na cóŜ im uzbrojenie tutaj w porcie? Fort obroni je, tak jak i nas tutaj w 

razie potrzeby. A San Patrico jest w beznadziejnym połoŜeniu. Będzie pan uprzejmy 

zorganizować potrzebne do transportu muły i woły - don Pedro przeszedł do rzeczy. - 

Co się tyczy ludzi, mamy dwustu trzydziestu Ŝołnierzy w Santo Antonio i stu 

dwudziestu na pokładach srebrnych galeonów. Ilu liczy załoga San Patrico?

-  Czterdziestu, góra pięćdziesięciu.

-  Niech Bóg ma nas w swojej opiece! Skoro bukanierzy zamierzają lądować, 

muszą liczyć ze cztery, do pięciu setek. Aby stawić czoło takiej sile, San Patrico 

będzie potrzebowało kaŜdego Ŝołnierza, bez którego moŜemy się tu obejść. Wyprawię 

tam pułkownika Vargasa na czele dwustu pięćdziesięciu ludzi - stu pięćdziesięciu z 

Santo Antonio i stu z galeonów.

 - I zostawi pan San Juan bez obrony? Czy pan oszalał? Sebastian z 

przeraŜenia nie potrafił pohamować języka.     Blood miał minę znającego się na 

rzeczy człowieka, który nie dopuszcza Ŝadnych wątpliwości.

-  Nie sądzę. W forcie zostaje nam setka dział, w tym połowa wielkiego 

kalibru. Stu ludzi aŜ nadto wystarczy do ich obsługi. I Ŝeby pan nie myślał, Ŝe 

naraŜam was na niebezpieczeństwo, któremu sam nie zamierzam stawić czoła, 

osobiście obejmę nad nimi dowództwo.

Wezwany Vargas był równie jak don Sebastian przeraŜony takim 

uszczupleniem obrony San Juan. Sprzeciwił się temu ostro, Ŝeby nie powiedzieć 

niegrzecznie. Zrobił nowemu komendantowi wykład

0  sztuce wojennej, pusząc się i wynosząc na wyŜyny największego 

wtajemniczenia. Nowy komendant chłodno ściągnął go z tych wyŜyn na ziemię.

-  Jeśli pan mi powie, Ŝe moŜemy się podjąć odparcia desantu na San Patrico z 

siłą mniejszą niŜ trzystu ludzi, uznam, Ŝe musi się pan jeszcze poduczyć swego 

zawodu. A tak czy owak - dodał, wstając

background image

1 ucinając tym dalszą dyskusję - to ja mam zaszczyt dowodzić tutaj i ja 

ponoszę odpowiedzialność. Rad będę, jeśli pan bezzwłocznie podporządkuje się 

moim rozkazom.

Zacisnąwszy zęby, pułkownik Vargas złoŜył sztywny ukłon, a kapitan 

generalny z całego serca podziękował niebiosom za pergamin admirała wielkiego 

oceanu, całkowicie uwalniający go od odpowiedzialności za wszelkie nieobliczalne 

skutki tej pochopnej decyzji.

Kiedy katedralne dzwony wezwały wiernych na sumę, pułkownik Vargas, nie 

bacząc na zbliŜającą się porę południowego skwaru, jako Ŝe sprawa nie cierpiała 

zwłoki, wyprowadził swoich Ŝołnierzy z San Juan. Na czele kolumny marszowej, za 

którą długim rzędem szły obładowane amunicją muły i zaprzęgi wołów ciągnące 

działa, pułkownik puścił się w drogę przez lekko falistą równinę, drogę prowadzącą 

do odległego o pięćdziesiąt mil San Patrico.

Jak naleŜało oczekiwać, pirackim Ŝaglowcem atakującym San Patrico był 

niegdysiejszy okręt flagowy hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, obecnie 

„Andaluzyjska Dziewka", wyprawiona tam przez kapitana Blooda z takim właśnie 

zadaniem. Dowodzący nią Wolverstone otrzymał rozkaz pobawić się z lichym, 

malutkim fortem San Patrico w kotka i myszkę przez czterdzieści osiem godzin. Po 

upływie tego czasu, a przed nadejściem posiłków z San Juan, znajdujących się juŜ w 

połowie drogi, miał niepostrzeŜenie odpłynąć pod osłoną nocy i zaniechawszy 

pozorowanego manewru wrócić z pełną szybkością i naprawdę uderzyć na 

stosunkowo teraz bezbronne San Juan.

Przez cały poniedziałek gońcy z San Patrico w regularnych odstępach czasu 

dostarczali meldunki świadczące o tym, Ŝe Wolverstone sumiennie wywiązuje się z 

powierzonego mu zadania. Z meldunków wynikało, Ŝe ciągły ogień fortu stanowi dla 

piratów zaporę nie do przebycia. Kapitan generalny krzepił się tą wieścią, 

przeświadczony, Ŝe z kaŜdą następną godziną rosną szansę zaskoczenia pirata na 

gorącym uczynku przez admirała wielkiego oceanu, który musiał Ŝeglować gdzieś 

niedaleko.

- Jutro Vargas z posiłkami stanie w San Patrico - rzekł - i piraci stracą okazję 

do wylądowania.

Tymczasem jutro przyniosło coś zupełnie odmiennego od przewidywań 

wszystkich zainteresowanych. O brzasku huk dział zbudził San Juan. Wysuwając 

nogę z łóŜka, don Sebastian zrazu ucieszył się na myśl, Ŝe to markiz Riconete po 

background image

królewsku oznajmia swoje przybycie pełną salwą. Nieustające bombardowanie jednak 

napełniło kapitana generalnego złym przeczuciem, jeszcze nim wyszedł na taras 

swojej pięknej rezydencji. JuŜ na tarasie i w świetle tego, co dokładnie oglądał w 

lunecie, złe przeczucie don Sebastiana ustąpiło miejsca osłupieniu.

Kapitan Blood obudził się z uczuciem wręcz przeciwnym niŜ don Sebastian. 

Lecz domysły będące źródłem jego irytacji rozwiały się jeszcze szybciej. Nawet 

gdyby Wolverstone - rzecz mało prawdopodobna - opuścił San Patrico przed północą, 

to pod wiejący teraz silny wiatr zachodni nie mógłby dotrzeć do San Juan wcześniej 

niŜ dopiero za dwanaście godzin. Co więcej, Wolverstone nie miał zwyczaju z taką 

beztroską łamać otrzymanych rozkazów.

Na wpół ubrany Blood pośpieszył szukać wyjaśnienia tej kanonady i oto u 

boku don Sebastiana przeŜył wstrząs ani trochę nie ustępujący osłupieniu kapitana 

generalnego, aczkolwiek z krańcowo innych powodów. Albowiem wielki, czerwony 

okręt na redzie, bombardujący fort z odległości pół mili, był łudząco podobny do 

„Arabelli", którą niecały miesiąc temu zostawił przechyloną u brzegów Tortugi. 

Wspomniawszy uporczywie powtarzane pogłoski o swoim rajdzie na Cartagene, 

Blood zadawał sobie pytanie, czy to moŜliwe, Ŝeby Pitt, Dyke i inni pozostawieni na 

Tortudze towarzysze wypłynęli grasować na morzu, dopuszczając się takich samych 

okrucieństw, jak te, które hańbą okryły Morgana i Montbarsa. Nie podejrzewał ich o 

to, a przecieŜ oglądał swój własny okręt, jak w kłębach armatniego dymu bije 

burtowymi salwami, krusząc forteczne mury, tylko z pozoru solidne i grube, bo 

zaprawa była ze zwykłej gliny, o czym Blood z przyjemnością się przekonał podczas 

inspekcji. U jego boku kapitan generalny Puerto Rico wzywał na przemian to 

wszystkich świętych z kalendarza, to wszystkich diabłów z piekła na świadków, Ŝe 

oto zjawił się ten wcielony diabeł, kapitan Blood. Stojący przy nim ramię w ramię ów 

diabeł wcielony zaciskał wargi, puszczając przekleństwa don Sebastiana mimo uszu. 

Osłoniwszy dłonią oczy przed porannym słońcem, badał wzrokiem linię czerwonej 

fregaty, od złoconego galionu na dziobnicy po wyniosły kasztel rufowy. To była i 

zarazem nie była „Arabella". RóŜnica wciąŜ mu się wymykała, chociaŜ ją wyczuwał. 

Wielki okręt dokonywał zwrotu przez sztag, obracając się ku niemu całą długością 

burty. Wówczas, nawet bez liczenia burtowych ambrazur, zyskał niezbitą pewność. 

Jego własny flagowy okręt miał o cztery działa więcej.

-  To nie jest kapitan Blood - rzekł.

-  To nie jest kapitan Blood? MoŜe mi pan powie, Ŝe ja nie jestem 

background image

Sebastianem Mendezem? CzyŜ ten okręt nie nazywa się „Arabella"?

-  To nie jest „Arabella".                                                        

Don Sebastian przez chwilę mierzył go pogardliwym spojrzeniem

nabiegłych krwią oczu. Po czym podsunął mu swoją lunetę.

-  Proszę sobie przeczytać nazwę na rufowej pawęŜy.

ś

eby skierować na fort działa prawej burty okręt robił zwrot przez

rufę i pawęŜ było widać jak na dłoni. Blood ponownie zbaraniał, odczytując 

wypisaną złotymi literami nazwę „Arabella".

-  Nie rozumiem - mruknął.

Burtowa salwa obróciła w perzynę kolejne tony fortecznych murów, 

zagłuszając jego słowa. Wówczas to po raz pierwszy działa fortu wreszcie zagrzmiały 

w odpowiedzi. Ogień był chaotyczny i bardzo niecelny, ale przynajmniej zmuszał 

atakujący okręt do lawirowania pod ostrzałem.

-  Na Boga, w końcu się przebudzili! - zawołał don Sebastian z gorzką ironią.

Blood poszedł po buty, poleciwszy słuŜbie osiodłać i przyprowadzić konia. 

Kiedy pięć minut później, juŜ w butach ale nadal tylko na wpół ubrany, wsuwał nogę 

w strzemię, dopadł go kapitan generalny.

-  Pan nawarzyłeś tego piwa - wybuchnął. - Pan i ten pański cacany admirał od 

siedmiu boleści. Pańskie głupie pomysły pozbawiły nas obrony. Mam nadzieję, Ŝe pan 

zapłacisz za to wszystko. Taką mam nadzieję.

-  TeŜ mam nadzieję, Ŝe za wszystko zapłacę temu zbójowi, kimkolwiek on 

jest.

Blood mówił przez zaciśnięte zęby, bardziej niŜ gubernator kipiąc, choć mniej 

się ciskając z gniewu. Wpadłszy we własne sidła, przeŜywał typowe w takiej sytuacji 

katusze. Tyle zachodu i wybiegów kosztowało go rozbrojenie San Juan i chyba tylko 

po to, Ŝeby jakiemuś cholernemu przybłędzie łatwiej było przyjść i sprzątnąć mu 

sprzed nosa całą stawkę w tej grze. Nie domyślał się toŜsamości przybłędy, ale dałby 

głowę, Ŝe nie przez czysty przypadek ten czerwony okręt nosił imię „Arabella" i Ŝe 

jego kapitan jest sprawcą owych okrucieństw w Cartagenie, przypisywanych 

kapitanowi Bloodowi. Jakkolwiek było, jedyne, co miało teraz znaczenie, to za 

wszelką cenę pokrzyŜować szyki temu najbardziej nieproszonemu z gości. I tak za 

sprawą przedziwnej ironii losu, kapitan Blood pędził na koniu, uskrzydlony nadzieją 

zorganizowania obrony hiszpańskich siedzib przed napadem piratów, obrony, którą 

własnymi knowaniami uczynił beznadziejną.

background image

W forcie zastał zniszczenia i zamęt. JuŜ połowa dział zamilkła pod zwałami 

gruzu. Ze stuosobowej załogi fortu poległo dziesięciu obrońców, trzydziestu odniosło 

rany. Na nogach pozostało sześćdziesięciu Ŝołnierzy, śmiałych i zahartowanych - na 

ś

wiecie nie było Ŝołnierzy lepszych od hiszpańskich piechurów - lecz nieporadność 

ich młodego kapitana sprawiła, Ŝe stali bezradni jak dzieci, gdy kolejna salwa obróciła 

w perzynę dwadzieścia jardów fortecznego przedpiersia. Dusząc się pyłem ze 

skruszonych murów i gryzącym dymem armatniego prochu na głębokim jak studnia 

dziedzińcu, Blood sklął oficera, który wybiegł mu naprzeciw.

-  Będziesz tak czekał do usranej śmierci, aŜ ci ludzi i działa zasypie pod 

gruzem?

Kapitan Arania wypręŜył się na baczność. Wypiął pierś.

-  MoŜemy zginąć na posterunku, Ŝeby zapłacić za pańskie błędy, panie 

komendancie.

-  To potrafi kaŜdy głupiec. Ale gdybyś miał tyle rozumu, co bezczelności, 

ratowałbyś działa. Niebawem będą potrzebne. Wyciągnij stąd dwadzieścia dział i 

ustaw je tam w ukryciu - wskazał gaj drzew pimentowych oddalony o niecałe pół mili 

w kierunku miasta. - Zostaw mi dwunastu kanonierów do prowadzenia ognia, a 

pozostałych ludzi zabierz ze sobą co do ostatniego człowieka. I wynieś rannych z tej 

ś

miertelnej pułapki. Stanąwszy w gaju, wyślij po zaprzęgi mułów, konie, woły, co 

popadnie do dalszego holowania. Załaduj kartaczami. Rusz głową, człowieku i nie 

marnuj czasu. Do roboty.

JeŜeli kapitanowi Arańi brakowało twórczej wyobraźni, to przynajmniej miał 

aŜ nadto energii do wprowadzenia cudzych pomysłów w Ŝycie. Poddawszy się 

rozkazom rzutkiego dowódcy, pełen zapału dla akcji, której sens od pierwszej chwili 

uznał za oczywisty, Arania rzucił się w wir pracy, podczas gdy Blood objął 

dowodzenie baterią dziesięciu dział ustawionych na południowym przedpiersiu, skąd 

miały najlepszy obstrzał zatoki. Dwunastu Ŝołnierzy wyrwanych animuszem Blooda z 

bezczynności, oŜywionych jego pogardą dla własnego bezpieczeństwa, spokojnie i w 

mig spełniało rozkazy.

Odpaliwszy działa sterburty, piracki okręt wykonywał zwrot na wiatr, Ŝeby 

dać ognia z bakburty. Wykorzystując ten manewr pirata i starając się jak najlepiej 

ocenić pozycję, z której padnie następna salwa, Blood przechodził od działa do działa 

i własnoręcznie rychtował kaŜde z nich, niespiesznie i starannie. Wycelował ostatnie, 

kiedy czerwony okręt, przełoŜywszy ster, stanął bakburtą do fortu. Blood wyjął 

background image

lontownicę z rąk muszkietera i przyłoŜył skwierczący lont do zapału. Wprawdzie 

liczył na lepsze trafienie przy tej szerokości celu, ale i tak strzał był nie najgorszy. 

Kula urwała piratowi bukszpryt. Okręt zamyszkował pod wpływem wstrząsu i 

przechylił się nieznacznie, i to akurat w chwili, gdy odpalał salwę. W wyniku 

przypadkowej zmiany kąta podniesienia, pociski nieszkodliwie przeszły ponad 

szańcem i zaryły się w ziemi daleko na tyłach fortu. Okręt natychmiast zawrócił z 

wiatrem, uciekając spod ostrzału.

-  Ognia! - ryknął Blood i pozostałe dziewięć dział wypaliło jednocześnie.

Rufa pirata stanowiła bardzo wąski cel, więc naleŜało się spodziewać co 

najwyŜej moralnego efektu. Lecz i tym razem szczęście dopisało Bloodowi, i o ile 

osiem dwudziestoczterofuntowych kuł jedynie wzbiło fontanny wody wokół piratów, 

to dziewiąta gruchnęła w rufowy kasztel, dodając im rozpędu. Hiszpanie wznieśli 

radosny okrzyk.

-  Wiwat, don Pedro!

I trudno uwierzyć, ale ze śmiechem zabrali się do ładowania dział, podniesieni 

na duchu tym pierwszym, acz niewielkim sukcesem. Nie musieli się śpieszyć. 

Uprzątnięcie szczątków bukszprytu zajęło piratowi sporo czasu i minęła dobra 

godzina, nim gotów do odwetu zaczął lawirować* z powrotem, Ŝeglując ostro do 

wiatru.

W owej bezcennej godzinie wytchnienia Arańia przetoczył działa pod osłonę 

oddalonego o ćwierć mili zagajnika. Blood teŜ mógł się tam wycofać. Pozostał i z 

wielką brawurą przystąpił do powtórzenia swojej wcześniejszej taktyki. Niestety, jego 

ogień chybił, natomiast burtowa salwa czerwonego okrętu z całą mocą uderzyła w 

fort, otwierając nowy wyłom w rozpadających się obwałowaniach. Po czym, być 

moŜe rozjuszony poniesionymi szkodami, a na pewno zorientowany na podstawie 

poprzednich odpowiedzi fortu, Ŝe ledwie kilka dział zachowało sprawność, i Ŝe teraz 

będą nie załadowane, pirat podszedł bliŜej, wykonał zwrot przez sztag i wypalił z 

drugiej burty bezpośrednim ogniem. Spowodował wybuch, który targnął oddalonymi 

o milę domami San Juan. Blood poczuł, jak olbrzymia ręka chwyta go, unosi i 

gwałtownie ciska na uciekającą gdzieś ziemię. Padł bez tchu, na wpół ogłuszony, 

podczas gdy z nieba posypał się gruz w jakimś potwornym gradobiciu, a forteczne 

wały, jakby coś je nagle rozpuściło, z hukiem rzecznej katarakty zeszły w dół i 

rozpłynęły się w bezkształtne rumowisko. Pechowa kula trafiła w prochownię. To był 

koniec fortu. Od pirackiego okrętu woda przyniosła wiwaty, niczym echo wybuchu.

background image

Blood ocknął się, otrząsnął z leŜącej na nim kupy zaprawy i kawałków gruzu, 

wypluł piasek z gardła i w myślach zbadał swój stan zdrowia. Bolało go biodro, lecz 

stopniowo ustępujący ból świadczył o powierzchownym stłuczeniu. WciąŜ niezbyt 

przytomny, pomału dźwignął się na kolana, wreszcie stanął na nogi. Cały 

roztrzęsiony, z pokaleczonymi dłońmi we krwi, powalany ziemią i osypany pyłem, był 

przynajmniej w jednym kawałku. Niczego sobie nie połamał. Ale spośród swojej 

dwunastki zastał jedynie pięciu w takim zdrowiu, jak przed wybuchem; szósty jęcząc, 

leŜał ze złamanym udem, siódmy siedział, trzymając się za wybite ramię. Pozostała 

piątka zniknęła, pogrzebana w zwałach rumowiska. Zebrawszy rozproszone myśli, 

Blood poprawił perukę na głowie i zadecydował, Ŝe nie ma sensu wysiadywać tej 

sterty gruzów jeszcze przed chwilą będącej fortem. Piątce, która wyszła bez szwanku, 

kazał zabrać dwóch rannych do pimentowego gaju, dopilnował ich wymarszu i 

chwiejnym krokiem podąŜył za nimi. Kiedy dotarł pod osłonę pachnących olejkiem 

drzew, piraci juŜ się sposobili do następnego kroku po zniszczeniu fortu. Przystanął 

na skraju pimentowej plantacji i osłaniając dłonią oczy przed ostrym słońcem, przez 

chwilę obserwował przygotowania do desantu. Widział, jak spuszczono pięć łodzi na 

wodę, i jak przepełnione do granic moŜliwości łodzie odbijają i kierują się ku plaŜy, a 

czerwony okręt staje na kotwicy, Ŝeby osłaniać lądowanie. Nie było czasu do 

stracenia.

Blood wkroczył w cień drzew, gdzie spotkał Arańię i jego Ŝołnierzy. 

Pochwalił wybór ukrytych przed piratami stanowisk dział, zgodnie z rozkazem 

załadowanych kartaczami. Dokładnie przyjrzawszy się odległej o niecałą milę plaŜy, 

gdzie nieprzyjaciel powinien dobić do brzegu, kazał wymierzyć tam działa i osobiście 

nadzorował wszystkie czynności. Jako ogniowy namiar wyznaczył łódź rybacką 

leŜącą do góry dnem na piasku, o pół kabla od kredowobiałej linii piany pomiędzy 

lądem a tonią.

-  Zaczekamy - wyjaśnił Arani - aŜ sukinsyny zrównają się z tą krypą i wtedy 

wystawimy im przepustkę do piekła.

A dla skrócenia czasu oczekiwania na tę chwilę, udzielił hiszpańskiemu 

kapitanowi lekcji na temat subtelności sztuki wojennej.

-  Zaczyna pan sobie uświadamiać korzyści płynące z odstępstwa od zasad i 

sztywnych kanonów ze szkolnej ławy, czyli z porzucenia fortu, który był nie do 

utrzymania i zajęcia nowej pozycji, gdzie moŜna się obronić. Dzięki tej taktyce łotry 

są zdane na naszą łaskę. Za chwilę ujrzy pan, jak posyłamy ich do wszystkich 

background image

diabłów, a pozorna klęska zamienia się w zwycięstwo.

I tak by się, niewątpliwie, stało, gdyby nie zgoła nieoczekiwane wydarzenie. 

W rzeczy samej, kapitan Arana otrzymał tego ranka lekcję bardziej pouczającą, niŜ to 

było w zamiarze Blooda. Niebawem miał się naocznie przekonać o jałowości 

podzielonego dowództwa. Biedy narobił don Sebastian, który tymczasem, na 

nieszczęście wszystkich, nie próŜnował. Jako kapitan generalny Puerto Rico uznał za 

swój święty obowiązek uzbroić zdolnych do noszenia broni mieszkańców miasta. Nie 

uwaŜając za stosowne zasięgnąć rady don Pedra, ani nawet zawiadomić go o swoich 

zamiarach, zebrał swój sklecony naprędce oddział w sile około setki ludzi pod osłoną 

białych budynków oddalonych o jakieś sto jardów od wody. Tam trzymał ich w 

zasadzce, Ŝeby w ostatniej chwili uderzyć na lądujących piratów. Wykombinował 

sobie, Ŝe tym sposobem uniemoŜliwi okrętowej artylerii ostrzelanie swoich Ŝołnierzy i 

rozpierała go duma z własnej taktycznej genialności. Sama w sobie ta jego taktyka 

była tyleŜ słuszna, co oczywista, jednak miała ten jeden niespodziewany minus, Ŝe 

powstrzymując pirackich kanonierów na okięcie, lak samo powstrzymywała 

hiszpańską baterię w zagajniku Nim zdąŜył ot-worzyć odwlekany ogień, Blood ku 

swemu przeraŜeniu zobaczył, jak pospolite ruszenie Portorykańczyków z wrzaskiem 

pędzi plaŜą do szturmu na piratów i jak w mgnieniu oka powstaje jeden rozfalowany, 

skłębiony, wojujący, rozkrzyczany tłum, w którym swoi i wrogowie pomieszali się nie 

do odróŜnienia. Kłębowisko walczących przepływało po plaŜy, zrazu powoli, lecz 

stopniowo nabierając rozpędu, w miarę jak siły don Sebastiana ustępowały pola 

prawie o połowę mniej licznej, ale nacierającej z furią gromadzie piratów. Strzelając i 

drąc się, wreszcie wszyscy zniknęli w mieście, pozostawiwszy za sobą trupy na 

piasku.

Podczas gdy Blood klął niewczesną interwencję don Sebastiana, kapitan Arańa 

nalegał na ruszenie z odsieczą. Otrzymał jeszcze jedną lekcję.

- Bitew nie wygrywa się bohaterstwem, a wyrachowaniem, mój przyjacielu. 

Zbójów na pokładzie jest przynajmniej dwakroć więcej niŜ tych, którzy wylądowali i 

dzięki bohaterstwie don Sebastiana juŜ wzięli miasto. Jeśli teraz wyruszymy, to 

następna gromada wyląduje nam za plecami i będziemy wzięci w dwa ognie. Przeto 

za pańskim pozwoleniem zaczekamy, aŜ wysadzą swój drugi rzut, a po jego 

zniszczeniu zajmiemy się łajdakami w mieście. W ten sposób niczym nie ryzykujemy.

Dość długo jednak przyszło im czekać. W kaŜdej łodzi pozostawiono tylko po 

dwóch wioślarzy, więc ich droga do okrętu była powolna. Powolny był równieŜ 

background image

załadunek drugiej grupy i powrót do brzegu. ToteŜ minęło blisko dwie godziny od 

lądowania pierwszej gromady, zanim druga zeszła na ląd. Wszystkie znaki na niebie i 

ziemi wskazywały, Ŝe słaby opór stawiony przez San Juan został juŜ w pełni złamany, 

zatem nie widząc Ŝadnego powodu do pośpiechu, piraci nie śpieszyli się ani trochę 

nawet wówczas, gdy poczuli piasek plaŜy pod stopami. Powoli, jak gdyby bawiąc z 

wycieczką, powyłaziła z łodzi cała ta pstra zbieranina, jedni w kapeluszach, paru w 

morionach, inni w zawiązanych na głowie kolorowych, brudnych chustach i w 

ubiorach odznaczających się takąŜ samą róŜnorodnością. Parada strojów obrazowała 

wszelkie warstwy społeczne, od czystej wody bukaniera w bawełnianej koszuli i 

portkach z surowej skóry, po hidalgo w obszytym koronkami kaftanie, a tu i ówdzie 

pojawiał się bardziej wojskowy rynsztunek w postaci kirysa. Jednolitość panowała 

przynajmniej w tym, Ŝe kaŜdy nosił bandolet na piersi, muszkiet na ramieniu oraz taką 

czy inną, długą broń sieczną u pasa. Pirat w jaskrawoczerwonym kaftanie z 

wyszarganą koronką, zapewne ustanowiony przywódcą, zebrał liczącą z 

pięćdziesięciu chłopa bandę w niby to wojskowym szyku nad brzegiem morza, sam 

stanął na czele, machnął pałaszem i dał hasło wymarszu. Ruszyli ze śpiewką na 

ustach, Ŝeby maszerować w nogę. Ochryple rycząc jakąś sprośną piosnkę, szli naprzód 

zwartym szykiem, podczas gdy kanonierzy w pimentowym gaju dmuchali na lonty, 

nie spuszczając oczu z uniesionej ręki kapitana Blooda. Wreszcie piraci zrównali się z 

krypą, stanowiącą ogniowy namiar Hiszpanów. Blood opuścił rękę i pięć dział 

wypaliło jednocześnie. Odłamki kartaczy zmiotły czoło kolumny razem z 

wymachującym pałaszem prowodyrem w eleganckim czerwonym kaftanie. 

Niespodziewany cios poraził resztę kompanii nagłym paraliŜem, z którego niewielu 

ocknęło się w porę. Albowiem jeszcze dwukrotnie Blood unosił i opuszczał rękę, i 

jeszcze dwukrotnie ogień pięciu dział kosił te nazbyt zwarte szeregi, aŜ niemal 

wszyscy piraci legli pokotem na plaŜy, niektórzy wijąc się, inni bez ruchu. Paru, moŜe 

pół tuzina, nie waŜąc się wracać do wyciągniętych na piasek, pustych łodzi, uciekło 

do miasta, odpełznąwszy na brzuchach z obawy przed następną morderczą salwą, 

siejącą śmierć po plaŜy. Blood uśmiechnął się upiornie, dostrzegając wstrząśnięte 

spojrzenie kapitana Arańi. Podjął wojskową edukację tego przezacnego oficera.

-  Teraz moŜemy śmiało ruszać, kapitanie, poniewaŜ zabezpieczyliśmy sobie 

tyły przed atakiem. Zapewne zauwaŜył pan, Ŝe piraci z ubolewania godnym brakiem 

pomyślunku, uŜyli do lądowania wszystkich swoich łodzi. Pozostali na okręcie są tam 

odcięci jak rozbitkowie na wyspie.

background image

-  Ale mają działa - przypomniał Arana. - Co będzie, jeśli otworzą z zemsty 

ogień na miasto?

-  W którym bawi ich kapitan z oddziałem szturmowym? Mało 

prawdopodobne. Ale dla pewności zostawimy paru ludzi do obsługi naszych dział. 

Gdyby te sieroty na okręcie potraciły głowy, kilka salw podziała na nie jak zimny 

prysznic.

Blood wydał odpowiednie polecenia. Wkrótce oddział pięćdziesięciu 

hiszpańskich muszkieterów, pogrzebanych w mniemaniu piratów pod gruzami fortu, 

we wzorowym ordynku podąŜał biegiem od pimentowego gaju do miasta.

Herszta piratów o imieniu nie zachowanym w pamięci miał Blood za 

cięŜkiego durnia, który jak kaŜdy dureń zanadto był pewny swego, zaniedbał środki 

ostroŜności i nie upewnił się, czy siły stawiające mu opór przy lądowaniu wyczerpały 

moŜliwości obrony San Juan. Zachłanna chciwość pirata, która popchnęła go do 

wylądowania, równieŜ wydawała się Bloodowi niedorzeczna. Blood widział w 

pirackim przywódcy małego złodziejaszka, zbierającego okruchy tam, gdzie moŜna 

zasiąść do suto zastawionego stołu. Polował na wielki łup, ścigał dwa srebrne galeony 

od Cartageny przez całe Morze Karaibskie, a mając je wreszcie w zasięgu ręki, nie 

poświęca wszystkich sił, Ŝeby zgarnąć skarb na własność, tylko wykazuje się głupią 

lekkomyślnością, jak mały dzieciak. Z okoliczności, Ŝe milczały działa tych 

galeonów, musiał wywnioskować - o ile potrafił wyciągać wnioski - Ŝe załogi 

przebywają na lądzie, a jeśli nie potrafił wyciągać wniosków, to luneta - kapitan 

Blood zakładał, Ŝe głupek posiadał przynajmniej lunetę - winna mu umoŜliwić 

naoczne stwierdzenie tego faktu.

Tu jednak pojawia się pewien błąd w rozumowaniu Blooda. PrzecieŜ to 

właśnie spostrzeŜenie braku załóg i łatwości zagarnięcia galeonów, równie dobrze 

mogło zachęcić pirata do pozostawienia ich w spokoju, dopóki nie nasyci swej nie 

zaspokojonej chciwości, grabiąc miasto. W końcu nie zapomniał, Ŝe miasta Nowej 

Hiszpanii często opływały w wielkie bogactwa, a kapitan generalny miał nadto 

królewską szkatułę w swojej pieczy. Dokładnie tej samej pokusie uległ, łupiąc 

Cartagenę, podczas gdy srebrne galeony wychodziły w morze. Widocznie nawet tego 

nie wystarczyło mu za nauczkę, Ŝe kto chwyta dwie sroki za ogon, ten zostaje z 

pustymi rękami, bo i w San Juan stosował tę samą poronioną taktykę i te same ohydne 

metody, jakimi - Blood juŜ nie potrzebował dalszych dowodów w Cartagenie okrył 

hańbą wielkiego przywódcę piratów, przybrawszy jego imię.

background image

Zapewne nie bez wpływu na obecne postępowanie Blooda była jego 

zawziętość, Ŝe Ŝaden przybłęda ot tak sobie nie odbierze mu galeonów, o które on 

sam zabiegał i których zdobycie ułatwił swoimi zarządzeniami, jednak niezwykła 

zajadłość w postawie kapitana bez Ŝadnych wątpliwości płynęła z wielkiego gniewu 

za podłe podszywanie się pod niego w Cartagenie i okrucieństwa popełnione tam w 

jego imieniu. Grzechy drogi Ŝyciowej, na którą rzucił go surowy los, były mu 

dostatecznym cięŜarem. Nie mógł ścierpieć, Ŝe miano by mu przypisywać jeszcze 

gorsze występki z powodu bestialskich czynów jakiegoś nędznego komedianta i jego 

bandy łotrów spod ciemnej gwiazdy. Ponury więc i zawzięty, Ŝeby nie rzec mściwy, 

kapitan Blood wiódł niewielką kolumnę hiszpańskich muszkieterów do oczyszczenia 

miasta z bezczeszczącej je bandy fałszywego Blooda.

JuŜ u rogatek doszły go odgłosy w pełni usprawiedliwiające podejrzenia co do 

rodzaju ulubionej rozrywki piratów. Ich przywódca przeszedł jak burza przez miasto, 

łamiąc wszelki opór. Po czym wydał miasto swoim ludziom na pastwę. Niech sobie 

chłopcy pofiglują, nim zabiorą się do pracy, czyli wezmą za galeony w przystani. 

Więc diabelska kompania, złoŜona z bywalców więzień we wszystkich zakątkach 

ś

wiata, rozdzieliła się na grupki i rozniosła po mieście falę wyuzdania i gwałtu, paląc, 

grabiąc, bijąc i mordując z czystej Ŝądzy niszczenia. Sam herszt skierował swe kroki 

po najbogatszy łup w San Juan. W towarzystwie sześciu kompanów wtargnął do 

siedziby kapitana generalnego, gdzie don Sebastian zabarykadował się po klęsce 

swoich niewydarzonych ochotników. Mając w garści don Sebastiana i jego urodziwą, 

przeraŜoną, filigranową małŜonkę, pirat scedował całą grabieŜ domostwa na czterech 

kompanów. Dwóch zatrzymał do pomocy we wcześniej umyślonym, osobliwym 

rabunku, beztrosko pozwoliwszy czterem pozostałym plądrować obejście Hiszpana i 

do woli Ŝłopać wyborne, sprowadzone /. Hiszpanii wina.

Wysoki, smagły, nieokrzesany osobnik, który przedstawił się jako kapitan 

Blood i odziany był w powszechnie znane czerń i srebro Blooda, rozwalił się 

wygodnie w jadalni don Sebastiana. W przekrzywionym na bakier kapeluszu z piórem 

siedział u szczytu długiego stołu 2 czarnego dębu, przewiesiwszy jedną nogę przez 

poręcz fotela i krzywiąc grube wargi i wygoloną twarz w szyderczym uśmiechu. 

Naprzeciwko, w drugim końcu stołu, pomiędzy dwoma zbirami stał don Sebastian z 

wykręconymi do tyłu rękoma, bez peruki, w samej koszuli i spodniach, i z twarzą 

szarą jak popiół, ale z wyzywającym spojrzeniem czarnych oczu. W pół drogi 

pomiędzy piratem a don Sebastianem, lecz z dala od stołu, na krześle o wysokim 

background image

oparciu siedziała dona Leokadia, plecami do otwartego okna, w strachu, który 

przyprawiał ją niemalŜe o nudności, a zarazem sparaliŜował jej ruchy. Rzekomy 

Blood miał palce zajęte wiązaniem węzłów na kawałku rzemienia. Rozwlekłym, 

drwiącym głosem przemówił do swej ofiary, niemiłosiernie kalecząc język hiszpański.

-  Więc nie chcesz gadać, co? Myślisz, Ŝe będę się dla ciebie fatygować i 

rozbierać tę twoją pieprzoną budę kamień po kamieniu, Ŝeby znaleźć to, czego 

szukam? Mylisz się pan, panie hidalgo. Zaraz będziesz nie tylko gadał, zaraz będziesz 

ś

piewał. Na tym ci zagramy.

Cisnąwszy rzemienny róŜaniec w koniec stołu, dał znak jednemu ze swych 

ludzi. Zbir migiem załoŜył krępulec na czoło kapitana generalnego, następnie wyjął 

srebrną łyŜkę z kredensu i szczerząc zęby jak małpa, wsunął trzonek łyŜki pod 

rzemień.

-  Czekaj - rzucił przywódca. - No, panie donie gubernatorze, widzisz, co cię 

czeka, jeśli sam sobie nie rozwiąŜesz języka i nie wyśpiewasz mi, gdzieŜeś wściubił 

swoje pesos. - Z krzywym uśmieszkiem na wargach przyjrzał się Hiszpanowi spod 

przymruŜonych powiek. - JeŜeli wolisz, moŜemy ci wsadzić zapalony lont między 

palce, albo przypiekać stopy rozpalonym Ŝelazem.  Mamy cały arsenał cudownych 

ś

rodków przywracających głos niemowom. Do wyboru, do koloru, przyjacielu. 

Milczenie nic ci nie da. No, gadaj. Dublony. Gdzie je chowasz?

Hiszpan z podniesionym czołem i zaciśniętymi ustami, w milczeniu mierzył 

pirata nienawistnym spojrzeniem. Zbój uśmiechnął się szerszym, jeszcze bardziej 

pogardliwym i groźniejszym uśmiechem. Westchnął.

-  No, dobra. Jestem cierpliwym człowiekiem. Masz chwilkę do namysłu. 

Jedną chwilkę. - Uniósł brudny palec. - Ja sobie tymczasem przepłuczę gardło. 

Nalał po brzegi puchar ciemnej, gęstej malagi ze srebrnego dzbana i wypił 

jednym haustem. Odstawił piękny kielich tak gwałtownie, Ŝe złamał jego trzon. 

Wykorzystał to jako przykład.

-  Tak właśnie załatwię w końcu twój pieprzony kark, ty hiszpański rajfurze, 

jeśli będziesz się upierał jak osioł. No więc, te dublony. Yamos, maldito! Soy don 

Pedro Sangre, yo! Nie słyszałeś, Ŝe z kapitanem Bloodem nie ma Ŝartów?

Nienawiść wyzierała z oczu don Sebastiana.

-  Nie słyszałem o tobie niczego tak obrzydliwego, jak teraz oglądam, ty 

wszawy piracki bydlaku. Nic ci nie powiem.

MałŜonka poruszyła się, wydając nieartykułowany pisk, który zaraz przeszedł 

background image

w słowa.

-  Na litość boską,  Sebastianie!  Zaklinam cię,  powiedz mu. Powiedz. Niech 

bierze wszystko, co mamy. Po co nam to?

-  Rzeczywiście, po co, jeśli nie będziecie Ŝyli, Ŝeby się tym cieszyć - zadrwił 

pirat. - Posłuchaj się swojej mądrej turkaweczki. Nie? -WyrŜnął pięścią w stół. - 

Niech ci będzie! Wyciśnijcie mu ten zakuty łeb, chłopaki.

Rozsiadł się wygodniej w fotelu, oczekując dobrej zabawy. Jeden ze zbójów 

oburącz ujął wetkniętą pod krępulec łyŜkę. Zanim jednak zaczął za jej pomocą 

skręcać rzemień, herszt zmienił zdanie.

-  Zaczekaj. Chyba jest pewniejszy sposób. - Śmiejąc się, zdjął nogę z oparcia 

fotela i usiadł prosto. - Te dony strasznie są dumne ze swych kobitek. - Obrócił się i 

skinął na donę Leokadię. - Aąui, muger! Aąui* - rozkazał.

-  Nie słuchaj go, Leokadio - zawołał jej mąŜ. - Nie ruszaj się.

-  On... on przecieŜ moŜe zaciągnąć mnie siłą. - Była wzruszająca w tym 

swoim nieposłuszeństwie z rozsądku.

-  Słyszysz, ty głupku? Szkoda, Ŝe nie masz jej rozumu. No to rusz pupkę, 

szanowna pani.

Blada, maleńka kobietka, dygocąc ze strachu, dowlokła się do jego fotela. 

Podniósł blisko osadzone oczy i z obleśnym uśmieszkiem, bezczelnie otaksował tę 

delikatną, kobiecą kruszynę. Objął ją i struchlałą przyciągnął do siebie.                         

-  Chodź bliŜej, kobitko. Co, u diabła!

Don Sebastian przymknął powieki i wydał z siebie ryk ni to wściekłości, ni 

bólu. Przez chwilę szarpał się jak szalony w uścisku krzepkich rąk. Pirat posadził 

sobie zmartwiałą ze strachu małą damę niczym bezwolną laleczkę na kolanach.

-  Nie zwracaj uwagi na tego zazdrosnego krzykacza, kochaneczko. On ci nic 

nie zrobi, słowo kapitana Blooda.

Wziął ją pod brodę i uśmiechnął się w jej czarne, rozszerzone przeraŜeniem 

oczy. Zniosła ten jego uśmiech i długi pocałunek, jakby była trupem.

-  Przetrzepiemy ci piórka, moja kurko, jeŜeli twój głupi małŜonek nie pójdzie 

po rozum do głowy. Mam ją, jak widzisz, donie gubernatorze i załoŜę się, Ŝe 

zasmakuje w Ŝeglowaniu ze mną. Ale moŜesz ją wykupić za schowane dublony. 

Przyznasz, Ŝe i tak jestem wspaniałomyślny. Bo jeśli zechcę, mogę sobie wziąć jedno 

i drugie.

Pętla na szyję nie sprawiłaby don Sebastianowi większej udręki.

background image

-  Sukinsynu! Gdybym nawet ustąpił, to jaką mam gwarancję, Ŝe dotrzymasz 

obietnicy?

-  Słowo kapitana Blooda.

Huk dział niespodziewanie wstrząsnął domostwem. Zaraz po pierwszej salwie 

zagrzmiała druga i trzecia. Wszyscy zdębieli na chwilę.

-  Ki diabeł... - zaczął pirat i urwał, wnet znalazłszy poręczne wyjaśnienie. - E 

tam! Moje dzieci dokazują. I tyle.

Z pewnością mniej by mu było do śmiechu od ucha do ucha, gdyby 

zmiarkował, Ŝe owe salwy właśnie skosiły chyba pięćdziesięcioro tych jego dzieci, 

ledwo wysiadły na ląd, Ŝeby wesprzeć tatusia, a od pimentowej plantacji zdąŜa 

biegiem około pięćdziesięciu hiszpańskich muszkieterów pod wodzą prawdziwego 

kapitana Blooda, który śpieszy rozprawić się z rozproszonymi po mieście piratami. I 

rozprawił się z nimi gładko i czysto, po kolei, w miarę jak spotykał zbójów w 

grupkach po czterech, sześciu, co najwyŜej dziesięciu. Ci, co nie padli od kuł na 

miejscu, byli otaczani i szli do niewoli, nie mając najmniejszej szansy, by zebrać się 

do kupy i stawić zorganizowany opór.

Rozanielony, bo czerpiąc tym więcej diabolicznej przyjemności z tej sytuacji, 

im bardziej miał w czubie od idącej do głowy malagi, przywódca piratów nie zwracał 

większej uwagi na coraz głośniejszy tumult poza czterema ścianami jadalni kapitana 

generalnego, na wystrzały, wrzaski i palbę muszkietów. Całkowicie przeświadczony, 

Ŝ

e wszelki opór został zdruzgotany, uwaŜał te hałasy za normalne odgłosy 

nieustającej zabawy swoich dzieci. Świętujący zwycięstwo piraci powszechnie 

praktykowali walenie z dział na wiwat, a poza jego własnymi ludźmi, któŜ by teraz 

miał muszkiety, Ŝeby sobie postrzelać w San Juan? Nadal więc bez pośpiechu 

napawał się rozkoszą dręczenia kapitana generalnego wyborem pomiędzy utratą 

małŜonki albo dublonow, aŜ wreszcie don Sebastian upadł na duchu i wyjawił, gdzie 

trzyma królewską szkatułę. Jednak nie zaspokoił tym nikczemnego serca pirata.

-  Za późno - oświadczył herszt zbójów. - Zbyt długo stroiłeś sobie Ŝarty ze 

mnie. A przez ten czas ja przywiązałem się do tej twojej zgrabnej dziewuszki. Tak się 

przywiązałem, Ŝe nie mógłbym juŜ Ŝyć bez niej. Daruję ci Ŝycie, ty hiszpański kundlu. 

To więcej, niŜ zasługujesz za swój przeklęty upór. Ale pieniądze i kobitka płyną ze 

mną, tak jak i srebrne galeony króla Hiszpanii.

-  Dałeś mi słowo! - zawołał Hiszpan jak oszalały.

-  Dałem, dałem! Ale to było dawno temu. Nie skorzystałeś z danej ci szansy. 

background image

Wolałeś sobie stroić ze mnie Ŝarty - naigrawał się pirat, toteŜ nikt w jadalni nie 

zwrócił uwagi na szybko zbliŜające się kroki. - A ostrzegałem cię, Ŝe z kapitanem 

Bloodem nie ma Ŝartów.

Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie słowo, kiedy drzwi gwałtownie stanęły 

otworem, a dźwięczny, metaliczny głos odezwał się z nutą czarnego humoru:

-  Przebóg, miło to usłyszeć z twoich ust, kimkolwiek jesteś. Wysoki 

męŜczyzna o zasmarowanej potem i brudem, pociągłej

twarzy, bez kapelusza na głowie, w czarnej, roztarganej peruce i fioletowym 

kaftanie w strzępach, wkroczył z obnaŜonym rapierem do jadalni. Trzech 

muszkieterów hiszpańskich w kirysach i stalowych morionach deptało mu po piętach. 

Jednym rzutem oka ogarnął sytuację.

-  No tak. Tak. Chyba w samą porę.

Zbój strącił dońę Leokadię z kolan i jak oparzony zerwał się na nogi, 

chwytając za jeden z pistoletów zatkniętych po obu stronach haftowanej szarfy na 

piersi.

-  Co to znaczy? Ktoś ty, do jasnej cholery?

Nieznajomy podszedł blisko, a spojrzenie niebieskich jak szafiry i równie 

twardych oczu przejęło pirata zimnym dreszczem.

-  Nędzny komediancie! Zafajdany oszuście!

Cokolwiek by łotr zrozumiał czy nie zrozumiał, nie miał juŜ wątpliwości, Ŝe 

musi działać błyskawicznie. Wyszarpnął pistolet, na którym trzymał dłoń. Zanim 

jednak zdąŜył wymierzyć, Blood zrobił krok w tył. Szybki jak język Ŝmii rapier 

przeszył ramię pirata i pistolet wypadł mu z bezwładnej dłoni.

-  Miałbyś ten sztych w sercu, łajdaku, gdybym sobie nie poprzysiągł, Ŝe -z 

boŜą pomocą - kapitana Blooda nigdy nie powiesi Ŝadna inna ręka, jak tylko moja.

Ranny herszt, rycząc i klnąc, uległ i dał się obalić jednemu z muszkieterów na 

podłogę, podczas gdy Blood z pozostałymi Ŝołnierzami szybko i sprawnie załatwił się 

z piratami. Ponad zgiełk tej krótkiej walki wzbił się krzyk doni Leokadii, która zrobiła 

kilka chwiejnych kroczków, klapnęła na fotel i zemdlała. Don Sebastian w niewiele 

lepszym stanie juŜ po uwolnieniu z więzów, paplał słabym głosem, bezładnie 

mieszając podziękowania za ten cud w ostatniej chwili z pytaniami, jak do tego 

doszło.

-  Zajmij się małŜonką - poradził mu Blood - i nie myśl o niczym. San Juan 

jest wolne od plagi. Ze trzydziestu tych łotrów siedzi bezpiecznie w miejskim 

background image

więzieniu, pozostali, jeszcze bezpieczniej, siedzą w piekle. Jeśli w ogóle jacyś 

umknęli, spotkają się z oddziałem czatującym przy łodziach. Musimy pochować 

zabitych, opatrzyć rannych, wezwać uciekinierów do miasta. Zajmij się swoją 

małŜonką i domownikami, a mnie zostaw resztę.

I jak nagle się pojawił, tak ponownie zniknął, a za nim jego muszkieterzy 

wynieśli wierzgających jeńców.

Wrócił przed kolacją, zastając przywrócony ład w domostwie kapitana 

generalnego, słuŜbę na zwykłych jej posterunkach i nakryty stół. Dona Leokadia 

zalała się łzami na widok Blooda, jeszcze okrytego bitewnym kurzem od stóp do 

głów. Don Sebastian przycisnął kapitana do swej obfitej piersi, nie bacząc na kurz, 

ogłaszając go zbawcą San Juan, bohaterem prawdziwie kastylijskiej miary, godnym 

przedstawicielem admirała wielkiego oceanu. Taka teŜ opinia panowała w mieście, 

które owej nocy rozbrzmiewało okrzykami: „Viva don Pedro! Niech Ŝyje bohater San 

Juan de Puerto Rico!"

Wszystko to było bardzo miłe i wzruszające i wprawiło Blooda, jak się później

zwierzył Jeremiaszowi Pittowi, w nastrój zadumy nad dobrą stroną słuŜenia sprawie 

prawa i porządku. Wymyty i przebrany, w strój jednocześnie za obszerny i za kusy, 

poŜyczony z garderoby don Sebastiana, zasiadł Blood do kolacji przy stole kapitana 

generalnego, jadł z apetytem i nie gardząc wybornym hiszpańskim winem, ocalałym z 

najścia na piwnicę gospodarza. Spał snem spokojnym, w poczuciu dobrze wykonanej 

roboty i przekonaniu, Ŝe pozbawiona łodzi i ze szczątkową załogą fałszywa 

„Arabella" nie zdoła juŜ sięgnąć po srebrne galeony, prawdziwy cel przybycia do San 

Juan. Na wszelki wypadek oddział Hiszpanów czuwał przy działach w pimentowym 

gaju. Noc minęła jednak bez alarmu, a kiedy wstał dzień, okazało się, Ŝe piracki okręt 

znika za widnokręgiem, natomiast w majestacie pełnych Ŝagli wchodzi na redę 

niegdysiejsza „Nadobna Maria". Przy śniadaniu don Sebastian powitał don Pedra 

Encarnado wieścią, Ŝe okręt jego admirała właśnie rzucił kotwicę w porcie.

