background image

MĘŻCZYZNA, 

KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ 

W POWIETRZU 

 
 
 

MAJ SJOWALL  

PER WAHLÓÓ 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Przekład  

 

HALINA THYLWE 

AMBER 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk 

Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok 

Projekt graficzny okładki 

Małgorzata Foniok 

 

Zdjęcie na okładce 

Getty Irnages/Flesh Press Media 

 

Skład 

Wydawnictwo Amber 

Jerzy Wolewicz 

 

Druk 

Drukarnia Naukowo-Techniczna 

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 

 

Tytuł oryginału 

Mannen som gick upp i rok 

 

Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement with Salomonsson 

Agency. Ali rights reserved. 

 

For the Polish edition 

Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 

For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe 

 

ISBN 978-83-241-3399-4 

Warszawa 2009. Wydanie I 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 620 40 13, 620 81 62 

www.wydawnictwoamber.pl

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 1 
Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą ścianę szczytową, gdzie 
straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową 
szybkę  w  lewym  skrzydle  okiennym  zastępował  krzywo  przycięty  płat  tektury.  Tapety,  których 
kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie odstawały od zmurszałej zaprawy; 
w kilku miejscach ktoś próbował je przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym. 
W  pokoju  był  piec,  sześć  mebli  i  jeden  obraz.  Pod  piecem  stało  kartonowe  pudło  z  popiołem  i 
powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy. Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca, 
zalegała  dziesięciocentymetrowa  warstwa  starych  gazet,  podarta  pikowana  kołdra  i  pasiasta 
poduszka.  Obraz,  który  przedstawiał  nagą  blondynę  przy  marmurowej  balustradzie,  wisiał  na 
prawo od pieca, dzięki czemu osoba leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż 
po obudzeniu. Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy. 
Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez oparcia. Na blacie stały 
między innymi trzy butelki po wermucie, jedna  butelka po oranżadzie i  dwie filiżanki  po kawie. 
Wokół  przewróconej  popielniczki  poniewierały  się  pety,  kapsle,  zużyte  zapałki,  upaprane  kostki 
cukru, otwarty scyzoryk 
i  kawałek  kiełbasy.  Na  zniszczonym  linoleum  leżała  trzecia,  stłuczona  filiżanka  po  kawie  i  trup 
mężczyzny. 
Najprawdopodobniej  to  on  za  życia  upiększył  obraz  i  zalepił  tapetę  taśmą  i  papierem  pakowym. 
Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w 
trykotowym podkoszulku, postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i 
jedną  drugą  tułowia  przygniatał  kredens.  Obok  ciała  leżało  trzecie  krzesło  o  zakrwawionym 
siedzeniu  i  z  wyraźnymi  odciskami  dłoni  na  oparciu.  Podłoga  była  usłana  odłamkami  szkła  -  z 
drzwiczek kredensu i połowy butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi 
i zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą. 
Niemal  perfekcyjne  zdjęcie,  zrobione  policyjnym  aparatem  o  szerokokątnym  obiektywie,  przy 
sztucznym świetle, z niebywałą ostrością uwydatniało najdrobniejsze szczegóły. 
Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do okna. Szwedzkie lato. 
Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny. 
Leżały na plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe, mogły sobie 
na  to  pozwolić.  Kiedy  przyjrzał  im  się  uważniej,  stwierdził, że  je zna.  Pracowały  w  jego  biurze. 
Czyli było już po dwunastej. Pewnie rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w 
porze lunchu zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie. 
Z  niechęcią  pomyślał  o rychłej  przeprowadzce  do  nowej  komendy  w  okolicach  Vastberga  Alle  - 
ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki. 
Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się, wiedział, kto wszedł do pokoju. 
Stenstróm, ich najmłodszy nabytek. Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie 
w ogóle nie przyjdzie do głowy, żeby pukać. 
-  No i co? - zapytał Martin Beck. 
-  Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż zaprzecza. 
Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z miejsca zbrodni. Na suficie, 
nad  łóżkiem  zawalonym  gazetami,  podartą  pikowaną  kołdrą  i  pasiastą  poduszką  widniał  ślad  po 
niegdyś wilgotnej plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można by się 
doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna rozciągnięty na linoleum miał równie 
bujną wyobraźnię. 
-    Ale  to  bez  znaczenia  -  nadgorliwie  dorzucił  Stenstróm.  -I  tak  go  zamkniemy  na  podstawie 
dowodów rzeczowych. 
Martin  Beck  zbył  tę  uwagę  milczeniem  i  wskazał  na  plik  raportów,  które  Stenstróm  położył  na 
biurku. 
-  Co to jest? 

background image

-  Protokoły przesłuchań z Sundbybergu. 
-  Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi. Albo komu ci się żywnie 
podoba. 
Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju Kollberga i Melandera. 
Tutaj  było  dużo  cieplej;  pewnie  dlatego,  że  pozamykali  okna  i  zaciągnęli  zasłonki.  Kollberg  i 
podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką 
w  zębach,  z  założonymi  rękami,  i  nie  odrywał  wzroku  od  podejrzanego.  Na  krześle  obok  drzwi 
czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na prawym kolanie leżała 
służbowa  czapka.  Nie  licząc  szelestu  obracających  się  szpul  magnetofonu,  w  pokoju  panowała 
cisza. Martin Beck zatrzymał się za Kollbergiem. Milczał.  O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął 
marynarkę i  rozpiął kołnierzyk. Mimo  to  koszula na plecach była mokra  od potu.  Ciemna plama 
niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po kręgosłupie. 
Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie ubrany, zaciskał na poręczy 
krzesła  zniszczoną  dłoń;  pod  resztkami  poogryzanych  paznokci  widniały  czarne  obwódki. 
Chorobliwie  wymizerowaną  twarz  znaczył  wyraz  rezygnacji.  Lekko  drżała  mu  broda,  oczy  miał 
zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy. 
-  No tak - ponuro odezwał się Kollberg. - Więc waliłeś go w głowę butelką, dopóki się nie rozbiła. 
Mężczyzna przytaknął. 
-  Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go uderzyłeś? 
-  Nie wiem. Niedużo. Ale sporo. 
-  No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w tym czasie robił Ragnar 
Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował cię powstrzymać? 
-  Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to. 
-  Nie kłam. 
-  Spał. Urżnął się w trupa. 
-  Mów głośniej. 
-  Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał. 
-  A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na razie wszystko jasne. 
Tylko  jednego  nie  rozumiem.  Dlaczego? Przecież  tego  dnia  w  piwiarni  spotkaliście  się  pierwszy 
raz w życiu. 
-  Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów. 
-    Każdy  policjant  słyszy  to  kilka  razy  w  tygodniu.  Tabuny  ludzi  wymyślało  mi  od  nazistów, 
gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy nikogo z tego powodu nie zabiłem. 
-    Powtarzał  raz  po  raz:  „pieprzony  nazista,  pieprzony  nazista,  pieprzony  nazista",  i  kwiczał  jak 
świnia. I tak bez końca. No i śpiewał. 
-  Śpiewał? 
-  No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną. 
-  Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego? 
-  Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku. 
-  Zanim zaczęliście pić u niego w.domu? 
-  Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę. 
-  I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu, tak? 
-  No. 
-  Upadł? 
-  Jakby  przyklęknął.  Pociekła  mu  krew.  Powiedział:  „Teraz  dostaniesz  za  swoje,  ty  pierdolony 
nazistowski pokurczu". 
-  I biłeś go dalej? 
-  Miałem... pietra. Był ode mnie większy i... pan nie wie, jakie to uczucie... wszystko wiruje, mieni 
się w oczach... nie panowałem nad sobą, nie wiedziałem, co robię. 
Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona. 

background image

-    Dzisiaj  to  wszystko.  -  Kollberg  wyłączył  magnetofon.  -Dajcie  mu  coś  do  jedzenia  i  poproście 
lekarza o pigułki nasenne. 
Klawisz wstał, włożył czapkę i wyprowadził zabójcę, chwytając go za ramię. 
-  Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał na kartce: „Przyznał się 
ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co. 
-    Wcześniej  pięć  razy  skazany  za  pobicie  -  powiedział  Me-lander.  -  Za  każdym  razem 
wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam. 
-    Rzekła  chodząca  kartoteka  -  skwitował  Kollberg,  po  czym  dźwignął  się  z  krzesła  i  spojrzał  na 
Martina  Becka.  -  Co  ty  tu  jeszcze  robisz?  Spadaj  na  urlop  i  pozwól,  że  sami  się  zajmiemy 
przestępczością wśród niższych warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag? 
Martin Beck skinął głową. 
-  Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai, smażą się na cacy, a potem 
wracają do domu, żeby się gotować w ukropie. Super. I nie masz tam telefonu? 
-  Nie. 
-  Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj. 
Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie dzień wcześniej. Wzruszył 
ramionami. 
-  Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc. 
Rozdział 2 
Sezon  urlopowy  już  się  kończył,  tonące  w  sierpniowym  upale  ulice  Sztokholmu  zaczęły  się 
zapełniać ludźmi, którzy spędzili kilka deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach 
kempingowych  lub  w  pensjonatach.  W  metrze  znów  zrobiło  się  tłoczno,  ale  o  tej  porze,  w 
godzinach pracy, Martin Beck był jednym z nielicznych pasażerów. Patrząc na przykurzoną zieleń 
za oknem, cieszył się z wytęsknionych wakacji. 
Jego  rodzina  wypoczywała  już  od  miesiąca.  Tego  lata  dopisało  im  szczęście.  Jeden  z  kuzynów 
małżonki  użyczył  im  swojego  letniego  domu  stojącego  samotnie  na  malutkiej  wysepce  pośrodku 
archipelagu sztokholmskiego. Kuzyn wyjechał za granicę, dzięki czemu mogli tu mieszkać, dopóki 
dzieci nie będę musiały iść do szkoły. 
Martin  Beck  wszedł  do  pustego  mieszkania,  udał  się  wprost  do  kuchni  i  wyjął  piwo  z  lodówki. 
Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów. 
Z sypialni poczłapał na balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i 
sączył  piwo.  Upał  był  nie  do  zniesienia.  Kiedy  opróżnił  butelkę,  wrócił  do  w  miarę  chłodnego 
pokoju. 
Spojrzał  na  zegarek.  Statek  odpływa  za  dwie  godziny.  Tę  część  archipelagu  obsługiwał  stary 
parowiec, jeden z kilku, które się jeszcze ostały. Była to, zdaniem Martina Becka, bodaj największa 
atrakcja tegorocznych wakacji. 
Poszedł  do kuchni  i  wstawił  butelkę do spiżarki, wyczyszczonej  ze wszystkiego, co mogłoby się 
popsuć.  Na  wszelki  wypadek  starannie  ją  przepatrzył.  Potem  wyciągnął  z  gniazdka  wtyczkę 
lodówki, pojemniki z lodem włożył do zlewu, uważnie się rozejrzał, czy o niczym nie zapomniał, 
zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się spakować. 
Większość  ekwipunku  zawiózł  na  wysepkę  wcześniej,  kiedy  spędzał  tam  weekend.  Małżonka 
wręczyła  mu  listę  rzeczy,  które  były  potrzebne  jej  i  dzieciom.  Upchnął  wszystko  do  dwóch 
walizek. Ponieważ musiał jeszcze kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką. 
Na statku było dużo wolnych miejsc. Martin Beck odstawił walizki i karton prowiantu, wszedł na 
górny pokład i usiadł. 
Powietrze  rozedrgane  upałem.  Spłowiała  zieleń  na  placu  Karola  XII,  oklapnięte  flagi  na  Grand 
Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap. 
Ledwie  poczuł  wibracje  w  siłowni,  wstał  i  ruszył  na  rufę.  Statek  odpływał  od  nabrzeża.  Martin 
Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple 
rozbrzmiał  gwizdek  parowy,  kadłub  zadrżał,  stewa  dziobowa  zaczęła  się  obracać  w  kierunku 

background image

Saltsjón. Martin Beck wystawił twarz na orzeźwiającą bryzę. Nagle poczuł się wolny i beztroski, 
jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji. 
Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań, statek minął wysepkę, 
na  której  Martin  Beck  dostrzegł  ich  chwilową  siedzibę,  kilka  kolorowych  leżaków  i  małżonkę. 
Siedziała  w  kucki  na  brzegu  i  chyba  obierała  ziemniaki.  Podniosła  się,  pomachała  ręką  na 
powitanie, ale nie był pewien, czy zobaczyła go pod słońce z takiej odległości. 
Dzieci już czekały w łódce. Martin Beck lubił wiosłować i mimo protestów syna osobiście pokonał 
dystans  dzielący  ich  od  wysepki.  Córka  Ingrid,  zwana  Kruszynką,  mimo  że  za  parę  dni  miała 
piętnaste  urodziny,  opowiadała  o  jakiejś  potańcówce.  Jedenastoletni  syn,  Rolf,  który  gardził 
dziewczynami,  triumfalnie  obwieścił,  że  złowił  szczupaka.  Martin  Beck  słuchał  jednym  uchem, 
rozkoszując się przejażdżką. 
Kiedy zrzucił z siebie miastowe ciuchy, wskoczył  do wody, po czym  włożył  dżinsy i  sweter. Po 
południu wylegiwał się z małżonką przed domem, rozmawiał o wszystkim i o niczym i patrzył na 
słońce, które zachodziło za najbliższymi szkierami. Wespół z synem zarzucił sieci i wcześnie się 
położył. 
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął. 
Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko. Brodząc w zroszonej trawie, usiadł na skale przed domem. 
Zapowiadał  się  kolejny  piękny  dzień,  choć  o  tej  porze  wcale  nie  było  ciepło.  Marzł  w  piżamie. 
Szybko  wrócił  i  usiadł  na  werandzie  z  filiżanką  kawy.  O  siódmej  ubrał  się  i  obudził  syna,  który 
niechętnie  zwlekł  się  z  łóżka.  Popłynęli  łódką  wybrać  sieci.  Wyłowili  mnóstwo  wodorostów.  Po 
powrocie czekało na nich śniadanie. 
Po śniadaniu Martin Beck zajął się żmudnym czyszczeniem sieci. Pomyślał, że o dostawę świeżych 
ryb powinien zadbać syn. 
Prawie  kończył,  kiedy  usłyszał  warkot  silnika.  Mały  kuter  pruł  wjego  stronę.  Natychmiast 
rozpoznał właściciela. To Nygren, ich sąsiad z pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I 
telefonu. 
Nygren wyłączył silnik. 
-  Dzwonili do ciebie! - wrzasnął. - Pan Beck ma się błyskawicznie odezwać! Zapisałem numer! 
-  Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał, kto go szuka. 
-    Przedstawił,  zapisałem  nazwisko.  Nie  mam  czasu  na  poga-duchy,  spieszę  się  do  Skarholmen. 
Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni są otwarte. 
Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola widzenia, podniósł rękę w 
pożegnalnym geście. 
Martin  Beck  patrzył  za  nim  przez  chwilę,  po  czym  udał  się  na  pomost,  odwiązał  łódkę  i 
powiosłował  ku  przystani  Nygrenów.  Jasny  gwint,  pomyślał.  Cholerny  Kollberg,  właśnie  teraz, 
kiedy zapomniałem o jego istnieniu. 
W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne namiary: „Hammar 54 10 
60". 
Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia. 
-  Hammar, słucham. 
-  To ja. Co się dzieje? 
-    Naprawdę  bardzo  mi  przykro,  Martin,  ale  chciałbym,  żebyś  jak  najszybciej  przyjechał.  Może 
będziesz  musiał  poświęcić  resztę  urlopu.  To  znaczy,  przesunąć....  -  Hammar  umilkł  na  kilka 
sekund. -Jeśli zechcesz. 
-  Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia. 
-  Przepraszam, Martin, ale nie mam innego wyjścia. Czy mógłbyś przyjechać jeszcze dzisiaj? 
-  Dzisiaj? A co się takiego stało? 
-  Byłoby dobrze, gdybyś mógł. To ważne. Porozmawiamy, jak przyjedziesz. 

background image

-    Statek  odpływa  za  godzinę  -  powiedział  Martin  Beck,  patrząc  przez  upstrzone  muszymi 
odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-
der nie mogą... 
-  Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął. 
Rozdział 3 
Martin  beck  otworzył  drzwi  do  gabinetu  szefa  za  dziewięć  pierwsza,  dokładnie  po  dwudziestu 
czterech godzinach urlopu. 
Komisarz Hammar - przysadzisty, o byczym karku i bujnej siwej czuprynie - tkwił nieruchomo w 
obrotowym fotelu, z rękami na blacie biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym 
zajęciem, czyli nicnierobieniem. 
-  O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za pół godziny masz być w 
MSZ-ecie. 
-  W Ministerstwie Spraw Zagranicznych? 
-  Yhm. Spotkasz się z tym gościem. 
Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją za rożek, jakby to był 
liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko. 
Nic mu nie mówiło. 
-    To  ktoś  wysoko  postawiony  -  poinformował  Hammar.  -Ponoć  zaufany  człowiek  ministra.  - 
Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem. 
Hammar miał pięćdziesiąt dziewięć lat, od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego pracował w 
policji i nie cierpiał polityków. 
-  Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył. 
Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I doszedł do wniosku, że 
złość zdominowało totalne zaskoczenie. 
-  O co właściwie chodzi? - spytał. 
-  Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz. 
-  Wspomniałeś coś o zaginięciu. 
Hammar z udręczoną miną popatrzył w okno, wzruszył ramionami i powiedział: 
-    Wszystko  razem  to  czysty  idiotyzm.  Szczerze  mówiąc,  otrzymałem...  polecenie,  żeby  ci  nie 
udzielać tak zwanych bliższych informacji przed twoją wizytą w ministerstwie. 
-  Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co? 
-  Jak  wiadomo,  to  nie  jedyne  ministerstwo.  -  Hammar  zatopił  się  we  wspomnieniach,  błądził 
wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem.  -  Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet 
cały  oddział  ministrów  zdrowia  i  opieki  społecznej  i  spraw  wewnętrznych.  Przytłaczająca 
większość  wiedziała  o  policji  dokładnie  tyle,  ile  ja  wiem  o  miseczniku  pomarańczowym. 
Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć! 
-  Cześć! 
Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości. 
-  Martin? 
-  Tak? 
- Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować. 
Zaufany  człowiek  ministra  był  duży,  kanciasty  i  rudowłosy.  Wbił  w  Martina  Becka  wodniste 
niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i okrążył połowę biurka, wyciągając rękę. 
-  Wspaniale - powiedział. -Wspaniale, że mógł pan przyjść. Żarliwie uścisnęli sobie dłonie. Martin 
Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w obrotowym fotelu, chwycił zgasłą 
fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął kciuk do cybucha, zapalił 
zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie przypatrywał się gościowi zza chmury dymu. 
-  Mówmy sobie po imieniu - zaproponował.  -  Zawsze od tego zaczynam poważne rozmowy. Od 
przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin. 
- Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco komplikuje sytuację. 

background image

Mężczyzna  lekko  się  speszył.  Obrzucił  Martina  Becka  świdrującym  spojrzeniem,  jakby  wietrzył 
jakiś podstęp. Po chwili hałaśliwie się roześmiał. 
- Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i nerwowo wciskał jakiś 
numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. - W jego głosie nie było śladu rozbawienia. 
- Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki. 
Do  gabinetu  weszła  pani  w  średnim  wieku  i  położyła  na  biurku  teczkę  z  inkryminowanymi 
papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, wycelował swój 
bezosobowy, rybi wzrok w Martina Becka i powoli otworzył teczkę. W środku była jedna kartka, 
usiana ołówkowymi adnotacjami. 
-  To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął. 
-  Aha. Czyli...? 
-  Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową. 
-    Nie? Jest  dość  popularny.  To  dziennikarz.  Przede  wszystkim  prasowy.  Udziela  się  w  telewizji. 
Niezły publicysta. Proszę. 
-  "wysunął  szufladę,  przepatrzył  ją,  wysunął  następną,  w  końcu  uniósł  podkładkę  na  biurku  i 
znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy - warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku 
drzwiom. 
Martin Beck obejrzał to coś, czyli starannie wypełnioną na maszynie fiszkę z danymi osobowymi 
Alfa Matssona. Rzeczywiście był dziennikarzem, zatrudnionym na etacie w jednym z największych 
tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem nie raz, nie dwa widział 
u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w Góteborgu w trzydziestym czwartym. Do fiszki 
przypięto  zdjęcie  paszportowe.  Martin  Beck,  lekko  przechylając  głowę,  przyglądał  się  młodemu 
mężczyźnie w okrągłych drucianych okularach, z wąsami i  krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz 
bez wyrazu przemawiała za tym, że zdjęcie pochodziło z automatu. Martin Beck odłożył fiszkę i 
spojrzał pytająco na rudowłosego mężczyznę. 
-  Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą. 
-  Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu? 
-  Nie wszczęliśmy poszukiwań. - Zaufany człowiek ministra tępo wpatrywał się przed siebie. - Nie 
mamy takiego zamiaru. 
Martin  Beck  nie  od  razu  zrozumiał,  że  to  wodniste  spojrzenie  świadczy  o  stuprocentowej 
stanowczości. Lekko uniósł brwi. 
-  Kiedy zaginął? 
-  Dziesięć dni temu. 
Martin  Beck  nie  był  zaskoczony.  Wcale  by  się  nie  zdziwił,  gdyby  usłyszał,  że  chodzi  o  dziesięć 
minut  albo  dziesięć  lat.  Najbardziej  zdumiewało  go  to,  że  siedzi  tutaj,  a  nie  w  łódce  na  wodach 
archipelagu. Zerknął na zegarek. Jeszcze zdąży na statek. 
-  Zaledwie dziesięć dni? 
Z sąsiedniego pokoju  wyszedł  jakiś urzędnik  i  włączył  się do rozmowy, jakby  podsłuchiwał  pod 
drzwiami. Pewnie życzliwy opiekun, pomyślał Martin Beck. 
-    W  tym  wypadku  to  zdecydowanie  za  długo  -  oświadczył  nowo  przybyły.  -  Okoliczności  są 
bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca, 
żeby  napisać  parę  artykułów.  W  poniedziałek  miał  zadzwonić  do  redakcji  i  podyktować  tekst 
swojego  cotygodniowego  felietonu.  Nie  zadzwonił.  Alf  Matsson  jest  w  opinii  kolegów  z  branży 
człowiekiem  godnym  zaufania.  Inaczej  mówiąc, zawsze dotrzymuje terminów, nigdy nie nawala. 
Dwa dni później sekretarz redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał 
informację,  że  chwilowo  nie  ma  go  w  pokoju.  Sekretarz  zostawił  wiadomość,  żeby  Matsson 
natychmiast skontaktował się z redakcją. Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka 
w Sztokholmie, nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę zadzwonił do 
nas  naczelny  tygodnika.  W  hotelu  po  raz  drugi  usłyszeliśmy,  że  Matsson  się  nie  pojawił,  jego 
rzeczy  ciągle  są  w  pokoju,  a  paszport  w  recepcji.  Pierwszego  sierpnia,  w  poniedziałek, 

background image

nawiązaliśmy  łączność  z  naszą  placówką  dyplomatyczną.  Nic  nie  wiedzieli  o  Matssonie,  powę-
szyli  tu  i  tam,  węgierska  policja  nie  była  zainteresowana.  We  wtorek  odwiedził  nas  naczelny 
tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy. 
Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik fajki. 
-    Otóż  to  -  powiedział.  -  Cholernie  przykrej.  -  A  po  chwili  dodał  gwoli  wyjaśnienia:  -  To  mój 
sekretarz. 
-  Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy nieformalny kontakt z 
szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas przyszedł. Dzień dobry! 
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać. 
-    Chyba  nie  bardzo  rozumiem  -  rzekł,  pocierając  nasadę  nosa.  -  Dlaczego  redakcja  nie  złożyła 
oficjalnego zawiadomienia? 
-    Zaraz  pan  zrozumie.  Naczelny  i  odpowiedzialny  wydawca  w  jednej  osobie  nie  chce  zgłaszać 
zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie 
na  światło  dzienne  i  trafi  do  prasy.  Matsson  jest  ich  pracownikiem,  jego  zaginięcie  podczas 
podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz jasna, naczelny niepokoi 
się  o  Matssona,  ale  nie  ukrywa,  że  liczy  na  scoop,  czyli  sensację  tej  rangi,  dzięki  której  nakład 
gazety może skoczyć aż o sto tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej 
tego  tygodnika,  to  powinien  pan  wiedzieć...  W  każdym  razie  fakt,  że  ich  pracownik  zaginął  na 
Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej wiadomości. 
-  Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem. 
-    Nie  używamy  tego  określenia...  Mam  nadzieję,  że  rozumie  pan,  co  to  oznacza.  Nie  byłoby 
dobrze,  gdyby  wskutek  zgłoszenia  informacja  o  sprawie  znalazła  się  w  gazetach,  nawet  jeśli 
zostałyby  zachowane  rozsądne  proporcje  i  poprzestano  by  na  faktach.  Ale  gdyby  tygodnik 
zatrzymał to wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm, opiniotwórczych 
celów, to niech mnie dunder... mogłoby to zaszkodzić naszym dwustronnym stosunkom, które od 
lat budujemy z ogromnym nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię 
artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby pod pewnymi względami 
równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać 
nasze  talenty  perswazyjne  i  odwołać  się  do  norm  etycznych,  żeby  zapobiec  tej  publikacji.  W 
konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do końca przyszłego tygodnia Matsson nie da 
znaku życia albo my go nie znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz. 
Martin Beck pocierał czoło. 
-    Gazeta  prawdopodobnie  bada  tę  sprawę  na  własną  rękę.  Sekretarz  popatrzył  rozkojarzonym 
wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił jak komin. 
-    Odniosłem  wrażenie,  że  panowie  dziennikarze  się  nie  przemęczają.  Chyba  na  razie  sobie 
odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie Matsson się podziewa. 
-  Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck. 
-  Tak. To bardzo niepokojące. 
-  Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy. 
Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do nasady nosa. Obraz parowca 
i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal. 
- Jaka jest moja rola? - zapytał. 
-    To był  nasz pomysł,  ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat na pana. Sami tego nie 
rozwikłamy,  a  już  na  pewno  nie  w  dziesięć  dni.  Cokolwiek  się  stało,  jeśli  Matsson  z  jakiegoś 
powodu  się  ukrywa  albo  uległ  nieszczęśliwemu  wypadkowi,  albo  spotkało  go  coś  innego...  to 
zadanie  dla  policji.  Chodzi  mi  o  to,  że  może  się  go  podjąć  wyłącznie  zawodowiec.  Dlatego 
absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz 
musimy wiedzieć, czy zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym, że 
można  będzie  pana  wyłączyć  z  dotychczasowej  służby.  Martin  Beck  zdławił  śmiech.  Dwaj 

background image

urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku, 
że nie zachował się właściwie. 
Sekretarz wzruszył ramionami. 
-    Proszę  tam  pojechać.  Poszukać  go.  Może  pan  wyruszyć  jutro.  Wszystko  jest  załatwione  dzięki 
naszym  kanałom.  Będzie  pan  czasowo  wpisany  na  naszą  listę  płac,  ale  bez  podania  oficjalnych 
obowiązków. Naturalnie pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się 
pan  na  przykład  skontaktować  z  tamtejszą  policją  -  albo  nie.  I,  jak  wspomniałem,  może  pan 
polecieć już jutro. 
Martin Beck myślał przez chwilę. 
- Jeśli w ogóle, to pojutrze. 
-  Dobrze. 
-  Po południu dam odpowiedź. 
-  Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać. 
-  Zadzwonię za godzinę. Do widzenia. 
Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą ręką, a prawą wyciągnął na 
pożegnanie. 
-  Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne. 
-  Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz. 
-  Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga - dodał rudzielec. 
-  Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz. 
Martin Beck skinął głową i wyszedł. 
-  I co, pojedziesz? - spytał Hammar. 
-  Sam nie wiem. Nie znam języka. 
-    Nikt  go  u  nas  nie  zna.  Sprawdziliśmy.  Poza  tym  można  się  z  nimi  dogadać  po  niemiecku  i  po 
angielsku. 
-  Dziwna sprawa. 
-  Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą ci z ministerstwa. Mamy 
jego dossier. 
-  Alfa Matssona? 
-  Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie. 
-  W kontrwywiadzie? 
-    Yhm.  Wydział  bezpieczeństwa  Głównego  Zarządu  Policji.  Zajmowali  się  nim  trzy  miesiące 
temu. 
Przerwał  im  ogłuszający  łomot  do  drzwi.  Po  chwili  Kollberg  wetknął  głowę  i  zdębiał  na  widok 
Martina Becka. 
-  Co ty tu robisz? 
- Jestem na urlopie. 
-    Szemrane  konszachty,  co?  Czy  mam  się  oddalić  równie  cicho  i  niepostrzeżenie,  jak  się 
pojawiłem? 
-    Owszem  -  odparł  Hammar.  -  Chociaż  nie.  Mam  dosyć  szemranych  konszachtów.  Wejdź  i 
zamknij  drzwi.  -  Wyjął  z  szuflady  biurka  archiwalną  teczkę.  -  Skończyło  się  na  rutynowym 
prześwietleniu, nie podjęto dalszych kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, 
kto będzie się zajmował tą sprawą. 
-  Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście siatkę agenturalną? 
-    Siedź  cicho  albo  fora  ze  dwora!  -  zniecierpliwił  się  Martin  Beck.  -  Dlaczego  kontrwywiad 
interesował się Matssonem? 
-    Ludzie  z  paszportówki  mają  swoje  dziwactwa.  Na  przykład  na  Arlandzie*  prowadzą  rejestr 
wszystkich  pasażerów  latających  do  tych  krajów  europejskich,  gdzie  trzeba  mieć  wizę.  Jakiś 
bystrzak  przejrzał  te  wykazy  i  uznał,  że  Matsson  podróżuje  bez  umiaru.  Warszawa,  Praga, 
Budapeszt,  Sofia,  Bukareszt,  Konstanca,  Belgrad.  Wiza  tu  -  wiza  tam.  Dlatego  wydział 

background image

bezpieczeństwa  zdecydował  się  na  dyskretny  rekonesans.  Odwiedzili  redakcję  jego  gazety, 
porozmawiali, zadali parę pytań. 
-  I co usłyszeli? 
-    Że  wszystko  się  zgadza.  Alf  Matsson  często  korzysta  z  paszportu.  A  niby  czemu  miałby  nie 
korzystać?  Jest  znawcą  problematyki  wschodnioeuropejskiej.  Koniec  kropka.  Ale  coś  da  się 
wyłuskać. 
* Arianek - port lotniczy pod Sztokholmem (wszystkie przypisy tłumaczki). 
Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a wieczorem idę do kina na 
Bonda. Cześć! 
Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył pierwszą stronę i podał ją 
Kollbergowi.  Kollberg  chwycił  kartkę  opuszkami  palców  i  położył  ukośnie  przed  sobą.  Martin 
Beck spojrzał na niego pytająco. 
- Potwornie się pocę - wyjaśnił Kollberg. - Nie chcę zapaskudzić ich tajnych papierów. 
Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go przeziębienie. 
Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu. 
W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z niezwykłą starannością. Alf 
Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934, tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie 
regionalnej,  był  reporterem  rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał  do Sztokholmu  i 
zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między 
innymi był na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni 
szefowie  zgodnie  oświadczyli,  że  jest  zdolny,  szybki  i  ma  dobre  pióro.  Zrezygnował  z  prasy 
codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem, w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech 
latach  coraz  częściej  interesowały  go  korespondencje  zagraniczne  dotyczące  najróżniejszych 
spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę, płynnie mówił po angielsku i 
niemiecku,  znośnie  po  hiszpańsku  i  jako  tako  po  francusku  i  rosyjsku.  Rocznie  wyciągał  nieco 
powyżej  czterdziestu  tysięcy  koron.  Dwukrotnie  żonaty.  Po  raz  pierwszy  wszedł  w  związek 
małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w 1961. Miał dwoje dzieci: 
córkę z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego. 
Z  godną  pochwały  skrupulatnością  autor  raportu  przeszedł  do  ciemnych  stron  Matssona. 
Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki. Pierwsza żona nazwała go moczymordą i 
brutalem. W nawiasie widniała uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak 
pewne  przesłanki  pozwalające  wysnuć  wniosek,  że  Alf  Matsson  nadużywa  alkoholu.  Jeden  z 
byłych  kolegów  oświadczył,  że  „Alf  jest  sympatyczny,  ale  jak  się  upije,  nikt  nie  może  z  nim 
wytrzymać". Znalazło to swoje potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy 
z  patrolu  w  Malmó  zawieźli  go  na  oddział  ratunkowy  tamtejszego  szpitala,  ponieważ  podczas 
kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli 
się  tym  kryminalni,  ale  skończyło  się  na  niczym,  bo  Matsson  nie  chciał  wnieść  oskarżenia. 
Ponieważ  policjanci  Kristiansson  i  Kvant  zeznali,  że  Matsson  i  Jónsson  byli  pod  wpływem 
alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej komisji do walki z alkoholizmem. 
W  butnej  w  tonie  ocenie  naczelnego  tygodnika,  redaktora  Erikssona,  Matsson  jest  „wybitnym 
znawcą  Europy  Wschodniej"  (jakby  to  miało  jakieś  znaczenie)  i  szefostwo  redakcji  nie  widzi 
powodów,  dla  których  miałoby  zdawać  policji  dokładniejszą  relację  ze  swojej  reporterskiej 
działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką wschodnioeuropejską, siedział w tym, 
często  składał  własne  propozycje,  wielokrotnie  wykazał  się  ambicją,  rezygnując  z  urlopu  i 
poświęcając - bez dodatkowego wynagrodzenia - czas wolny na zbieranie materiałów do reportaży, 
których tematyka była mu szczególnie bliska". 
Ktoś,  kto  wcześniej  czytał  to  dossier,  też  wykazał  się  ambicją,  podkreślając  ostatnie  zdanie  na 
czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł bazgrolić w nie swoich raportach. 