-  On jest bardzo punktualny - rzekł don Pedro, mając na myśli Wolverstone'a.

-  Punktualny? Jak musztarda po obiedzie. Po prostu przybywa za późno, Ŝeby 

ukoronować pański prześwietny czyn zatopieniem tego pirackiego okrętu. Mam 

nadzieję powiedzieć mu to osobiście.

Don Pedro zmarszczył brwi.

-  To byłoby nieroztropne, zwaŜywszy jego łaski u króla. Lepiej nie draŜnić 

markiza. Dobrze się składa, Ŝe on nie moŜe zejść na ląd. Podagra, rozumie pan.

background image

-  Więc złoŜę mu wizytę na pokładzie jego okrętu.

Mars na czole Blooda wcale nie był udawany. JeŜeli nie zdoła odwieść don 

Sebastiana od jego przecieŜ sensownego zamiaru, cały zgrabnie obmyślony plan 

weźmie w łeb.

-  Nie, nie. Nie robiłbym tego - rzekł.

-  Nie? Oczywiście, Ŝe to zrobię. To mój obowiązek.       

-  AleŜ nie. To by panu przyniosło ujmę. Proszę pamiętać o swojej wysokiej 

pozycji. Kapitan generalny Puerto Rico, innymi słowy gubernator, wicekról niemalŜe. 

To nie pan winien składać uszanowanie admirałom, ale admirałowie winni je składać 

panu. I markiz Riconete dobrze wie o tym. Właśnie dlatego, nie będąc w stanie stawić 

się osobiście ze względu na swoją nieznośną podagrę, przysłał mnie, Ŝebym go 

zastępował. Co pan ma do powiedzenia markizowi, moŜe pan tutaj powiedzieć mnie, 

nawet nie wstając z fotela.

Przejęty don Sebastian z namysłem pogładził swoje liczne pod bródki.

-  Pańskie słowa zawierają, oczywiście, jakieś ziarno prawdy. Tak jest.  W tym 

jednak przypadku spoczywa na mnie  szczególny obowiązek, który muszę spełnić 

osobiście. Muszę bardzo dokładnie opowiedzieć admirałowi o bohaterskiej roli 

odegranej przez pana w ocaleniu Puerto Rico i miejscowej szkatuły królewskiej, Ŝe 

nie wspomnę o srebrnych galeonach.  Honor temu,  kto na honor zasłuŜył. Muszę 

dopilnować, don Pedro, Ŝebyś otrzymał zasłuŜoną nagrodę.

A dońa Leokadia z dreszczem wspomniawszy wczorajsze okropności, którym 

kres połoŜyła waleczność don Pedra, oraz dalsze moŜliwe okropności, którym połoŜył 

kres swoim przybyciem w samą porę, gorąco i Ŝarliwie poparła szlachetne zamiary 

małŜonka. Wobec owej jakŜe wielkiej kurtuazji don Pedro coraz bardziej jednak 

posępniał na twarzy.

-  Tego się właśnie obawiałem - rzekł. - Czegoś, na co nie mogę pozwolić. 

Uczynisz mi afront, don Sebastianie, jeśli nie ustąpisz. Nie zrobiłem wczoraj nic 

ponad to, co z urzędu naleŜało do moich obowiązków. Bohaterami są jedynie ci, 

którzy nie bacząc na własne bezpieczeństwo, ani nie troszcząc się o własne korzyści, 

dokonują czynów nie naleŜących do ich obowiązków. Przynajmniej ja tak to pojmuję. 

I, jak powiadam, upierać się przy układaniu pochwalnej pieśni na moją cześć, to 

zrobić mi afront. Jestem pewny, Ŝe nie pragnąłbyś mi tego zrobić, don Sebastianie.

-  Och, cóŜ za skromność! - zawołała małŜonka, składając ręce i wznosząc 

oczy do nieba. - IleŜ w tym prawdy, Ŝe wielcy są zawsze skromni.

background image

Don Sebastian wyglądał na zbitego z tropu. 

" - Postawa godna bohatera. Fakt. Ale jestem nią rozczarowany, przyjacielu. 

Tylko tak mógłbym spłacić choć drobną cząstkę długu wdzięczności...

-  Nie naleŜy mi się Ŝaden dług wdzięczności. - Don Pedro był uraŜony i 

stanowczy. - Proszę, don Sebastianie, nie mówmy juŜ o tym więcej. - Wstał. - Lepiej 

udam się natychmiast na okręt po rozkazy admirała. Powiadomię go we własnych 

słowach o wszystkim, co tutaj miało miejsce. I mogę wskazać wznoszoną na plaŜy 

szubienicę, na której zawiśnie ten przeklęty kapitan Blood. To najbardziej podniesie 

jego ekscelencję na duchu.

Jak bardzo podniosło, o tym wieści przyniósł don Pedro tuŜ przed południem, 

wróciwszy na ląd juŜ nie w poŜyczonym, nie dopasowanym ubraniu, lecz ponownie 

odziany z całym przepychem hiszpańskiego granda.

-  Markiz Riconete rozkazuje mi zawiadomić pana, Ŝe skoro Morze Karaibskie 

szczęśliwie zostało uwolnione od niesławnej pamięci kapitana Blooda, misja jego 

ekscelencji na tych wodach dobiegła końca i nic juŜ nie powstrzymuje go od poddania 

się konieczności natychmiastowego powrotu do Hiszpanii. Postanowił konwojować 

srebrne galeony przez ocean i prosi pana o wydanie polecenia ich kapitanom, Ŝeby 

byli gotowi podnieść kotwicę z początkiem odpływu - dzisiejszego popołudnia o 

godzinie trzeciej.

ł Don Sebastian osłupiał.                                   

-  Nie powiedział mu pan, Ŝe to niemoŜliwe?      Don Pedro wzruszył 

ramionami.                       

.' - Człowiek nie spiera się z admirałem wielkiego oceanu.

-  AleŜ szanowny don Pedro, brakuje połowy załóg, a okręty nie mają dział.

-  Zapewniam, Ŝe nie omieszkałem poinformować o tym jego ekscelencję. 

Tylko się zirytował. Jego zdaniem, skoro kaŜdy galeon ma dość ludzi do obsługi 

Ŝ

agli, nie trzeba nic więcej. „Nadobna Maria" ma dość dział do ich obrony.

-  Zatem nie pomyślał, co moŜe się zdarzyć, jeśli zostaną rozdzielone?

-  RównieŜ to wytknąłem. Jak groch .o ścianę. Jego ekscelencja jest bardzo 

pewny siebie.

Don Sebastian wydął policzki.   

-  No tak! Tak! Co prawda, to jego sprawa. Za co Bogu dzięki. Srebrne 

galeony sprowadziły dosyć nieszczęść na San Juan de Puerto Rico i z przyjemnością 

się ich pozbędę. Ale pozwól mi zauwaŜyć, Ŝe pański admirał wielkiego oceanu jest 

background image

wyjątkowo beztroskim człowiekiem. Przypuszczam, Ŝe to cecha królewskich 

faworytów.

Łobuzerski uśmieszek don Pedra dyskretnie przyznał mu absolutną rację.

-  Rozumiem więc,  Ŝe pan wyda rozkazy zaprowiantowania galeonów. Nie 

wolno dopuścić do tego, Ŝeby jego ekscelencja musiał czekać, a tak czy owak, odpływ 

nie zaczeka nawet na niego.

-  AleŜ oczywiście - odrzekł don Sebastian, przesadnie podkreślając swoje 

posłuszeństwo ironicznym tonem. - Natychmiast wydam polecenie.

-  Zawiadomię jego ekscelencję. Będzie zadowolony. CóŜ, nadszedł czas 

poŜegnania, don Sebastianie. - Uścisnęli się. - Proszę mi wierzyć, Ŝe długo zachowam 

wspomnienie naszej miłej i owocnej znajomości. Uszanowanie dla doni Leokadii.

-  I nie zaczeka pan, Ŝeby popatrzyć, jak wieszają kapitana Blooda? Wieszamy 

go w samo południe.

-  Admirał oczekuje mnie z wybiciem ośmiu szklanek. Nie śmiem się spóźnić.

W drodze do portu Blood jednak zaszedł do miejskiego więzienia. Naczelnik 

przyjął kapitana z honorami naleŜnymi zbawcy San Juan i na jego jedno słowo 

otworzył bramy. Minąwszy dziedziniec, na który spędzono zakutych w kajdany, 

zgnębionych więźniów z wczorajszej batalii, Blood wszedł do kamiennej celi 

oświetlonej maleńkim, gęsto okratowanym okienkiem wysoko pod sklepieniem. W 

owej mrocznej, cuchnącej norze siedział na stołku wielki pirat, przygarbiony, z głową 

w skutych kajdanami dłoniach. Słysząc zgrzyt zawiasów przy otwieraniu drzwi, 

podniósł zszarzałą twarz i przeszył gościa nienawistnym wzrokiem. Nie poznał swego 

wczorajszego, umorusanego przeciwnika w tym wytwornym, odzianym w czerń i 

srebro męŜczyźnie, któremu misternie trefiona czarna peruka sięgała ramion, i który 

zbliŜał się, wymachując hebanową laską ze złotą gałką.

-  Czy juŜ czas? - warknął więzień w swej marnej hiszpańszczyźnie. Rzekomy 

kastylijski szlachcic odpowiedział mu w jeŜyku angielskim, jaki usłyszeć moŜna w 

Irlandii.

-  Cierpliwości, nie pali się. Masz jeszcze dość czasu na rachunek sumienia, to 

znaczy, jeśli w ogóle masz sumienie; dość czasu na skruchę za pomysł z tą brudną 

maskaradą. Mógłbym wybaczyć ci podszywanie się pod kapitana Blooda. To winno 

mi poniekąd pochlebiać. Ale nie mogę ci wybaczyć występków popełnionych w 

Cartagenie - męŜczyzn pomordowanych dla swawoli, zgwałconych kobiet, strasznych 

okrucieństw z czystego okrucieństwa, którymi syciłeś swoje chucie i Ŝądze krwi, 

background image

okrywając hańbą przybrane przez ciebie imię.

Łotr uśmiechnął się szyderczo.

-  Gadasz jak obłudny klecha podesłany mi do rozgrzeszenia.

-  Gadam, jak ten, kim jestem, czyje imię skalałeś swoją plugawą naturą. 

Odchodzę, abyś przez tę odrobinę czasu, która ci pozostała, podumał nad urokiem 

sprawiedliwości, za której sprawą to moja ręka wiesza cię na szubienicy.

Utkwiwszy nieprzeniknione spojrzenie w oniemiałym z osłupienia, jak gdyby 

juŜ martwym samozwancu, stał jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się na pięcie i 

wyszedł na dziedziniec, gdzie czekał nań hiszpański oficer. Mijając wzniesione na 

plaŜy szubienice, wrócił do łodzi i odpłynął ku biało-złotemu okrętowi flagowemu na 

redzie.

I stało się tak, Ŝe tego samego dnia fałszywy kapitan Blood został powieszony 

na plaŜy San Juan de Puerto Rico, a prawdziwy kapitan Blood poŜeglował na 

„Nadobnej Marii" czyli „Andaluzyjskiej Dziewce" w kierunku Tortugi, konwojując 

srebrne galeony wyładowane bogactwem, za to pozbawione zarówno dział, jak i załóg 

zdolnych do stawienia oporu, kiedy prawda o ich połoŜeniu została później odkryta 

przez hiszpańskich kapitanów.

background image

ROZDZIAŁ 3 - KOMEDIA

Fortuna* - zwykł mawiać kapitan Blood - nie kocha dusigroszów. Oddaje się 

temu, kto potrafi nią szastać z wielkopańskim gestem i grać o wysokie stawki.

MoŜna w to wierzyć, lub nie, ale przynajmniej nie da się zaprzeczyć, Ŝe 

kapitan zawsze postępował zgodnie z tym przekonaniem. Wśród licznych przykładów 

jego hojności utrwalonych w pozostawionym przez Jeremiasza Pitta dzienniku, 

opisującym dole i niedole Blooda, chyba wszystkie zdarzenia przyćmiewa wspaniały 

gest, z jakim kapitan Blood pokrzyŜował polityczne plany monsieur de Louvoisa 

wobec Indii Zachodnich, groŜące sławnemu bractwu wybrzeŜa całkowitą zagładą.

Markiz de Louvois, następca wielkiego Colberta na dworze Ludwika XIV, był 

powszechnie znienawidzony za Ŝycia i powszechnie opłakiwany po śmierci. Ta 

dwoistość powszechnej opinii najlepiej świadczy o zasługach ministra. Dla monsieur 

de Louvoisa nie było sprawy zbyt wielkiej ani zbyt małej wagi. Nadawszy machinie 

państwowej w kraju gładki bieg, skierował swoje uzdrowicielskie zapędy ku 

francuskim posiadłościom na Morzu Karaibskim, gdzie działalność bukanierów 

draŜniła jego poczucie ładu i porządku. Na okręcie jego królewskiej mości, 

dwudziestodziałowym „Bearneńczyku", wyprawił więc do kolonii kawalera de 

Saintongesa, zdolnego, przystojnego szlachcica tuŜ po trzydziestce, obdarzając go u 

siebie zaufaniem i wyraźnymi instrukcjami, co naleŜy

zrobić, Ŝeby połoŜyć kres złu, za jakie monsieur de Louvois uwaŜał piractwo.

Dla monsieur de Saintongesa w jego bynajmniej niewesołej sytuacji 

majątkowej, wyprawa okazała się niespodziewanym, a prawdziwym darem niebios, 

stworzywszy mu okazje, Ŝeby słuŜąc jak najgorliwiej królowi, mógł jeszcze gorliwiej 

i z jeszcze większym poŜytkiem przysłuŜyć się samemu sobie. Podczas pobytu na 

Martynice, który za sprawą biegu wydarzeń przedłuŜył się znacznie ponad urzędowe 

wymogi, kawaler poznał, uwiódł i w podzwrotnikowym tempie poślubił madame de 

Yeynac. Po zmarłym małŜonku, Homerze de Yeynac, młoda i piękna jak bogini 

madame odziedziczyła posiadłości na Martynice, zajmujące, jak to posiadłości w 

Indiach Zachodnich, blisko trzecią część całej wyspy, z plantacjami trzciny cukrowej, 

przypraw i tytoniu, przynoszącymi roczny dochód godny króla. Z takim bajecznym 

posagiem padła w ramiona wytwornego, lecz gołego jak piskorz kawalera de 

background image

Saintongesa.

Kawaler był zbyt rzetelny i zanadto przejęty poczuciem waŜności swojej misji, 

Ŝ

eby potraktować własny ślub jako coś więcej, niŜ wspaniałe interludium w 

słuŜbowych obowiązkach, które sprowadziły go do Nowego Świata. Ceremonia 

ś

lubna w Saint-Pierre odbyła się z wielką paradą i przepychem naleŜnymi tak wysoko 

postawionej damie, po czym monsieur de Saintonges ponownie rzucił się w wir pracy, 

i to z jeszcze większą pewnością siebie, płynącą ze szczęśliwej odmiany w jego stanie 

zamoŜności. Zabrawszy świeŜo poślubioną małŜonkę na pokład „Bearneńczyka", 

opuścił Saint-Pierre, Ŝeby dokończyć inspekcyjną podróŜ, a potem wziąć kurs na 

Francję i do woli pławić się w swoim nowobogactwie. Dotychczas wizytował juŜ 

Dominikę, Gwadelupę, Grenadyny oraz Saint-Croix, która, na dobrą sprawę, nie 

naleŜała do Korony Francuskiej, lecz do Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. 

Pozostała mu jeszcze najwaŜniejsza w jego misji wizyta na Tortudze, owej drugiej 

posiadłości Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, wyspy zamienionej w fortecę 

tychŜe angielskich, francuskich i holenderskich buka-nierów, obowiązkiem 

wytępienia których obarczono kawalera. Jego zaufanie we własne moŜliwości 

załatwienia tej trudnej sprawy uległo znacznemu umocnieniu na wieść, Ŝe Piotr 

Blood, najniebezpieczniejszy i najbardziej rzutki z tych wszystkich flibustierów został 

niedawno pojmany przez Hiszpanów i powieszony w San Juan de Puerto Rico.

Przy pięknej choć skwarnej, sierpniowej pogodzie, „Bearneńczyk" spokojnie 

dotarł do Zatoki Cayona i rzucił kotwicę w tej okolonej skałami przystani, jakby przez 

samą naturę stworzonej na kryjówkę piratów. Kawaler zszedł na ląd razem ze swoją 

małŜonką, umieściwszy ją w specjalnie przygotowanej lektyce, której jego marynarze 

torowali drogę w pstrym tłumie Europejczyków, Murzynów, Mety-sów i Mulatów 

płci obojga, cisnących się, Ŝeby popatrzeć na ową wielką damę z francuskiego okrętu. 

Dwaj niemal nadzy Metysi nieśli lektykę z jej drogocennym cięŜarem, zaś cokolwiek 

napuszony, odziany w najcieńszą niebieską taftę monsieur Saintonges z laską w jednej 

dłoni, a w drugiej z kapeluszem, którym się wachlował, kroczył obok lektyki, klnąc 

upał, muchy i portowe smrody. Będąc rosłym, rumianolicym męŜczyzną, juŜ w tym 

wczesnym wieku ze skłonnością do tuszy, pocił się jak mysz i miał mokrą całą głowę 

pod kunsztowną, złocistą peruką.

Łagodnie idąca pod górę, nie brukowana, główna ulica Cayony, kłująca oczy 

białym blaskiem koralowego pyłu wśród szpaleru omdlałych w skwarze palm, 

zawiodła go, ledwo zipiącego, w błogosławiony, pełen miłych woni cień ogrodu 

background image

gubernatora, skąd wkroczył w chłodny półmrok komnat, odgrodzonych od Ŝaru słońca 

zielonymi Ŝaluzjami. Tu chłodne napoje z rumu, soku cytrynowego i syropu z trzciny 

cukrowej w umiejętnie dobranych proporcjach towarzyszyły serdecznemu powitaniu 

dostojnych gości przez gubernatora i jego dwie piękne córki.

Gorąco towarzyszące monsieur de Saintongesowi jednak miało wnet 

powrócić. Ledwo córki gubernatora wzięły madame de Saintonges pod swe kobiece 

skrzydła, między panami wywiązała się rozmowa, na nowo otwierająca kawalerowi 

wszystkie pory. Władający Tortugą z ramienia Francuskiej Kompanii 

Zachodnioindyjskiej, monsieur d'Ogeron, coraz markotniejszy i coraz bardziej 

zasępiony słuchał kategorycznych poleceń gościa, wygłaszanych w imieniu pana de 

Louvoisa. Na tej odległej od świata wyspie pod swoją władzą, drobny, niewysoki, 

wytworny pan d'Ogeron zachował w sobie coś z szyku wyŜszych sfer ParyŜa, skąd 

pochodził, a w domu otoczył się wytwornymi sprzętami i atmosferą godną 

francuskiego arystokraty. Tylko kultura i eleganckie maniery pozwoliły mu teraz 

ukryć zniecierpliwienie. Na koniec dętej i nachalnej perory kawalera, westchnął z 

pewnym znuŜeniem.

-  Podejrzewam - rzekł - Ŝe pan de Louvois jest słabo poinformowany o 

stosunkach panujących w Indiach Zachodnich.

Ten cień sprzeciwu wprawił pana de Saintongesa w osłupienie. Pozycja i 

wszechwiedza pana de Louvoisa w mniemaniu kawalera były niemal tak wielkie, jak 

jego własne poczucie posiadania owych przymiotów.

-  Wątpię, mój panie, czy istnieją jakiekolwiek stosunki na świecie, o których 

monsieur le marąuis nie jest w pełni poinformowany.

Pan d'Ogeron uśmiechnął się łagodnie i uprzejmie.

-  Cały świat jest, oczywiście, świadom wielkiej wartości monsieur de 

Louvoisa. Jego ekscelencja jednak nie Ŝyje tutaj, na tym końcu świata, tak jak ja, co - 

ś

miem uwaŜać - nadaje pewną wartość moim opiniom.

Kawaler zbył sprawę opinii pana d'Ogerona gestem zniecierpliwienia.

-  Nie odbiegajmy od tematu. Proszę wybaczyć, Ŝe nie będę przebierał w 

słowach. Tortuga jest pod flagą Francji. Monsieur de Louvois stoi na stanowisku, 

które śmiem podzielać, Ŝe to w najwyŜszym stopniu niestosowne... śe, krótko 

mówiąc, ochrona bandy zbójów przez flagę Francji nie przynosi tej fladze honoru.

Łagodny uśmieszek pana d'Ogerona wciąŜ wyraŜał bezmiar politowania.

-  Drogi panie, to nie francuska flaga broni flibustierów, to flibustierowie 

background image

bronią flagi Francji.

Wysoki, jasnowłosy, postawny przedstawiciel Korony zerwał się na nogi, 

jakby chciał podkreślić swoje święte oburzenie.

-  Panie, to uwłaczające słowa... Gubernator wytrwał przy dwornych 

manierach.

-  To fakt jest uwłaczający, nie słowa. Pozwolę sobie przypomnieć panu, Ŝe sto

pięćdziesiąt lat temu, Jego Świątobliwość PapieŜ podarował Hiszpanii odkryty przez 

Kolumba Nowy Świat. Od tamtej pory inne nacje, Francuzi, Anglicy, Holendrzy, 

mniej zwaŜają na papieską bullę niŜ Hiszpania uwaŜa to za stosowne. Próbują 

zasiedlić część tych lądów, ziemie, których Hiszpanie nigdy tak naprawdę nie objęli w 

posiadanie. PoniewaŜ Hiszpania uparcie traktuje te próby jako pogwałcenie jej praw, 

Karaiby od lat spływają krwią. Toć owi bukanierzy, których pan darzy taką pogardą, 

to nikt inny, jak niedawni spokojni myśliwi, rolnicy i kupcy. Hiszpanie przegnali ich z 

Hispanioli, wyparli ich, Anglików i Holendrów z Saint Christopher, Holendrów z 

Saint-Croix, bez pardonu mordując, kogo się dało, w tym równieŜ kobiety i dzieci. 

Walcząc o swoje Ŝycie, ci ludzie porzucili domostwa, a ruszty do wędzenia mięsa na 

indiańską modłę, czyli a la bucana, zamienili na mniej pokojowy oręŜ i w odwecie jęli 

bić Hiszpanów. śe Wyspy Dziewicze naleŜą dzisiaj do Korony Angielskiej, to jedynie 

zasługa tych Braci WybrzeŜa, jak sami siebie nazywają, tych bukanierów, którzy 

objęli je na własność w imieniu Anglii. Sama Tortuga, jak i Saint-Croix, dostały się 

Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, a zatem Francji, tą samą drogą. Pańskim 

zdaniem, bukanierzy korzystają z ochrony flagi francuskiej. Zachodzi tutaj 

pomieszanie pojęć. Gdyby nie było bukanierów, trzymających zaborczą Hiszpanię w 

szachu, to zadaję sobie pytanie, monsieur de Saintonges, czy w ogóle by pan miał po 

co podejmować tę swoją podróŜ, albowiem wątpię, czy na Morzu Karaibskim 

znajdowałaby się jakaś francuska posiadłość do zwiedzenia. - Uśmiechnął się, 

spostrzegając tępe zdumienie gościa. - Sądzę, Ŝe to, co powiedziałem, dostatecznie 

wyjaśnia, dlaczego pozwalam sobie być odmiennego zdania niŜ monsieur Louvois, i 

uwaŜam likwidację bukanierów za najkrótszą drogę do zagłady francuskich kolonii w 

Indiach Zachodnich.

Tu juŜ pan de Saintonges wyszedł z siebie. I jak to zwykle bywa, do wybuchu 

doprowadziła go prawda, którą wyczuwał w argumentacji gubernatora. Pochopne 

słowa odpowiedzi kawalera, kaŜą powątpiewać w mądrość monsieur de Lavoisa, 

który sobie wybrał takiego ambasadora.

background image

- Powiedziałeś dosyć, mój panie... aŜ za duŜo, jeśli chodzi o przekonanie mnie,

Ŝ

e niechęć do rezygnacji z zysków przypadających pańskiej kompanii i panu osobiście 

z łupów sprzedawanych na Tortudze sprawiła, Ŝe za nic panu honor Francji, plamiony 

tym handlem.

Pan d'Ogeron juŜ się nie uśmiechał. Pobladły z gniewu, sam z kolei ukłuty 

szczyptą prawdy w oskarŜeniu kawalera, gwałtownie zerwał się z fotela. Ale w tym 

dumnym, opanowanym człowieczku nie było nic z bufonady gościa. Głos miał zimny 

jak lód i zupełnie wyprany z emocji.

-  Monsieur, takie zarzuty moŜna mi stawiać jedynie ze szpadą w dłoni.

Saintonges łaził po całym pokoju, wymachując rękami.

-  Tego tylko brakowało! To śmieszne! Jeśli to pana bawi, moŜe pan sobie 

wysłać wyzwanie na pojedynek monsieur Louvoisowi. Ja jestem jedynie jego 

rzecznikiem. Powtarzam, co mi przykazano, i czego bym nie powiedział, gdyby pan 

wykazał więcej rozsądku. Musi pan zrozumieć, monsieur, Ŝe nie przypłynąłem tu aŜ z 

Francji po to, Ŝeby się pojedynkować w imieniu Korony, lecz Ŝeby wyłoŜyć jej racje i 

wydać polecenia w jej imieniu. Jeśli są panu nie w smak, to juŜ nie mój interes. A 

sprowadzają się do tego, Ŝe Tortuga dłuŜej nie moŜe być ostoją bukanierów. I nic 

więcej nie mam do dodania.

-  Niech Bóg da mi cierpliwość, monsieur! - zawołał pan d'Ogeron w 

rozpaczy. - A moŜe mi pan jeszcze powie, jak mam je wykonać?

-  CóŜ w tym trudnego? Wystarczy zamknąć rynek skupu dla pirackich łupów. 

Skończy pan z tym handlem, skończą się buka-nierzy.

-  Po prostu! Tak jak splunąć. A co, jeśli bukanierzy skończą ze mną i z tą 

posiadłością Kompanii Zachodnioindyjskiej? Jeśli zajmą Tortugę, co niechybnie 

nastąpi? Co wtedy, jeśli łaska, panie de Saintonges?

-  Potęga Francji będzie wiedziała, jak wyegzekwować jej prawa.

-  Piękne dzięki. Tylko czy potęga Francji zdaje sobie sprawę, jak bardzo 

będzie musiała być potęŜna? Czy monsieur de Louvois ma zielone pojęcie o sile i 

organizacji bukanierów? Czy nigdy nie słyszeliście we Francji o marszu Morgana na 

Panamę, na ten przykład? Czy macie tam świadomość, Ŝe w sumie jest ich jakieś pięć 

lub sześć tysięcy ludzi pod bronią, i to najgroźniejszych morskich wojowników, 

jakich wydał świat? JeŜeli się zjednoczą w obliczu niebezpieczeństwa, mogą 

wystawić flotę czterdziestu albo i pięćdziesięciu okrętów, która jak huragan przewali 

się przez całe Karaiby, od krańca do krańca.

background image

Te oczywiste prawdy w końcu stropiły monsieur de Saintongesa. 

Zdeprymowany kawaler przez chwilę wytrzeszczał oczy na gubernatora, 

zapomniawszy jeŜyka w gębie. Zaraz jednak powrócił do swej starej śpiewki.

-  Chyba przesadzacie, monsieur, chyba przesadzacie.

-  Wcale nie przesadzam. Chcę tylko dać do zrozumienia, Ŝe kieruję się czymś 

więcej niŜ jedynie własnym interesem, jak to pan obraźliwie mi przypisuje.

-  Monsieur de Louvois niewątpliwie wyrazi ubolewanie z powodu tego 

niesprawiedliwego posądzenia, kiedy przedstawię mu pańskie racje przy składaniu 

szczegółowego raportu. Ale co do reszty, monsieur, otrzymał pan jasne instrukcje.

-  Ale chyba ma pan jakąś swobodę podejmowania własnych decyzji, piastując 

tak waŜną misję. Naocznie i na podstawie moich wyjaśnień upewniwszy się, jak 

sprawy stoją, chyba nie odda pan Koronie złej przysługi, doradzając monsieur de 

Louvoisowi, Ŝe dopóki Francji nie stać na wyprawienie floty wojennej do obrony jej 

posiadłości na Morzu Karaibskim, rozsądnie byłoby nie naruszać istniejącego stanu 

rzeczy.

Kawaler tylko się najeŜył jeszcze bardziej.

-  Taka rada nawet mi nie przystoi, mój panie. Otrzymałeś rozkazy monsieur 

de Louvoisa, Ŝeby natychmiast zamknąć to targowisko grabionego na morzu mienia. 

Tuszę, Ŝe upowaŜni mnie pan do zameldowania monsieur de Louvoisowi o 

bezzwłocznym wykonaniu tych rozkazów.

Wobec takiej biurokratycznej zatwardziałości, pozostała panu d'Ogeronowi 

jedynie czarna rozpacz.

-  Muszę zaprotestować - rzekł - poniewaŜ pańskie określenie, monsieur, jest 

niedokładne. Tutaj nie dociera Ŝadne inne grabione mienie poza mieniem grabionym 

Hiszpanii, stanowiącym rekompensatę za wszystko, co nam zagrabili i jeszcze nieraz 

zagrabią kastylijscy kawalerowie.

-  Wygaduje pan niestworzone bajki. Mamy pokój między Hiszpanią a 

Francją.

-  Na Morzu Karaibskim, monsieur de Saintonges, nigdy nie ma pokoju. 

Pozbywając się bukanierów, pozbywamy się broni i wystawiamy gardła pod nóŜ. To 

wszystko.

Wszelkie argumenty odbijały się od monsieur de Saintongesa jak groch o 

ś

cianę.

-  Z kolei ja muszę uznać to za pańskie prywatne zdanie, co nieco wypaczone - 

background image

proszę się nie obraŜać - pańską dbałością o zyski własne i kompanii. Tak czy owak, 

instrukcje są jasne. ZlekcewaŜenie ich, co chyba teŜ jasne, będzie pana drogo 

kosztować.

-  Wykonanie ich teŜ będzie mnie drogo kosztować - powiedział gubernator z 

krzywym uśmiechem. Wzruszył ramionami i westchnął.

-  Stawia mnie pan między młotem a kowadłem.

-  Proszę mi oddać sprawiedliwość i zrozumieć, Ŝe ja spełniam mój obowiązek 

- wyniośle odparł kawaler i słowa te były jedynym ustępstwem wymuszonym przez 

pana d'Ogerona na jego zatwardziałej próŜności.

Jeszcze tego samego wieczoru monsieur de Saintonges odpłynął z Tortugi, 

wziąwszy kurs na Port-au-Prince, gdzie zamierzał złoŜyć wizytę przed wyruszeniem 

w drogę powrotną ku Francji i ku słodkiemu Ŝyciu, na które wreszcie mógł sobie 

pozwolić. Rozpierany podziwem dla własnej stanowczości, jaką się wykazał, 

odmawiając niewydarzonej prośbie gubernatora Tortugi, nie wytrzymał i zwierzył się 

swej połowicy z tych, było nie było, słuŜbowych tajemnic, aby pani de Saintonges teŜ 

mogła podziwiać swojego małŜonka.

- Ten piracki paser moŜe i zdołałby mnie odwieść od moich obowiązków, 

gdybym był mniej czujny. - Kawaler zaśmiał się. - Trafiła kosa na kamień. Monsieur 

de Louvois nie bez powodu wyznaczył właśnie mnie do tak waŜnej misji. 

Przewidywał kłopoty, ale wiedział, Ŝe kto jak kto, lecz ja nie dam się zwieść 

pozorom, choćby wyglądały na fakty.

Piękna i wyniosła madame de Saintonges o kruczoczarnych włosach, 

alabastrowej cerze, dorodnym, omdlewającym ciele i piersiach Hebe, wlepiła w męŜa 

swoje wielkie, ciemnobłękitne oczy pełne czci i uwielbienia dla męŜczyzny z 

wielkiego świata, który miał otworzyć przed nią drzwi towarzyskich elit ParyŜa, 

zamknięte dla Ŝon prostych plantatorów, nawet tych bogatych niczym królowie.

Jednak pomimo całej swojej pełnej podziwu wiary w bezgraniczną mądrość 

małŜonka, ośmieliła się zapytać, czy przedstawione przez pana d'Ogerona argumenty 

na pewno świadczą li tylko o tym, Ŝe gubernator bronił własnych interesów. 

Spędzając Ŝycie w Indiach Zachodnich, nie mogła nic nie wiedzieć o hiszpańskich 

rozbojach, choć być moŜe nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, jak wielką dla nich 

tamą była działalność bukanierów. Hiszpania utrzymywała na Morzu Karaibskim 

znaczną flotę, przede wszystkim do ochrony swoich terenów osadniczych przed 

napadami piratów. Wyplenienie Braci WybrzeŜa oznaczałoby stosunkową 

background image

bezczynność dla tej floty, a nigdy nie wiadomo, jakich bezeceństw dopuszczą się 

ludzie z nudów, zwłaszcza jeśli to będą Hiszpanie.

Madame de Saintonges nader delikatnie przedstawiła te swoje wątpliwości 

ubóstwianemu małŜonkowi. Jeszcze bardziej ubóstwianemu za to, Ŝe jak na 

prawdziwego męŜczyznę przystało, nie uległ babskim obawom.

- Bądź pewna, Ŝe w takim przypadku, mój pracodawca, król Francji, zrobi tu 

porządek.

Tym niemniej odczuwał pewien niepokój w głębi ducha. Cichutkie i nieśmiałe 

poparcie małŜonki dla racji pana d'Ogerona podsyciło tę wewnętrzną niepewność. 

Łatwo było zarzucić gubernatorowi Tortugi interesowność i tłumaczyć nią jego strach 

przed Hiszpanią. Monsieur de Saintonges, jako Ŝe sam nabrał niespodziewanego a 

wielkiego zainteresowania posiadłościami w Indiach Zachodnich, począł zadawać 

sobie pytanie, czy w końcu nie nazbyt pochopnie uznał obawy monsieur d'Ogerona za 

przesadne.

A gubernator Tortugi nie przesadzał. Bez względu na to, jak bardzo na jego 

racjach zawaŜyła troska o własne interesy, nie ulega wątpliwości, Ŝe swoją opinię 

opierał na solidnych podstawach. Dlatego nie widział przed sobą innej drogi, jak tylko 

złoŜyć urząd i natychmiast wracać do Francji, pozostawiając monsieur de Louvoisowi 

kształtowanie losów francuskich Indii Zachodnich i Tortugi na jego własną modłę. 

Oznaczało to rezygnację z udziału w zyskach Kompanii Zachodnioindyjskiej. Ale 

skoro stać się miała wola nowego ministra, to Francuska Kompania 

Zachodnioindyjska wkrótce nie będzie miała Ŝadnych zysków na Karaibach.

Maleńki gubernator długo nie mógł zmruŜyć oka tej  nocy, w zamian 

przesypiając cały ranek, dopóki nie obudziły go wystrzały. Huk dział i grzechot 

muszkietów nie cichł i minęła dobra chwila, nim gubernator uświadomił sobie, Ŝe 

wystrzały nie zwiastują napaści na port, lecz salwy na wiwat, jakich skały Cayony 

nigdy jeszcze nie odbijały tak gromkim echem.

Przyczyna owej kanonady zdjęła panu d'Ogeronowi część cięŜaru z serca. 

Pogłoska, Ŝe Piotr Blood został wzięty do niewoli i powieszony w San Juan de Puerto 

Rico okazała się nieprawdziwa, bo oto kapitan Blood we własnej osobie przybywał do 

Cayony. Wpłynął do przystani zdobycznym hiszpańskim okrętem, byłą „Nadobną 

Marią", flagowym galeonem markiza Riconete'a, admirała wielkiego oceanu, zaś w 

kilwaterze Blooda szły dwa wypełnione skarbami hiszpańskie galeony ze srebrnej 

floty, zdobyte w Puerto Rico.

background image

Działa grzmiące powitalnymi salwami naleŜały do trzech okrętów flotylli 

kapitana, uzupełniających wyposaŜenie w Cayonie podczas jego nieobecności, a od 

tygodnia pogrąŜonych w Ŝałobie i zamęcie.

Jak kaŜdy z owych uniesionych radością bukanierów ciesząc się ze 

zmartwychwstania człowieka, którego sam takŜe opłakiwał - albowiem prawdziwa 

przyjaźń łączyła gubernatora Tortugi ze sławnym piratem - pan d'Ogeron ze swymi 

córkami wydał na cześć Blooda powitalną ucztę, nie Ŝałując butelek „zza 

inkwizycyjnych stosów", jak nazywał najprzedniejsze wina rodem z Francji. Kapitan 

stawił się w szampańskim humorze, a przy stole zabawiał wszystkich opowieścią o 

swej niezwykłej przygodzie w San Juan, gdzie nędzny i nikczemny komediant, 

uzurpujący sobie prawo do imienia i sławy kapitana Blooda zawisł na szubienicy, 

dzięki czemu sam Blood mógł bez jednego wystrzału odpłynąć z dwoma srebrnymi 

galeonami, właśnie zakotwiczonymi u brzegów Tortugi.

- Nigdy nie zdarzył mi się bogatszy połów i wątpię, czy bogatsze w ogóle się 

trafiają. W samym złocie mój udział wyniesie pewnie ze dwadzieścia pięć tysięcy 

pesos, które złoŜę u pana na weksel francuskiego banku. A pieprzu i przypraw dla 

Kompanii Zachodnio-indyjskiej będzie za grubo ponad sto tysięcy pesos. Wszystko to 

czeka na pańską wycenę, przyjacielu.

Słowa, które winny poprawić gubernatorowi humor, najwyraźniej wprawiły go 

w ponury nastrój, przypomniawszy zupełnie nowąsytuację. Pan d'Ogeron ze smutkiem 

spojrzał ponad stołem na swego gościa i ze smutkiem pokręcił głową.

-  Wszystko skończone, przyjacielu. Otrzymałem przeklęty zakaz. I tu z 

najdrobniejszymi szczegółami opisał przebieg wizyty kawalera de Saintongesa i jej 

skutki dla swej działalności.

-  Rozumiesz więc, drogi kapitanie, Ŝe rynki Kompanii Zachodnioindyjskiej są 

juŜ zamknięte dla ciebie.

Na bystrej, gładko ogolonej, ogorzałej twarzy okolonej czarnymi puklami 

peruki malował się gniew i niedowierzanie.

-  Dobry BoŜe! CzyŜ nie powiedziałeś temu dworskiemu fircykowi, Ŝe...

-  Powiedziałem mu wszystko, co powinno przekonać człowieka przy 

zdrowych zmysłach, nie pominąłem Ŝadnej informacji o tutejszych stosunkach. A ten 

maniak uparty jak kozioł tylko powtarzał w kółko, Ŝe nie wierzy, aby na świecie 

istniały jakiekolwiek stosunki, o których monsieur de Louvois nie jest dokładnie 

poinformowany. Dla tego cymbała nie ma boga nad Louvoisa,  a kawaler de 

background image

Saintonges jest jego prorokiem. To było jasne jak słońce. A nosa zadziera monsieur 

de Saintonges jak wszystkie te dworskie pomiotła. Niedawno na Martynice oŜenił się 

z wdową po Homerze de Yeynacu. Dzięki niej będzie teraz jednym z najbogatszych 

ludzi we Francji. Wiadomo, co wielki majątek robi z zarozumialców. - Pan d'Ogeron 

rozłoŜył ręce. - To koniec, przyjacielu.

Kapitan Blood jakoś nie mógł się z tym pogodzić.

-  Nie będziemy potulnie kłaść głowy pod topór. Nie i nie. Ludzie naszego 

pokroju nie poddają się bez walki.

-  Dla ciebie, Ŝyjącego poza prawem, wszystko jest moŜliwe. Ale dla mnie... 

Tu na Tortudze reprezentuję prawa Francji. Muszę im słuŜyć i stać na straŜy ich 

wyroków. A wyrok zapadł.

-  Gdybym zjawił się dzień wcześniej, moŜe zapadłby inny wyrok. D'Ogeron 

zdobył się na smętną ironię.

-  Mimo tego wszystkiego, co mówiłem, wyobraŜasz sobie, Ŝe zdołałbyś 

przekonać bufona o jego głupocie?

-  Człowieka moŜna przekonać o wszystkim, jeśli mu się przedłoŜy 

odpowiednie argumenty w odpowiedni sposób.

-  Powtarzam, Ŝe przedłoŜyłem mu wszelkie argumenty, jakie istnieją.

- O, nie. PrzedłoŜyłeś mu tylko te, które ci przyszły do głowy.

-  JeŜeli masz na myśli, Ŝe powinienem przyłoŜyć nadętemu cymbałowi 

pistolet do głowy...

-  AleŜ przyjacielu! To nie jest argument. To gwałt. KaŜdy z nas kieruje się 

prywatą, nikt zaś bardziej od tych, którzy, jak kawaler de Saintonges, są gotowi 

zarzucać ją innym. Odwołanie się do tej ludzkiej  ułomności  kawalera,  być moŜe 

przemówiłoby mu do rozumu.

-  Być moŜe. Ale co ja wiem o jego interesach?

-  Co wiesz o nich? Och, pomyśl tylko. CzyŜ sam nie opowiadałeś, Ŝe on 

niedawno poślubił wdowę po Homerze de Yeynacu? Tym samym poślubił olbrzymie 

dobra w Zachodnich Indiach. Lekko i ogólnikowo wspomniałeś mu o hiszpańskich 

wyprawach łupieskich na zasiedlone obszary innych nacji. Trzeba było powiedzieć to 

wyraźniej. Trzeba było porozwodzić się o wielce prawdopodobnej napaści Hiszpanów 

na Martynikę. To by mu dało do myślenia. A teraz odpłynął, a z nim nasza szansa.

D'Ogeron nie widział powodu, Ŝeby podzielać daremne Ŝale za tą utraconą 

szansą.

background image

-  Jest zbyt uparty, Ŝeby się przestraszyć. Nawet by nie słuchał. Jego ostatnie 

słowa do mnie, zanim odpłynął do Port-au-Prince...

-  Do Port-au-Prince! - wykrzyknął Blood, nie dając gubernatorowi dokończyć. 

- Popłynął do Port-au-Prince?

-  Wczoraj. Miał zawinąć tam przed powrotem do Francji.

-  Coś takiego! - Kapitan popadł w zamyślenie. - A więc będzie pewnie wracał 

przez Kanał Tortugański.

-  Oczywiście, bo w przeciwnym razie musiałby opłynąć całą Hispaniolę.

-  No, chwała Bogu, moŜe się w końcu nie spóźniłem. Nie mógłbym go 

przechwycić w powrotnej drodze i spróbować na nim mej sztuki perswazji?

-  Straciłbyś czas, kapitanie.

-  Nigdy nie wiadomo. Dany mi jest wielki dar perswazji. Nie trać nadziei, 

przyjacielu, dopóki nie poddam monsieur de Saintongesa próbie.

Trzeba jednak było czegoś więcej niŜ niefrasobliwe zapewnienia, Ŝeby oŜywić 

wygasłe nadzieje w panu d'Ogeronie. Z westchnieniem wszechogarniającej rezygnacji 

Ŝ

egnał kapitana Blooda owego popołudnia, bez wiary Ŝycząc mu szczęścia w 

wątpliwym przedsię wzięciu, cokolwiek by się za tym kryło.

Co się za tym kryło Blood sam jeszcze nie wiedział, opuszczając rezydencję 

gubernatora i wracając na pokład wspaniałej, czterdziestodziałowej „Arabelli", 

wyposaŜonej, uzbrojonej i zaprowiantowanej podczas jego ostatniej nieobecności, 

kaŜdej chwili gotowej wyjść w morze. Jednak niedługo łamał sobie głowę, za to z tak 

dobrym skutkiem, Ŝe juŜ pod wieczór, mając juŜ gotowy plan, zwołał wojenną naradę 

w wielkiej kajucie i przydzielił szczegółowe zadania swoim dowódcom. Hagthorpe i 

Dyke zostawali w Cayonie na straŜy srebrnych galeonów. Wolverstone obejmował 

dowództwo na zdobycznym okręcie flagowym hiszpańskiego admirała, „Nadobnej 

Marii", i natychmiast wychodził w morze, otrzymawszy bardzo specyficzne i 

dokładne instrukcje. Ybendlle, francuski bukanier i wspólnik Blooda, miał 

przygotować swoją „ElŜbietę" do opuszczenia portu.

O zachodzie słońca „Arabella" została wyholowana spośród mrowia 

otaczających ją na kotwicowisku, pomniejszych jednostek. Z nawigatorem Pittem i 

ogniomistrzem Oggle'm, który dowodził jej artylerią, ale pod rozkazami samego 

Blooda wyszła z Cayony w towarzystwie podąŜającej w jej kilwaterze „ElŜbiety". 

„Nadobna Maria" juŜ znikała za widnokręgiem.

Następnego wieczoru dwa okręty pirackie, „Arabella" i jej tylny matelot, 

background image

lawirowały pod łagodny wschodni wiatr opodal Point Palmish na północnym 

wybrzeŜu Hispanioli. Gdzieś tutaj, w Kanale Tortugańskim zwęŜającym się do ledwie 

pięciu mil szerokości pomiędzy Point Palmish a Portugal Point, kapitan Blood 

postanowił czekać na rozwój sytuacji.

Mniej więcej o tej samej porze, kiedy „Arabella" i „ElŜbieta" rzucały kotwice 

w pewnej cichej zatoczce u północnego wybrzeŜa Hispanioli, „Bearneńczyk" podnosił 

kotwicę w Point-au-Prince.

Portowe zapachy raziły delikatny nosek madame de Saintonges i ze względu 

na nią - albowiem bogato uposaŜonym małŜonkom naleŜy nadskakiwać - kawaler 

skrócił wizytę, jakoś mniej się przejmując sprawami wagi państwowej. Rad, Ŝe 

wreszcie ma je wszystkie za sobą, i z niezmąconym przeświadczeniem, Ŝe spełnił 

swoją misję w sposób zasługujący na pochwałę monsieur de Louvoisa, kawaler 

skierował swoją nawę ku Francji, a swoje myśli ku lŜejszym i bardziej osobistym 

sprawom.

Prawym halsem „Bearneńczyk" szedł słabym półwiatrem* tak powoli, Ŝe 

potrzebował aŜ dwudziestu czterech godzin na obejście Przylądka Świętego Mikołaja 

u zachodnich krańców Kanału Tor-tugańskiego, toteŜ dopiero na drugi dzień od 

opuszczenia Port-au-Prince, gdzieś tak pod zachód słońca, wpłynął do wąskiej 

cieśniny. Monsieur de Saintonges w swobodnej pozie siedział wówczas oparty o 

szezlong ustawiony na rufowym pokładzie, pod daszkiem z szarego Ŝaglowego 

płótna. Na szezlongu spoczywała jego piękna, kreolska połowica. Od ogromnych 

pereł wpiętych w lśniące, czarne włosy, po aksamitnie miękki głos i boskie, posągowe 

kształty damy, wszystko świadczyło ojej bogactwie. Nawet głębokie zadowolenie z 

małŜeństwa, w którym obie strony dopełniały się wprost idealnie. Rozkosznie 

wyciągnięta madame de Saintonges pławiła się w pełni swego szczęścia, leniwie 

poruszając zdobionym klejnotami wachlarzem, gotowa w kaŜdej chwili złoŜyć swoim 

gardłowym śmiechem hołd dowcipowi małŜonka, czarującego ją perełkami humoru. 

Idyllę zakłócił dość obcesowo, a na pewno nieproszenie, monsieur Luzan, kapitan 

„Bearneńczyka", łykowaty, ogorzały,

0 orlim nosie i nieco ponad średniego wzrostu męŜczyzna, z ruchów

1  postawy bardziej przypominający Ŝołnierza niŜ marynarza. ZbliŜywszy się, 

wyjął spod pachy lunetę i wskazał nią morze za rufą.

-  Tam jest coś dziwnego - rzekł. - Proszę rzucić okiem, kawalerze. Kawaler 

de Saintonges wstał pomaleńku, obracając oczy we

background image

wskazanym kierunku. Jakieś trzy mile na zachód widać było Ŝagle.

-  Okręt - oznajmił kawaler, od niechcenia wyciągając rękę po lunetę.

Stanął przy relingu, gdzie miał lepszy widok i podpórkę pod łokieć.

Luneta przybliŜyła mu wielki biały okręt o niezwykle wysokim kasztelu 

rufowym. Przy wschodnim wietrze szedł pełnym bejdewindem na północ, ukazując w 

prawym halsie biel majestatycznej sterburty, w której złociły się ambrazury dla 

dwudziestu czterech dział. Ponad piramidą śnieŜnobiałych Ŝagli powiewała na stendze 

grotmasztu czerwono-złota flaga Kastylii, a nad nią błyszczał krzyŜ. Kawaler opuścił 

lunetę.

-  Hiszpan - zauwaŜył obojętnie. - Co w nim widzisz dziwnego, kapitanie?