background image

Z  uważnej  lektury  opublikowanych  tekstów  Matssona  wynikało  niezbicie,  że  niemal  wszystkie 
traktowały  o  gwiazdach  sportu  (wywiady  i  reportaże),  gwiazdach  filmowych  i  najróżniejszych 
formach rozrywki. 
-  Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli do końca. 
-  Ale jest pewien osobliwy drobiazg. 
-  Chodzi ci o to, że zaginął? 
-  Tak. 
Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg lekko zbaraniał. 
-  Czy  to  ty,  Martin?  Cześć,  Martin,  mówi  Martin.  -  Martin  Beck  słuchał  przez  chwilę  ze  zbolałą 
miną. - Tak, jadę. 
Rozdział 4 
To była stara kamienica bez windy. W bramie na liście lokatorów nazwisko „Matsson" widniało na 
pierwszym  miejscu.  Kiedy  Martin  Beck  wdrapał  się  po  stromych  schodach  na  piąte  piętro, 
brakowało mu tchu i serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę. 
Otworzyła  mu  drobna  blondynka.  W  spodniach  i  bawełnianym  sweterku.  Miała  zacięty  grymas 
wokół ust. Martin Beck dałby jej plus minus trzydzieści lat. 
-  Proszę wejść - powiedziała, szerzej uchylając drzwi. 
Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos. 
W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego drewna. Z kuchni wyszedł 
paroletni  chłopczyk.  W  rączce  ściskał  nadgryzione  ciastko.  Stanął  na  wprost  Martina  Becka  i 
wyciągnął lepką dłoń. 
-  Cześć! 
I  natychmiast  wbiegł  do  dużego  pokoju,  gdzie  radośnie  gruchając,  wgramolił  się  na  jedyny 
wygodny fotel. Głośno zaprotestował, kiedy kobieta zabrała go stamtąd, przeniosła do sąsiedniego 
pomieszczenia i zamknęła drzwi. 
Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa. 
-  Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało? Martin Beck po chwili wahania usadowił 
się w fotelu. 
-  Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku życia. Nie odezwał się do 
redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie pani, gdzie mógłby być? 
-    Nie  mam  pojęcia.  Nie  dziwi  mnie,  że  nie  odezwał  się  do  mnie.  Ostatnio  zajrzał  tutaj  cztery 
tygodnie temu, przedtem nie miałam od niego wiadomości od miesiąca. 
Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom. 
-  A synek? Czy nie ma... 
-  Odkąd nie mieszkamy razem, Alf nie wykazuje szczególnego zainteresowania synem - odparła z 
goryczą. - Co miesiąc przysyła nam pieniądze. Ale tak powinno być, prawda? 
-  Czy dobrze zarabia w gazecie? 
-  Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani razu nie zostawił mnie 
bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje, taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę, 
coś tam zarabiam. 
-  Kiedy się rozwiedliście? 
-    Nie  mamy  rozwodu.  Jeszcze  nie.  Wyprowadził  się  osiem  miesięcy  temu.  Znalazł  sobie 
mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie odczułam większej różnicy. 
-  Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi... 
- Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem najczęściej spotykał się z 
kolegami dziennikarzami. Przesiadywali w restauracji Pod Cynowym Pucharem*. Ale dokąd teraz 
chodzi - nie mam pojęcia. Może znalazł sobie inne miejsce. Tę restaurację chyba zlikwidowali albo 
gdzieś  przenieśli.  -  Zgasiła  papierosa,  podeszła  do  drzwi,  nasłuchiwała,  po  czym  cicho  je 
otworzyła, weszła, szybko wróciła i równie cicho je zamknęła. - Śpi. 
-  Uroczy chłopaczek - powiedział Martin Beck. 

background image

-    Tak,  uroczy  -  przyznała  i  na  chwilę  umilkła.  -  Czy  Alf  nie  jest  służbowo  w  Budapeszcie?  Coś 
takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo pojechał gdzie indziej. 
* Restauracja Tennstopet -jedna z najstarszych w Sztokholmie, otwarta w 1867, klasyczny wystrój, 
szwedzka kuchnia. 
-  A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych? 
-  Nie - odrzekła po namyśle. - Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije, ale kiedy byliśmy razem, 
nigdy  nie  zaniedbywał  pracy.  Bardzo  pilnował  tego,  żeby  oddawać  teksty  w  terminie.  Często 
zarywał  noce,  byle  tylko  zdążyć  na  czas.  -  Popatrzyła  na  Martina  Becka;  po  raz  pierwszy  w  jej 
spojrzeniu  pojawił  się  cień  niepokoju.  -  To  rzeczywiście  dziwne,  że  nie  skontaktował  się  z 
redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało? 
-  Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać? 
Pokręciła głową. 
-  Nie. 
-  Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często? 
-  Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał do domu pijany. Jeśli w 
ogóle wracał. 
Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas. 
-  Ale to nie miało wpływu na jego pracę? 
-  Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku, często dostawał specjalne 
zlecenia:  reportaże  z  podróży,  korespondencje  i  takie  tam.  A  jak  był  w  kraju,  miał  mało  zajęć  i 
dużo wolnego czasu. Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu. 
-    Tak,  rozumiem  -  powiedział  Martin  Beck.  -  Czy  mogłaby  pani  wymienić  nazwiska  jego 
kompanów do kieliszka? 
Wymieniła  trzy,  kompletnie  mu  nieznanych  dziennikarzy.  Zapisał  je  na  rachunku  za  taksówkę, 
który znalazł w wewnętrznej kieszeni. 
Spojrzała na niego. 
-    Myślałam,  że  policjanci  zawsze  mają  przy  sobie  małe  notatniki  w  czarnych  okładkach.  Ale 
pewnie takjest tylko w książkach i na filmach. 
Martin Beck wstał. 
-  Czy mógłby pan do mnie zadzwonić, gdyby się pan czegoś o nim dowiedział? 
-  Naturalnie. - "Wychodząc do przedpokoju, zapytał: - Przepraszam, powiedziała pani, że gdzie on 
teraz mieszka? 
-  Na Fleminggatan. Pod trzydziestym czwartym. Ale tego nie powiedziałam. 
-  Czy ma pani klucz do jego mieszkania? 
-  O, nie. Ani razu tam nie byłam. 
Na  drzwiach  wisiał  kawałek  tektury  z  nazwiskiem  MATS-SON,  wypisanym  czarnym  tuszem. 
Standardowy  zamek  nie  sprawił  Martinowi  Beckowi  najmniejszych  kłopotów.  Świadomy 
przewinienia służbowego, wszedł do środka. Na wycieraczce w przedpokoju, pod otworem na listy, 
leżało trochę reklam, pocztówka z Madrytu od niejakiej Bibban, angielski magazyn motoryzacyjny 
i rachunek za prąd w wysokości dwudziestu ośmiu koron i czterdziestu pięciu óre. 
Na mieszkanie składały się dwa przestronne pokoje, kuchnia i ubikacja. Nie było łazienki, były za 
to dwie duże szafy. I duchota. 
W większym pokoju, od ulicy, stało łóżko, szafka nocna, regały na książki, niski okrągły stół ze 
szklanym blatem, dwa fotele, biurko i dwa krzesła. Na szafce był  adapter, a niżej, na półce  - stos 
płyt.  Martin  Beck  przeczytał  nazwę  zespołu  na  pierwszej  okładce:  „Blue  Monk".  Nic  mu  nie 
mówiła.  Na  biurku  leżała  ryza  papieru  maszynowego,  gazeta  z  dwudziestego  lipca,  rachunek  za 
taksówkę  opiewający  na  sześć  koron  i  pięćdziesiąt  óre  z  datą  osiemnastego  lipca,  słownik 
niemiecko-szwedzki, lupa i odbite na ksero pismo z jakiegoś klubu młodzieżowego. Poza tym był 
aparat  telefoniczny,  książki  telefoniczne  i  dwie  popielniczki.  Szuflady  biurka  zawierały  stare 
numery gazet, zdjęcia do fotoreportaży, rachunki, kilka listów, pocztówki i kopie maszynopisów. 

background image

W  pokoju  od  podwórza  stała  wąska  kozetka  przykryta  bla-doczerwoną  narzutą,  krzesło  i  taboret 
służący jako stolik nocny. W oknie nie było zasłon. 
Martin Beck otworzył drzwi do szaf W jednej zobaczył prawie pusty worek z brudnymi ciuchami, a 
na półkach koszule, swetry i bieliznę osobistą, część z nienaruszonymi banderolami 
z pralni. W drugiej wisiały dwa tweedowe blezery, ciemnobrązowy  flanelowy  garnitur, trzy pary 
spodni i palto. Trzy wieszaki były puste. Na podłodze stały ciężkie brązowe półbuty na gumowych 
podeszwach, lżejsze czarne, buty z cholewami i śniegowce. Na górze leżała spora walizka. 
Martin Beck wszedł do kuchni. W zlewie nic, na suszarce dwa kieliszki i kubek. W spiżarce kilka 
butelek po winie i dwie konserwy. Martin Beck pomyślał o swojej spiżarce, którą niepotrzebnie tak 
starannie posprzątał. 
Jeszcze raz obszedł mieszkanie. Łóżko posłane, popielniczki czyste, nigdzie paszportu, pieniędzy, 
książeczek bankowych, niczego wartościowego w szufladach biurka. W ogóle nie znalazł nic, co 
świadczyłoby o tym, że Alf Matsson był w domu po wyjeździe do Budapesztu dwa tygodnie temu. 
Martin Beck opuścił mieszkanie Matssona, postał przez chwilę na pustym postoju taksówek przy 
Fleminggatan, ale jak zwykle w porze lunchu wszystkie były zajęte, po czym wsiadł do tramwaju 
na Sankt Eriksgatan. 
Parę  minut  po  pierwszej  wszedł  do  restauracji  Pod  Cynowym  Pucharem.  Ani  jednego  wolnego 
stolika. Załatane kelnerki nie zwracały na niego uwagi. Nigdzie nie rzucił mu się w oczy kierownik 
sali.  Udał  się  do  pubu,  z  drugiej  strony  szatni.  Jakiś  grubas  w  manczesterowej  marynarce  zebrał 
swoje gazety i wstał od okrągłego stołu przy drzwiach. Martin Beck usiadł na jego miejscu. Tutaj 
też kłębiło się od gości, ale kilkoro już płaciło. 
Zamówił u starszego kelnera kanapkę i piwo, wymienił nazwiska trzech dziennikarzy i spytał, czy 
nie ma tu przypadkiem któregoś z nich. 
-  Redaktor Molin jest tam, dwóch innych dzisiaj nie widziałem. Pewnie wpadną trochę później. 
Martin Beck poszedł za wzrokiem kelnera. Przy stole siedziało pięciu mężczyzn w średnim wieku. 
Rozmawiali. Każdy z dużym kuflem piwa. 
-  Który z panów to redaktor Molin? 
-  Ten z brodą - powiedział kelner i wrócił do swoich zajęć. 
Martin Beck popatrzył na mężczyzn z lekkim zakłopotaniem. Trzech miało brody. 
Kiedy kelnerka przyniosła mu kanapkę i piwo, zdążył spytać: 
-  Czy wie pani, który z mężczyzn przy tamtym stole to redaktor Molin? 
-  Wiem. Ten z brodą. - Widząc jego spłoszone spojrzenie, zerknęła na mężczyzn i dodała: - Siedzi 
przy oknie. 
Martin Beck bardzo wolno konsumował kanapkę i sączył piwo. Redaktor Molin zamówił jeszcze 
jeden kufel.  Martin Beck czekał.  Lokal  pustoszał.  Po krótkiej  chwili Molin  osuszył  kufel  i  znów 
dostał pełny. Martin Beck zjadł kanapkę, dopił piwo, poprosił o kawę i czekał. 
W końcu brodaty mężczyzna spod okna wstał i ruszył w kierunku szatni. 
-  Czy pan redaktor Molin? - zagaił Martin Beck, kiedy mężczyzna mijał jego stolik. 
Mężczyzna przystanął. 
-  Momencik - powiedział i wyszedł. Chwilę później był z powrotem. 
-  Czy my się znamy? 
Martina Becka owionął jego ciężki oddech. 
-    Nie,  jeszcze  nie  -  odparł.  -  Może  zechciałby  się  pan  do  mnie  przysiąść  na  kufelek  piwa.  Mam 
jedno pytanie. 
Nie  najlepiej  się  wyraził.  Na  kilometr  zalatywał  gliną.  Ale  poskutkowało.  Molin  usiadł.  Faliste 
ciemnoblond włosy sczesywał na czoło, miał wypielęgnowaną rudawą brodę i wąsy. Wyglądał na 
trzydzieści pięć lat. Był dość otyły. 
Przywołał kelnerkę. 
-  Stina, przynieś mi grubasa. 
Dziewczyna pokiwała głową i spojrzała na Martina Becka. 

background image

-  Dla mnie to samo. 
Grubasem  okazał  się  pękaty  kufel,  dużo  większy  od  zwykłego,  prostego,  który  Martin  Beck 
zamówił do kanapki. Molin pociągnął tęgi łyk i wytarł wąsy chusteczką. 
-  No tak. To o czym chciał pan ze mną rozmawiać? O lękach na kacu? 
-    Nie.  O  Alfie  Matssonie.  Jesteście  dobrymi  przyjaciółmi,  prawda?  -  Martin  Beck  znów  nie  był 
zadowolony z doboru słów, więc się poprawił: - Kumplujecie się? 
-  Jasne.  Co  z  nim?  Jest  panu  dłużny  pieniądze?  -  Molin  popatrzył  na  Martina  Becka  z 
podejrzliwością  i  butą.  -  Jeśli  tak,  to  pragnąłbym  z  całą  mocą  podkreślić,  że  nie  prowadzę  biura 
egzekucyjnego. 
Martin Beck musiał uważać na każde słowo. Poza tym Molin to dziennikarz. 
-  Nie, nic nie jest mi dłużny. 
-  To czego pan chce od Alfa? 
-  Znamy się od dawna. Pracowaliśmy w tej samej... pracowaliśmy razem lata temu. Przed kilkoma 
tygodniami  przypadkiem  się  spotkaliśmy,  obiecał,  że  coś  dla  mnie  zrobi,  i  do  tej  pory  się  nie 
odezwał. Opowiadał o panu, więc pomyślałem, że może pan wie, gdzie go znajdę. 
Ciut zmęczony tym oratorskim popisem, Martin Beck łapczywie napił się piwa. Pan redaktor nie 
był gorszy. 
-    O  kurde,  więc  jesteś  starym  kumplem  Alfa.  -  Molin  przeszedł  na  ty.  -  Też  się  zastanawiałem, 
gdzie go wcięło. Chyba siedzi na Węgrzech. Bo gdyby był w Sztokholmie, na pewno by tu zajrzał. 
-  Na Węgrzech? A co on tam robi? 
-  Coś skrobie dla swojej gazetki. Powinien już wrócić. Mówił, że wybywa na dwa, trzy dni. 
-  Widziałeś go przed wyjazdem? 
-  Jasne.  Poprzedniego  dnia.  Najpierw  byliśmy  tutaj,  a  wieczorem  odwiedziliśmy  parę  innych 
miejsc. 
-  Ty i on? 
-  Yhm. Ijeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle Kronkvist i Stickan Lund. 
Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Ake i Pia. Znasz Akego? 
-  Akego? Nie, którego Akego? 
-  Gunnarssona. 
Mołin  odwrócił  się  i  popatrzył  na  stół,  przy  którym  do  niedawna  siedział.  Dwóch  mężczyzn 
zdążyło już wyjść. Dwaj pozostali w milczeniu pochylali się nad kuflami piwa. 
- Jest tam. Ten z brodą. 
Trzeci  brodacz  opuścił  lokal,  więc  nie  było  cienia  wątpliwości,  który  to  Ake.  Wyglądał  całkiem 
sympatycznie. 
-  Nie - powiedział Martin Beck. - Chyba go nie znam. Gdzie pracuje? 
Mołin  wymienił  tytuł,  który  Martinowi  Beckowi  kompletnie  nic  nie  mówił,  ale  sądząc  z  nazwy, 
podejrzewał, że chodzi o jakiś magazyn motoryzacyjny. 
-  Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma cholernie mocną głowę. 
-  I od tamtej pory go nie widziałeś? 
-  Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja się czuję? 
-  Chciałbym. Jak się czujesz? 
-  Parszywie. Kac. Stany lękowe. 
Nalana twarz Molina sposępniała. Jednym haustem, jakby zamierzał unicestwić ostatnie przebłyski 
radości z ziemskiego bytowania, opróżnił grubasa, wyjął chusteczkę i - z maślanymi oczami - otarł 
pianę z wąsów. 
-  Powinni serwować piwo w kuflach dla wąsatych. Ostatnimi czasy obsługa spsiała. - Pan redaktor 
milczał  przez  chwilę.  -  Nie,  nie  widziałem  Alfa  od  dnia  wyjazdu.  Pamiętam,  że  w  barze  Opera 
oblał  grogiem  jakąś  panienkę.  I  dzień  później,  bladym  świtem,  poleciał  do  Budapesztu.  Bidulek. 
Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że nie leciał SAS-em. 
-  I od tamtej pory nie dał znaku życia? 

background image

-    Nie  zwykliśmy  korespondować,  kiedy  wyjeżdżamy  służbowo  -  obwieścił  Mołin.  -  W  jakiej  ty 
właściwie gazecie pracujesz? Dla niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie? 
Po  pół  godzinie  i  dwóch  grubasach  Martinowi  Beckowi  udało  się  uwolnić  od  redaktora  Molina, 
któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron. Opuszczając lokal, usłyszał za plecami: 
- Fia, przynieś mi grubasa. 
Rozdział 5 
Poleciał  turboodrzutowym  iljuszynem  18  Czechosłowackich  Linii  Lotniczych.  Maszyna  ostrym 
łukiem poszybowała nad Kopenhagą, Saltholm i połyskującym w słońcu Sundem. 
Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne, kościół i malutki port. Nim 
samolot skierował się na południe, zdążył zauważyć holownik okrążający pirs. 
Radość,  jaką  zazwyczaj  sprawiały  mu  podróże,  skutecznie  przyćmiło  rozczarowanie  z  powodu 
zmarnowanego  urlopu.  Poza  tym  małżonka  nie  chciała  zrozumieć,  że  nie  miał  zbyt  dużych 
możliwości  wyboru.  Poprzedniego  wieczoru  rozmawiał  z  nią  przez  telefon,  próbując  jej  to 
wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało. 
-  Masz w nosie mnie i dzieci  - powiedziała. - Czy nie ma innych policjantów? Czy to zawsze ty 
musisz brać wszystko na siebie? 
Usiłował  ją  przekonać,  że  wolałby  być  z  nimi  na  archipelagu,  ale  nic  do  niej  nie  trafiało.  Nie 
mówiąc o tym, że zawodziła ją logika. 
-    Ty  będziesz  się  świetnie  bawił  w  Budapeszcie,  kiedy  my  będziemy  tkwić  na  szkierze, 
odizolowani od świata. 
-  Nie lecę tam dla przyjemności. 
-  Akurat! 
Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział, że z czasem się uspokoi, 
ale już do niej nie zadzwonił. 
Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił papierosa i wyparł myśli 
o szkierach i rodzinie na dno świadomości. 
Podczas międzylądowania na Schónefeld w hali tranzytowej wypił piwo. Zwrócił uwagę na markę. 
Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę 
nazwę.  Kelner  mówił  po  niemiecku  z  berlińskim  akcentem.  Martin  Beck  słabo  go  rozumiał.  Z 
niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej. 
W  koszu  przy  wejściu  leżały  niemieckie  broszurki.  Wziął  pierwszą  z  brzegu,  żeby  zabić  czas 
czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość języka. 
Broszura,  dzieło  niemieckiego  stowarzyszenia  dziennikarzy,  traktowała  o  koncernie  Springera, 
jednym  z  największych  wydawców  gazet  i  czasopism  w  RFN,  i  jego  szefie,  Axelu  Springerze, 
niegdyś  żurnaliście  Goebbelsa.  Były  tutaj  przykłady  nazistowskiej  polityki  wydawnictwa  i 
wypowiedzi kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości. 
Kiedy  wywołano  jego  lot,  okazało  się,  że  bez  szczególnych  kłopotów  przeczytał  niemal  całą 
broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na pokład. 
Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w Pradze, którą Martin Beck 
od  lat  pragnął  zwiedzić.  Niestety,  mógł  podziwiać  wieże  kościołów,  mosty  i  Wełtawę  tylko  z 
powietrza, ponieważ przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić na 
lotnisko. 
Jego  rudowłosy  imiennik  z  ministerstwa  przepraszał  za  dosyć  długi  lot  na  trasie  Sztokholm  - 
Budapeszt,  ale  Martin  Beck  nie  miał  nic  przeciwko  międzylądowaniom,  mimo  że  w  Berlinie  i 
Pradze zobaczył wyłącznie porty lotnicze i hale tranzytowe. 
Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie, przejrzał parę folderów, które 
dostał  od  rudzielca.  Wjed-nym,  o  geografii  Węgier,  przeczytał,  że  Budapeszt  liczy  dwa  miliony 
mieszkańców.  Ciekawe,  jak  mu  się  uda  odszukać  Alfa  Mats-sona,  gdyby  ten  postanowił  się  tam 
zaszyć na dobre. 

background image

Odtworzył  w pamięci  wszystko,  co o nim wiedział. Nie było  tego przesadnie dużo, ale na dobrą 
sprawę  nie  musiał  wiedzieć  więcej.  Przypomniał  mu  się  komentarz  Kollberga:  „Wyjątkowo 
nieciekawy  człowiek".  Dlaczego  ktoś  taki  jak  Alf  Matsson  chciałby  zniknąć?  Oczywiście  jeśli 
zniknął  z  własnej  woli.  Kobieta?  Mało  prawdopodobne,  żeby  dla  kobiety  rzucił  dobrze  płatną 
pracę, którą w dodatku lubił. Co prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie 
podoba.  Miał  mieszkanie,  posadę,  pieniądze  i  przyjaciół.  Trudno  było  znaleźć  sensowny  powód, 
dla którego chciałby się dobrowolnie tego wszystkiego pozbawić. 
Martin  Beck  wyjął  kopię  danych  osobowych  z  wydziału  bezpieczeństwa.  Alf  Matsson  stał  się 
obiektem  zainteresowania  policji,  bo  często  jeździł  do  państw  bloku  wschodniego.  „Za  żelazną 
kurtyną" -jak powiedział rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, 
że preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał, po co miałby znikać? 
Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej 
aferze  Wallenberga",  człowiek  z  ministerstwa  miał  na  myśli  komunistyczną  czystkę.  Kollberg, 
gdyby  tam  wtedy  był,  pewnie  by  powiedział,  że  ktoś  się  naoglądał  za  dużo  filmów  z  Jamesem 
Bondem. 
Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno. Rozgwieżdżone niebo. W dole 
jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur światełek przy drogach. 
Może  Matsson  się  rozpił,  ma  gdzieś  gazetę  i  całą  resztę  i  odezwie  dopiero  wtedy,  kiedy  będzie 
musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. 
Czasami się upijał, ale nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy. 
Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał do Dunaju i utonął albo 
ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze 
wszystkich stolic świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości. 
Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on jutro będzie mógł wrócić na 
zasłużony urlop. 
Zapaliły się tabliczki świetlne: No smoking. Pkasefasten seatbelts. I to samo po rosyjsku. 
Kiedy  samolot  przestał  kołować  i  zgasły  silniki,  Martin  Beck  pokonał  pieszo  krótki  odcinek 
dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej pory było ciepło. 
Dość  długo  czekał  na  torbę,  swój  jedyny  bagaż,  prędko  się  za  to  uporał  z  formalnościami 
paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną wianuszkiem sklepów i wyszedł przed 
budek. Do miasta było chyba daleko; widział tylko światełka lotniskowe. 
Dwie  starsze  panie  wsiadły  do  jedynej  taksówki  stojącej  na  pobliskim  placyku.  Trochę  sobie 
poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł 
głód.  Miał  nadzieję,  że  zje  w  hotelu,  choć  znał  tylko  jego  nazwę  i  wiedział,  że  właśnie  tam 
mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął. 
Dotarli  do  centrum.  Szerokie  ulice,  przestronne  place.  Mało  ludzi  i  latarni.  Przez  chwilę  sunęli 
szeroką  aleją  handlową,  z  oświetlonymi  witrynami  sklepów,  po  czym  zanurzyli  się  w  węższe, 
ciemniejsze zaułki. Martin Beck nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i 
uparcie wypatrywał rzeki. 
Taksówka  zatrzymała  się  przed  wejściem  do  hotelu.  Martin  Beck  lekko  się  pochylił,  przeczytał 
lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił. Chyba dość dużo - przeszło setkę w miejscowej 
walucie. Nie pamiętał kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki. 
Drzwi  taksówki  otworzył  starszy,  siwowąsy  mężczyzna  w  zielonej  liberii  i  wziął  jego  bagaż. 
Martin  Beck  poszedł  za  nim.  Minąwszy  obrotowe  drzwi,  znalazł  się  w  wielkim  holu.  W  lewym 
rogu była recepcja. Recepcjonista mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy 
mógłby  zjeść  kolację.  Mężczyzna  wskazał  na  przeszklone  drzwi,  poinformował,  że  jadalnia  jest 
otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż obok windziarzowi, który wziął torbę 
Martina Becka i ruszył do windy. Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. 
Pewnie  był  równie  wiekowy  jak  obsługujący  go  staruszek.  Martin  Beck  usiłował  go  uwolnić  od 
swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w 

background image

końcu  mężczyzna  zatrzymał  się  przed  ogromnymi,  podwójnymi  drzwiami,  otworzył  je  i  wniósł 
torbę  do  środka.  Pokój  miał  co  najmniej  cztery  metry  wysokości.  Stały  w  nim  duże  mahoniowe 
meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna, staroświeckie krany, prysznic. Położył się 
na łóżku. Bardzo wygodne i bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe 
firany.  Otworzył  okiennice  i  wyjrzał.  Ciut  niżej  paliła  się  gazowa  latarnia,  rzucając  żółtozielony 
blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od świateł dzieli go 
rzeka. Otworzył okno i wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, wjej obrębie 
- rzęsiście oświetlone - stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa. Między hotelem a rzeką biegła 
ulica,  przecięta  szynami  tramwajowymi,  przy  której  rosły  drzewa  i  płonęły  gazowe  latarnie,  na 
nabrzeżu  stały  ławki  i  donice  z  kwiatami.  Po  prawej  i  po  lewej  dostrzegł  mosty.  Zostawił  okno 
otwarte i  zszedł  na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był  hol,  a w nim głębokie fotele, ławy  i 
lustra  na  dłuższej  ścianie.  Dwa  schody  w  górę  prowadziły  do  jadalni;  w  głębi  siedzieli  muzycy, 
których  słyszał  u  siebie  w  pokoju.  W  przeogromnej  jadalni  rzucały  się  w  oczy  dwie  mahoniowe 
kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach stało trzech kelnerów w 
brunatnych  marynarkach  z  czarnymi  wyłogami.  Ukłonili  się  i  chóralnie  go  powitali.  Czwarty 
kelner, który natychmiast podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli. 
Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję. 
Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej fizjonomii boksera. 
-  Very gutfiszsupe, gentleman - powiedział. 
Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną. 
-  Barack? - spytał kelner. 
-  A co to jest? - odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po angielsku. 
-  Very gut aperitif. 
Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack.  Kelner wyjaśnił mu, że barack palinka to węgierska 
morelówka. 
Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką. Rzeczywiście była pyszna. 
Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę czeskiego piwa. 
Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go senność i poszedł prosto 
do swojego pokoju. 
Zamknął  okno  i  okiennice  i  położył  się  do  łóżka.  Zaskrzypiało.  Wdzięcznie  skrzypi,  pomyślał  i 
zasnął. 
Rozdział 6 
Martina  becka  obudziło  chrapliwe  wycie.  Kiedy  gwałtownie  mrugał  oczami  w  półmroku,  żeby 
dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy. Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący 
na  nocnej  szafce.  Za  dziesięć  dziewiąta.  Łoże  zaskrzypiało  dostojnie.  Może  kiedyś  wydawało  z 
siebie  równie  majestatyczne  odgłosy  pod  ciężarem  Conrada  von  Hótzendorfa.  Przez  okiennice 
sączyło się światło. W pokoju było bardzo ciepło. 
Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą chwilę. Potem wypił łyk 
wody  mineralnej,  włożył  szlafrok,  odemknął  okiennice  i  otworzył  okno.  Różnica  między 
ciemnością pokoju i oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również. 
Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt niebieski, ale szeroki, 
imponujący  i  niewątpliwie  piękny.  Po  drugiej  stronie  wznosiły  się  dwie  łukowate  góry,  jedna 
zwieńczona pomnikiem, druga - zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły 
domy mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była ta słynna Buda, 
serce  kultury  środkowoeuropejskiej.  Martin  Beck  podziwiał  panoramę,  wsłuchując  się  w  szepty 
wiatru  historii.  Tam  Rzymianie  założyli  wspaniałe  Aąuincum,  stamtąd  artyleria  Habsburgów 
obróciła  Peszt  w  gruzy  w  okresie  walk  niepodległościowych  w  1849,  tam  faszyści  Szalasiego  i 
oddziały SS lejtnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili 
się  z  bezsensownym  heroizmem,  o  czym  opowiadał  mu  nie  bez  dumy  pewien  leciwy 
strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji. 

background image

Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-biało-czerwoną flagą smętnie 
zwisającą  w  upale  i  turystami  opalającymi  się  na  pokładowych  leżakach.  A  zbudził  go 
jugosłowiański  holownik  kołowy,  wolniutko  sunący  w  górę  rzeki.  Był  duży  i  stary,  miał  dwa 
asymetrycznie  nachylone  kominy  i  ciągnął  za  sobą  sześć  załadowanych  barek.  Na  ostatniej 
zobaczył  linę  rozciągniętą  od  sterówki  do  małego  dźwigu  usytuowanego  między  lukami.  Młoda 
kobieta  w  chustce  i  kombinezonie  roboczym  jakby  nigdy  nic  wyjmowała  z  koszyka  dziecięce 
ubranka i starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych bulwarów. Po lewej 
cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący ku górze, na której stał odlany z brązu posąg 
kobiety trzymającej nad głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje, 
roiło  się  od  pieszych.  Holownik  dopłynął  do  mostu  po  prawej,  co  obwieścił  ochrypłymi  rykami, 
informując, ile ciągnie za sobą barek, i pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod 
niskie  sklepienie.  Pośrodku  brał  kurs  na  nabrzeże  malutki  parostatek,  który  zakończył  manewr, 
przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło 
na ląd i tyle samo weszło na pokład. 
Było  ciepło,  ale  nie  parno.  Słońce  świeciło  w  najlepsze.  Martin  Beck  wychylił  się,  wędrował 
wzrokiem z północy na południe i myślał o tym, czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w 
samolocie. 
„Budapeszt  jest  stolicą  Republiki  Węgierskiej.  Powstał  w  roku  1872  z  połączenia  trzech  miast: 
Budy, Pesztu i Obudy, założonej w pobliżu ruin Aąuincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia. 
Obecnie  Budapeszt  liczy  blisko  dwa  miliony  mieszkańców  i  składa  się  z  dwudziestu  trzech 
dzielnic". 
Niewątpliwie wielkie miasto.  Martin Beck przypomniał  sobie klasyczny  komentarz legendarnego 
Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w 
Nowym Jorku: „W tym mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś". 
Tak,  Nowy  Jork  już  w  tamtych  czasach  był  z  pewnością  większy  od  Budapesztu,  ale  naczelny 
detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu, ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień. 
Martin  Beck  zostawił  historię  i  komunikację  rzeczną  swojemu  losowi  i  skomunikował  się  z 
prysznicem.  Potem  włożył  jasnoszare  spodnie  z  terylenu,  luźną  koszulę  i  sandały.  Kiedy  się 
krytycznie  przyglądał  dość  nietypowemu  służbowemu  wdzianku  w  lustrze  ogromnej  szafy,  jej 
mahoniowe  drzwi  nagle  się  otworzyły,  przeraźliwie  skrzypiąc,  jak  na  wczesnym  filmie  Arnego 
Mattssona.  Zanim  zdążył  zapanować  nad  przyspieszonym  biciem  serca,  odezwał  się  telefon. 
Krótkie, przenikliwe dzwonki. 
- Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed. 
-  Czy to pan Matsson? 
-    Tak,  tak  -  potwierdziła  radośnie  recepcjonistka.  Oczywiście,  że  on,  pomyślał  Martin  Beck, 
schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał. 
Nie był to jednak Alf Matsson, tylko nieskazitelnie ubrany, młody człowiek z ambasady. Miał na 
sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą koszulę i jasnoszaryjedwabny krawat. Jego spojrzenie 
spoczęło na Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła. 
- Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania. Chyba powinniśmy o tym 
porozmawiać. 
Usiedli w holu. 
-  Mają tu lepsze hotele - zaczął człowiek z ambasady. 
-  Naprawdę? 
-  Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem. 
-  Ach, tak. 
-  I nocne kluby są dużo przyjemniejsze. 
-  Ach, tak. 
-  A co do... Alfa Matssona... 

background image

Młody  dyplomata  ściszył  głos  i  rozejrzał  się  po  pustym  holu,  nie  licząc  jakiegoś  Afrykańczyka, 
który spał w przeciwległym kącie. 
- Jest coś nowego? - spytał Martin Beck. 
-    Nie.  Nic.  Wiemy,  że  wieczorem  dwudziestego  drugiego  odprawił  się  na  lotnisku  Ferihegy, 
pierwszą noc spędził who-stelu Ifjusag w Budzie, a następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej 
więcej pół godziny później wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział. 
-  Co mówi policja? 
-  Nic. 
-  Nic? 
-    Ci, z którymi rozmawiałem,  nie przejawiali  tym  zainteresowania. Co, formalnie rzecz ujmując, 
można  zrozumieć.  Matsson  miał  ważną  wizę  i  zameldował  się  w  tym  hotelu.  Policja  nie  widzi 
żadnych powodów, by się nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu. 
-  A nie mógł wyjechać z Węgier? 
-    Nie,  to  niemożliwe.  Zresztą  dokąd  by  się  udał,  gdyby  nielegalnie  przekroczył  granicę?  Bez 
paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze, 
Belgradzie, Wiedniu, a nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą. 
-  Zdaniem jego pracodawcy, miał zrobić wywiad z bokserem Laszlo Pappem i napisać reportaż o 
muzeum żydowskim. 
-    Nie  spotkał  się  z  bokserem  i  nie  był  w  muzeum.  Przeprowadziliśmy  rekonesans.  Wysłał  ze 
Szwecji  list  do  kustosza  muzeum,  doktora  Sosa,  ale  się  u  niego  nie  pojawił.  Rozmawialiśmy  z 
matką Pappa. Nigdy nie słyszała o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie. 
-  A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym? 
-  W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą prośbę dyrekcja nikomu 
innemu  go  nie  wynajęła  i  umieściła  bagaż  w  swoim  biurze,  za  recepcją.  Nawet  nie  zdążył  się 
rozpakować.  Pokryliśmy  koszty.  -  Zamilkł,  jakby  się  nad  czymś  zastanawiał.  -  Naturalnie 
obciążymy nimi jego pracodawcę. 
-  Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata. 
-  Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba. 
-  Gdzie jest jego paszport? 
Przedstawiciel  ambasady  otworzył  aktówkę,  wyjął  z  niej  paszport  i  wręczając  go  Martinowi 
Beckowi, sięgnął po wieczne pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki. 
-  Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować? 
Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie. 
-    No  dobrze.  Co  jeszcze?  Aha,  rachunek  za  hotel.  Nie  musi  pan  zaprzątać  sobie  tym  głowy. 
Dostaliśmy  polecenie,  by  pokryć  pańskie  wydatki.  Co,  moim  zadaniem,  wykracza  poza  ogólnie 
przyjęte standardy. Powinien pan, rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki, 
proszę się po nią zgłosić do ambasady. 
-  Dziękuję. 
-  To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż. Poinformowałem o tym 
dyrekcję hotelu. - Mężczyzna wstał. - Dostał pan pokój Matssona - rzucił mimochodem. - Numer 
sto pięć, prawda? Gdybyśmy nie obstawali przy jego rezerwacji, przypuszczalnie zamieszkałby pan 
w innym hotelu. Jest środek sezonu. 
Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał: 
- Jakie jest pana osobiste zdanie w tej sprawie? Gdzie on mógł się podziać? 
Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie. 
-  Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla siebie. - Umilkł na chwilę. 
- To bardzo przykre. 
Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się. A więc tutaj mieszkał 
Alf Matsson. Góra godzinę. O znalezieniu jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć. 