-  Och, Hiszpan bez dwóch zdań. Ale szedł na południe, kiedy go 

wypatrzyliśmy po raz pierwszy. Nieco później skręcił na nasz kurs i zaczął forsować 

Ŝ

aglami*. To właśnie to jest dziwne. Bo wniosek jest taki, Ŝe postanowił płynąć 

naszym śladem.

-  I co z tego?

-  No właśnie. Co z tego? - Kapitan umilkł, jak gdyby głowiąc się nad 

odpowiedzią. - Pozycja flagi wskazuje, Ŝe to okręt admirała. Raczy pan zauwaŜyć 

jego potęŜne uzbrojenie. Ma czterdzieści osiem dział, bez rufowych i dziobowych. - 

Znów umilkł, aŜ w końcu dorzucił z pewnym naciskiem. - Kiedy płynie za mną taki 

okręt, lubię wiedzieć, po co.

Madame z niskim, gardłowym śmiechem przeciągnęła się leniwie na 

szezlongu.

-  Wzdryga się pan na widok cienia, kapitanie?

-  Zawsze, jeśli to cień Hiszpana, madame.

Kapitan przemówił ostrym tonem. Miał porywcze usposobienie, a zawarty w 

pytaniu przytyk do odwagi rozeźlił go nie na Ŝarty. Oburzony tym tonem kawaler 

pozwolił sobie na kilka uszczypliwości, podczas gdy lepiej by zrobił, 

zainteresowawszy się powodami złych przeczuć kapitana. Luzan oddalił się z ponurą 

miną.

W nocy wiatr osłabł ledwie do tchnienia i „Bearneńczyk" pełznął tak wolno, 

Ŝ

e nazajutrz o świcie wciąŜ znajdował się o jakieś pięć czy sześć mil na zachód od 

Portugal Point i wyjścia z cieśniny. A brzask ukazał Francuzom wielki hiszpański 

okręt w tej samej odległości za rufą. Kapitan Luzan dokładnie i z niepokojem 

przyjrzał mu się przez lunetę, zanim przekazał ją swemu porucznikowi.

background image

- MoŜe ty coś wypatrzysz.

Porucznik długo obserwował zagadkowy okręt, na którym akurat uzupełniono 

piramidę postawionych Ŝagli o dodatkowe Ŝagle wtykowe. Zameldował o tym 

stojącemu obok kapitanowi, a przypatrzywszy się z kolei wimplowi na stendze 

fokmasztu, mógł jeszcze dorzucić informację, Ŝe to jest okręt flagowy hiszpańskiego 

admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a. To, Ŝe podwiesił Ŝagle wytykowe, 

usiłując złapać najsłabsze bodaj tchnienie nikłego podmuchu, kapitan uznał za 

potwierdzenie swoich domysłów, Ŝe Hiszpan zamierza go doścignąć, a jak kaŜdy 

doświadczony Ŝeglarz na tych wodach, Ŝywiąc zdrową podejrzliwość wobec intencji 

wszystkich Hiszpanów, natychmiast podjął decyzję. Forsując Ŝaglami, i tak ostro do 

wiatru, jak tylko śmiał zaryzykować, poszedł południowym kursem szukać 

schronienia w którymś z portów na północnym wybrzeŜu francuskiej Hispanioli. 

Hiszpan raczej by tam za nim nie pogonił, jeśli rzeczywiście ścigał „Bearneńczyka". 

A juŜ z pewnością by się nie odwaŜył na akt wrogości. Manewr miał równieŜ 

posłuŜyć za ostateczny sprawdzian zamiarów Hiszpana. Wynik w jednej chwili 

pozbawił Luzana wszelkich złudzeń. Zobaczył, jak wielki galeon niezwłocznie bierze 

ten sam kurs, a nawet kieruje dziób jeszcze o rumb ostrzej na marny, bo marny, ale 

zawsze wiatr. Tak jak bezsporny stał się pościg za „Bearneńczykiem", tak równieŜ 

stało się jasne, Ŝe „Bearneńczyk" zostanie przechwycony, nim zdoła dotrzeć do 

zielonych brzegów leŜących juŜ prawie przed jego dziobem, lecz wciąŜ oddalonych o 

dobre cztery mile.

RozdraŜniona wielce uciąŜliwym w kabinie, a zupełnie, zdawało się, 

zbytecznym przechyłem na sterburtę, madame de Saintonges jęła

zaklinać niebo i piekło pospołu, Ŝeby ktoś jej wreszcie wyjaśnił, co teŜ mogło 

dziś rano opętać tego błazna dowodzącego „Bearneńczykiem"? UsłuŜny kawaler w 

szlafroku i kapciach pośpieszył to sprawdzić, krzywo nasadziwszy parukę, której 

pukle zwisały mu niczym troki przy pokraśniałym obliczu. Wytoczył się po niemal 

pionowej schodni na śródokręcie i gniewnymi okrzykami wezwał Luzana. Kapitan 

stawił się u przedniej balustrady rufowego pokładu i pokrótce wyłoŜył swój punkt 

widzenia.

-  Dalej pan obstaje przy tym swoim niedorzecznym przywidzeniu? - rzekł 

monsieur de Saintonges. - Nonsens. Po co jakiś Hiszpan miałby nas ścigać?

-  Lepiej nadal zadawać sobie to pytanie, niŜ zaczekać na odpowiedź - warknął 

Luzan, rozsierdzając kawalera brakiem respektu.

background image

-  ToŜ to czysta głupota! - wściekł się Saintonges. - Uciekać nie wiadomo 

przed czym! Na podłość zakrawa, Ŝeby madame de Saintones musiała się fatygować z 

powodu takich dziecin nych obaw.

Luzan zupełnie wyszedł z siebie.

-  Będzie się musiała dopiero nafatyfować  zadrwił - kiedy te dziecinne obawy 

się spełnią. Madame de Saintonges - wyjaśnił obcesowo - to piękna kobieta, a 

Hiszpanie to Hiszpanie.

Odpowiedział mu piskliwy wrzask obwieszczający, Ŝe madame we własnej 

osobie wyłoniła się z luku zejściówki. Rozebrana do negliŜu, który ledwie spełniał 

nakazy przyzwoitości, pośpiesznie narzuciwszy tylko szal na nocną koszulkę, a 

płaszcz czarnych, błyszczących włosów na kształtne, gołe ramiona, przyszła zobaczyć 

na własne oczy, co się dzieje. Podsłuchana przez nią uwaga Luzana ściągnęła teraz na 

jego głowę potok wrzaskliwych obelg, z których kapitan dowiedział się, między 

innymi, jaki zeń nędzny tchórz, tudzieŜ cham, podlec i łajdak. Jeszcze nie skończyła 

tyrady, gdy kawaler juŜ wtrącał swoje trzy roszę.

-  Pan jesteś wariat! Wariat! CóŜ nam moŜe zrobić hiszpański okręt, jak 

powiada pan, okręt admirała wielkiego oceanu? Płyniemy pod flagą Francji, a 

Hiszpania nie toczy wojny z Francją.

Opanowując się, Luzan odpowiedział najspokojniej, jak potrafił.

-  Na tych wodach, monsieur, nigdy nie wiadomo, z kim Hiszpania moŜe 

toczyć wojnę. Hiszpania jest przekonana, Ŝe Bóg stworzył obie

Ameryki wyłącznie dla Hiszpanii. Powtarzam to wam od kiedy wpłynęliśmy 

na Morze Karaibskie.

Kawaler przypomniał sobie zarówno o tym, jak równieŜ i to, Ŝe niedawno 

słyszał bardzo podobne słowa od kogoś innego. MałŜonka nie pozwoliła mu jednak 

zebrać myśli.

-  Temu człowiekowi odjęło rozum ze strachu! - pieniła się z szaloną pogardą. 

- To straszne, Ŝeby taki ktoś dowodził okrętem. Bardziej nadaje się do dyrygowania 

dziewkami w kuchni.

Jeden Bóg wie, jaka na tę zniewagę byłaby odpowiedź Luzana i jej 

konsekwencje, gdyby w owej właśnie chwili me rozległ się huk działa, oszczędzając 

kapitanowi dalszej wymiany zdań i gwałtownie odmieniając scenę i nastroje aktorów.

-  Wielkie nieba! - krzyknęła madame.

-  Yentredieu! - zaklął jej małŜonek.

background image

Dama przycisnęła dłonie do piersi. Kawaler z twarzą białą jak kreda, 

opiekuńczo opasał ją ramieniem. Luzan, któremu tak bez Ŝenady zarzucali 

tchórzostwo, roześmiał im się z rufowego pokładu w twarze, bynajmniej nie kryjąc 

swej złośliwej uciechy.

-  Ma pani swoją odpowiedź, madame. I pan, kawalerze. Następnym razem, 

moŜe nie będziecie tacy skorzy do nazywania moich obaw dziecinnymi, a mojego 

postępowania idiotycznym.

Z tymi słowy obrócił się do nich plecami, Ŝeby pomówić ze śpieszącym mu na 

spotkanie porucznikiem. Rzucił głośną komendę. Zaraz po niej zabrzmiała bosmańska 

ś

wistawka i nagle ze wszystkich stron otoczył Saintongesów rój marynarzy, którzy 

stawiając się na wezwanie kapitana, hurmą wybiegli z pomieszczeń załogi. Ponad 

pokładem trwała innego rodzaju krzątanina. Marynarze wdrapywali się na wyblinki* i 

rozpinali sieci w celu zatrzymania lecących z góry drzewc, strzaskanych podczas 

bitwy. Huknął drugi wystrzał i trzeci; zapadła krótka cisza, po czym Hiszpan 

wystrzelił w nich, sądząc po grzmocie, salwę z całej burty.

Kawaler posadził na łukowej zrębnicy swoją białą jak ściana

i drŜącą małŜonkę, pod którą raptownie ugięły się kolana. Bezsilnie klął z 

rozpaczy. Litując się nad nimi, Luzan, sam zupełnie spokojny, wychylił się przez 

balustradę, Ŝeby powiedzieć coś, co jak sądził, doda małŜonkom otuchy.

-  W tej chwili marnuje tylko proch. Typowa hiszpańska bufona-da. Ja dam 

ognia, jak podejdzie na odległość strzału. Moi kanonierzy wiedzą, co robić.

Zamiast podtrzymać na duchu, słowa te jedynie wzmogły wściekłość i rozpacz 

kawalera.

-  BoŜe wszechmogący! Odpowiadać mu ogniem? Wykluczone. Nie moŜe pan 

przyjąć bitwy.

-  Nie? Zaraz pan zobaczy.

-  PrzecieŜ nie moŜe pan walczyć, mając madame de Saintonges na pokładzie.

-  Niech mnie pan nie rozśmiesza - rzekł Luzan. - Gdybym miał na pokładzie 

królową Francji, teŜ bym nie oddał mego okrętu bez walki. I nie mam wyboru, proszę 

zauwaŜyć. Dochodzą nas zbyt szybko, Ŝebyśmy zdąŜyli do portu. A skąd wiadomo, 

czy tam będziemy bezpieczni?

Kawaler tupnął nogą w szewskiej pasji.

-  W końcu to są piraci, czy Hiszpanie?

Znów zagrały hiszpańskie działa z bliskiej juŜ odległości, co prawda, jeszcze 

background image

nie tak bliskiej, Ŝeby wyrządzić jakieś szkody, ale wystarczającej, Ŝeby państwo de 

Saintonges struchleli z przeraŜenia. Nikt juŜ nie poświęcał im uwagi. Porucznik 

chwycił kapitana za ramię, wskazując na zachód. Luzan skierował lunetę we 

wskazanym kierunku.

W odległości około mili na trawersie po stronie sterburty, w pół drogi 

pomiędzy „Bearneńczykiem" a hiszpańskim admirałem, wielki, czerwony, 

czterdziestodziałowy okręt pod pełnymi Ŝaglami wychodził zza cypla u wybrzeŜa 

Hispanioli. TuŜ za nim podąŜał drugi okręt o niewiele słabszym uzbrojeniu. Nie 

podniosły Ŝadnej bandery, toteŜ Luzan z coraz większym niepokojem śledził ich 

ruchy, zastanawiając się, czy to dalsi napastnicy. Ku swej wprost nieopisanej uldze 

ujrzał, jak robią zwrot na bakbort i idą w kierunku Hiszpana, wciąŜ na wpół 

przesłoniętego chmurą dymu z ostatniej salwy, powoli rozchodzącą się z łagodnym, 

porannym wiatrem. Choć rzeczywiście łagodny, wiatr sprzyjał parze nowych okrętów, 

które mając Hiszpana po zawietrznej, szły na niego jak jastrzębie pikujące na czaplę i 

juŜ po chwili otworzyły ogień z dziobowych dział pościgowych. Za rzedniejącą 

zasłoną dymu widać było, jak Hiszpan kładzie ster na nawietrzną, Ŝeby stawić im 

czoło, następnie bije salwą burtowych dział i ponownie znika w wyrzyganych przez 

lufy, białych kłębach dymu. Wyglądało jednak na to, Ŝe chybił z nadmiaru pośpiechu, 

bowiem czerwony okręt ze swym towarzyszem przez jakiś czas niezmiennie szły 

swoim dawnym kursem, najwyraźniej nie uszkodzone, po czym zrobiły zwrot na 

sterburtę i odpowiedziały Hiszpanowi salwami, kaŜdy z całej burty.

Tymczasem Luzan, wbrew protestom monsieur de Saintongesa, teŜ rozkazał 

dać rumpel od wiatru i zdąŜył postawić „Bearneńczyka" w łopocie, niespodziewanie 

zmieniając się z aktora w widza tego morskiego dramatu.

-  Dlaczego stoisz, kapitanie? - wrzasnął Saintonges. - Trzymaj kurs! 

Wykorzystajmy tę przerwę na podejście do portu.

-  Podczas gdy inni nadstawiają za mnie głowy?

-  Masz damę na pokładzie - wściekał się kawaler. - Trzeba umieścić madame 

de Saintonges w bezpiecznym miejscu.

-  W tej chwili nic jej nie grozi. A moŜemy być potrzebni. Niedawno temu 

zarzucił mi pan tchórzostwo. Teraz chce zrobić ze mnie tchórza. Ze względu na 

madame de Saintonges nie wezmę udziału w walce, chyba Ŝe w ostatecznej potrzebie. 

Ale muszę stać przygotowany do tej ostatecznej potrzeby.

Był tak zawzięty i stanowczy, Ŝe Saintonges nie śmiał dalej nalegać. 

background image

Pokładając zatem nadzieję w owych przez niebo zesłanych wybawcach, wszedł na 

pokrywę luku i z tego podwyŜszenia usiłował śledzić losy bitwy, która z hukiem dział 

przetaczała się na zachód. Nic jednak nie było widać, prócz wielkiej zasłony dymnej, 

na kształt szeroko rozpostartej, gęstniejącej chmury zawisłej nisko nad tonią

i rozciągniętej w leniwym podmuchu na pewnie ze dwie mile. Gdzieś z jej 

trzewi nadal dawał się przez jakiś czas słyszeć grzmot dział. Potem zapadła cisza, a w 

końcu na południowym skraju chmury zamajaczyły sylwetki dwóch Ŝaglowców, zrazu 

przypominające okręty-widma. W miarę jak dym rzedniał, ich kadłuby i takielunki 

stopniowo rysowały się coraz wyraźniej, a jednocześnie róŜowiało jądro chmury, 

szybko nabierając głębokiej, pomarańczowej barwy, aŜ wreszcie w rozwiewających 

się dymach moŜna było zobaczyć, Ŝe jej źródłem są płomienie stojącego w ogniu 

okrętu.

Od rufowej balustrady doleciały słowa Luzana, od których kawalerowi 

wreszcie spadł kamień z serca.             

- Płonie hiszpański admirał. Koniec z nim.  

Z pary okrętów, które spaliły hiszpański galeon, jeden stał w dryfie, a jego 

spuszczone na wodę szalupy przeczesywały miejsce akcji. Luzan widział to przez 

lunetę. Drugi, większy okręt, nie odniósłszy w tej rozstrzygającej potyczce 

widocznego uszczerbku, szedł na wiatr wschodnim kursem, prosto na 

„Bearneńczyka", połyskując czerwienią kadłuba i złoceniami galionu w blasku 

porannego słońca. Nadal nie podniósł Ŝadnej bandery, który to szczegół oŜywił w 

monsieur de Saintongesie obawy, przytłumione wynikiem bitwy. Ze swą na wpół 

przyodzianą małŜonką stojąc teraz na pokładzie rufowym u boku kapitana, jemu to 

zadał pytanie, czy uwaŜa za rozsądne, Ŝeby pozostać w dryfie, kiedy okręt o nie 

ujawnionej przynaleŜności idzie prosto na nich.

-  CzyŜ nie okazał się przyjacielem? Przyjacielem w potrzebie? - odpowiedział 

pytaniem Luzan.

Madame de Saintonges jeszcze nie zapomniała kapitanowi jego nieliczenia się 

ze słowami.

-  Za duŜo pan przyjmuje na wiarę - rzekła. - Wszystko, co tak naprawdę 

wiemy o nim, to Ŝe okazał się wrogiem tego hiszpańskiego galeonu. Skąd pan wie, Ŝe 

to nie są piraci, dla których kaŜdy okręt jest zdobyczą? Skąd pewność, Ŝe straciwszy 

hiszpański łup w poŜarze, nie mają teraz wielkiej ochoty powetować sobie tę stratę 

naszyta kosztem?

background image

Luzan obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.

-  Jedno wiem o nim na pewno - burknął opryskliwie. - Góruje nad nami 

zarówno szybkością jak uzbrojeniem. Niewiele byśmy zyskali, uciekając jak szczury, 

jeŜeli zamierza nas doścignąć. I jeszcze coś. Drugi okręt nie zostałby w tyle, gdyby 

mieli złe zamiary. Oba by szły na nas. MoŜemy więc bez strachu uczynić to, co nam 

dyktuje kurtuazja.

Ostatni argument był nie do odparcia i „Bearneńczyk" spokojnie czekał, 

podczas gdy obcy okręt przy świeŜejącym teraz wietrze zbliŜał się, marszcząc skąpaną 

w słońcu, lustrzaną toń. W odległości niecałej ćwierci mili legł w dryf. Opuszczona 

na spokojne morze szalupa pomknęła ku „Bearneńczykowi", łyskając złotawymi 

piórami wioseł.

Cały w srebrze i czerni, wysoki męŜczyzna wspiął się z szalupy po 

sztormtrapie* na francuski okręt i stanął na rufowym pokładzie, elegancki, jak gdyby 

przybywał wprost z Wersalu lub z madryckiej promenady, a nie z okrętu, który brał 

udział w bitwie. Oczekującemu na rufie towarzystwu - monsieur de Saintongesowi i 

jego małŜonce w niekompletnym stroju, Luzanowi i porucznikowi - ten wytworny 

dŜentelmen złoŜył ukłon tak niski, Ŝe aŜ pukle peruki skrzyŜowały mu się na brodzie, 

a bordowe pióro przy zdjętym z głowy kapeluszu omiotło deski pokładu.

-  Myślę - oznajmił całkiem płynną francuszczyzną - Ŝe naleŜą nam się 

wzajemne gratulacje, jednak przychodzę po to, Ŝeby się upewnić przed odpłynięciem, 

czy państwu nie potrzeba dalszej pomocy i czy wasz okręt nie został uszkodzony, 

zanim mieliśmy honor wkroczyć i udzielić godnej odprawy napastującemu was 

hiszpańskiemu zbójowi.

Szarmancką galanterią nieznajomy całkiem podbił serca Francuzów, 

zwłaszcza serce damy. Zapewniwszy, Ŝe jeśli o nich chodzi, to nic im nie jest, 

wyrazili troskę o straty, jakie on sam mógł odnieść w walce, choć Ŝadne nie rzucały 

się w oczy. Gość machnął z lekcewaŜeniem ręką. Odniósł niewarte wzmianki 

uszkodzenie bakbortu, stąd niewidoczne, ale tak drobne, Ŝe nie było o czym mówić, a 

wśród marynarzy kilku ma parę zadrapań. Walka - wyjaśnił - trwała tak krótko, Ŝe aŜ 

poniekąd godne to poŜałowania. Miał nadzieję zdobyć ów piękny galeon. Zanim 

jednak zdąŜył podejść do abordaŜu, Hiszpanowi wyleciał w powietrze trafiony 

pociskiem skład prochu, no i było po zabawie, która nawet się nie zaczęła na dobre. 

Wyłowił większość hiszpańskiej załogi, a jej resztki wciąŜ zbiera jego drugi okręt.

-  Jeśli idzie o flagowy okręt hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, widać, 

background image

co z niego zostało, a wkrótce nawet i to zniknie z oczu.

Beztroski, wytworny zbawca „Bearneńczyka" został usadzony w głównej 

kabinie, gdzie wzniesiono francuskim winem toasty za jego szczęśliwe pojawienie się 

i zwycięstwo, ratujące Francuzów z niewymownych opresji. Przez cały czas bohater w

czerni i srebrze najmniejszym słówkiem nie zdradził swego imienia ani narodowości, 

chociaŜ co do tej ostatniej, to z wymowy odgadli, Ŝe jest on Anglikiem. W końcu 

Saintonges nie powstrzymał się od aluzji na ten temat.

-  Płynie pan bez bandery, kapitanie - rzekł po kolejnym toaście. Śniady 

dŜentelmen roześmiał się. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe śmiech

przychodzi mu z łatwością.

-  Szczerze mówiąc, naleŜę do tych, proszę pana, którzy pływają pod kaŜdą 

banderą, stosownie do okoliczności. Dla większego spokoju byłoby lepiej, gdybym 

spotkał się z wami pod flagą Francji. Ale w owej gorącej chwili nie pomyślałem o 

tym. Chyba nie mogliście wziąć mnie za wroga.

-  Pływa pan pod kaŜdą, a więc pod Ŝadną banderą? - powtórzył kawaler z 

osłupiałym spojrzeniem.

-  Zgadza się. A obecnie - ciągnął gość z uśmiechem - płynę do Tortugi i to w 

pośpiechu. Trzeba mi zebrać ludzi i okręty do wyprawy na Martynikę.

Z kolei dama zrobiła okrągłe oczy.

-  Na Martynikę? - Zdawało się, Ŝe nagle zabrakło jej tchu. - Wyprawa na 

Martynikę? Wyprawa? Ale w jakim celu?

Jej poruszenie wyraźnie go zaskoczyło. Popatrzył na nią, unosząc brwi.

 - Głowy nie dam - odpowiedział z dyskretnym uśmiechem i jakby odrobiną 

pobłaŜliwości w głosie - ale zdaje się, Ŝe Hiszpania wyposaŜa eskadrę do napaści na 

Saint-Pierre. Strata admiralskiego galeonu, który chyba jeszcze płonie nie opodal, 

moŜe opóźnić przygotowania Hiszpanów, dając nam więcej czasu. Na to właśnie 

liczę.

Jej czarne oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze, a policzki jeszcze bledsze. 

Pełne piersi zafalowały gwałtownie.

-  Chce pan powiedzieć, Ŝe Hiszpanie szykują się do napaści na Martynikę? Na

Martynikę?

-  NiemoŜliwe, szanowny panie - natychmiast i z niewiele mniejszym 

poruszeniem dorzucił kawaler. - Musi pan mieć błędne informacje. BoŜe wiekuisty! 

To byłby akt wojny. A Francja i Hiszpania nie są na wojennej stopie.

background image

Czarne brwi ich wybawcy uniosły się ponownie, jak gdyby rozbawili go swoją 

naiwnością.

-  Akt wojny. Być moŜe. A czy ostrzelanie flagi Francji dziś rano nie było 

aktem wojny ze strony hiszpańskiego galeonu? Czy panujący w Europie pokój 

przydałby się wam w Zachodnich Indiach, gdyby was zatopiono?

-  Poproszono by Hiszpanię o wyjaśnienie, szczegółowe wyjaśnienie.

-  I otrzymano by takowe, bez wątpienia. Razem z przeprosinami i jakąś 

akuratną a kłamliwą historyjką o pomyłce. Ale czy od tego wasz zatopiony dziś rano 

okręt znów by wypłynął na powierzchnię, a wam samym wróciłoby Ŝycie, Ŝebyście 

mogli ujawnić kłamstwa, którymi hiszpańscy męŜowie stanu zatuszowali tę 

niegodziwość? CzyŜ nie zdarzało się właśnie tak, i to często, w przypadku napaści 

Hiszpanii na tereny osadnicze innych krajów?                        

-  Ostatnio się nie zdarzało - odparł Saintonges.      Człowiek w czerni i 

srebrze wzruszył ramionami.    

-  Pewnie dlatego Hiszpanów na Karaibach zaczęły świerzbieć ręce.

Oszołomiony monsieur de Saintonges nie znalazł na to odpowiedzi.

-  Akurat Martynika! - jęknęła dama.                         

Ich dręczyciel jeszcze dobitniej wzruszył ramionami.             

-  Hiszpanie zowią ją Martinico, madame. Proszę nie zapominać, Ŝe Hiszpania 

wierzy, Ŝe Bóg stworzył Nowy Świat wyłącznie dla jej poŜytku, a wola boska wspiera 

nienawiść Hiszpanów do wszystkich intruzów.

-  A nie mówiłem panu, kawalerze? - wtrącił Luzan. - Prawie kubek w kubek 

moje słowa z dzisiejszego ranka, kiedy pan nie chciał uwierzyć, Ŝe coś moŜe nam 

grozić ze strony Hiszpana.

Jasnoniebieskie oczy nieznajomego o smagłej twarzy spoczęły z błyskiem 

aprobaty na francuskim kapitanie.

-  OtóŜ to. Tak jest. AŜ trudno uwierzyć. Ale macie teraz dowód, jak sądzę, Ŝe 

na wodach i wyspach Morza Karaibskiego Hiszpania nie uszanuje Ŝadnej flagi, prócz 

swojej własnej, Ŝadnej innej, za którą nie stoi budząca szacunek siła. Osadnicy 

przeróŜnych nacji po kolei doświadczają hiszpańskiej wrogości do obcych na tych 

terenach. Przejawia się ona w wyniszczających najazdach, grabieŜy i rzeziach. Nie 

muszę podawać przykładów. Wszyscy mamy je świeŜo w pamięci. Jeśli dzisiaj w 

rzeczy samej przychodzi kolej na Martinico, wypada się jedynie zdziwić, Ŝe dopiero 

teraz. Bo wyspa jest warta grzechu i grabieŜy, a Francja nie utrzymuje w Indiach 

background image

Zachodnich Ŝadnej siły zdolnej powstrzymać tych conąuistadores. Na szczęście my tu 

jesteśmy. Gdyby nie my...

-  Gdyby nie wy? - przerwał mu Saintonges niespodziewanie ostrym tonem. - 

Jesteście, powiada pan. O kim pan mówi? Kim pan jest?

Nieznajomy sprawiał wraŜenie zdumionego tym pytaniem. Przez chwilę 

spoglądał jak oniemiały; jego odpowiedź z kolei, mimo Ŝe potwierdzała podejrzenia 

kawalera i przekonanie Luzana, tym niemniej raziła Saintongesa niczym grom z 

jasnego nieba.

-  Mówię o Braciach WybrzeŜa, rzecz jasna. O bukanierach, proszę państwa. -

1 z pewnego rodzaju, jak się zdawało, dumą dodał: - Nazywam się Blood. Kapitan 

Blood.

Saintonges z opadłą szczęką tępo wpatrywał się ponad stołem w smagłe, 

uśmiechnięte oblicze tego strasznego flibustiera, o którym chodziły słuchy, Ŝe nie 

Ŝ

yje. Spełniając powierzoną sobie misję, powinien zakuć Blooda w kajdany i zabrać 

więźnia do Francji.

Jednak w tej chwili i w tych okolicznościach nie tylko byłoby to aktem 

najczarniejszej niewdzięczności, ale niemoŜliwe do wykonania ze względu na dwa 

potęŜnie uzbrojone bukanierskie okręty nie opodal. Co więcej, na monsieur de 

Saintongesa nagle spłynęło olśnienie, Ŝe byłby to równieŜ akt najwyŜszej głupoty. 

ZwaŜył w myślach wszystko, co przyniósł mu dzisiejszy ranek: na własnej skórze i w 

dramatyczny sposób przekonał się, po pierwsze, o wilczej zaborczości Hiszpanii, po 

drugie, poznał działalność bukanierów, którą mógł teraz uznać tylko za zbawienną, o 

czym świadczył ów płonący galeon parę mil od „Bearneńczyka", a dalsze dowody 

pierwszego i drugiego zawierały się w informacji o hiszpańskim najeździe groŜącym 

Martynice i zamierzanej akcji bukanierów w obronie wyspy, skoro Francja nie ma 

takich moŜliwości tu na miejscu. ZwaŜywszy to wszystko - a sprawa Martyniki 

dotyczyła go bardzo blisko i osobiście, gdyŜ mogła postawić kawalera w połoŜeniu 

nie lepszym niŜ przed wyjazdem z kraju - aŜ rzucało się w oczy, Ŝe nieomylny 

monsieur de Louvois przynajmniej ten jeden jedyny raz nie ma racji. Było to tak 

oczywiste i tak łatwe do uzasadnienia, Ŝe wzięcie cięŜaru takiego dowodu na własne 

barki Saintonges zaczął sobie poczytywać za swój święty obowiązek. Coś z tych 

wszystkich przemyśleń i emocji przeniknęło mu do głosu, kiedy chrapliwie 

wykrzyknął, nie spuszczając z kapitana Blooda osłupiałych oczu:                                   

-  Pan jest piratem!                                                                   

background image

Blood nie wyglądał na obraŜonego. Uśmiechnął się.

-  Ale łaskawym piratem, jak pan widzi. To znaczy, łaskawym dla wszystkich, 

prócz Hiszpanów.

Madame de Saintonges obróciwszy się, kurczowo złapała małŜonka za rękę. 

Ruchem tym zsunęła sobie szal z ramion, ukazując jeszcze więcej ze swoich obfitych 

wdzięków. Nawet tego nie zauwaŜyła. W takiej dramatycznej chwili skromność stała 

się sprawą bez znaczenia.                                                                     :

-  Co zrobisz, Karolu?                                                

-  Zrobię? - powtórzył kawaler jakby jej nie rozumiał.      

-  Instrukcje, które zostawiłeś na Tortudze mogą oznaczać ruinę dla mnie i...

Uniósł dłoń, Ŝeby powstrzymać to przyznanie się do prywaty.

Cokolwiek by miał zrobić, Ŝadne interesy, poza rzecz jasna, interesami jego 

władcy, króla Francji, nie mogą wpłynąć na tę decyzję.

-  Wiem, kochanie. Rozumiem. To mój elementarny obowiązek. 

Otrzymaliśmy cenną nauczkę dziś rano. Na szczęście, jeszcze nie jest za późno.

Odetchnąwszy z głęboką ulgą, choć nadal rozgorączkowana i pełna niepokoju, 

pani de Saintonges zwróciła się do kapitana Blooda.

-  Nie ma pan Ŝadnych wątpliwości, Ŝe pańscy bukanierzy potrafią obronić 

Martynikę?

-  śadnych madame. - W jego głosie zabrzmiała absolutna pewność. - Jeśli 

Hiszpanie nieopatrznie zapędzą się do Zatoki Saint-Pierre, znajdą się jak myszy w 

pułapce. JuŜ moja w tym głowa. A sam łup z hiszpańskich okrętów pokryje koszty 

bukanierskiej wyprawy z nawiązką.

Na to roześmiał się Saintonges.

-  Noo taak - rzekł. - Łup, to jest to. Hiszpańskie galeony stanowią łakomy 

kąsek, jak juŜ przychodzi co do czego. Och, ja bynajmniej nie szydzę, panie kapitanie. 

Tuszę, Ŝe nie jestem aŜ taki małostkowy.

-  Nigdy bym nie posądził pana o małostkowość - powiedział Blood. Wstał, 

odsuwając krzesło od stołu. - Komu w drogę, temu czas. Wiatr przybiera na sile, więc 

muszę z tego skorzystać. Jeśli się utrzyma, dziś wieczorem będę na Tortudze.

Przystanął lekko pochylony przed madame de Saintonges, czekając na jej 

poŜegnalne wyciągnięcie ręki, ale kawaler chwycił go za ramię.

-  Jedną chwileczkę, panie kapitanie. Proszę dotrzymać madame towarzystwa, 

a ja tymczasem napiszę list, który chciałbym aby pan przekazał gubernatorowi Tortugi 

background image

w moim imieniu.

-  List! - Blood zrobił zdziwioną minę. - śeby opowiedzieć o tej naszej 

malutkiej przygodzie? Tyle hałasu o nic, drogi panie.

Monsieur de Saintongesowi zrobiło się głupio przez moment.

-  Mam... mam w tym jeszcze inny interes - oświadczył wreszcie.

-  Ach! Skoro pan ma w tym jakiś własny interes, to zupełnie co innego. 

Proszę mną rozporządzać.

Wieczorem tego samego dnia, sumiennie się wywiązując z owej kurierskiej 

misji, kapitan Blood bez słowa wyjaśnienia doręczył gubernatorowi Tortugi list od 

kawalera de Saintongesa.

-  Od kawalera de Saintongesa, powiadasz pan? - D'Ogeron nie tyle zamyślił 

się, co zasępił. - W związku z czym?

-  Mógłbym zgadywać - rzekł Blood. - Ale po co, kiedy ma pan list w ręku? 

Proszę go przeczytać, to się dowiemy.

-  W jakich okolicznościach zdobył pan ten list?

-  Proszę zajrzeć do listu. Być moŜe jest w nim odpowiedź, więc szkoda moich 

słów.

D'Ogeron złamał pieczęć i rozwinął papier. Ze ściągniętymi brwiami odczytał 

oficjalne odwołanie przez przedstawiciela francuskiej korony pozostawionych 

gubernatorowi Tortugi poleceń zaprzestania wszelkiej wymiany handlowej z 

bukanierami. Monsieur d'Ogeron był proszony kontynuować stosunki z nimi na 

dotychczasowej stopie, aŜ do nowych instrukcji z Francji. A kawaler dołączał 

zapewnienie, Ŝe takowe instrukcje, kiedy i jeśli przyjdą, bynajmniej nie zmienią 

istniejącego stanu rzeczy. Był przekonany, Ŝe po dokładnym przedstawieniu 

markizowi de Louvoisowi wszystkich racji, a złaszcza poglądowej lekcji, jaką sam 

kawaler otrzymał na temat sytuacji panującej w Indiach Zachodnich, jego ekscelencja 

da się odwieść od wprowadzenia obecnie niestosownych dekretów przeciwko 

bukanierom w Ŝycie.

Pan d'Ogeron wydął policzki.

-  A czy dowiem się w takim razie, jak pan dokonał z tym zakutym łbem tego 

cudu?

-  Siła argumentu, jak juŜ mówiłem, zaleŜy od sposobu jego prezentacji. I pan, 

i ja, obaj przedstawiliśmy kawalerowi de Sainton-gesowi jeden i ten sam obraz. Ale 

pan posłuŜył się słowem. Ja czynem. Wiedząc, Ŝe głupcy uczą się tylko z własnych 

background image

doświadczeń, zapewniłem głupcowi doświadczenie. A było to tak.

I zdał szczegółową relację o porannej potyczce morskiej u północnych 

wybrzeŜy Hispanioli. Gubernator słuchał, pocierając brodę.

-  Tak - rzekł powoli, gdy historia dobiegła końca. - Tak. To musiało być 

przekonywające. A postraszenie cymbała tym widmem hiszpańskiej napaści na 

Martynikę i moŜliwością utraty świeŜo zdobytej fortuny było doskonale pomyślane. 

Ale czy nie pochlebiasz sobie troszkę, przyjacielu, pod względem własnej 

przebiegłości? CzyŜbyś zapominał, jakim to zdumiewająco szczęśliwym dla ciebie 

trafem hiszpański galeon w takim miejscu i w takim czasie miał śmiałość zaatakować 

„Bearneńczyka"? Zdumiewająco szczęśliwym trafem! Twoje wyjątkowe szczęście 

dopisało ci wprost nieprawdopodobnie!

-  Wprost nieprawdopodobnie, jak powiadasz - powaŜnie przytaknął Blood.

-  Co to był za okręt, który podpaliłeś i posłałeś na dno? I co za dureń nim 

dowodził? Czy wiesz?

-  Wiem. „Nadobna Maria", okręt flagowy markiza Riconete'a, hiszpańskiego 

admirała wielkiego oceanu.

D'Ogeron przeszył go ostrym spojrzeniem.

-  „Nadobna Maria"? Co ty wygadujesz? PrzecieŜ sam Ŝeś ją zdobył w San 

Domingo i wróciłeś na jej pokładzie, przyprowadzając jeszcze te srebrne galeony.

-  Zgadza się. Tak więc miałem ją pod ręką do odegrania tej małej komedii o 

podłości Hiszpanów i męstwie bukanierów. Szła pod dowództwem Wolverstone'a i z 

garstką ludzi  niezbędnych do Ŝeglowania i obsługi pół tuzina dział, przeznaczonych 

na tę ofiarę.

-  Bój się Boga! Chcesz mi powiedzieć, Ŝe to była jedna wielka komedia?

-  Niemal w całości odegrana za zasłoną bitewnych dymów. Bardzo gęstą 

zasłoną. Narobiliśmy mnóstwo dymu z dział ładowanych samym prochem, a słaby 

wiatr nam sprzyjał. Wolverstone podpalił galeon w wirze rzekomej bitwy i pod osłoną 

przyjaznego dymu przedostał się ze swoją załogą na pokład „Arabelli".

Zdumienie nie gasło w oczach gubernatora.

-  I mówisz, Ŝe to było przekonywające?

-  Nie, Ŝe przekonywające. śe to przekonało.

-  I z premedytacją... z premedytacją spaliliście ten wspaniały hiszpański 

galeon?

-  To właśnie przekonało. Samo przepędzenie napastnika mogłoby nie 

background image

wystarczyć.

-  Co za marnotrawstwo! Mój BoŜe, co za marnotrawstwo!

- I kto tu narzeka? Kto tu udaje skąpca? Sądzisz, Ŝe to przez drobne 

oszczędności dochodzi się do wielkich fortun? Przyjacielu, spójrz na list w swoim 

ręku. Myślisz, Ŝe coś takiego moŜna osiągnąć pięknymi słowami? Spróbowałeś ich i 

wiadomo, jak się skończyło. - Klepnął maleńkiego gubernatora po ramieniu. - 

Przejdźmy lepiej do interesów. Wreszcie będę mógł sprzedać te moje przyprawy, ale 

ostrzegam, Ŝe oczekuję dobrej ceny - ceny przynajmniej trzech hiszpańskich 

galeonów.

background image

ROZDZIAŁ 4 - WYZWOLENIE

Nataniel Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, którego los zmusił do wstąpienia 

w szeregi bukanierów, przez ponad rok od ucieczki w kompanii Blooda z Barbadosu, 

nieustannie gryzł się tym, Ŝe sam przebywa na wolności, podczas gdy jego młodszy 

brat Tom dalej cierpi w niewoli.

Obaj bracia walczyli w oddziałach Monmoutha, zostali ujęci pod Sedgemoor i 

skazani na szubienicę za udział w rebelii. Po zamianie kary śmierci na zsyłkę do 

niewolniczej pracy w koloniach, braci z gromadą innych skazanych buntowników 

przewieziono w ładowni okrętu na Barbados, gdzie ich zakupił okrutny pułkownik 

Bishop. Niestety, kiedy Blood z grupką towarzyszy niedoli przystąpił do 

organizowania ucieczki z wyspy, nie było juŜ wśród nich Toma Hagthorpe'a.

Był jeszcze, kiedy Bishopa odwiedził szlachetnie urodzony pułkownik James 

Court z wyspy Nevis, wicegubernator Wysp Zawietrznych, przywoŜąc na Barbados 

swoją młodziutką małŜonkę. Ta zawzięta, mała złośnica, o wiele za młoda, jak na 

Ŝ

onę tak podstarzałego męŜczyzny, dzięki ślubowi z nim wyrwawszy się z dołów 

społecznych do wyŜszej sfery, zadzierała nosa bardziej niŜ urodzona wielka pani, cała 

w dąsach i pretensjach, których księŜniczka krwi by się powstydziła. Od niedawna 

bawiąc w Indiach Zachodnich, uparcie nie chciała się pogodzić z pewnymi 

niedostatkami nowego otoczenia, a zwłaszcza z brakiem białego lokaja do posług na 

czas dłuŜszych, morskich podróŜy. Sądziła, Ŝe damie o jej pozycji nie przystoi w 

takich okolicznościach mieć na posługi kogoś, kogo z pogardą nazywała brudnym 

czarnuchem. Choćby nie wiadomo jak się piekliła, Nevis nie mogła dać nic innego. 

Wyspa była wprawdzie , jednym z największych targowisk niewolników, ale ludzki 

towar pochodził wyłącznie z Afryki, co akurat nie przeszkodziło sekretarzowi stanu w 

ojczystej Anglii pominąć Nevis w rozdzielniku wysp, do których skierowano 

kontyngenty kornwalijskich buntowników. Dlatego pani Court umyśliła sobie 

wykorzystać pobyt na Barbadosie do zadośćuczynienia swej zachciance, a traf chciał, 

Ŝ

e łakomym spojrzeniem wypatrzyła Toma Hagthorpe'a przy pracy w łanie złocistej 

trzciny cukrowej pułkownika Bishopa i nie mogła oderwać oczu od półnagiej, 

umięśnionej, niemal chłopięco zgrabnej sylwetki młodego męŜczyzny. Wybrawszy 

Toma na swoją własność, dopóty nie dawała sir Jamesowi spokoju dopóki nie odkupił 

background image

niewolnika od plantatora. Bishop nie czynił Ŝadnych trudności ze sprzedaŜą. Dla 

niego jeden niewolnik nie róŜnił się od drugiego, zaś w tym konkretnym przypadku 

chłopak miał w sobie jakąś delikatność, przez co nie przedstawiał szczególnej 

wartości dla plantacji i był łatwy do zastąpienia.

Rozłąka z bratem wprawdzie zasmuciła Toma, jednak początkowo bracia 

wcale nie uwaŜali jej za nieszczęście, lecz za wybawienie od bicza nadzorcy, a wyjazd 

na Nevis w charakterze lokaja pani pułkownikowej nawet jawił im się jako niewielki, 

ale zawsze awans dla kogoś choćby i najlepiej urodzonego, kto juŜ upadł tak nisko. 

Przeto pocieszywszy się zapowiedzią poprawy losu młodszego brata, Nat Hagthorpe 

niezbyt bolał nad wyjazdem chłopaka z Barbadosu, aŜ do swojej własnej ucieczki, 

kiedy to myśl o dalszej niewoli Toma była mu źródłem nieustającej goryczy.

Rachuby Toma Hagthorpe'a, Ŝe przynajmniej on jeden zyska na zmianie 

właściciela i poprawi sobie dolę, wkrótce miały się okazać naiwną mrzonką. Nie 

bardzo wiadomo, jak do tego doszło. Ale z tego, co jednak wiadomo o samej pani i 

dalszym biegu wydarzeń moŜna śmiało przypuszczać, Ŝe dama nadaremnie próbowała 

czaru swych migdałowych oczu na urodziwym młodzieńcu, który, mówiąc krótko, 

potraktował ją jak Józef Ŝonę Putyfara, czym tak rozzłościł piękną zalotnicę, Ŝe 

zrezygnowała z trzymania Toma na słuŜbie. Był niezdarny - poskarŜyła się - źle 

wychowany i bezczelny na dodatek.

- Ostrzegałem cię - powiedział sir James z lekkim znuŜeniem, bowiem jej 

wciąŜ nowe zachcianki ciąŜyły mu coraz bardziej. - To człowiek dobrze urodzony i 

jako taki pewnie nie pogodził się ze swoim poniŜeniem. Lepiej było zostawić młokosa

na plantacji.

-  MoŜesz go tam odesłać z powrotem - odparła. - Ja nie chcę ananasa widzieć 

na oczy.

Tak oto pozbawiony pracy, do której został zakupiony, Tom powrócił do 

harówki przy trzcinie cukrowej pod okiem nadzorców ani trochę mniej okrutnych niŜ 

nadzorcy Bishopa, za towarzyszy otrzymując bandę szubieniczników, złodziei i 

oszustów niedawno przybyłych z Anglii.

Nic o tym, rzecz jasna, nie wiedząc, Nataniel i tak nie mógł się juŜ bardziej ani 

martwić o brata, ani gorączkować, Ŝeby go wreszcie wydostać z niewoli. I o to jedno 

nie przestawał wiercić Bloodowi dziury w brzuchu.

-  MoŜe byś przestał się tak niecierpliwić? - odpowiadał mu kapitan, sam 

niemal wyprowadzony z cierpliwości tym ciągłym ponawianiem niemoŜliwej do 

background image

spełnienia prośby. - Gdyby Nevis była hiszpańską kolonią, moglibyśmy to załatwić 

bez ceregieli. Ale jeszcze nie wydajemy wojny angielskim okrętom i angielskim 

koloniom. Nie chcę pozbawiać nas wszelkich widoków na przyszłość.

-  Widoków na przyszłość? A jakie my mamy widoki? - warknął Hagthorpe. - 

Jesteśmy wyjęci spod prawa, czy nie?

-  Nie da się ukryć. Lecz wyróŜnia nas to, Ŝe jesteśmy wrogami jednej  

Hiszpanii. Jeszcze nie zostaliśmy hestis humani generis i dopóki nie zostaniemy, to 

tak jak innym ludziom, nie wolno i nam tracić nadziei, Ŝe pewnego dnia skończy się 

nasza banicja. Nie będę kopać tej nadziei grobu zbrojnym desantem na Nevis, Nat, 

nawet dla ratowania twojego brata.

-  Więc on ma tam gnić aŜ do śmierci?

-  Tego nie powiedziałem. Znajdę sposób. Na pewno znajdę. Ale nie traćmy 

rozumu i poczekajmy trochę.

-  Na co?

-  Na uśmiech Fortuny. Ogromne mam zaufanie do tej pani. Niejedną 

wyświadczyła mi przysługę, niejeden raz, więc moŜe znów mi zrobi tę grzeczność. 

Ale owej damy nie wolno poganiać. Wystarczy, Ŝebyś w nią uwierzył, Nat, tak jak ja 

wierzę.

I jak się w końcu okazało, wierzył nie bezpodstawnie. Fortuna na którą liczył, 

uśmiechnęła się do niego nagle i niespodziewanie, zaraz po przygodzie w San Juan de 

Puerto Rico.

Wieść, Ŝe kapitan Blood wpadł w ręce Hiszpanów i odpokutował za swoje 

grzechy na szubienicy przetoczyła się jak huragan po Morzu Karaibskim, od 

Hispanioli po kontynent. Wszystkie hiszpańskie kolonie ogarnął szał radości, Ŝe ten 

największy postrach i pogromca niepohamowanej w swoich zakusach Hiszpanii, jaki 

kiedykolwiek Ŝeglował po morzach i oceanach, zawisnął na szubienicy. Z tego 

samego powodu cichy, skrywany smutek zagościł w sercach angielskich i francuskich 

kolonistów, przynajmniej potajemnie sprzyjających bukanierom. Niebawem musiało 

wyjść na jaw, Ŝe srebrne galeony, które wyszły z San Juan pod eskortą flagowego 

okrętu admirała wielkiego oceanu, rzuciły kotwicę nie w Zatoce Kadyskiej, a w 

przystani Tortugi, i Ŝe to nie admirał wielkiego oceanu, a kapitan Blood we własnej 

osobie dowodził okrętem flagowym dokładnie w tym samym czasie, kiedy moŜna 

było oglądać jego zwłoki zwisające z owej szubienicy na plaŜy San Juan. Lecz dopóki 

to nie wyszło na jaw, kapitan Blood, jako mądry oportunista, skupił uwagę na 

background image

wyciągnięciu zysku z miarodajnego doniesienia o swej śmierci. Zdając sobie sprawę, 

Ŝ

e nie ma czasu do stracenia, jeśli chce jak najpełniej wykorzystać obecne osłabienie 

czujności w Nowej Hiszpanii, wypłynął z Tortugi na łupieską wyprawę, której celem 

był kontynent. Wyszedł w morze na „Arabelli", nad której wodnicą biegł szeroki biały 

pas wymalowany dla zamaskowania czerwonego kadłuba, a na pawęŜy rufy widniała 

teraz nazwa „Maria księŜna Modeny", Ŝeby dać jej imponującym, pięknym 

hiszpańskim liniom ultrastuartowskie, angielskie antidotum. Z biało-niebiesko-

czerwoną flagą Zjednoczonego Królestwa pod jabłkiem grotmasztu, okręt Blooda 

zawinął do portu na wyspie Saint Thomas, rzekomo po drewno i wodę, a w 

rzeczywistości powęszyc za czymś godnym upolowania. Tym, co upolowano, był pan 

Geoffrey Court, uosabiający ten uśmiech Fortuny, o który modlił się Nataniel 

Hagthorpe, a którego ufnie wyglądał kapitan Blood. 

Po roziskrzonej w porannym słońcu, szmaragdowej toni, przypłynęła łódź z 

czterema błyszczącymi od potu, czarnymi wioślarzami, a w łodzi przybył pan 

Geoffrey Court, pyszałkowaty paniczyk w blond peruce i śmiałym stroju z 

fiołkoworóŜowej tafty o szamerowanych srebrem pętelkach guzików. Podczas gdy 

Murzyni wiązali łódź przy wielkim kadłubie, wdrapał się po burtowym trapie i 

wkroczył na pokład, gdzie wezwawszy niebiosa, Ŝeby go od razu spaliły ogniem, jeśli 

ma znosić ten piekielny upał i wachlując się kapeluszem z piórem, kategorycznie 

zapytał o drogę do kapitana tej zapowietrzonej krypy. Ostatnie określenie stanowiło li 

tylko ozdobnik jego powszedniej i ograniczonej retoryki. Albowiem pokład pod 

stopami gościa był wyszorowany do białości, mosiądz beczek na pitną wodę i 

obrotowych falkonetów na rufowym relingu świecił się niczym wypucowane złoto, 

muszkiety w stojaku przy grotmaszcie nie byłyby dokładniej ani lepiej oporządzone 

na królewskim okręcie wojennym, a wszelki sprzęt był złoŜony starannie jak w 

pudełeczku. Na swoje szczęście przybysz nie dostrzegał, Ŝe jego napuszoność 

wzbudziła lekkie acz nie skrywane rozbawienie wśród kręcących się po forkasztelu i 

ś

ródokręciu marynarzy, na ogół odzianych tylko w bawełniane koszule i szerokie, 

perkalowe gacie.

Czarny steward wprowadził gościa po tonącej w cieniu schodni do głównej 

kabiny rufowego kasztelu, której wnętrze zaskakiwało luksusowym wyposaŜeniem. 

Za stołem nakrytym śnieŜnobiałym obrusem, przy zastawie z połyskliwych sreber i 

kryształów, siedzieli tu trzej męŜczyźni, a jeden z nich, ubrany z prawdziwą elegancją 

w czerń i srebro, szczupły, o jastrzębiej, smagłej twarzy, okolonej trefionymi puklami 

background image

czarnej peruki i górujący nad dwójką towarzyszy wzrostem, podniósł się na powitanie 

intruza. Nie tak wytwornie, ale nie mniej sympatycznie wyglądali jego dwaj siedzący 

przy stole kompani. Byli to nawigator Jeremiasz Pitt, młodzieńczy, przystojny i 

smukłej postaci, oraz Nataniel Hagthorpe, starszy od Pitta, o szerszych barach i 

surowszej minie.                        

RóŜowofiołkowy adonis bynajmniej nie stracił rezonu pod nieruchomym 

spojrzeniem utkwionych w nim trzech par oczu. PróŜność aŜ biła z tonu, jakim 

zaŜyczył sobie wiedzieć, dokąd teŜ płynie „Maria księŜna Modeny". Wyjaśnienie 

powodu tej ciekawości juŜ sprawiało wraŜenie wielkiej łaski z jego strony.

-  Nazywam się Court. Geoffrey Court, do pańskich usług. Śpieszę na Nevis, 

gdzie urzęduje mój krewniak.

Nie moŜna powiedzieć, Ŝeby te słowa nie poruszyły słuchaczy. Na chwilę 

wszystkich trzech jakby zamurowało, po czym Nataniel Hagthorpe wysapał „Wielki 

BoŜe!", a jego nagła bladość musiała być widoczna, mimo Ŝe siedział z twarzą w 

cieniu, mając wysokie rufowe okna za plecami.

Pan Court był jednak zanadto pochłonięty samym sobą, by zwracać uwagę na 

cudze miny. Chciał pokazać, jaki to on wielki panicz.

-  Jestem ciotecznym bratem sir Jamesa Courta, rezydującego na Nevis 

wicegubernatora Wysp Zawietrznych. Słyszeliście o nim, oczywiście.

-  Oczywiście - rzekł Blood. Hagthorpe nie zdołał się opanować.

-  I chce pan, abyśmy go zabrali na Nevis? - zawołał bez tchu, za to ze 

skwapliwością czytelną dla kaŜdego, odrobinę bystrzejszego człowieka.

-  Gdyby to leŜało wam gdzieś na kursie. Jeśli o mnie chodzi, to wypłynąłem z 

kraju, bodajbym sczezł, na zapowietrzonej, przegniłej łajbie, która przy pierwszym 

silniejszym wietrze o mało się nie rozleciała na kawałki.  Puściło jej uszczelnienie 

nadweręŜonego poszycia i ledwo dociągnęła tutaj, przeciekając jak sito. Stąd widać ją 

na kotwicy. Trzeba mieć cholernego pecha, Ŝeby wypłynąć w takiej stoczonej przez 

robaki balii.

-  A spieszno panu na Nevis? - zagadnął Blood.

-  Okropnie spieszno. Oczekiwano mnie tam miesiąc temu. Odpowiedzi 

udzielił mu Hagthorpe ochrypłym z przejęcia głosem.

-  Jak Boga kocham, ma pan wyjątkowe szczęście. Naszym następnym 

miejscem postoju jest Nevis.

 - Niech mnie kule biją! Doprawdy?                               

background image

 Ponura uciecha rozjaśniła opaloną twarz Blooda.

-  W rzeczy samej, niezwykły to uśmiech losu - rzekł kapitan.

- Podnosimy kotwicę z wybiciem ósmej szklanki, a jeśli wiatr się nie zmieni, 

jutro rano rzucamy ją w Charlestown.

-  To największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać. Największe szczęście, 

Ŝ

ebym tak skonał. - Rumiane oblicze promieniowało jedną wielką radością. - Los 

winien mi cośkolwiek za przykrości, jakich od niego doznałem. Za pańskim 

pozwoleniem, natychmiast sprowadzam moje kufry. Zapłacę za przejazd tyle, ile 

panowie zaŜądacie

- dodał wielkopańskim tonem.

Z równie wielkopańskim gestem Blood machnął ręką, której dłoń była na wpół 

spowita w pienistych koronkach mankietu.

-  Ta sprawa nie ma Ŝadnego znaczenia. Wypije pan z nami coś dla ochłody?

-  Z wielką chęcią, kapitanie...? - Urwał, wyczekując nazwiska, lecz Blood jak 

gdyby nigdy nic, wydawał polecenia stewardowi.

Steward podał im rum, limony i cukier, i przy ponczu zabawili w dość 

wesołych humorach, wyjąwszy Hagthorpe'a, zatopionego we własnych myślach. 

Ledwo pan Court opuścił kabinę, Hagthorpe zerwał się i podziękował Bloodowi za to, 

co kapitan przypuszczalnie miał na myśli, tak chętnie przystając na przewóz tego 

pasaŜera.

-  A nie mówiłem, Ŝe jeśli zawierzysz opatrzności, ona prędzej czy później 

przyjdzie ci z pomocą? Nie mnie winieneś dziękować, Nat. Podziękuj Fortunie. To 

ona ze swego rogu obfitości właśnie wysypała ci pana Courta na kolana. - Parsknął 

ś

miechem. - „Zapłacę za przejazd tyle, ile panowie zaŜądacie" - przedrzeźniał gościa. 

- Ile ty zaŜądasz, Nat, a coś mi się zdaje, Ŝe po zapłatę pójdziemy do sir Jamesa 

Courta.                                                                                    

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy pan Geoffrey Court popijał poranny 

poncz w kabinie „Arabelli", jego cioteczny brat, sir James, wysoki, chudy 

pięćdziesięciolatek, tyleŜ pełen sił witalnych, co pozbawiony siły charakteru, juŜ po 

ś

niadaniu siedział przy stole nad

torbą przed chwilą dostarczonych mu listów z Anglii. Listy nadeszły z duŜym, 

bo dwumiesięcznym opóźnieniem, poniewaŜ wiozący je statek został zepchnięty z 

kursu przez wichury. Sir James wysypał zawartość torby na stół i rozłoŜył listy, 

wstępnie i pobieŜnie przeglądając korespondencję. ZauwaŜywszy przesyłkę grubszą 

background image

od reszty, wziął ją do ręki. Odczytał adres, coraz bardziej marszcząc gęste, krzaczaste 

brwi, aŜ zeszły mu się w jedną linię. Opaloną, kościstą dłonią trąc brodę, łamał się ze 

sobą, ale w końcu, jak gdyby nagle podjąwszy decyzję, skruszył pieczęcie i rozerwał 

papier. Z opakowania wyjął gustowną ksiąŜeczkę w welinowej oprawie, ze złoconą 

ornamentacją na grzbiecie i równie złoconym tytułem: „Wiersze Sir Johna 

Sucklinga". Prychnął ze wzgardą i ze wzgardą cisnął toto na bok. KsiąŜka rozchyliła 

się przy upadku, a sir Jamesowi spowaŜniała pociągła twarz na widok tego, co ujrzał. 

Ponownie wziął zbiorek wierszy do ręki. Welin na wewnętrznej stronie okładki 

leciutko się wybrzuszał i odstawał przy krawędzi. Spod tej wybrzuszonej powłoki 

welinu musiał się ulotnić klej, bo cała odeszła, ledwo sir James pociągnął za ów 

odstający brzeg palcami. Pomiędzy welinem a usztywnieniem okładki siedział 

złoŜony arkusz papieru. Sir James wciąŜ trzymał go w dłoni, kiedy mała kobietka, 

która z wieku mogła być córką, a w rzeczywistości była jego Ŝoną, dziesięć minut 

później wpadła jak bomba do jadalni. Miała wzrost co najwyŜej średni, dziewczęco 

wiotką postać, bystre oczy, delikatną karnację, nie tkniętą Ŝarem tropików. Nosiła 

strój do konnej jazdy, szeroki kapelusz ocieniający twarz i trzymała szpicrutę w ręku.

-  Muszę z tobą pomówić - rzekła melodyjnym głosem, ale ton przybierając 

napastliwy.

Siedzący plecami do drzwi małŜonek nie obejrzał się, Ŝeby zobaczyć, kto 

wchodzi. Na dźwięk jej głosu zarzucił tomik wierszy serwetką. WciąŜ nie oglądając 

się, oświadczył:

-  W takim razie sprawy państwowe muszą iść do diabła.

-  Zawsze się naigrawasz ze mnie, mój panie. - Napastliwa nuta w głosie 

zabrzmiała jeszcze ostrzej. - Załatwiasz sprawy państwowe przy śniadaniowym stole?

-  Nie - odparł jak zwykle spokojny, nawet ospały z natury. – Nie zawsze się 

naigrawam. Nie częściej niŜ przychodzisz do śmie z pretensjami.

-  Nie brakuje mi powodów.

Przeparadowała przez jadalnię i wokół stołu, Ŝeby się znaleźć z nim twarzą w 

twarz. Stanęła wypręŜona jak struna, nie zdejmując rękawiczek z dłoni i nie 

wypuszczając z nich szpicruty, którą skrzyŜowała na smukłych, mocnych, 

dziewczęcych udach. Zmysłowe usta zdradzały rozdraŜnienie, mała, spiczasta broda 

wysunęła się wojowniczo naprzód.

-  ObraŜono mnie - oznajmiła. Poszarzały na twarzy sir James zmierzył ją 

wzrokiem.

background image

-  Jak amen w pacierzu - rzekł wreszcie.

-  Co przez to rozumiesz? Przez ten „amen w pacierzu"?

-  CzyŜ to nie zdarza się tobie podczas kaŜdej konnej przejaŜdŜki?

-  A jeśli nawet, to cóŜ dziwnego, skoro ty sam dajesz przykład? Nie 

skorzystał z zaproszenia do sprzeczki. Jednego, właśnie kłótni,

nauczył się odmawiać tej dwa razy młodszej od niego, pięknej złośnicy, którą 

poślubił pięć lat temu i która od tamtej pory zatruwała mu Ŝycie prostackimi 

manierami i kłótliwym usposobieniem nieodrodnej córki kramarza.

-  Kto dzisiaj? - spytał z rezygnacją w głosie.

-  Ten łobuz Hagthorpe. Powinnam go zostawić, Ŝeby zgnił na Barbadosie.

-  Zamiast przywozić go, Ŝeby zgnił tutaj. No więc? Co on ci powiedział?

-  Powiedział? WyobraŜasz sobie, Ŝe był na tyle bezczelny i śmiał przemówić 

do mnie?

Uśmiechnął się niewesołym uśmiechem. W owych dniach nie Ŝywił juŜ 

Ŝ

adnych złudzeń, Ŝe większość tego rodzaju kłopotów brała się stąd, Ŝe małŜonka 

pozuje na wielką damę, nie mając stosownej ogłady do takiej roli.

-  Czymś chyba cię obraził?

-  Ten cham zuchwale spojrzał na mnie, jeszcze z półuśmieszkiem na swojej 

bezczelnej gębie.

-  Z półuśmieszkiem? - Krzaczaste brwi powędrowały w górę. - To mogło być 

najzwyklejsze powitanie, i tyle.

-  Mogłam przysiąc, Ŝe tak powiesz. śe weźmiesz stronę swoich niewolników 

przeciwko własnej Ŝonie. Cokolwiek by się stało, ja nigdy nie mam racji. Nie mam. 

Nigdy. Powitanie? - prychnęła. - To nie było Ŝadne powitanie. A gdyby i było, to czy 

niewolnik z gminu ma witać mnie uśmieszkami?

-  Zdaje się, Ŝe wspomniałaś o półuśmieszku. A co do gminu, to wprawdzie on 

jest niewolnikiem - biedaczysko! - ale urodził się panem.

-  Ładny mi pan, a juści! Przeklęty buntownik, który winien zawisnąć na 

szubienicy.

Głęboko osadzonymi oczyma sir James wpatrywał się w tę delikatną piękność.

-  Nie masz w sobie za grosz litości? - zapytał. - Ani teŜ za grosz stałości? 

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś go na Barbadosie, tak ci przypadł do serca, Ŝe nie 

ustąpiłaś, dopóki nie kupiłem chłopaka, abyś mogła się wreszcie nacieszyć tym swoim 

pokojowcem, ale nie minęło...

background image

Przerwała mu, smagnąwszy szpicrutą w stół.

-  Nie chcę tego więcej słyszeć! To podłe, zawsze tak szykanować mnie i 

zastraszać, i obwiniać. JuŜ ja będę wiedziała, co zrobić następnym razem. Ciachnę 

biczem po tej zadowolonej, chamskiej gębie. Oduczy się wlepiać we mnie gały.

-  Chwalebny czyn - zauwaŜył z przekąsem. - I dzielny wobec nieszczęśnika, 

który musi znieść wszystko, Ŝeby nie spotkało go coś gorszego.

Lecz ona juŜ nie słuchała. Smagnięcie szpicrutą rozrzuciło kilka listów ze 

sterty na stole. Listy pochłonęły jej całą uwagę.

-  Przyszedł statek pocztowy z Anglii?

-  Chyba wspominałem o sprawach państwowych. - Przyśpieszony oddech 

małŜonki mógł być tylko jego urojeniem. - Oto i one. Na śniadaniowym stole.

JuŜ grzebała w stercie listów, kolejno oglądając kaŜdą przesyłkę.

-  Są listy do mnie?

Minęła dłuŜsza chwila, zanim raptownie zaciśnięte wargi sir Jamesa ponownie 

się rozchyliły w odpowiedzi.

-  Jeszcze nie przejrzałem wszystkich.

Spod oka obserwował jej nerwowe poszukiwania. W końcu podniosła wzrok 

na małŜonka.                                         

- Nic? - spytała z pełnym zdumienia i urazy niedowierzaniem. Brwi jej się 

ś

ciągnęły, drobna broda jakby zaostrzyła. - Nic?

-  Sama widzisz - rzekł.

Skubiąc dwoma palcami wargę, pomaleńku odeszła od stołu. Nie bez złośliwej

uciechy zauwaŜył, Ŝe nie ma w niej ani śladu oskarŜycielskiej furii, z jaką przybiegła 

do niego, a wściekłość na niewolnika ustąpiła miejsca zupełnie innym rozterkom. 

Powoli doszła do drzwi, znikając mu z pola widzenia. Przystanęła z dłonią na klamce. 

Odezwała się cicho i łagodnie.

-  Nie masz Ŝadnych wieści od Geoffrey?                             Nawet się nie 

obejrzał, odpowiadając.

-  Mówiłem ci, Ŝe jeszcze nie przejrzałem wszystkich listów. WciąŜ marudziła 

w progu.                                                  

-  Nie zauwaŜyłam jego pisma na Ŝadnym z nich.                 

-  W takim razie nie napisał do mnie.

-  Dziwne! - bąknęła. - Bardzo dziwne. Powinniśmy juŜ dostać wiadomość, 

kiedy przyjeŜdŜa.

background image

-  Prawdę powiedziawszy, nie jestem stęskniony tej wiadomości.

-  Nie jesteś?

Z wolna spłonęła rumieńcem, milknąc na chwilę. Po czym ponownie skoczyła 

mu do oczu.

-  A co ze mną? Ja się dla ciebie, oczywiście, nie liczę, ja, uwięziona na tej 

parszywej wyspie, bez kulturalnego towarzystwa, bo trudno za takie uznać pastora, 

komendanta garnizonu i ich Ŝony idiotki. Nie dość się poświęciłam dla ciebie, Ŝebyś 

mi jeszcze miał Ŝałować goszczenia kogoś z wielkiego świata, kogoś, kto potrafi 

mówić ze mną o czymś więcej niŜ tylko o cukrze, pieprzu i cenie czarnuchów?

Nie doczekała się Ŝadnej odpowiedzi.

-  Dlaczego nic nie mówisz? - wrzasnęła.

Sir James pobladł pod opalenizną. Pomału obrócił się na krześle.

-  Chcesz, Ŝebym ci coś powiedział, chcesz?

W jego głosie pobrzmiewał złowróŜbny ton. Pani Court najwyraźniej nie 

chciała tego czegoś usłyszeć, bowiem na samą zapowiedź raptownie wyszła, 

trzasnąwszy za sobą drzwiami. I nic nie wiedząc, jakie w owej chwili groziło jej 

niebezpieczeństwo ze strony ogarniętego szewską pasją małŜonka, który juŜ na wpół 

unosił się z krzesła.

Wszelkie emocje miały jednak krótki Ŝywot w tym apatyczym z natury 

człowieku. Sir James zaklął i westchnąwszy, opadł na krzesło. Ponownie rozłoŜył 

papier, ukrywany w dłoni podczas bytności małŜonki w jadalni i ponownie zasępił się 

nad nim. Długo siedział pogrąŜony w ponurej zadumie, aŜ wreszcie wstał i poszedł 

zamknąć zarówno list jak i welinowy tomik w stojącym między otwartymi oknami 

biurku. Nareszcie mógł poświęcić uwagę dotąd nie przejrzanym przesyłkom.

Tęsknoty pani Couft za wielkoświatowym towarzystwem, leŜące u źródła 

sporej części jnizerii tego domu, zostały nieco zaspokojone nazajutrz, kiedy to „Maria 

księŜna Modeny" dotarła do wyspy Nevis, owej rozległej, pokrytej zielenią góry 

wyrosłej z morskiej toni i rzuciła kotwicę w Zatoce Charlestown.

Pan Geoffrey Court, cały w skowronkach szykując się do zejścia na ląd, 

właśnie popędzał stewarda Jakuba do zniesienia kufrów, gdy do kajuty wkroczył 

kapitan Blood.

-  MoŜe poczekajmy z tym do jutra - rzekł.

-  Do jutra? - Pan Court wybałuszył oczy. - PrzecieŜ to Nevis, nieprawdaŜ?

-  Niewątpliwie. To jest Nevis. Ale zanim wysadzimy pana na ląd, musimy 

background image

załatwić tę drobną kwestię zapłaty za pański przejazd.

-  Ha! O to chodzi! -- nadął się pan Court. - CzyŜ nie powiedziałem, Ŝebyście 

wyznaczyli cenę, jaka wam się Ŝywnie podoba?

-  Powiedział pan. Bóg mi świadkiem, Ŝe trzymam pana za słowo. Panu 

Courtowi nie podobał się uśmiech kapitana. Zrozumiał ten

uśmiech na swój sposób.

-  Jeśli to ma być... eee... zdzierstwo...

-  Jakie tam zdzierstwo. Cena jak najbardziej umiarkowana, a jakŜe. Proszę 

usiąść, to wszystko wyjaśnię.

-  Wyjaśnię? Co wyjaśnię?

-  Proszę siadać.

Ton i postawa Blooda były nie do odparcia. Pan Court usiadł z zamętem w 

głowie.

- Wygląda to tak - rzekł kapitan Blood, równieŜ przysiadając na szafce, 

plecami do otwartego okna, blasku słońca, migotliwej toni i pełnych dzikiego ptactwa,

owoców i warzyw łodzi handlarzy, tłoczących się wokół okrętu. - OtóŜ chwilowo 

proszę się uwaŜać za zastaw, Ŝe się tak wyraŜę, panie Court. Zastaw za bliskiego mi 

przyjaciela, który równieŜ chwilowo jest niewolnikiem w posiadaniu pańskiego 

ciotecznego brata, sir Jamesa. Słyszeliśmy, jak wysoko sir James ceni sobie i kocha 

pańską osobę, więc nie ma Ŝadnego powodu do niepokoju. Krótko mówiąc, szanowny 

panie, ceną za pański przejazd jest wolność dla mego przyjaciela, o którą to zapłatę 

zwrócę się do sir Jamesa. Ot i wszystko.

-  Wszystko? - W tonie pana Courta, w jego wyłupiastych oczach pojawiła się 

wściekłość. - To gwałt!

-  MoŜe pan to nazywać jak się panu Ŝywnie podoba. Pan Court w sposób 

wyraźny powściągnął swoje uczucia.

-  A przypuśćmy, Ŝe sir James odmówi?

-  No nie, po cóŜ ma się pan zadręczać takim nieprawdopodobnym 

przypuszczeniem? Jedno, co w tej chwili jest pewne, to Ŝe jeśli sir James wyrazi 

zgodę, natychmiast wysadzamy pana na Nevis.

-  Pytam się pana, kapitanie, co będzie, jeśli on odmówi? Blood uśmiechnął się 

rozbrajająco.

-  Jestem człowiekiem metodycznym i nie lubię zajmować się wszystkim 

naraz. Na ogół nie warto łamać sobie głowy domysłami. OdłóŜmy rzecz całą do 

background image

chwili, kiedy się zdarzy, a to z tej prostej przyczyny, Ŝe moŜe się nie zdarzyć wcale.

Pan Court skoczył na równe nogi jak oparzony.

-  To jest... to jest rozbój w biały dzień! śebym tak sczezł, ale bierze pan na 

siebie ryzyko za ten zadany mi gwałt.

-  Nazywam się Blood - padła odpowiedź. - Więc proszę nie posądzać mnie o 

to, Ŝe trochę mniej, czy trochę więcej ryzyka sprawia mi jakąś róŜnicę.

Wyznanie poruszyło pana Courta do głębi. Oczy omal nie wylazły mu z orbit, 

a wzburzona twarz poczerwieniała jeszcze bardziej.

-  Kapitan Blood! Ten przeklęty pirat! Być moŜe, ale niech sczeznę, nic mnie 

nie obchodzi, kim pan jest...

-  A cóŜ by to akurat mogło pana obchodzić? śądam tylko tyle, Ŝeby pan 

wrócił do swej kajuty. Muszę, oczywiście, postawić kogoś pod drzwiami, ale nie 

czekają pana Ŝadne inne ograniczenia ani umniejszenie pańskich wygód.                       

-  Myśli pan, Ŝe się poddam temu?

-  Mogę zakuć pana w kajdany, jeśli pan woli - uprzejmie zaproponował 

Blood.

Przyjrzawszy mu się, pan Court prędko wybrał kajutę. Blood udał się szalupą 

na ląd i odszukał siedzibę wicegubernatora - piękny biały budynek z zielonymi, 

drewnianymi Ŝaluzjami, stojący w rozległym ogrodzie pełnym gorejących azalii oraz 

woni pomarańczy i pimentu. Dostęp przed oblicze sir Jamesa okazał się nad podziw 

łatwy. Przed tak wyraźnie dystyngowaną personą w eleganckim kaftanie z 

granatowego kamlotu, w kapeluszu przybranym piórem i z rapierem przypiętym na 

haftowanym złotą nicią pendencie, wszystkie kolonialne drzwi stały otworem. 

Przedstawiwszy się jako kapitan Peter, czemu trudno by zarzucić kłamstwo, Blood 

przyjął za zrozumiałe samo przez się, Ŝe nosi stopień marynarki wojennej, za to dał do 

zrozumienia, Ŝe Ŝegluje na swoim własnym okręcie. Kapitan Peter odwiedzał Nevis, 

ten główny ośrodek handlu niewolnikami w Indiach Zachodnich, Ŝeby, jak 

oświadczył, zakupić jakiegoś zucha, który by mu się nadał na chłopca okrętowego. 

Został poinformowany, Ŝe sir James sam trochę się para handlem niewolnikami, a 

gdyby nawet informacja była mylna, to pozwala sobie Ŝywić nadzieję, Ŝe moŜe 

zasłuŜy na pomoc sir Jamesa w tej sprawie.

Powierzchowność kapitana Petera była tak wytworna i miła, jego obejście, 

idealnie łączące szacunek dla rozmówcy z własną godnością, było tak ujmujące, Ŝe 

wicegubernator osobiście postawił się do jego dyspozycji. Akurat nie mieli 

background image

niewolników na miejscowym rynku, lecz lada chwila powinien nadejść ładunek 

Murzynów z wybrzeŜa Gwinei, więc gdyby kapitan Peter mógł zaczekać kilka dni, to 

na pewno nie odpłynie z pustymi rękoma. Tymczasem, rzecz oczywista, kapitan Peter 

zostanie na obiedzie.

I kapitan Peter został na obiedzie, poznając panią Court i wywierając na niej 

bardzo korzystne wraŜenie, a nim obiad dobiegł końca pani Court niepomiernie 

rozszerzyła zakres gościnności okazanej przez jej małŜonka. ZwaŜywszy rzekomy cel 

wizyty kapitana na

Nevis, naturalną koleją rzeczy rozmowa przy stole zeszła na niewolników i 

porównanie jakości ich pracy z pracą europejskiej słuŜby. Opinia sir Jamesa, Ŝe biały 

człowiek jest o tyle lepszy, Ŝe wszelkie porównania z murzyńską słuŜbą są śmieszne, 

dostarczyła kapitanowi pretekstu do skierowania konwersacji na poŜądane tory.

-  A mimo to, wszystkich białych znajdujących się tutaj w wyniku rebelii 

Monmoutha marnujecie na plantacjach. Dziwne, Ŝe nikt nigdy nie pomyślał, Ŝeby 

zatrudnić któregoś z nich w jakimś innym charakterze.

-  Do niczego innego się nie nadają - rzekła jaśnie pani. - Nie da się tak 

buntowniczego Ŝywiołu przerobić na zwykłą domową słuŜbę. Wiem, bo próbowałam.

-  Aha! Jaśnie pani próbowała. To dopiero ciekawe. AŜ trudno uwierzyć, Ŝeby 

wybawieni od harówki na plantacji nicponie nie potrafili docenić spotykającej  ich 

łaski losu i przykładnie nie wywiązywali się z obowiązków słuŜby domowej.

Tu wtrącił się sir James.

-  Doświadczenie mej małŜonki jest mniejsze niŜ moŜna by wnioskować z jej 

wypowiedzi. Ona wydaje sąd na podstawie jednego przypadku.

Dama skwitowała tę niepochlebną  krytykę pełnym wzgardy spojrzeniem, a 

kapitan z galanterią pośpieszył jej na odsiecz.

-  Ab uno omnes, jak wiadomo, sir Jamesie. Często taka jest prawda. - Zwrócił 

się do damy, dziękującej mu uśmiechem. - Co to był za pojedynczy przypadek? Co to 

był za człowiek, który okazał taki brak wdzięczności?

-  Jeden z tych skazanych buntowników, zesłanych do kolonii. Znalazłam go 

na Barbadosie i kupiłam sobie na lokaja. Ale okazał się takim wielkim 

niewdzięcznikiem, tak mało doceniał tę poprawę losu, Ŝe w końcu odesłałam go z 

powrotem do ścinania trzciny cukrowej.

Kapitan z aprobatą skinął głową.

-  Przebóg, dostał to, na co zasłuŜył. I co się z nim stało?

background image

-  Nic. Pokutuje za swoje chamstwo na tutejszych plantacjach sir Jamesa.

- Nieborak był kiedyś dŜentelmenem, podobnie jak wielu jego 

współtowarzyszy buntu, wyprowadzonych w pole - ponownie odezwał się sir James. - 

Ułaskawienie od szubienicy to dla nich nie łaska, a cięŜsza kara.

Po tej uwadze zmienił temat, czemu Blood chętnie przyklasnął, uzyskawszy 

Ŝą

dane informacje. O czymkolwiek by jednak mówiono, wyjątkowa uroda i młodość 

idące w parze z rozkosznym i niewinnym urokiem osobistym jej lordowskiej mości, 

zmuszały kapitana do traktowania pani Court z wyszukaną grzecznością, której by nie 

poskąpił jej Ŝaden szarmancki męŜczyzna oprócz sir Jamesa, z krzywym uśmiechem 

na wargach obserwującego swoją połowicę. Dama wynagrodziła gościa, nalegając, 

Ŝ

eby na okres oczekiwania w Charlestown zatrzymał się w ich domu. Nie chciała 

nawet słyszeć o odmowie. Jej zdaniem, to kapitan Peter wyświadczy im przysługę. 

Taki dystyngowany gość zza oceanu nazbyt rzadko umila im monotonię Ŝycia na 

Nevis. Dla dalszej zachęty, zaczęła się rozpływać nad urokami wyspy. Stwierdziła, Ŝe 

musi zostać przewodniczką kapitana po tych pachnących gajach, Ŝyznych plantacjach 

i kryształowo czystych strumieniach, aby gość uświadomił sobie, jakim to rajem na 

Ziemi jest miejsce, które przed swoim małŜonkiem jakŜe często nazywała piekłem na 

Ziemi.

Skrywając pogardę dla jej kobiecych sztuczek pod maską nienagannej 

kurtuazji, wicegubernator bez Ŝadnych złudzeń powtórzył zaproszenie małŜonki, a 

dama czym prędzej ogłosiła, Ŝe kaŜe natychmiast przygotować pokój, niech tylko 

kapitan pośle kogoś na okręt po niezbędne rzeczy.

Nie dając się długo prosić, Blood pięknie podziękował za gościnę. Zapewne 

nie potrzebował aŜ takiej gościnności do osiągnięcia swoich celów na Nevis, jednak 

nie dało się zaprzeczyć, Ŝe pobyt pod dachem sir Jamesa Courta ułatwiał całą sprawę.

Aczkolwiek kapitan Blood wyznawał wiarę w Fortunę, czy teŜ opatrzność, jak 

określił ją w rozmowie z Hagthorpem, to jednak nie posuwał się w tej swojej wierze 

tak daleko, Ŝeby usiąść z załoŜonymi rękami i czekać, aŜ pani Fortuna sama przyjdzie 

do niego. Dobrze wiedział, Ŝe szansę trzeba stwarzać, albo przynajmniej kusić los 

inteligencją i pracowitością, więc nazajutrz skoro świat był juŜ na nogach i w butach 

do konnej jazdy, gotów bezzwłocznie przystąpić do poszukiwań. Dowiedziawszy się z

wczorajszej rozmowy, w którą stronę wiedzie trop, równo ze wschodem słońca 

podąŜył ku stajniom sir Jamesa po niezbędny środek transportu. Nie było nic 

niezwykłego w tym, Ŝeby nawykły do rannego wstawania gość odbywał konną 

background image

przejaŜdŜkę przed śniadaniem, poŜyczając sobie wierzchowca ze stajni gospodarza. 

Sam fakt obrania drogi przez plantację teŜ by jeszcze nie świadczył o zainteresowaniu 

jeźdźca jednym z pracujących tam niewolników. Jak dotąd, Blood liczył na własne 

siły. Dalej - co się tyczyło spotkania i ewentualnej pogawędki z poszukiwanym 

niewolnikiem - znowu pokładał nadzieję w opatrzności. Tego ranka los spłatał mu 

psikusa na początek.

Czy to dlatego, Ŝe była rannym ptaszkiem, czy przejęta obowiązkami 

gospodyni, czy teŜ z powodu przemoŜnej, nieodpartej słabości do męskich wdzięków 

przystojnego kapitana, lady Court, wesolutka i mimo tak wczesnej pory Ŝwawa jak 

rybka, zjawiła się w stajni, Ŝądając konia dla siebie i zaskakując Blooda propozycją 

wspólnej przejaŜdŜki. Kapitan z filozoficznym spokojem przyjął ten dopust BoŜy. 

Dopiero gdy radośnie zaszczebiotała, Ŝe pokaŜe mu kaskady, sklął w duchu 

rozradowaną szczebiotkę. Jak najgrzeczniej wymówił się swoim zainteresowaniem 

przede wszystkim plantacjami.

Z Ŝartobliwą przyganą zmarszczyła śliczny nosek.

-  Oświadczam, Ŝe jestem okrutnie rozczarowana panem, kapitanie. Wczoraj 

pan mi wyglądał na większego romantyka i poetyczniejszą duszę, na męŜczyznę 

kochającego piękno i cuda dziewiczej natury.

-  Wcale się nie zmieniłem od wczoraj, mam nadzieję. Ale jestem równieŜ 

praktycznym człowiekiem, poniekąd badaczem, Ŝe się tak wyraŜę. Ład stworzony 

ludzką ręką budzi zarówno mój zachwyt, jak ciekawość.

Nie obeszło się bez sprzeczki, tyleŜ kokieteryjnej, co głupiutkiej 

przekomarzanki, śmiertelnie nudnej dla Blooda, zwaŜywszy, Ŝe co innego było mu w 

głowie. Stanęło na kompromisie. Najpierw odwiedzili wodospady, które pomimo 

wysiłków zalotnej przewodniczki jakoś nie bardzo go zachwyciły, a wracali na 

ś

niadanie przez plantacje, która budziła w nim tak Ŝywe zainteresowanie, Ŝe bardziej 

juŜ nie mógł rozczarować swojej pięknej towarzyszki. śeby nie przegapić niczego w 

pośpiechu, Blood jechał stępa pomiędzy ścianami wyzłacającej się trzciny, mijając na 

szerokich przesiekach grupki niewolników, głównie czarnych, w pocie czoła 

kopiących rowy irygacyjne. Od czasu do czasu kapitan wystawiał cierpliwość damy na

próbę i ściągnąwszy wodze, rozglądał się nader bacznie dokoła, a raz zatrzymał się 

przy nadzorcy, zagadując go najpierw na temat samej uprawy, potem o zatrudnionych 

niewolników, ich liczbę i zalety. Z informacji nadzorcy wynikało, Ŝe nieliczni biali to 

zesłani skazańcy.

background image

-  Łotry, buntowniki, ani chybi - rzekł kapitan. - Paru tych śpiewaków 

psalmów z czeredy księcia Monmoutha.                     

-  Nie, panie. U nas ino jeden taki z Barbadosu, przywieziony z partią złodziei 

i oszustów. W tamtej brygadzie, na końcu tych zarośli.

Spiąwszy konie, Blood ze swoją towarzyszką podjechali do wskazanej 

gromadki kilkunastu gołych do pasa, wynędzniałych ludzi, z których niejeden miał 

plecy naznaczone pręgami po biczu nadzorcy, a większość była tak spalona na słońcu, 

Ŝ

e wyglądali jak ciut jaśniejsi Murzyni. Bystre oko kapitana juŜ z daleka wypatrzyło 

wśród nich osobnika, po którego przybył na Nevis.

Nigdy nie potrafiąc długo wytrwać w roli chodzącej dobroci, jej lordowska 

mość wyraźnie zaczynała tracić cierpliwość do tych wszystkich głupot. Straciła ją 

całkowicie, kiedy jej towarzysz wziął i jeszcze raz ściągnął teraz wodze, witając 

zwalistego nadzorcę uprzejmym dzień dobry. Prawie natychmiast znalazła ujście dla 

juŜ trudnej do pohamowania irytacji. WyróŜniający się atletyczną budową 

młodzieniec o rozjaśnionych od słońca złocistych włosach, stał wsparty na motyce i z 

rozdziawionymi ustami wlepiał szeroko otwarte oczy w kapitana. Pchnęła swą klacz 

naprzód.

-  A ty czego sterczysz jak kołek, gamoniu? Jeszcze się nie nauczyłeś, Ŝe to 

niegrzecznie wybałuszać gały na jaśnie państwo? Zaraz cię nauczę lepszych manier.

Wściekle cięła szpicrutą przez gołe barki. Wziąwszy nowy zamach, 

powtórzyła uderzenie, lecz niewolnik zdąŜył wykonać półobrót i zwrócony do niej 

twarzą przyjął cios na lewe przedramię, jednocześnie chwytając w dłoń i wyrywając 

jej szpicrutę szarpnięciem, które omal nie wysadziło damy z siodła. O ile pozostali 

kopacze rowów zastygli w bezruchu, to czujny nadzorca w mig przystąpił do akcji. Z 

przekleństwem rzucił się ku młodemu niewolnikowi, rozwijając swój długachny bicz.

-  Zaćwicz go do gołej kości, Walterze! - wrzasnęła lady. Sprowokowany tą 

groźbą młodzieniec odrzucił szpicrutę ze srebrną rękojeścią i uniósł motykę do góry.

-  Tknij mnie tym batem, a rozwalę ci łeb - warknął.

Rosły nadzorca przystanął. Gotowych na wszystko straceńców wyczuwał z 

daleka, a tu miał takiego pod samym nosem. Wyrządzona mu niesprawiedliwość i ból 

przywiodły niewolnika do stanu desperacji, w której człowiek przestaje myśleć o 

konsekwencjach szalonego czynu. Nadzorca uciekł się do perswazji, próbując zyskać 

na czasie, dopóki młokosowi nie minie opętanie.

-  Zostaw tę motykę. Hagthorpe. Zostaw w tej chwili.

background image

Lecz Hagthorpe roześmiał mu się w Ŝywe oczy, a wówczas jaśnie pani teŜ się 

zaśmiała śmiechem strasznym w swej złośliwej, mściwej radości.

-  Nie ugłaskuj wściekłego psa. Zastrzel go! Masz moje upowaŜnienie. 

Zaświadczę, Ŝe to był bunt. Zastrzel go, Walterze.

Otrzymawszy taki wyraźny i kategoryczny rozkaz, nadzorca sięgnął do olstra u 

pasa. JuŜ nawet dobył broni, gdy Blood wychylił się z siodła i trzasnął go po palcach 

grubą rękojeścią harapa, wytrącając mu pistolet z ręki. Nadzorca wydał okrzyk bólu i 

zaskoczenia.

-  No, tylko spokojnie - rzekł Blood. - Ocaliłem ci Ŝycie, w samej rzeczy. Bądź 

pewny, Ŝe tyle by cię kosztowało wypalenie z tego pistoletu.

-  Kapitanie Peter!

To był pełen oburzenia i niedowierzania protest lady Court. Kapitan obrócił 

się ku niej, a pogarda w spojrzeniu jego oczu - wprost niesamowicie niebieskich pod 

czarnymi brwiami - uderzyła damę jak obuchem.

-  Kim pani jest? Kobietą? Na rany boskie, widziałem w Londynie wywoŜone 

z miasta nieszczęsne ulicznice, w których było więcej kobiecości.

Dama głośno zaczerpnęła powietrza. Po chwili wściekłość przywróciła jej 

mowę.

-  Ja mam męŜa, mój panie. Bogu dzięki. Odpowiesz pan za to przed moim 

męŜem.

Z furią spiąwszy klacz ostrogą, odjechała galopem, pozostawiając mu wolny 

wybór drogi powrotnej.

-  A jakŜe, nawet przed wszystkimi męŜami na świecie - odkrzyknął ze 

ś

miechem.

Kiwnął na Hagthorpe'a.

-  Chodź, zuchu. Pójdziesz odpowiedzieć razem ze mną. Dopilnuję, Ŝeby 

sprawiedliwości stało się zadość, ale byłbym głupcem, zostawiając cię przez ten czas 

na łasce nadzorcy. Łap za puślisko.  ZłoŜymy wizytę sir Jamesowi.  Z drogi tam,  

dobry człowieku, bo cię stratuję. Nie przed tobą będę się tłumaczył, a przed twoim 

panem.

Niańcząc obolałą dłoń, nadzorca z ponurą miną zszedł na bok i kapitan Blood 

spokojnym stępem ruszył aleją złocistej trzciny, a Tom Hagthorpe kroczył przy nim, 

trzymając się puśliska. Poza zasięgiem słuchu nadzorcy, Tom zapytał ochrypłym 

głosem:

background image

-  JakimŜe cudem trafiłeś tutaj, Piotrze?

-  Cudem, powiadasz? CzyŜbyś nie wierzył, Ŝe ktoś od nas się prędzej czy 

później zjawi po ciebie? - Roześmiał się. - Szczęście dopisało mi dzisiaj nie tylko w 

poszukiwaniach. Ta słodka Ŝeńska istotka dostarczyła pretekstu mojemu 

zainteresowaniu twoją osobą. Teraz juŜ pójdzie łatwo. A tak czy owak, łatwo czy 

trudno, na mą duszę, nie odpłynę z Nevis bez ciebie.

Dotarłszy do rezydencji wicegubsrnatora, Blood kazał Tomowi zaczekać w 

sieni, a sam, kierując się podniesionym, swarliwym głosem jej lordowskiej mości, 

pomaszerował do jadalni. Tam zastał państwo Court - on z odpychającym, 

szyderczym grymasem siedział przy nie dojedzonym śniadaniu, ona pomstowała, 

chodząc tam i z powrotem. Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, Ŝe zamilkła na chwilę. 

Po czym jaśnie pani z falującą piersią i pobladłą twarzą, miotając oczyma błyskawice, 

wybuchnęła na widok intruza.

-  Pan jeszcze masz czelność przychodzić tutaj!

-  Wydawało mi się, Ŝe będę oczekiwany.

-  Oczekiwany? Ha! Blood złoŜył lekki ukłon.

-  Bynajmniej nie pragnę się narzucać. Ale odnoszę wraŜenie, Ŝe winien jestem 

kilka słów usprawiedliwienia.                         

-  Kilka słów usprawiedliwienia, dobre sobie!

-  Jako człowiek łagodny z natury, nie mam zwyczaju uchybiać damie.              

-  Niedawno Ŝeś mnie pan ochrzcił innym mianem.   

-  Niedawno zasługiwałaś pani na inne.                                 

  Sir James zabębnił palcami w blat stołu. Zarówno jego męski jak i męŜowski 

honor podszeptywał mu, Ŝe pan domu nie moŜe dłuŜej milczeć w takiej chwili.

-  Kapitanie - powiedział tonem reprymendy. - Chcę wreszcie poznać prawdę, 

jeśli łaska.

-  Przebóg, niczego nie zamierzam owijać w bawełnę, chociaŜ prawda moŜe 

nie przypaść panu do smaku, sir Jamesie.

I Blood dokładnie opisał przebieg wydarzenia, nic sobie nie robiąc z jaśnie 

pani, która wielokrotnie wchodziła mu w słowa. Wysłuchawszy relacji, sir James 

popatrzył na swoją spienioną ze złości małŜonkę, a w spojrzeniu tym wcale nie było 

współczucia. Wzrok miał zimny, twardy i pełen niechęci.

-  Kapitan Peter uzupełnił twoją powiastkę o to, czego jej brakowało, Ŝeby 

trzymała się kupy.

background image

-  Powinna ci przynajmniej wystarczyć za powód do zaŜądania satysfakcji, 

gdybyś nie był podszyty tchórzem.

Nie czekając, aŜ wicegubernator otrząśnie się ze zniewagi, Blood pośpieszył z 

gałązką oliwną.

-  Jestem do pańskich usług, sir Jamesie, jeśli chodzi o wszelką satysfakcję, 

jakiej pan zaŜąda. Wprzód niech mi jednak będzie wolno oświadczyć dla mojej 

własnej satysfakcji, Ŝe jeśli kierując się odruchem, który pan, mam nadzieję, uzna za 

ludzki, uczyniłem cokolwiek nieprzystojnego, to pokornie proszę o wybaczenie. Sir 

James pozostał wyjątkowo oziębły i niewzruszony.

-  Niewątpliwie wyrządził pan więcej złego niŜ dobrego, tą swoją interwencją. 

Nieszczęsny niewolnik, ośmielony pańskim zachowaniem do buntu, musi ponieść 

jakąś karę. Puszczając jego postępek płazem, poŜegnałbym się z dyscypliną i ładem 

na plantacji. Pan to rozumie?

-  Czy to waŜne, co on rozumie? -jadowicie zauwaŜyła jaśnie pani.

-  Rozumiem tyle, Ŝe gdyby nie ta moja interwencja, to niewinny człowiek 

zostałby z rozkazu jaśnie pani zastrzelony na miejscu tylko dlatego, Ŝe nie 

popełniwszy Ŝadnego wykroczenia, bronił się przed groŜącym mu - równieŜ z rozkazu 

jaśnie pani - oćwiczeniem do gołej kości. Powtarzani jej własne ciepłe słowa.

-  Teraz to go juŜ na pewno nie ominie - zapowiedziała mściwie. - Chyba Ŝe 

sir James woli powiesić drania.

-  Jako kozła ofiarnego za mnie, bo się wmieszałem? - zapytał kapitan sir 

Jamesa, który ukłuty szyderstwem, pośpiesznie zaprzeczył.

-  Nie, nie. Za zamach na nadzorcę.

Ś

ciągnął tym na siebie nowy atak za strony jaśnie pani.

-  Bo zniewaŜać mnie, oczywiście, mógł bezkarnie. Ten tu dŜentelmen teŜ, jak 

się zdaje.

Pomiędzy tą parą sir Jamesowi groziło, Ŝe utraci zwykły mu kamienny spokój. 

Walnął pięścią w stół, aŜ zadzwoniły talerze.

-  Nie wszystko naraz szanowna pani, jeśli łaska. Sytuacja jest wystarczająco 

paskudna. Bóg mi świadkiem. A nie raz i nie dwa ostrzegałem, Ŝebyś nie 

wyładowywała swojej złości na tym Bogu ducha winnym Hagthorpe'ie. Przez ciebie 

stoję teraz przed przymusowym wyborem: albo wychłostać biedaka za 

nieposłuszeństwo, które uwaŜam za w pełni sprowokowane, albo dopuścić do 

powszechnego rozpręŜenia dyscypliny wśród niewolników. PoniewaŜ nie mogę 

background image

pozwolić na to drugie, winien jestem podziękować pani humorom za zrobienie ze 

mnie okrutnika.

-  Ja zaś tylko sobie samej mogę podziękować za zrobienie z siebie Ŝony 

głupca.

-  Niebawem będziemy mieli okazję porozmawiać o tej sprawie, proszę pani - 

rzekł, a jakaś zagadkowa, groźna nuta w słowach małŜonka sprawiła, Ŝe jej pyskata 

mość z czystego zdumienia zapomniała języka w gębie. Łagodny głos Blooda 

przerwał ciszę.

-  MoŜe ja mógłbym uwolnić pana, sir Jamesie, od tego niełatwego wyboru. 

Proszę nie zapominać, Ŝe zawinąłem tutaj w celu zakupu chłopca okrętowego - 

ciągnął gwoli wyjaśnienia. - Myślałem o Murzynie, ale pański Hagthorpe wygląda mi 

na obiecującego zucha. Sprzeda mi pan chłopaka i kłopot z głowy.

Podstarzały wicegubernator przez chwilę waŜył to w myślach, a jego 

zasępione oblicze jakby się nieco rozjaśniło.

-  Na Boga! To jest rozwiązanie.

-  Zatem nie pozostaje nam juŜ nic innego, jak tylko uzgodnić cenę. Nie wzięli 

jednak pod uwagę mściwości jaśnie pani, która zamknęła im to łatwe wyjście.

-  No a co potem? ToŜ on jest buntownikiem skazanym na doŜywotnie 

zesłanie do pracy w koloniach. Twoim psim obowiązkiem jest dopilnować tego. Nie 

waŜ się przykładać ręki do ucieczki skazańca z Indii Zachodnich.

Zafrasowana, niepewna mina sir Jamesa rozwiała nadzieje Blooda na proste 

dobicie targu z tym chwiejnym człowiekiem. Przeklinając mściwość pięknej diablicy, 

kapitan zbliŜył się i złoŜywszy ręce na wysokim oparciu krzesła stojącego w dole 

stołu, ponuro spoglądał to na jedno, to na drugie z małŜonków.

-  No, no! - rzekł. - I tak oto nieszczęsny chłopak zostanie wychłostany.

- Zostanie powieszony - sprostowała jaśnie pani.

-  Nie, nie - sprzeciwił się sir James. - Chłosta wystarczy.

- Widzę, Ŝe nic tu nie wskóram - rzekł Blood, a w jego zachowaniu pojawiła 

się szydercza układność. - Pozwolicie więc państwo, Ŝe będę się Ŝegnać. Omal nie 

zapomniałem o czymś przed odejściem, sir Jamesie. Na Saint Thomas spotkałem 

pańskiego siostrzeńca, który strasznie się śpieszył na Nevis.