background image

Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki? Może. Zobaczył kogoś 
albo coś, co sprawiło, że opuścił hotel w pośpiechu, zapominając o zostawieniu klucza w recepcji? 
Całkiem możliwe. Tylko co takiego zobaczył? Gdyby wpadł pod samochód, natychmiast by o tym 
wiedzieli.  Gdyby  chciał  się  utopić  w  Dunaju,  musiałby  poczekać,  aż  się  ściemni.  Gdyby  chciał 
wyleczyć kaca morelówką i niechcący wpadł w ciąg, miał szesnaście dni na wytrzeźwienie. Ale on 
nie  pił,  kiedy  pracował.  W  raporcie  trzeciego  wydziału  znalazła  się  adnotacja,  że  Matsson  był 
typem  dziennikarza  nowoczesnego,  najpierw  pracował  -  szybko  i  skutecznie  -  a  potem  się 
relaksował. 
Nieprzyjemnie.  Bardzo  nieprzyjemnie.  Nadzwyczaj  nieprzyjemnie.  Nieprzyjemnie  jak  cholera. 
Prawie do bólu. 
Martin Beck położył się na łóżku. Zaskrzypiało. Już nie myślał o Conradzie von Hótzendorfie. Czy 
skrzypiało  pod  ciężarem  Alfa  Matssona?  Raczej  tak.  Kto  wchodzi  do  pokoju  hotelowego,  nie 
wypróbowując natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli cztery metry 
w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał klucza. Zniknął. Czy ktoś do niego 
zadzwonił? Czy otrzymał jakąś zaskakującą wiadomość? 
Martin  Beck  rozłożył  plan  Budapesztu  i  długo  go  studiował.  W  końcu  naszła  go  ochota  do 
działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na 
bagaż.  W  recepcji  siedział  tęgawy  starszy  mężczyzna,  sympatyczny,  zacny  i  wręcz  wzorcowo 
układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był w hotelu. Później, kiedy 
pan Matsson wyszedł,  kilkakrotnie do niego  dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni. 
Czy dzwoniła ta sama osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej 
kwestii  żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni  i kobiety, w każdym  razie na pewno jedna 
kobieta. Czy dzwoniący  zostawiali  jakieś wiadomości lub  numery telefonów? Nie, nie zostawiali 
ani  nie  podawali  numerów  telefonów.  Potem  dzwonili  ze  Sztokholmu  i  z  ambasady  szwedzkiej. 
Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan Beck chciałby się z nimi zapoznać? 
Nie, pan Beck nie chciał. Bagaż rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki 
Erika i żółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z wizytówką: „Alf 
Matsson,  reporter,  Fleminggatan  34,  Sztokholm".  Kluczyk  tkwił  w  zamku.  Martin  Beck  wyjął 
maszynę z futerału i długo jej się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. 
Choć walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał dziwne wrażenie, 
że  ktoś  ją  wprawnie  przepatrzył  i  wszystko  poukładał  na  swoim  miejscu.  Na  zawartość  walizki 
składały się: koszula w kratę, brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa 
z  banderolą  z  pralni,  para  wyprasowanych  jasnoszarych  spodni,  niebieski  rozpinany  sweter,  trzy 
chustki  do  nosa,  cztery  pary  skarpet,  dwie  pary  kolorowych  slipów,  siatkowy  podkoszulek  i  para 
jasnobrązowych  zamszowych  butów.  Wszystko  czyste.  Poza  tym  był  neseser,  ryza  papieru 
maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do golenia, egzemplarz powieści i 
ciemnoniebieska  plastikowa  okładka,  jaką  zwykle  dają  za  darmo  biura  podróży  i  w  której  żaden 
bilet  się  nie  zmieści.  W  neseserze  znajdowała  się  woda  po  goleniu,  nierozpakowane  mydło, 
używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka  wody do płukania ust,  tabletki od bólu 
głowy  i  opakowanie  prezerwatyw.  W  ciemnoniebieskiej  okładce  było  pięćset  dolarów  w 
banknotach  i  sześć  banknotów  stukoro-nowych.  Zaskakująco  dużo,  ale  Alf  Matsson  lubił  żyć  na 
wysokiej  stopie.  Martin  Beck  poukładał  wszystko  na  miejsce  najładniej,  jak  potrafił,  i  wrócił  do 
recepcji.  Była  dwunasta,  najwyższy  czas,  żeby  wyjść  z  hotelu.  Ponieważ  wciąż  nie  wiedział,  co 
mógłby robić, postanowił się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na 
klucz  do  swojego  pokoju.  Był  stary,  solidny  i  okazałyjak  cały  hotel.  Położył  gona  kontuarze. 
Recepcjonista od razu po niego sięgnął. 
-  To klucz zapasowy, prawda? 
-  Nie rozumiem. 
-  Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza. 
-  Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia. 

background image

-  Dostaliście? Od kogo? 
-  Od policji, sir. 
-  Od jakiej policji? 
Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami. 
-  Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan Matsson pewnie go gdzieś 
zgubił. 
-  Gdzie? 
-  Tego niestety nie wiem, sir. Martin Beck zadał ostatnie pytanie: 
-  Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona? Recepcjonista wahał się przez ułamek 
sekundy. 
-  Nie sądzę, sir. 
Martin  Beck  pchnął  obrotowe  drzwi.  Siwowąsy  mężczyzna  w  liberii  stał  w  cieniu  pod 
baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik Emila Janningsa*. 
-    Dwa  tygodnie  temu  policjant  wręczył  panu  klucz  do  pokoju  hotelowego.  Czy  pamięta  pan  tę 
sytuację? 
Staruszek popatrzył na niego pytająco. 
-  Naturalnie. 
-  Czy był w mundurze? 
-  Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z policjantów wysiadł i zwrócił 
klucz. 
-  Co powiedział? 
Portier zastanawiał się chwilę. 
-  Powiedział: „Przedmiot znaleziony". Chyba tylko tyle. 
Martin  Beck  ruszył  przed  siebie.  Po  trzech  krokach  zorientował  się,  że  zapomniał  o  napiwku. 
Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z lekkiego metalu. 
Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki. 
-  Dziękuję, ale to zbyteczne. 
-  Świetnie pan mówi po niemiecku - powiedział Martin Beck. 
* Emil Jannings (1884-1950) -jeden z najwybitniejszych niemieckich artystów teatru i filmu XX w. 
W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał. 
- Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym. 
Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i skierował się ku nabrzeżu. W 
górę rzeki płynął duży biały parowiec kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem. 
Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie wiedział. 
Rozdział 7 
Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo ludzi przechadzało się 
tam  i  z  powrotem  po  nabrzeżu,  mnóstwo  ludzi  opalało  się  na  schodach.  Tabuny  pasażerów 
stłoczonych  na  małych  parowcach  i  w  szalupach  motorowych,  które  kursowały  w  górę  i  w  dół 
rzeki,  zmierzały  do  kąpielisk  i  miejsc  rekreacji  na  łonie  natury.  Na  przystaniach  ustawiały  się 
długie kolejki. 
Martin  Beck  zapomniał,  że  jest  niedziela,  i  w  pierwszej  chwili  zdumiał  się,  widząc  taką  ciżbę. 
Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten 
dzień  od  spaceru  na  Wyspę  Małgorzaty,  ale  zmienił  zdanie,  kiedy  sobie  wyobraził  chmary 
zalegających tam budapeszteńczyków. 
Tłok  lekko  go  irytował,  radosne  twarze  leniuchujących  ludzi  sprowokowały  do  działania. 
Postanowił  udać  się  do  hostelu  w  Budzie,  gdzie  według  człowieka  z  ambasady  Matsson  spędził 
pierwszą i może jedyną noc w Budapeszcie. 
Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu budynku i rozłożył plan 
miasta.  Długo  szukał  czegoś  o  nazwie  Ifjusag,  ale  bez  powodzenia.  Rad  nierad  ruszył  na  most 

background image

prowadzący na wyspę i dalej, do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem - też bez powodzenia. 
Przy moście na postoju zobaczył wolną taksówkę. 
Kierowca  mówił  tylko  po  węgiersku  i  nie  zrozumiał  ani  słowa,  dopóki  Martin  nie  pokazał  mu 
kartki z nazwą hostelu. 
Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew dostrzegł strzelisty strumień 
wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego 
współczesną rzeźbą z brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę. 
Tutaj  się  zatrzymali.  Martin  Beck  na  pewno  przepłacił,  bo  taksówkarz  niezwykle  wylewnie  i 
kompletnie niezrozumiale mu dziękował. 
Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy, której część przerobiono 
na zieleniec i parking. W porównaniu z okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego. 
Zgodnie  z  aktualnymi  trendami  fasadę  pokrywały  balkony.  Do  wejścia  prowadziły  szerokie 
schody.  Za  przeszklonymi  drzwiami  był  jasny  kiszkowaty  hol,  zamknięty  kiosk  z  pamiątkami, 
windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta recepcja. Nigdzie żywej duszy. 
Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu - z fotelami i stołami - o przeszklonej ścianie w 
głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało 
się kilka młodych osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od rzeki 
dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc taksówką, widział w nich dziury po 
pociskach. W holu nikt się nie pojawił, usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po 
wizycie w Ifjusag. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem  w Budapeszcie trudno o wolny 
pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, 
żeby ktoś z pracowników zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i 
następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną spojrzał na opalonych na brąz 
młodych  ludzi,  wylegujących  się  na  trawie.  Pomyślał,  że  to  szczyt  idiotyzmu  uganiać  się  po 
Budapeszcie  za  kompletnie  mu  obojętnym  człowiekiem.  Nie  przypominał  sobie  równie 
beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos kroków. Podniósł się z fotela i 
wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć 
kciuka, przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę miał 
wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński i węgierski to ta sama grupa 
językowa.  Młody  człowiek  odłożył  słuchawkę  i  spojrzał  pytająco  na  Martina  Becka,  który  nie 
potrafił się zdecydować, jaki wybrać język. 
-    Czym  mogę  służyć?  -  zapytał  młodzieniec,  władający  ku  niekłamanej  uldze  Martina  Becka 
perfekcyjną angielszczyzną. 
-  Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci 
lipca. Czy przypadkiem się pan nie orientuje, kto wtedy pracował w recepcji? 
-    Niestety,  nie  pamiętam  -  odparł  recepcjonista,  zerknąwszy  na  kalendarz  ścienny.  -  To  przeszło 
dwa  tygodnie  temu.  Momencik,  sprawdzę.  -  Przepatrywał  półkę  pod  kontuarem,  po  czym  wyjął 
zeszyt  w czarnej  okładce i  zaczął  go kartkować.  - Hm, to  byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku na 
sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc? 
-    Z  tego,  co  wiem,  tak.  Oczywiście  mógł  się  tu  zatrzymywać  wcześniej.  Alf  Matsson,  szwedzki 
dziennikarz. 
Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową. 
-    Nie  przypominam  sobie  żadnego  Szweda.  Bardzo  rzadko  trafiają  do  nas  Szwedzi.  Jak  on 
wygląda? 
Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona. 
-    Boja  wiem  -  powiedział  po  namyśle  recepcjonista.  -  Może  go  widziałem.  Naprawdę  nie 
pamiętam. 
-    Nie  macie  książki  hotelowej?  Listy  gości?  Młodzieniec  wysunął  szufladę  z  fiszkami.  Martin 
Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał kieszenie - i nic. 

background image

-    Mam  -  oznajmił  recepcjonista,  wyjmując  fiszkę.  -  Alf  Matsson.  Szwed.  Takjakpan  powiedział, 
nocował u nas z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca. 
-  A później? 
-    Nie. Ale był  u nas  kilka dni  pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu  nie pracowałem.  Miałem sesję 
egzaminacyjną. 
Martin  Beck  wziął  fiszkę.  Alf  Matsson  mieszkał  w  hostelu  od  dwudziestego  piątego  do 
dwudziestego ósmego maja. 
-  A kto wtedy pracował? Recepcjonista myślał przez chwilę. 
-  Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska. 
-  Stefi... Czy on nadal tu pracuje? 
-  Ona - poprawił go młody człowiek. - To dziewczyna. Stefania. Tak, pracujemy na zmianę. 
-  Kiedy ją zastanę? 
-  Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W tym tygodniu ma nocną 
zmianę, więc prawdopodobnie śpi. 
-  Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać. 
Recepcjonista wyszedł zza kontuaru. 
-  Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik. 
Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był z powrotem. 
- Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę. 
Zniknął  w  salonie  i  szybko  wrócił  w  towarzystwie  niskiej  pulchnej  dziewczyny.  Miała  na  sobie 
sandały  i  bikini,  na  które  zarzuciła  kusą  bawełnianą  szmizjerkę.  Zapięła  ją,  zanim  podeszła  do 
Martina Becka. 
-  Przepraszam za kłopot - powiedział. 
-  Nic się nie stało - odparła Stefi. - W czym mogę pomóc? Martin Beck spytał, czy pracowała w 
drugiej połowie maja. 
Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce. 
-  Owszem. Ale w ciągu dnia. Pokazał jej paszport Alfa Matssona. 
-  Szwed? 
Nawet nie spojrzała na zdjęcie. 
-  Szwed - potwierdził. - Dziennikarz. 
Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i przekrzywiła głowę. 
-    Taaak...  -  powiedziała  po  chwili,  z  lekkim  ociąganiem.  -Chyba  go  pamiętam.  Najpierw  dostał 
trójkę,  a  potem  przyjechała  grupa  Rosjan  i  musiałam  go  przenieść.  Był  wściekły,  że  w  nowym 
pokoju nie ma telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten telefon, że 
nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym gościem, któremu telefon nie był 
potrzebny. - Zamknęła paszport. -Jeśli to on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości. 
-  Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał? 
-  Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam. 
-  Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił? 
-  Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie jestem pewna. 
Martin Beck zastanawiał się. 
-  A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci? 
-  Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy. Martin Beck schował paszport do kieszeni 
i przypomniał sobie, że skończyły mu się florydy. 
-  Czy mógłbym u pani kupić papierosy? 
- Jasne. Ale są tylko tervy. 
-  W porządku. 
Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął banknot i poprosił, żeby 
zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, 
wyrwał kartkę i wręczył ją Stefi. 

background image

-    Gdyby  pani  coś  sobie  przypomniała,  proszę  zadzwonić.  Dziewczyna  spojrzała  na  kartkę  i 
zmarszczyła brwi. 
-    Właśnie  coś  sobie  przypomniałam,  kiedy  pan  pisał.  Chyba  mnie  pytał,  jak  trafić  w  takie  jedno 
miejsce na Ujpescie. Ale to 
mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. - Umilkła. - Zapamiętałam nazwę 
ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie pamiętam. 
Martin Beck podsunął jej bloczek. 
- Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy? 
Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę. 
„Venetianer ut". 
Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece. 
Rozdział 8 
W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu. Zaspany, uniósł się na 
łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu. Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie 
zrozumiał, a potem usłyszał znajomy głos: 
-  Halo? 
Martina Becka zamurowało. 
-  Hop-hop,jesttamkto? 
Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju. 
-  Gdzie jesteś? 
-    W  robocie,  rzecz  jasna.  Już  kwadrans  po  dziewiątej.  Tylko  mi  nie  mów,  że  się  wałkonisz  w 
łóżku. 
- Jaką macie pogodę w... 
Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania. 
-  Pada deszcz - nieco podejrzliwie odparł Kollberg. - Ale nie dlatego dzwonię. Coś ci dolega? 
Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i  zapalić węgierskiego papierosa z obrazkiem 
fabryki na paczce. 
-  Nie, nic. O co chodzi? 
-  Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego Matssona. 
-  To znaczy? 
-  Jak na mój gust to dupek. 
-  I dlatego dzwonisz? 
-  No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie miałem żadnych planów, 
więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym Pucharem. 
-  Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej sprawie. I nie wiesz, że 
tu jestem. 
-  Masz mnie za idiotę? - obruszył się Kollberg. 
-  Bardzo rzadko - odrzekł uprzejmie Martin Beck. 
-  Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć godzin. Chleją na umór. 
Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego. 
-  Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę! 
-    No,  gadali  rozmaite  rzeczy  o  Affem,  tak  go  nazywają,  to,  sio,  owo.  Mają  wredny  zwyczaj 
obsmarowywania  kolegów  za  ich  plecami.  Ledwie  któryś  poszedł  do  kibla,  od  razu  obrabiali  mu 
tyłek. 
-  Streszczaj się. 
-  Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem do ciebie zadzwonić. Coś 
cholernie złośliwego, ale może ma rację. 
-  Skup się, Lennart. 

background image

-    I  kto  to  mówi?  Matsson  podobno  lata  na  Węgry  jak  oszalały,  bo  ma  tam  dziewczynę.  Jakąś 
poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy 
okazji jakiegoś turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną. 
-  Aha. 
-    Mówili,  że  inne  swoje  wyjazdy,  do  Pragi  i  Berlina,  też  planował  pod  nią,  kiedy  miała  tam  te 
swoje zawody. 
-  To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma. 
-  Zrobisz z tym, co zechcesz. 
-  Dzięki - powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. -Cześć! 
-    Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili  jej nazwiska, chyba go nie znają, ale podali tyle 
szczegółów, że mogłem... Wczoraj też padało. 
-  Lennart! 
-    Z  wielkim  poświęceniem  poszedłem  do  czytelni  i  cały  dzień  wertowałem  gazety.  Jeśli  dobrze 
wszystko  poskładałem  do  kupy,  może  chodzić  tylko  o  jedną  dziewczynę,  która  nazywa  się.... 
Przeliteruję ci. 
Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu Budapesztu: „A-R-I B-
Ó-K-K". 
-  Masz? - spytał Kollberg. 
- Jasne. 
-  Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem, gdzie mieszka, i nie jestem 
pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o 
niej nie napisali. Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej. 
-  Skończyłeś? 
-  Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym parkingu na Arlandzie. Opel 
rekord. Nic nadzwyczajnego. 
-  Yhm. A teraz skończyłeś? 
-  Tak. 
-  No to cześć! 
-  Cześć! 
Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bókk. Nie przypominały ani imienia, ani nazwiska. Pewnie 
namiar był nic niewart. 
Wstał,  otworzył  okiennice  i  wpuścił  lato  do  pokoju.  Widok  na  Dunaj  i  Budę  był  równie 
fascynujący  jak  dwadzieścia  cztery  godziny  temu.  Czeski  parowiec  kołowy  odpłynął,  robiąc 
miejsce  motorowcowi  z  dwoma  niskimi  kominami.  Też  był  czeski  i  nazywał  się  „Drużba".  W 
hotelowej restauracji, na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się 
jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan miasta i pospiesznie zszedł 
do  holu.  Pomyślał,  że  pośpiech  jest  bez  sensu,  jeśli  nie  ma  się  do  czego  spieszyć.  Po  chwili 
bezczynnego stania 
wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i czekał na śniadanie. Rzeką 
przepływały  najróżniejsze  statki.  W  górę  sunął  duży  sowiecki  holownik  motorowy. 
Prawdopodobnie z Batumi. Świat drogi.  Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak, 
nie przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś sporawy pies postanowił 
się do nich przyłączyć, o mały włos nie przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go 
na  smyczy.  Musiała  się  kurczowo  chwycić  słupka  kamiennej  balustrady.  Po  chwili  się  puściła  i 
mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj 
lśnił w promieniach słońca. 
Martinowi  Beckowi  doskwierał  brak  konstruktywnych  pomysłów.  Odwrócił  głowę.  Gapił  się  na 
niego  jakiś  mężczyzna.  Mniej  więcej  równolatek,  opalony  szpakowaty  brunet,  nos  prosty,  oczy 
piwne.  Szary  garnitur,  czarne  buty,  biała  koszula  i  szary  krawat.  Na  małym  palcu  prawej  ręki 

background image

połyskiwał  sygnet.  Na stoliku  leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z małym  rondem  i  piórkiem 
wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i popijał espresso. 
Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę. Młoda piękna Afrykanka, 
szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i 
obcisłą jasnoniebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału. 
Pewnie  przyglądali  mu  się  oboje  dlatego,  że  jest  śliczny.  Facet  -  z  zazdrością,  a  dziewczyna  -  z 
kiepsko skrywanym pożądaniem. 
Martin  Beck  kichnął,  trzech  kelnerów  zawołało:  „na  zdrowie!",  podziękował,  wyszedł  do  holu, 
wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Koll-berg. 
-  Czy zna pan osobę o tym nazwisku? 
-  Nie, sir.                               " 
-  To podobno gwiazda sportu. 
-    Naprawdę?  -  Na  twarzy  recepcjonisty  pojawił  się  wyraz  uprzejmego  współczucia;  przecież 
goście mają zawsze rację. -Chyba nie jest zbyt znana, sir. 
-  Czy to jest imię męskie, czy żeńskie? 
-    Ari  to  imię  żeńskie,  a  dokładniej  zdrobnienie  od  ;,Aranka".  Dzieci  często  je  tak  przekręcają.  - 
Recepcjonista  przekrzywił  głowę  i  przyglądał  się  drugiemu  wyrazowi.  -  Czy  to  na  pewno  jest 
nazwisko, sir? 
-  Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną? Oczywiście nie było nikogo o nazwisku Bókk. Ale 
Martin 
Beck nie poddał  się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co robić. Sprawdził kilka 
wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK ESZTER penzió XII Venetianer ut 6 292-173. 
Tknięty  pierwszą  myślą  w  tym  dniu,  wyjął  kartkę,  którą  dostał  od  dziewczyny  w  hostelu. 
Venetianer ut. To nie mógł być przypadek. 
Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta. 
-  Co to znaczy? - zapytał. 
-  „Penzió"? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić? Pokręcił głową. 
-  Gdzie to jest? 
-  Na Ujpescie. Dwunasta dzielnica. 
- Jak tam dojechać? 
-  Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z placu Marksa, albo statkiem 
w kierunku północnym. Odpływają sprzed hotelu. 
Statek  nazywał  się  „Uttóró".  Rozkosz  dla  oczu.  Mały  parowiec  opalany  węglem,  z  wysokim 
kominem  i  otwartym  pokładem.  Kiedy  pyrkocząc,  pewnie  i  spokojnie  sunął  w  górę  rzeki  -  obok 
parlamentu  i  zielonej  Wyspy  Małgorzaty  -  Martin  Beck  snuł  filozoficzne  rozważania  o 
przekleństwie motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego powietrza. Palacz 
miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał 
w tym piekle? Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi przy dieslu i 
czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov. Martin Beck nadal podziwiał statek, 
mimo że palacz 
pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym. Nie można zjeść ciastka i 
mieć ciastka. 
„Uttóró"  płynął  obok  kąpielisk  i  parków,  mijał  chmary  kajakarzy  i  żeglarzy,  za  drugim  mostem 
wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy gwizd triumfu, przybił do przystani na Ujpescie. 
Martin  Beck  zszedł  na  ląd,  odwrócił  się  i  popatrzył  na  parowiec.  Doskonały  kształt  i 
funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał się do słońca i dał nura do wody. 
Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta, które zdążył już zobaczyć. 
Przeciął  duży  pusty  plac  i  podjął  dwie  nieudane  próby  dopytania  się  o  drogę.  Mimo  mapy, 
zabłądził,  wszedł  na  podwórze  za  synagogą,  gdzie  przypuszczalnie  był  żydowski  dom  starców. 

background image

Kruchuteńcy,  ci,  co  przeżyli  czasy  wielkiego  zła,  siedzieli  w  wiklinowych  fotelach  w  skrawku 
cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali głowami. 
Pięć  minut  później  stanął  przed  dwupiętrową  kamienicą  numer  sześć  na  Venetianer  ut.  Nic  nie 
wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No, może tylko parkujące tuż obok samochody z 
zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi. 
W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki. 
-  Frau Boeck? 
-  Tak. Niestety, mamy komplet - odparła płynną niemczyzną. 
-  Szukam pani Ari Boeck. 
-  To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej - powiedziała i odeszła. 
No,  proszę.  Szast-prast  i  po  krzyku.  Martin  Beck  stał  przez  chwilę  pod  wskazanymi,  białymi 
drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły. 
-  Frdulein Boeck? 
Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś czekała. Miała na sobie 
ciemnoniebieski  dwuczęściowy  kostium  kąpielowy.  W  prawej  dłoni  trzymała  zieloną  gumową 
maskę do nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała na zamku, jakby 
nagle chwycił ją para- 
liż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki prosty nos, pełne wargi. 
Zdrowe  nierówne  zęby;  dolne  przysłonięte  koniuszkiem  języka.  Zamarła  z  półotwartymi  ustami, 
jakby chciała coś powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna, proporcjonalna 
budowa  ciała,  umięśnione  ramiona,  szerokie  biodra,  dość  wąska  talia.  Nogi  muskularne,  małe 
szerokie  stopy,  proste  palce.  Intensywna  opalenizna,  gładka  i  sprężysta  skóra,  zwłaszcza  na 
brzuchu.  Wygolone  pachy.  Duże  piersi,  poniżej  jasny  meszek,  spod  gumek  na  udach  wystawały 
pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć 
nie  grzeszyła  urodą,  jeśli  przyjąć  utarte  kanony  piękna,  stanowiła  w  najwyższym  stopniu 
funkcjonalny okaz rodzaju ludzkiego. 
Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach. 
-  Tak, to ja - odezwała się po dłuższej chwili. - Pan do mnie? 
Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka. 
-  Szukam Alfa Matssona. 
-  A kto to jest? 
Z  jej  reakcji  zszokowanego  dziecka  nie  potrafił  wywnioskować,  czy  to  nazwisko  zrobiło  na  niej 
jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go nie słyszała. 
-  Szwedzki dziennikarz - wyjaśnił. - Ze Sztokholmu. 
-  Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan się pomylił. - Namyślała 
się, marszcząc brwi. -Ale skąd pan zna moje nazwisko? 
Jej  pokój  niczym  się  nie  różnił  od  typowych  pokoi  w  pensjonatach.  Na  meblach  leżały 
porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć, wyłącznie damskie. 
-  Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy. Spojrzała na niego podejrzliwie. 
-  Bardzo dziwne. 
Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze zdjęciem. 
Uważnie mu sie przyjrzała. 
-  Nie. Nigdy go nie widziałam. - Umilkła na moment. -Zgubiliście się? 
Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami ciche kroki i odsunął się. Do 
pokoju  wszedł  trzydziesto-paroletni  blondyn  średniego  wzrostu.  Był  w  kąpielówkach,  niezwykle 
krzepki  i  równie  wspaniale  opalony  jak  dziewczyna.  Stanął  za  nią  i  znad  jej  ramienia  z 
zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona. 
-  Kto to? - odezwał się po niemiecku. 
-  Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka. 

background image

-  Stracił z oczu - powtórzył za nią blondyn. - Niedobrze. I nie ma przy sobie paszportu. Wiem, jaki 
to kłopot. W mojej branży... 
Dla  żartu  chwycił  gumkę  w  kostiumie  kąpielowym  dziewczyny,  naciągnął  do  oporu  i  puścił. 
Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona. 
-  To co, jedziemy popływać? - spytał mężczyzna. 
-  Tak. Jestem gotowa. 
-  Ari Boeck - powiedział Martin Beck. - Znam to nazwisko. Czy pani nie jest pływaczką? 
Miała rozbiegane oczy. 
- Już nie. 
-  Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji? 
-  Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał panu mój adres. 
Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował paszport. 
-  No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście. Dziewczyna po raz pierwszy się uśmiechnęła. 
-  Do widzenia. 
-  Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę - powiedział blondyn. - Czy szukał go pan na kempingach 
przy  łaźniach  rzymskich  po  drugiej  stronie  rzeki?  Tam  jest  mnóstwo  ludzi.  Może  się  pan 
przeprawić statkiem. 
-  Pan jest Niemcem, prawda? 
- Tak. Z Hamburga. 
Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po torsie grzbietem lewej 
dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł. 
W  holu  nikogo  nie  było.  Na  półce  za  stołem  -  namiastką  kontuaru  -  leżał  stos  paszportów.  Na 
wierzchu  fiński,  a  pod  nim  dwa  w  charakterystycznym  kolorze  mchu.  Niby  mimochodem  wyjął 
jeden, otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju Ari Boeck. „Tetz 
Radeberger,  pracownik  biura  podróży,  Hamburg,  rok  urodzenia:  1935".  Najwyraźniej  nie  zadali 
sobie trudu, żeby go okłamywać. 
W  drodze  powrotnej  szczęście  mu  nie  dopisało,  bo  trafił  na  nowoczesny  statek  z  zadaszonym 
pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie 
Martina Becka siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami. Pewnie ze 
wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i 
poważną, urzędniczą miną. Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż 
obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z papierowego rożka, od czasu 
do czasu zamieniał kilka słów z niskim, dobrze ubranym mężczyzną - łysym, z czarnym wąsikiem. 
Poza tym płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko. 
Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja okazała się porażką. Nic 
nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała się z prawdą. 
W  głębi  duszy  przeklinał  swój  niedorzeczny  odruch,  który  skłonił  go  do  podjęcia  się  tego 
bezsensownego  zadania.  Miał  minimalne  szanse,  żeby  się  z  nim  uporać.  Był  wyjałowiony  z 
pomysłów. Nawet gdyby je miał, brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn. 
Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu zareagował jak rasowy 
policjant. Z tego samego powodu Kollberg poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby 
zawodowej, która zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie, żeby się z 
nich jak najlepiej wywiązać. Wrócił do hotelu kwadrans po czwartej. Sala jadalna była zamknięta. 
Przepadł mu lunch. Udał się do swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z 
butelki, którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem wychylił się przez 
okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej 
przyjemności.  Poniżej,  w  restauracji  siedział  pasażer,  którego  widział  w  drodze  powrotnej  z 
Ujpestu, ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek. 

background image

Martin  Beck  zmarszczył  brwi  i  wyciągnął  się  na  skrzypiącym  łożu.  Jeszcze  raz  przeanalizował 
sytuację.  Prędzej  czy  później  będzie  musiał  skontaktować  się  z  policją.  Nader  wątpliwe 
przedsięwzięcie, nikomu by się nie uśmiechało; jemu też. 
Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w holu. Naprzeciwko siedział 
szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę. 
Ten  sam,  który  wpatrywał  się  w  niego  przy  śniadaniu.  Martin  Beck  długo  mu  się  przyglądał. 
Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie. 
Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i przepłukał gardło białym 
winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani 
trochę  nie  poprawiła  mu  humoru.  Kelnerzy  uwijali  się  koło  ponurego  gościa  jak  profesorzy 
medycyny koło chorego dyktatora. 
Kawę  i  koniak  wypił  w  holu.  Mężczyzna  z  sygnetem  wciąż  czytał  gazetę.  Obok  stała  szklanka 
kawy.  Po  kilku  minutach  zerknął  na  zegarek,  obrzucił  Martina  Becka  przelotnym  spojrzeniem, 
złożył gazetę i wstał. 
Martin  Beck  miał  z  głowy  kontakt  z  policją.  Sami  się  zgłosili.  Dzięki  dwudziestotrzyletniemu 
doświadczeniu potrafił rozpoznać policjanta po chodzie. 
Rozdział 9 
Mężczyzna  w  szarym  garniturze  wyjął  z  górnej  kieszonki  marynarki  wizytówkę  i  położył  ją  na 
krawędzi  stołu.  Martin  Beck  rzucił  na  nią  okiem,  unosząc  się  z  fotela.  Zobaczył  tylko  imię  i 
nazwisko: Vilmos Szluka. 
-  Czy mogę się przysiąść? 
Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową. 
- Jestem z policji. 
- Ja też - powiedział Martin Beck. 
-  Domyśliłem się. Kawy? 
Martin  Beck  znów  skinął  głową.  Ledwie  policjant  podniósł  dwa  palce,  kelner  natychmiast 
przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród kawoszów. 
-  Jak  rozumiem,  prowadzi  pan  tutaj  pewne  poszukiwania.  Martin  Beck  milczał.  Potarł  nos  i 
zastanawiał się. Oczywiście 
był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem turystycznie, próbuję się 
tylko spotkać z przyjacielem". Pewnie tego po nim oczekiwano. 
Szluka  się  nie  spieszył.  Z  wyraźną  przyjemnością  sączył  któreś  z  rzędu,  podwójne  espresso. 
Ciekawe,  które.  Martin  Beck  trzy  razy  tego  dnia  widział  go  z  kawą  w  ręku.  Mężczyzna  był 
uprzejmy, ale formalny. Za przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm. 
Martin  Beck  wciąż  myślał.  Mimo  że  to  policjant,  nie  ma  na  świecie  takiego  prawa,  które 
nakładałoby na każdego obywatela obowiązek mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety. 
-  Tak - odparł. - Zgadza się. 
-  Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas? 
Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi. 
-    Zęby  zapobiec  nieprzewidzianym  skutkom  pańskiego  dochodzenia  -wyjaśnił  Szluka  po 
dwusekundowym milczeniu. 
-  Nie otrzymałem oficjalnego polecenia. 
-    A my nie otrzymaliśmy zgłoszenia. Jedynie  ogólnikowe zapytanie.  Inaczej  mówiąc, nic się nie 
stało. 
Martin  Beck  duszkiem  wypił  kawę.  Była  niesamowicie  mocna.  Zanosiło  się  na  dużo 
nieprzyjemniejszą rozmowę, niż przypuszczał. Ale tak czy inaczej nie widział żadnego powodu, by 
w holu hotelowym pouczał go jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować. 
-  Co nie przeszkodziło wam w przeszukaniu rzeczy Alfa Matssona - powiedział na chybił trafił. 
-  Nic mi o tym nie wiadomo - ostro skwitował Szluka. - Czy mogę zobaczyć pańską legitymację? 
-  A ja pańską? 