Zamierzał zaskoczyć oboje i cel osiągnął, ale ich zdumienie nie było większe 

niŜ jego własne na widok raptownej i całkowitej zmiany, jaką swoim oświadczeniem 

spowodował w postawie jaśnie pani.

background image

-  Geoffrey! - zawołała łamiącym się głosem. - Chodzi o Geoffreya Courta?

- Tak się nazywa. Geoffrey Court.

-  I on jest na Saint Thomas, mówi pan?

Znów to jaśnie pani zadawała pytanie, wykazując coraz bardziej niezrozumiałe 

podniecenie. Inaczej wyglądał równieŜ sir James. Z drwiącym półuśmieszkiem na 

cienkich wargach obserwował spod krzaczastych brwi swoją małŜonkę.

-  Nie na Saint Thomas. Pan Court jest tutaj. Na moim okręcie. Przywiozłem 

go na Nevis.

-  No to... - Umilkła bez tchu, marszcząc brwi i nic nie rozumiejąc. - No to 

dlaczego nie wysiadł na ląd?

-  Jestem skłonny uwaŜać, Ŝe za zrządzeniem opatrzności. Tak jak opatrzność 

zrządziła, Ŝe poprosił mnie o przewóz. Dla pana, sir Jamesie, winno się liczyć tylko 

tyle, Ŝe on wciąŜ przebywa na pokładzie mego okrętu.

-  Więc pewnie jest chory - zawołała.

-  Zdrów jak rybka, szanowna pani. Ale to nie musi trwać wiecznie. Na 

pokładzie mojego okrętu jestem tak samowładny, jak sir James tutaj na lądzie.

Nie moŜna go było źle zrozumieć. Nie wierząc własnym uszom, wpatrywali 

się w kapitana jak urzeczeni, aŜ wreszcie zadyszana i roztrzęsiona dama wybuchnęła 

ś

więtym oburzeniem.

-  Są prawa, które poskromią pana, jak sądzę.

-  Nie ma Ŝadnych praw, proszę pani. A Peter to nie jest moje całe nazwisko. I 

owszem, nazywam się Piotr. Kapitan Piotr Blood, do usług.

Musiał się ujawnić, jeśli jego groźba miała wywrzeć odpowiednie wraŜenie. 

Uśmiechnął się, widząc ich osłupiałe miny.

-  Być moŜe dostrzeŜecie państwo potrzebę, Ŝeby dla dobra kuzyna Geoffreya 

okazać odrobinę miłosierdzia w przypadku tego nieszczęsnego niewolnika. Albowiem 

daję wam moje słowo, Ŝe cokolwiek zrobicie z młodym Hagthorpem, ja zrobię to 

samo z paniczem Geoffreyem Courtem.

Sir James - rzecz niesłychana i niepojęta - parsknął śmiechem, podczas gdy 

jaśnie pani, wlepiająca w kapitana przeraŜone oczy, juŜ po chwili zebrawszy się w 

sobie, znalazła praktyczne wyjście z tej sytuacji.

-  śeby móc cokolwiek zrobić, musi pan wrócić na swój okręt, a nie opuści 

pan Charlestown dopóty, dopóki pan Court nie będzie bezpieczny na lądzie. 

Zapomniał pan...

background image

-  Nie zapomniałem o niczym, łaskawa pani - przerwał z machnięciem ręki. - 

Proszę nie uwaŜać mnie za człowieka, który włazi do pułapki, uprzednio nie 

zabezpieczywszy się przed jej zatrzaśnięciem. Burty „Marii księŜnej Modeny" kryją 

czterdzieści dział, same cięŜkie kanony. Dwie burtowe salwy obrócą Charlestown w 

perzynę. I to właśnie się stanie, gdybym nie wrócił na pokład przed wybiciem ósmej 

szklanki. Niech jaśnie pani będzie rozsądna i zrezygnuje z pociągnięcia za sznurek od 

tego dzwonka.

Zrezygnowała, blada i rozdygotana, a tymczasem sir James z poszarzałą 

twarzą, ale wciąŜ z cieniem szyderczego uśmieszku na ustach, podniósł wzrok na 

Blooda.

-  Tak postępuje rozbójnik. Pan przystawia nam pistolet do głowy.

-  Jaki tam pistolet. Po prostu cztery dziesiątki kanon, naładowanych co do 

jednej.

Mimo całej swojej brawury, kapitan Blood miał pełną świadomość, Ŝe w tym 

krytycznym stanie rzeczy jeszcze moŜe zajść konieczność przystawienia sir Jamesowi 

pistoletu do głowy, Ŝeby się wykaraskać z opresji. Ubolewałby nad taką 

koniecznością, ale był na nią przygotowany. Bynajmniej nie był przygotowany na to, 

Ŝ

e wicegubernator tak nagle i łatwo podda się losowi.

-  Upraszczając sprawę, rzecz jak myślę w tym, Ŝe cokolwiek uczynię z 

Hagthorpem, pan uczyni to samo z moim krewniakiem.

-  Dokładnie w tym rzecz.

-  Gdybym więc wziął i powiesił Hagthorpe'a...                   

-  Nok rei czekałby pańskiego krewniaka.

-  Naturalnie, tylko jedna decyzja jest moŜliwa.

Pani Court ze słyszalnym westchnieniem ulgi otrząsnęła się z narastającej 

trwogi.

-  Wszystko w twoich rękach - zawołała. - Musisz wypuścić Hagthorpe'a.

-  Wręcz przeciwnie - rzekł sir James. - Muszę go powiesić.

-  Musisz... - Urwała i z rozdziawionymi ustami utkwiła w nim szeroko 

otwarte, niebieskie oczy, do których powróciła zgroza.

-  Mam psi obowiązek, co pani sama raczyłaś mi przypomnieć. Jak pani 

powiedziała, nie waŜę się przyłoŜyć ręki do ucieczki

Hagthorpe'a z kolonii. Musi wisieć. Fiat iustitia, mat coelum. Zdaje się, Ŝe tak 

to idzie. Cokolwiek by się potem zdarzyło, ja będę miał czyste sumienie.

background image

-  Będziesz miał czyste sumienie! - Odchodziła od zmysłów. - A Geoffrey! - 

Załamała ręce. - Geoffrey!

Jej głos zabrzmiał jak lament. Nagle przychodząc do siebie, napadła z furią na 

męŜa.

-  Zwariowałeś! Po prostu zwariowałeś! Nie moŜesz tego zrobić! Nie moŜesz! 

Hagthorpe musi odpłynąć. CóŜ on w końcu znaczy? CóŜ znaczy jeden niewolnik 

mniej, jeden więcej? Na miłość boską, puść go!

-  No a mój obowiązek? Mój psi obowiązek?

-  O BoŜe!

Do reszty zgnębiona taką srogością, padła przy jego krześle na kolana, w 

udręce czepiając się ramienia małŜonka. Odtrąciwszy ją, wybuchnął śmiechem, w 

którym tyle było szyderczej pogardy, Ŝe aŜ ciarki chodziły po plecach.

Znacznie później, być moŜe nieco schlebiając sobie, kapitan Blood pochwalił 

się, Ŝe to właśnie owa okrutna radość z przeraŜenia kobiety, rzuciła światło na 

przedziwny obrót sprawy, wyjaśniła łatwość, z jaką sir James podpisał wyrok na 

krewniaka i dała klucz do rozwiązania resztek tajemnicy.

Nasyciwszy się swym złośliwym śmiechem, sir James powstał na znak, Ŝe 

rozmowa dobiega końca.

-  No to sprawa załatwiona. Pan chyba pragnie wrócić na swój okręt, a ja nie 

będę pana zatrzymywał. Jeszcze chwilka. Mógłby pan przekazać wiadomość mojemu 

kuzynowi. - Wicegubernator podszedł do stojącego między oknami biurka i otworzył 

je kluczem. Wyjął tomik „Wierszy sir Johna Sucklinga" z odstającym welinem na 

wewnętrznej stronie okładki.

-  Proszę przekazać mu moje wyrazy współczucia i tę ksiąŜkę. Zamierzałem 

zwrócić mu ją osobiście. Ale tak będzie duŜo lepiej.

Proszę zapewnić Geoffreya w moim imieniu, Ŝe ukryty w ksiąŜce list, niemal 

tak poetyczny jak sam tomik, właśnie został skrupulatnie doręczony. - I podał 

małŜonce złoŜoną kartkę. - To do was moja pani. Masz.

Skuliła się ze strachu.

-  Masz - powtórzył i cisnął jej papier. - Niebawem porozmawiamy o treści 

listu. Tymczasem to pomoŜe ci zrozumieć, dlaczego tak rygorystycznie spełniam ten 

mój psi obowiązek, o którym sama mi przypominałaś.

Klęcząc tam, gdzie ją zostawił przy pustym krześle, rozwinęła list drŜącymi 

palcami. Zaczęła czytać, lecz po chwili z cichym jękiem upuściła papier na podłogę.

background image

Blood wziął tomik wierszy z rąk sir Jamesa. JeŜeli wcześniej czegoś tu jeszcze 

nie rozumiał, to teraz musiało mu się zupełnie rozjaśnić w głowie i przez moment nie 

wiedział, co począć z tym fantem. O ile na początku sprzyjało mu szczęście, to 

obecnie pech prześladował go

0 krok od celu.

-  Szczęśliwej drogi, kapitanie - rzekł sir James. - Nie ma juŜ nic, co by pana 

tu zatrzymywało.

-  Myli się pan,  sir Jamesie. Jest jeszcze jeden drobiazg. Ja zmieniłem zdanie. 

W swoim czasie być moŜe i popełniałem wiele rzeczy, którymi nie mam co się 

szczycić. Ale nigdy nie byłem niczyim katem i nie mam najmniejszego zamiaru imać 

się tej profesji w pańskiej słuŜbie. Bez mrugnięcia okiem powiesiłbym tego pańskiego 

pociotka w ramach odwetu. Jednak ani mi się śni wieszać gagatka dla pańskiej 

przyjemności. Wysadzę go tutaj na ląd i niech pan sobie sam powiesi krewniaka.

Nagłe przeraŜenie na twarzy wicegubernatora ucieszyło Blooda. 

Zniweczywszy sir Jamesowi jego plany słodkiej zemsty, kapitan niezwłocznie 

podsunął mu ostatnią deskę ratunku.

-  Gdyby teraz, kiedy ja zmieniłem zdanie, pan zmienił swoje

1 sprzedał mi Hagthorpe'a na chłopca okrętowego, ja nie tylko bym zabrał tego 

pańskiego familianta ze sobą, ale potrafiłbym, jak myślę, wymóc na waszym 

krewniaku, Ŝeby raz na zawsze dał wam spokój.

Głęboko osadzone oczy sir Jamesa badawczo sondowały oblicze pirata. Blood 

uśmiechnął się.

-  Czysto przyjacielska przysługa za przysługę, sir Jamesie - rzekł, trafiając 

tym zapewnieniem do udręczonego serca wicegubernatora.

- Zgoda - ustąpił sir James. - MoŜesz sobie wziąć chłopaka. Na tych 

warunkach daję ci chłopca okrętowego w prezencie.

Zdając sobie sprawę, Ŝe małŜonkowie będą mieli sobie bardzo duŜo do 

powiedzenia i Ŝe gość w takiej chwili jest intruzem, kapitan Blood niezwłocznie i 

taktownie poŜegnał się i wyszedł. Z sieni zabrał czekającego nań Toma Hagthorpe'a, 

który oszołomiony poszedł za kapitanem, wciąŜ nie mogąc uwierzyć w swoje 

cudowne uwolnienie.

Nie zatrzymywani przez nikogo wynajęli łódź przy molo, spokojnie przybili 

do „Marii księŜnej Modeny" i na jej śródokręciu dwaj bracia po długiej rozłące padli 

sobie w ramiona, a kapitan Blood przyglądał się temu okiem łaskawego bóstwa. Nat 

background image

ze łzami w oczach dopytywał się, jakim cudem kapitan uwolnił brata tak szybko i bez 

uŜycia siły.

-  Nie powiedziałbym, Ŝe bez uŜycia siły - zaprzeczył Blood. - UŜyto jej sporo, 

jeśli mam być szczery. Tyle, Ŝe była to siła namiętności. I jeszcze się bez niej nie 

obejdzie. Ale ta sprawa dotyczy juŜ tylko pana Courta. - Zwrócił się do bosmana. - 

Jake, wezwij gwizdkiem załogę na stanowiska. Natychmiast podnosimy kotwicę.

Poszedł do kabiny, w której siedział zamknięty pan Court. Zwolnił 

wartownika spod drzwi i przekręcił klucz w zaniku. W kabinie oczekiwał wielce 

rozsierdzony dŜentelmen.

-  Długo jeszcze będziesz tu mnie więzić, krwawy zbóju?

-  A dokąd to byś się teraz wybierał?

-  Dokąd bym się wybierał? Kpisz ze mnie, przeklęty piracie? Wybierałbym 

się na ląd, jak wiesz doskonale.

-  Czy ja wiem? Coś mi się nie wydaje.

-  Nadal zamierzasz tu mnie trzymać siłą?

-  Przebóg, moŜe nie będę musiał. Mam dla ciebie wiadomość od sir Jamesa - 

wiadomość i tomik poezji.

Sumiennie przedłoŜył jedno i drugie. Pan Court zbladł, oklapł i raptownie 

przysiadł na skrzyni.

 - MoŜe mniej się juŜ palisz do lądowania na Nevis. MoŜe zaczęło docierać do 

ciebie, Ŝe Zachodnie Indie nie są najzdrowszym miejscem dla amorów. Zazdrość w 

tropikach bywa jak klimat - nieludzko gorąca i zabójcza. Chyba masz tyle oleju w 

głowie, Ŝeby sobie znaleźć jakiś okręt, którym cały i zdrowy powrócisz do Anglii? 

Pan Court otarł pot z czoła.

-  Więc nie wysadzasz mnie na brzeg?

Przez otwarte  okno doleciał ich turkot kabestanu* i brzęk kotwicznego 

łańcucha. Gest Blooda odnosił się do tych dźwięków.

-  Podnosimy juŜ kotwicę. Za pół godziny będziemy na pełnym morzu.

-  MoŜe to i dobrze - przyznał pan Court z rezygnacją.

background image

ROZDZIAŁ 5 - ŚWIĘTOKRADZTWO

Przez wszystkie lata swojej banicji kapitan Blood nigdy nie przestał 

dopatrywać się smutnej ironii losu w tym, Ŝe on, urodzony papista*, zawdzięcza 

wyjęcie spod prawa oskarŜeniu o sprzyjanie orędownikowi protestantów, a w 

Hiszpanii uchodzi za heretyka, czyli najlepszy rodzaj podpałki dla stosu. Długą i 

pełną rozgoryczenia przemowę na ten temat wygłosił przed swym francuskim 

wspólnikiem Ybervillem tego dnia, kiedy to z powodu wewnętrznych skrupułów 

musiał wypuścić z rąk szansę na olbrzymi i łatwy łup, tyle Ŝe za cenę drobnego 

ś

więtokradztwa.

Ybendlle, którego rodzicom marzyła się suknia duchowna dla syna, i który w 

rzeczy samej był juŜ po święceniach niŜszych, nim okoliczności wysłały go za morze i 

wyświęciły na flibustiera, nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać, uwaŜając 

kapitańskie skrupuły za dziecinadę. Górę jednak wziął w nim śmiech, albowiem ten 

wysoki i krzepki męŜczyzna, juŜ ze skłonnością do niewielkiej nadwagi, miał tak 

wesołe i dobroduszne usposobienie, jak to zapowiadały jego skore do uśmiechu usta i 

wesołe, piwne oczy. I chociaŜ do końca protestował przeciwko temu, naraŜając się 

nawet na pośmiewisko, stan duchowny bezsprzecznie stracił w nim wielkiego 

dostojnika kościelnego.

Stali w porcie wyspy Beąuia, a Yberville pod pozorem nabycia zapasów udał 

się na ląd w celu zebrania wieści, z których dałoby się wyłuskać jakąś korzyść. 

„Arabella" Ŝeglowała wówczas na los szczęścia, bez określonego zadania. Jako Bask 

mieszkający parę lat po hiszpańskiej stronie granicy, Yberville mówił dialektem 

kastylijskim niczym rodowity Kastylijczyk, za którego mógł w kaŜdej chwili 

uchodzić, dzięki czemu nadawał się wprost idealnie do takich przeszpiegów w 

hiszpańskiej kolonii.

Na wielki, kotwiczący na redzie okręt o czerwonym kadłubie i z flagą 

Hiszpanii bezczelnie wciągniętą pod jabłko grotmasztu, Yberville powrócił z wieścią, 

Ŝ

e prawdopodobnie kroi im się wielce obiecujące przedsięwzięcie. Według 

zasłyszanych informacji, don Ignacio de la Fuente, były Wielki Inkwizytor Kastylii, 

obecnie mianowany kardynałem arcybiskupem Nowej Hiszpanii, płynie do Meksyku 

na pokładzie osiemdziesięciodziałowego galeonu „Święta Weronika", wizytując po 

background image

drodze biskupstwa swojej archidiecezji. Jego Eminencja juŜ odwiedził San Salvador, 

a teraz, jak donoszą, jest w drodze do San Juan de Puerto Rico, a następnie 

spodziewają się go w San Domingo, być moŜe w Santiago de Cuba, a juŜ z pewnością 

w Hawanie, zanim ostatecznie odpłynie na kontynent. Yberville bez Ŝenady wyjawił 

zysk, jaki w swym grzesznym umyśle uznał za moŜliwy do wyciągnięcia z tych 

okoliczności.

- Po samym królu Filipie - orzekł - a przynajmniej po Wielkim Inkwizytorze, 

kardynale arcybiskupie Sewilli, nie ma na świecie Hiszpana, który przyniósłby okup 

wyŜszy niŜ ten prymas Nowej Hiszpanii.

Blood przystanął w pół kroku. Obaj spacerowali po górnym pokładzie 

rufowego kasztelu „Arabelli" w promiennym listopadowym słońcu tej krainy 

wiecznego lata. Rosłej postury Yberville nadal paradował w liliowej satynie i z 

fioletową podwójną kokardą w trefionych, długich, szatynowych włosach. Na dziobie 

przy kabestanie oraz przy brasach trwały oŜywione przygotowania do wyjścia 

wielkiego okrętu w morze, a na desce rozprzowej fokmasztu bosman Snęli, świecąc 

łysiną w wianuszku siwych, rozczochranych włosów, miotał kastylijskie przekleństwa 

na kilka łodzi z prowiantem, Ŝeby odeszły od burty. Zywe oczy Blooda z dezaprobatą 

utkwiły

w twarzy towarzysza.  

-  No to co?

-  Właśnie to. „Święta Weronika" wiezie świątobliwy ładunek wart tyle, co 

sztaby srebra w ładowni okrętu idącego z Meksyku.

Roześmiał się. Blood jednak nie zawtórował mu śmiechem.

-  Rozumiem. A tobie świta nieładny pomysł, Ŝeby stanąć z nią burta w burtę i 

porwać arcybiskupa?

-  OtóŜ to, jak Boga kocham! Zasadzić się na „Świętą Weronikę" trzeba by w 

cieśninie na północ od Saony. Tam upolujemy Jego Eminencję w drodze do San 

Domingo. Nie widzę trudności.

Blood spochmurniał na twarzy pod szerokim rondem kapelusza. Pokręcił 

głową.

-  To nie dla nas.

-  Nie dla nas? Dlaczego nie? Boisz się osiemdziesięciu dział?

-  Boję się tylko owej szczypty świętokradztwa w tej zabawie. Gwałt na 

arcybiskupie i okup za jego głowę! Mogę być grzesznikiem, Bóg mi świadkiem, ale 

background image

nie tracę nadziei, Ŝe w głębi serca jestem prawdziwym synem Kościoła.

-  Chcesz powiedzieć synem prawdziwego Kościoła - poprawił go Ybendlle. - 

TeŜ nie tracę takiej nadziei co do własnej osoby, lecz to nie jest powód, Ŝebym miał 

skrupuły z Ŝądaniem okupu za Wielkiego Inkwizytora.

-  MoŜe i nie. No ale ty masz tę przewagę, Ŝe wychowałeś się w seminarium. 

To pewnie pozwala ci robić co chcesz ze świętościami.

Yberville parsknął śmiechem, usłyszawszy tę złośliwość.

-  To pozwala mi nie mylić wyznania rzymskiego z hiszpańskim. Twój 

Hiszpan z jego Świętym Oficjum, jego autos dafe i stosami jest niemal heretykiem w 

moich oczach.

-  Sofistyka,   byle  tylko  usprawiedliwić  porwanie  kardynała. A kimkolwiek 

bym był, nie jestem sofistą, Yberville.

Wobec zdecydowanego tonu i miny kapitana, Yberville westchnął z 

rezygnacją.

- W porządku. Skoro sobie nie Ŝyczysz... Ale marnujemy wspaniałą okazję.

To wtedy właśnie Blood wdał się w owe dywagacje na temat ironii swego 

losu, dopóki mu nie przerwał dochodzący od kabestanu okrzyk bosmana:

- Asekurować tam!

Po czym rozległ się przenikliwy dźwięk bosmańskiej świstawki i marynarze 

wdrapali się na górę zluzować gejtawy. „Arabella" odrefowała Ŝagle niczym ptak 

rozpościerający swoje skrzydła i wyszła w morze dalej szukać szczęścia, bez 

określonego celu.

Z dominującym powiewem przemykali się spacerkiem wśród Wysp 

Dziewiczych, pilnie wypatrując, co te słabe wiatry nagonią na horyzont, jednak 

dopiero trzy lub cztery dni później, chyba z jakieś dwadzieścia mil na południe od 

Puerto Rico, wypatrzyli sposobną ofiarę. Była to niewielka dwumasztowa karaka o 

bardzo wysokiej nadbudówce rufowej, uzbrojona w nie więcej niŜ kilkanaście dział i 

niewątpliwie hiszpańska, sądząc po wizerunku Matki Boskiej Boleściwej na wydętym 

grocie. „Arabella" wyostrzyła o rumb czy dwa do wiatru, podniosła flagę 

Zjednoczonego Królestwa i zbliŜywszy się na odległość strzału, posłała kulę przed 

dziób Hiszpana, nakazując mu stanąć w dryf. ZwaŜywszy potęŜne uzbrojenie i 

szybkość rzekomego Anglika, nie naleŜy się dziwić, Ŝe karaka czym prędzej usłuchała 

wezwania. Bez wątpienia dziwne i sprzeczne z wizerunkiem na grotŜaglu było jednak 

to, Ŝe stając w łopocie, jednocześnie rozwinęła proporczyk z krzyŜem Świętego 

background image

Jerzego pod jabłkiem grotmasztu. Szalupa spuszczona z karaki pomknęła do 

„Arabelli" przez ćwierć mili lekko zmarszczonej, szmaragdowej toni. Niski, krępy 

męŜczyzna o rudych włosach i rumianej twarzy, przyzwoicie odziany w 

ciemnozielony strój, wspiął się z szalupy po trapie na okręt Blooda. Śmiałym, 

zdecydowanym krokiem pomaszerował na przykrótkich, krzepkich nogach wprost do 

kapitana, w przepychu czerni i srebra oczekującego przybysza na śródokręciu. 

Bloodowi towarzyszył niewiele mniej wytworny Ybendlle, olbrzymi Wolverstone, 

który stracił oko pod Sedgemoor, a chełpił się, Ŝe tym pozostałym jednym widzi dwa 

razy więcej niŜ normalny człowiek, i wreszcie Jeremiasz Pitt, nawigator „Arabelli", w 

którego pasjonującym dzienniku okrętowym przetrwała relacja o tej historii. Pitt w 

swoim dzienniku podsumowuje gościa z karaki jednym zdaniem: „Nigdy nie 

spotkałem w gorętszej wodzie kąpanego raptusa". Spod krzaczastych, rudawych brwi, 

jego małe oczka piorunowały świdrującym wzrokiem, omiatając całe otoczenie - 

pokład wyszorowany do białej deski, wybłyszczony mosiądz beczułek z wodą pitną 

oraz falkonetu na poręczy rufowego nadburcia, równiutkie rzędy muszkietów w 

stojaku pod grotmasztem. To wszystko nasuwało mu przypuszczenie, Ŝe znalazł się na

pokładzie okrętu wojennej marynarki królewskiej. W końcu te jego wścibskie piwne 

oczka powróciły, aby po raz drugi i bliŜej przypatrzyć się czekającej nań kompanii.

-  Walker jestem - ogłosił z wojowniczą miną i wymową z północnej Anglii. - 

Kapitan Walker. I rad bym wiedzieć z kim u diaska mam przyjemność,  skoro  tak 

was świerzbiły ręce do tej  pieprzonej pukawki. JeŜeli kładziecie mi na trawersie kulę 

przed dziobem, bo przez te papistowskie ozdóbki grota wyglądam na Hiszpana, to, jak

Boga kocham, właśnie się rozglądałem za takimi zuchami, jak wy.

Blood zmarszczył brew.

-  JeŜeli pan jest kapitanem tej hiszpańskiej łajby, to ja teŜ rad bym wiedzieć, 

jak do tego doszło.

-  Jasne. Pańskie prawo, jak Boga kocham! Parszywa to historia kapitanie, no i 

długa.

-  Chodźmy wysłuchać jej na dole - rzekł Blood, nie namyślając się ni chwili.

Historia została opowiedziana w wielkiej kabinie „Arabelli", pośród 

rzeźbionych, pozłacanych ścian, draperii z zielonego adamaszku, kosztownych sreber 

stołowych i innych wykwintnych sprzętów, jakich nieokrzesany wilk morski z 

północnej Anglii w najśmielszych marzeniach nie spodziewał się ujrzeć pod 

pokładem okrętu. Szybko teŜ ochłonął ze swojej wojowniczości, kiedy Blood 

background image

przedstawił mu siebie i trójkę pozostałych słuchaczy, tych samych ludzi, z którymi 

przyjmował cudacznego jegomościa na śródokręciu. Kiedy siedli za stołem, a 

murzyński steward postawił przed nimi kanaryjskie wino, nantejski koniak i dzban 

bumbo - rumu rozcieńczonego wodą z dodatkiem cukru i gałki muszkatołowej, mały 

człowieczek odzyskał jednak całe swoje zacietrzewienie i wściekłość, do jakiej 

doprowadziła go opowieść o własnych przejściach.

Sześć miesięcy temu wyszedł z Plymouth, najpierw Ŝeglując do wybrzeŜy 

Gwinei, gdzie wziął na statek trzystu mocnych, młodych Murzynów, nabytych za 

paciorki, noŜe i siekiery od afrykańskiego wodza, z którym dokonał juŜ niejednej 

podobnej wymiany w przeszłości. Z owym cennym towarem w ładowni wziął kurs na 

Jamajkę, gdzie mógł wszystkich sprzedać na pniu, lecz pod koniec września, gdzieś 

koło Wysp Bahama, złapała go wczesna gwałtowna wichura, zwiastun zbliŜającej się 

pory huraganów.

- Z boską pomocą utrzymaliśmy się na wodzie. Ale wyszliśmy z tego piekła 

tak porozbijani i nadweręŜeni, Ŝe musiałem wyrzucić wszystkie działa za burtę. 

Spracowany kadłub zaczął przeciekać jak sito, więc pompowaliśmy co sił w rękach, 

nadbudówki zmiotło prawie w całości, a bezanmaszt był w takim stanie, Ŝe nie 

zaryzykowałbym podnieść na nim nocnej koszuli. Musiałem zawinąć do najbliŜszego 

portu w celu uszczelnienia kadłuba, a pech chciał, Ŝe najbliŜszym portem była 

Hawana. Alkad portu wlazł mi na pokład, przekonał się na własne oczy, Ŝe 

wyglądamy jak zdechła flądra i Ŝe tak czy siak, bez dział jestem, Ŝe tak powiem, jak 

bez zębów, więc pozwolili nam wejść do laguny, gdzie zajęliśmy się naprawami, nie 

wyciągając na brzeg i nie przechylając łajby. Jako zapłatę za to, czego nam było 

trzeba, zaproponowałem alkadowi część czarnuchów z mej ładowni. Akurat jakiś 

pomór - ospa, Ŝółta febra, czy nisza cholera wymiotła tamtejsze kopalnie i strasznie 

brakowało w nich rąk do pracy. Alkad powiedział, Ŝe jeśli chcę, to mogę mu sprzedać 

wszystkich czarnuchów. Widząc w jakim stanie jest mój statek, bardzo Ŝem się 

ucieszył, Ŝe go odlichtuję, pozbywając się całego ładunku, więc zamówienie alkada 

przyjąłem jak łaskę nieba i wybawienie od wszelkich kłopotów. Jakby nie dość było 

tego mojego -jak mi się zdawało - szczęścia, alkad płacił nie w złocie, a w surowych 

skórach, które, jak pewnie wiecie, stanowią główny produkt Kuby. Nie mogła mi się 

trafić większa gratka, bo w Anglii takie skóry sprzedają się z pocałowaniem ręki po 

trzykrotnej cenie zakupu, a moŜe i ciut lepiej. No więc alkad daje mi konosament* na 

skóry i umawiamy się, Ŝe wezmę je na pokład, gdy tylko będę w stanie wyjść w 

background image

morze. Pogoniłem z naprawami, uskrzydlony myślą, Ŝe juŜ zbiłem majątek, i Ŝe rejs, 

w którym omal nie poszedłem na dno, będzie moim najzyskowniejszym 

przedsięwzięciem. Tylko nie wziąłem w rachubę hiszpańskiego łajdactwa. Bo kiedy 

wreszcie będąc gotowy znowu wyjść z portu, daję znać alkadowi, Ŝe mogę ładować 

skóry z jego konosamentu, wysłany na brzeg mój oficer wraca z pieprzoną 

wiadomością, Ŝe kapitan generalny, jak nazywają gubernatora na Kubie, nie pozwala 

na załadunek powołując się na obowiązujące prawo, które zabrania cudzoziemcowi 

prowadzić handel w hiszpańskiej kolonii, zaś alkad radzi nam natychmiast podnosić 

kotwicę, dopóki kapitan generalny nam pozwala, bo moŜe jeszcze zmienić zdanie. 

Chyba się domyślacie, jak ja to przyjąłem. Tom Walker, zapewniam was, nie naleŜy 

do ludzi dających się bezczelnie ograbić komukolwiek, czy to będzie złodziejaszek, 

czy kapitan generalny. Udaję się więc na brzeg osobiście. Nie do alkada. O nie. Udaję 

się wprost do kapitana generalnego we własnej osobie, wielce moŜnego kastylijskiego 

granda* o nazwisku długim niczym ręka złodzieja. W skrócie łobuz zowie się don Rui 

Cerera de Valdare y Peńascen, nic mniej, a jeszcze jest hrabią Marcos na dodatek. 

Największy grand z tej całej grandy. Ciskam mu konosament przed nos i święcie 

przekonany, Ŝe oto zaraz znajdę sprawiedliwość, wyłuszczam bez owijania w 

bawełnę, jak to zostałem wykiwany przez alkada. Don wzruszył ramionami i 

uśmiechnął się, i zanim otworzył gębę, juŜ wiedziałem, Ŝe to kawał drania. „Zdaje się, 

Ŝ

e poinformowano pana o obowiązującym prawie" - powiada z drwiącym 

uśmieszkiem na obleśnych ustach. „I poinformowano dobrze. Dekret Jego Katolickiej 

Królewskiej Mości zakazuje nam zarówno kupna, jak i sprzedaŜy czegokolwiek 

obcym kupcom. Nie mogę pozwolić na załadunek tych skór". Dla mnie było to 

gorzkie rozczarowanie, zwaŜywszy zysk, na jaki liczyłem. Ale biorę się w garść. 

Trudno - mówię - chociaŜ stawiacie mnie w paskudnym połoŜeniu, a o prawie 

naleŜało pomyśleć przed wetknięciem mi tego pieprzonego konosamentu. Ale proszę 

bardzo, moŜecie go sobie wziąć z powrotem w zamian za moich trzystu Murzynów. 

Na to on patrzy spode łba. Jakby chciał mnie zabić wzrokiem i przez cały czas 

podkręca wąsa. „BoŜe daj mi cierpliwość do tego człowieka" - powiada. „Ta 

transakcja teŜ była nielegalna. Pan nie miał prawa sprzedać tutaj swoich 

niewolników!" Sprzedałem ich na prośbę alkada, ekscelencjo - przypominam mu. 

„Przyjacielu" - rzecze ta łajza - „gdybyś miał popełnić zabójstwo na czyjąś prośbę, 

czy to by usprawiedliwiało zbrodnię?" To nie ja złamałem prawo - mówię - tylko ten, 

kto kupił ode mnie niewolników. „Obaj jesteście winni. Przeto Ŝaden nie moŜe 

background image

zyskać. Niewolnicy zostają zarekwirowani na rzecz skarbu państwa." Słyszeliście, 

panowie, jak bez szemrania zniosłem stratę legalnego zysku na skórach. Ale dać się 

tak obłupić ze skóry temu hiszpańskiemu dŜentelmenowi w białych rękawiczkach, 

ograbić z ładunku trzystu czarnuchów, których wartość uzgodniliśmy na dziesięć 

tysięcy pesos... Niech mnie szlag trafi!... Tego juŜ nie zdzierŜyłem. Wyszedłem z 

siebie i wściekły jak nie podskoczę i nie wsiądę na tego wytwornego kastylijskiego 

arystokracika, tego całego don Ruiza Pererę de Yaldare y Peńascen, krzycząc, Ŝe 

wstydziłby się takiej niesprawiedliwości, i Ŝądając przynajmniej zapłaty w złocie za 

moich niewolników. Ten zimny drań pozwala mi się wywrzeszczeć, po czym znów 

pokazuje zęby w tym swoim wrednym, drwiącym uśmieszku. „Przyjacielu" - rzecze - 

„nie masz powodu, Ŝeby się tak pieklić, Ŝadnego powodu, Ŝeby się w ogóle skarŜyć. 

OtóŜ pozwól sobie powiedzieć, ty heretycki głupcze, Ŝe gdybym chciał postąpić tak, 

jak mi dyktuje obowiązek, to uwięziłbym twój okręt, a załogę i ciebie samego w 

kajdanach wysłał do Kadyksu bądź Sewilli, gdzie by was oczyszczono z herezji, którą 

twój rodzaj plugawi świat".

Kapitan Walker umilkł, Ŝeby nieco ochłonąć z furii, do jakiej się doprowadził 

tymi wspominkami. Otarł pot z czoła i pociągnąwszy łyk bumbo, podjął opowieść.

-  Niełatwo się stracham, ale odwaga wyparowała ze mnie na te słowa. Lepiej 

dać się ograbić - pomyślałem sobie - niŜ odziać w błazeńskie sambenito i spalić w 

ogniu wiary. śegnam więc jego ekscelencję zanim jego poczucie obowiązku weźmie 

górę nad tym, co on uwaŜał za swoje miękkie serce - bodaj go szlag!

Znów umilkł.

-  Pewnie myślicie - podjął po chwili - Ŝe to juŜ kres moich kłopotów. 

Cierpliwości, ani kres, ani to, co najgorsze. Zrozumiałe, Ŝe czym prędzej wróciłem na 

pokład. Natychmiast podnosimy kotwicę i wyrywamy na morze bez przeszkód ze 

strony fortów. Nie odeszliśmy jednak na więcej niŜ jakieś cztery - pięć mil od lądu, 

gdy za naszą rufą pojawia się karaka hiszpańskiej guardacosta i otwiera ogień, ledwo 

zbliŜywszy się na odległość strzału. Głowę dam, Ŝe ten świniowaty kapitan generalny 

kazał nas posłać na dno. Dlaczego? A dlatego, Ŝe jego gadanie o Świętym Oficjum i 

ogniu wiary było jedną wielką blagą. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie Ŝyczył ten 

złodziej, to Ŝeby w Hiszpanii usłyszano o jego metodach bogacenia się w Nowym 

Ś

wiecie. Tak czy siak, guardacosta zasypywała nas kulami gęsto i w takim tempie, na 

jakie tylko stać było tę ich marną hiszpańską artylerię. Byliśmy bez dział, więc mogli 

grzać do nas jak w kaczy kuper. A przynajmniej tak im się wydawało. Mieliśmy ich 

background image

na zawietrznej i skorzystałem z tej naszej jedynej szansy. Wychyliwszy ster do oporu, 

zawróciłem prosto na nich. Te herbowe gnojki niewątpliwie liczyły, Ŝe rozwalą nas na 

kawałki zanim dojdziemy

i - na mą duszę - niewiele brakowało. Przeciekając jak rzeszoto i tonąc w 

oczach, wreszcie stuknęliśmy w ich burtę, kiedy juŜ woda zalewała nam pokłady. Pan 

Bóg jednak okazał łaskę heretykom i pozwolił nam wczepić haki w poszycie 

guardacosta i wleźć na jej pokład, nim resztki mojej łajby zniknęły pod wodą. 

Sprawiliśmy Hiszpanom krwawą łaźnię, bo cięci byliśmy na zimnych drani jak 

cholera. Przeczesaliśmy karakę Ŝelazem od dziobu do rufy. Miałem pięciu zabitych i 

dziesięciu rannych, ale z Hiszpanów uszedł spod noŜa tylko ten, kto wyleciał za burtę 

i utonął.

Handlarz niewolnikami potoczył po słuchaczach rozpalonym wyzywającym 

spojrzeniem.

- I to by chyba było na tyle. Zatrzymaliśmy sobie karakę, rzecz jasna, skoro 

mój własny okręt poszedł na dno, co wyjaśnia owe papizmy na moim grotŜaglu. 

Wiedziałem, Ŝe prędzej czy później wpadniemy przez nie w tarapaty. Mimo to, kiedy 

z ich powodu, jak przypuszczam, spuściliście mi kulę przed bukszprytem, przyszło mi 

na myśl, Ŝe być moŜe spotkałem przyjaciela.

Opowieść dobiegła kresu, lecz poruszeni nią do Ŝywego słuchacze przez 

dłuŜszą chwilę siedzieli w milczeniu. Pierwszy otrząsnął się Wolverstone.

-  Jedna z paskudniej szych historii o kastylijskiej obłudzie. Temu kapitanowi 

generalnemu dobrze by zrobiło przeciągnięcie pod kilem.

-  Ja bym przypiekał świnię na wolnym ogniu - rzekł Yberville. Blood zwrócił 

się do Walkera.

-  Zadając sobie trud i opowiadając nam tę niemiłą historię, musiał pan mieć 

jakiś cel. Czego pan potrzebuje od nas?

-  Ano, tylko kompletu Ŝagli, jeśli przypadkiem macie zapasowy, a na to mi 

wygląda. Zapłacę uczciwą cenę, bo niech mnie szlag trafi, ale ruszać przez ocean z 

tymi, co mam to samobójstwo.

-  I tylko tyle? Przebóg, myślałem, Ŝe moŜe pan będzie nas prosić o odebranie 

kapitanowi generalnemu Hawany pieniędzy za pańskich niewolników, z niewielką - 

powiedzmy - nadwyŜką za nasz trud w imię poetycznej sprawiedliwości. Hawana to 

bogate miasto.

Walker wytrzeszczył na niego oczy.

background image

-  Kpisz ze mnie, kapitanie. Nie jestem głupcem, Ŝeby prosić o niemoŜliwe.

-  NiemoŜliwe - powtórzył Blood, unosząc czarne brwi. I roześmiał się 

niespodziewanie. - Na mą duszę, toŜ to prawie jak wyzwanie.

-  Jakie tam wyzwanie. Niezrównane z was wojaki, bez dwóch zdań, ale sam 

diabeł nie zaryzykuje wejścia bukanierskim okrętem do Hawany.

-  Ha! - Blood potarł brodę - Jednak ten jegomość zasługuje na nauczkę, bodaj 

go diabli wzięli. A obrabowanie złodzieja jest kuszącym przedsięwzięciem. - 

Popatrzył na swych towarzyszy. - No to co, chłopaki, składamy mu wizytę?

Pitt z miejsca się sprzeciwił.

-  Nie, jeszcze nie zwariowaliśmy. Ty, Piotrze, nie znasz Hawany. JeŜeli w 

Nowym Świecie znajduje się jakiś port, o którym moŜna powiedzieć, Ŝe jest nie do 

zdobycia, to portem tym jest Hawana. Na całych Karaibach nie ma potęŜniejszych 

fortyfikacji, o czym Drakę przekonał się swego czasu.

-  W rzeczy samej - potwierdził Walker, chociaŜ na słowa Blooda oczy mu na 

chwilę rozbłysły jak u wilka. - To jedna wielka forteca. Kanał wejściowy nie ma 

więcej niŜ pół mili szerokości, a dostępu bronią aŜ trzy forty: El Morro, La Punta i La 

Fuerza. Godziny byście się tam nie utrzymali na wodzie.

Blood miał zamyślone spojrzenie.                                          

-  Wy jednak utrzymaliście się na wodzie przez parę dni.

-  EjŜe, człowieku. ZwaŜ okoliczności.

-  OtóŜ to. Czy nie moglibyśmy sprokurować okoliczności? Dla nas to nie 

pierwszyzna. Sprawa wymaga przemyślenia i warto się nad nią zastanowić, skoro nie 

mamy nic innego do roboty.

-  Tylko dlatego, Ŝe jesteś sentymentalny - wypomniał mu Yberville, który nie 

mógł się zupełnie pogodzić z przepuszczeniem okazji, jaką stwarzała podróŜ 

arcybiskupa. - Prymas Nowego Świata jest wciąŜ na morzu. Niechby zapłacił za 

grzechy swoich owieczek. Zysk wcale nie musi być mniejszy niŜ ze złupienia 

Hawany, a moŜna by wkalkulować w okup równieŜ rekompensatę dla kapitana 

Walkera za ukradzionych mu niewolników.

-  Jak babcię kocham, masz rację - przyklasnął Wolverstone. Jako heretykowi 

niestraszna mu była Ŝadna myśl o świętokradztwie. - Cackać się z Hiszpanem tylko 

dlatego, Ŝe jest arcybiskupem, to tak jakby palić świeczkę diabłu.

-  Nie koniec na tym - wtrącił Pitt, jeszcze jeden heretyk, w przypływie 

nagłego olśnienia. - Z arcybiskupem w ładowni, moglibyśmy wejść do Hawany, 

background image

gwiŜdŜąc na ich forty. Nie odwaŜyliby się kropić do okrętu z jego świątobliwością 

pod pokładem.

Blood w zadumie bawił się lokiem czarnej peruki. Uśmiechał się zagadkowo.

-  TeŜ tak myślę.

-  No widzisz! - zapiał Ybendlle z radości. - Religijne skrupuły ustępują przed 

rozumem. Chwała Bogu!

-  Nie powiem, Ŝeby oskubanie tego hultaja kapitana generalnego nie było 

warte maleńkiego - zaznaczam, Ŝe tylko maleńkiego świętokradztwa. Tak, myślę, Ŝe 

to jest do zrobienia. - Wstał gwałtownie. - Kapitanie Walker, jeśli ma pan ochotę 

zagrać z nami o tę stawkę i odebrać swoją własność, radzę wybić dziury w dnie 

guardacosta i przenieść swoich ludzi na pokład „Arabelli". Proszę mi wierzyć, Ŝe 

znajdziemy wam nowy okręt, kiedy juŜ będzie po wszystkim.

-  Człowieku! - wykrzyknął maleńki handlarz Ŝywym towarem, a cała jego 

przyrodzona zapalczywość ustąpiła miejsca osłupieniu.

- Czy ty jesteś powaŜny?

-  Nie za bardzo - rzekł Blood. - Trochę sobie Ŝartuję. Ale ten mój Ŝart będzie 

drogo kosztował tego don jak-mu-tam-Pererę. No więc albo szukasz z nami szczęścia 

w Hawanie, i odzyskawszy swój majątek wracasz do domu pięknym okrętem z 

ładownią pełną skór, albo dostajesz od nas komplet Ŝagli, o który prosiłeś, i wracasz z 

pustymi rękoma. Wybór naleŜy do ciebie.

Patrząc na Blooda z mieszaniną niemal naboŜnej czci i trwogi, Walker w 

jednej chwili poddał się przemoŜnej sile witalnej i niezachwianej pewności siebie 

pirata. W handlarzu niewolnikami obudziła się rogata dusza. Poprzysiągł, Ŝe postawi 

wszystko na jedną kartę, byle tylko mieć okazję wyrównania rachunku z owym 

dwulicowym kapitanem generalnym. Jedynie Yberville wciąŜ marszczył czoło.

-  No a co z tym arcybiskupem? - nie wytrzymał. Blood uśmiechnął się 

nieznacznie.

-  Arcybiskup stoi.  Niczego nie zwojujemy bez arcybiskupa.

- Zwróciwszy się do Pitta, wydał rozkaz, ujawniając tym, jak dalece juŜ 

przemyślał nie tylko co trzeba zrobić, ale równieŜ jak tego dokonać. - Jerry, połóŜ nas 

na kurs do Sainte-Croix.

-  Po co?- wyrwał się Yberville. -To duŜo za daleko na wschód jak na rejs po 

jego eminencję.

-  Oczywiście. Ale wszystko w swoim czasie. Będzie nam potrzeba trochę 

background image

wyposaŜenia, a to zdobędziemy na Sainte-Croix. Hiszpańska Karaka ostatecznie nie 

została zatopiona, jak radził kapitan Blood. Oszczędna natura nie pozwoliła małemu 

Ŝ

eglarzowi z północnej Anglii na takie marnotrawstwo, a wrodzona przezorność 

kazała mu zapewnić sobie i swoim ludziom jakikolwiek powrót do kraju, gdyby plan 

Blooda nie wypalił i nic by nie wyszło z obiecanego pięknego okrętu.

Poza tym sprawy biegły wytyczonym przez Blooda torem. śeglując na 

północny wschód, „Arabella" z guardacostą zawinęły parę dni później do francuskiej 

kolonii Sainte-Croix, do której bukanierskie okręty miały wstęp wolny. Stali tam 

czterdzieści osiem godzin, z tym Ŝe kapitan Blood, Ybendlle i malutki, łysy bosman 

Snęli, znający kaŜdy port Karaibów jak własną kieszeń, spędzili większość tego czasu 

na lądzie. Walker z załogą przesiadł się na „Arabellę" zostawiwszy na karace straŜ do 

swego powrotu. Po czterdziestu ośmiu godzinach okręt Blooda wyszedł w morze 

zachodnim kursem na Puerto Rico i odtąd wszelki ślad po nim zaginął aŜ do chwili, 

kiedy wielki, czerwony kadłub „Arabelli" moŜna było dwa tygodnie później 

wypatrzyć opodal zielonych, falistych pagórków północnego wybrzeŜa Kuby. 

„Arabella" szła wzdłuŜ urodzajnych brzegów wyspy, wykorzystując dość 

umiarkowane, łagodne wiatry tej strefy i niebawem znalazła się u wejścia do zatoki, 

nad którą leŜała Hawana w przepychu swoich marmurowych pałaców, kościołów, 

klasztorów, placów i rynków, jak gdyby Ŝywcem przeniesionych ze starej Kastylii do 

Nowego Świata.

Patrząc z bliska, Blood przekonał się na własne oczy, Ŝe zarówno Walker, jak 

i Jeremiasz Pitt niewiele przesadzali w ocenie siły portowych fortyfikacji. Posępne 

bastiony i masywne kurtyny twierdzy El Morro zwieńczały skalne urwiska cypla przy 

samym wejściu do naturalnego kanału po lewej stronie, po prawej wznosiły się 

półkoliste basteje La Punta, a na wprost, jakby ryglując tor wodny od czoła, majaczył 

nie mniej groźny La Fuerza. Jakkolwiek wyglądała tu obrona za czasów Drake'a, dziś 

tylko szaleniec próbowałby przemknąć się pod nosem takich potęŜnych aniołów 

stróŜów.

„Arabella" stanęła w dryf na redzie, oznajmiła swe przybycie armatnim 

salutem, podniosła flagę Zjednoczonego Królestwa i czekała na odzew. Ten wkrótce 

nadszedł w postaci dziewięciowiosłowego barkasu z płóciennym daszkiem, spod 

którego wyłonił się portowy alkad don Hieronimo, dobry znajomy Walkera. Sapiąc, 

wdrapał się po sztormtrapie i wtoczył na pokład, Ŝeby wyjaśnić powód obecności 

angielskiego okrętu na tych wodach.

background image

Kapitan Blood w fioletowo-srebrnej gali przyjął alkada na śródokręciu, mając 

Pitta i Wolverstone'a u boku. Kilkunastu gołych do pasa marynarzy kręciło się po 

ś

wiecących czystością pokładach, a jeszcze paru wisiało hen pod niebem na pertach, 

biorąc bombrasle na gejtawy.

Powitawszy alkada z wyszukaną grzecznością, Blood wytłumaczył, Ŝe brak 

wody i drewna zmusił go do zawinięcia do Hawany. Liczy, Ŝe Hiszpan w swej 

łaskawości pozwoli mu zaopatrzyć się w jedno i drugie, a takŜe w świeŜą Ŝywność na 

dalszą drogę do Jamajki, dokąd, jak mimochodem nadmienił, wiezie cenny ładunek 

niewolników.

Odziany w czerń don Hieronimo o wolim podgardlu, ziemistej cerze i 

sflaczałym ciele, mierzący jakieś pięć i pół stopy wzrostu i chyba niewiele mniej w 

pasie, ani myślał iść na lep eleganckiej powierzchowności i dwornej mowy 

cudzoziemskiego heretyka. Odpowiadał ozięble i z arogancką miną, podejrzliwie 

myszkując spojrzeniem chytrych, czarnych oczu po wszystkich zakamarkach okrętu. 

Dopóki nie padła wzmianka o niewolnikach. Wówczas zaszła w nim cudowna 

przemiana: chłód i opryskliwość ustąpiły miejsca pewnej uprzejmości. Pozwolił sobie 

nawet pokazać w uśmiechu Ŝółtawe zęby.

Naturalnie, senor capitan moŜe zakupić w Hawanie wszystko.

Perta - Ima rozciągnięta pod reją, na której marynarze pracujący przy Ŝaglach 

opierają nogi.

Bombramsel bombramzagiel , Ŝagiel podnoszony do piątej, licząc od pokładu 

rei (bombramrei). I naturalnie, wolno mu wejść .do portu bez czekania, a tam na 

pewno wyjdą mu na spotkanie łodzie handlarzy portowych, którzy potrafią 

dostarczyć, czego tylko dusza zapragnie. A gdyby czegoś nie mieli, alkad z 

przyjemnością udzieli kapitanowi wszelkiej pomocy na lądzie.

Po takich zapewnieniach sternikowi przy linobloku polecono dać rumpel od 

wiatru, a dźwieczny głos Pitta rzucił marynarzom przy brasach komendę do zwrotu 

przez sztag. Ponownie chwyciwszy wiatr w Ŝagle „Arabella" z barkasem alkada na 

holu sunęła naprzód, mijając potęŜne forty, podczas gdy coraz uprzejmiejszy alkad 

starał się chytrze wyciągnąć z Blooda trochę więcej informacji o ładunku 

niewolników pod pokładem, Blood odpowiadał półgębkiem i tak wymijająco, Ŝe w 

końcu don Hieronimo musiał odkryć karty.

-  MoŜna by odnieść wraŜenie, Ŝe uczepiłem się tych pańskich niewolników - 

rzekł. - Ale nie bez powodu, bowiem przyszło mi na myśl, Ŝe gdyby to panu 

background image

odpowiadało, nie musiałby pan ponosić kosztów ich przewozu na Jamajkę. MoŜna by 

ich sprzedać tutaj w Hawanie.

-  W Hawanie? - Blood uniósł brwi. - CzyŜ nie jest to wbrew prawom Jego 

Katolickiej Królewskiej Mości?

-  Prawo ustanowiono, nie przewidując naszych obecnych kłopotów. Mieliśmy 

epidemię ospy w kopalniach i brakuje nam rąk do pracy. Siła wyŜsza zmusza nas do 

przymknięcia oczu na prawa. Jeśli więc pan kapitan Ŝyczy sobie tej transakcji, to nie 

widzę przeszkód.

-  Rozumiem - powiedział Blood bez entuzjazmu.

-  No i ceny u nas korzystne - kusił don Hieronimo. - Prawdę powiedziawszy, 

ceny są wyjątkowe.

-  Jak moi niewolnicy. TeŜ są zupełnie wyjątkowi.

-  Fakt - potwierdził Wolverstone kulawym hiszpańskim. - Słono kosztują, 

panie senor alkad. Ale ujrzawszy ich, nie sądzę, Ŝeby się ktoś targował o cenę.

-  MoŜe bym mógł ich zobaczyć - podchwycił Hiszpan.

-  Czemu nie? - zgodził się Blood bez oporu.

„Arabella" wyszła juŜ z wąskiej cieśniny na błękitne wody rozległej Zatoki 

Hawańskiej, szerokiej na pełne trzy mile. Marynarz sondujący z deski rozprzowej, 

podawał głębokość w sąŜniach, a Bloodowi przyszło do głowy, Ŝe przezornie byłoby 

nie zapuszczać się dalej.

Przeprosiwszy alkada, wziął Pitta na stronę i kazał mu rzucić kotwicę w tym 

miejscu, jak najdalej od lasu masztów i drzewc, przesłaniających miasto. Po chwili 

wrócił do Hiszpana.

-  Proszę za mną, don Hieronimo - rzekł, ruszając przodem, Ŝeby pokazać 

drogę do włazu.

Krótkim, wąskim trapem zeszli na międzypokład, w półmrok, gdzie snopy 

ś

wiatła z otwartych ambrazur krzyŜowały się z promieniami słońca wpadającymi 

przez odsłonięte kratownice górnego pokładu. Alkad powiódł spojrzeniem po dwóch 

potęŜnych bateriach dział z lewej i prawej burty oraz po dwóch rzędach 

rozwieszonych za działowymi łoŜami hamaków, w których nawet o tej porze 

wypoczywała część załogi. Schyliwszy się, aby w niskim międzypokładziu nie 

wyrŜnąć głową w pokładniki, podąŜył za swym przewodnikiem w stronę rufy, a 

olbrzymi Wolverstone deptał mu po piętach. Blood wkrótce przystanął i oglądając się 

na alkada, zagadnął niespodziewanie:

background image

-  Czy szanowny pan przypadkiem zna kardynała arcybiskupa don Ignacio de 

la Fuente, nowego prymasa Nowej Hiszpanii?

-  Jeszcze nie, kapitanie. Jeszcze nie zawitał do Hawany. Ale juŜ lada dzień 

spodziewamy się tego zaszczytu.

-  MoŜe spotka was ten zaszczyt wcześniej niŜ się wam wydaje.

-  Jednak nie wcześniej niŜ byśmy pragnęli. Coś panu wiadomo o podróŜy 

kardynała arcybiskupa?

Nie odpowiedziawszy mu, Blood podjął marsz naprzód. W końcu dotarli do 

drzwi mesy oficerskiej, strzeŜonej przez dwóch muszkieterów. Przytłumiona, śpiewna 

recytacja, która przez całą drogę intrygowała alkada swoim podobieństwem do 

gregoriańskiego chorału, płynęła stąd tak wyraźnie, Ŝe kiedy stanęli, mógł rozróŜnić 

nawet słowa monotonnej pieśni błagalnej:                               

Hostem repellas longinus,

pacemąue dones protinus,                       

ductore sic te praevio,            

 vitemus omne nooxium 

                    

Marszcząc brwi, rzucił Bloodowi kosę spojrzenia. - Por Dios! To śpiewają 

pańscy niewolnicy?

 Widocznie znajdują w tym pocieszenie. 

Don Hieronimo sam nie wiedział, skąd się bierze jogo podejrzliwość. Coś 

było tutaj nie tak, jak powinno być

-  Dziwnie poboŜni, nie uwaŜa pan?                         

-  PoboŜni na pewno. Ale nie dziwnie.

Na znak kapitana muszkieter odryglował drzwi, a kiedy otworzył je na ościeŜ, 

zaśpiew gwałtownie ucichł na słowie saeculorum. Hymn musiał się juŜ na zawsze 

obejść bez „amen". Blood zaprosił alkada uprzejmym gestem do środka. Śpiesząc się 

do rozwiązania tej zagadki, don Hieronimo szybko i śmiało przestąpił próg, i stanął za 

nim jak wryty, wytrzeszczając z przeraŜenia oczy.

W przestronnej, lecz skąpo umeblowanej mesie, przesiąkniętej zapachem zęzy 

i wyczeskowych nici, rozjaśnionej światłem z rufowego okna, ujrzał kilkunastu 

osobników w białych, wełnianych habitach i czarnych szkaplerzach zakonu świętego 

Dominika. Milczący i nieruchomi jak posągi o pospuszczanych, zakapturzonych 

background image

głowach, siedzieli w dwóch rzędach, kryjąc złoŜone dłonie wewnątrz szerokich 

rękawów - wszyscy oprócz jednego, który niczym sługa u stóp tronu, stał z gołą głową 

przy osobnym fotelu, zajmowanym przez iście królewską figurę. Był to męŜczyzna 

słusznej postawy, moŜe czterdziestoletni, przystojny, cały spowity w oślepiającą 

purpurę. Pod purpurową piuską niewątpliwie krył tonsurę wygoloną w ciemnych, 

prawie kasztanowatych, bujnych lokach, wąziutki brzeŜek koloratki wystawał mu 

spod kołnierzyka jedwabnej sutanny, złoty krzyŜ błyszczał na purpurowym gorsie, 

biskupi szafir skrzył się na serdecznym palcu dłoni w purpurowej rękawiczce. Spokój 

i surowość biły od tej purpurowej postaci, nadając jej majestatowi prawie nieziemski 

wymiar. Postać podniosła świetliste oczy na grubasa, który tak bezceremonialnie 

wtargnął w jej progi. Jednak te świetliste oczy spoglądały z niczym nie zmąconą, 

wyniosłą obojętnością. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe purpurat pozostawił wszelkie 

ludzkie namiętności pomniejszym śmiertelnikom, takim jak widoczny przy nim 

braciszek z gołą głową, rumiany na gębie i o wyglądzie opoja, zawdzięczający tonsurę 

matce naturze, a nie brzytwie cyrulika, jako Ŝe świecił opaloną łysiną w wianuszku 

siwych, tłustych kędziorów. Bardzo ludzki musiał to być braciszek, sądząc po 

piorunującym spojrzeniu, jakim mierzył intruza spode łba.

Blood przecisnął się o krok przed struchlałego alkada, trochę odepchnąwszy 

go od progu. Z kapeluszem w dłoni obrócił się, Ŝeby zaprosić Hiszpana dalej do 

ś

rodka. Ten jednak nie dał kapitanowi dojść do słowa i cięŜko dysząc, jakby miał 

zaraz dostać apopleksji, pierwszy zapytał, co to wszystko znaczy.

Kapitan skwitował jego oburzenie ironicznym uśmiechem.

-  To chyba jasne? Rozumiem pańską irytację. Ale ja przecieŜ uprzedzałem 

pana, Ŝe moi niewolnicy są wyjątkowi.

-  Niewolnicy? Ci tutaj? - Alkad omal się nie zadławił. - Na sprzedaŜ? Na 

Boga Ŝywego, kim jesteś, Ŝe się ośmielasz na taki bezboŜny, taki szatański Ŝart?

-  Jestem Blood. Kapitan Blood. — I dodał z niskim ukłonem:

-  Do usług.

-  Blood! - Czarne oczka zwęziły się w szparki na przekrwionym obliczu. - Ty 

jesteś kapitan Blood? Ty jesteś tym pirackim diabłem wcielonym z piekła rodem?

-  Tak mnie widzą Hiszpanie. Po prostu są do mnie uprzedzeni. Nie ma o 

czym mówić. NiechŜe pan wchodzi.

Ponownie zaprosił alkada gestem do środka, a w następnych słowach 

potwierdził najstraszniejsze podejrzenia Hiszpana.

background image

-  Mam zaszczyt przedstawić pana Jego Eminencji kardynałowi arcybiskupowi 

don Ignacio de la Fuente, prymasowi Nowej Hiszpanii. Zapowiedziałem, Ŝe to moŜe 

nastąpić wcześniej, niŜ się panu wydawało.

-  BoŜe miłosierny! - wychrypiał alkad.

Dostojnie niczym dworski mistrz ceremonii, Blood postąpił krok naprzód i 

pokłonił się nisko kardynałowi.

-  Eminencjo, racz przyjąć tego biednego grzesznika, a zarazem waŜną 

osobistość w tych stronach: oto alkad portu Hawany.

W tejŜe chwili don Hieronimo poleciał naprzód, gwałtownie pchnięty 

herkulesowym ramieniem Wolverstone'a i ponaglony jego okrzykiem: Na kolana, mój 

panie, proś jego eminencję o błogosławieństwo.

Spokojne, nieodgadnione spojrzenie głęboko osadzonych oczu prałata 

spoczęło na klęczącym, przeraŜonym urzędniku.

-  Eminencjo! - wysapał don Hieronimo niemal ze łzami. - Eminencjo!

Niewzruszony tak jak spojrzenie, niski, głęboki głos, zamruczał „Pax tibi, 

filius meus", a dłoń z kardynalskim pierścieniem powoli i majestatycznie wyciągnęła 

się do pocałowania. Jeszcze raz wyjąkawszy „eminencjo", alkad pochwycił i podniósł 

tę dłoń do ust, jak gdyby chciał ją zjeść.

-  Straszne! - jęknął. - Mój BoŜe, jakie to straszne! Co za świętokradztwo!

Bezmiernie smutny, bezmiernie wyrozumiały i świątobliwy uśmiech rozjaśnił 

piękne oblicze prałata.

-  Odkupujemy tą niedolą nasze grzechy, mój synu, wdzięczni, Ŝe moŜemy ją 

znosić, bo przecieŜ po to została nam zesłana. Jesteśmy na sprzedaŜ, jak się zdaje, ja i 

ci tutaj biedni bracia świętego Dominika, którzy mi towarzyszą i dzielą ze mną 

cierpienia z rąk naszych heretyckich pogromców. Musimy się modlić o łaskę hartu 

ducha, Ŝeby godnie znosić niewolę, mając w pamięci przykład owych wielkich 

apostołów, świętego Piotra i świętego Pawła, którzy równieŜ cierpieli uwięzienie, nie 

zaprzestawszy głosić zasad wiary.

Don Hieronimo niezdarnie dźwignął się z klęczek, przytłoczony brzemieniem 

tuszy i rozpaczy.

-  Jak teŜ mogło dojść do takiej zbrodni?

-  Nie trap się, mój synu, tym, Ŝe pozostanę więźniem w rękach tego biednego, 

ś

lepego heretyka.

-  Trzy słowa - trzy omyłki, eminencjo - oznajmił Blood. - Proszę zauwaŜyć, 

background image

jak łatwo o pomyłkę i niech to będzie przestrogą przed pochopnymi sądami, gdy 

zostaniecie powołani na sędziego, co wkrótce nastąpi. Nie jestem biedny. Nie jestem 

ś

lepy. Nie jestem heretykiem. Jestem wiernym synem Kościoła. A jeśli nie bez 

oporów uŜyłem przemocy wobec waszej eminencji, to nie tylko po to, Ŝeby zdobyć 

zakładnika do naprawienia potwornej krzywdy wyrządzonej w imieniu katolickiego 

króla i świętej wiary, ale teŜ i po to, Ŝebyście wy w waszej mądrości i miłosierdziu 

mogli sami osądzić czyn i sprawcę.

Gołogłowy, rumianolicy, mały braciszek wychylił się zza fotela i warknąwszy 

jak terier, wycedził przez zęby krótkie słowa tępienia:                                                     

-  Perro hereje maldito!

Natychmiast uniosła się kardynalska dłoń w rękawiczce, upominając go i 

powstrzymując władczym gestem.

-  Zamilcz, bracie Domingo! Ja mówiłem o ubóstwie i ślepocie twego ducha, 

nie ciała - łagodnie odpowiedział Bloodowi i ciągnął dalej, zwracając się do kapitana 

w drugiej osobie liczby pojedynczej, jak gdyby dla dobitniejszego podkreślenia 

przepaści pomiędzy nimi.

- Albowiem w tym sensie biednyś ty i ślepy. - Westchnął. - Przyznając się do 

Prawdziwego Kościoła - dodał surowiej - przyznajesz, Ŝe ten gwałt jest bardziej 

haniebny, niŜ sądziłem o nim.

-  Wstrzymaj się z wyrokiem, eminencjo, do wyjaśnienia moich wszystkich 

pobudek - rzekł Blood, zbliŜając się do otwartych drzwi.

-  Kapitanie Walker! - zawołał podniesionym głosem.

Krzywonogi, rudy człowieczek, cięty jak szerszeń, wpadł rozkołysanym 

krokiem na to wezwanie, złoŜył hardy ukłon purpurowej eminencji i wziąwszy się 

pod boki stanął przed alkadem.

-  Witaj, don Ladrón , jak to ja cię zowie. Nie sądziłeś, Ŝe tak szybko znów 

mnie zobaczysz, ty krwawy łotrze. Pewnikiem nie wiesz, Ŝe natura daje angielskiemu 

Ŝ

eglarzowi dziewięć Ŝywotów, jak kotu. Wracam po moje skóry, złodzieju. Po moje 

skóry i mój piękny okręt, zatopiony przez waszych zbójów.

JeŜeli w tej chwili cokolwiek mogło jeszcze powiększyć rozpacz i gniew 

alkada oraz zamęt w jego głowie, na pewno uczynił to powrót kapitana Walkera. Z 

poŜółkłą twarzą, trzęsąc się od stóp do głów, sapiąc i wykrzywiając wargi, 

rozpaczliwie szukał słów odpowiedzi. Blood nie dał mu jednak czasu do namysłu.

-  No więc, don Hieronimo, chyba juŜ zaczyna pan rozumieć

background image

-  rzekł. - Przybywamy upomnieć się o zwrot tego, co zostało skradzione i 

odszkodowanie za doznane krzywdy. Jego eminencja nie jest tutaj niczym innym, jak 

tylko zastawem w naszych rękach. Nie zamierzam prosić o zwrot skór, z których pan 

do spółki z kapitanem generalnym okradł tego biednego Ŝeglarza. Zapłacicie w złocie 

cenę, jaką by osiągnęły w Anglii, to znaczy dwadzieścia tysięcy pesos. I oddacie okręt 

o ładowności co najmniej równej temu, który guarda-costa zatopiła na rozkaz kapitana

generalnego, okręt co najmniej dwudziestodziałowy, w pełni wyposaŜony, uzbrojony i 

wy-prowiantowany do drogi. Kiedy to nastąpi, znajdziemy chwilkę, Ŝeby pomówić o 

wysadzeniu jego eminencji na ląd.

Kropla krwi z przygryzionej wargi spłynęła alkadowi na podbródek. Bezsilny 

gniew doprowadzał go do szaleństwa, ale nie przesłonił mu nagiej prawdy, Ŝe działa 

potęŜnych fortów hawańskich i admiralskiej eskadry, w których zasięgu ten samotny 

okręt zuchwale stał na kotwicy, nic tu nie wskórają, dopóki jego świątobliwość 

prymas Nowej Hiszpanii siedzi w ładowni pirata. Tak samo próba zdobycia okrętu 

szturmem groziła podobnym śmiertelnym niebezpieczeństwem kardynałowi, 

będącemu w mocy takich zawziętych i krwioŜerczych ludzi. Za wszelką cenę trzeba 

uwolnić jego eminencję i to jak najszybciej. ZwaŜywszy wszystkie okoliczności, kto 

wie, czy nie naleŜało dziękować Bogu, Ŝe pirackie Ŝądania i tak są dość skromne. 

Próbując zachować twarz, wypręŜył się, wypiął brzuch i przemówił do Blooda tonem 

pana strofującego słuŜbę.

-  Nie pertraktuję z tobą. Zawiadomię jego ekscelencję kapitana generalnego. - 

Z najwyŜszą pokorą zwrócił się do kardynała. - Pozwólcie mi odejść, eminencjo, 

przyjąwszy zapewnienie, Ŝe nie pozostawimy was w tej haniebnej niewoli ani chwili 

dłuŜej, niŜ to konieczne. Eminencja pozwoli, Ŝe się poŜegnam.

ZłoŜył bardzo niski ukłon i niechybnie by wyszedł, gdyby pilnie 

przysłuchujący się wszystkiemu kardynał mu pozwolił i nie zatrzymał go w pół kroku.

-  Chwileczkę, mój panie. Jedną chwileczkę. Ja czegoś tu nie pojmuję. - W 

zamyśleniu zmarszczył brwi. - Ten człowiek opowiada o odszkodowaniu, o zwrocie 

zagrabionego mienia. Czy ma prawo uŜywać tych terminów?

Odpowiedzi udzielił Blood.

-  Proszę, Ŝeby wasza eminencja był naszym sędzią. Właśnie o tym sądzie juŜ 

wspominałem. śeby wysłuchać waszego wyroku, ośmieliłem się podnieść rękę na 

waszą świątobliwość, za co mam nadzieję uzyskać od was rozgrzeszenie.

I w parunastu zwięzłych, ostrych zdaniach opowiedział, jak ograbiono 

background image

kapitana Walkera w majestacie prawa. Kiedy opowieść dobiegła końca, kardynał, 

obrzuciwszy Blooda wzgardliwym spojrzeniem, przemówił do kipiącego ze złości 

Hiszpana cichym, lecz pełnym oburzenia głosem.

-  Nieprawdopodobna bajeczka. Oczywiście, zmyślona. Mnie nie zwiodła. 

ś

aden honorowy Kastylijczyk w słuŜbie Jego Katolickiej Królewskiej Mości nie 

moŜe być winny tak haniebnego czynu. Słyszysz, szanowny alkadzie, jak ten nisko 

upadły pirat naraŜa swą nieśmiertelną duszę, dając fałszywe świadectwo prawdzie?

Spocony alkad milczał zbyt długo, jak na cierpliwość jego eminencji. Nie 

wierząc własnym oczom, kardynał aŜ pochylił się do przodu.

-  CzyŜby pan miał jakieś wątpliwości?

-  Ja, znaczy się... Dios mio! - stękał don Hieronimo jak niepyszny.

- W tym jest gruba przesada. To znaczy...

-  Przesada! - Cichy głos nagle się podniósł i nabrał ostrości.

- Więc to wszystko nie jest stekiem kłamstw?

Alkad tylko się skulił i zgarbił w ramionach, i uciekł spłoszonymi oczyma 

przed surowym spojrzeniem prałata, zapomniawszy języka w gębie. Kardynał 

arcybiskup z kamienną twarzą opadł na oparcie fotela.

-  MoŜe pan odejść - zakomunikował złowróŜbnie cichym głosem. — Poprosi 

pan kapitana generalnego Hawany, Ŝeby stawił się tu przede mną osobiście. Muszę się 

bliŜej zapoznać z tą historią.

-  On... on moŜe zaŜądać glejtu - bąknął nieszczęsny alkad.

-  Daję mu - rzekł kapitan Blood.

-  Słyszał pan? Oczekuję go niezwłocznie. - I majestatycznym gestem dłoni w 

purpurowej rękawiczce, błyskającej szafirem pierścienia na palcu, odprawił don 

Hieronima.

Oniemiały ze strachu alkad zgiął się w ukłonie do samej podłogi i wycofał się 

tyłem, jak gdyby sprzed królewskiego oblicza.

O ile przyniesione przez don Hieronima nowiny o wstrząsającym, 

ś

więtokradczym zamachu kapitana Blooda na kardynała arcybiskupa Nowej Hiszpanii 

wprawiły jego ekscelencję kapitana generalnego w osłupienie, kosternację i straszliwą 

wściekłość, to dołączone na końcu wezwanie i j go przyczyna stały się dla don Ruiza 

pobudką do wprost nadludzkie aktywności. Wprawdzie stawił się na wezwanie z 

czterogodzinnym opóźnieniem, ale stawił się wówczas osobiście i z takim odzewem, 

którego przygotowanie normalnemu Hiszpanowi w normalnych warunkach zabrałoby 

background image

cztery dni.

Mając niespokojne sumienie po tym, co usłyszał od swego alkada, don Ruiz 

Perera de Va doro y Penascon i hrabia Marcos na dodatek, uwaŜał za wskazane nie 

Ŝ

ałować dla kardynała arcybiskupa Ŝadnych starań, aŜeby jak najbardziej udobruchać 

jego eminencję. W oczywisty sposób przyszło mu na myśl, Ŝe niczym tak nie 

udobrucha i na pewno niczym nie wprawi kardynała w lepszy humor, jak wystąpiwszy 

w roli bezpośrednio wybawcy jego eminencji z łap przeklętego pirata. Dzięki 

bezprzykładnym w całej swej karierze zabiegom tak sobie zatem to wszystko 

wykombinował, Ŝeby stając przed obliczem kardynała arcybiskup na pokładzie 

„Arabelli", mógł od ręki spełnić postawione przez kapitana Blooda warunki -jak 

zrozumiał - wypuszczenia więźnia na włność. Wspaniały ów wyczyn jak nic przepełni 

prałata podziwem i wdzięcznością, nie pozostawiając miejsca na jakieś głupstwa.

Tak oto stał się prawdziwy cud, kiedy bowiem cztery godziny po zejściu 

alkada z pokładu „Arabelli" dobił do niej barkas kapitana -generalnego, 

szerokopokładowa, rejowa, dwumasztowa brygantyna została przyholowani na 

stanowisko w odległości kabla od rufy pirackiego okrętu, po tronie bakburty. Jakby 

tego było mało, za don Ruizem i podąŜającym za nim alkadem, wspinali się po trapie 

dwaj alguaziles, kaŜdy z cięŜkawą, drewnianą skrzynką na ramieniu.

Kapitan Blood przedsięwziął środki ostroŜności na wypadek zdrady. Przez 

otwarte-ambrazury bakburty groźnie wyzierały paszcze dwudziestu dział. WzdłuŜ 

nadburcia stali w szeregu marynarze, niektórzy nadzy do p są, inni w kompletnym 

ubraniu, jeszcze inni w najprawdziwszych półpancerzach, lecz jak zauwaŜył jego 

ekscelencja, wstępując na śródokręcie, wszyscy trzymali muszkiety i zapalone lonty.

Wysoki, o pociągłe twarzy z wydatnym nosem don Ruiz wdział odpowiedni 

na tak uroczystą okazję, wykwintny czarny strój przybrany złotymi koronkami. Na 

piersi zawiesił sobie krzyŜ świętego Jakuba, u boku szpadę ze złoconą rękojeścią. W 

jednej dłoni trzymał długą laskę, w drugiej chusteczkę obrzeŜoną złotą lamówką. 

Odpowiadając na powitalny ukłon Blooda, pogardliwie wykrzywił wąskie wargi pod 

czarnym wąsikiem. Ziemista bladość twarzy świadczyła o jego paskudnym nastroju, 

ukrywanym pod maską buty. Kapitan generalny nie bawił się teŜ w Ŝadne ceregiele.

-  Spełniłem twoje bezczelne warunki, panie piracie. Tam jest Ŝądany okręt, a 

tu w tych skrzynkach jest złoto, dwadzieścia tysięcy pesos. Teraz kolej na ciebie, 

Ŝ

ebyś dotrzymał swojej strony umowy i połoŜył kres temu nikczemnemu 

ś

więtokradztwu.

background image

Blood bez słowa odwrócił się i skinął na małego szypra z pomocnej Anglii, 

który stał za nim, mierząc don Ruiza wściekłym wzrokiem.

-  Słyszał pan kapitanie Walker. - Blood wskazał skrzynki postawione przez 

alguaziles na pokrywie luku. - Jego ekscelencja mówi, Ŝe tam jest pańskie złoto. 

Proszę policzyć, zabrać skrzynki, przenieść się ze swymi ludźmi na pokład owej 

brygantyny, postawić Ŝagle i odpłynąć, dopóki ja tu jestem i zapewniam wam 

bezpieczne wyjście w morze.

Osłupiały i wzruszony mały handlarz Ŝywym towarem oniemiał wobec tak 

wielkiej hojności. Po chwili wyrzucił z siebie potok dziękczynnych słów, aŜ 

bełkotliwy ze wzruszenia i niespodziewanej radości.

-  Szkoda twojego i mojego czasu, przyjacielu - przerwał mu Blood czym 

prędzej. - Chyba nie myślisz, Ŝe ja nie wiem o tym wszystkim -jaki to jestem 

wspaniały i szlachetny, i Ŝe to był twój najszczęśliwszy dzień, kiedy posłałem ci po 

trawersie kulę przed sam dziób. ZmykajŜe, a szepnij w Anglii słówko za kapitanem 

Bloodem, gdy juŜ tam dopłyniesz.

-  Ale tyle złota - Walker wciąŜ nie mógł przyjść do siebie. - MoŜe pan 

weźmie choć połowę?

-  Daj spokój! CóŜ znaczy odrobina złota? Zapewniam cię, Ŝe wiem takŜe, jak 

sobie wynagrodzić mój trud. Zabieraj swoich ludzi i płyńcie z Bogiem, mój 

przyjacielu.

Uwolniwszy wreszcie palce z miaŜdŜącego uścisku dłoni, w który handlarz 

niewolnikami włoŜył wszystkie swoje uczucia, nie mogąc wyrazić ich w 

odpowiednich słowach, Blood poświęcił uwagę don Ruizowi, z pogardliwym 

spojrzeniem i grymasem na ustach stojącemu opodal w towarzystwie alkada.

-  Proszę za mną, to zaprowadzę panów do jego eminencji. Powiódł ich pod 

pokład, a Pitt z Wolverstonem zamknęli pochód.

Ujrzawszy majestatyczną postać, jaśniejącą przepychem purpury na skromnym 

tle mnisich habitów w mesie oficerskiej, don Ruiz z nieartukułowanym okrzykiem 

podbiegł naprzód i gruchnął przed nią na kolana.

-  Benedictus sis - szepnął prymas, podsuwając mu pierścień do pocałowania.

-  Panie! Eminencjo! śe teŜ te wcielone diabły poddają waszą świątobliwość 

takim poniŜeniom!

-  To niewaŜne, mój synu - odezwał się łagodny, melodyjny głos. - Ja i ci moi 

bracia w Chrystusie z wdzięcznością przyjmujemy poniŜenia, składając je w ofierze 

background image

na ołtarzu Pana Miłosiernego. WaŜny jest i budzi moją głęboką troskę powód uŜyty 

jako pretekst ku temu wszystkiemu, powód, który poznałem dopiero dzisiaj rano. 

Powiedziano mi, panie hrabio, Ŝe w imieniu króla odmówiliście dostawy towaru 

uprzednio sprzedanego angielskiemu Ŝeglarzowi, Ŝe zapłata wzięta za tenŜe towar, 

czyli pieniądze Anglika zostały skonfiskowane, Ŝe on sam został przegnany z pustymi 

rękoma i postraszony oskarŜeniem przed Świętym Oficjum, i Ŝe nawet wtedy, gdy tak 

ograbiony odpłynął, jedna z pańskich guarda-costas ruszyła za nim w pościg i zatopiła 

mu okręt. Wysłuchałem tej historii, mój synu, i mimo Ŝe twój alkad jej nie zaprzeczył, 

ja po prostu nie mogę uwierzyć, Ŝeby hiszpański szlachcic i przedstawiciel Jego 

Katolickiej Królewskiej Mości w tej części świata był winny takiego postępku.

Don Ruiz wstał z klęczek. Na pociągłej twarzy blady był, jak nigdy. 

Zdecydował się jednak zachować beztroski ton i władczą postawę. Z odrobiną buty 

miał nadzieję przejść nad sprawą do porządku dziennego.

-  To wszystko juŜ przeszłość, eminencjo. Była pomyłka, nie ma pomyłki, bo 

juŜ zapłaciliśmy za nią i to z nawiązką, jak zaświadczy ten tutaj obecny kapitan 

bukanierów. Przypłynąłem, Ŝeby mieć zaszczyt odwiezienia waszej eminencji na ląd, 

gdzie oczekuje was radosne powitanie i wspaniale przyjęcie, do jakiego stęskniona 

Hawana szykuje się od kilku dni.

Czarujący uśmiech don Ruiza przeszedł jednak bez echa. Na uduchowionym 

obliczu prymasa malowała się pełna smutku powaga, czoło pozostało 

nierozchmurzone.

-  Ach! Więc przyznajesz się pan do pomyłki. Ale jej nie wyjaśniasz.

Jeszcze chwila, a choleryk z natury i od dawna nawykły do rozkazywania 

kapitan generalny by zapomniał, Ŝe stoi przed kimś, kto w rzeczy samej, jest 

papieŜem Nowego Świata, człowiekiem, którego uprawnienia na tym terenie 

ustępowały jedynie królewskim, i któremu w pewnych sprawach nawet sam król 

musiał się podporządkować. ChociaŜ w porę to sobie don Ruiz przypomniał, jego 

odpowiedź nie była całkiem pozbawiona arogancji.

-  Wyjaśnienie raczej by się okazało nudne dla waszej eminencji i cokolwiek 

niezrozumiałe, poniewaŜ kwestia dotyczy szczegółowych uprawnień mojego urzędu. 

Wielka i powszechnie znana wiedza waszej eminencji chyba nie obejmuje materii 

będącej przedmiotem prawoznawstwa.

Melancholijny uśmiech rozjaśnił piękne rysy.

-  Obawiam się, Ŝe pan jest słabo zorientowany, don Ruiz. Musiał pan nic nie 

background image

słyszeć o tym, Ŝe piastowałem wysoki urząd Wielkiego Inkwizytora Kastylii, inaczej 

wiedziałby pan - bo jedno wynika z drugiego - Ŝe jestem doktorem prawa zarówno 

kanonicznego, jak i świeckiego. Proszę się więc nie lękać, Ŝe ja nie nadąŜę za 

pańskim prawniczym przedstawieniem tego przypadku, a juŜ o nudzie nie warto 

nawet wspominać. Mam wiele nudnych obowiązków, mój synu, ale nie da się ich 

uniknąć z tego powodu.

Kapitan generalny zdał sobie sprawę z konieczności poddania się tej zimnej, 

nieubłaganej presji. Stłumił złość, opanował nerwy i wynalazł kozła ofiarnego, który 

nijak by się nie ośmielił mu zaprzeczyć.

-  Krótko mówiąc, eminencjo, do tych transakcji doszło bez mojej wiedzy, za 

zgodą alkada. - Głośne sapnięcie don Hieronima nie powstrzymało jego ekscelencji, 

który spokojnie ciągnął dalej. - Kiedy się o tym dowiedziałem, nie miałem wyboru, 

jak tylko uniewaŜnić i zakup, i sprzedaŜ, poniewaŜ moim obowiązkiem jest stać na 

straŜy prawa, a prawo zabrania wszystkim cudzoziemcom handlu w dominiach Jego 

Katolickiej Królewskiej Mości.

-  Co do tego nie ma Ŝadnych wątpliwości. Lecz o ile mi wiadomo, Anglik z 

góry zapłacił za towar.

-  Przehandlował niewolników, eminencjo.

-  NiewaŜne, co przehandlował. Czy zwrócono mu jego niewolników po 

uniewaŜnieniu transakcji?

-  Prawo, które złamał, przehandlowując niewolników, nakazywało równieŜ 

ich konfiskatę.

-  Zazwyczaj tak to się kończy. Ale ta sprawa, o ile mi wiadomo, nie jest 

zwyczajna. Doszły mnie słuchy, Ŝe pański alkad namówił Anglika do tej sprzedaŜy 

niewolników.

-  Mnie teŜ namawiał dziś rano do sprzedaŜy moich - wtrącił Blood i szerokim 

gestem wskazał kardynała arcybiskupa z towarzyszącymi mu zakonnikami. - Nie uczy 

się na własnych błędach ten pański alkad. MoŜe pan nie chce, Ŝeby on się uczył.

Ignorując Blooda, don Ruiz ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami.

-  Wasza eminencja chyba  nie oczekuje ode mnie legalizacji nieprawości 

mojego podwładnego? - Pozwoliwszy sobie na uśmieszek, dorzucił sofistyczny 

argument, którym pognębił kapitana Walkera.

-  Jeśli ktoś popełni zabójstwo, nie uniewinnia zabójcy niczyja namowa do 

zbrodni.

background image

-  Bardzo sprytne. Muszę to sobie przemyśleć. Jeszcze do tego wrócimy.

Przygryzając wargę, don Ruiz pokłonił się nisko.

-  Do usług waszej eminencji. A na razie, mój barkas zabierze waszą 

eminencję na ląd.

Kardynał powstał, wysoki i imponujący w purpurowej sutannie, którą 

obciągnął na sobie. Zakapturzeni dominikanie, dotychczas nieruchomi jak posągi, 

poruszyli się na ten widok, wracając do Ŝycia. Jego eminencja przemówił do nich.

-  Pamiętajcie, moje dzieci, ofiarować dziękczynną modlitwę za szczęśliwe 

uwolnienie. Chodźmy.

Ledwo postąpił krok naprzód, został jednak zatrzymany przez kapitana 

Blooda.

-  Jeszcze trochę cierpliwości, eminencjo. To jeszcze nie koniec. Kardynał 

uniósł głowę, marszcząc zachmurzone czoło.

-  Jak to? Co jeszcze zostało?

Odpowiedź Blooda była przeznaczona raczej dla patrzącego spode łba 

kapitana generalnego, a nie prałata.

-  Jak dotąd, załatwiliśmy li tylko sprawę restytucji. A gdzie kompensata?

-  Kompensata! - zawołał prymas, po raz pierwszy tracąc swój wspaniały 

spokój. - Co to znaczy? - zapytał surowo. - Czy pan łamie dane słowo?

-  Przynajmniej tego jednego nigdy mi nie zarzucono. Nie łamię słowa. Wręcz 

przeciwnie, dotrzymuję je co do joty. Obiecałem alkadowi tylko tyle, Ŝe po dokonaniu 

restytucji, omówimy kwestię lądowania waszej eminencji. I niczego więcej.

Don Ruiz pokazał białe zęby w nienawistnym, złym uśmiechu.

-  Pięknie. No dobra. Co dalej zbóju?

-  Okazałbym brak szacunku dla jego eminencji prymasa Nowej Hiszpanii, 

ustalając okup za niego na mniej niŜ sto tysięcy dukatów.

Don Ruiz ze świstem złapał oddech. Posiniał. Szczęka mu opadła.

-  Sto tysięcy dukatów!

-  Tyle na dzisiaj. Jutro mogę być mniej skromny.

Kapitan generalny z wściekłością obrócił się do kardynała, wymachując 

rękoma jak szalony.

-  Wasza eminencja słyszy, czego teraz Ŝąda ten łotr?

Lecz odzyskawszy juŜ swój nieziemski spokój, kardynał nie dał się drugi raz 

wytrącić z równowagi.

background image

-  Cicho, mój synu. Cicho! Wystrzegajmy się śmiertelnego grzechu, jakim jest 

gniew, który i tak nie przyśpieszy mojego wyjścia na wolność, do apostolskiej pracy 

oczekującej mnie w Hawanie.

ś

eby skłonić don Ruiza do ustępstwa trzeba by czegoś duŜo więcej, niŜ takie 

wezwanie, gdyby szalejąca w nim furia i Ŝądza krwawej zemsty nie podszepnęły mu 

rozwiązania. Lekko trzęsąc się od tłumionego gniewu, ale dostatecznie panując nad 

sobą, kiwnął głową, jak gdyby usłyszał rozkaz i w stosunkowo grzecznych słowach 

przyrzekł natychmiast dostarczyć pieniądze, aby jego eminencja czym prędzej 

wyszedł na wolność.              

Za to juŜ w barkasie, wracając z alkadem na ląd, kapitan generalny wcale nie 

krył się, Ŝe nie tyle mu idzie o wolność dla kardynała, co o zniszczenie zuchwałego 

pirata, który pobił go jego własną bronią.

-  Dureń dostanie złoto na swoją zgubę.                                 

Alkad ponuro pokręcił głową.                 

-  Straszna cena. Mój BoŜe! Sto tysięcy!  

-  Trudno. - Don Ruiz niemal dawał do zrozumienia swoim zachowaniem, Ŝe 

uwaŜa tę sumę za tani koszt zabicia człowieka, który go tak bardzo poniŜył, Ŝe on 

sam, kapitan generalny Hawany, pan Ŝycia i śmierci w tych stronach, został 

zepchnięty do pozycji uczniaka skazanego na rózgi. -1 wcale nie jest aŜ tak 

wygórowana. Admirał wielkiego oceanu wyznaczył pięćdziesiąt tysięcy dukatów 

nagrody za głowę kapitana Blooda. Ja tylko podwoiłem tę sumę - ze szkatuły 

królewskiej.

-  Jednak pieniądze markiza Riconete'a nie przepadną. Natomiast nasze pójdą 

na dno razem z tym łotrem.

-  MoŜe uda się je odzyskać. ZaleŜy, gdzie go poślemy na dno. Tam, gdzie 

teraz kotwiczy, nie ma więcej niŜ cztery sąŜnie i w ogóle po tej stronie jest płytko, aŜ 

do samej mielizny. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o sprowadzenie kardynała 

arcybiskupa na ląd, Ŝeby skończyła się ta cholerna nietykalność pirackiego okrętu.

-  Czy aby na pewno się skończy? Ten chytry diabeł zaŜąda gwarancji i 

przysiąg.

DrapieŜny uśmiech wykrzywił sine wargi don Ruiza.

-  Dostanie je. Wszystkie gwarancje, wszystkie przysięgi, jakich tylko 

zapragnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie traktuje powaŜnie przysięgi złoŜonej pod 

przymusem.

background image

Nie podniosło to alkada na duchu.                                

-  Jego eminencja będzie innego zdania.                       

-  Jego eminencja?                                                          

-  Chyba pan nie wątpi, Ŝe ten przeklęty pirat zaŜąda od jego eminencji 

przyrzeczenia - glejtu na swobodne wyjście z portu. Widzieliśmy, co to za człowiek, 

ten kardynał - ograniczony, fanatyczny świętoszek, kurczowo trzymający się danego 

słowa. Niedobrze brać księŜy na sędziów. Nie nadają się do tej roli. Nie mają w sobie 

za grosz człowieczeństwa, za grosz zrozumienia. Co ten prałat ślubuje, tego dotrzyma,

obojętnie gdzie i jak mu się wypsnęła taka przysięga. Kapitanowi generalnemu z 

trwogi pociemniało na chwilę w oczach. Wystarczyło jednak, Ŝe trochę pomyślał, a w 

swoim pokrętnym umyśle znalazł wyjście. Roześmiał się ponownie.

-  Dziękuję ci, don Hieronimo, za ostrzeŜenie. Ja jeszcze niczego nie 

ś

lubowałem, ani nie ślubują ci, którym zamierzam zaufać i którzy bezpośrednio 

otrzymają moje rozkazy.

Powróciwszy do pałacu, nie zajął się od razu sprawą okupu za kardynała, tylko 

wezwał jednego ze swych oficerów.

-  Kardynał arcybiskup Nowej Hiszpanii wyląduje dziś wieczorem w Hawanie 

- oznajmił. - AŜeby oddać mu honory,  a takŜe powiadomić miasto o tym szczęśliwym 

wydarzeniu, nakazuję oddać z mola salut armatni. Proszę wziąć kanoniera i stanąć 

przy nim. W chwili, gdy jego eminencja postawi stopę na brzegu, kaŜe pan 

kanonierowi dać ognia.

Odprawiwszy jednego oficera, wezwał drugiego.

-  Proszę siadać na koń i co tchu pędzić do La Fuerza, potem El Morro i La 

Punta. W moim imieniu rozkaŜe pan komendantowi kaŜdego z fortów wycelować 

działa na ten wielki, czerwony okręt pod angielską flagą, stojący tam na kotwicy. 

Następnie niech czekają na sygnał, którym będzie wystrzał z działa na molo, kiedy 

kardynał arcybiskup Nowej Hiszpanii zejdzie na ląd. Natychmiast po usłyszeniu 

wystrzału, mają otworzyć ogień i zatopić ów piracki okręt. Niech to będzie zupełnie 

jasne.

Zapewniwszy, Ŝe wszystko jest zupełnie jasne, oficer odjechał z rozkazami, a 

don Ruiz poświęcił swoją uwagę uszczupleniu królewskiej szkatuły o złoto niezbędne 

do wykupienia kardynała z niewoli. Uwinął się tak prędko, Ŝe przed godziną czwartą 

po południu zawitał u burty „Arabelli" i z jego barkasu wywindowano cztery cięŜkie 

skrzynki na pokład pirata. Widok kardynała arcybiskupa na górnym pokładzie 

background image

rufowego kasztelu pokrzepił don Ruiza i wiernie towarzyszącego mu alkada na duchu.

W sutannie i purpurowym kapeluszu, mając przed sobą gołogłową postać braciszka 

Domingo, a za sobą rząd pozostałych dominikanów skromnie zakapturzonych, jego 

eminencja niewątpliwie czekał juŜ w gotowości do podróŜy na ląd. Ta gotowość oraz 

pewna swoboda, jaką juŜ cieszył się kardynał, a o której świadczyła sama jego 

obecność na rufie, ostatecznie upewniły don Ruiza, Ŝe z chwilą zapłacenie okupu 

nastąpi kres świętokradczej niewoli i Ŝadne dalsze przeszkody nie opóźnią poŜegnania 

jego eminencji z tym zapowietrzonym okrętem. Usunięcie jego świątobliwości z 

„Arabelli" pozbawi ją ochronnego parasola, a wtedy działa hawańskich fortów raz - 

dwa pogruchoczą jej wręgi. Myślami będąc juŜ przy swoim tryumfie, don Ruiz nie 

potrafił się powstrzymać od przybrania tonu właściwego przedstawicielowi króla, 

przemawiającego do pirata w osobie Blooda, który czekał u szczytu trapu.

-  Maldito ladrón - przeklęty łotrze - masz tu swoje złoto, cenę 

ś

więtokradztwa, za które będziesz się smaŜył w piekle przez całą wieczność. Policz 

pieniądze i wynoś się.

Blood puścił obelŜywe słowa mimo uszu, jakby dotyczyły kogoś innego. 

Pochyliwszy się nad masywnymi skrzynkami, otworzył wszystkie po kolei, 

obrzucając ich połyskliwą zawartość pobieŜnym, lecz taksującym spojrzeniem. 

Następnie przywołał swego nawigatora.

-  Jeremiaszu, tu jest złoto. KaŜ je wrzucić pod pokład. Przyjmujemy - dodał 

niemal z lekcewaŜeniem - Ŝe rachunek się zgadza.

-  Zwracając się ku rufie i purpurowej postaci przy relingu podniósł głos.

-  KsięŜe kardynale, okup został przyjęty i barkas kapitana generalnego czeka, 

Ŝ

eby was zabrać na ląd. Ekscelencja musi jedynie dać słowo, Ŝe będzie nam wolno 

odpłynąć bez wstrętów, przeszkód czy pościgu.

Kapitan generalny wykrzywił wargi w nikłym uśmieszku pod wąsem. 

Chytrość człowieka przejawia się w słowach obliczonych na uśpienie czujności 

przeciwnika i takie teŜ słowa dobrał don Ruiz, wyraŜając swoją nienawiść.

-  Teraz moŜesz odpłynąć bez wstrętów czy przeszkód, hultaju. Ale jeśli 

kiedykolwiek spotkamy się na morzu, a kiedyś się spotkamy...

- Zawiesił głos.

-  ...to zapewne będę miał przyjemność powiesić cię na rei, boś 

krzywoprzysięzca i okryty hańbą złodziej, a nie hiszpański szlachcic

- dokończył za niego Blood.

background image

ZbliŜający się kardynał przystanął u szczytu zejściówki na śródokręcie, Ŝeby 

udzielić mu reprymendy za owe słowa.

-  Kapitanie Blood, pańska groźba jest równie uwłaczająca, jak niezgodne z 

prawdą, mam nadzieję, są pańskie pomówienia.

Don Ruiz mało się nie udusił z osłupienia, chyba bardziej rozjuszony 

kardynalską reprymendą niŜ groźbą i obelgami Blooda, które ją spowodowały.

-  Wy macie nadzieję! - wykrzyknął. - Wasza eminencja ma nadzieję!

-  Chwileczkę! - Wiodąc za sobą sznureczek zakonników, kardynał pomaleńku 

zszedł na główny pokład i stanął przed nimi - istne wcielenie nieograniczonej potęgi i 

majestatu Kościoła. - Powiedziałem, Ŝe mam nadzieję, Ŝe oskarŜenia są 

nieprawdziwe, co zakłada wątpliwość, która pana obraziła. Za tę wątpliwość, don 

Ruiz, mam nadzieję niebawem prosić pana o wybaczenie. Pierwej muszę jednak 

poprosić pana o wyjaśnienie czegoś, co gnębi mnie od pańskiej ostatniej wizyty.

-  Na brzegu będę słuŜył waszej eminencji szczegółową odpowiedzią na kaŜde 

pytanie.

I z tymi słowy don Ruiz zbliŜył się do burtowego trapu, zapraszając kardynała 

do barkasu. Stanąwszy po drugiej stronie u s/czy tu trapu, Blood z kapeluszem w 

dłoni czekał, jak grzeczność nakazuje gospodarzowi Ŝegnającemu gości. Prymas 

jednakŜe nie ruszył się z miejsca.

-  Jest jedno pytanie, don Ruiz, wymagające odpowiedzi, zanim przystanę na 

wylądowanie w rządzonej przez pana prowincji.

Minę miał tak surową i władczą, Ŝe kapitan generalny, przed którego 

spojrzeniem drŜeli ludzie, zapomniał ze strachu języka w gębie. Kardynał przeniósł z 

niego wzrok na towarzyszącego mu don Hieronimo i właśnie alkadowi zadał to 

kluczowe pytanie.

-  Seńor alkad, dobrze zwaŜ to, co mi odpowiesz, albowiem twój urząd, a 

moŜe i więcej, zaleŜy w tej chwili od twojej prawdomówności. Co się stało z 

towarem, stanowiącym własność owego angielskiego Ŝeglarza, którą kapitan 

generalny kazał panu skonfiskować?

Rozbiegane oczy don Hieronimo patrzyły wszędzie, tylko nie na inkwizytora. 

Zastraszony, ani myślał odpowiadać inaczej, jak z miejsca i szczerze.

-  Towar Anglika został sprzedany, eminencjo.   