background image

W  piwnych  oczach  mężczyzny  dostrzegł  zmianę.  Nie  był  groźny.  Wsunął  rękę  do  wewnętrznej 
kieszeni marynarki, wyjął portfel i szybko, nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał 
i pokazał swoją odznakę, przypiętą do kółka na klucze. 
-  To nie ma żadnej wartości - powiedział Szluka. - Takie plakietki można u nas kupić w sklepie z 
zabawkami. 
Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód osobisty. 
-  Proszę. Mój paszport jest wrecepcji. Szluka długo i wnikliwie lustrował dokument. 
- Jak długo zamierza pan tu zostać? - zapytał, zwracając dowód. 
-  Mam wizę ważną do końca miesiąca. 
Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się domyślić, co ten uśmiech 
oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę. 
-  Nie będę panu przeszkadzać, nawet gdybym mógł. Jeśli dobrze zrozumiałem, pańskie działania 
mają  mniej  lub  bardziej  prywatny  charakter.  Zakładam,  że  w  żadnym  stopniu  nie  będą  zagrażać 
suwerenności naszych obywateli. 
-  Przecież może mnie pan nadal śledzić. Szluka spojrzał na niego chłodno i z odrazą. 
-  Co pan tu właściwie robi? 
-  A jak pan myśli? 
-  Nie wiem. Przecież nic się nie stało. 
-  Nie licząc tego, że zaginął człowiek. 
-  Kto tak twierdzi? 
-  Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem oficjalnego wyjaśnienia 
sprawy. 
Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu. 
-  Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął. 
Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą dłonią na poręczy. 
-    Czyli,  jeśli  dobrze  zrozumiałem,  twierdzi  pan,  że  nikt  nie  widział  tego  mężczyzny  w  hotelu  w 
ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ma ważne pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować 
po naszym kraju. Obecnie gościmy kilkaset tysięcy turystów, wielu z nich nocuje w namiotach albo 
śpi we własnych samochodach. Ten mężczyzna może przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie. 
Mógł pojechać nad Balaton, żeby odpocząć i zażyć kąpieli. 
-  Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli. 
-    I  co  z  tego?  Tak  czy  inaczej  dostał  wizę  turystyczną.  Dlaczego  miałby,  jak  to  pan  określił, 
zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny? 
Ostatnie  pytanie  było  godne  zastanowienia.  Sposób,  wjaki  Szluka  je  zadał,  wskazywał,  że  zna 
odpowiedź. 
-    Chwileczkę  -  powiedział  Martin  Beck,  widząc,  że  jego  rozmówca  podnosi  się  z  fotela.  - 
Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać. 
-  Proszę. Co chce pan wiedzieć? 
-    Alf  Matsson,  wychodząc  z  hotelu,  zabrał  ze  sobą  klucz  do  pokoju.  Następnego  dnia 
umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go miała? 
Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund. 
-  Na to pytanie, niestety, nie mogę odpowiedzieć. Zegnam! Żwawym krokiem przeciął hol, odebrał 
z szatni zielonkawy 
nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby się nad czymś zastawiał. 
W końcu się odwrócił i podszedł do Martina Becka. 
-  Pański paszport. Proszę. 
-  Dziękuję. 
-  Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny sytuacji. 
-  Owszem. 

background image

Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie podniósł głowy. Szluka nie 
ruszał się z miejsca. 
-  Co pan sądzi o tutejszych posiłkach? 
-  Nie narzekam. 
-  Bardzo mnie to cieszy. 
Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na niego. 
-  Widzi pan - powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia - obecnie nie dzieje się u nas nic szczególnie 
dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku. 
Kombinacja była nieco szokująca. 
-  Dawniej działo się aż nadto - kontynuował z poważną miną. - Teraz chcemy spokoju, interesują 
nas  inne  rzeczy.  Choćby  jedzenie. Ja  na  przykład  zjadłem  na  śniadanie cztery  plasterki  słoniny  i 
dwa sadzone jajka, na lunch - zupę rybną, panierowanego 
karpia i apfelstrudel na deser. - Zawiesił głos, zadumał się. - Oczywiście dzieci nie lubią słoniny. 
Rano, zanim pójdą do szkoły, jedzą bułki z masłem i popijają je czekoladą. 
-  Aha. 
-  Tak. A wieczorem będę jadł sznycel cielęcy z ryżem w sosie paprykowym. Nieźle, prawda? Czy 
miał pan okazję skosztować naszej zupy rybnej? 
-  Nie. 
Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego węgierskiemu glinie. 
-    A  powinien  pan.  Koniecznie.  Tu,  w  hotelu,  jest  dobra.  Ale  lepszą  podają  U  Matyasa,  parę 
kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla wszystkich obcokrajowców. 
-  Aha. 
-    Ale  nie  będę  ukrywał,  że  znam  inny  lokal,  gdzie  serwują  jeszcze  smaczniejszą  zupę  rybną. 
Najlepszą  w  Budapeszcie.  Na  Lajos  ut.  Rzadko  tam  zaglądają  turyści.  Niebo  w  gębie!  Równie 
pyszna jest tylko w Szegedzie. 
-  Aha. 
Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się opamiętał i spojrzał na zegarek. 
Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym. 
-  Czy zdążył pan poznać Budapeszt? 
-  Trochę. To piękne miasto. 
-  Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus? 
-  Nie. 
-  A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan przyłączyć? 
-  Czemu nie. 
-  Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia! 
-  Do zobaczenia. 
Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i niepokojąca. Nagła zmiana 
w zachowaniu Szluki nie miała żadnego znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest 
coraz bardziej bezsilny. 
O  wpół  do  dwunastej  hol  i  sala  jadalna  zaczęły  pustoszeć  i  Martin  Beck  udał  się  do  swojego 
pokoju.  Kiedy  się  rozebrał,  postał  przez  chwilę  w  otwartym  oknie,  wdychając  ciepłe  powietrze. 
Rzeką płynął parowiec kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi lampionami. 
Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane dźwięki muzyki. 
W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi wysoki trzydziestolatek o 
ciemnych falistych włosach. Przed nim stało piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasnoszary. 
Martin  Beck  zamknął  okno,  położył  się  i  pomyślał,  że  tutejsza  policja  wydaje  się  bardziej 
zainteresowana nim niż Alfem Matssonem. 
Długo nie mógł zasnąć. 
Rozdział 10 

background image

Martin beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł późne śniadanie. To był jego 
trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się równie upalna, piękna pogoda. 
Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na ulicy i nabrzeżu kłębiły się 
tłumy,  przeważnie  matki  z  dziećmi,  pchające  niskie  białe  wózki  o  opływowych  kształtach,  które 
przypominały malutkie czołgi. 
Nigdzie  nie  zauważył  wysokiego  bruneta  z  kijkiem,  co  bynajmniej  nie  musiało  oznaczać,  że 
przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i zmienników. 
Kelner zaczął uprzątać jego stolik. 
- Fńihstiick nichtgut? - zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z nietkniętą salami. 
Martin  Beck  zapewnił  go,  że  śniadanie  było  pyszne.  Kiedy  kelner  odszedł,  wyjął  z  kieszeni 
widokówkę,  którą  kupił  w  hotelowym  kiosku.  Przedstawiała  parowiec  kołowy  płynący  w  górę 
Dunaju, z mostem w tle. Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać. 
W  końcu  zaadresował  kartkę  do  Gunnara  Ahlberga  z  komendy  policji  w  Motali  i  skreślił  kilka 
słów. 
Poznał  Ahlberga  dwa  lata  temu,  kiedy  w  Kanale  Gotajskim  znaleziono  zwłoki  kobiety.  Podczas 
półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej pory pozostawali w kontakcie 
Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko z racji swojego zawodu 
przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym innym. 
A  teraz  tkwi  w  Budapeszcie  i  nie  potrafi  wykrzesać  z  siebie  choćby  iskierki  zainteresowania 
zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka 
godzin  i  jedyną  sensowną  rzeczą,  jaka  przyszła  mu  do  głowy,  było  wrzucenie  widokówki  do 
skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson zarezerwował bilet powrotny. 
Dlaczego on sam wcześniej o tym nie pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych. 
Było  przy  placu  blisko  hotelu.  Wstał,  przeciął  salę  jadalną  i  hol,  wrzucił  kartkę  do  czerwonej 
skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i ruszył ku centrum. 
Na  rozległym  placu  panował  ożywiony  ruch.  Wokół  były  sklepy  i  biura  podróży.  W  knajpce  na 
świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody 
prowadzące  w dół.  Na tabliczce widniał napis  „Fóldałatti". Uznał,  że chodzi  o toalety. Ponieważ 
zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą w biurze linii lotniczych. Przeszedł 
na drugą stronę ulicy i udał się do podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki. 
Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na peronie stała biało-zielona 
drewniana  budka  z  okienkiem.  Niskie  sklepienie  podtrzymywały  dekoracyjne  żeliwne  filary. 
Lilipucie  wagony,  jak  z  wesołego  miasteczka,  niewiele  miały  wspólnego  z  funkcjonalnym 
środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest najstarsze w Europie. 
Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze mógł jechać Franciszek 
Józef,  kiedy  otwierał  kolej  podziemną  u  schyłku  dziewiętnastego  stulecia.  Wagonik  się  zapełnił, 
drzwi się zamknęły i ruszyli. 
Pośrodku czworo  głuchoniemych  - trzej  mężczyźni  i  kobieta  - prowadziło ożywioną  rozmowę w 
języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż zawzięcie gestykulując. 
Zanim  wagonik  ponownie  się  zapełnił,  Martin  Beck  zauważył  zwróconego  ku  niemu  profilem 
mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet. Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był 
w zielonej koszuli, rozpiętej pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po 
wczorajszym  struganiu.  Nagle  kolejka  wynurzyła  się  z  tunelu,  zwolniła  i  zatrzymała  w  parku, 
opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu. Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa. 
Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu. 
Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck darował sobie wycieczkę 
w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i doszedł do wniosku, że na trasie plac  - park kursuje 
tylko jedna kolejka i że następna będzie za kwadrans. 
O  wpół  do  dwunastej  dotarł  do  biura  linii  lotniczych  Malev.  Ponieważ  wszystkie  stanowiska, 
obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte, usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał. 

background image

Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych włosach, ale podejrzewał, 
że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe, czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką. 
Przy  kontuarze  zwolniło  się  krzesło.  Dziewczyna  po  drugiej  stronie,  brunetka,  miała  misternie 
upięte  loki  na  czubku  głowy.  Sprawiała  wrażenie  energicznej;  paliła  papierosa  z 
jaskrawoczerwonym  filtrem.  Martin  Beck  wyłuszczył  sprawę.  Czy  dziennikarz  szwedzki  Alf 
Matsson zabukował lot do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca? 
Dziewczyna poczęstowała go papierosem i  zaczęła przeglądać papiery. Chwilę później podniosła 
słuchawkę,  z  kimś  porozmawiała,  pokręciła  głową  i  spytała  o  coś  koleżankę.  Parę  minut  po 
dwunastej wszystkie koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka poinformowała 
go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden samolot wylatujący z Budapesztu. Martin Beck 
wrócił  do  swojego  pokoju,  otworzył  okno  i  popatrzył  na  gości  konsumujących  lunch,  z  którego 
zrezygnował.  Nie  zauważył  wysokiego  mężczyzny  w  zielonej  koszuli.  Przy  jednym  ze  stołów 
sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę 
ze Sztokholmem. Potem wyciągnął się na łóżku i czekał. 
Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga: 
-  Czołem! Jak leci? 
-  Kiepsko. 
-  Znalazłeś tę panienkę? 
-  Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak. 
-  Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli, lubił się przechwalać. 
-  Masz dużo pracy? 
-  Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć. 
-  Chcę. Dowiedz się, jak się nazywają ci faceci przesiadujący Pod Cynowym Pucharem i co to za 
jedni. 
-  Okej. Coś jeszcze? 
-  Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj się! Właśnie wybieram 
się na basen ze Szluką. 
-  Koszmarne imię. Nie mogłeś poszukać sobie innej, z ładniejszym? Słuchaj, Martin, sprawdziłeś, 
czy zabukował bilet powrotny? 
-  Cześć! 
Martin  Beck  odłożył  słuchawkę,  wyjął  z  torby  kąpielówki,  zrolował  z  hotelowym  ręcznikiem  i 
poszedł na przystań. 
„Obuda"  straszył  paskudną  nadbudówką,  ale  miał  tę  zaletę,  że  był  szybszy  od  innych  statków 
opalanych węglem. 
Zszedł na ląd poniżej wielkiego hotelu na Wyspie Małgorzaty, ruszył alejką w głąb i błyskawicznie 
znalazł  się pod rosłymi  cienistymi drzewami. Minął  soczyście zielony trawnik i  korty tenisowe i 
już był na miejscu. 
Szluka stał przed wejściem z aktówką w ręku. Identycznie ubrany jak poprzedniego dnia. 
-  Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać - odezwał się Martin Beck. 
-  Dopiero co przyszedłem. 
Zapłacili  i  udali  się  do  szatni.  Łysy  staruszek  w  białym  podkoszulku  przywitał  się  ze  Szluką  i 
otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i 
nie  bez  pedanterii  powiesił  garderobę  na  wieszaku.  Mimo  że  Martin  Beck  miał  na  sobie 
zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki. 
Szluka wziął aktówkę i  pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za nim, trzymając w ręku 
zrolowany ręcznik. 
Mnóstwo opalonych ludzi. Naprzeciwko szatni był okrągły basen z fontannami. Dzieci z piskiem 
wyskakiwały  spod  strzelistych  strumieni,  żeby  natychmiast  pod  nie  wskoczyć.  Po  jednej  stronie 
basenu był mniejszy basen, do którego schodziło się po schodkach, po drugiej  -większy, z czystą 

background image

zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali reprezentanci wszystkich pokoleń, 
starzy i młodzi. Pomiędzy basenami wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami. 
Szluka i Martin Beck minęli większy basen, za którym wznosiły się arkady. Z głośników ktoś coś 
obwieścił  i  ludzie  rzucili  się  w  kierunku  schodków  mniejszego  basenu.  Gdyby  Martin  Beck  nie 
wziął  przykładu  ze  Szluki  i  się  nie  usunął,  niechybnie  zostałby  stratowany.  Spojrzał  pytająco  na 
węgierskiego kolegę. 
-  Sztuczne fale - wyjaśnił Szluka. 
Mały  basen  przypominał  puszkę  sardynek.  Dwie  olbrzymie  pompy  spiętrzały  wodę,  ławica  ludzi 
kołysała się na wysokich falach, piszcząc z zachwytu. 
-  Może chciałby się pan pohuśtać? - zapytał całkiem poważnie Szluka. 
-  Nie, dziękuję. 
- Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks. 
Źródło  biło  z  kamiennego  kopca  pośrodku  owalnego  brodzika,  ocienionego  po  części  arkadami. 
Wyglądał jak labirynt, jego 
mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc oparcie kamiennych foteli, 
na których można było usiąść, z wodą sięgającą brody. 
Szluka  wszedł  do  basenu.  Oczywiście  z  aktówką.  Ciekawe,  czy  nigdy  się  z  nią  nie  rozstaje, 
pomyślał Martin Beck, czy zapomniał ją zostawić w szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za 
nim. 
Opary zalatywały siarką. Szluka dobrnął do arkad, odłożył aktówkę i usiadł. Martin Beck usadowił 
się  tuż  obok,  w  wygodnym  kamiennym  fotelu  o  szerokich  poręczach,  kilkadziesiąt  centymetrów 
poniżej lustra wody. 
Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał się otoczeniu. 
Po  przekątnej  jakiś  blady  chudy  mężczyzna  huśtał  na  kolanach  tłustą  blondynę.  Oboje  nie 
spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu. 
Piegowaty malec w białych kąpielówkach powoli ciągnął krzepkiego młodzieńca za duży palec u 
nogi. Młodzieniec leżał na plecach, splótł dłonie na brzuchu i patrzył w niebo. 
Na  krawędzi  basenu  stal  wysoki  opalony  brunet  o  falistych  włosach.  Miał  błękitne  kąpielówki, 
których  nogawki  przywodziły  na  myśl  krótkie  kalesony.  Pewnie  to  kalesony,  pomyślał  Martin 
Beck. Może powinienem go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po 
kąpielówki. 
-    Klucz  leżał  na  schodach  przed  komendą  policji  -  odezwał  się  Szluka,  nie  otwierając  oczu.  - 
Znalazł go tam nasz człowiek. 
Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce piersiowej kołysały się 
w zielonkawej wodzie jak wodorosty. 
-  Skąd się tam wziął? 
Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych powiek. 
-  Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem. 
Z  basenu,  gdzie  włączono  sztuczne  fale,  dał  się  słyszeć  przeciągły  ryk  zawodu.  Finito.  Większy 
basen znów cieszył się powodzeniem. 
-    Wczoraj  nie  chciał  pan  powiedzieć  ani  słowa  o  kluczu  -skonstatował  Martin  Beck.  -  Dlaczego 
mówi pan o tym teraz? 
-    Bo  wszystko  opacznie  pan  interpretuje,  a  poza  tym  mógł  pan  zasięgnąć  języka  gdzie  indziej. 
Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to pan ode mnie. 
-  A czemu mnie śledzicie? - spytał po chwili Martin Beck. 
-  Nie wiem, o czym pan mówi. 
-  Co pan jadł na lunch? 
-  Zupę rybną i karpia. 
-  I apfelstrudel? 
-  Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota. 

background image

Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów. 
-  Kiedy znaleźliście klucz? 
-  Po południu dwudziestego trzeciego lipca. 
-  Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson. Szluka wyprostował się, spojrzał na Martina 
Becka, po czym 
sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i zaczął ją przeglądać. 
-    Coś  tam  sprawdziliśmy  -  powiedział  -  mimo  że  nie  zwrócono  się  do  nas  z  oficjalną  prośbą.  -
Wyciągnął jakiś papier. - Nadajecie tej sprawie przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest 
kimś ważnym? 
-  Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy, że to wystarczy, by się 
dowiedzieć, co mu się przytrafiło. 
-  A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło? 
-  Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma. Szluka zerknął na kartkę. 
-    Według  informacji  z  urzędu  celno-paszportowego  żaden  obywatel  szwedzki  o  imieniu  Alf  i 
nazwisku  Matsson  nie  wyjechał  z  Węgier  po  dwudziestym  drugim  lipca.  Poza  tym  zostawił 
paszport w hotelu, a bez paszportu nie mógłby opuścić kraju.  Nikt odpowiadający mu rysopisem 
nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson nie mógł się 
zatrzymać  w  żadnym  innym  hotelu.  Tak  więc  wszystko  wskazywałoby  na  to,  że  pański  rodak  z 
jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas zostać na Węgrzech. - Szluka schował papier 
do teczki i zamknął aktówkę. -Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których 
poznał wcześniej. Szluka usiadł wygodnie. 
-  Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? -odezwał się po chwili Martin Beck. - Nie 
ma żadnego racjonalnego powodu. 
Szluka wstał i sięgnął po aktówkę. 
-  Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić. 
Martin Beck też wstał. 
-  Proszę zostać - powiedział Szluka. - Na mnie, niestety, już czas. Ale może znowu się spotkamy. 
Do widzenia. 
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką w garści. Nie było po nim 
widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki słoniny. 
Kiedy zniknął z pola widzenia, Martin Beck przeniósł się do dużego basenu. Wysoka temperatura i 
opary siarki pozbawiły go energii. Popływał przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem, 
susząc się w słońcu, obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku, którzy 
stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę. 
Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na jotę mądrzejszy. 
Rozdział 11 
Po  kąpieli  upał  już  tak  nie  dokuczał.  Martin  Beck  nie  widział  powodów,  dla  których  miałby  się 
przemęczać. Wolno spacerował alejkami po rozległym skwerze, często się zatrzymywał i rozglądał. 
Nigdzie nie dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za nim chodzić. 
Chociaż  w  takim  tłumie  trudno  zauważyć  jakąś  konkretną  osobę,  nie  wiedząc  przy  tym,  jak  ona 
wygląda. Dotarł do wschodniej części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki, 
którymi  do  tej  pory  miał  okazję  płynąć.  Chyba  nawet  zapamiętał  nazwę  przystani:  Casino.  Na 
skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów. Wśród nich jedna z nielicznych osób, 
które poznał w Budapeszcie - dziewczyna z Ujpestu, płochliwa Ari Boeck w przeciwsłonecznych 
okularach, sandałkach i białej sukience na ramiącz-kach. Czytała jakąś niemiecką książkę, obok na 
ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie. 
-  Dzień dobry! - przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad książki i popatrzyła na 
niego obojętnie. 
-  Ach, to pan? - Uśmiechnęła się. - Znalazł pan kolegę? 
-  Nie. Jeszcze nie. 

background image

-  Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego podał panu mój adres. 
- Ja też tego nie rozumiem. 
-  Długo się zastanawiałam. - Zmarszczyła brwi. - Nie mogłam zasnąć. 
-  Tak, to bardzo dziwne. 
(Ani trochę, panienko, istnieje całkiem naturalne wytłumaczenie. Po pierwsze, nie dał mi żadnego 
adresu.  Po  drugie,  wyglądało  to  prawdopodobnie  tak:  Zobaczył  cię  na  zawodach  pływackich  w 
Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię... I tak dalej. A kiedy pół roku później 
przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz, ale nie miał czasu cię odwiedzić.) 
-  Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg. 
Przesunął  jej  siatkę  i  usiadł.  Rozpoznał  ciemnoniebieski  kostium  kąpielowy  i  zieloną  maskę  do 
nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały ręcznik frotowy i olejek do opalania. 
(Martin  Beck  -  urodzony  detektyw  o  wybitnych  zdolnościach  spostrzegawczych,  pochłonięty 
bezsensownymi  obserwacjami  i  ich  zapamiętywaniem  do  ewentualnego  wykorzystania  w 
przyszłości - pada ofiarą pomroczności jasnej.) 
-  Pan też czeka na statek? 
-  Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony. 
-  Nie mam żadnych planów. Wracam do domu. 
-  Była pani na basenie? (Sztuka wnioskowania.) 
- Jasne. Czemu pan pyta? (No właśnie, czemu?) 
-  A gdzie jest pani boyfriend? 
(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.) 
-  Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend. 
-  Ach, tak. 
(Szczyt błyskotliwości.) 
-  Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie. Jest sympatyczny. 
Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były małe, szerokie, o prostych 
palcach. 
(Martin  Beck,  niewzruszony  jak  skała,  bardziej  się  interesował  rozmiarem  kobiecego  buta  niż 
kolorem kobiecych sutek.) 
-  Aha. I teraz wraca pani do domu. (Metoda na wyczerpanie.) 
-  Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie robił? 
-  Nie wiem. (Nareszcie szczera prawda.) 
-  Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellerta? 
-  Nie. 
-  Całe miasto widać jak na dłoni. 
-  Aha. 
-  Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew. 
-  Czemu nie. 
(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.) 
-  No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej. 
Statek „Ifjugarda" był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął poprzedniego dnia. Różnił 
się jedynie wentylatorami i usytuowaniem komina; ten był bliżej rufy. 
Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty. 
- Jak ci na imię? - spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most. 
-  Martin. 
-  A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku. 
Zbył milczeniem jej uwagę. 
-  Co znaczy „Ifjugarda"? - zapytał po chwili. 
-  Młody gwardzista. 

background image

Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe miasto. I był przewiew. 
Przybili do końcowej stacji, przed sławnym hotelem Gellert, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i 
wsiedli do autobusu, który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza. 
Zatrzymali się na nasypie przy  cytadeli powyżej  pomnika. W dole rozpościerało  się miasto; setki 
tysięcy okien połyskiwało w popołudniowym słońcu. Stali tak blisko siebie, że kiedy się poruszyła, 
delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu dni nie myśli wyłącznie o 
Alfie Matssonie. 
-  Tam jest muzeum, w którym pracuję - powiedziała. - Zamknięte w lecie. 
-  Aha. 
-  A tak w ogóle studiuję na uniwerku. 
-  Aha. 
Wracali  pieszo  krętą  ścieżką  oplatającą  zbocze,  przeszli  przez  duży  nowy  most  i  znaleźli  się  w 
pobliżu  jego  hotelu.  Słońce  stoczyło  się  za  góry  na  północnym  zachodzie,  na  Dunaju  usiadł 
łagodny ciepły zmierzch. 
-  I co teraz? - zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem. 
Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami. 
-  Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie - odrzekł Martin Beck. 
Obrzuciła go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale w sekundę później uśmiechnęła się. 
-  Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go poznała? 
-  Nie sądzę. 
-  Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi? 
-  Nie, skądże. Po prostu... znam go. 
Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy trop, który zaprowadził 
go na Ujpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. 
Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem. 
Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział na rzece poprzedniego 
wieczoru. Pasażerowie właśnie wchodzili na pokład. 
-  Co to za statek? - zapytał. 
-    „Szabadsag",  czyli  „wolność".  Odbywa  rejsy  w  świetle  księżyca,  opływa  Wyspę  Małgorzaty  i 
wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie kosztuje. Popłyniemy? 
Ledwie  znaleźli  się  na  pokładzie,  statek  odbił  od  brzegu  i  z  cichym  pluskiem  ruszył  ciemnym 
korytem  rzeki.  Ze  wszystkich  rodzajów  skonstruowanych  do  tej  pory  statków  o  napędzie 
mechanicznym żaden nie dorównywał gracją parowcom kołowym. 
Patrzyli  na  nabrzeże.  Ari  przytuliła  się  do  niego  i  teraz  bardzo  wyraźnie  poczuł  coś,  na  co 
wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza. 
Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła. 
-  Chcesz zatańczyć? - zapytała. 
-  Nie. 
-  W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale - dodała po chwili -jak trzeba, mogę. 
- Ja też. 
Statek minął Wyspę Małgorzaty i Ujpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na południe, z prądem rzeki. 
Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły 
miedziane rury, uderzył ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza. 
-  Byłaś już kiedyś na tym statku? 
-  Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego wieczoru w mieście. 
Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to go wkurzało. Nie licząc 
wszystkiego innego. 
Minęli  ogromny  gmach  parlamentu,  nad  środkową  kopułą  połyskiwała  mała  czerwona  gwiazda, 
prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli. 

background image

Schodząc  po  trapie,  Martin  Beck  omiótł  spojrzeniem  nabrzeże.  Pod  latarnią  przed  kasą  biletową 
tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na 
nich.  Po  kilku  sekundach  odwrócił  się  i  zniknął  za  niskim  budynkiem  poczekalni.  Ari  poszła  za 
spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą rękę. Delikatnie. 
-  Widziałaś tego faceta? - zapytał. 
-  Tak. 
-  Znasz go? Pokręciła głową. 
-  Nie. A ty? 
-  Nie. Jeszcze nie. 
O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo skończą serwować kolację. 
-  Chciałabyś coś zjeść? 
-  Gdzie? 
-  W hotelu. 
-  A wpuszczą mnie w tym stroju? 
-  No pewnie. 
Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w sali jadalnej i na zewnątrz, 
przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje muchówek. 
-  To komary - powiedziała. - Nie tną. Jak znikają, kończy się lato. Wiedziałeś o tym? 
Jedzenie  jak  zwykle  było  pyszne,  a  wino  wyborne.  Ari  pochłonęła  wszystko  z  młodzieńczą 
łapczywością,  po  czym  znieruchomiała  i  słuchała  muzyki.  Przy  kawie  zapalili  i  napili  się  likieru 
wiśniowego  o  smaku  czekolady.  Gasząc  papierosa  w  popielniczce,  niby  przypadkiem  musnęła 
opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w sekundę później poczuł 
jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła sandałki. 
Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety. 
Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym pochylił się nad stołem i 
podniósł  siatkę,  którą  położyła  na  sąsiednim  krześle.  Wsunął  rękę  do  środka,  rozwinął  kostium 
kąpielowy i starannie go obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało 
prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z wodą. Zrolował kostium i 
odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało 
to o niczym świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota. 
Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i słuchała 
wiedeńskich melodii. 
- Jakie to piękne - odezwała się po dłuższej chwili. 
Skinął głową. 
Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali  w grupkach. Muzycy zakończyli koncert, grając 
Donauwellen. Spojrzała na zegarek. 
-  Będę się zbierać do domu. 
Intensywnie  się  zastanawiał.  Na  piętrze  było  coś  w  rodzaju  nocnego  klubu  jazzowego,  ale 
serdecznie  nie  znosił  takich  lokali,  i  tylko  niecierpiące  zwłoki  sprawy  służbowe  mogłyby  go  tam 
zwabić. Może to jest taka sprawa? 
- Jak się dostaniesz do domu? - spytał. - Statkiem? 
-  Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej. 
Myślał  dalej.  Sytuacja  była  wbrew  pozorom  dość  skomplikowana.  Nie  wiedział,  dlaczego. 
Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie i wyszli. 
Znów spojrzała na zegarek. 
-  Pójdę już. 
Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził ich przez obrotowe drzwi. 
Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej, odwróciła się do niego, wsunęła 
kolano między jego nogi, wspięła się na palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo. 

background image

-    Aleś  ty  wysoki.  -Jeden  zwinny  ruch  i  znów  stała  na  chodniku  kilka  centymetrów  od  niego.  - 
Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia! 
I poszła. Odwróciwszy  głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z przyborami do kąpieli obijała 
się o lewą nogę. 
-  Cześć! - powiedział Martin Beck. 
Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast otworzył okno. Potem 
zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony 
idiota. 
-  Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie - mruknął. - Dobrze, że nikt mnie nie widzi. 
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i weszła Ari. 
-  Wśliznęłam się ukradkiem. 
Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę na podłogę i wyskoczyła z 
sandałków  Wpatrywał  się  w  nią.  Oczy  jej  zmętniały,  jakby  zasnuły  się  błoną,  pochyliła  się  ze 
skrzyżowanymi  ramionami,  chwyciła  za  dół  sukienki  i  jednym  zręcznym  ruchem  zadarła  ją  pod 
szyję. Nie miała nic  pod spodem.  To go raczej  nie zaskoczyło.  Chyba zawsze opalała się w tym 
samym,  dwuczęściowym  kostiumie,  bo  od  ciemnobrązowej  skóry  wyraźnie  odcinały  się 
kredowobiałe pasy na biuście i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasnoczerwonych 
cylindrycznych  sutkach,  które  przywodziły  na  myśl  znaki  nawigacyjne.  W  prostokąt  białej  skóry 
wpisywał  się  duży  czarny  trójkąt  gęstych  kręconych  włosów,  nastroszonych,  jakby  były 
naelektryzowane.  Okolice  sutek  były  okrągłe  i  jasnobrązowe.  Wyglądała  jak  pokolorowany 
geometryczny ludzik. 
Przygnębiające  lata  w  obyczajówce  uodporniły  Martina  Becka  na  tego  typu  prowokacje.  Nawet 
jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym 
poradzi niż z sytuacją sprzed pół godziny w sali jadalnej. 
Szybko położył dłoń na jej ramieniu. 
-  Chwileczkę. 
Nieco  opuściła  sukienkę  i  popatrzyła  na  niego  zamglonym  wzrokiem,  jakby  kompletnie  nic  nie 
rozumiała.  Uwolniła  lewą  rękę,  chwyciła  go  za  prawą  dłoń  i  powoli  wsunęła  między  swoje  uda; 
była nabrzmiała, otwarta. Na palcach poczuł ciepłą wilgoć. 
-  Weź mnie - powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem. 
Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił poprawną, szkolną niemczyzną: 
-  Proszę się ubrać. 
W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał do jej pokoju na Ujpescie. 
W drugiej - zrobiła, o co prosił. 
Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy dziewczynę za ramię, sprowadził 
do holu. 
-  Niech pan zadzwoni po taksówkę - zwrócił się do recepcjonisty. 
Przyjechała  niemal  natychmiast.  Otworzył  drzwiczki  i  chciał  pomóc  jej  wsiąść,  ale  gwałtownie 
zaprotestowała. 
-  Zapłacę za kurs - powiedział. 
Spojrzała  na  niego.  Po  zmętniałej  błonie  nie  było  śladu.  Pacjentka  wyzdrowiała.  Czyste  ciemne 
oczy ziały nienawiścią. 
-  Obejdzie się - warknęła. - Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła. 
Martin  Beck  rozejrzał  się.  Było  już  dobrze  po  północy.  Poszedł  na  nowy  most,  opustoszały,  nie 
licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny 
bezgłośny  nurt  rzeki.  Było  ciepło,  pusto  i  cicho.  Idealne  miejsce  do  rozmyślań,  gdyby  tylko 
wiedział,  o  czym.  Chwilę  później  wrócił  do  hotelu.  Ari  Boeck  zgubiła  papierosa  z  czerwonym 
filtrem. Leżał na podłodze. Podniósł i zapalił. Ohyda. Wyrzucił go przez okno. 
Rozdział 12 
Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie. 

background image

Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce prażyło niemiłosiernie, 
nawet nad wodą powietrze ani drgnęło. Kiedy wrócił do hotelu, miał zdecydowanie większą ochotę 
na  kąpiel  niż  na  posiłek.  Uznał,  że  lunch  może  poczekać,  i  zanurzył  się  w  wannie.  Wtedy 
rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu. 
Owinął się kąpielowym ręcznikiem, wyszedł z łazienki i podniósł słuchawkę. 
-  Czy pan Beck? 
-  Tak. 
-    Proszę  wybaczyć,  że  nie  wymieniam  pańskiej  funkcji,  ale  jak  pan  zapewne  rozumie,  chodzi 
wyłącznie o... no, powiedzmy, o zachowanie środków ostrożności. 
Dzwonił młody człowiek z ambasady. Martin Beck był ciekaw, wobec kogo te środki ostrożności, 
ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest policjantem. 
-  Oczywiście - odpowiedział. 
-  Co słychać? Czy poczynił pan jakieś postępy? Martin Beck zsunął ręcznik i usiadł na łóżku. 
-  Nie. - Umilkł na moment. - Rozmawiałem z tutejszą policją. 
-  To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie. 
-  Możliwe. Ale nie miałem wyjścia. Skontaktował się ze mną niejaki Vilmos Szluka. 
-  Major Szluka? Czego chciał? 
-    Niczego  nie  chciał.  Z  grubsza  powiedział  mi  to  samo  co  panu.  Że  nie  ma  powodu,  by  się 
zajmować tą sprawą. 
-  Rozumiem. I co pan teraz zrobi? 
-  Zjem lunch. 
-  Mam na myśli tę sprawę. 
-  Nie wiem. 
-  W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić - skwitował młody mężczyzna po dłuższej przerwie. 
-  Tak. 
-  Dowidzenia. 
-  Dowidzenia. 
Martin  Beck  odłożył  słuchawkę,  wyciągnął  korek  z  wanny,  ubrał  się,  zszedł  na  dół,  usiadł  pod 
markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch. 
W  cieniu  markizy  też  był  nieznośny  upał.  Jadł  wolno  i  dużymi  łykami  popijał  zimne  piwo.  Miał 
nieprzyjemne  wrażenie,  że  jest  obserwowany.  Nie  zauważył  wprawdzie  wysokiego  bruneta,  ale 
mimo to czuł, że ktoś nie spuszcza go z oka. 
Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie obcokrajowcy, przeważnie 
goście  hotelowi.  Dobiegały  go  strzępy  rozmów  prowadzonych  najczęściej  po  niemiecku  i 
węgiersku, ktoś mówił po angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku. 
Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał: 
-  Chrupki chleb. 
Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia wątpliwości. 
-  Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję - odezwała się jedna z nich. -1 zawsze zabieram papier 
toaletowy, bo za granicą często go brakuje. 
-  Tak - przyznała druga. - Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii... 
Martin Beck, niezainteresowany wsłuchiwaniem się w tę typowo szwedzką konwersację, skupił się 
na namierzeniu ewentualnego ogona. 
Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, który od czasu do czasu 
zerkał  przez  ramię  w  jego  stronę.  Ale  ten  po  chwili  wstał,  wziął  na  ręce  kosmatą  psinę,  która 
siedziała mu na kolanach, i zniknął za rogiem hotelu. 
Zanim Martin Beck zjadł lunch i  wypił filiżankę mocnej  kawy, nastało późne popołudnie. Mimo 
upału ruszył ku centrum, usiłując unikać nasłonecznionych miejsc. Dowiedział się, że od komendy 
dzieli go zaledwie kilka przecznic. 

background image

Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz do hotelu, stał policjant 
w niebieskoszarym mundurze i ocierał pot z czoła. 
Martin  Beck  okrążył  komendę  i  wrócił  do  hotelu  inną  drogą,  z  tym  samym,  nieprzyjemnym 
uczuciem, że jest obserwowany. 
Zaskakujące doświadczenie. Od dwudziestu trzech lat to on śledził podejrzane indywidua. Dopiero 
teraz poczuł na własnej skórze, czym to sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest 
jest pod kontrolą, kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok. 
Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na piśmie podsumować to, co 
wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic. Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego 
wiedza  była  żałosna.  Nie  musiał  się  wysilać,  żeby  zachować  ją  w  pamięci.  Byle  krewetka  by 
zapamiętała. 
Zachodzące  słońce  zabarwiło  Dunaj  na  czerwono,  zmierzch  szybko  i  niepostrzeżenie  ustąpił 
aksamitnej ciemności, której towarzyszyły pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza. 
Martin  Beck  stał  w  oknie  i  patrzył  na  taflę  wody  marszczoną  lekką  bryzą.  Na  chodniku  pod 
drzewem  ktoś  stał  i  palił.  W  ogniku  papierosa  dostrzegł  twarz  wysokiego  bruneta.  W  pewnym 
sensie mu ulżyło, wyzbył się niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny. 
Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do pokoju, wypił dwie palinki. 
Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły fale, duchota dawała się 
we znaki nie tylko w pokoju. 
Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył na skrzypiącym łożu. 
Rozdział 13 
Koszmarny  upał  zwykle  staje  się  nie  do  zniesienia  po  zachodzie  słońca.  Ktoś,  kto  przywykł  do 
wysokich  temperatur,  rutynowo  zamyka  okna  i  okiennice  i  zaciąga  zasłony.  Martin  Beck,  jak 
większość  mieszkańców  Północy,  nie  miał  o  tym  pojęcia.  Rozsunął  zasłony,  otworzył  okno  na 
oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek. Nie doczekał się. Zapalił 
nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym skutkiem. Miał wprawdzie proszki nasenne, ale wolał 
ich  nie  brać.  Poprzedniego  dnia  nic  nie  wskórał,  najwyższy  czas,  żeby  dać  z  siebie  wszystko. 
Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy. 
Wyszedł  z  łóżka  i  usiadł  przy  otwartym  oknie.  Żadnej  różnicy.  Nic,  śladu  podmuchu.  Miasto 
wydawało  się pogrążone w śpiączce, obezwładnione upałem. Po drugiej  stronie rzeki  pojawił się 
samotny  żółty  tramwaj.  Powoli  potoczył  się  po  moście  Elżbiety,  stukot  kół  niósł  się  echem  nad 
wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden pasażer. Dwadzieścia 
trzy  godziny  wcześniej  stał  na  tym  moście,  zastanawiając  się  nad  dziwnym  spotkaniem  z 
dziewczyną z Ujpestu. Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji 
ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej skody i z wyraźną niechęcią, niespiesznie, skręcił za 
róg hotelu. Pewnie jakaś para kochająca się w samochodzie. Nic nowego. Ruszył nabrzeżem, minął 
kilka  cumujących  statków  i  pomnik  Petófiego  i  wszedł  na  most.  Równie  opustoszały  jak 
poprzedniej  nocy,  ale  -  w  odróżnieniu  od  wielu  ulic  -  jasno  oświetlony.  Zatrzymał  się  pośrodku, 
oparł  łokcie  na  balustradzie  i  spojrzał  w  dół.  Pod  mostem  przepływał  holownik.  Na  długiej  linie 
ciągnął cztery długie barki, złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze 
niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się słabym echem gdzieś na 
moście.  Martin  Beck  powtórzył  manewr  i  znów  odpowiedziało  mu  echo.  Jakby  nieco  spóźnione. 
Znieruchomiał  i  przez  chwilę  nasłuchiwał.  Cisza.  Szybko  przeszedł  około  dwudziestu  metrów  i 
gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak umiał, przeciął jezdnię i 
torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając 
mu  dalsze  obserwacje.  Czyżby  nabawił  się  manii  prześladowczej?  Kto  miałby  dość  energii  i 
środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością  tylko policja. Czyli problem z głowy. Chyba 
że... 
Tramwaj  minął  go  z  turkotem,  kiedy  dochodził  do  drugiego  brzegu,  poniżej  Góry  Gellerta.  W 
wagonie siedział samotny pasażer; przytulił twarz do szyby i spał z otwartymi ustami. 

background image

Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił dźwięk zatrzymującego 
się gdzieś w pobliżu samochodu. Nie potrafił jednak ustalić ani odległości, ani kierunku. 
W  gęstych  ciemnościach  szybko  pomaszerował  nabrzeżem  na  północ.  Po  chwili  przystanął, 
odwrócił  się,  znieruchomiał  i  nasłuchiwał.  Nic.  Najprawdopodobniej  na  moście  nikogo  nie  było. 
Ale... gdyby ktoś go śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej z 
całą pewnością zszedł tylko on. 
Z oddali dobiegły go skąpe odgłosy ruchu ulicznego. W najbliższym otoczeniu panowała absolutna 
cisza. Martin Beck uśmiechnął się w ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go 
to bawić. Chciał, żeby po drugiej stronie byłjakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno nie wróci tą 
samą drogą, nie przejdzie przez most i nie zbiegnie ze schodów od południa. Pod 
mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora metra nad nabrzeżem, które 
schodkowo opadało ku wodzie. Ulice przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu 
majaczył tunel dla pieszych. Ewentualny ogon - zakładając, że znał się na rzeczy - nie mógł z niego 
skorzystać,  bo  jego  sylwetkę  wydobyłoby  z  mroku  wpadające  od  tyłu  światło.  Pozostawało  mu 
tylko jedno wyjście: obejść podporę szerokim łukiem, pokonać wszystkie rampy i zejść na brzeg 
kilkaset  metrów  dalej.  To  wymagało  czasu.  Nawet  gdyby  puścił  się  pędem.  Śledzony,  w  tym 
wypadku  policjant  śledczy  Martin  Beck  ze  Sztokholmu,  zdążyłby  się  ulotnić  w  dowolnie 
wybranym kierunku. 
Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck od początku zamierzał 
wrócić  do  hotelu,  kierując  się  na  północ,  do  najbliższego  mostu.  Zaprzestał  rozglądania  się  w 
bezpiecznych ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki, przeszedł 
pod  mostem  i  powędrował  wzdłuż murka. W Dunie, na przeciwległym  brzegu, paliło  się tylko  w 
dwóch oknach. To był jego pokój. Przysiadł na murku i zapalił papierosa. Przy ulicy stały wielkie 
kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody. Wszystkie okna były 
pozamykane i ciemne. Martin Beck siedział nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego 
nie uświadamiał, wciąż miał się na baczności. 
Po drugiej stronie ulicy zawarczał uruchamiany silnik. Obrzucił spojrzeniem parkujące samochody, 
ale  nie  udało  mu  się  zlokalizować  źródła  dźwięku.  Silnik  pracował  na  wolnych  obrotach.  Mniej 
więcej  po  trzydziestu  sekundach  Martin  Beck  usłyszał  odgłos  wrzucanego  biegu  i  zobaczył 
zapalające  się  światła  postojowe.  Pięćdziesiąt  metrów  od  niego,  opuszczając  gęsty  mrok,  stoczył 
się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno sunął wjego kierunku. Ciemnozielona skoda. Chyba już 
gdzieś ją widział. Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy niemal się 
z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko 
wolniusieńko ruszył prosto na niego. Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką 
prędkością,  nie  wspominając  o  tym,  że  Martin  Beck  w  ułamku  sekundy  mógł  spuścić  nogi  po 
drugiej stronie murku. W skodzie był tylko kierowca, jeśli - rzecz jasna - nikt nie leżał na tylnym 
siedzeniu. 
Martin Beck spokojnie zgasił papierosa i z niekłamaną ciekawością patrzył, co się stanie. Zielona 
skoda zatrzymała się trzy metry od niego, prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę 
sekund kierowca włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku. 
Mimo  oślepiających  sztuczek,  Martin  Beck  natychmiast  go  rozpoznał.  Wysoki  brunet  z 
zaczesanymi  do  tyłu  włosami.  Nic  nie  trzymał  w  dłoniach.  Podszedł  krok  bliżej.  Silnik  mruczał. 
Nagle Martin Beck coś zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza 
gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy by go nawet nie przeczuł. 
Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od kogoś, kto bezszelestnie 
podkradł się pod murek od nabrzeża. W tym momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że 
nie  chodzi  o  żadne  śledzenie,  że  żarty  się  skończyły.  Ktoś  dybał  na  jego  życie,  zaplanował  to  z 
zimnym wyrachowaniem. 
Martin  Beck  słabo  sobie  radził  w  walce  wręcz,  ale  miał  fantastyczny  refleks.  Ledwie  wyczuł 
leciutki  podmuch,  wtulił  głowę  w  ramiona,  zaparł  się  prawą  stopą  o  murek,  odwrócił  i 

background image

błyskawicznie  uchylił.  Ramię,  które  miało  się  zacisnąć  na  jego  szyi,  trafiło  go  w  nasadę  nosa  i 
ześliznęło  po  czole.  Owionął  go  ciepły  oddech  zaskoczonego  napastnika  i  mignęło  mu  przed 
oczami ostrze noża, który chybił celu. Upadł na plecy, boleśnie uderzając lewym barkiem o bruk, i 
wykonał półobrót, żeby jak najszybciej wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie 
postaci, chwilę później tylko jedną i kiedy podnosił się z kolan, nożownik znów zaatakował. I znów 
chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie 
dawał  za  wygraną,  bo  miał  pełną  świadomość,  że  to  jego  jedyna  szansa.  Błyskawicznie  wstali. 
Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck odruchowo zastosował 
archaiczny  chwyt,  którego  się  nauczył  w  szkole  policyjnej,  ale  zabrakło  mu  odwagi,  by  puścić 
nadgarstek, wskutek czego obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin 
Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu  i  chwycił napastnika za przegub lewej  dłoni. Niestety, 
mięśniak okazał  się silniejszy. Potężny kopniak w głowę przypomniał  mu  o fizycznej  i  liczebnej 
przewadze  przeciwników.  Leżał  na  plecach,  wyczuwając  pod  stopami  pierwszy  schodek. 
Nożownik ciężko dyszał. Zalatywał potem, wodą po goleniu i jakimiś pastylkami odświeżającymi. 
Powoli zaczął uwalniać prawą rękę... 
Martin Beck pomyślał, że to już koniec. Pulsującą mgłę przecinały błyskawice, serce rozrastało się 
w  nieskończoność  jak  nabrzmiały  krwią  balon,  który  niebawem  eksploduje.  I  ból  głowy. 
Miażdżący,  rozsadzający.  I  wrzaski,  trzaski,  i  powódź  światła  -  niweczącego  wszystko  i 
wszystkich. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że z niewiadomej przyczyny umrze na 
brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson. 
Resztkami  sił  chwycił  obiema  dłońmi  prawy  nadgarstek  napastnika,  odbił  się  stopą  od  ziemi, 
uderzył głową o drugi schodek i pochłonęła go ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później -tak 
mu  się  przynajmniej  wydawało  -  tonął  w  powodzi  światła.  Leżał  na  plecach,  z  prawym  uchem 
przyciśniętym  do bruku. Jego wzrok padł  na wypucowane półbuty, które przesłaniały mu  widok. 
Odwrócił głowę i spojrzał w niebo. 
Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim kapelutku. 
- Dzień dobry. 
Martin Beck wsparł się na łokciach. Snopy światła rzucały dwa radiowozy: jeden stał na nabrzeżu, 
drugi pod murkiem na jezdni. W odległości trzech metrów od Szluki zobaczył policjanta w czapce 
z  daszkiem,  czarnych  skórzanych  butach  z  cholewami  i  gołębim  mundurze.  Z  czarną  pałką  w 
prawej  dłoni  przyglądał  się  jakiemuś  osobnikowi,  który  leżał  na  plecach  tuż  obok  jego  stóp. 
Osobnik nazywał się Tetz Radeberger i swego czasu bawił 
się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na czole i jasnych włosach 
czerwieniła się krew. 
-  A co z tym drugim? - spytał Martin Beck. 
-  Postrzelony - odparł Szluka. - Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę. 
Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną ciekawością patrzyli na 
nabrzeże. 
-  Proszę się nie ruszać - powiedział Szluka. - Zaraz będzie karetka.                                                                                                     
-  Nie ma takiej potrzeby. 
Martin  Beck  dźwignął  się  na  nogi.  Dokładnie  w  trzy  minuty  i  piętnaście  sekund  po  tym,  kiedy 
poczuł na karku podmuch powietrza. 
Rozdział 14 
Niebiesko-biała warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu jechała pustymi ulicami na 
urywanym,  rzewnym  sygnale.  Na  białym  pasie  na  przednich  drzwiach  widniało  słowo 
RENDÓRSEG, czyli „policja". 
Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z przodu, koło kierowcy. 
-  Dobrze pan sobie poradził - odezwał się Szluka. - To groźni młodzi ludzie. 
-  Kto unieszkodliwił Radebergera? 
-  Siedzi koło pana. 

background image

Martin Beck odwrócił głowę. Piwnooki policjant z małym czarnym wąsikiem patrzył na niego ze 
współczuciem. 
-  Mówi tylko po węgiersku - dodał Szluka. 
- Jak się nazywa? 
-  Foti. 
Martin Beck wyciągnął dłoń. 
-  Dziękuję, Foti. 
-  Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się. 
-  Dobrze, że byliście pod ręką. 
-  Zawsze jesteśmy pod ręką - odparł Szluka. - Tylko nie w dowcipach rysunkowych. 
-  Mają metę na Ujpescie. W pensjonacie przy Yenetianer ut. 
-  Tak, wiemy. - Szluka milczał przez chwilę. - Jak pan ich poznał? 
-    Za  pośrednictwem  Ari  Boeck.  Matsson  pytał  o  jej  adres.  Była  kiedyś  w  Sztokholmie  na 
zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją odwiedziłem. 
-  Co powiedziała? 
-  Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o Matssonie. 
Dojechali  do  komendy  na  Deak  Ferenc  Ter.  Warszawa  skręciła  na  wybetonowany  dziedziniec  i 
zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka do jego służbowego pokoju. Był przestronny, jedną 
ścianę  pokrywała  mapa  Budapesztu,  poza  tym  niewiele  się  różnił  wystrojem  od  pokoju  Martina 
Becka w Sztokholmie. Szluka odwiesił kapelusz myśliwski i wskazał na krzesło. Już otwierał usta, 
żeby coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Zalał go 
potok  słów.  Długo  to  trwało.  Szluka  odpowiadał  monosylabami,  wreszcie  popatrzył  na  zegarek, 
wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył. 
-  Żona - mruknął i stanąwszy tyłem do gościa, studiował na mapie północne dzielnice Budapesztu. 
- Policjant to nie jest zawód. Ani powołanie. To przekleństwo. - Po minucie odwrócił się i dodał: - 
Naturalnie wcale tak nie myślę... Jest pan żonaty? 
-  Tak. 
-  No to pan rozumie. 
Umundurowany  policjant  przyniósł  na  tacy  dwie  filiżanki  kawy.  Napili  się.  Szluka  spojrzał  na 
zegarek. 
-  Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport. 
- Jakim cudem byliście pod ręką? - zapytał Martin Beck. 
-    Zawsze  jesteśmy  pod  ręką  -  odpowiedział  Szluka  identycznie  jak  w  samochodzie  i  uśmiechnął 
się.  -  Bo  wspomniał  pan  coś  o  śledzeniu.  Oczywiście  to  nie  my  pana  obserwowaliśmy.  Niby 
czemu? 
Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią. 
-    Ludzie  wyobrażają  sobie  nie  wiadomo  co  -  podjął  Szluka.  -  Ale  pan  jest  policjantem,  więc 
zaczęliśmy śledzić tego, który 
pana  śledził.  Jeśli  dobrze  pamiętam,  Amerykanie  nazywają  to  bac-ktailing.  Wczoraj  po  południu 
nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle. 
Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem. 
-    Mimo  to  wszystko  potoczyło  się  tak  szybko,  że  ledwie  zdążyliśmy.  -  Szluka  dopił  kawę  i 
ostrożnie odstawił filiżankę. -Back-tailing... Czy był pan w Ameryce? 
-  Nie. 
- Ja też nie byłem. 
-  Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem, który nazywał się Kafka. 
-  O, po czesku. 
-    Amerykańska  turystka  została  zamordowana  w  Szwecji.  Paskudna  historia.  Skomplikowane 
śledztwo. 
Szluka milczał przez chwilę. 

background image

-  I jak poszło? 
-  Dobrze. 
- Ja tylko czytałem o amerykańskich policjantach. Mają dziwaczną strukturę organizacyjną. Trudno 
się w tym połapać. 
Martin Beck przytaknął. 
-  I mnóstwo pracy - kontynuował Szluka. - W Nowym Jorku w ciągu tygodnia jest tyle zabójstw, 
co u nas w całym kraju przez rok. 
Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami na naramiennikach. Coś 
omówił  ze  Szluka,  zasalutował  Martinowi  Beckowi  i  wyszedł.  W  tym  czasie,  kiedy  drzwi  były 
otwarte,  korytarzem  przeszła  Ari  Boeck  w  towarzystwie  policjantki.  Nie  licząc  chusty,  miała  na 
sobie  tę  samą,  białą  sukienkę  i  sandałki  co  przedwczoraj.  Obrzuciła  Martina  Becka  przelotnym 
pustym spojrzeniem. 
-  Na Ujpescie nic ciekawego - poinformował Szluka. - Teraz demontujemy samochód. Zabiorę się 
do  nich,  jak  tylko  Radeberger  się  ocknie,  a  tego  drugiego  opatrzą.  Wielu  rzeczy  wciąż  nie 
rozumiem. - Zawahał się. - Ale wkrótce wszystko się wyjaśni. 
Zadzwonił  telefon.  Martin  Beck  wyłowił  z  rozmowy  tylko  dwa  znane  mu  słowa:  Sved  i 
Svedorszdg, czyli „Szwed" i „Szwecja". 
-    To musi mieć jakiś  związek z pańskim  rodakiem Matssonem  -  powiedział Szluka, odłożywszy 
słuchawkę. 
-  Naturalnie. 
-    Dziewczyna  pana  okłamała.  Nie  studiuje  i  nie  pracuje  w  muzeum.  Praktycznie  nic  nie  robi. 
Zawiesili ją wprawach zawodniczki drużyny pływackiej, bo się obijała. 
-  Na pewno jest jakiś związek. 
-  Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy. 
Szluka  wzruszył  ramionami.  Martin  Beck  zrobił  kilka  skrętów  tułowia.  Bolały  go  barki  i  ręce,  z 
głową  też  nie  było  najlepiej.  Czuł  ogromne  zmęczenie,  nie  potrafił  zebrać  myśli,  ale  nie  chciał 
wracać do hotelu. 
Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się rozchmurzył. 
-    Coś  drgnęło  -  powiedział.  -  Coś  znaleźliśmy.  Fróbe,  ten  wysoki,  doszedł  do  siebie.  Zaraz  się 
przekonamy... Pójdzie pan ze mną? 
Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła. 
-  A może powinien pan odpocząć? 
-  Nie, nie. 
Rozdział 15 
Szluka  usiadł  za  biurkiem  i  splótł  dłonie.  Przy  jego  prawym  łokciu  leżał  paszport  w  zielonej 
okładce. 
Wysoki  mężczyzna  naprzeciwko  miał  podkrążone  oczy.  Martin  Beck  domyślał  się,  że  ostatnio 
mało spał. Wyprostowany jak struna, patrzył na swoje ręce. 
Szluka dał znak stenografowi ruchem głowy i zaczął przesłuchanie. 
-  Imię i nazwisko? 
Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Szlukę. 
-  Theodor Fróbe. 
-  Data i miejsce urodzenia? 
-  Dwudziesty pierwszy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć, Hanower. 
-  Obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej. Miejsce zamieszkania? 
-  Hamburg, Hermannstrasse dwanaście. 
-  Zawód? 
-  Pilot wycieczek. Pracownik biura podróży. 
-  Zatrudniony? 
-  W biurze podróży Winklers. 

background image

-  Adres w Budapeszcie? 
-  Pensjonat na Ujpescie, Venetianer ut sześć. 
-  Co pan robi w Budapeszcie? 
- Jako przedstawiciel biura podróży, obsługuję grupy przyjeżdżające do Budapesztu i opuszczające 
Budapeszt. 
-    Tej  nocy  pan  i  mężczyzna  o  nazwisku  Radeberger  zostaliście  schwytani  na  gorącym  uczynku 
podczas napaści na innego mężczyznę na Groza Peter Rakpart. Obaj byliście uzbrojeni i waszym 
celem było okaleczenie go lub pozbawienie życia. Zna pan tego mężczyznę? 
-  Nie. 
-  Czy widział go pan wcześniej? (Cisza.) 
-  Proszę odpowiedzieć! 
-  Nie. 
-  Wie pan, kim on jest? 
-  Nie. 
-    Nie  zna  go  pan,  nie  widział  go  pan  wcześniej  i  nie  wie  pan,  kim  on  jest.  Dlaczego  na  niego 
napadliście? 
(Cisza.) 
-  Proszę wyjaśnić, dlaczego na niego napadliście! 
-  Po... potrzebowaliśmy pieniędzy i... 
-  I? 
-  I zobaczyliśmy go na nabrzeżu... 
-  To kłamstwo. Niech pan mnie nie okłamuje, nie radzę. Napad był zaplanowany, mieliście broń. 
Poza  tym  to  nieprawda,  że  nie  widział  go  pan  wcześniej.  Śledził  go  pan  od  przeszło  dwóch  dni. 
Dlaczego? Proszę odpowiedzieć! 
-  Pomyliliśmy go z kimś innym. 
-  Z kim? 
-  Z takim jednym, co... 
-  Co co? 
-  Był nam winien pieniądze. 
-  Dlatego pan go śledził i zaatakował? 
-  Tak. 
-    Ostrzegałem.  Kłamstwo  nie  popłaca.  Dobrze  wiem,  kiedy  pan  kłamie.  Czy  zna  pan  Szweda  o 
nazwisku Matsson? Alf Mattson? 
-  Nie. 
-  Pańscy przyjaciele, Radeberger i Boeck, mówią co innego. 
-  Znam go bardzo słabo. Nie zapamiętałem nazwiska. 
-  Kiedy ostatnio widział pan Alfa Matssona? 
-  Chyba w maju. 
-  Gdzie? 
-  Tutaj, w Budapeszcie. 
-  I od tamtej pory pan go nie widział? 
-  Nie. 
-  Trzy dni temu ten mężczyzna był w pensjonacie i pytał o Alfa Matssona. Od razu zaczęliście go 
śledzić i tej nocy chcieliście go zabić. Dlaczego? 
-  Nie chcieliśmy go zabić! 
-  Dlaczego? 
-  Nie chcieliśmy go zabić! 
-  Ale na niego napadliście, prawda? I mieliście nóż. 
-    Tak,  ale  to  była  pomyłka.  Przecież  nic  mu  się nie  stało.  Nie  jest  ranny.  Nie  ma  pan  prawa  tak 
mówić. 

background image

-  Odjak dawna zna pan Alfa Matssona? 
-  Mniej więcej od roku. 
- Jak się poznaliście? 
-  U wspólnej znajomej z Budapesztu. 
- Jak ona się nazywa? 
-  Ari Boeck. 
-  Często się pan z nim spotykał? 
-  Niezbyt często. Widziałem go kilka razy. 
-  Za każdym razem w Budapeszcie? 
-  Nie. W Pradze. I w Warszawie. 
-  I w Bratysławie? 
-  Tak. 
-  I w Konstancy? (Cisza.) 
-  Czy tak? 
-  Tak. 
- Jak to jest, że spotykaliście się w tych miastach, w których żaden z was nie mieszka? 
-  Dużo podróżuję. Taki mam zawód. On też często jeździł. I tak wyszło. 
-  Po co się spotykaliście? 
-  Przyjaźnimy się. 
-    Mówi  pan,  że  wciągu  roku  widzieliście  się  co  najmniej  pięć  razy  w  różnych  miastach,  bo 
jesteście  przyjaciółmi.  Chwilę  wcześniej  powiedział  pan,  że  zna  go  bardzo  słabo.  Dlaczego  nie 
chciał się pan przyznać do tej znajomości? 
-  Bo się zdenerwowałem tym wypytywaniem. I jestem potwornie zmęczony. W dodatku boli mnie 
noga. 
-  Aha, jest pan potwornie zmęczony. Czy Tetz Radeberger brał udział w tych spotkaniach z Alfem 
Matssonem? 
-  Tak, pracujemy w jednym biurze i razem jeździmy. 
-    A  dlaczego,  pana  zdaniem,  Radeberger  też  nie  od  razu  się  przyznał  do  znajomości  z  Alfem 
Matssonem? Czy i on był potwornie zmęczony? 
-  Nie wiem. 
-  A czy wie pan, gdzie obecnie przebywa Alf Matsson? 
-  Nie mam pojęcia. 
-  Powiedzieć panu? 
-  Tak. 
-  Ani myślę. Od ilu lat jest pan zatrudniony w biurze podróży Winklers? 
-  Od sześciu. 
-  Czy to dobrze płatna posada? 
-  Nieszczególnie. Ale kiedy wyjeżdżam, mam darmowe utrzymanie. 
-  Czyli pensja nie jest wysoka? 
-  Nie jest. Ale jakoś sobie radzę. 
-  I to jak. 
-  Co pan ma na myśli? 
-    Tysiąc  pięćset  dolarów,  osiemset  trzydzieści  funtów  i  dziesięć  tysięcy  marek 
zachodnioniemieckich. To dużo pieniędzy. Skąd pan je ma? 
-  Nic panu do tego. 
-  Proszę odpowiedzieć na pytanie i zmienić ton. 
-  Nic panu do tego, skąd mam pieniądze. 
-    Najwyraźniej  przeceniłem  pański  poziom  umysłowy,  ale  nawet  ktoś  tak  mało  pojętny  jak  pan 
powinien wiedzieć, że najmądrzejsze wyjście z sytuacji to udzielanie odpowiedzi na pytania. Skąd 
ma pan te pieniądze? 

background image

-  Za dodatkową pracę. Długo je ciułałem. 
-  Co pan konkretnie robił? 
-  Różne rzeczy. 
Szluka  popatrzył  na  Frobego,  wysunął  szufladę,  wyjął  owinięty  folią  i  taśmą  samoprzylepną 
pakiecik  o  wymiarach  dwadzieścia  na  dziesięć  centymetrów  i  położył  na  blacie  biurka,  nie 
spuszczając wzroku z przesłuchiwanego, który udawał, że nic nie widzi. Fróbe otarł pot z nasady 
nosa. 
-    Tak,  różne  rzeczy  -  powiedział  Szluka.  -  Na  przykład  parał  się  pan  przemytem  i  sprzedażą 
haszyszu. Opłacalne zajęcie, ale na krótką metę, panie Fróbe. 
-  Nie wiem, o czym pan mówi. 
-  Czyżby? Nigdy nie widział pan tego pakietu? 
-  Nie. Niby gdzie miałem go widzieć? 
-  Ani piętnastu innych, schowanych w drzwiach i siedzeniach samochodu Radebergera? 
(Cisza.) 
-    To  spory  pakiecik.  Rzadko  mamy  do  czynienia  z  haszyszem,  więc  nie  jestem  na  bieżąco  z 
cenami. Ile by pan za to dostał? 
-  Nie wiem, o czym pan mówi. 
-    Z  pańskiego  paszportu  wynika,  że  często  jeździ  pan  do  Turcji. W  tym  roku  był  pan  aż  siedem 
razy. 
-  Winklers organizuje wycieczki do Turcji. Jako pilot, muszę tam jeździć dość często. 
-  A panu w to graj. W Turcji haszysz jest stosunkowo tani i łatwo dostępny, prawda, panie Fróbe? 
(Cisza.) 
-  Nic nie mówiąc, sam pan sobie szkodzi. Zebraliśmy dowody i mamy świadka. 
-  Ten pieprzony dupek puścił farbę! 
-  Owszem. 
-  Obesrana szwedzka świnia! 
-    Niechże  pan  sobie  wreszcie  uświadomi,  że  pańska  taktyka  jest  guzik  warta.  No,  dalej,  panie 
Fróbe! Chcę wiedzieć wszystko: nazwiska, daty, liczby. Może pan zacząć od początku. Od kiedy 
przemyca pan narkotyki? 
Fróbe zamknął oczy i spadł z krzesła. Martin Beck zauważył, że zanim znieruchomiał na podłodze, 
zamortyzował upadek dłonią. 
Szluka skinął na stenografa; ten zamknął zeszyt i błyskawicznie się ulotnił. 
-  Blefuje - skonstatował Martin Beck. - Nie zemdlał. 
-  Wiem - powiedział Szluka. - Ale pozwolę mu odetchnąć. - Podszedł do Frobego i trącił go stopą. 
- Niech pan wstanie! 
Fróbe nie zareagował. Drgały mu powieki. Szluka otworzył drzwi na korytarz, coś tam krzyknął, 
wszedł policjant i chwycił Frobego za ramię. 
-  Dosyć froterowania podłogi, Fróbe. Na pryczy będzie panu wygodniej. 
Fróbe wstał, obrzucił Szłukę urażonym spojrzeniem i kulejąc, poczłapał za policjantem. 
Martin Beck odprowadził go wzrokiem. 
-  Co z jego nogą? 
-    Nic  poważnego  -  powiedział  Szluka.  -  Rana  postrzałowa.  Rzadko  strzelamy,  ale  jeśli  musimy, 
jesteśmy skuteczni. 
-  Przemycał haszysz. Ciekawe, jak go załatwili. 
-  Alfa Matssona? Spokojnie, prędzej czy później wszystko wyśpiewają. Chwila oddechu dobrze im 
zrobi. - Szluka usiadł za biurkiem. - Panu też. 
Martin Beck padał z nóg. 
-    Niech  pan  wraca  do  hotelu  i  utnie  sobie  drzemkę  -  powiedział  Szluka.  -  Zaraz  pana  odwiozą. 
Zadzwonię później. 

background image

Martin  Beck  nie  protestował.  Pożegnał  się  i  kiedy  zamknął  za  sobą  drzwi,  usłyszał,  że  Szluka 
rozmawia z kimś przez telefon. Wyszedł na ulicę. Radiowóz już czekał. 
Rozdział 16 
Sprzątaczka  zrobiła  swoje,  zgasiła  światło  i  zamknęła  okiennice.  Martinowi  Beckowi  nie  chciało 
się ich otwierać. Już wiedział, że na ulicy nie stoi wysoki brunet i nie patrzy wjego okno. Zapalił 
górne  światło  i  rozebrał  się.  Bolała  go  głowa  i  lewe  ramię.  Przejrzał  się  w  dużym  lustrze  na 
drzwiach  szafy.  Nad  prawym  kolanem  miał  solidnego  siniaka,  lewy  bark  był  granatowy  i 
spuchnięty. Przesunął dłonią po głowie; na potylicy wyczuł obrzęk. Innych obrażeń nie zauważył. 
Łoże kusiło miękkością i przyjemnym chłodem. Zgasił światło, położył się na plecach i wpatrując 
się w półmrok, próbował myśleć. Po chwili przekręcił się na bok i zasnął. 
Kiedy obudził go dzwonek telefonu, była druga po południu. 
-  Spał pan? - zapytał Szluka. 
-  Tak. 
-  To dobrze. Może pan do nas wpaść? 
-  Mogę. Teraz? 
-  Wyślę po pana samochód. Będzie za pół godziny. W porządku? 
-  Tak. Zejdę za pół godziny. 
Wziął prysznic, ubrał się i odemknął okiennice. Oślepiło go ostre słońce. Popatrzył na drugi brzeg 
Dunaju. Ostatnia noc wydawała się odległa i nierzeczywista. 
W  samochodzie  siedział  ten  sam  kierowca  co  przed  południem.  Martin  Beck  odszukał  pokój 
Szluki, zapukał, otworzył drzwi i wszedł. 
Szluka  siedział  przy  biurku,  na  którym  leżał  plik  papierów  i  stała  nieodzowna  filiżanka.  Skinął 
głową, wskazał na krzesło, które wcześniej zajmował Frobe, podniósł słuchawkę, rzucił kilka słów 
i odłożył ją na widełki. 
- Jak pan się czuje? - spytał, patrząc na Martina Becka. 
-  Dobrze. Przespałem się. Co nowego? 
Policjant przyniósł dwie kawy, postawił je na biurku, zabrał pustą filiżankę i wyszedł. 
- Już wszystko jasne. - Szluka wziął do ręki plik papierów. - Mam to tutaj czarno na białym. 
-  A co z Alfem Matssonem? 
-    To jedyny znak zapytania. Nie udało  mi się niczego ustalić. Uparcie utrzymują, że nie wiedzą, 
gdzie on jest. 
-  Ale był w ich siatce? 
-    W  pewnym  sensie.  Był  jednym  z  pośredników.  Siatkę  zorganizowali  Frobe  i  Radeberger. 
Dziewczyna  służyła  im  tylko  jako  coś  w  rodzaju  skrzynki  kontaktowej.  Boeck...  jak  ona  ma  na 
imię? 
Szluka wertował papiery. 
-  Ari - podpowiedział Martin Beck. - Aranka. 
-    Tak,  Ari  Boeck.  Frobe  i  Radeberger  przemycali  haszysz  z  Turcji,  jeszcze  zanim  ją  poznali. 
Wygląda na to, że obaj mieli z nią romans. Po pewnym czasie postanowili ją wykorzystać w inny 
sposób i powiedzieli jej o przemycie. Przystała do nich i odkąd się przeprowadziła na Ujpest, obaj 
u niej przemieszkują. Chyba jest puszczalska. 
-  Chyba tak. 
-  Radeberger i Frobe jeździli do Turcji jako piloci wycieczek. W Turcji załatwiali haszysz, który 
jest  tam  stosunkowo  tani  i  łatwo  dostępny,  i  przemycali  go  na  Węgry.  Niewiele  ryzykowali, 
zwłaszcza że pilotując grupy, między innymi troszczyli się o bagaże wszystkich uczestników. Ari 
Beck kontaktowała się 
z  pośrednikami  i  pomagała  w  sprzedaży  towaru  w  Budapeszcie.  Radeberger  i  Fróbe  zbywali 
haszysz  dilerom  w  krajach,  do  których  wyjeżdżali  służbowo,  takich  jak  Polska,  Czechosłowacja, 
Rumunia i Bułgaria. 
-  Alf Matsson był jednym z nich? 