-  A uzyskane złoto? Co z nim się stało?

background image

-  Złoto przekazałem jego ekscelencji kapitanowi generalnemu. Około 

dwunastu tysięcy dukatów.

Don Ruiz z wysoko uniesionym czołem i pogardliwym, wyzywającym 

grymasem na ustach, w grobowej ciszy wytrzymał świdrujące spojrzenie surowych, 

smutnych oczu kardynała. Lecz następne pytanie zmyło bez śladu tę butę z jego 

oblicza.

-  Czy kapitan generalny Hawany jest równieŜ podskarbim królewskim?

-  Oczywiście, Ŝe nie, eminencjo - chcąc nie chcąc powiedział don Ruiz.

-  A czy to złoto za towar skonfiskowany w imieniu waszego pana i władcy 

zostało z kolei przekazane do szkatuły królewskiej?

-  Jeszcze nie, eminencjo. Ale...

-  Jeszcze nie! - Kardynał przerwał mu w pół słowa, tym swoim cichym 

głosem, w którym dał się słyszeć pomruk gromu. - Jeszcze nie? PrzecieŜ to juŜ cały 

miesiąc od tamtych wydarzeń. Otrzymałem odpowiedź, mój panie. Niestety, nie 

wyrządziłem wam krzywdy posądzeniem o to, Ŝe urzędnik Korony interpretujący 

prawo z taką pokrętną sofistyką, jaką zaprezentowaliście mi dzisiejszego ranka, chyba 

nie moŜe być uczciwym człowiekiem.

-  Eminencjo!

To juŜ był ryk gniewu. Nie panując nad sobą, don Ruiz z posiniałą twarzą 

postąpił krok naprzód. W kaŜdej sytuacji wybuchnąłby gniewem na takie słowa. Ale 

publicznej bury i zniewag z ust tego klechy, wydania na szyderstwa i pośmiewisko 

zgrai piratów, czegoś takiego nie zniósłby Ŝaden kastylijski szlachcic. Spieniony ze 

złości szukał godnej odpowiedzi na tę zniewagę, gdy prymas, jakby czytając w jego 

myślach, tak zgromił go, Ŝe wszelki gniew wyparował z nieszczęśnika, ustąpiwszy 

miejsca trwodze.

-  Zamilcz! Ośmielasz się podnosić na nas głos? Krótką drogą idziesz do złota, 

ale jeszcze krótszą do hańby. Nie koniec na tym. Aby nieszczęsny angielski marynarz 

w milczeniu dał się ograbić, zagroziłeś mu Świętym Oficjum i spaleniem w ogniu 

wiary. Nawet prawdziwy chrześcijanin, a zwłaszcza prawdziwy chrześcijanin bardziej 

niŜ ktokolwiek inny winien wiedzieć, Ŝe kto powołuje się na

Ś

więte Oficjum w tak nikczemnym celu, ten sam się wystawia na 

sprawiedliwy gniew inkwizycji.

Od straszliwej groźby w ustach niedawnego wielkiego inkwizytora, jego tonu i 

słów podwaŜających prawdziwość chrześcijaństwa don Ruiza, niczym od pioruna z 

background image

jasnego nieba struchlało serce w kapitanie generalnym Hawany. Stał przeraŜony, juŜ 

widząc oczyma wyobraźni, jak zostaje odsądzony od czci i wiary, zrujnowany, 

odesłany do kraju, oskarŜony w auto-da-fe, pozbawiony wszelkiej godności, a w 

końcu i Ŝycia.

-  Panie!

To był Ŝałosny lament złamanego człowieka. Don Ruiz błagalnie wyciągnął 

ręce.

-  Ja nie widziałem...

-  W to wierzę. Occulus habent et not videbunt. Człowiek widzący nigdy by 

się nie naraził na takie niebezpieczeństwo.

Kardynał nagle odzyskał swój dawny spokój. Przez chwilę stał zadumany 

wśród otaczającej go pełnej szacunku ciszy. Wreszcie podszedł i z westchnieniem 

wziął hrabiego Marcosa za ramię. Oddalił się z nim na stronę. Pod forkasztelem, poza 

zasięgiem słuchu całej reszty zebranych, przemówił bardzo łagodnie.

-  Wierz mi, Ŝe boleję nad tobą mój synu. Humanum es t errare. Wszyscy 

jesteśmy grzeszni. Gdzie mogę, okazuję miłosierdzie, bo sam potrzebuję miłosierdzia. 

Przeto uczynię wszystko, co w mojej mocy, Ŝeby ci pomóc, choć nie mogę wiele. 

Znalazłszy się na Kubie w twoim kapitanacie generalnym, ja jako inkwizytor wiary 

będę zmuszony uznać wytoczenie procesu w twojej sprawie za mój święty obowiązek. 

I z konieczności taki proces musi cię zniszczyć. śeby tego uniknąć, mój synu, ja nie 

wyląduję, dopóki ty sprawujesz tutaj urząd kapitana generalnego. Ale to wszystko, co 

mogę uczynić. Posuwając się tak daleko, być moŜe nawet popełniam grzech sofistyki. 

Muszę jednak myśleć nie tylko o tobie, i nie tylko o dobrym imieniu dumnej Kastylii, 

lecz równieŜ o honorze całej Hiszpanii, niechybnie splamionej hańbą jednego z jej 

wielkorządców. Rozumiesz, Ŝe zarazem nie wolno mi dopuścić, by ten, kto aŜ tak 

raŜąco zawiódł zaufanie króla, nadal piastował swój urząd, ani by wykroczenie uszło 

mu płazem.

- Milczał przez chwilę, podczas gdy don Ruiz ze spuszczoną głową czekał w 

pokorze, wiedząc, Ŝe zaraz usłyszy nieodwołalny wyrok.

-  Dziś jeszcze pod dowolnym pretekstem ustąpisz z generalnego kapitanatu i 

odpłyniesz pierwszym statkiem do Hiszpanii. A wówczas, dopóki nie wrócisz do 

Nowego Świata, ani nie obejmiesz Ŝadnego państwowego urzędu w kraju, dopóty ja 

nie przyjmę twego wykroczenia oficjalnie do wiadomości. Nic więcej nie mogę 

zrobić. I niech mi Bóg wybaczy, jeśli juŜ zrobiłem za wiele.

background image

Wyrok był wprawdzie surowy, ale załamany człowiek wysłuchał go i przyjął 

niemalŜe z ulgą, albowiem nie przypuszczał w najśmielszych rojeniach, Ŝe tak łatwo 

wywinie się od kary.

-  Niechaj tak będzie, eminencjo - wyjąkał, nie podnosząc spuszczonej głowy. 

Nagle ją podniósł i zrozpaczonym, osłupiałym wzrokiem spojrzał w pełne 

współczucia oblicze kardynała.

-  Skoro jednak wasza eminencja nie ląduje...?

-  Nie troszcz się o mnie. Wcześniej juŜ wybadałem tego kapitana Blooda, 

przewidując taką decyzję. Zawiezie mnie do San Domingo. Tam złapię okręt, Ŝeby 

wrócić tutaj, do Hawany, a ty sobie tymczasem zdąŜysz odpłynąć do kraju.

Don Ruiz ujrzał, jak w ten oto sposób koło nosa przechodzi mu nawet zemsta 

na owym przeklętym morskim rabusiu, który doprowadził do jego zguby. Podjął 

ostatnią, słabą, rozpaczliwą próbę odwrócenia chociaŜ tej sytuacji.

-  Eminencja chce zaufać piratom, którzy juŜ raz... Nie dane mu było 

dokończyć.

-  Na tym świecie, mój synu, nauczyłem się pokładać ufność raczej w 

Niebiosach, niŜ w człowieku. A ten bukanier, mimo jego wszystkich grzechów, jest 

synem prawdziwego Kościoła i przekonałem się, Ŝe sumiennie dotrzymuje danego 

słowa. JeŜeli istnieje jakieś ryzyko, muszę je ponieść. Postaraj się swoim przyszłym 

postępowaniem, Ŝebym poniósł je w dobrej sprawie. A teraz odejdź z Bogiem, don 

Ruizie. Nie zamierzam dłuŜej cię zatrzymywać bez powodu.

Kapitan generalny przyklęknął, ucałował kardynalski pierścień i poprosił o 

błogosławieństwo. Prymas Nowej Hiszpanii uniósł prawą dłoń z wyciągniętymi 

dwoma palcami i uczynił kciukiem znak krzyŜa nad jego pochyloną głową.

- Benedictus sis. Pax Domini sit semper tecum. Niech światłość łaski 

wskazuje ci lepsze drogi na przyszłość. Idź z Bogiem.

NaleŜy jednak wątpić, czy don Ruiz odszedł w pokoju, jak miał przykazane, 

pomimo całej jego skruszonej pozy u stóp kardynała. Potykając się jak ślepiec ruszył 

do trapu, krótko wezwał alkada do powrotu i nie zaszczyciwszy nikogo więcej ani 

jednym spojrzeniem, czy słowem, zlazł do barkasu.

Podczas gdy don Ruiz z alkadem we wzajemnym zrozumieniu dla swej 

wściekłości wyzywali kardynała arcybiskupa od nadętych, wścibskich, cholernych 

klechów, okręt Blooda podnosił kotwicę. „Arabella" pod pełnymi Ŝaglami 

przeparadowała między potęŜnymi fortami i wyszła z Zatoki Hawańskiej, nie 

background image

zaczepiona przez Hiszpanów, którym widok przechadzającej się po rufie, 

imponującej, purpurowej postaci nie pozwolił dać ognia z sygnałowej armaty.

I tak doszło do tego, Ŝe kiedy dwa tygodnie później wielki galeon „Święta 

Weronika" w feerii flag i wimpli, i grzmiąc z dział na powitanie, wszedł do Zatoki 

Hawańskiej, nie było kapitana generalnego do oddania honorów przybywającemu 

prymasowi Nowej Hiszpanii. A niziutki, pękaty, choleryczny prałat, zirytowany 

brakiem jakichkolwiek ceremonii powitalnych, rozeźlił się juŜ całkiem nie na Ŝarty, 

gdy zbaraniały alkad, zdający się niespełna rozumu, o mało co nie potraktował jego 

eminencji jak oszusta.

Yberville wyzuty z purpurowych splendorów, które razem z mnisi-mi 

habitami naprędce skombinowano na Sainte-Croix, nadymał się w owych dniach i 

puszył na pokładzie „Arabelli", Ŝe od kiedy został bukanierem, świat stracił w jego 

osobie wielkiego dostojnika Kościoła. Kapitan Blood przyznawał mu rację co 

najwyŜej w tym, Ŝe chodziło o stratę wielkiego aktora. Snęli, którego natura 

wyposaŜyła w tonsurę wprost stworzoną do roli braciszka Domingo, jako heretyk 

całkowicie się zgadzał z kapitanem Bloodem.                            

background image

ROZDZIAŁ 6 – ZADURZONA HIDALGA

Metys z załogi francuskiego brygu przywiózł na Tortugę wiadomość o zajściu, 

w którym nieszczęsny James Sherarton postradał Ŝycie. Paskudna to była historia. 

Pokrótce rzecz miała się tak.

Sherarton ze swymi angielskimi nurkami łowił perły w Zatoce Wenezuelskiej, 

opodal jednej z Espada Keys, u wejścia do Jeziora Maracaibo. Poławiacze zebrali juŜ 

bogate Ŝniwo, gdy napadła ich hiszpańska fregata i nie zadowoliwszy się 

zagarnięciem angielskiego słupa razem z perłami, Hiszpanie wyrŜnęli wszystkich w 

pień -dwunastu zacnych, poczciwych ludzi, których jedyną zbrodnią była sama 

obecność na wodach Nowego Świata, do czego Hiszpania nie uznawała praw Ŝadnej 

innej nacji, prócz swojej własnej.

W tawernie „U króla Francji", gdzie Metys opowiadał o tej rzezi z mroŜącymi 

krew w Ŝyłach szczegółami, akurat bawił kapitan Blood.

- Hiszpania zapłaci - rzekł. A dając wyraz swojemu romantycznemu poczuciu 

sprawiedliwości, dodał: - I to zapłaci perłami.

Zatrzymał dla siebie pomysł, jaki na poczekaniu przyszedł mu do głowy. 

Pomysł tyleŜ nagły, co oczywisty. Wystarczyła wzmianka o poławiaczach pereł, Ŝeby 

Blood przypomniał sobie Rio de La Hacha, najbardziej perłodajne łowiska Morza 

Karaibskiego, przysparzające królowi Filipowi nieprzebranych bogactw. Nie po raz 

pierwszy zaświtała Bloodowi myśl o najeździe na źródło hiszpańskich skarbów, lecz 

dostrzegając trudności i niebezpieczeństwa przedsięwzięcia, zwykle odkładał je na 

korzyść innych, łatwiejszych i bliŜszych operacji,                       

Co do owych trudności i niebezpieczeństw, nigdy nie były one większe niŜ 

właśnie w tej chwili, gdy niemal zakrawało na to, Ŝe sama słusznie uraŜona Nemezis 

wyznaczyła go na swe karzące ramię. Blood miał doskonałe rozeznanie sytuacji. 

Wiedział, Ŝe hiszpański admirał wielkiego oceanu, markiz Riconete z potęŜną eskadrą 

i ze zdwojoną czujnością krąŜy po przybrzeŜnych wodach kontynentu. Po tym, jak 

został wystrychnięty na dudka w San Domingo, admirał wstydził się pokazać w 

Hiszpanii, dopóki nie zmyje z siebie tej hańby. Miarą jego zawziętości niech będzie 

rozesłana na wszystkie strony wiadomość, Ŝe wypłaci ogromną sumę pięćdziesięciu 

tysięcy pesos za Ŝywego lub martwego kapitana Blooda, albo za informację, która 

background image

przyczyni się do ujęcia pirata. Zatem jeśli wyprawa na Rio de La Hacha miała się 

powieść, naleŜało ją przeprowadzić przede wszystkim z zaskoczenia i błyskawicznie. 

Piraci winni się znajdować juŜ daleko z łupem, zanim admirał zacznie choćby 

podejrzewać ich obecność u wybrzeŜy. W tym celu kapitan Blood postanowił 

najpierw przeprowadzić osobiście rekonesans i dokładnie zapoznać się z terenem, 

Ŝ

eby podczas ataku nie miały miejsca Ŝadne niespodzianki.

Odrzuciwszy swój zwykle wytworny strój, złote galony i brabanc-kie koronki, 

przyoblekł wysoką postać w szary samodział, wełniane pończochy, prosty, lniany 

kołnierz i kapelusz bez przybrania. Na głowie zawiązał czarną jedwabną chustę, 

zamiast peruki. W tym przebraniu, pozostawiwszy na Tortudze swoją piracką flotę, 

liczącą wówczas cztery okręty obsadzone przez blisko tysiąc bukanierów, samotnie 

popłynął handlowym statkiem do Curaęao, skąd dalej zabrał go holenderski 

„Loewen", regularnie kursujący tam i z powrotem pomiędzy wyspą a Cartageną. 

Blood przedstawił się jako handlarz skórami, przybierając nazwisko Tormillo oraz 

mieszane holendersko-hiszpańskie pochodzenie. Na molo Rio de La Hacha wysiadł w 

poniedziałek. W drodze powrotnej z Cartageny Holender miał w piątek zawinąć do 

Rio de La Hacha, choćby tylko po to, Ŝeby zabrać senora Tormillo z powrotem na 

Curacao. Dla pewności, Ŝe holenderski szyper solennie dotrzyma obietnicy, Blood 

zdąŜył się zaprzyjaźnić z nim w najlepsze, głównie za sprawą nadmiernych ilości 

wspólnie spoŜytego bumbo.

Wysiadłszy z szalupy Holendra na ląd wynajął pokój w „Escudo de

Leon", przyzwoitej gospodzie w lepszej dzielnicy miasta i rozgłosił wszem i 

wobec, Ŝe do Rio de La Hacha przyjechał zakontraktować skóry. Szybko znalazł 

dostawców, budząc ich szacunek wielkością zamówień, a uśmieszek politowania 

swoją zgodą na wyśrubowane ceny. W pogoni za interesami swobodnie przemierzał 

miasto wzdłuŜ i wszerz, przy okazji nie przegapiając niczego godnego uwagi i 

zbierając potrzebne mu informacje. Tak pracowicie i poŜytecznie spędzał czas, Ŝe w 

czwartek wieczorem nie miał tu juŜ nic do roboty. Dokładnie zapoznał się z 

uzbrojeniem twierdzy portowej, z rozmieszczeniem, rodzajem wojsk i liczebnością 

garnizonu, z połoŜeniem i fortyfikacjami królewskiej skarbnicy, gdzie 

przechowywano zbiory pereł; nawet udało mu się z bliska przyjrzeć łodziom na 

łowisku i poławiaczom pereł nurkującym pod osłoną dziesięciodziałowej guarda-

costa oraz ustalić, Ŝe markiz Riconete, rozesławszy szybkie okręty patrolowe, sam na 

główną kwaterę eskadry obrał sobie odległą o sto pięćdziesiąt mil na południowy 

background image

zachód Cartagenę. Mało tego, Blood wymyślił i dopracował w szczegółach plan 

uniknięcia hiszpańskich patroli morskich i wzięcia miasta przez zaskoczenie, co by 

umoŜliwiało rabunek skarbnicy, zanim admiralska eskadra zdąŜy przybyć z odsieczą.

W czwartek pod wieczór wrócił zadowolony do swego pokoju na ostatni 

nocleg w „Escudo de Leon". Rankiem przypłynie Holender, zabierze go z powrotem i 

będzie po wszystkim. Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej, jak gdyby 

przeznaczone mu było odmienić Ŝycie i losy ludzi, o których istnieniu w owej 

godzinie nie miał zielonego pojęcia.

OberŜysta powitał gościa wiadomością, Ŝe hiszpański szlachcic don Francisco 

de Yillamarga szukał go przed chwilą w gospodzie i jeszcze raz wpadnie za godzinkę. 

Usłyszawszy to nazwisko, Blood odniósł wraŜenie, Ŝe w przedwieczornej, upalnej 

duchocie nagle wionęło chłodem. Przynajmniej nic po sobie nie pokazał, panując nad 

oddechem i twarzą.

-  Don Francisco de Yillamarga? - - powtórzył z wolna, Ŝeby zyskać czas do 

namysłu. Czy to moŜliwe, Ŝe w Nowym Świecie jest dwóch Hiszpanów noszących to 

samo rzadkie nazwisko?

-  O ile dobr/e pamiętam, niejaki don Francisco de Yillamarga był 

wicegubernatorem Maracaibo.   

-  To ten sam człowiek, proszę pana - rzekł oberŜysta. - Don Francisco był tam 

wicegubernatorem, albo co najmniej alkadem gdzieś do zeszłego roku.

-  I pytał o mnie?

-  O pana, senor Tormillo. Dzisiaj wrócił z głębi kraju i powiada, Ŝe ma partię 

surowych skór do sprzedania.

-  Aha! - Było to prawie westchnienie ulgi. Kapitanowi rzeczywiście spadł 

niewielki bo niewielki, ale zawsze jakiś ułamek cięŜaru z serca.

-  Don Francisco sprzedaje skóry? Don Francisco de Yillamarga został 

handlarzem?

Mały pulchny oberŜysta rozłoŜył ręce.

-  Siła wyŜsza, proszę pana. Tu jest Nowy Świat. Tutaj wszystko moŜe spotkać 

hidalga, jeśli ma pecha. A nieborak don Francisco miał okrutnego pecha. Podległą mu 

prowincję najechał ten przeklęty pirat, kapitan Blood, no i don Francisco popadł w 

niełaskę. Siła wyŜsza. Tak to juŜ bywa. Nie ma litości dla gubernatora, który nie 

potrafi obronić powierzonej mu placówki.

-  Rozumiem. - Blood zdjął szeroki kapelusz i otarł czoło pokryte kroplami 

background image

potu poniŜej rąbka czarnej chusty.

Jak dotąd wszystko było w porządku dzięki jego szczęśliwej, przypadkowej 

nieobecności podczas wizyty don Francisca. Oto jednak omijające go dotychczas z 

daleka niebezpieczeństwo, Ŝe zostanie rozpoznany, zawitało w progi oberŜy. A 

niewielu było ludzi w Nowej Hiszpanii, z którymi Blood mniej by sobie Ŝyczył stanąć 

teraz oko w oko, niŜ z tym byłym wicegubernatorem Maracaibo, owym dumnym 

hiszpańskim hidalgiem, z powodów wyniszczonych przez oberŜystę zmuszonym 

kalać sobie ręce handlem. Odroczone spotkanie zapewne sprawiłoby don Francisco 

tak wielką radość, jak Bloodowi niechybnie wielką przykrość. Nawet u szczytu 

pomyślności don Francisco jak nic by mu nie darował. W biedzie, moŜliwość 

zarobienia pięćdziesięciu tysięcy pesos tylko by pogłębiła Ŝądzę zemsty w tak nisko 

upadłym dostojniku. Wzdrygnąwszy się na myśl, jak blisko znajdował się od zguby, 

dziękując Bogu za ostrzeŜenie w ostatniej chwili, kapitan zdał sobie sprawę, Ŝe nie 

moŜe juŜ czekać do świtu na przybycie Holendra. Byle jakim statkiem, jeśli trzeba, to 

samotnie w otwartej łodzi, musi natychmiast opuścić Rio de La

Hacha. I nie wolno mu sprawiać wraŜenia, Ŝe się wystraszył, albo Ŝe ucieka. 

Zrobił strapioną minę.

-  Co za pech, Ŝe akurat mnie nie było, kiedy przyszedł don Francisco. Nie 

uchodzi, aby człowiek szlachetnie urodzony miał się trudzić i szukać mnie po raz 

drugi. Natychmiast złoŜę mu moje uszanowanie, jeśli mi pan powie, gdzie on 

mieszka.

-  AleŜ proszę bardzo. Znajdzie pan jego dom na Calle San Blas, stąd pierwszy 

zakręt w prawo, a tam juŜ kaŜdy wskaŜe, gdzie mieszka don Francisco.

Kapitan nie marudził ani chwili.

-  Pójdę od razu - rzekł i wyszedł z oberŜy.

Albo jednak zapomniał, albo pomylił wskazówki oberŜysty, bo zamiast w 

prawo, skręcił w lewo i szybkim krokiem pomaszerował niemal pustą o tej porze ulicą 

w stronę przystani. Z głębi małej, bocznej uliczki jakieś pięćdziesiąt jardów od mola 

doleciały Blooda złowróŜbne hałasy: szczęk stali, krzyki kobiety i chrapliwe, męskie 

przekleństwa. Pomny swego połoŜenia, kapitan zapewne by puścił je mimo uszu, 

mając aŜ nadto kłopotów z ocaleniem własnej głowy, Ŝeby się troszczyć o cudze. 

Treść posłyszanego przekleństwa zatrzymała go jednak w pół kroku.

-  Perro ingles! Ty angielski sukinsynu!

Dla Blooda była to wiarygodna wiadomość, Ŝe w owej mrocznej alejce 

background image

mordowano jego ziomka. To mu wystarczyło. Na obcej ziemi kaŜdy, w kim bije 

ludzkie serce, uwaŜa ziomka za rodzonego brata. Kapitan skoczył w mrok wąziutkiej 

uliczki, w biegu sięgając za pazuchę po pistolet. RównieŜ w biegu przyszło mu na 

myśl, Ŝe czego jak czego, ale hałasu to tu nie brakuje. Ostatnią rzeczą, której by sobie 

Ŝ

yczył, było ściągnięcie gapiów hukiem wystrzału. Pozostawiwszy więc pistolet w 

kieszeni, dobył rapiera. ZbliŜając się do sceny walki, w resztkach szarówki dostrzegł 

aktorów ulicznego dramatu. Trzej męŜczyźni nacierali na czwartego, który przyparty 

plecami do zamkniętej bramy, owinąwszy sobie lewą rękę płaszczem dla osłony, 

stawiał opór równie rozpaczliwy, co od początku nadaremny. JuŜ samo to, Ŝe się 

jeszcze bronił, świadczyło o jego wyjątkowej sprawności. Drobna kobieca postać w 

cienkiej mantylce z czarnego jedwabiu, zarzuconej na ramiona i głowę, bezradnie 

opierała się o ścianę opodal walczącego kwartetu.

Blood wkroczył do akcji bezgłośnie, szybko i fachowo. Swoje przybycie 

oznajmił przeszywając plecy najbliŜszego z trzech napastników rapierem na wylot.

-  To wyrówna szansę - zauwaŜył gwoli usprawiedliwienia i wyszarpnął rapier 

w samą porę, Ŝeby stawić czoło drugiemu Hiszpanowi, który gwałtownie obrócił się i 

szedł na niego, klnąc, jak tylko Kastylijczycy klnąc potrafią. Blood zręcznie sparował 

zdradliwe pchnięcie, związał głownię pyskacza i pchnięciem po Ŝelazie przebił 

trzymające ją ramię. Rozbrojony przeciwnik wycofał się, ściskając zlany krwią rękaw 

i złorzecząc z jeszcze większą inwencją, podczas gdy ostatni  z Hiszpanów, 

uświadomiwszy sobie nagłą zmianę stosunku sił z trzech do jednego dla siebie na dwa 

do jednego na korzyść przeciwnika, i bynajmniej tym nie ucieszony, zrejterował przed 

natarciem Blooda. W chwilę później obaj Hiszpanie byli juŜ daleko, zostawiając 

cięŜko rannego kompana na ziemi. Anglik dyszał i słaniał się na nogach.

-  Przeklęte zbóje! - wysapał. - Jeszcze trochę, a byłoby po mnie.

Kobieta podbiegła do jego boku.

-  Vamos, Jorgito! Vamos - krzyknęła w gorączkowej panice. Wtem przeszła z 

hiszpańskiego na całkiem płynną angielszczyznę.

-  Szybko, kochany! Szybko do łodzi. Jeszcze tylko parę kroków. No chodź!

Wzmianka o łodzi zabrzmiała Bloodowi w uszach niczym zapowiedź nagrody 

za jego dobry uczynek. Obudziła w nim uzasadnioną nadzieję, Ŝe ratując 

nieznajomego, uratował siebie, albowiem ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej 

w tej chwili potrzebował właśnie łodzi. PoniewaŜ nieznajomy leciał z nóg, Blood 

podtrzymał go i pośpiesznie obmacał, aŜ trafił palcami na lepki od krwi lewy bark 

background image

Anglika. Bez dalszych ceregieli przełoŜył sobie jego prawe ramię przez kark, ujął 

rannego wpół i kazał dziewczynie wskazywać drogę. Pomimo strachu o Ŝycie 

kochanka, w lot zrozumiała konieczność zabrania go stąd jak najprędzej, co samo w 

sobie świadczyło o jej odwadze i zdrowym rozsądku. W uliczce otworzyło się kilka 

okien, a z tu i ówdzie uchylonych drzwi wyglądały bielejące w mroku twarze, ciekawe 

przyczyny zamieszania. Choć milczący i pewnie wystraszeni, gapie naglili do 

pośpiechu.

-  Chodźmy - powiedziała dziewczyna. - Tędy. Proszę za mną. Na wpół 

podtrzymując, na wpół dźwigając rannego, Blood

dotrzymywał jej kroku i tak z uliczki wyszedł na nabrzeŜe. Nic sobie nie 

robiąc ze spojrzeń przypadkowych przechodniów, przystających i oglądających się za 

nimi, dziewczyna zaprowadziła go wzdłuŜ mola do miejsca, gdzie czekała szalupa. Z 

ławki powstali dwaj nadzy do pasa wioślarze, Indianie lub Metysi. Jeden z nich 

natychmiast wyskoczył na molo, ale przystanął i w półmroku wpatrywał się w 

brzemię Blooda.

-  Que tal el patroni - warknął.

-  Jest ranny. Zanieście go ostroŜnie do łodzi. No, szybciej! Szybciej!

Została na nabrzeŜu, trwoŜliwie oglądając się za siebie, dopóki Blood z 

Indianami nie ułoŜyli rannego na rufie. Kapitan wyprostował się i podał jej rękę.

-  Do łodzi, proszę pani - powiedział rozkazującym tonem i aby zaoszczędzić 

sobie czasu na jałowe dyskusje, dodał:

-  Płynę z wami.

-  AleŜ nie moŜe pan! Z miejsca odpływamy. Łódź juŜ nie wróci. Nie śmiemy 

zwlekać ani chwili.

-  Przebóg, ja takŜe nie śmiem. Dobrze się składa. Powiedziałem, Ŝe płynę z 

wami. Proszę na pokład. - I bez dalszych korowodów prawie wciągnął ją do łodzi i 

kazał wioślarzom odbijać.

JeŜeli nawet zajście ją zdziwiło, wnet machnęła na nie ręką. W owej chwili 

myślała wyłącznie o stanie zdrowia swojego Anglika i Ŝe trzeba im natychmiast 

uciekać stąd, zanim napastnicy wrócą z posiłkami, Ŝeby dobić jej ukochanego. Ani w 

głowie było dziewczynie marnowanie czasu na zbędne spory z dziwakiem, a pewnie i 

on sam nie znajdował miejsca w jej świadomości. Na rufie odbijającej od brzegu łodzi 

przyklękła u boku rannego, który stracił przytomność. Blood przyklęknął z drugiej 

strony i wprawnymi palcami chirurga, dziś naleŜącymi do bukaniera, wymacał i 

background image

zbadał ranę nad obojczykiem. . - Nie ma powodu do niepokoju - pocieszył 

dziewczynę. - To nic powaŜnego. Stracił trochę krwi, więc miał prawo zemdleć. 

Wkrótce wróci do sił.

-  Gracias a Dios

Wyszeptała krótką modlitwę dziękczynną. Zerknąwszy za siebie w stronę 

mola, ponagliła wioślarzy do większego wysiłku. Łódź pruła ciemną toń w kierunku 

okrętowej latarni oddalonej jeszcze o pół mili, gdy ranny poruszył się i rozejrzał 

dookoła.            

-  Co do cholery... - Spróbował się podnieść.              Blood przytrzymał go 

oburącz.

-  Spokojnie - rzekł. - Bez obawy. Zabieramy cię na okręt

-  Zabieracie mnie na okręt? Coś ty za diabeł?

-  Jorgito! - krzyknęła panna. - Ten pan ocalił ci Ŝycie.

-  Ale heca! To ty, Isabelito? - Następnym zdaniem udowodnił, Ŝe orientuje się 

w sytuacji. - Gonią nas?

Uspokajająco wskazała okrętową latarnię na wprost łodzi, co skwitował 

cichym śmiechem. Po czym sklął Indian.

-  Szybciej, leniwe sukinsyny! Mocniej mi ciągnąć, dzikusy! Wioślarze 

zdwoili wysiłki i chrapliwość oddechów. Anglik ponownie zaśmiał się, cicho jak 

przedtem, drwiącym, szyderczym śmiechem.

-  No i pięknie. Udało nam się wykaraskać bez szwanku. Bogać tam, bez 

jakiego szwanku. Sikam krwią jak pieprzony chrześcijański męczennik.

-  Głupstwo - zapewnił Blood. - Leci trochę krwi. Na pokładzie zaraz to 

zatamujemy i opatrzymy ranę.

-  Jak boga kocham, gadasz niby konował.

-  Bo nim jestem.

-  Ale heca! To juŜ szczyt szczęścia! Rębacz, który przychodzi z odsieczą, 

doktor, który wyleczy, a wszystko w jednej osobie. Dobry znak, kochaneczko.

-  Łaska Boska - sprostowała panna śpiewnym tonem, przysuwając się bliŜej 

ukochanego.

Z niebawem zasłyszanych półsłówek Blood domyślił się całej prawdy o 

wzajemnym związku tych dwojga. Byli parą zbiegłych kochanków, on, Anglik 

nazwiskiem George Fairfax, i ona, młodziutka hidalga z moŜnego rodu Sotomayorów. 

Niedawna napaść była dziełem brata panny, który z dwójką przyjaciół usiłował za 

background image

wszelką cenę udaremnić porwanie siostry. Brat wyszedł cało z potyczki i to właśnie 

jego pościgu wypatrywała przeraŜona dziewczyna, bez przerwy oglądając się na coraz 

odleglejszy brzeg. Jednak kiedy ruchliwe światełka wreszcie zaroiły się na molo, łódź 

weszła juŜ w czarny cień okrętu i wkrótce dobiła do burty dwumasztowego brygu, a 

gruby głos powitał ich z pokładu.

Panna pierwsza wdrapała się po trapie. Po niej Fairfax, a zaraz i tuŜ za nim 

Blood, jak najbliŜej, Ŝeby słuŜyć mu pomocną dłonią i w rzeczy samej prawie 

wnosząc go na pokład. Rosły marynarz o rozgorączkowanym obliczu, widocznym w 

ś

wietle zwieszonej z grotmasztu latarni, zarzucił ich u szczytu trapu nerwowymi 

pytaniami. Oparłszy się o nadburcie, Fairfax złapał oddech i ostro przerwał tę lawinę 

pytań rozkazami.

-  W drogę, Tim, natychmiast! Nie ma czasu brać łodzi na pokład. Weź ją na 

hol. I nie baw się w podnoszenie kotwicy. Przetnij linę. Stawiaj Ŝagle i wiejemy. Jeśli 

się nie pośpieszymy, będziemy mieli alkada i wszystkich alguaziles La Hacha na 

pokładzie. Nie stój tak jak kołek, do cholery.

Na gromkie wezwanie Tima marynarze zaczęli się zwijać jak w ukropie; 

panna dotknęła ręki kochanka.

-  A co z tym dŜentelmenem, George? Zapomniałeś o nim. On nie wie, dokąd 

płyniemy.

Przytrzymując się ramienia kapitana, Fairfax obrócił ku niemu szczupłą, 

zasępioną twarz i popatrzył spode łba na swego wybawcę.

-  Chyba się domyślasz, Ŝe nie mogę zwlekać - rzekł.

-  Dawno się niczego nie domyślałem z większą radością - padła beztroska 

odpowiedź. -1 mało mnie obchodzi, dokąd płyniecie, byle dalej od Rio de La Hacha.

Zasępiona twarz pojaśniała. Cichy śmiech wykrzywił usta.

-  TeŜ pryskasz, co nie? Ja cię kręcę! Do tańca i do róŜańca. Dobraliśmy się w 

korcu maku. Więcej Ŝycia, Tim. Czy te twoje szczury lądowe nie potrafią ruszać się 

szybciej?

Rozległ się świst bosmańskiego gwizdka i pośpieszny tupot bosych stóp na 

pokładzie. Pogoniwszy ludzi w paru krótkich, ostrych słowach, Tim skoczył do 

poręczy nadburcia i wydał polecenie Indianom, wciąŜ tkwiącym w łodzi przy trapie.

- Zejdźcie na dół, kapitanie - zwrócił się do Fairfaxa. - Wpadnę do pana, gdy 

tylko ruszymy i połoŜę łajbę na kurs.

Blood pomógł Fairfaxowi dotrzeć do obszernej, acz skromnie wyposaŜonej 

background image

kabiny, którą oświetlała tłuszczowa lampa, wisząca nad stołem z surowego drewna. 

Obu kapitanom towarzyszył najtroskliw-szy z aniołów stróŜów w osobie depczącej im 

po piętach panny. W otwartych drzwiach kabiny kapitańskiej czekał murzyński 

chłopak. Ujrzawszy swego pana w koszuli przesiąkniętej krwią, krzyknął i stanął jak 

wryty, łyskając bielą zębów i gałek ocznych w przeraŜonej, czarnej twarzy. 

Przejmując dowództwo, Blood wezwał Murzyna do pomocy i wspólnie z nim wniósł 

znów tracącego przytomność Fairfaxa do środka, po czym zdjęli rannemu buty i 

złoŜyli go na koi. Wówczas Blood posłał Alcatrace'a, jak zwał się chłopak, do 

kambuza po ciepłą wodę i do bosmana po okrętową apteczkę.

Fairfax, męŜczyzna tak rosły i słusznej budowy jak sam Blood, spoczywał na 

wąskiej koi w pozycji siedzącej, podparty poduszkami z całego okrętu. Z na wpół 

przymkniętymi powiekami zwiesił bezsilnie głowę, a Ŝe nie nosił peruki, jego 

pobladła twarz o wystających kościach policzkowych prawie zniknęła pod opadłą 

grzywą rudawo kasztanowatych włosów.

Blood rozciął koszulę i obnaŜył krzepki tors wygodnie usadowionemu 

pacjentowi. Murzyński steward przyniósł konew wody, płótno lniane i cedrową 

skrzynkę ze skąpym, okrętowym zasobem medykamentów, a tuŜ za stewardem do 

kabiny wkroczyła panna, błagając, Ŝeby pozwolono jej słuŜyć pomocą. Przez furty 

okienne pootwierane na fioletowawy mrok tropikalnej nocy słyszała skrzypienie 

bloków i łopot Ŝagli chwytających wiatr, i wreszcie z ogromną ulgą poczuła, jak 

zwolniony z kotwicy bryg bierze dziobem fale. Minęło zagroŜenie pościgiem i 

przynajmniej jeden cięŜar juŜ spadł jej z serca.

Blood szarmancko zaprosił ją do pomocy. Przyglądając się teraz dziewczynie 

w świetle lampy, potwierdził trafność swych pierwszych spostrzeŜeń. Drobna, mała 

kobietka, prawie dziecko z klasztornej szkoły Ŝeńskiej, ukazała mu śliczną, przejętą 

buzię z parą błyszczących, czarnych jak węgle oczu na tle woskowej bladości lic. 

Obszyta złotymi koronkami czarna suknia z przepiękną hiszpańską krezą u szyi i 

takimiŜ mankietami oraz perły - niewątpliwie wielkiej wartości - w połyskliwych 

włosach, jak i pełna dumy postawa panny, wszystko wskazywało na wielką damę. 

Znalazłszy w niej pojętną i zręczną pomocnicę, w lot spełniającą polecenia, Blood 

zajął się męŜczyzną, z miłości do którego ta młodziutka hidalga z wielkiego rodu 

Sotomayorów najwyraźniej paliła za sobą mosty. OstroŜnie, delikatnie przemył bark i 

sine brzegi rany, wciąŜ jeszcze broczącej krwią. Z trzymanej przez Alcatrace'a 

apteczki w końcu wygrzebał wyciąg z arniki i obficie zlał nim ranę. Efekt był 

background image

piorunujący. Fairfax ocknął się jak oparzony.

-  Na ogień piekielny! - wrzasnął. - PrzysmaŜacie mnie czy co, do cholery?

-  Cierpliwości, mój panie. Taka kauteryzacja* goi ranę. Cierpliwości.

Panna objęła głowę pacjenta ramieniem, podtrzymując go i tuląc. Musnęła 

wargami spocone czoło.

-  Mój biedny Jorgito - wyszeptała.

Mruknął za całą odpowiedź i zamknął oczy. Blood podarł płótno na bandaŜe. 

PołoŜył tampon na ranę, obwiązał tampon bandaŜem, a potem drugim unieruchomił 

lewą rękę na temblaku. Alcatrace przyniósł czystą koszulę i wspólnie załoŜyli ją przez 

głowę rannemu, pozostawiając lewy rękaw pusty. Operacja była skończona. Blood 

poprawił poduszki.

-  Proszę spać w tej pozycji. I unikać zbędnych ruchów. JeŜeli nie damy ci się 

ruszać, najdalej za tydzień wrócisz do zdrowia. Niewiele brakowało. Dwa cale niŜej i 

w tej chwili szykowalibyśmy tobie zupełnie inne łoŜe. Miałeś szczęście, nie ma co.

-  Szczęście? Niech mnie piekło pochłonie!

-  Chyba nawet miałbyś za co podziękować.

O ile Fairfax w odpowiedzi na tę łagodną wymówkę wymruczał tylko jakieś 

przekleństwo, panna poderwała się jak ukłuta. Ponad wąską koją ujęła obie dłonie 

Blooda w swoje ręce. Na bladej, smutnej buzi odmalowało się uniesienie. Wargi i 

głos jej drŜały.

-  Pan byłeś tak dobry, tak dzielny, tak szlachetny.

Zanim odgadł, co ona zamierza, uniosła jego dłonie do ust i obie je ucałowała. 

Wyrwał ręce, protestując gwałtownie. Uśmiechnęła się do niego smutnym 

uśmiechem.

-  CzyŜ nie są godne ucałowania te ręce? CzyŜ nie one ocaliły Ŝycie memu 

Jorgito? CzyŜ nie one zaleczyły jego rany? Do końca Ŝycia będę je wielbić. Do końca 

Ŝ

ycia będę im wdzięczna.

Kapitan Blood miał swoje zdanie na ten temat. Nie zachwycił się Jorgitem. 

Niskie, cofnięte, małpie czoło, szerokie usta i wulgarny język nie budziły zaufania, 

choć od biedy moŜna by określić tę jego twarz jako przystojną na swój pospolity, Ŝeby 

nie powiedzieć prostacki sposób. Była to twarz grubokoścista, o śmiało zarysowanym 

nosie, wydatnych kościach policzkowych, mocno wysuniętej szczęce. Lat nie mógł 

Jorgito liczyć więcej niŜ ze trzydzieści. Pod badawczym wzrokiem Blooda spuścił 

cokolwiek za blisko osadzone, bladoniebieskie oczy i wybąkał spóźnione 

background image

podziękowanie, o której to powinności przypomniał mu wybuch panny.

-  Przysięgam, Ŝe jestem pańskim dozgonnym dłuŜnikiem. Psiakrew! To dla 

mnie nie nowina, Bóg mi świadkiem. Zawsze byłem czyimś dłuŜnikiem, od kiedy 

sięgam pamięcią. Ale ten dług - niech mnie szlag trafi! - to zupełnie co innego. 

Gdybyś pan tylko nadział mi jak kurczaka na szpikulec tego rajfura, co dał nogę, 

byłbym jeszcze dozgonniej wdzięczny. Świat by się doskonale obszedł bez don 

Serafina de Sotomayora. Bodaj go szlag!

-  Senor Jesus! No digas eso, ąuerido! - prędko i ostro ofuknęła go mała 

hidalga. - Nie waŜ się mówić takich rzeczy, mój kochany.

Pogłaskała Jorgita po policzku, Ŝeby złagodzić mu burę. - Przenigdy. Gdyby 

tak się stało, zawsze miałabym wyrzuty sumienia. Umarłabym gdyby przelano krew 

mojego brata.

-  A co z moją krwią? Nie dość jej przelał ze swoimi cholernymi zbirami? I 

czy nie zamierzał przelać wszystkiej, pieprzony morderca?

-  Querido - przemówiła łagodnie jak do dziecka. - On wystąpił w mojej 

obronie. UwaŜa to za swój obowiązek. Nigdy bym mu nie wybaczyła, gdyby cię zabił. 

Wiesz, Ŝe to by mi złamało serce. Ale ja  rozumiem Serafina. Och, podziękujmy 

Bogu... Bogu i temu jakŜe dzielnemu szlachcicowi, Ŝe nie stało się nic gorszego.

W tym momencie Tim, wielki, rudowłosy szyper wpadł, Ŝeby zobaczyć, jak 

ma się pan Fairfax i zameldować, Ŝe leŜą na kursie, Ŝe „Czapla" Ŝwawo idzie ze 

stałym, południowym wiatrem, i Ŝe La Hacha zostało juŜ kilkanaście mil za rufą.

-  Więc wszystko dobre, co się dobrze kończy, kapitanie. I musimy znaleźć 

kwaterę dla dŜentelmena, który przybył z panem na pokład. KaŜę powiesić mu hamak 

w pentrze. Zajmij się tym, Alcatrace. Pronto! Yamos! - wyprawił Murzyna z tym 

zadaniem.

Fairfax z na wpół przymkniętymi powiekami spoczywał na poduszkach.

-  Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powtórzył. Roześmiał się cichutko, 

a Blood zauwaŜył, Ŝe ilekroć Fairfax się śmieje, szyderczy grymas wykrzywia jego 

niewyparzone usta. Teraz, kiedy sobie leŜał wygodnie i ustało krwawienie, z kaŜdą 

chwilą czuł się coraz lepiej na ciele i umyśle. Ujął spoczywającą na pościeli dłoń 

panny.

-  Tak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przechowasz klejnoty, 

gołąbeczko?

-  Klejnoty?

background image

Drgnęła i zaparło jej dech, i na chwilę ściągnęły się jej brwi w zamyśleniu. 

Niespodziewanie złapała się za serce i z wystraszoną miną skoczyła na równe nogi.

-  Klejnoty?

Fairfax obrócił głowę i zmierzył dziewczynę od stóp do głów spojrzeniem 

nagle szeroko otwartych, bladoniebieskich oczu.

-  Co jest? - zakrakał. - Schowałaś je? ZadrŜała jej warga.

-  Valga me Dios! Musiałam upuścić szkatułkę, kiedy dogonił nas Serafino.

Zapadła długa, martwa cisza w rodzaju tych, które, jak Blood wyczuwał, 

zwiastują burzę.

-  Upuściłaś szkatułkę! - rzekł Fairfax nie wróŜącym nic dobrego, cichym 

głosem. Z opadłą szczęką gapił się na nią zbaraniałym wzrokiem. - Upuściłaś 

szkatułkę? - Zimny ogień pomału rozgorzał w bladoniebieskich oczach. - Powiadasz, 

Ŝ

e upuściłaś szkatułkę? -Tym razem głos mu się podniósł i załamał. - Szlag mnie 

trafi! Nie do wiary! Psiakrew! Nie mogłaś jej upuścić.

Poraził ją tym niespodziewanym wybuchem wściekłości. Podniosła na niego 

wylęknione oczy.

-  Złościsz się, Jorgito - wyjąkała. - Ale nie wolno ci się gniewać. To 

niesprawiedliwe. Przypomnij sobie, co się stało. Straciłam głowę. Groziła ci śmierć. 

Co wtedy znaczyły klejnoty? No i upuściłam szkatułkę. Nie wiedzieć kiedy. Byłeś 

ranny i myślałam, Ŝe pewnie zginiesz, więc jak mogłam wtedy pamiętać o klejnotach? 

Rozumiesz Jorgito? Po prostu zgubiłam je. Ale one nic nie znaczą. Mamy siebie. One 

się nie liczą. Niech idą precz.

Nieśmiało spróbowała objąć go za szyję. Odtrącił jej rękę w szewskiej pasji.

-  Nic nie znaczą! - ryknął, juŜ nie panując nad swą niewyparzoną gębą. - 

ś

ebym tak zdechł! Siejesz gdzieś fortunę, wsadzasz trzydzieści tysięcy dukatów w 

dupę psu i mówisz, Ŝe to się nie liczy... A idźŜe do wszystkich diabłów, dziewucho! 

Jeśli to się nie liczy, to powiedz mi, co się liczy?

Blood uznał, Ŝe pora się wmieszać.  Delikatnie, acz bardzo zdecydowanie 

przycisnął rannego z powrotem do poduszek.

-  Uspokoisz się wreszcie, krzykaczu? Nie dość juŜ upuściłeś sobie krwi jak na 

jeden wieczór?

Fairfax szarpnął się i nie przestawał szaleć z wściekłości.

-  Uspokoić się? Do jasnej cholery! Nic nie rozumiesz. Jak mogę się uspokoić?

Mam być spokojny, kiedy ta mała idiotka...

background image

Nie pozwoliła mu dokończyć. Wyprostowała się sztywno. Wargi juŜ jej nie 

drŜały, oczy zrobiły się czarniejsze od nocy.

-  Czy to takie waŜne dla ciebie, George, Ŝe ja zgubiłam swoje klejnoty? To 

były moje klejnoty. Proszę, Ŝebyś łaskawie pamiętał o tym. Jeśli przepadły, to ja je 

straciłam i to moja sprawa, i moja strata. A ja nie uwaŜam tego za stratę, skoro 

zyskałam tak wiele tej nocy. A moŜe nie zyskałam, George? AŜ tak bardzo ci zaleŜało 

na moich klejnotach? MoŜe bardziej niŜ na mnie?

Ten frontalny atak podziałał na niego jak kubeł zimnej wody.

Opamiętał się i pohamował, milcząc przez chwilę i usiłując odzyskać twarz za 

wszelką cenę, aŜ wreszcie wybuchnął śmiechem, który Bloodowi zakrawał na czystą 

komedię.

-  Tam do licha! Rozgniewałem cię, Isabelito? Skaranie boskie ze mną!  Taki 

juŜ jestem. W gorącej wodzie kąpany. Taki mam charakter. Strata trzydziestu tysięcy 

dukatów moŜe jednak na trochę wyprowadzić człowieka z równowagi. A klejnoty? 

Phi!  Furda klejnoty! Przepadły, to przepadły. - Wyciągnął przymilnie dłoń. - Chodź, 

Isabelito. Pocałuj na przebaczenie, kochaneczko. Wkrótce kupię ci tyle klejnotów, ile 

tylko zechcesz.

-  Ja nie chcę Ŝadnych klejnotów, George.

Ledwie dała się na wpół udobruchać. Raz obudzone okropne podejrzenie 

wciąŜ leŜało jej na sercu. Jednak podeszła do niego i pozwoliła się opasać ramieniem.

-  Nigdy więcej nie gniewaj się na mnie, Jorgito. Gdybym mniej była w tobie 

zakochana, bardziej bym pamiętała o szkatułce.

-  AleŜ oczywiście, gołąbeczko. Oczywiście Tim niepewnie przestąpił z nogi 

na nogę.                            