background image

-  Tak, Matsson był dilerem  - przytaknął Szluka. - Mieli też innych, którzy przyjeżdżali z Anglii, 
Niemiec i Holandii albo tutaj, albo do innego państwa bloku wschodniego. Płacili Radeber-gerowi i 
Fróbemu  w zachodniej walucie  - w funtach, dolarach i markach zachodnioniemieckich  - zabierali 
haszysz i sprzedawali u siebie. 
-  Wszyscy dobrze na tym wychodzili, z wyjątkiem tych, którzy kupowali i zażywali to świństwo. 
Dziwne, że tak długo bezkarnie uprawiali ten proceder. 
Szluka  podniósł  się,  podszedł  do  okna,  złożył  dłonie  na  plecach,  popatrzył  na  ulicę  i  wrócił  za 
biurko. 
-    Nie  -  powiedział  -  to  wcale  nie  jest  dziwne.  Dopóki  nie  handlowali  narkotykami  u  nas  albo  w 
innym  socjalistycznym  państwie,  tylko  sprzedawali  je  pośrednikom  z  Zachodu,  mogli  liczyć  na 
bezkarność. Ponieważ w krajach kapitalistycznych panuje przekonanie, że z bloku wschodniego nie 
ma czego przemycać, kontrole na granicach są praktycznie żadne. Gdyby próbowali znaleźć popyt 
na  swój  towar  tutaj,  szybko  by  wpadli.  Zresztą  to  by  się  im  nie  opłacało,  woleli  zarabiać  w 
zachodniej walucie. 
-  Na pewno nieźle się obłowili. 
-    Owszem.  Dilerzy  też  nie  mogli  narzekać.  Dość  sprytnie  to  urządzili.  Gdyby  nie  zaczął  pan 
szukać Alfa Matssona, dużo czasu by upłynęło, zanim byśmy ich namierzyli. 
-  Co mówią o Alfie Matssonie? 
-  Że był ich dilerem w Szwecji. W ciągu roku kupił od nich sporo haszyszu. Twierdzą, że ostatni 
raz widzieli się z nim w maju, kiedy przyjechał do Budapesztu po kolejną partię. Dostał mniej, niż 
chciał, i dosyć szybko odezwał się do Ari Boeck. Umówili się na spotkanie prawie trzy tygodnie 
temu, ale się z nimi nie skontaktował. To, co ukryli w samochodzie, czekało właśnie na niego. 
-  Może się z jakiegoś powodu pokłócili i Matsson zagroził, że ich wyda - odezwał się po namyśle 
Martin Beck. - Spanikowali i pozbyli się go. Tak jak ostatniej nocy próbowali się pozbyć mnie. 
Szluka milczał. 
-  Tak to się odbyło - cicho, jakby do siebie powiedział Martin Beck. 
Szluka wstał i przechadzał się po pokoju. 
-  Też tak myślałem. 
Szluka zatrzymał się przed mapą. 
-  A teraz co pan myśli? - zapytał Martin Beck. Szluka odwrócił się do niego. 
-    Sam  nie  wiem...  Czy  mógłby  pan  porozmawiać  z  Radeber-gerem,  z  którym  pan  się  bił?  Jest 
gadatliwy  i  chyba...  takie  odniosłem  wrażenie...  zbyt  ograniczony,  żeby  dobrze  kłamać.  Chciałby 
go pan przesłuchać? Może będzie pan miał więcej szczęścia niż ja. 
-  Tak, chętnie go przesłucham - odparł Martin Beck. 
Rozdział 17 
Tetz  Radeberger  wszedł  do  pokoju.  Ubrany  był  tak  jak  poprzedniego  wieczoru:  obcisły 
podkoszulek,  cienkie  spodnie  z  terylenu  z  gumką  w  pasie  i  lekkie,  tekstylne  buty  na  gumowej 
podeszwie. Strój zabójcy. Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił 
go w plecy. 
Martin  Beck  gestem  wskazał  krzesło  po  drugiej  stronie  biurka.  Tetz  Radeberger  usiadł.  W  jego 
niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie i niepewność. Na czole miał plaster, a nieco wyżej, 
u nasady blond włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy, silny i 
dość obojętny. 
-  Porozmawiamy o Alfie Matssonie - zaczął Martin Beck. 
-  Nie wiem, gdzie on jest - odparował Radeberger. 
-  Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim. 
Szluka  przygotował  magnetofon.  Stał  na  biurku  z  prawej  strony.  Martin  Beck  wcisnął  klawisz. 
Radeberger czujnie go obserwował. 
-  Kiedy poznał pan Alfa Matssona? 
-  Dwa lata temu. 

background image

-  Gdzie? 
-  W Budapeszcie. W Ifjusag. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego. 
- Jak go pan poznał? 
-  Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na Ujpest. 
-  I co było dalej? 
-    Nic szczególnego. Theo i  ja akurat  wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy tam wycieczki  turystom 
wypoczywającym w nadmorskich kurortach w Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy, 
którą kupiliśmy w Istambule. 
- Już wtedy przemycaliście narkotyki? 
-    Tylko  troszkę.  Na  własny  użytek.  Ale  rzadko  paliliśmy.  Teraz  jesteśmy  czyści.  -  Radeberger 
zrobił krótką pauzę. - To niezdrowe. 
-  To po co je kupowaliście? 
-  Dla panienek. Dobrze im robią. Są... łaskawsze. 
-  Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem? 
-    Poczęstowaliśmy  go.  Nie  był  zainteresowany.  Wolał  alkohol.  -  Zastanawiał  się  przez  chwilę  i 
dodał naiwnie: - Alkohol też nie jest zdrowy. 
-  Sprzedaliście mu narkotyki? 
-  Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, jak 
łatwo można je kupić w Istambule. 
-  Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę? 
-  Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie opłacało się go sprzedawać. 
-  Na przykład gdzie? 
-  W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i policjanci są bardzo czujni, 
zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z Afryki Północnej albo Hiszpanii. 
-  Czy Matsson zaproponował swoje usługi? 
-    Tak.  Powiedział,  że  jak  się  przyjeżdża  z  Europy  Wschodniej,  celnicy  prawie  nigdy  nie 
sprawdzają  bagaży,  szczególnie  jak  się  przylatuje  samolotem.  My  mogliśmy  bez  trudu  ściągnąć 
towar z Turcji na przykład tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu 
nie można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. - Radeberger myślał. - Nie chcieliśmy wpaść. 
-  Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem? 
-  Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach, które pasowałyby Theo i 
mnie.  Zawiadamialiśmy  go  i  przyjeżdżał  tam  służbowo,  żeby  coś  napisać  dla  swojej  gazety.  To 
była dobra przykrywka. 
- Jak wam płacił? 
-    Gotówką,  w  dolarach.  Plan  był  świetny  i  tamtego  lata  rozbudowaliśmy  naszą  siatkę, 
skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego poznaliśmy w Pradze, i... 
To była działka Szluki. 
-  Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? -spytał Martin Beck. 
-  W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle. 
-  Czy była z wami panna Boeck? 
-  Ari? Nie, po co? 
-  Ale wiedziała, czym się zajmujecie? 
-  Coś tam wiedziała. 
-  Ile razy spotkaliście się z Matssonem? 
-    Dziesięć,  może  piętnaście.  Wszystko  dobrze  się  układało.  Zawsze  płacił  tyle,  ile  chcieliśmy,  i 
sam sporo na tym zarabiał. 
- Jak pan myśli, ile? 
-  Nie wiem, w każdym razie był przy forsie. 
-  I gdzie teraz jest? 
-  Nie mam pojęcia. 

background image

-  Na pewno? 
-    Na  pewno.  Widzieliśmy  się  w  maju,  kiedy  Ari  przeprowadziła  się  na  Ujpest.  Zatrzymał  się  w 
hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się 
tutaj dwudziestego trzeciego lipca. 
-  I? 
-  Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie pojawił. 
-  Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano dwudziestego trzeciego 
wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać? 
-  Na Ujpescie. U Ari. 
-  To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem. 
-    No  przecież  mówię,  że  nie.  Nie  przyszedł.  Czekaliśmy,  ale  nie  przyszedł.  Dzwoniliśmy  do 
hotelu, nie było go. 
-  Kto dzwonił? 
- Ja, Theo i Ari. Na zmianę. 
-  Dzwoniliście z Ujpestu? 
-  Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na niego. 
-  A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się pan z Matssonem. 
-  Tak. 
-  Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie znaczy, że Fróbe albo Boeck 
nie nawiązali z nim kontaktu, prawda? 
-  Nie. Wiem, że nie. 
-  Skąd ta pewność? 
Na  twarzy  Radebergera  pojawił  się  wyraz  desperacji.  Obficie  się  pocił.  W  pokoju  było  bardzo 
ciepło. 
-    Proszę  posłuchać  -  powiedział.  -  Nie  wiem,  w  co  pan  wierzy,  ale  ten  gość,  który  mnie 
przesłuchiwał,  myśli,  że  sprzątnęliśmy  Matssona.  A  niby  czemu  mielibyśmy  to  zrobić?  Przecież 
zarabialiśmy na nim kupę szmalu. 
-  Czy płaciliście pannie Boeck? 
-  Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała pracować. 
Martin Beck długo mu się przyglądał. 
-  Zabiliście go? 
-  Przecież powiedziałem, że nie. - Głos Radebergera przeszedł w falset. - Czy gdybyśmy go zabili, 
siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z towarem? 
-  Lubiliście Alfa Matssona? Radeberger miał rozbiegane spojrzenie. 
-  Proszę odpowiadać na pytania. 
- Jasne. 
-  Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fróbe nie znosiliście Matssona. 
-    Kiedy  pił,  był  nieprzyjemny.  Gardził  nami  tylko  dlatego,  że...  jesteśmy  z  Niemiec.  -  Popatrzył 
błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. - A to chyba niesprawiedliwe, prawda? 
Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo wyłamywał palce ze stawów: 
-  Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy. 
-  Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić. 
-  To co innego - ledwie słyszalnie powiedział Radeberger. 
-  Słucham? 
-  To była nasza jedyna szansa. 
- Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie? Radeberger spojrzał na niego z rezygnacją 
w oczach. 
-  Przypuszczalnie was to czeka - zauważył uprzejmie Martin Beck. - Czy siedział pan już kiedyś w 
więzieniu? 
-Tak. W kraju. 

background image

-  Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą jedyną szansą? 
-  Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem Matssona, myśleliśmy, że on nie 
mógł  przyjechać  i  wysłał  pana,  ale  pan  nic  o  tym  nie  wspomniał,  zresztą  w  ogóle  pan  jakoś  nie 
pasował. Czyli Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest. Byliśmy w 
Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się denerwować, bo po trzech tygodniach 
trzeba przedłużyć pozwolenie na pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a... 
-  A? 
-    A ja rozkręciłem  samochód i  schowałem towar. Theo nic nie wskórał,  więc ustaliliśmy, że Ari 
wszystkiego  się  dowie.  Następnego  dnia  Theo  pojechał  za  panem  do  tego  kąpieliska,  zadzwonił 
stamtąd do Ari i Ari na pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego 
gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy. No i sprawa była 
jasna.  Przez  całe  popołudnie  i  wieczór  nic  się  nie  działo.  Uznaliśmy,  że  pan  jeszcze  nic  nie 
powiedział,  bo  inaczej  dorwałaby  nas  policja.  Wieczorem  Theo  pojechał  do  miasta,  żeby 
sprawdzić, czy jest pan z Ari. Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy. 
-  I czego się dowiedziała? 
-    Nie  wiem,  ale  coś  musiało  być  na  rzeczy,  bo  powiedziała  tylko:  „załatwcie  tę  świnię  jak 
najszybciej" - i zamknęła się w swoim pokoju. Była wkurzona. 
-  Ach, tak? 
-    Następnego  dnia  mieliśmy  się  na  baczności.  Byliśmy  w  koszmarnej  sytuacji,  musieliśmy  pana 
uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy 
nadzieję, kiedy nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja wskoczyłem 
do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo 
zabrakło  odwagi.  Poza  tym  jestem  silniejszy.  Dbam  o  swoje  ciało.  -  Umilkł  na  chwilę,  po  czym 
błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: - Nie wiedzieliśmy, że pan jest policjantem. 
Martin Beck się nie odezwał. 
- Jest pan policjantem? 
-  Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna Boeck. Czy oni długo się 
znali? 
-    Niezbyt.  Ari  była  w  Szwecji  z  grupą  sportowców  na  zawodach  pływackich  i  tam  go  poznała. 
Potem już nie mogła pływać i on ją odszukał, kiedy tu przyjechał. 
-  Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi? 
- Jasne. 
-  Czy współżyją ze sobą? 
-  Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie. 
-  Czy pan też sypia z Ari Boeck? 
-    Oczywiście.  Jak  tylko  najdzie  mnie  ochota.  Theo  też.  Ari  to  nimfomanka.  Nic  się  na  to  nie 
poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech. 
Ari nie ma zahamowań. Poza tym jest uczynna. 
-  Uczynna? 
-  Zrobi wszystko, o co sieją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu przelecieć. Ja teraz rzadko 
korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic 
innego nie starcza mu siły. 
-  Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem? 
-  O Ari? Nie ma o co. 
-  A w innych sprawach? 
-  Nie w interesach. Był dobry. 
-  A o coś innego? 
-  Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany. Ari się nim zajęła i się 
uspokoił. Stare dzieje. 
- Jak pan myśli, gdzie on teraz może być? Radeberger potrząsnął bezradnie głową. 

background image

-  Nie wiem. Gdzieś w mieście. 
-  Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi? 
-    Przyjeżdżał,  dostawał  towar  i  płacił.  No  i  pisał  dla  picu  jakiś  artykuł,  żeby  wszystko  grało. 
Wracał po trzech albo czterech dniach. 
Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić. 
-  To chyba wystarczy - zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon. 
Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu. 
-  Co do tej ostatniej nocy... Czy mógłby mi pan wybaczyć? 
-  Nie, nie mógłbym. Zegnam. 
Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i poprowadził do drzwi. Martin Beck 
popatrzył zamyślony na jasnowłosego Teutona. 
-    Chwileczkę,  panie  Radeberger.  Nie  chodzi  o  względy  osobiste.  W  nocy  usiłował  pan 
zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę. Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak 
umieliście, i nie wasza w tym zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza 
podstawowe  prawo  do  życia.  Dlatego  nie  podlega  wybaczeniu.  Tylko  tyle.  Niech  pan  o  tym 
pomyśli. 
Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki. 
-  Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili. 
-  Tak, na to wygląda - przyznał Szluka. - Zaczęliśmy poszukiwania pełną parą. 
-  My też. 
-  Czy nadal działa pan nieoficjalnie? 
-  Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło. Szluka podrapał się po karku. 
-  Dziwne - powiedział. 
-  Co takiego? 
-  Że nie możemy go namierzyć. 
Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację. Nad Dunajem zapadał 
zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i kamienny murek. 
Rozdział 18 
Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy zadzwonił telefon. 
-  Ze Sztokholmu - poinformowała telefonistka. - Redaktor Eriksson. 
Zapamiętał  to  nazwisko;  kwieciście  wymowny  szef  Alfa  Matssona,  naczelny  postępowego 
tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos: 
- Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson. 
-  Policjant śledczy. Mężczyzna zignorował poprawkę. 
-  Jak  komisarz  zapewne  rozumie,  wiem  o  pańskiej  misji.  To  mnie  ją  pan  zawdzięcza.  Poza  tym 
mam dobre układy w ministerstwie. 
Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać języka za zębami. 
- Jest pan tam? 
- Jestem. 
-  Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli. Najpierw muszę zapytać, 
czy znalazł pan osobę, której szukacie. 
-  Matssona? Jeszcze nie. 
-  Żadnego, choćby najmniejszego tropu? 
-  Żadnego. 
-  To niebywałe. 
- Yhm. 
-  Cóż, jakby to ująć... Jaki zastał pan... klimat? 
- Jest ciepło. Poranki bywają mgliste. 
-    Słucham?  Mgliste  poranki?  Aha,  chyba  rozumiem.  No  tak.  W  każdym  razie  nie  możemy  już 
dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz niesłychana, otwierają się straszne perspektywy. 

background image

Czujemy się osobiście odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych pracowników, 
wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest w moim sztabie od paru lat, więc wiem, 
o czym mówię. 
-  Gdzie? 
-  Słucham? 
-  Gdzie jest? 
-    W moim  sztabie. Tak to  nazywamy. Sztab redakcyjny.  Zatem  wiem,  co mówię. Całkowicie za 
niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność. 
Martin  Beck  próbował  sobie  wyobrazić,  jak  też  wygląda  redaktor  Eriksson.  To  prawdopodobnie 
gruby, zadufany w sobie kurdupel o świńskich oczkach i z rudą brodą. 
-    Dlatego  podjąłem  dzisiaj  decyzję  o  publikacji  naszego  pierwszego  tekstu  o  sprawie  Alfa 
Matssona  w  najbliższym  numerze.  W  ten  poniedziałek,  bez  dalszej  zwłoki.  Nadszedł  właściwy 
moment, żeby zainteresować tym opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan 
na jego trop. 
-    Niech pan sobie weźmie ten tekst  i...  -  Martin Beck powstrzymał  się w ostatniej  sekundzie.  -  I 
wyrzuci go do kosza -dodał po chwili. 
-  Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem. 
-  Proszę przeczytać jutrzejsze gazety - burknął Martin Beck i odłożył słuchawkę. 
Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał. Był w złym humorze, 
bolała go głowa, a poza tym zachował się nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał. 
Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca. Widzieli go ludzie z kontroli 
paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu  Ifjusag, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć 
ktoś  w  recepcji.  Następnego  dnia  rano,  w  sobotę  dwudziestego  trzeciego,  taksówką  udał  się  do 
hotelu  Duna,  gdzie  spędził  pół  godziny,  "wyszedł  stamtąd  około  dziesiątej  przed  południem. 
Zauważył go personel recepcji. 
I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani  z nim  nie rozmawiał. Zostawił tylko  jeden 
ślad - klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem Szluki znaleziono na schodach komendy. 
Jeśli  przyjąć,  że  Frobe  i  Radeberger  mówią  prawdę,  Matsson  nie  pojawił  się  w  umówionym 
miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani zabić. 
Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu. 
Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował. 
Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało kontakt z Alfem Matssonem 
na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów, dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów. 
Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został napadnięty albo porwany, gdyby 
dostał  pomieszania  zmysłów  albo  zginął  wskutek  nieszczęśliwego  wypadku,  zeznania  tych 
świadków  nie  miałyby  żadnej  wartości.  Ale  gdyby  zniknął  z  własnej,  nieprzymuszonej  woli,  ich 
spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w śledztwie. 
Martin  Beck  osobiście  rozmawiał  z  dwojgiem  hipotetycznych  świadków.  Biorąc  pod  uwagę 
problemy  językowe,  nie  był  pewien,  czy  wszystko  dobrze  zrozumiał.  Nie  mógł  zlokalizować 
taksówkarzy i kontrolera; nawet gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał. 
Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły. 
Podsumowanie wypadło żałośnie, zdziałał tyle, co nic, dochodzenie utknęło w martwym punkcie. 
Jeśli zaginięcie Matssona 
miało  jakiś  związek  z  kontrabandą-  co  najbardziej  prawdopodobne  -  Szluka  prędzej  czy  później 
wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin Beck, najlepiej wesprze węgierską policję, wracając 
do kraju, gdzie włączy do sprawy wydział narkotykowy, który pomoże rozwikłać szwedzki wątek 
tej afery. 
Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania. 
Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady. 
-  Czy udało się go panu znaleźć? 

background image

-  Nie. 
-  Inaczej mówiąc, nic nowego? 
-  Matsson przemycał narkotyki. Jest poszukiwany przez węgierską policję. My będziemy go ścigać 
przez Interpol. 
-  Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja. 
-  Tak. 
-  A co to oznacza dla pana? 
-  Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w tej sprawie. 
-  Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da. 
-  Proszę zrobić, to bardzo ważne. 
-  Zadzwonię jutro rano. 
-  Dziękuję. 
-  Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie. 
-  Tak, bardzo miło. Do widzenia. Potem zadzwonił do Szluki. 
- Jutro wracam do Szwecji. 
-  Ach, tak. Szczęśliwej podróży. 
-  Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia. 
-  A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona. 
-  Dziwi to pana? 
-  Bardzo. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczyłem. Ale szybko się z 
tym uwiniemy. 
-  Sprawdziliście kempingi? 
-  Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fróbe próbował odebrać sobie życie. 
-1? 
-    Naturalnie  bez  powodzenia.  Grzmotnął  głową  w  ścianę  i  nabił  sobie  guza.  Umieściłem  go  na 
oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma skłonności maniakalno-depresyjne. Nie wiem, czy 
dziewczyna też nie powinna tam trafić. 
-  ARadeberger? 
- Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest. 
-  Mam prośbę. 
-  Słucham. 
-    Wiemy,  że  od  piątku  wieczorem  do  sobotniego  przedpołudnia  Matsson  zetknął  się  w 
Budapeszcie z pięcioma osobami. 
-  Recepcjoniści, taksówkarze i...? 
-  Kontrola paszportowa. 
-  Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu godzin nie byłem w domu. 
Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać. 
-  Tak. Wypytać o wszystko, co zapamiętali. Co powiedział, jak się zachowywał, jak był ubrany. 
- Jasne. 
-    Czy  mógłby  pan  przesłać  protokół  w  wersji  niemieckiej  albo  angielskiej  pocztą  lotniczą  do 
Sztokholmu? 
-  Teleks jest lepszy. Ale może się z tym uporamy, zanim pan stąd wyjedzie. 
-  Wątpię. Przypuszczalnie będę miał samolot o jedenastej przed południem. 
-    Słyniemy  z  błyskawiczności.  Zeszłej  jesieni  małżonka  ministra  handlu  padła  ofiarą  złodzieja 
torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już 
na nią czekała w dyżurce. To nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić. 
-  Dziękuję. I do widzenia. 
-  Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym gruncie. 
Po krótkim namyśle Martin Beck zamówił rozmowę ze Sztokholmem. Czekał dziesięć minut. 

background image

-  Lennart wyjechał - powiedziała żona Kollberga. -Jak zwykle nie wspomniał, dokąd się wybiera. 
Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę. Trzymaj się. Cholerna policja! 
Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut. 
-  Cześć! Nie przeszkadzam? 
-  Właśnie się położyłem. 
Melander  słynął  z  doskonałej  pamięci,  dziesięciogodzinnego  snu  i  osobliwej  zdolności  do 
uporczywego przebywania w toalecie. 
-  Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona? 
- Jasne. 
-  Dowiedz się, co robił wieczorem w przeddzień wyjazdu. Ze szczegółami. Jak się zachowywał, co 
mówił, jak był ubrany. 
-  Teraz? 
-  Nie, może być jutro. -Aha. 
-  No to cześć! 
-  Cześć! 
Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł na dół. 
Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją. 
Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał: „Przenośna maszyna do pisania Erika. 
Zółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry, stosunkowo nowa". 
Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej: 
„Koszula w czarno-szaro-białą kratę 
Brązowa koszula noszona na spodnie 
Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan 
Jasnoszare gabardynowe spodnie, wyprasowane 
Trzy chustki do nosa, białe 
Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasnoszare, bordowe 
Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę 
Siatkowy podkoszulek 
Para jasnobrązowych zamszowych butów". 
Przyglądał  się  ponuro  jakiejś  kaftanopodobnej  części  garderoby.  Po  chwili  wyszedł  z  nią  do 
recepcji,  gdzie  siedziała  urocza,  przemiła  dziewczyna:  niewysoka,  zgrabna,  o  smukłych  palcach, 
ładnych  łydkach  i  kostkach  i  długich  udach.  Na  łydkach  dostrzegł  kilka  ciemnych  włosków. 
Żadnych pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej. 
- Jak to się nazywa? - zapytał. 
-  Blezer dżersejowy. 
Zastanawiał  się.  Dziewczyna  poczerwieniała,  przesunęła  się  na  skraj  kontuaru,  obciągnęła 
spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch. Nie miał pojęcia, dlaczego. 
Usiadł przy maszynie i napisał: 
„Granatowy blezer z dżerseju 
58 kartek papieru maszynowego A4 
Gumka tuszowa 
Golarka elektryczna Remington 
Powieść Nocny wędrowiec Kurta Salomonsona* 
Neseser 
W neseserze: 
Woda po goleniu Tabac 
Mydło, nierozpakowane 
Tubka pasty do zębów Sąuibb, używana 
Szczoteczka do zębów 
Płyn do ust Vademecum 

background image

Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone 
Granatowa plastikowa okładka 
500 $ w banknotach dwudziestodolarowych 
600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja 
Spisane na maszynie Alfa Matssona". 
* Nattoandraren (1960). 
Wszystko  spakował,  złożył  wykaz  i  wyszedł.  Recepcjonistka  spojrzała  na  niego  speszona. 
Wyglądała jak pierwiosnek: 
Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami. Kelner postawił przed 
nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad lewym uchem Ach, Varmlandio przecudna*. 
Na nic nie zwracał uwagi. 
Wypił kawę jednym haustem. Nie czekając na rachunek, zostawił czerwony banknot stuforintowy, 
poszedł na górę i położył się. 
*  Ack  Varmeland,  du  skona  -  pieśń  szwedzka  z  1822,  oparta  na  tradycyjnej  melodii  ludowej, 
słowa: A. Fryxell i F.A. Dahlgren. 
Rozdział 19 
Młodzieniec z ambasady zadzwonił kilka minut po dziewiątej. 
-    Ma  pan  szczęście  -  obwieścił.  -  Udało  mi  się  zarezerwować  jedno  miejsce  w  samolocie,  który 
wylatuje z Budapesztu o dwunastej. Za dziesięć druga będzie pan w Pradze, a pięć minut później 
ma pan samolot SAS-u do Kopenhagi. 
-  Dziękuję - powiedział Martin Beck. 
-  Załatwienie tego w tak krótkim czasie nie było łatwe. Czy mógłby pan osobiście zgłosić się po 
bilety w liniach Malevu? Już się z nimi rozliczyłem, wystarczy tylko odebrać. 
-  Naturalnie. Bardzo dziękuję. 
-  Wobec tego szczęśliwej podróży, panie Beck. Miło było pana tu gościć. 
- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia. 
Rzeczywiście,  bilety  już  na  niego  czekały  u  ciemnowłosej  wyfiokowanej  piękności,  z  którą 
rozmawiał trzy dni temu. 
Wrócił do hotelu, spakował torbę, posiedział chwilę przy oknie i paląc papierosa, patrzył na Dunaj. 
Potem opuścił pokój, w którym mieszkał pięć dni, a Alf Matsson pół godziny, zszedł do recepcji i 
zamówił taksówkę. Po wyjściu z hotelu zobaczył nadjeżdżający z dużą prędkością niebiesko-biały 
radiowóz.  Zahamował  tuż  przy  schodach,  wyskoczył  z  niego  nieznany  mu,  umundurowany 
policjant i błyskawicznie pokonał drzwi. Martin Beck zdążył zauważyć kopertę w jego dłoni. 
Jego taksówka zatrzymała się za radiowozem, siwowąsy portier otworzył tylne drzwiczki. Martin 
Beck  poprosił  go,  by  chwilę  zaczekał,  i  wszedł  w  drzwi  obrotowe  równocześnie  z  policjantem, 
który  w  towarzystwie  recepcjonisty  właśnie  wychodził.  Recepcjonista  gestem  wskazał  na 
policjanta i po kilku obrotach udało im się spotkać na schodach, gdzie Martin Beck dostał kopertę. 
Rozdał ostatnie aluminiowe monety recepcjoniście i portierowi i wsiadł do taksówki. 
W samolocie zajął miejsce obok hałaśliwego angielskiego samochwały, który bryzgając mu śliną w 
twarz, przytaczał epizody ze swojej nudnej pracy komiwojażera. 
WPradze  Martin  Beck  przebiegł  przez  halę  tranzytową  i  w  ostatniej  chwili  wszedł  na  pokład.  Z 
ulgą zauważył, że nie ma soczyście wymownego Anglika, i po starcie otworzył kopertę. 
Szluka  i  jego  ludzie  dali  z  siebie  wszystko,  żeby  potwierdzić  opinię  o  błyskawicznym  działaniu. 
Przesłuchali sześcioro świadków i sporządzili raport po angielsku. 
„Streszczenie  przesłuchań  osób,  które  miały  kontakt  z  poszukiwanym  obywatelem  szwedzkim 
Alfem  Sbctenem  Matssonem  od chwili jego  wylądowania na lotnisku Ferihegy  w  Budapeszcie o 
godzinie  22.15  22  lipca  1966  do  jego  zaginięcia  po  opuszczeniu  hotelu  Duna  w  Budapeszcie 
między godziną 10.00 a 11.00 23 lipca tego samego roku. 
Kontroler paszportów Ferenc Havas, który sam pełnił służbę na Ferihegy w nocy z 22 na 23 lipca 
1966, nie przypomina sobie, by widział Alfa Matssona. 

background image

Taksówkarz  Janos  Lucacs  pamięta,  że  w  nocy  z  22  na  23  wiózł  pasażera  z  Ferihegy  do  hostelu 
Ifjusag. Zdaniem Lucacsa, mężczyzna miał 25-30 lat, nosił brodę i mówił po niemiecku. Lucacs, 
który  nie  zna  niemieckiego,  zrozumiał  tylko  tyle,  że  ma  jechać  do  Ifjusag.  Wydaje  mu  się,  że 
mężczyzna miał walizkę, którą położył obok siebie na tylnym siedzeniu. 
Student medycyny Leo Szabo, recepcjonista z hostelu Ifjusag, pracujący na nocną zmianę z 22 na 
23 lipca, przypomina sobie mężczyznę, który zameldował się późnym wieczorem między 
17 a 24 lipca. Wszystko wskazuje na to, że był to Alf Matsson, mimo że Szabo nie pamięta godziny 
jego przybycia, nazwiska ani narodowości. Zdaniem Szabo, gość miał 30-35 lat, dobrze mówił po 
angielsku  i  nosił  brodę. Ubrany był  w jasne spodnie, niebieską marynarkę, chyba białą koszulę i 
krawat.  Miał  jedną  albo  dwie  walizki.  Szabo  nie  przypomina  sobie,  żeby  wcześniej  widział  tego 
mężczyznę. 
Taksówkarz  Bela  Peter  wiózł  Alfa  Matssona  z  hostelu  Ifjusag  do  hotelu  Duna  rano  23  lipca. 
Pamięta  młodego  mężczyznę  z  brązową  brodą,  w  okularach,  którego  bagaż  składał  się  z  dwóch 
walizek, w mniejszej prawdopodobnie była maszyna do pisania. 
Recepcjonista Bela Kovacs z hotelu Duna pobrał paszport Alfa Matssona i dał mu klucz do pokoju 
105 przed południem  23 lipca.  Zdaniem Kovacsa, Matsson miał  na sobie jasne, prawdopodobnie 
szare  spodnie,  białą  koszulę,  niebieską  marynarkę  i  jednokolorowy  krawat.  I  jasny  płaszcz  na 
ramieniu. 
Recepcjonistka Eva Petrović z tego samego hotelu widziała Matssona, kiedy przybył do Duny tuż 
przed 10 przed południem 23 lipca i wyszedł mniej więcej pół godziny później. Podała najbardziej 
szczegółowy rysopis Matssona i jest pewna wszystkich szczegółów, z wyjątkiem koloru krawata. 
Według panny Petrović, Matsson był w tym samym ubraniu. Średniego wzrostu, oczy niebieskie, 
włosy  ciemne,  nosił  brodę,  wąsy  i  okulary  w  okrągłych  drucianych  oprawkach.  Miał  na  sobie 
jasnoszare spodnie, granatowy letni blezer, białą koszulę, niebieski lub czerwony krawat, beżowe 
półbuty. Na ramieniu zauważyła jasnobeżowy popelinowy płaszcz". 
Szluka dopisał kilka zdań od siebie: 
„Jak Pan widzi, nie uzyskaliśmy dużo więcej ponad to, co już wiedzieliśmy. Ani jeden świadek nie 
przypomina sobie niczego szczególnego, co Matsson powiedział albo zrobił. Opis jego ubrania w 
chwili zaginięcia włączyłem do rysopisu, który rozesłaliśmy po całym kraju. Gdy tylko pojawią się 
nowe dane, natychmiast Pana zawiadomię. Szczęśliwej podróży! Vilmos Szluka". 
Martin Beckjeszcze raz przeczytał raport. Zastanawiał się, czy Eva Petrović to ta dziewczyna, która 
pomogła mu ustalić nazwę kaftanopodobnej części garderoby Alfa Matssona. 
Na odwrocie raportu napisał: 
„Jasnoszare spodnie 
Biała koszula 
Granatowy blezer 
Czerwony albo niebieski krawat 
Beżowe półbuty 
Jasnobeżowy popelinowy płaszcz". 
Wyjął listę zawartości walizki Matssona, przeczytał ją, schował z raportem do aktówki, odchylił się 
w  fotelu  i  zamknął  oczy.  Nie  spał,  siedział  tak  do  chwili,  kiedy  samolot  zaczął  schodzić  przez 
cienką warstwę chmur, spod której wyłoniła się Kopenhaga. 
Na  Kastrup  wszystko  było  po  staremu.  Długo  stał  w  kolejce,  zanim  dobrnął  do  hali  tranzytowej, 
gdzie  przed  różnymi  kontuarami  tłoczyli  się  ludzie  najróżniejszych  narodowości.  Wypił  w  barze 
kufel tuborga, zbierając siły do odbioru bagażu, co wymagało nie lada cierpliwości i samozaparcia. 
Dopiero po trzeciej wyszedł z lotniska. Na postoju czekało dużo wolnych taksówek, włożył torbę 
do pierwszej, usiadł z przodu i podał kierowcy adres portu w Dragorze. 
Prom, gotowy do odbicia, nazywał się „Drogden" i był wyjątkowo brzydki. Martin Beck zostawił 
torbę i aktówkę w kawiarni i wyszedł na pokład, kiedy prom wziął kurs na Szwecję. 

background image

Po  upalnych  dniach  w  Budapeszcie  bryza  na  Sundzie  wydawała  się  chłodna  i  Martin  Beck  po 
chwili wrócił do kawiarni.  Na promie było  dużo ludzi, przeważnie kobiety, które wybrały się do 
Dragoru na duże zakupy. 
Przeprawa zajęła niespełna godzinę. W Limhamnie od razu złapał taksówkę, która zawiozła go do 
Malmó. Kierowca był rozmowny, mówił skańskim dialektem, niemal tak samo niezrozumiałym jak 
węgierski. 
Rozdział 20 
Taksówka zatrzymała się przed komendą policji na Davidhalls-torg. Martin Beck pokonał szerokie 
schody i zdeponował torbę w przeszklonej dyżurce. Choć był tu parę lat temu, znów zrobiły na nim 
wrażenie masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na drugim piętrze 
stanął  pod  drzwiami  z  tabliczką  KOMISARZ,  zapukał  i  wśliznął  się  do  środka.  Ktoś  kiedyś 
powiedział,  że  potrafi  stanąć  w  pokoju,  zamknąć  za  sobą  drzwi  i  jednocześnie  w  nie  pukać  z 
drugiej strony. Było w tym ziarenko prawdy. 
-  Czołem! - powiedział. 
W pokoju  było  dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał  się o ramę okna i  żuł  wykałaczkę. 
Drugi, wysoki, chudy, z zaczesanymi do tyłu włosami, o żywym spojrzeniu, siedział za biurkiem. 
Obaj byli po cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka. 
-    Piętnaście  minut  temu  przeczytałem  w  gazecie,  że  jesteś  za  granicą  i  roznosisz  w  pył 
międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu wchodzisz i mówisz „czołem". Co to za 
maniery? Chcesz czegoś? 
-  Pamiętasz tę historię z nożem w nocy na Trzech Króli? I gościa o nazwisku Matsson? 
-  Nie. A powinienem? 
- Ja pamiętam - odezwał się ospale mężczyzna pod oknem. 
-  To Mansson - poinformował komisarz. - Zajmuje się... C ]o ty właściwie robisz, Mansson? 
-  Nic. Wybieram się do domu. 
-  Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Mansson, co pamiętasz? 
-  Zapomniałem. 
-  Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze? 
-  Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne. 
-  Musisz tak ciamkać? 
-  Odzwyczajam się od palenia. 
-  Co pamiętasz o tej aferze z nożem? 
-  Nic. 
-  Nic a nic? 
-  Nic. Backlund nad tym ślęczał. 
-  I co mówił? 
-  Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty. 
-  Masz szczęście - powiedział komisarz do Martina Becka. 
-  Bo? 
-  Bo poznasz Backlunda - wyjaśnił Mansson. 
-    Otóż  to  -  dodał  komisarz.  -  Backlund  jest  popularny.  Będzie  za  pół  godziny.  Pokój  trzysta 
dwanaście. Weź numerek. 
-  Dzięki. 
-  Czy to ten sam Matsson, którego szukacie? 
-  Tak. 
- Jest w Malmó? 
-  Raczej nie. 
-  To do bani - ze smutkiem zauważył Mansson. 
-  Co takiego? 
-  Wykałaczka. 