-  Lepiej wrócę na pokład, kapitanie.                                 

 Ruszył do wyjścia. Przystając w progu, zwrócił się do Blooda.

-  Murzyniak rozwiesił panu hamak.

-  MoŜe więc wskaŜe mi pan drogę. Dziś juŜ nie mam tu nic więcej do roboty.

Szyper zaczekał, przytrzymując otwarte drzwi.

-  Jeśli ten wiatr się utrzyma - oznajmił - to wejdziemy do Port Royal w 

niedzielę wieczorem albo w poniedziałek rano.

Blood skamieniał

-  Port Royal? - powiedział powoli. - Nie uśmiecha mi się tam wylądować.

Fairfax podniósł wzrok.

background image

-  Dlaczego nie? To angielska kolonia. Nie ma się czego obawiać na Jamajce.

-  Mimo to nie uśmiecha mi się wylądować na Jamajce. Dokąd płyniecie 

potem?

-  O jejku, to będzie zaleŜeć od mnóstwa rzeczy.

Coraz większa niechęć do tego człowieka zaostrzyła wypowiedź Blooda. ''

-  Byłbym wdzięczny, gdyby pan uzaleŜnił to nieco od mojego dobra, skoro 

znalazłem się tutaj dla pańskiego.

-  Mojego? - Fairfax uniósł jasne brwi. - śebym tak skonał tu na miejscu! O ile 

dobrze pamiętam, to pan teŜ dawał drapaka. Zobaczymy jednak, co się da zrobić. 

Gdzie pan chciał wysiąść na ląd?

Blood powściągnął gniew, aby nie odbiegać od tematu.

-  Z Port Royal mógłby pan bez wielkiego kłopotu zabrać mnie przez Cieśninę 

Zawietrzną i wysadzić na północno-zachodnim wybrzeŜu Hispanioli, lub nawet na 

Tortudze.

-  Na Tortudze!

W chytrych, bladoniebieskich oczach pojawił się błysk oŜywienia i Blood 

natychmiast poŜałował tej Tortugi. Fairfax mierzył go świdrującym spojrzeniem, 

wyraźnie waŜąc coś w myślach.

-  Tortuga, hę? Więc ma się przyjaciół wśród bukanierów? - Parsknął 

ś

miechem. - No, no! Oczywiście, to pańska sprawa. Niech „Czapla" najpierw 

dopłynie do Port Royal, a potem jesteśmy na pańskie usługi.

-  Będę wielce zobowiązany. - Blood prawie nie krył ironii. - śyczę dobrej 

nocy. I wam, pani.

Po zamknięciu się drzwi za Timem i kapitanem, Fairfax z przymruŜonymi 

oczyma i zagadkowym uśmiechem na wargach przez długi czas leŜał zatopiony w 

głębokim milczeniu i jeszcze głębszej zadumie. Wreszcie dońa Isabela szepnęła 

nieśmiało:

-  Powinieneś spać, Jorgito. O czym tak myślisz?

Jego odpowiedź sprawiła wraŜenie pozbawionej jakiegokolwiek sensu.

-  O tym, jak brak peruki zmienia człowieka, który jest Irlandczykiem i 

chirurgiem, i kaŜe się wysadzić na Tortudze.

Uznała to za majaczenie w gorączce, na którą najlepszym lekarstwem będzie 

sen. Chciała odejść, ale jej nie pozwolił. Zaczął odczuwać palące pragnienie i poprosił 

o coś do picia. Pragnienie nie ustępowało, dręcząc go i nie dając mu zmruŜyć oka, 

background image

więc czuwała u jego boku, na kaŜde skinienie podając rannemu kubek wody z 

limonowym sokiem, a raz na uparte Ŝądanie, z domieszką gorzałki. Noc się 

dziewczynie dłuŜyła, bo Fairfax prawie milczał, więc gdy po jakichś trzech godzinach 

ucichł na dobre, jakby wreszcie zmorzony snem, spróbowała wymknąć się na 

paluszkacti, lecz wówczas ranny niespodziewanie zaklął i wybuchnął śmiechem na 

znak, Ŝe czuwa w najlepsze i kazał jej pójść po Tima. Usłuchała dla świętego spokoju, 

Ŝ

eby nie denerwować chorego odmową. Kiedy wróciła z Timem do kabiny, Fairfax 

zapytał szypra, która teŜ moŜe być godzina i ile przebytej drogi zliczył nawigator. Tim 

zameldował, Ŝe przed chwilą wybiło osiem szklanek, a „Czapla" zrobiła juŜ 

pięćdziesiąt mil z hakiem od La Hacha. Wówczas padło zupełnie nieoczekiwane 

pytanie:

-  Jak daleko mamy do Cartageny?                                

-  Jakieś sto mil. MoŜe ciut więcej.                                   

-  W jakim czasie tam dojdziemy?

Oczy szypra zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.

-  Przy tym wietrze, moŜe w dwadzieścia cztery godziny.

-  No to płyń do Cartageny - zabrzmiał zdumiewający rozkaz.

- Migiem zawracaj.

Zdziwienie na ogorzałej twarzy Tima ustąpiło miejsca trosce.

-  Masz gorączkę, kapitanie, ani chybi. Czego byśmy mieli szukać z powrotem 

na kontynencie?

-  Nie mam Ŝadnej gorączki. Słyszałeś rozkaz. Zawracaj i kładź się na kurs do 

Cartageny.

-  Przecie Cartagena...

Tim i dona Isabella wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przyłapawszy ich 

na tym i domyślając się co im chodzi po głowach, Fairfax wykrzywił się, jak gdyby 

zabolał go ząb.

-  Skaranie boskie z tobą. Zaczekaj! - warknął, zbierając myśli. W pełni sił, nie 

potrzebowałby wspólnika, Ŝeby przeprowadzić

swój diabelski plan. Sam by załatwił całą sprawę, trzymając gębę na kłódkę. 

Był jednak osłabiony i zdany na łaskę szypra, toteŜ doszedł do wniosku, Ŝe nie ma 

innego wyjścia, jak tylko wyłoŜyć karty na stół.

-  Riconete stoi w Cartagenie, a Riccnete zapłaci pięćdziesiąt tysięcy pesos za 

kapitana Blooda, Ŝywego lub martwego. Pięćdziesiąt tysięcy pesos. - Umilkł na 

background image

chwilę. - To kupa forsy - dorzucił.

- Z czego pięć tysięcy będzie dla ciebie, Tim.   

 Podejrzenia Tima zmieniły się w pewność.               

-  Jasne. Jasne.

-  Szlag by cię trafił, Tim - rozeźlił się Fairfax. - Czy ty potakujesz mi na 

odczepne? UwaŜasz, Ŝe mam gorączkę. Tobie by się przydało trochę tej mojej 

gorączki. MoŜe przybyłoby ci oleju w głowie i bystrości w oku.

-  Tak jest - zgodził się Tim. - Tylko skąd wziąć kapitana Blooda?                     

-  Z pentry, gdzieś go zapakował.

-  Majaczysz kapitanie.

-  Przestaniesz wreszcie? Do diabła z twoją głupotą! To kapitan Blood, 

powiadam ci. Domyśliłem się, gdy tylko poprosił o zawinięcie na Tortugę. 

Rozpoznałbym go wcześniej, gdybym nie był na wpół nieprzytomny. Nie uśmiecha 

mu się lądowanie w Port Royal, jak mówił. Jasne, Ŝe mu się nie uśmiecha. Dopóki 

pułkownik Bishop jest gubernatorem Jamajki. MoŜe to ci otworzy oczy?

Tim z głupią miną zamrugał powiekami i parę razy zaklął z pełnym osłupienia 

przekonaniem.

-  Mam rozumieć, Ŝe pan go rozpoznajesz?

-  To właśnie masz rozumieć i moŜesz mi wierzyć, Ŝe się nie mylę. A teraz 

spadaj i rób ten zwrot. To najpierw. Potem radziłbym ci się zająć związaniem 

jegomościa. Bierz go we śnie, to zaoszczędzisz nam kłopotów. Zmiataj.

-  Tak jest. - Tim ruszył do drzwi z zapałem nie ostudzonym przez Ŝadne 

skrupuły.

Coraz bardziej przeraŜona, w miarę jak docierało do niej to, co słyszała dońa 

Isabella zerwała się z miejsca.

-  Zaraz, zaczekajcie! Co wy chcecie zrobić?

-  Nie twoja sprawa, gołąbeczko - Fairfax władczym gestem zdrowej ręki 

odprawił Tima z progu kabiny, gdzie zatrzymał szypra krzyk panny.

-  A właśnie, Ŝe moja sprawa. Nie jestem głupia. Nie moŜesz tego zrobić, 

George.

-  Nie? PrzecieŜ ten hultaj będzie spał jak zabity. Nic łatwiejszego. Zdziwi się, 

oj zdziwi.

Parsknął serdecznym śmiechem, budząc w niej jeszcze większą trwogę.

-  Ale... Dios mio!... nie moŜesz, nie moŜesz. Ty nie moŜesz sprzedać 

background image

człowieka, który ocalił ci Ŝycie.

Obrócił głowę, popatrując na nią z lekcewaŜącym rozbawieniem. Sam zbyt 

duŜy łajdak, Ŝeby wiedzieć, jak duŜym jest łajdakiem, wyobraŜał sobie, Ŝe jej 

sprzeciw płynie z głupiutkich, sentymentalnych wyrzutów sumienia, łatwych do 

pokonania. Przekonany był równieŜ o swojej absolutnej wyŜszości umysłowej nad 

dziewczyną, biorąc jej niewinność za naiwność.

-  Daj spokój, dziecino, to przecieŜ obowiązek. Ty tego nie rozumiesz. Ten 

Blood to krwawy pirat, bukanier, rabuś i morderca. Dla takich łotrów nie powinno być 

miejsca na morzu.

-  MoŜe on i jest krwawym piratem, bukanierem i czym tam jeszcze go 

nazywasz. Nic mi o tym nie wiadomo. Nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, Ŝe 

ocalił ci Ŝycie i to mnie obchodzi. Jest na twoim okręcie, bo uratował ci Ŝycie.

-  Bzdura, tak czy owak - burknął Fairfax. - Jest tutaj, bo wykorzystał moje 

połoŜenie. Przyleciał na pokład „Czapli", Ŝeby nawiać z kontynentu i z rąk 

sprawiedliwości. No cóŜ. Jutro odkryje swój błąd.

Zbladła jak płótno i w strasznej udręce załamała dłonie. Pomału 

nieruchomiejąc, wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana i z taką miną, jakiej 

nigdy jeszcze nie widział na tej Ŝywej twarzy i wolałby nigdy nie oglądać. Jej wiara w 

męŜczyznę, o którym w końcu wiedziała tak mało, jej marzenia i sny o nim, 

rozbudzone słodkimi słówkami, które ścięły ją z panieńskich nóg jak burza i sprawiły, 

Ŝ

e na jedno skinienie ukochanego rzuciła wszystko, Ŝeby pójść za nim na koniec 

ś

wiata, raz juŜ zostały dotkliwie nadszarpnięte ordynarną awanturą o zgubione 

klejnoty. Odkrycie cech charakteru, które musiały napawać wstrętem i przeraŜeniem, 

mogło ostatecznie i bezpowrotnie zburzyć cały jej świat, gdyby tylko uwierzyła w to, 

co widzi. Dlatego wciąŜ się rozpaczliwie starała nie spojrzeć prawdzie w oczy. No bo 

jeśli George Fairfax rzeczywiście by się okazał takim gagatkiem, jak podejrzewała, to 

cóŜ za los czekał dziewczynę będącą teraz całkowicie i nieodwołalnie w jego mocy?

-  George - rzekła cichym głosem, siląc się na spokój, któremu wzburzona 

pierś zadawała kłam. - Nie ma znaczenia, kim jest ten człowiek. Zawdzięczasz mu 

Ŝ

ycie. Gdyby nie on, leŜałbyś teraz martwy w owym zaułku La Hacha. Nie moŜesz 

zrobić tego, co mówisz. To byłaby hańba.

-  Hańba? Diabła tam hańba! - Zarechotał tym swoim paskudnym szyderczym 

ś

miechem. - Nic nie kapujesz. To obowiązek, wierzaj mi. KaŜdy uczciwy szlachcic 

ma obowiązek zakuć tego krwawego pirata w kajdany.

background image

Pogarda wypełniła utkwione w nim, szeroko otwarte, czarne oczy.

-  Uczciwy? Dobre sobie! Uczciwy szlachcic sprzedaje człowieka, który ocalił 

mu Ŝycie? Za pięćdziesiąt tysięcy pesos, nieprawdaŜ? To ma być uczciwy szlachcic? 

Uczciwy, jak Judasz, który sprzedał Zbawiciela za trzydzieści srebrników.

Łypnął ze złością okiem. KaŜdy łajdak znajduje sobie jakieś 

usprawiedliwienie, więc i Fairfax znalazł je bez trudu.

-  Jeśli ci się coś nie podoba, to moŜesz mieć pretensje do samej siebie. 

Gdybyś w swej głupocie nie zgubiła klejnotów, nie musiałbym tego robić. A tak, to 

widzę w tym zrządzenie opatrzności. Bo niby z czego mam wynagrodzić Tima i 

załogę, kupić zapasy na Jamajce i zapłacić za czyszczenie spodu okrętu przed podróŜą 

przez ocean? Niby skąd mam wziąć pieniądze?

-  Niby skąd! - W jej głosie pobrzmiewała teraz nuta goryczy.

- Niby skąd, skoro ja zgubiłam swoje klejnoty, co? Więc to tak. Po to były? Po 

to były moje klejnoty? Que verguenza! - Wstrząsnął nią szloch. - Dios mio, que 

viltad! Ay de mi! Ay de mi! - WciąŜ rozpaczliwie czepiając się ostatniego promyka 

nadziei, ujęła jego rękę w swoje obie dłonie i zmieniła ton, jak gdyby błagała o litość.

- Jorgito...

Lecz pan Fairfax, jak łatwo było przewidzieć, nie grzeszył nadmiarem 

cierpliwości. Ani myślał dać sobie dłuŜej wiercić dziurę w brzuchu. Odepchnął 

dziewczynę z taką siłą, Ŝe aŜ poleciała plecami na ścianę. Ostry ból, który po tym 

gwałtownym ruchu przeszył mu zraniony bark, doprowadził go do jeszcze większej 

wściekłości.

-  Przestań beczeć, moja panno. Diabli nadali, chyba otworzyłaś mi ranę na 

nowo. Zajmij się babskimi duperelami, a od moich spraw wara. Wydaje ci się, Ŝe 

babie wolno jeździć męŜczyźnie po głowie?

Przy mnie bardzo szybko nauczysz się moresu. Na Boga, juŜ ja cię nauczę. 

Marsz do łóŜka - zakończył rozkazującym tonem.

Widząc, Ŝe dalej sterczy tam, gdzie nią cisnął i łapie oddech, blada jak śmierć, 

osłupiała, irytując go spojrzeniem pełnym niedowierzania i wyrzutu, wrzasnął ze 

złością:

- Ogłuchłaś? Marsz do łóŜka, cholero jedna! JuŜ cię nie ma!

Wyszła bez jednego słowa, szybko i spokojnie, pozostawiając go z dziwnie 

złym przeczuciem. Zaniepokojony pomyślał o zdradzie, a tknięty nagłym 

podejrzeniem ostroŜnie zlazł z koi i pomimo bólu dowlókł się do progu, Ŝeby 

background image

podejrzeć ją cichaczem. Akurat zdąŜył jeszcze zobaczyć, jak znika w wejściu 

przeciwległej kabiny, skąd po chwili, zza zamkniętych drzwi, dobiegło jej Ŝałosne 

łkanie. Fairfax nasłuchiwał z szyderczo wykrzywioną wargą. Przynajmniej nie 

przyszło jej na myśl, Ŝeby donieść o wszystkim kapitanowi Bloodowi. I tak niczego 

by tym nie zmieniła. Tim i sześcioosobowa załoga bez trudu poradzą sobie, gdyby 

pirat stawał okoniem. Niemniej jednak dziewczynie mógł jeszcze wpaść jakiś głupi 

pomysł do głowy i nic nie szkodziło zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Głośno 

przywołał Alcatrace'a śpiącego w najlepsze na rufie. Wyrwanemu ze snu stewardowi, 

który przybiegł na wezwanie, surowo nakazał nie spać i czuwać, Ŝeby dona Isabella 

nie opuściła swej kabiny. Z pomocą chłopaka Fairfax dociągnął się z powrotem do 

koi, ułoŜył i niebawem, kiedy silny, stały przechył na sterbort powiedział mu, Ŝe juŜ 

wykonano zwrot, wyczerpany zapadł w głęboki sen człowieka, który właśnie zbił 

majątek.

Winni byli wziąć pod rozwagę, Ŝe stały przechył na sterburtę, tak kojący dla 

pana George'a Fairfaxa, musiałby stanowić zagadkę dla kapitana Blooda, gdyby 

przypadkiem jeszcze nie spał. A przypadkiem nie spał. Zrzuciwszy jedynie kaftan i 

buty, w koszuli i spodniach leŜał na hamaku rozwieszonym, w ciasnocie i duchocie 

pentry, mruŜąc oczy nadaremnie, bo nawet drzemka omijała go z daleka. Niewesołe 

myśli, bynajmniej nie o własnych kłopotach, spędzały mu sen z powiek. Ani brutalne 

reguły pirackiej gry, ani przeŜyte rozczarowania, nie zdołały skruszyć romantycznej 

natury tego człowieka. Dzisiejszej nocy znalazła sobie ujście w mnogich chociaŜ 

gorzkich rozwaŜaniach o przypadku małej damy z rodu Sotomayorów.

Troskę i niepokój budziło połoŜenie panny, znajdującej się całkowicie w 

rękach kogoś, kto nie tylko jest łajdakiem pierwszej wody, ale takŜe chamem i egoistą 

o małym umyśle i jeszcze mniejszym sercu. Kapitan Blood zadumał się nad niedolą i 

złamanym sercem, jakŜe częstym zakończeniem szalonej miłości młodziutkiej 

dziewczyny do właśnie tego pokroju męŜczyzny, który łowi smarkulę na lep bijącej w 

oczy, acz powierzchownej męskiej urody i namiętnych, czułych zaklęć. W wyobraźni 

romantycznego pirata panna jawiła się jako gołębica w szponach jastrzębia i wiele by 

dał, Ŝeby uwolnić ją, zanim zostanie rozdarta na strzępy. Wszystko jednak 

przemawiało za tym, Ŝe zadurzona panienka nie ucieszy się z takiego wyzwolenia, a 

gdyby nawet, okazując się wyjątkiem od reguły, nakłoniła ucha na słowa rozsądku, to 

Blood miał świadomość, Ŝe nie byłby w stanie udzielić jej pomocy, choćby pragnął 

tego z całej duszy.

background image

Westchnąwszy, spróbował przegnać myśli o rozwiązaniu nierozwiązalnego, 

lecz one wracały i dopiero ów sterburtowy przechył okrętu, dotychczas idącego na 

równej stępce, skierował je na nowe tory. Czy to moŜliwe, Ŝeby wiatr tak raptownie 

zmienił kierunek? Musiał zmienić, bo niczym innym nie dało się wyjaśnić 

zaobserwowanego zjawiska, przynajmniej niczym innym, co by miało ręce i nogi. Tak 

czy owak, postanowił rzecz sprawdzić. Zsunął się z hamaka, po omacku znalazł i 

załoŜył kaftan i buty, i wyszedł trapem na śródokręcie.

Na zrębnicy łukowej siedział marynarz, podśpiewując pod nosem, a przed 

ś

cianą niskiej rufówki stał sternik przy rumplowym lino-bloku. Blood nie pytał o nic 

Ŝ

adnego z nich. Wolał zdobyć potrzebne informacje od niebios, a bezchmurny, 

gwiaździsty firmament powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Gwiazda Polarna 

ś

wieciła na trawersie po zawietrznej, z prawej burty. W ten sposób otrzymał 

zdumiewającą wiadomość, Ŝe wykonali zwrot przez sztag. Nigdy nie dowierzając 

niczemu, co wyglądało na sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, wspiął się na pokład 

rufowy, Ŝeby poszukać Tima. Wypatrzył barczystą sylwetkę przechadzającą się w 

ś

wietle pary wysokich latarń rufowych i szybkim krokiem podąŜył jej na spotkanie.

Widok kapitana Blooda stropił szypra na krótką chwilę. Akurat kombinował 

sobie, czy ich pasaŜer zdąŜył juŜ zapaść w głęboki sen, Ŝeby mogli go związać w 

hamaku bez niepotrzebnej szamotaniny. Ochłonąwszy ze zdumienia, dobrodusznie 

zagadnął Blooda, pokonującego nachylony pokład.

-  Ładna noc, proszę pana.

Blood wybrał okręŜną drogę do celu, zarazem wystawiając Tima na próbę.

-  Widzę, Ŝe wiatr się zmienił.

-  Aha - skwapliwie przytaknął szyper. - Ni z tego, ni z owego. Nagle zaczęło 

mocno dmuchać z południa.

-  Opóźni nasze przybycie do Port Royal.

-  Jeśli się utrzyma. Ale moŜe znowu zmieni kierunek.

-  MoŜe zmieni - powtórzył Blood. - Módlmy się o to. Ramię w ramię doszli 

do relingu. Oparci o poręcz, spoglądali

z góry na rozchodzący się za rufą, białawy, świetlisty ślad kilwateru na czarnej 

toni. Bloodowi zebrało się na filozofowanie.

-  Dziwnie niepewne Ŝycie, Tim, takie Ŝycie Ŝeglarza, na łasce byle wiatru, 

który wieje i niesie nas to w jedną, to w drugą, to znów w jeszcze inną stronę, raz 

sprzyjając nam, raz zawadzając, a niekiedy przynosząc nam klęskę i śmierć. 

background image

Przypuszczam, Ŝe kochasz Ŝycie, Tim.

-  TeŜ pytanie! Pewnie, Ŝe kocham Ŝycie.                                 

-  I odczuwasz strach przed śmiercią, jak my wszyscy?

-  Tam do kata! Prawisz jak kaznodzieja.                             

-  Być moŜe. Akurat jest okazja przypomnieć ci, Ŝe jesteś śmiertelny, Tim. My 

wszyscy lubimy czasami zapominać o tym i zupełnie niepotrzebnie naraŜamy się na 

niebezpieczeństwa. Śmiertelne niebezpieczeństwa. Dokładnie takie, jak to, przed 

którym stoisz właśnie w tej chwili, Tim.

-  Nie rozumiem.

Tim zdjął łokcie z poręczy nadburcia.                           

-  Tylko spokojnie teraz - powiedział Blood łagodnie. Chował dłoń za 

pazuchą, skąd coś twardego i cylindrycznego

wpiło się przez kaftan w bok szypra, tuŜ pod Ŝebra.               

-  Trzymam palec na spuście, więc gdybyś mi się gwałtownie poruszył, 

mógłbym pociągnąć przypadkiem. PołóŜ łokcie z powrotem na poręczy, kochasiu, bo 

jeszcze gawędzimy. Nie masz się czego obawiać. Nie zamierzam zrobić ci krzywdy, 

to znaczy, pod warunkiem, Ŝe będziesz rozsądny, a chyba będziesz. Powiedz mi, 

dlaczego wracamy na kontynent?

Tim sapał, zaskoczony i zarazem wystraszony chyba bardziej niŜ naleŜało, 

moŜe dlatego, Ŝe zyskał juŜ całkowitą pewność, z kim musi mieć do czynienia. Zimny 

pot wystąpił mu na czoło.

-  Wracamy na kontynent? - wyjąkał z głupią miną.

-  Właśnie. Dlaczego zrobiłeś zwrot? I dlaczego skłamałeś mi o tym 

południowym wietrze? Czy ja wyglądam aŜ na takiego szczura lądowego, który nie 

potrafi odróŜnić północy od południa w bezchmurną noc? Zdaje się, Ŝe udajesz 

głupszego, niŜ jesteś. Lecz jeśli nie znajdziesz dość oleju w głowie, Ŝeby mi więcej 

nie łgać, to po tej nocy juŜ nigdy nikogo nie okłamiesz. No więc zapytuję cię jeszcze 

raz: dlaczego wracamy na kontynent? Tylko mi nie mów, Ŝe sprzedajesz Fairfaxa.

Tim głośno sapał, milcząc i bijąc się z myślami. Ze strachu przed Bloodem bał 

się kłamać, ale jeszcze bardziej bał się powiedzieć prawdę, jako Ŝe była taka, jaka 

była.

-  KogóŜ bym mógł innego? - burknął.

-  Oj, Tim! Znów kłamiesz wbrew moim ostrzeŜeniom. Twoje kłamstwa mają 

jednak przedziwną właściwość mówienia mi prawdy. Bo gdybyś zamierzał sprzedać 

background image

Fairfaxa, to przecieŜ szedłbyś do La Hacha, a gdybyś szedł do La Hacha, to byś nigdy 

się nie zapuścił tak daleko tym zachodnim kursem, chyba Ŝe nie Ŝeglarz z ciebie, a 

cięŜki idiota, za jakiego cię nie uwaŜam. Zaoszczędzę ci trudu dalszych łgarstw, gdyŜ 

- klnę się na Boga - byłby to ostatni gwóźdź do twojej trumny. Czy wiesz, kim 

jestem? TeŜ radzę wyznać prawdę. Wiesz czy nie?

Tim wiedział, kim jest pytający, który tak wnikliwie i z łatwością dwukrotnie 

przyłapał go na kłamstwie i właśnie dlatego stał jak słup soli, ani przez chwilę nie 

wątpiąc, Ŝe przy najmniejszym poruszeniu pistolet pod Ŝebrami odstrzeli mu 

wnętrzności. W końcu strach wydusił z szypra prawdę.

-  Wiem, kapitanie. Ale...

-  Sza! Nie popełniaj samobójstwa, wciilkając mi kolejny fałsz, zwłaszcza Ŝe 

nie musisz. Nie musisz mów ć mi nic więcej. Znam resztę. Idziesz do Cartageny, 

rzecz jasna. Tam jest targowisko na wieziony przez ciebie towar, a kupcem jest 

markiz Riconete. Jeśli pomysł jest twój, mogę to wybaczyć. Ty nie zaciągnąłeś u mnie 

Ŝ

adnego długu wdzięczności, a nigdzie nie znajdziemy powodu, dla którego nie 

miałbyś zarobić pięćdziesięciu tysięcy pesos, sprzedając mnie Hiszpanom. No więc, 

czy to twój pomysł?

Tim porywczo wezwał całą hierarchię niebieską na świadków, Ŝe wszystko co 

zrobił, to wykonał rozkazy Farfaxa, który sam jeden wpadł na pomysł tej haniebnej 

wyprawy dc Cartageny.

Blood przerwał mu w połowie potoku zapewnień i protestów, wzmocnionych 

bluźnierstwami.

-  Tak, tak. Wierzę ci. Odniosłem wraŜerie, Ŝe Jorgito rozpoznał mnie, gdy 

wspomniałem o Tortudze. NieosToŜność z mojej strony. Ale - do wszystkich 

diabłów! - ocaliłem mu jego nędzne Ŝycie i wydawało mi się, Ŝe nawet najgorszy 

ładak na Karaibach nie pójdzie na... Mniejsza o to. Powiedz mi jedno: ile ma ci 

kapnąć z nagrody za moją głowę, Tim?

-  Obiecał mi pięć kawałków - rzekł szypertonem człowieka z pętlą na szyi.

-  Wszelki duch! Tylko tyle? Kiepską masj głowę do interesów, ale nie tylko 

to świadczy o twojej głupocie. Myślałeś, Ŝe jak długo będziesz cieszył się Ŝyciem i 

tymi pieniędzmi? A moŜe w ogóle nie myślałeś? No to pomyśl teraz, Tim, i moŜe 

zaświta ci w łepetynie, Ŝe kiedy wyjdzie na jaw, a wyjść musi, w jaki sposób je 

zarobiłeś, moi bukanierzy dopadną cię choćby na krańcach oceanu. Powinieneś wziąć 

to wszystko pod rozwagę, przystępując do spółki z łotrem. Mądrzej będzie dla ciebie, 

background image

chłopie, stanąć po mojej stronie. A co do tych twoich wymarzonych pięciu tysięcy, to 

ciągle jeszcze jak Boga kocham, masz okazję je zarobić, przechodząc pod moje 

rozkazy, dopóki przebywam na pokładzie tego brygu. Posłuchasz mnie i moŜesz w 

dowolnym czasie wpaść na TorUgę po pieniądze, a bądź pewny, Ŝe włos ci nie 

spadnie z głowy. Masz La to moje słowo. Słowo kapitana Blooda.

Tim nie potrzebował czasu do namysłu. Zamiast czarnego cienia skrzydeł 

anioła śmierci niespodziewanie ujrzał przed sobą nie tylko światełko Ŝycia, ale takŜe 

nagrodę równie wielką jak to, co by zarobił na łotrostwie, a przy tym wolną od owych 

przeoczonych zagroŜeń, na które Blood właśnie zwrócił jego uwagę.

-  Biorę Wszechmocnego na świadka... - rozpoczął z ferworem, ale Blood nie 

dał mu dokończyć i tej litanii.

-  Szkoda twoich słów, bo ja nie wierzę w przysięgi. Wierzę w złoto z jednej 

ręki, a ołów z drugiej. Od tej chwili nie rozstajemy się, Tim. Nabrałem sympatii do 

ciebie, mój zuchu. Tylko nie wyobraŜaj sobie za duŜo, jeśli  odejmę pistolet od twoich 

Ŝ

eber.  Nadal będzie podsypany i odwiedziony.  Mam nadzieję, Ŝe nie masz swoich 

pistoletów przy sobie. - Mówiąc to, dla pewności obszukał szypra lewą ręką. - 

Doskonale. Nie zrobimy teraz, jakby ci się mogło wydawać, zwrotu przez rufę, 

poniewaŜ dalej wracamy na kontynent. Tyle, Ŝe nie do Cartageny. Sterujemy kursem 

do La Hacha. Teraz podchodzisz ze mną do przedniej balustrady rufowego pokładu i 

kaŜesz dać rumpel od wiatru. Odszedłeś dość daleko na zachód. NajwyŜszy czas pójść 

prawym halsem, jeśli mamy dopłynąć do La Hacha o wschodzie słońca.

Tim posłusznie podszedł z nim do poręczy i z góry wezwał załogę gwizdkiem 

na stanowiska. Kiedy wszystko było gotowe, zabrzmiał jego basowy głos: „Zwrot 

przez sztag!" i za chwilę odpowiedziało mu skrzypienie obracających się rej 

fokmasztu, pokład przeszedł przez poziom do przechyłu na lewą burtę i bryg poszedł 

bejdewindem na południowy wschód.

Przez całą tę pogodną, czerwcową noc kapitan Blood i szyper „Czapli" bawili 

na rufie brygu, nierozłączni niby bracia syjamscy, zawsze razem, czy to siedząc, czy 

stojąc, czy podchodząc do rufowej przedniej balustrady, aby co jakiś czas wydać 

załodze komendy. I chociaŜ głos zawsze naleŜał do Tima, były to komendy kapitana 

Blooda.

Tim nie sprawiał Ŝadnych kłopotów, ani myśląc zmieniać stan rzeczy, który 

tak bardzo odpowiadał jego szelmowskiej naturze. Nie zaprzątał sobie głowy w końcu 

nieuchronną awanturą z Fairfaxem. Kiedy morze poszarzało w bladym brzasku, 

background image

odwaŜył się jednak zadać nurtujące go pytanie.

-  Niech mnie ryby zjedzą, jeśli rozumiem, dlaczego masz Ŝyczenie wracać do 

La Hacha. Myślałem, Ŝe dawałeś stamtąd nogę. Bo niby po co w ogóle zawijałbyś na 

pokład, gdy podnosiliśmy kotwicę?

Blood zaśmiał się z cicha.

-  MoŜe i warto, Ŝebyś się dowiedział.  Będziesz mógł lepiej wyjaśnić tę 

kwestię panu Fairfaxowi, gdyby się pogubił w tym wszystkim. Według tego, co 

słyszałeś o mnie, trudno ci przyjdzie uwierzyć, Ŝe z lepszych dni zachowałem resztki 

rycerskości, przez którą, nawiasem mówiąc, zostałem tym, kim jestem dzisiaj. I nie 

wyobraŜaj sobie, Ŝe to Fairfaxa odwoŜę z powrotem do La Hacha i wydaję na pastwę 

zemsty rodziny Sotomayorów. Guzik mnie obchodzi, co się stanie z szubrawcem, a 

sam z natury nie jestem mściwym człowiekiem. Mnie obchodzi jedynie ta mała 

hidalga. Wyłącznie dla niej wracamy do La Hacha, a to dlatego, Ŝe poznałem czarny 

charakter gagatka, któremu zawierzyła się w złej godzinie zaślepienia. Oddamy ją 

rodzinie, Tim, całą i zdrową, chwała Bogu. Raczej sobie tym nie zasłuŜę na jej 

wdzięczność. Ale przyjdzie pora i na to, kiedy dojrzalszej i lepiej znającej Ŝycie 

kobiecie moŜe zamajaczy przed oczyma obraz piekła, od którego ją właśnie 

wybawiam.

Coś takiego było dla szypra nie do pojęcia. Zaklął ze zdumienia. Zrozumiał 

tylko tyle, Ŝe z obiecanych mu pięciu tysięcy mogą przez to wyjść nici.

-  Skoro jednak wiałeś z La Hacha, musiało ci tam grozić niebezpieczeństwo. 

Zapominasz o tym?

-  Przebóg, nigdy jeszcze Ŝadne niebezpieczeństwo nie zawróciło mnie z raz 

obranej drogi. A tę juŜ obrałem.

Widząc, Ŝe to nie są czcze przechwałki, Tim uznał owe resztki rycerskości w 

piracie za godną poŜałowania plamę na skądinąd świetlanym wizerunku idealnego 

łajdaka.

Wstający świt ukazał im mgliste zarysy lądu na horyzoncie. Zanim jednak 

wpłynęli na szmaragdową toń wejścia do portu Rio de La Hacha, wybiło siedem 

szklanek, a słońce juŜ stało wysoko na trawersie bakbortu. Doszli fordewindem do 

kotwicowiska. Wyraźnie juŜ zmęczony Tim z zaspanymi oczyma wciąŜ tkwił u 

przedniej balustrady rufowego pokładu, uŜyczając głosu komendom Blooda, który nie 

odstępował go jak cień.

-  KaŜ rzucić kotwicę.

background image

Tim powtórzył polecenie załodze, po czym dobiegł grzechot od kabestanu i 

„Czapla" stanęła na kotwicy w odległości ćwierci mili od mola.

-  Zbierz wszystkich na śródokręciu.

Kiedy sześcioosobowa załoga stawiła się na wezwanie szypra, Blood wydał 

następne polecenie.

-  KaŜ im otworzyć główny luk.

Co teŜ niezwłocznie zostało wykonane.

-  Teraz kaŜ im wszystkim zejść do ładowni. Powiedz, Ŝe mają przesztauować 

ją pod zabierany stąd ładunek.

Marynarze usłuchali z niejakim zdziwieniem, lecz bez szemrania, a gdy 

ostatni z nich zniknął w czeluści pod pokładem, Blood powiódł Tima do zejściówki.

-  Będziesz łaskaw dołączyć do nich - rzekł.           Spotkał się z chwilowym 

buntem.                          

-  Niech mnie ryby zeŜrą, kapitanie, nie moŜesz...

-  Złaź do nich - ponaglił Blood. - No juŜ.

Pod wpływem stanowczego tonu i śmiertelnej groźby, wyzierającej z 

niesamowicie niebieskich, zimnych oczu, Tim zmiękł niczym wosk i posłusznie zlazł 

do ładowni. Blood w mig nasunął i zaryglował za nimi pokrywę luku, nic sobie nie 

robiąc z ryku wściekłości uwięzionych w trzewiach brygu. Czyniona przez nich 

wrzawa wyrwała pana Fairfaxa z niespokojnej drzemki po jednej stronie rufówki, a 

dońę Isabellę z czarnej rozpaczy po drugiej stronie.

Pan Fairfax od razu zmiarkował, Ŝe stoją na kotwicy i zaintrygowany tym 

faktem aŜ do granic niepokoju, i nawet zastanawiając się, czy mógł przespać całą 

dobę, cięŜko zwlókł się z koi i pokuśtykał pod okno. Wychodziło akurat na otwarte 

morze, toteŜ jedynym widokiem była zmarszczona szmaragdowa toń i kilka statków 

w niewielkiej odległości. Najwyraźniej stali więc w porcie. Tylko w jakim? No bo 

chyba niemoŜliwe, Ŝeby w Cartagenie? A jeśli nie w Cartagenie, to gdzie ich licho 

przyniosło? Hałasy w przejściu między zewnętrznymi kabinami rufówki odwróciły 

jego uwagę od tej zagadki. Usłyszał zdenerwowany i podniesiony, śpiewny głos 

Alcatra£e'a, który uparcie trwał przy swoim.

-  Mam rozkazy, Ŝe pani nie wychodzić z kabiny. Ujrzawszy przez okno po 

drugiej stronie brygu znajome molo

Rio de La Hacha, nie pojmując, jak się tu znaleźli i nawet nie pragnąc się 

dowiedzieć, dońa Isabella nieprzytomna z podniecenia wybiegła ze swojej kabiny. 

background image

Omal nie odeszła od zmysłów na widok nieustępliwego Murzyna, zagradzającego jej 

drogę zamierzonej ucieczki.

-  Proszę, Alcatrace. Proszę!

Olśniona nagłą myślą wypięła perły z włosów. Podsunęła je Murzynowi na 

dłoni.

-  Weź perły, Alcatrace. Przepuść mnie.

Nie zaprzątała sobie głowy myślą o tym, co zrobi po wyjściu z kabiny, czy 

nawet po dotarciu na pokład. ZłoŜyła w ofierze wszystko, co jej pozostało, Ŝeby 

okupić przejście pierwszej przeszkody.

Murzynowi zaświeciły się oczy chciwością. Lecz od chciwości siljiiejszy był 

strach przed Fairfaxem, który mógł się obudzić i podsłuchiwać. Steward zamknął 

oczy i pokręcił głową.

-  Kapitan nie kazać, proszę pani.

Rozejrzała się na boki, jak zaszczute zwierzę szukając drogi ucieczki, aŜ 

zrozpaczonym spojrzeniem wypatrzyła parę pistoletów na szafce pod przednią ścianą 

kabiny. To było 10. Zaskakując stewarda, błyskawicznie dopadła szafki, porwała 

pistolety i obróciła się ku niemu jak fryga, ściskając po jednym w kaŜdej dłoni, 

zapomniawszy o perłach, które ją zawiodły i teraz toczyły się po podłodze.

-  Zejdź mi z drogi!

Wobec tak straszliwej groźby, Murzyn umknął z piskiem przeraŜenia, a panna 

bez przeszkód przeleciała jak burza i pomknęła do wyjścia na pokład.

Kapitan Blood kończył na pokładzie przygotowania do tego, co jeszcze 

pozostało do zrobienia. Był spokojny o swoją najbliŜszą przyszłość, bowiem pękaty 

holenderski statek, mający zabrać go z powrotem na Curacao, właśnie wchodził 

bejdewindem na redę, dotrzymując zawartej umowy. Zanim jednak pomyśli o 

pokładzie

Holendra, chciał zabrać zadurzoną hidalgę na brzeg, czy jej się to spodoba czy 

nie, choćby musiał siłą zanieść ją do łodzi. Z przygotowaniami uwinął się szybko. 

Odwiązał z pachołka hol łodzi i przeciągnął łódź bliŜej dzioba, do stóp burtowego 

trapu. Co uczyniwszy, pośpieszył ku wejściu do rufówki, Ŝeby odszukać pannę, dla 

której wyszykował łódź do drogi. Był o jard od celu, gdy niespodziewanie i 

gwałtownie pchnięte drzwi rozwarły się na ościeŜ i ku swemu osłupieniu kapitan 

stanął oko w oko z dońą Isabellą i parą jej pistoletów. Mierząc do niego z obu 

pistoletów, przemówiła ostrym tonem i mniej więcej w tych samych słowach, co do 

background image

Alcatrace'a.

-  Z drogi! Zejdź mi z drogi!

W swoim czasie kapitan Blood bez zmruŜenia oka spoglądał w lufy 

wszelkiego rodzaju broni. Jednak pod lufami tych pistoletów, którymi wymachiwały 

rozdygotane dziewczęce rączki, dusza, jak później wyznał, poszła mu w pięty. 

Uskrzydlony strachem Blood usłuchał bez namysłu i uskoczywszy w bok, 

rozpłaszczył się przy ścianie.

Gotów był na najzacieklejszy sprzeciw panny wobec swoich z dobroci 

płynących zamiarów, ale przecieŜ nie na sprzeciw wyraŜony w tak bezpardonowy i 

zabójczy sposób. Zaskoczenie całkowicie zbiło go na chwilę z tropu. Ochłonąwszy, 

przeciwstawił niewzruszony spokój owej roztrzęsionej panice, jaką juŜ wyczuwał w 

tej dziewczynie z pistoletami.

-  Gdzie jest Tim? - zapytała. - Jest mi potrzebny! Musi mnie natychmiast 

zawieźć na ląd. Ale juŜ!

Blood odetchnął z ulgą.

-  Wszelki duch! CzyŜby pani się opamiętała z własnej woli? A moŜe pani nie 

wie, gdzie jesteśmy?

-  Och, ja wiem, gdzie jestem. Ja wiem...

Urywając raptownie, utkwiła szeroko rozwarte oczy w człowieku, którego 

miejsce i rola na pokładzie tego okrętu nagle dotarły do jej rozgorączkowanej 

ś

wiadomości. Stojąc tu przed nią, tylko pogłębiał chaos w głowie panny.

-  Ale pan... Pan... - zająknęła się, jakby zabrakło jej tchu. - Pan nic nie wie. 

Grozi panu ogromne niebezpieczeństwo.

-  Grozi, fakt, dopóki pani nie przestanie wymachiwać na mnie tymi 

pistoletami. Proszę je opuścić. Niech je pani opuści, na miłość boską, zanim dojdzie 

do wypadku.

Kiedy posłusznie opuściła ręce, chwycił ją za ramię.

-  No to zapraszam do łodzi, moja panno, skoro sama tego pragniesz. Chwała 

Bogu! Oszczędzasz mi mnóstwa kłopotów, bo właśnie zamierzałem zabrać cię na ląd, 

czy chciałabyś tego, czy nie. Chodźmy.

Ze zdumienia zastygła w bezruchu, opierając się jego dłoni i Ŝądając 

wyjaśnień.

-  To znaczy, Ŝe pan zamierzał odwieźć mnie na brzeg?

-  A myślisz, Ŝe niby po co odwiozłem cię z powrotem do La Hacha? ToŜ 

background image

przecieŜ za moją sprawą wróciliśmy tutaj dziś rano. Mówi się, Ŝe noc przynosi dobrą 

radę, ale w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, Ŝe noc na pokładzie tego 

brygu przyniesie pani tak cudowną radę, jaką zdaje się, Ŝe przyniosła.

Niecierpliwie spróbował ją znów pociągnąć do trapu.

-  Pan mnie odwiózł z powrotem? Pan? Kapitan Blood? Zesztywniał. Puścił 

jej ramię. Oczy mu się zwęziły.

-  A więc wiesz o tym? Jasne, on musiał to powiedzieć. Czy łajdak wspomniał 

ci teŜ przy okazji, Ŝe zamierza mnie sprzedać?

-  Właśnie dlatego chcę wrócić na ląd. Właśnie dlatego dziękuję Bogu, Ŝe 

jestem z powrotem w La Hacha.

-  Ach tak. Rozumiem. - WciąŜ patrzył na nią spod oka. - Kiedy wysadzę panią 

na molo, czy mogę wierzyć, Ŝe będzie pani trzymać język za zębami, dopóki nie 

odpłynę?

Rzuciła mu pełne wyrzutu, obraŜone spojrzenia. Wysunęła swą drobną, 

spiczastą brodę do przodu.

-  Pan raczy obraŜać mnie, mój panie. Ja miałabym zdradzić pana? Jak moŜna 

mnie o to podejrzewać?

-  Nie moŜna. Ale lubię mieć pewność.

-  Wczoraj wieczorem jasno powiedziałam, co sądzę o panu.

-  Racja. Zaś dzisiaj rano, jak Bóg na niebie, masz powód, Ŝeby myśleć o mnie 

jeszcze lepiej. A więc w drogę.

Pociągnął ją przez pokład, obok luku, skąd nadal dochodziły okrzyki złości 

uwięzionych marynarzy, prosto do trapu i na dół do czekającej łodzi. I dobrze się 

stało, Ŝe nie marudzili dłuŜej, bo ledwie odrzucił linę, gdy dwie twarze wyjrzały na 

nich z góry, znad szczytu trapu - jedna czarna, druga upiornie blada i wykrzywiona w 

straszliwej furii. Pan Fairfax z pomocą Alcatrace'a wytoczył się na śródokręcie w 

chwili, gdy para uciekinierów wsiadała do łodzi.

-  Dzień dobry, Jorgito! - powitał go Blood. - Dona Isabella wybiera się ze 

mną na brzeg. Ale jej brat z resztą Sotomayorów wkrótce cię odwiedzi i daję głowę, 

Ŝ

e przywiezie alkada na dodatek. Naprawią błąd, jaki popełniłem wczoraj wieczorem, 

ratując twoje parszywe Ŝycie.

-  Och, tylko nie to! Tego nie chcę - poprosiła dona Isabella. Blood ze 

ś

miechem pociągnął za wiosła.

-  Sądzisz, Ŝe będzie czekał? Tym szybciej zdejmie pokrywę z luku, aby znów 

background image

wyjść w morze. ChociaŜ diabli wiedzą, dokąd on teraz popłynie? Na pewno nie do 

Cartageny. Szczerze mówiąc, dopiero ten jego pomysł z Cartageną przekonał mnie, Ŝe 

to nie jest odpowiedni kandydat do ręki szlachetnej damy i skłonił do odwiezienia 

panienki na łono rodziny.

-  A mnie natchnął chęcią powrotu - wyznała z głębokim smutkiem w oku. - 

Całą noc modliłam się o cud i oto moja modlitwa jest wysłuchana. Pan jej wysłuchał. 

- Coraz większe zdumienie malowało się na jej drobnej, Ŝywej buzi. - WciąŜ nie mam 

pojęcia, jak pan tego dokonał.

-  Ha!

Zatrzymał na chwilę wiosła. Nie wstając z ławki, wyprostował się, wypiął 

pierś, a jego szczupłą, zuchwałą twarz rozjaśnił uśmiech na wpół komiczny, na wpół 

zadowolenia z siebie.

-  Jam jest kapitan Blood.

Upór panny sprawił, Ŝe nim przybili do mola, wyciągnęła z niego pełniejsze 

wyjaśnienie, i serce w niej zmiękło, a w oczach stanęły łzy.

Wśród mrowia okrętów i portowych hałasów łódź dobiła do omywanych falą 

stopni nabrzeŜa i Blood pod ostrzałem ciekawskich, badawczych spojrzeń wyskoczył i

podał rękę pannie, pomagając jej przy wysiadaniu. Nie puszczając dziewczęcej dłoni, 

rzekł:

-  Wybaczysz mi, Ŝe długo tu nie zabawię.

-  Tak, tak. Jedź. I niech cię Bóg prowadzi. - Przytrzymała jego dłoń w swojej. 

Nachyliła się bliŜej. -Zeszłej nocy myślałam, Ŝe zesłały cię Niebiosa, Ŝebyś ocalił... 

tamtego męŜczyznę. Dziś wiem, Ŝe zostałeś wysłany, Ŝeby ocalić mnie. Nigdy ci tego 

nie zapomnę.

Jej słowa musiały mu przyjemnie dźwięczeć w pamięci, sądząc po tym, co 

niebawem odpowiedział na powitanie kapitana holenderskiego brygu. Albowiem nie 

zapomniawszy, Ŝe don Francisco de Yillamarga bawi w La Hacha, Blood z chwalebną 

przezornością odmówił sobie przyjemności odebrania tych wszystkich podziękowań, 

jakimi by obsypała go rodzina Sotomayorów i miarowymi, długimi pociągnięciami 

wioseł szybko zbliŜał się do pękatego kadłuba punktualnie i w najszczęśliwszym 

momencie przybyłego Holendra. Oczekujący gościa kapitan Classens stał na 

pokładzie przy trapie.

-  Wcześnie pan na nogach - powitał Blooda uśmiechnięty, rumiany Holender.

-  Jak przystało na wysłannika Niebios - padła tajemnicza odpowiedź, w której 

background image

Mynheer Classens przez dłuŜszą chwilę, lecz daremnie doszukiwał się ukrytego Ŝartu.

Podnosili kotwicę, kiedy minęła ich wychodząca w morze „Czapla", prująca 

fale pod wszystkimi Ŝaglami, sponiewierana, wściekła, przeraŜona „Czapla", 

umykająca co tchu, byle dalej od tego gniazda jastrzębi.

Zdaje się, Ŝe w całej tej przygodzie była to jedyna rzecz, której nie mógł 

odŜałować kapitan Blood. 

THE END