background image

-  No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek. 
-  Podobno można dostać smakowe - powiedział Mansson. Martin Beck aż za dobrze czuł bluesa. 
Prawdopodobnie coś 
popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje, i zapytały, czy nie ma 
innych policjantów. 
Zostawił  kolegów  z  ich  kłopotami  i  poszedł  do  stołówki  na  herbatę.  Wyjął  papiery  od  Szluki  i 
jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków. 
Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań. 
-  Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa? 
-  A niby co innego? 
-  Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukiernictwa byłoby zachwycone. 
- Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej. 
-  Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan śmiertelnie niebezpieczną 
broń.  Zamawiam  babeczkę  migdałową,  a  dostaję  skamielinę,  której  powstydziłyby  się  nawet 
Szwedzkie Koleje Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy... 
-  Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał. Martin Beck odwrócił się i spojrzał na Kollberga. 
-  Cześć. 
-  Cześć. 
Nie wydawali się szczególnie zaskoczeni. Kollberg odsunął nieudany wypiek. 
-  Kiedy przyjechałeś? 
-  Przed chwilą. Co tu robisz? 
-  Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem. 
- Ja też. 
-  Właściwie miałem tu inną sprawę - dorzucił Kollberg gwoli usprawiedliwienia. 
Dziesięć  minut  później,  o  piątej,  udali  się  do  Backlunda,  starszego  mężczyzny  o  miłej,  acz 
przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie. 
-  Ach. Wytworni  goście. Ze Sztokholmu.  - Odsunął im krzesła i usiadł.  - Proszę, proszę. Czemu 
zawdzięczamy ten zaszczyt? 
-  W nocy na Trzech Króli doszło do jakiejś bójki na noże. Został okaleczony Alf Matsson. 
-    Tak,  zgadza  się.  Pamiętam  tę  sprawę.  Jest  zamknięta.  Prokurator  zdecydował  o  niewnoszeniu 
aktu oskarżenia. 
-  Co się właściwie stało? - zapytał Martin Beck. 
-  Stało, jak stało... Momencik, przyniosę dokumenty. 
Backlund  wrócił  po  dziesięciu  minutach  z  kopią  zszytego  raportu.  Był  zdumiewająco  obszerny. 
Przez chwilę go wertował, nie kryjąc zadowolenia i dumy. 
-  Zacznijmy od początku - powiedział. 
-  Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło - wtrącił Kollberg. 
-    Rozumiem.  O  pierwszej  dwadzieścia  trzy  szóstego  stycznia  tego  roku  policjanci  Kristiansson  i 
Kvant,  pełniący  służbę  patrolową  na  Linnegatan,  otrzymali  rozkaz  udania  się  do  posesji  przy 
Sveagatan  dwadzieścia  sześć  w  Limhamnie,  gdzie  jedna  osoba  doznała  obrażeń  wskutek  cięć 
nożem. Policjanci Kristiansson i Kvant przybyli pod wskazany adres około pierwszej dwadzieścia 
dziewięć.  Zastali  tam  jedną  osobę,  która  podawała  się  za  dziennikarza  Alfa  Sbctena  Matssona, 
pochodzącego  ze  Sztokholmu  i  zamieszkałego  na  Fleminggatan  trzydzieści  cztery.  Alf  Sbcten 
Matsson  oświadczył,  że  został  pobity  i  okaleczony  nożem  przez  dziennikarza  Bengta  Ei-lerta 
Jónssona, pochodzącego z Malmo i zamieszkałego na Sveaga-tan dwadzieścia sześć w Limhamnie. 
Matsson,  który  na  zewnętrznej  stronie  lewego  nadgarstka  miał  zadraśnięcie  mniej  więcej  pię-
ciocentymetrowej  długości,  został  odwieziony  przez  policjantów  Kristianssona  i  Kvanta  na 
polikliniczny  oddział  nagłych  wypadków  przy  Szpitalu  Publicznym,  natomiast  Bengt  Eilert 
Jónsson został przekazany policji kryminalnej w Malmo przez policjantów Elofs-sona i Borglunda, 
których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem alkoholu. 

background image

-  Kristiansson i Kvant? 
Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował: 
-    Matsson,  po  opatrzeniu  na  poliklinicznym  oddziale  nagłych  wypadków  przy  Szpitalu 
Publicznym,  również  został  przekazany  policji  kryminalnej  w  Malmo  celem  złożenia  zeznań. 
Zeznał, że urodził się piątego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w Mólndalu, 
jest zameldowany... 
-  Moment - przerwał Martin Beck. - Nie musimy znać wszystkich szczegółów. 
-  Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli cokolwiek się pominie. 
-  Czy ten raport daje jasny obraz? 
-  Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane dotyczące czasu również. 
Zeznania  świadków  są  bardzo  ogólnikowe.  Dlatego  prokurator  nie  doszukał  się  podstaw  do 
wniesienia oskarżenia. 
-  Kto przesłuchiwał Matssona? 
- Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie. 
-  Czy był pijany? Backlund wertował raport. 
-  Chwileczkę... O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w umiarkowanej ilości. 
- Jak się zachowywał? 
-    Tego  nie  zanotowałem.  Ale  Kristiansson  i  Kvant  oświadczyli...  momencik...  że  szedł  dość 
chwiejnie, mówił spokojnie i nie zawsze wyraźnie. 
Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną. 
- Jak wyglądał? 
-  Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie ubrany. 
- Jak to się stało, że oberwał nożem? 
-  Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ zeznania były rozbieżne. 
Jeśli mnie pamięć nie myli... aha, no tak... Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy, 
natomiast według Jonssona stało się to nie wcześniej niż po godzinie pierwszej. Bardzo trudno było 
uzyskać jasność w tym punkcie. 
-  Czy on w ogóle dostał w kość? 
-    Mam  tutaj  wersję  Jonssona.  Bengt  Eilert  Jónsson  zeznaje,  że  on  i  Matsson,  którego  po  raz 
pierwszy spotkał  w związku z wykonywanym  zawodem,  znali się od blisko trzech lat i  że przed 
południem piątego stycznia przypadkiem natknął się na Matsso- 
na,  który  zatrzymał  się  w  Hotelu  Savoy,  i  zaprosił  go,  ponieważ  Matsson  był  sam,  do  swojego 
domu na kolację o godzinie... 
-  Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce? Backlund poskromił pierwsze oznaki irytacji. 
Przerzucił kilka 
stron. 
-  Jonsson  zaprzecza,  jakoby  doszło  do  umyślnego  pobicia,  przyznaje  jednak,  że  mniej  więcej 
kwadrans  po  pierwszej  pchnął  Matssona,  Matsson  się  przewrócił  i  skaleczył  kieliszkiem,  który 
trzymał w dłoni. 
-  Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem. 
-  Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie... Chwileczkę. Jest. Matsson oznajmił, że 
tuż  przed  jedenastą  wdał  się  w  rękoczyny  z  Bengtem  Jónssonem  i  że  prawdopodobnie  wtedy 
oberwał w lewą rękę nożem, który zauważył wcześniej w mieszkaniu Jonssona. Sami widzicie. Tuż 
przed  jedenastą!  i  kwadrans  po  pierwszej!  Różnica  dwóch  godzin  i  dwudziestu  minut! 
Otrzymaliśmy  zaświadczenie  wystawione  przez  lekarza  ze  Szpitala  Publicznego. 
Pięciocentymetrowej długości rozcięcie skóry, obfite krwawienie, krawędzie rany... 
Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego raport. 
-  To nas nie interesuje. Co ty o tym myślisz? Coś się przecież stało. Dlaczego? Jak? 
Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił. 

background image

-    Stało  się  i  stało  się.  Wszystko  jest  tutaj.  Starannie  spisane  i  sprawdzone.  Nie  wiem,  jak  mam 
wyjaśnić tę sprawę, nie referując zebranych materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę 
bardzo. 
Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i obejrzał dołączone na 
końcu zdjęcia kuchni, salonu i kamiennych schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na 
schodkach  było  kilka  ciemnych  plamek  wielkości  jednego  óre.  Gdyby  nie  zostały  zaznaczone 
białymi  strzałkami,  pewnie  nikt  by  ich  nie  zauważył.  Przekazał  raport  Kollbergowi  i  zabębnił 
palcami po poręczy krzesła. 
-  Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? - zapytał. 
-  Tak, w tym pokoju. 
-  Pewnie długo rozmawialiście. 
-  Owszem, złożył szczegółowe zeznanie. 
- Jakie sprawiał wrażenie? 
Irytacja Backlunda sięgnęła zenitu. Bez przerwy coś przekładał na pociągniętym pokostem blacie, 
przesuwał i ustawiał na miejsce. 
-  Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza tym do zdarzenia doszło w 
mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie 
wiedzieć. 
Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią próbę. 
-  Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie. 
-  Nie mam żadnej - odparł niechętnie Backlund. 
Kiedy  wyszli,  wciąż  siedział  przy  stole,  pochylony  nad  swoimi  protokołami  postępowania 
przygotowawczego. Wyraźnie znie-smaczony. 
-  No, no - skwitował Kolłberg w windzie. 
Bengt Jónsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem. Furtka była otwarta, na 
żwirowej  alejce  opalony  blondyn  siedział  w  kucki  przy  dziecięcym  rowerku.  Tłustymi  od  smaru 
rękami  próbował  założyć  łańcuch.  Obok  stał  mniej  więcej  pięcioletni  chłopczyk  z  kluczem 
francuskim w dłoni. 
Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł dłonie o spodnie. Mógł 
mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą koszulę, brudne spodnie khaki i saboty. 
-  Bengt Jónsson?- spytał Kolłberg. 
-  Tak, to ja. 
Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie. 
-  Jesteśmy  z  policji  kryminalnej  ze  Sztokholmu  -  powiedział  Martin  Beck.  -  Chcielibyśmy  pana 
prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela, Alfa Matssona. 
-  Przyjaciela - powtórzył blondyn. - Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o to, co wydarzyło się tej 
zimy? Myślałem, że to było i minęło. 
-    Owszem.  Sprawa  jest  zamknięta  i  nikt  nie  będzie  do  tego  wracał.  Interesuje  nas  co  innego, 
mianowicie osoba Alfa Matssona. 
-    Przeczytałem  w  gazecie  o  jego  zaginięciu.  Podobno  był  wjakiejś  siatce  narkotykowej.  Nie 
miałem pojęcia, że ćpał. 
-  Nie ćpał, sprzedawał. 
-  O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem. 
-  Mógłby pan nam pomóc w wyrobieniu sobie opinii o Matssonie - wyjaśnił Martin Beck. 
-  To znaczy? 
-  Wszystko, co pan o nim wie - włączył się Kolłberg. 
-    Wiem  niewiele,  mimo  że  znamy  się  od  trzech  lat.  Przed  tym  zajściem  spotkałem  go  zaledwie 
kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy się służbowo. 
-  A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? - zapytał Martin Beck. 

background image

-    Usiądźmy  -  zaproponował  Jónsson,  wchodząc  na  werandę.  Na  werandzie  stał  stół  i  cztery 
wiklinowe krzesła. Martin 
Beck usiadł i poczęstował Jonssona papierosem. Kolłberg zerknął podejrzliwie na krzesło, po czym 
ostrożnie się na nim usadowił. Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem. 
-  Jak się pan zapewne domyśla  - zaczął  Martin Beck  -  interesuje nas  wyłącznie to,  co ma pan do 
powiedzenia na temat charakteru Alfa Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmó 
nie zamierza wracać. 
-    Przypadkiem  spotkałem  Alfa  na  ulicy.  Zatrzymał  się  w  hotelu  w  Malmó  i  zaprosiłem  go  na 
kolację.  Prawdę  mówiąc,  nigdy  go  nie  lubiłem,  ale  był  sam  i  chciał,  żebyśmy  poszli  razem  do 
knajpy, więc pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był 
trzeźwy.  No,  prawie...  Przy  jedzeniu  poczęstowałem  go  sznapsem,  a  potem  słuchaliśmy  płyt, 
piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i... stał się nieprzyjemny. Tego dnia u 
żony była jej przyjaciółka 
i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię prze- 
/¦JM 
rznąc? . 
Bengt Jonsson umilkł. Martin Beck skinął głową. 
-  Proszę mówić dalej. 
-    Przyjaciółka  żony  była  oburzona,  nie  przywykła,  żeby  mężczyźni  tak  ją  traktowali.  Zona  się 
wściekła,  powiedziała  Alfowi,  że  jest  chamem,  a  on  wyzwał  ją  od  dziwek  i  zachowywał  się  jak 
skończony impertynent. Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju. 
Znów umilkł. 
-  Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? - zapytał Koll-berg. 
-  Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego. 
-  Co się wydarzyło potem? - spytał Martin Beck. 
-  Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się wstawiony. Za to Alf był 
coraz bardziej pijany, czkał, bekał, śpiewał i nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do 
toalety,  po  chwili  zrobiło  mu  się  lepiej  i  jakby  trochę  wytrzeźwiał.  Kiedy  mu  powiedziałem,  że 
powinniśmy sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta dziwką, z którą się ożeniłem. 
Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć 
w  moim  domu.  Ale  on  tylko  się  roześmiał,  siedział  jakby  nigdy  nic  i  bekał.  Powiedziałem,  że 
zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z moją żoną. Uderzyłem go. 
Kiedy  wstał  i  znowu  powiedział  coś  świńskiego  o  mojej  żonie,  uderzyłem  go  jeszcze  raz. 
Przewrócił  się  na  stół  i  potłukł  kieliszki.  Próbowałem  go  wyprosić,  ale  nie  chciał  się  ruszyć.  W 
końcu żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie pozbędziemy. 
-  Skaleczył się w rękę - przypomniał Kollberg. -Jak do tego doszło? 
-  Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym byłem wściekły i miałem to 
gdzieś. Skaleczył się kieliszkiem. Przy upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go no- 
żem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie policja. Koszmarna historia. 
-  Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matsso-nem? - zapytał Kollberg. 
-    Uchowaj  Boże.  Ostatni  raz  widziałem  go  następnego  dnia  rano  w  komisariacie.  Kiedy 
wychodziłem  od  tego  gliniarza...  przepraszam,  policjanta,  który  mnie  przesłuchiwał,  sukinsyn 
siedział  na  korytarzu  i  miał  czelność  powiedzieć:  „Masz  jeszcze  gorzałę,  potem  do  ciebie 
pojedziemy i obciągniemy". W ogóle się nie odezwałem i od tamtej pory go nie widziałem. 
Bengt Jonsson wstał i podszedł do chłopczyka, który uderzał w rower kluczem francuskim. Kucnął 
i znów zajął się łańcuchem. 
-  Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie -rzucił przez ramię. - Tak to się odbyło. 
Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jonsson skinął im głową na pożegnanie. 

background image

-    Milutki  gość  z  tego  naszego  Matssona  -  powiedział  Kollberg,  kiedy  wracali  do  Malmó.  - 
Ludzkość  nie  poniosłaby  chyba  niepowetowanej  straty,  gdyby  naprawdę  w  coś  się  wpakował. 
Tylko twój urlop by na tym ucierpiał. 
Rozdział 21 
KOLLBERG ZATRZYMAŁ SIĘ W HOTELU SANKT JÓRGEN przy plaCU Gu- 
stawa Adolfa. Zanim tam pojechali, zahaczyli o komendę, skąd Martin Beck zabrał swój bagaż. W 
hotelu nie było wolnych pokoi, ale dzięki perswazyjnym talentom Kollberga coś się znalazło. 
Martin  Beck  ani  myślał  się  rozpakowywać.  Zastanawiał  się  przez  chwilę,  czy  nie  zadzwonić  do 
żony,  ale  uznał,  że  jest  zbyt  późno.  Nie  byłaby  zachwycona  perspektywą  wiosłowania  w 
ciemnościach  tylko  po  to,  by  się  dowiedzieć,  że  on  nie  ma  pojęcia,  kiedy  będzie  mógł  do  nich 
przyjechać. 
Rozebrał  się  i  wszedł  do  łazienki.  Stojąc  pod  prysznicem,  usłyszał  charakterystyczny  łomot  w 
drzwi. Kollberg. Ponieważ zapomniał wyjąć klucz, nie minęła sekunda i Kollberg wpadł do pokoju, 
wywrzaskując jego imię. 
Martin Beck zakręcił prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i wyszedł z łazienki. 
-  Nagle poraziła mnie niesamowita myśl - powiedział Kollberg. - Pięć dni temu ominęła cię uczta 
rakowa. Pewnie na Węgrzech nie załapałeś się na żadnego skorupiaka. A może mają tam raki? 
-  Nic mi o tym nie wiadomo. 
-  No to ubieraj się. Zarezerwowałem stolik. 
W  sali  jadalnej  było  pełno.  Na  nakrytym  dla  nich,  narożnym  stole  już  czekały  raki,  na  talerzach 
leżały serwetki z czerwonym nadrukiem i czapeczki. Martin Beck z ponurą miną popatrzył na 
swoją.  Była  z  niebieskiej  krepiny,  a  na  daszku  z  papieru  glansowa-nego  widniał  złoty  napis: 
POLICJA. 
Raki były pyszne. Nie zamienili zbyt wielu słów podczas jedzenia. Kiedy skończyli, Kollberg jak 
zwykle czuł niedosyt i zamówił befsztyk. 
-    Wieczorem  w  przeddzień  wyjazdu  był  w  towarzystwie  czterech  facetów  i  jednej  babki  - 
powiedział. - Napisałem raport. Mam go na górze w pokoju. 
-  Świetnie. Łatwo poszło? 
-  Tak sobie. Pomógł mi Melander. 
-  A, Melander. Która godzina? 
-  Wpół do dziesiątej. 
Martin Beck wstał, zostawiając Kollberga sam na sam z befsztykiem. 
Melander oczywiście już się położył  i  Martin Beck cierpliwie przeczekał  kilkanaście dzwonków, 
zanim usłyszał w słuchawce jego głos. 
-  Spałeś? - zapytał. 
-  Tak, ale nic się nie stało. Jesteś w domu? 
-  W Malmó. Jak ci poszło z Alfem Matssonem? 
-  Mam to, o co mnie prosiłeś. Chcesz wiedzieć teraz zaraz? 
-  Tak. 
-    Chwileczkę.  -  Melander  szybko  był  z  powrotem.  -  Napisałem  raport,  ale  zostawiłem  go  w 
komendzie. Może uda mi się to odtworzyć z pamięci. 
-  Na pewno. 
-  No więc chodzi o czwartek dwudziestego pierwszego lipca. Przed południem Alf Matsson był w 
redakcji.  W  sekretariacie  odebrał  bilety  lotnicze,  a  w  kasie  czterysta  koron.  Potem  poszedł  do 
ambasady  węgierskiej  po  paszport  i  wizę.  Stamtąd  pojechał  do  domu,  na  Fleminggatan,  i 
prawdopodobnie już wtedy spakował walizkę. W każdym razie zmienił ubranie. Przed południem 
miał  na  sobie  szare  spodnie,  szary  dżersejowy  sweter,  niebieski  blezer  bez  wyłogów  i  beżowe 
zamszowe  buty.  Po  południu  i  wieczorem  był  w  grafitowoszarym  garniturze  z  cienkiej  flaneli, 
białej koszuli, 
czarnym włóczkowym krawacie, czarnych półbutach i szarobeżo-wym popelinowym płaszczu. 

background image

W kabinie telefonicznej było duszno. Martin Beck wyjął z kieszeni kartkę papieru i robił notatki. 
-  Mów dalej. 
-    Kwadrans  po  dwunastej  pojechał  taksówką  z  Flemingga-tan  do  restauracji  Pod  Cynowym 
Pucharem,  gdzie  zjadł  lunch  w  towarzystwie  Svena-Erika  Molina,  Pera  Kronkvista  i  Pii  Bolt. 
Naprawdę  ma  na  imię  Ingrid,  ale  mówią  na  nią  Pia.  Do  jedzenia  i  po  jedzeniu  wypił  kilka  kufli 
piwa. O trzeciej Pia Bolt wyszła. Mniej więcej godzinę później, czyli około czwartej, pojawili się 
Stig Lund i Ake Gunnarsson i usiedli przy tym samym stole. Teraz przerzucili się na gorzałę. Alf 
Matsson pił whisky z lodem. Rozmawiali głównie w swoim żargonie, ale kelnerka zapamiętała, że 
Matsson mówił coś o wyjeździe. Nie usłyszała, dokąd. 
-  Był pijany? 
-  Pewnie był, ale niegroźnie. Jeszcze nie. Możesz chwilę poczekać? 
Melander znowu się ulotnił. Martin Beck otworzył na oścież drzwi kabiny, żeby wpuścić do środka 
trochę powietrza. 
-  Musiałem włożyć szlafrok - odezwał się po chwili Melander. - Na czym skończyłem? A, tak, Pod 
Cynowym Pucharem. O szóstej towarzystwo, czyli Kronkvist, Lund, Gunnarsson, Mo-lin i Matsson 
udało  się  taksówkami  do  Złotego  Pokoju*.  Tam  zjedli  późny  obiad  i  pili  dalej.  Rozmawiali  o 
wspólnych znajomych, o trunkach i dziewczynach. Alf Matsson był już porządnie pijany i rzucał 
głośne  uwagi  pod  adresem  gości  płci  żeńskiej.  Między  innymi  wydarł  się  do  pewnej  malarki  w 
średnim wieku, która siedziała w drugim końcu sali, mówiąc coś w rodzaju: „Masz kapitalne cycki. 
Mogę  położyć  na  nich  głowę?".  O  wpół  do  dziesiątej  wszyscy  przenieśli  się  do  baru  Opera  na 
wódkę. Alf Mats- 
* Den Gyldene Freden - najstarsza restauracja w Sztokholmie, otwarta w 1722 na Starym Mieście; 
nazwa prawdopodobnie odsyła do rokowań pokojowych w Szczecinie w 1570. 
son  pił  whisky  z  wodą  sodową.  Pia  Bolt  już  tam  była  i  przysiadła  się  do  nich.  O  dwunastej 
Kronkvist  i  Lund  opuścili  lokal,  trochę  wcześniej  wyszła  Pia  Bolt  w  towarzystwie  Molina. 
Wszyscy  byli  pijani.  Matsson  i  Gunnarsson  zostali  aż  do  zamknięcia  baru.  Obaj  okropnie  się 
schlali. Matsson się zataczał i przystawiał do kobiet. Nie udało mi się dowiedzieć, co było potem, 
ale najprawdopodobniej wrócił taksówką do domu. 
-  Nikt nie widział, kiedy stamtąd odjeżdżał? 
-    Nie.  Ci,  z  którymi  rozmawiałem,  nie  widzieli.  O  tej  porze  większość  gości  była  mniej  lub 
bardziej wstawiona, a personel spieszył się do domu. 
-    Dziękuję.  Chciałbym  cię  jeszcze  o  coś  poprosić.  Pójdź  jutro  rano  do  mieszkania  Matssona  i 
poszukaj grafitowoszarego garnituru, który miał na sobie tamtego wieczoru. 
-  A ty tam nie byłeś przed wyjazdem? 
-  Byłem, ale nie mam twojej pamięci. Kładź się i śpij. Zadzwonię jutro. 
Wrócił do Kollberga; ten zdążył pochłonąć befsztyk i jakiś deser, po którym zostały na talerzyku 
różowe ślady. 
-  Wpadł na coś? - zapytał Kollberg. 
-  Nie wiem. Może. 
Przy  kawie  Martin  Beck  opowiedział  o  Budapeszcie,  Szluce,  Ari  Boeck  i  jej  niemieckich 
przyjaciołach. Potem pojechali windą na  górę i  Martin Beck, zanim udał  się do swojego pokoju, 
wziął od Kollberga maszynopis raportu. 
Rozebrał się, zapalił lampkę nocną, zgasił górne światło, położył się i zaczął czytać. 
„Ingrid (Pia) Bolt, ur. 1939 w Norrkopingu, niezamężna, sekretarka, mieszkanie własnościowe na 
Strindbergsgatan 51. 
Jest w paczce Matssona, ale niezbyt go lubi i przypuszczalnie nigdy nie miała z nim romansu. Od 
roku  do  niedawna  chodziła  ze  Stigiem  Lundem,  teraz  chybajest  z  Molinem.  Sekretarka  w  firmie 
modniarskiej Studio 45. 
Per  Kronkvist,  ur.  1936  wLulea,  rozwiedziony,  reporter  po-południówki.  Mieszka  z  Lundem  na 
Sveavagen 88. 

background image

Jest w paczce, ale nie przyjaźni się z Matssonem. Rozwiódł się w 1963 w Lulea, od tamtej pory 
mieszka  w  Sztokholmie.  Dużo  pije,  jest  nerwowy  i  nieopanowany.  Głupawy,  ale  miły.  W  maju 
1965 siedział za jazdę po pijanemu. 
Stig  Lund,  ur.  1932  w  Góteborgu,  nieżonaty,  fotograf  w  tej  samej  popołudniówce  co  Kronkvist. 
Mieszkanie na Sveavagen jest własnością gazety. 
Poznał Matssona w 1960, kiedy przyjechał do Sztokholmu. Często przebywali razem, ale od dwóch 
lat widują się tylko dlatego, że chodzą do tych samych knajp. Małomówny i spokojny, dużo pije i 
zwykle  zasypia  przy  stole.  Były  sportowiec,  w  latach  1945-1951  specjalizował  się  w  długich 
dystansach. 
Ake  Gunnarsson,  ur.  1932  wjakobstadzie  w  Finlandii.  Kawaler,  dziennikarz  motoryzacyjny. 
Mieszkanie własnościowe na Svartensgatan 6. 
Przyjechał  do  Szwecji  w  1950.  Od  1959  w  różnych  pismach  motoryzacyjnych  i  dziennikach. 
Wcześniej  rozmaite  zajęcia,  m.in.  był  mechanikiem  samochodowym.  Mówi  po  szwedzku  niemal 
bez  obcego  akcentu.  Na  Svartensgatan  przeprowadził  się  1  lipca  br.,  przedtem  mieszkał  w 
Hagalund.  Na  początku  września  zamierza  wziąć  ślub  z  dziewczyną  z  Uppsali,  która  nie  jest  w 
paczce. Taki sam znajomy M. jak ww. Pije, ale znany jest z tego, że nic po nim nie widać. Wydaje 
się dość bystry. 
Sven-Erik Molin, ur. 1933 w Sztokholmie, rozwiedziony, dziennikarz, willa w Enskede. 
Uważa  się  za  najlepszego  przyjaciela  Alfa  Matssona  i  obgaduje  go  za  plecami.  Cztery  lata  temu 
rozwiódł  się  w  Sztokholmie,  od  czasu  do  czasu  widuje  się  z  dziećmi  i  płaci  na  nie  alimenty. 
Zarozumiały chwalipięta i szpaner, zwłaszcza kiedy jest na bani, co często mu się zdarza. Burdy 
pijackie w Sztokholmie w 1963 i 1965. Związku z Pią Bolt nie traktuje zbyt poważnie. 
Wpaczce  są  poza  tym:  Krister  Sjóberg,  rysownik,  Bror  Forsgren,  z  reklamy,  Lena  Rosen, 
dziennikarka, Bengt Fors, dziennikarz, Jack Meredith, operator filmowy, i kilka mniej lub bardziej 
drugoplanowych osób. Tamtego wieczoru nikogo z nich nie było". 
Martin  Beck  wyszedł  z  łóżka  i  przyniósł  kartkę,  na  której  robił  notatki  w  trakcie  rozmowy  z 
Melanderem. 
Zanim zgasił lampkę, przeczytał wszystko jeszcze raz: raport Kollberga i swoje bazgroły. 
Rozdział 22 
W SOBOTĘ TRZYNASTEGO SIERPNIA BYŁO SZARO I WIETRZNIE. Samolot 
Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem. 
O  tej  porze  wczorajsze  raki  miały  przykry  posmak,  lurowata  kawa  w  tekturowych  kubkach 
serwowana  przez  linie  lotnicze  nic  nie  pomogła.  Martin  Beck  oparł  czoło  na  wibrującej  szybie  i 
patrzył na chmury. 
Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał „Sydsvenska Dagbladet", 
łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł się najlepiej. 
Minęły równo trzy tygodnie, kiedy Alf Matsson był widziany po raz ostatni - w holu hotelu Duna w 
Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi 
plus piętnaście stopni. 
Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce. 
-  Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś? 
-  Yhm. 
-  Żadnych wątpliwości? 
-    Żadnych.  Z  psychologicznego  punktu  widzenia  nic  ciekawego,  jeśli  to  miałeś  na  myśli.  Obaj 
urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął się czepiać, ten drugi się wpienił i rąbnął go 
butelką. Potem się przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym wiesz. 
-  Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć? 
-  Próbował. Wrócił do domu, spakował swoje zakrwawione ciuchy, skołował pół litra denaturatu i 
usiadł pod skanstull-skim mostem. Wystarczyło tam pojechać i go zgarnąć. Najpierw wszystkiemu 
zaprzeczył,  a  potem  się  rozbeczał.  -  Kollberg  umilkł  na  moment.  -  Ma  wariackie  papiery. 

background image

Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W każdym razie bardzo się starał. - Kollberg 
opuścił gazetę i spojrzał na Martina Becka. - Otóż to. Bardzo się starał. 
Co powiedziawszy, wrócił do lektury. 
Martin  Beck  zmarszczył  czoło,  wyjął  raport  Kollberga  i  czytał  go  raz  po  raz,  dopóki  nie  zaczęli 
schodzić  do  lądowania.  Schował  maszynopis  i  zapiął  pasy.  Kilka  nieprzyjemnych  minut  - 
kołysanie,  niewidzialna  zjeżdżalnia,  ogrody,  dachy  domów,  dwa  podskoki  na  betonie  -  i  oddech 
ulgi. 
Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań. 
-  Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem? 
-  Nie. Poczekam. 
-  Śmierdząca sprawa. 
-  Tak - przyznał Martin Beck. 
-  I cholernie 'wkurzająca. - Na traneberskim moście Kollberg dodał: - Ale najbardziej wkurza mnie 
to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby 
dobry  uczynek.  Jeśli  dał  nogę,  ktoś  go  prędzej  czy  później  dopadnie.  To  nie  nasza  broszka.  A 
gdyby przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi. Dobrze mówię? 
-  Dobrze. 
-  Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde flak! 
-  Logiki w tym za grosz. 
-  Co racja to racja. 
W komendzie panował  dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia lata. Na biurku Martina 
Becka leżało  kilka nieistotnych listów i  kartka od Melandera:  „Czarne półbuty. Stare. Od dawna 
nienoszone. Nigdzie ciemnoszarego garnituru". 
Za  oknem  wiatr  czochrał  korony  drzew  i  mżył  drobny  kapuśniaczek.  Pomyślał  o  Dunaju, 
parowcach  i  prądzie  powietrza  znad  nasłonecznionych  gór.  O  walcach  wiedeńskich.  Ciepłych 
nocach. Moście. Nabrzeżu. Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem. 
Wszedł Kollberg, zerknął na liścik od Melandera i podrapał się po brzuchu. 
-  A jednak nas to obchodzi. 
-  Chyba tak. - Martin Beck zastanawiał się chwilę. - Czy musiałeś oddać paszport, kiedy byłeś w 
Rumunii? 
-    Tak,  policja  zabrała  nam  paszporty  na  lotnisku,  a  po  tygodniu  odebraliśmy  je  w  hotelu.  Mój 
przeleżał się kilka dni dłużej. To był duży hotel. Co wieczór policjanci podrzucali tego od metra. 
Martin Beck wybrał numer telefonu. 
-  Budapeszt dwa, dziewięć, osiem, trzy, jeden, siedem, z majorem Vilmosem Szluką. Tak, major 
S-z-1-u-k-a. Nie, na Węgrzech. 
Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla gości i oglądał paznokcie. 
Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie odezwał ani nie poruszył. 
W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki: 
-  Major Szluka zaraz będzie. 
Echo kroków w komendzie przy Deak Ferenc Ter i głos Szluki: 
-  Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie? 
-  Deszcz i wiatr. Zimno. 
-    A  u  nas  ponad  trzydzieści  stopni.  Trochę  za  ciepło.  Właśnie  wybierałem  się  do  kąpieliska 
Palatinus. Coś nowego? 
- Jeszcze nie. 
-  To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc? 
-  W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje paszporty, prawda? 
-  Niestety. Zawsze są z tym problemy. Ale na szczęście to nie moje zmartwienie. 
-  Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia paszportu w Ifjusag albo w 
Dunie po dwudziestym pierwszym lipca? 

background image

-  Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać odpowiedź o piątej? 
V      - Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno. 
-  Tak? 
-  Jeśli  ktoś  zgłosił  zgubę,  czy  udałoby  się  panu  dowiedzieć,  jak  ta  osoba  wygląda?  Taki  ogólny 
rysopis. 
-  Odezwę się o piątej. Do usłyszenia. 
-    Do  usłyszenia.  Mam  nadzieję,  że  zdąży  się  pan  wykąpać.  Martin  Beck  odłożył  słuchawkę. 
Kollberg popatrzył na niego 
podejrzliwie. 
-  Wykąpać? 
-  W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych ławach. 
-    Ach,  tak.  -  Kollberg  podrapał  się  po  głowie.  -A  więc  w  Budapeszcie  miał  na  sobie  niebieski 
blezer, szare spodnie i brązowe buty. 
-  I płaszcz. 
-  A w walizce był niebieski blezer. 
-  Tak. 
-  I szare spodnie. 
-  Tak. 
-  I brązowe buty. 
-  Tak. 
-  A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i czarnych butach. 
-  I w płaszczu. 
-  Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu. 
-  Nie ma. 
- Jasny gwint! 
-  Yhm. 
Zmienił  się  nastrój,  wzrosło  napięcie.  Martin  Beck  wygrzebał  z  szuflady  biurka  zapomnianą, 
wysuszoną na wiór florydę i zapalił. 
Podobnie jak kolega z Malmó próbował rzucić palenie, ale ka pół gwizdka. 
Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek. 
-  Pojedziemy coś przekąsić? 
-  Czemu nie. 
-  Pod Cynowym Pucharem? 
-  Tak. 
Rozdział 23 
Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z loterią fantową, karuzelę i 
dwóch policjantów w czarnych pelerynach. Karuzela była w ruchu, na pomalowanym  blaszanym 
koniu  siedziała  dziewczynka  w  czerwonym  plastikowym  płaszczyku  i  czerwonej  plastikowej 
chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Opodal pod 
parasolem  stali  jej  rodzice  i  smętnym  spojrzeniem  omiatali  wesołe  miasteczko.  Intensywnie 
pachniały liście i mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni. 
W  restauracji  naprzeciwko  parku  dał  się  słyszeć  jedynie  kojący  szelest  popołudniowych  gazet, 
czytanych przez parę starszych stałych gości, i stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w 
sąsiednim  pomieszczeniu.  Martin  Beck  i  Kollberg.  usiedli  w  pubie  kilka  metrów  od  stołu,  który 
zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz nikogo przy nim nie było, pośrodku 
stała szklanka z czerwoną kartką. „Rezerwacja". Pewnie zawsze tam stała. 
- Już po lunchu - powiedział Kollberg. - Za jakąś godzinę znowu zaczną się schodzić. Wieczorem 
będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem, że nawet mysz się nie prześliźnie. 
Otoczenie  nie  zachęcało  do  pogłębionych  dywagacji.  Jedli  w  milczeniu.  Za  oknem  siąpiło 
szwedzkie lato. 

background image

Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta. 
-  Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? - spytał. 
-  Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec raczej nie ma szans. 
-  A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie? 
-  Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się dostaje przy wjeździe i 
oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. 
Zobacz. 
Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stole. 
-  I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd - powiedział Koll-berg, oglądając stemple - to można 
przekroczyć dowolną granicę? 
-    Masz  pięć  krajów  do  wyboru:  Czechosłowację,  Związek  Radziecki,  Rumunię,  Jugosławię  i 
Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz - samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem. 
-  Statkiem? Z Węgier? 
-  Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do Wiednia albo Bratysławy. 
-  Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję konno albo się czołgam 
- uzupełnił Kollberg. 
-  Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym. 
-  Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy? 
-    To  zależy,  jaki  się  ma  paszport.  Jeśli  szwedzki,  niemiecki  albo  włoski  -  nie  trzeba.  Na 
węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i Jugosławii. 
-  Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał. 
-  Yhm. 
Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina Becka. 
-  Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup. 
-  Nie. 
-  Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji. 
-  Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę. 
Od  pół  godziny  zaczęli  się  schodzić  goście  i  szybko  zabrakło  wolnych  stolików.  Przy  tym  z 
czerwoną kartką usiadł jakiś trzy-dziestokilkuletni mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał  gazetę. 
Od  czasu  do  czasu  nerwowo  zerkał  ku  wejściu,  jakby  na  kogoś  czekał.  Brodaty,  w  okrągłych 
szkłach  w  masywnej  rogowej  oprawie,  miał  na  sobie  tweedowy  blezer  w  brązową  kratę,  białą 
koszulę, brązowe spodnie i czarne buty. 
-  Kto to jest? - spytał Martin Beck. 
-  Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają sporadycznie. 
-  W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać. Kollberg zerknął na mężczyznę. 
-  Może Gunnarsson. 
-  Nie - odparł po namyśle Martin Beck. - Jego raz widziałem. 
Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym sweterku, tweedowej spódnicy 
i zielonych pończochach. Zlustrowała lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką. 
-  Siemasz, Pelle - powiedziała. 
-  Siemanko. 
-  Pelle, czyli Per Kronkvist - wyjaśnił Kollberg. - A ta panna to Pia Bolt. 
-  Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci? 
Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna nurtował go ten problem. 
-    Może  mają  sztuczne  brody  -  zasugerował  Kollberg  i  spojrzał  na  zegarek.  -  Żeby  grać  nam  na 
nerwach. 
-  Wracamy - zdecydował Martin Beck. - Zawiadomiłeś Sten-stróma? 
Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego kelnerkę: 
-  Hej, dziewucha! Daj malucha! Trochę ludzi się roześmiało. 
W komendzie panowała grobowa cisza. Stenstrom siedział w rejestracji i stawiał pasjansa. 

background image

Kollberg popatrzył na niego spod oka. 
- Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata. 
-  To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę. 
-  Sprawdzisz alibi kilku osób - powiedział Martin Beck. -Lennart, daj mu listę. 
Stenstrom dostał listę i pobieżnie ją przejrzał. 
-  Teraz? 
-  Tak, dzisiaj wieczorem. 
-  Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors? A to kto? 
-  Błąd maszynowy - burknął Kollberg. - Powinno być „Bengt Fors". „T" sprzęga się z „s". 
-  Dziewczynę też mam sprawdzić? 
-  Tak, jeśli cię to bawi - powiedział Martin Beck. - Siedzi Pod Cynowym Pucharem. 
-  Mogę otwarcie z nimi rozmawiać? 
-  Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Mats-sona. Wszyscy już wiedzą, o co chodzi. 
A co nowego w wydziale narkotyków? 
-  Skontaktowałem się z Jacobssonem - odparł Stenstrom. -Szybko się z tym uwiną. Narkomani od 
razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy. 
Matsson  sprzedawał  towar  między  innymi  kompletnie  zdegenerowanym  ćpunom,  zdzierał  z  nich 
skórę... 
Stenstrom umilkł. 
-  No, co ci przyszło do głowy? - zapytał Kollberg. 
-    Czy  nie  mogło  być  tak,  że  któryś  z  tych  kantowanych  nieszczęśników  miał  go  po  dziurki  w 
nosie? 
-  Mogło - przyznał Martin Beck. 
-    Zwłaszcza  w  kinie  -  dorzucił  Kollberg.  -  W  Ameryce.  Stenstrom  schował  listę  do  kieszeni  i 
wstał. 
-  Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego - rzekł z urazą, kierując się ku drzwiom. 
-    Owszem,  może  -  zgodził  się  Kollberg.  -  Tylko  zapomniałeś,  że  Matsson  zapodział  się  na 
Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich kantowanych nieszczęśników. Spadaj! 
Stenstrom zmył się. 
-  Byłeś złośliwy - zauważył Martin Beck. 
-  To niech ruszy mózgownicą. 
-  Właśnie to zrobił. 
-  Tere-fere. 
Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenstrom wkładał płaszcz. 
-  Obejrzyj ich paszporty. Stenstrom pokiwał głową. 
-  Nie jedź sam. 
-  Bo co? Są groźni? - zapytał zjadliwie. 
-  Rutyna. 
Martin  Beck  wrócił  do  Kollberga.  Milczeli,  dopóki  nie  zadzwonił  telefon.  Martin  Beck  podniósł 
słuchawkę. 
-  Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na dziewiętnastą - poinformowała 
telefonistka. 
-  To nie jest przyjemne - odezwał się po chwili Kollberg. 
-  Fakt - przyznał Martin Beck. -1 nie będzie. 
Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się stanie. 
-  Dwie godziny - powiedział Kollberg. - Rozejrzymy się? 
-  Tak. 
Wjechali  na  Vasterbron.  Sobotni  ruch  zelżał,  most  świecił  pustkami.  Prawie.  Wyprzedzili  jakiś 
niemiecki  autokar.  Martin  Beck  zauważył,  że  turyści  wstają  z  miejsc  i  patrzą  na  mieniący  się 
srebrzyście Riddarfjarden i spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu. 

background image

-  Tylko Molin mieszka za miastem - skonstatował Kollberg. - Zaczniemy od niego. 
Minęli  Liljeholmsbron i  zamglone Arstafaltet,  z  Sockenvii-gen Kollberg  skręcił w  wąską uliczkę 
wijącą  się  między  willami,  chwilę  błądził,  wreszcie  trafił  i  jadąc  w  żółwim  tempie,  odczytywał 
numery na furtkach. 
-  O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony. Prawdopodobnie kiedyś był to dom 
jednorodzinny. Teraz go podzielili, drugie wejście jest od tyłu. 
-  Kto mieszka w drugiej części? - zapytał Martin Beck. 
-  Emerytowany celnik z żoną. 
Przed  willą  zobaczyli  duży  zdziczały  ogród,  w  którym  rosły  sękate  jabłonie  i  gąszcz  krzaków 
owocowych. Ale żywopłot był zadbany i siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało. 
-  Spory ogród - zauważył Kollberg. - Guzik widać. Chcesz się trochę poprzyglądać? 
-  Nie, jedź. 
-    No  to  teraz  do  Gunnarssona.  Svartensgatan  sześć.  Nynasvagen  dojechali  na  Sódermalm  i 
zaparkowali na Mo- 
sebacketorg.  Stara  kamienica  z  dużym  wybrukowanym  podwórkiem  była  tuż  przy  placu. 
Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania wychodziły na ulicę. 
-  Niedawno się tu wprowadził - powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali z Mosebacketorg. 
-  Tak, pierwszego lipca. 
-    Przedtem  mieszkał  w  Hagalund.  Wiesz,  gdzie?  Kollberg  zatrzymał  się  na  czerwonym  świetle 
przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych okien baru Opera. 
-  Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak, pamiętam adres. 
-  To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvagen, chciałbym popatrzeć na statki. 
Pojechali  Strandvagen.  Martin  Beck  patrzył  na  statki.  Przy  nabrzeżu  Blasieholm  cumował  duży 
biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą na rufie, a koło DjurgSrdsbron kołysała się polska 
łódź motorowa, wciśnięta między dwie alandzkie szkuty. 
Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w kraciastym owerolu i zydwestce 
jeździł  tam  i  z  powrotem  czerwonym  piętrowym  autobusem  z  plastiku,  wydając  odgłos 
przypominający  warkot  silnika.  Kiedy  zahamował,  żeby  przepuścić  Koll-berga  i  Martina  Becka, 
zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie. 
W bramie Stenstróm z ponurą miną czytał listę Kollberga. 
-  Po co tu sterczysz? - zagaił Kollberg. 
-    Nie  ma  jej.  Pod  Cynowym  Pucharem  też  jej  nie  było.  Zastanawiam  się,  co  dalej.  Jeśli  macie 
ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu. 
-  Spróbuj w barze Opera - podsuflował Kollberg. 
-  Dlaczego jesteś sam? - zapytał Martin Beck. 
-  Rónn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny, mieszka tuż za rogiem. 
- Jak idzie? 
-  Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru Opera do Hamburger Bórs*, 
spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. - 
Stenstróm zajrzał  do notatek.  - Nazywa się Svensson,  mieszka na Sagavagen na  Lidingó.  Zostali 
tam  do  ósmej  rano,  potem  pojechali  taksówką  do  roboty.  Od  pierwszej  po  południu  do  piątej 
siedzieli  Pod  Cynowym  Pucharem,  skąd  wyprawili  się  do  Karlstadu,  żeby  zrobić  jakiś  reportaż. 
Innych jeszcze nie zdążyłem sprawdzić. 
- Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej. Zadzwoń, jeśli skończysz o 
sensownej porze. 
Ruszyli  do  Hagalund.  Deszczyk  przybrał  na  sile.  Kiedy  Kollberg  zahamował  przed  niską, 
trzypiętrową  czynszówką,  gdzie  jeszcze  dwa  miesiące  temu  mieszkał  Gunnarsson,  woda 
strumieniami spływała po szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu. 

background image

Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim piętrze była wizytówka 
przypięta  pinezkami.  Nazwisko  zgadzało  się  z  tym,  które  zobaczyli  na  tabliczce  w  bramie. 
Wizytówka i tabliczka różniły się odcieniem bieli od pozostałych. 
Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu. Gunnarsson przypuszczalnie 
zajmował pokój z kuchnią. 
* Ekskluzywny lokal rozrywkowy, w którym od 1956 występują znani artyści i satyrycy. 
-    Dwa  okna  -  powiedział  Kollberg.  -  To  mi  wygląda  na  kawalerkę.  Przeprowadził  się  do 
większego, bo będzie się żenił. 
Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej stronie ulicy było pole i 
zalesiony  pagórek.  Na  polu  wznosił  się  nowiutki  wieżowiec,  tuż  obok  stawiano  następny. 
Najpewniej  cały  teren  zaroi  się  od  identycznych  domów.  Z  nieciekawej  czynszówki,  w  której 
mieszkał  Gunnarsson,  rozciągał  się  przynajmniej  miły  dla  oka  widok.  Teraz  nic  po  nim  nie 
zostanie. 
Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody. 
-  Pożar? 
Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy. 
-    Stara  chałupa. Widziałem  ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana,  ale  opuszczona, nikt tam nie 
mieszkał.  Myślę,  że  sfajczyli  ją  strażacy.  No  wiesz,  w  ramach  ćwiczeń.  Podpalają  i  gaszą, 
podpalają  i  gaszą,  i  tak  w  kółko,  dopóki  nie  sfajczą  do  imentu.  Szkoda  chałupy.  Ale  muszą  być 
działki pod nowe domy. - Spojrzał na zegarek i włączył silnik. - Zbierajmy się, jeśli mamy zdążyć 
na tę twoją pogawędkę. 
Deszcz  zalewał  przednią  szybę,  Kollberg  musiał  prowadzić  ostrożnie.  W  drodze  na  komendę  nie 
odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić. 
Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie, niesamowite. 
-  Gdzie, do cholery, jest Lennart?! - powiedziała żona Koll-berga. 
Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi. 
-  Tak, niedługo przyjdę... Tak,, za krótką chwilkę...Jutro? Nie bardzo... 
Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk odkładanej słuchawki. 
-  Powinniśmy mieć dziecko - skonstatował Kollberg. - Biedactwo, siedzi sama w domu i czeka na 
mnie. 
Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży. 
Chwilę później odezwał się Szluka. 
-  Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z ludźmi. W każdym razie miał 
pan rację. 
-  Co do paszportu? 
-  Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjusag. 
-  Kiedy? 
-  Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu dwudziestego drugiego lipca. 
Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia wieczorem. 
-  To by się zgadzało. 
-  Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na Węgrzech pierwszy raz i 
nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie 
opuszczania  hotelu.  Ponieważ  miał  rezerwację  na  trzy  tygodnie,  w  ogóle  o  tym  nie  myślał  i 
poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu 
potrzebny do załatwienia bułgarskiej wizy. To naturalnie jego wersja. 
-  Może być prawdziwa. 
-    Oczywiście.  W  recepcji  są  przekonani,  że  Roeder  wziął  paszport  następnego  dnia  rano,  czyli 
dwudziestego  trzeciego,  kiedy  Matsson  przeniósł  się  z  Ifjusag  do  Duny  i  przepadł  bez  wieści. 
Roeder przysięga, że nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w jego 
przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę rano. Takie są procedury. 

background image

-  Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem? 
-  Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po pięćdziesiąt paszportów 
dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto 
inny wydaje następnego dnia. 
-  Czy widział pan Roedera? 
-  Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót. 
-  No i jak? Jest podobny? 
-    Ma  brodę.  Sądząc  z  fotek,  nie  są  zbyt  podobni.  Ale  rzadko  przypominamy  siebie  na  starych 
zdjęciach paszportowych. Równie dobrze ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. 
Recepcjonista jest sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie mają 
czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się tłumy turystów. Jeśli pański rodak 
wziął  paszport  Roedera,  równie  dobrze  mógł  na  nim  wyjechać  z  Węgier.  -  Szluka  milczał  przez 
chwilę. - W każdym razie ktoś to zrobił. 
Martin Beck wyprostował się. 
-  To pewne? 
-    Tak.  Otrzymałem  wiadomość  dwadzieścia  minut  temu.  Mamy  zezwolenie  Roedera  na  wyjazd. 
Odebrała je policja graniczna w Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca. 
Od  pasażera  pociągu  ekspresowego  Budapeszt  -  Wiedeń.  Pasażerem  nie  mógł  być  Roeder,  bo 
wciąż u nas jest. - Szluka zawahał się. - Znaczyłoby to, że Matsson nie opuścił Węgier. 
-  Nie - powiedział Martin Beck. - On tam w ogóle nie był. 
Rozdział 24 
Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen wydawało się nijakie, bez 
wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. 
Wyjął  odprasowany  szary  garnitur.  Ubrał  się  z  niezwykłą  starannością.  Wyszedł  na  balkon.  Nie 
padało.  Spojrzał  na  termometr.  Szesnaście  stopni.  Jak  na  słomianego  wdowca  przystało,  zjadł 
obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i czekał. 
Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenstróma. Pojechali na komendę. 
- Jak poszło? - zapytał Martin Beck. 
-    Tak  sobie.  -  Stenstrom  wertował  notatnik.  -  Molin  pracował  w  sobotę.  To  pewne.  Siedział  w 
redakcji pd ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu, odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się 
poprztykaliśmy  o  to  spanie.  Powiedział,  że  nie  spał,  bo  miał  doła.  „Nie  wiesz,  pędraku,  co  to 
znaczy mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo ni cholery nic nie 
rozumiesz". Zapisałem słowo w słowo. 
-  A niby czemu miał lękościsk? - zapytał Kollberg. 
-  Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku na piątek. I wcale się tym 
nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i nabzdyczony. 
-  Dalej - przynaglił go Martin Beck. 
-    Niestety,  wczoraj  się  pomyliłem,  mówiąc,  że  Lund  i  Kron-kvist  są  czyści.  Okazało  się,  że  na 
Lidingó z dziewczynami pojechał nie Kronkyist, tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lun-dem 
do  Karlstadu.  Nie  w  piątek,  tylko  w  sobotę.  Trochę  to  zagmatwane,  ale  nie  wydaje  mi  się,  żeby 
Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i Kronkyist byli najbardziej 
pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i 
jak. Ledwie przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały piątek miał z 
głowy. W sobotę rano zadzwonił  do Forsa, który  go stamtąd zabrał,  i  poszli do knajpy. Do baru 
Opera, nie do restauracji Pod Cynowym Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i 
wypił  dwa  piwa,  przejrzał  na  oczy,  wrócił  do  domu,  zabrał  sprzęt  fotograficzny  i  pojechali  z 
Kronkvistem do Karlstadu. Kronkyist był wtedy u siebie. 
-  A co robił wcześniej? 
-  Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w sobotę o wpół do  piątej po 
południu. 

background image

-  Sprawdziłeś? 
-  Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkyist też cierpiał na lękościsk. Tak mi 
powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. 
Zapisałem to. 
-  Aha. 
-  Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W sobotę był w redakcji przed 
południem i wieczorem, żeby oddać różne artykuły. 
-  Wiesz to na sto procent? 
-    Tego  bym  nie  powiedział.  Redakcjajest  duża,  nie  znalazłem  nikogo,  kto  by  to  potwierdził.  W 
każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale mógł to zrobić rano albo wieczorem. 
-  Paszporty? 
-    Zaraz.  Pia  Bolt  też  była  dość  przytomna.  Ale  nie  chciała  powiedzieć,  gdzie  spędziła  noc  z 
czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś się przespała i wolała nie mówić, z kim. 
-  To całkiem prawdopodobne - przyznał Kollberg. - W koń cu był czwartek i w ogóle. 
-  Co masz na myśli? - zapytał Stenstróm. 
-  Nic. Może numerek nie był popisowy. 
-  Dalej - powiedział Martin Beck. 
-    W  sobotę  od  jedenastej  przed  południem  była  u  mamy.  Dyskretnie  sprawdziłem.  A  teraz 
paszporty.  Molin  nie  chciał  mi  pokazać.  Powiedział,  że  nie  będzie  się  legitymował  we  własnym 
domu. Lund ma prawie nowy paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu 
na Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza. 
-  Nie chciał pokazać paszportu - wtrącił Kollberg. - I położyłeś uszy po sobie? 
-    Pia  Bolt  dwa  lata  temu  była  tydzień  na  Majorce.  I  to  wszystko.  Kronkyist  ma  stary  paszport. 
Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju 
w  Góteborgu,  kiedy  przyjechał  z  Anglii.  Gunnarsson  też  ma  stary  paszport,  ale  w  ciut  lepszym 
stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót dziesiątego maja. Powiedział, że 
był w zakładach Renault w Billancourt. Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów. 
-  Tak, to prawda - wtrącił Martin Beck. 
-    Wszystkich nie zdążyłem  przepytać. Krister Sjóberg był  w domu  z rodziną, mieszka w Alvsj6. 
Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy. 
-  Możemy go olać - powiedział Kollberg. - I tak nie moglibyśmy go przyskrzynić, boby nas hipisi 
obdarli ze skóry. 
-  Głupi jesteś. 
-  A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować. 
-  Tak - zgodził się Martin Beck. - To nam wystarczy. 
-  Wiecie, kto to jest? - zapytał Stenstróm. 
-  Tak nam się przynajmniej wydaje. 
-  Kto? 
Kollberg przeszył Stenstróma wzrokiem. 
-  Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z 
sobą tyle szmalu na towar i zostawił wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz 
pod  drzwi  komendy  policji?  Powinien  ją  raczej  omijać  szerokim  łukiem,  prawda?  Dlaczego 
Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne zniknięcie? 
-  No tak. 
-    Dlaczego  Matsson  miałby  jechać  na  Węgry  w  niebieskim  blezerze,  szarych  spodniach  i 
zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się 
podział ciemny garnitur, który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego 
mieszkaniu. 
-  Okej, to nie był Matsson. Więc kto? 

background image

-  Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio widziany z Matssonem? 
Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś 
takiego sprokurować? Zastanów się. 
Stenstróm milczał ze śmiertelnie poważną miną. 
-    Coś  mi  przyszło  do  głowy.  -  Kollberg  rozłożył  na  stole  plan  Budapesztu.  -  Spójrzcie.  Tu  jest 
hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam. 
-  Nyugati Palyaudvar. Dworzec Zachodni. 
-  Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę drogę, czyli obok komendy 
policji. 
-  Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia odjeżdżają z Keleti, ze 
Wschodniego. 
Kollberg w milczeniu studiował mapę. 
Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenstróma. 
-    Pojedziesz  do  komendy  na  Solnej  i  poprosisz  chłopców,  żeby  odgrodzili  ten  teren.  Są  tam 
szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem. 
-  Teraz zaraz? 
-  Tak. 
Stenstróm  wyszedł.  Martin  Beck  wygrzebał  papierosa,  palił  w  milczeniu  i  popatrywał  na 
siedzącego nieruchomo Kollberga. 
-  W drogę - powiedział, gasząc peta. 
Kollberg  szybko  prowadził  wyludnionymi  w  niedzielę  ulicami.  Kiedy  przejeżdżali  przez 
Vasterbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody 
Riddarfjarden.  Martin  Beck  obrzucił  roztargnionym  spojrzeniem  grupkę  jolek.  Opływały  boję  w 
zatoce przy Ralambshov. 
Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia. 
Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną lancię. 
-  To jego wóz. Pewnie jest w domu. 
Przecięli  na  ukos  Svartensgatan  i  otworzyli  drzwi.  Owionęło  ich  rześkie,  wilgotne  powietrze.  W 
milczeniu weszli po wysłużonych schodach na czwarte piętro. 
Rozdział 25 
Drzwi otworzyły się natychmiast. 
Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie zaskoczony. 
-  Przepraszam - powiedział. - Myślałem, że to moja narzeczona. 
Martin  Beck  od  razu  go  rozpoznał.  To  jego  pokazał  mu  Molin  Pod  Cynowym  Pucharem  dzień 
przed  wylotem  Matssona  do  Budapesztu.  Szczera,  sympatyczna  twarz.  Łagodne  spojrzenie 
niebieskich oczu. Dobrze zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego 
studenta Roedera i Alfa Matssona. 
- Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg. 
Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy. 
-  Kollberg. 
-  Gunnarsson. 
-  Czy możemy wejść na chwilę? - zapytał Martin Beck. 
-  Naturalnie. O co chodzi? 
-  Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie. 
-  Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant. 
-  Tak, wiemy. 
Ledwie Martin Beck i  Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich zachowaniu  zaszła wyraźna 
zmiana,  której  nie  byli  świadomi.  Napięcie  i  niepewność  zastąpiły  rutynowy  spokój  i  stanów-             

czość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali czegoś podobnego. 

background image

Przeszli  przez  mieszkanie,  nie  mówiąc  ani  słowa.  Było  jasne  i  przestronne,  urządzone  z  dobrze 
przemyślaną dbałością, acz nie do końca. Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z 
aranżacją wystroju sklepowej witryny. 
Okna dwóch pokoi  wychodziły na ulicę, okno sypialni  i  kuchni  na podwórze. W łazience, której 
drzwi stały otworem, paliło się światło. Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się 
poranną toaletą. W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na którym ktoś 
niedawno  leżał,  stała  do  połowy  opróżniona  butelka  wody  mineralnej,  szklanka,  dwa  słoiczki 
tabletek  i  zdjęcie  w  ramce.  Poza  tym  w  sypialni  był  fotel  na  biegunach,  dwa  stołki  i  toaletka  z 
szufladkami i nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach, dorodnej 
twarzy  i  bardzo  jasnych  oczach.  Nie  miała  makijażu.  Na  szyi  wisiał  srebrny  łańcuszek  bismark. 
Martin Beck rozpoznał ten model, bo szesnaście lat temu identyczny podarował żonie. 
Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu. 
-  Siadajcie, proszę - powiedział Gunnarsson. 
Martin  Beck  skinął  głową  i  usadowił  się  na  wiklinowym  krześle  przy  dwuosobowym  biurku, 
wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad. Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga, 
który nadal krążył po mieszkaniu. 
Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła częściowo zapisana kartka 
papieru,  przy  telefonie  stała  jeszcze  jedna  fotografia  w  ramce.  Jasnooka  kobieta  ze  srebrnym 
łańcuszkiem. To zdjęcie zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w 
obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy. 
-  Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku. 
Martin  Beck  pochwycił  jego  spojrzenie.  W  niebieskich  oczach  malował  się  spokój.  Kollberg 
krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo w kuchni. 
-  Proszę powiedzieć, co się wydarzyło - zaczął Martin Beck. 
-  Kiedy? 
-  W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy pan i Matsson wyszliście z 
baru Opera. 
- Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i wróciłem do domu. On czekał 
na następną, bo jechał w inną stronę. 
Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na fotografii. 
-  Chciałbym zobaczyć pański paszport. 
Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło przyjemnie zaskrzypiało. 
-  Proszę. 
Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel rzeczywiście wbili mu na 
Arlandzie dziesiątego maja. Na końcu widniały jakieś zapiski, między innymi numery telefonów i 
wierszyk.  Wewnętrzne  strony  okładki  pokrywały  bodaj  notatki  o  samochodach  albo  silnikach, 
skreślone  pospiesznie  dawno  temu.  Wierszyk  był  napisany  w  poprzek  zielonym  długopisem. 
Martin Beck obrócił paszport i przeczytał: 
There was a young manfrom Dundee 
Who said: "They can't do without me 
No house is complete 
Without me and my seat 
My initials are WC"*. 
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie. 
-  To limeryk-wyjaśnił. 
-  Widzę. 
-    O  Winstonie  Churchillu.  Podobno  jego  autorstwa.  Usłyszałem  to  w  samolocie  z  Paryża  do 
Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem go zapisać. 
*  Rzekł  pewien  młodzik  z  Dundee:/„Beze  mnie  wszyscy  są  bezradni/  Prawdziwy  dom,  każdy  to 
wie/ Beze mnie nie obejdzie się/ A ja - to wasz WC". 

background image

Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod spodem papier był ciut jaśniejszy, 
poznaczony malutkimi zielonymi kropkami, których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony 
przebijał zielony stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenstrórn najwyraźniej to przeoczył. 
-  Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze i przeprawił się promem 
do Szwecji. 
-  Nie wiem, o czym pan mówi. Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał. 
-  To do was. 
Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę. 
-    Aha,  dobrze,  niech  zaczynają.  Tak,  poczekaj  tam.  Niedługo  będziemy.  -  Rozłączył  się.  -  To 
Stenstrórn. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek. 
-  Nasi ludzie przeszukują zgliszcza wHagalund - wyjaśnił 
Martin Beck. 
-  No to jak będzie? - zapytał Kollberg. 
-  Nadal nie wiem, o czym panowie mówią. Spojrzenie mężczyzny było równie skupione i szczere. 
Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział: 
-  Proszę się ubrać. 
Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim. 
Martin  Beck  znów  popatrzył  na  fotografię.  Choć  to  właściwie  nie  miało  znaczenia,  nie  był 
zadowolony  z  takiego  obrotu  sprawy.  Po  obejrzeniu  paszportu  nabrał  absolutnej  pewności,  ale 
czysto hipotetyczna myśl o pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował 
swoją  niezłomną  postawę,  czekałoby  ich  wyjątkowo  żmudne  śledztwo.  Nie  to  jednak  stanowiło 
główny powód jego niezadowolenia. 
Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i brązowe spodnie. Spojrzał na 
zegarek. 
- Jedźmy - powiedział. - Niedługo będę miał gościa i wolałbym... 
Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął. 
-  Nie ma pośpiechu. Kollberg wyszedł z sypialni. 
-  Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie. 
Martin  Beck  pokiwał  głową.  Gunnarsson  krążył  po  pokoju.  Ciut  nerwowo,  ale  z  kamiennym 
wyrazem twarzy. 
-    To  nie  musi  być  takie  straszne,  jak  się  wydaje  -  życzliwie  zauważył  Kollberg.  -  Proszę  się  nie 
martwić na zapas. 
Martin  Beck  zerknął  na  Kollberga  i  znów  spojrzał  na  Gunnars-sona.  Kollberg  oczywiście  miał 
rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy przekroczyli prógjego mieszkania, wiedział, że gra skończona. 
Pogodził się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości. 
Martin  Beck  odchylił  się  na  wiklinowym  krześle  i  czekał.  Kollberg  znieruchomiał  przy  drzwiach 
do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku pokoju i spojrzał na zegarek. 
Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek, prawdopodobnie odruchowo i z 
pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem, 
pocierając twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu. 
Gunnarsson otworzył usta. 
- Jeśli... - powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. - Przepraszam, muszę zadzwonić. 
Martin  Beck  skinął  głową  i  nie  odrywał  wzroku  od  tarczy.  018.  Kierunkowy  do  Uppsali.  Potem 
sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim sygnale. 
-  Dzień dobry. To ja. Ake. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O której? 
Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu". 
-  Dziękuję. Do widzenia. - Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek, nie kryjąc ulgi. - 
Idziemy? 
Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie. 

background image

-  Proszę usiąść - odezwał się w końcu Martin Beck. Mężczyzna długo się wahał, zanim usiadł, i 
mimo że usiłował 
zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego 
krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że drżą mu ręce. 
Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy. 
-  Na  co  czekamy?  -  dwie  minuty  później  zapytał  Gunnarsson,  w  którego  głosie  dał  się  wyczuć 
odcień niepewności. 
Martin  Beck  popatrzył  na  niego.  Ciekawe,  pomyślał,  co  by  było,  gdyby  Gunnarsson  doszedł  do 
wniosku,  że  milczenie  ciąży  nie  tylko  jemu.  Chyba  niewiele  by  to  zmieniło.  W  pewnym  sensie 
siedzieli w tej samej łodzi. 
Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go na miejsce. 
Martin  Beck  przeniósł  wzrok  na  fotografię  i  dyskretnie  zerknął  na  zegarek.  Od  rozmowy 
telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do dyspozycji góra pół godziny. 
Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o wszystkim, co ich łączy. 
Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do pokoju. Parne powietrze znad Dunaju. 
Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie irytowało Gunnarssona, a może 
dlatego, że przypominało o łączącej ich więzi. 
Po  raz  pierwszy  od  co  najmniej  trzydziestu  minut  napotkał  spojrzenie  Kollberga.  Jeśli  się  nie 
pomylili, finał był tuż-tuż. 
Pół minuty później Gunnarsson pękł. 
-    Okej,  co  chcecie  wiedzieć?  -  zapytał  głośno  i  wyraźnie,  popatrując  to  na  Martina  Becka,  to  na 
Kollberga.   . 
Nie zareagowali. 
-  Tak, macie rację - powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka.  - To ja. Ale nie chcę o 
tym mówić 
Kollberg  zerknął  na  Gunnarssona,  zmarszczył  brwi,  zerknął  na  Martina  Becka  i  pokiwał  głową. 
Martin Beck głęboko odetchnął. 
-    Na  pewno  zdaje  pan  sobie  sprawę,  że  i  tak  wszystkiego  sic  dowiemy.  Są  świadkowie,  którzy 
pana  rozpoznają.  Znajdziemy  taksówkarza,  który  wiózł  pana  z  lotniska  tamtej  nocy.  Przypomni 
sobie, czy ktoś panu towarzyszył. Eksperci przeszukają pański 
samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki, na pewno coś po nich 
zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek 
się podział, na pewno go znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego. 
Gunnarsson popatrzył mu w oczy. 
- Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko. 
Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia. 
Kollberg uratował sytuację. 
-    Do  naszych  obowiązków  -  odezwał  się  bezbarwnie  -  należy  poinformowanie  pana,  że  jest  pan 
podejrzany  o  zabójstwo  lub  morderstwo.  Naturalnie  podczas  formalnych  przesłuchań  ma  pan 
prawo do adwokata. 
-  Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam w domu butelkę whisky, 
i koniecznie chciał się napić. 
-  I? 
-    Wypiliśmyjuż  dosyć  dużo.  Pokłóciliśmy  się.  -  Gunnarsson  umilkł  i  wzruszył  ramionami.  -
Wolałbym o tym nie mówić. 
-  Dlaczego się pokłóciliście? - zapytał Kollberg. 
-  Wyprowadził mnie z równowagi... 
-  Wjaki sposób? 
Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było w nich łagodności. 

background image

-  Zachowywał się jak... powiedział coś... o mojej narzeczonej. Mogę wyjaśnić, jak to się zaczęło. 
W górnej szufladzie po prawej jest kilka zdjęć... 
Martin  Beck  wysunął  szufladę  i  ostrożnie  wyjął  zdjęcia.  Zrobione  na  plaży,  takie,  jakie  zwykle 
robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie 
było pomięte i naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa. 
-    Byłem  w  toalecie.  Kiedy  wróciłem,  grzebał  w  moich  szufladach.  I  znalazł...  te  zdjęcia.  Jedno 
chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły, ale jak to zobaczyłem, to... się wściekłem. - 
Przerwał na moment. - Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów. 
Martin Beck skinął głową. 
-  Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o... o Ann-Louise. Wiedziałem, 
że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać. Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że 
pobudzi sąsiadów. - Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. - To nie jest takie ważne, ale może 
miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać... 
-  Szczegóły zostawmy na później - powiedział Kollberg. -Co było dalej? 
Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie. 
-  Udusiłem go - wyszeptał. 
Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po nosie. 
-  I? 
-  Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał na podłodze. Martwy. 
Było około drugiej. Oczywiście powinienem zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste.  - 
Zastanawiał się przez chwilę. - Wszystko by się zawaliło. 
Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił Gunnarssona. 
-    Siedziałem  i  myślałem  mniej  więcej  kwadrans.  Tu,  na  tym  krześle.  Nie  chciałem  przyjąć  do 
wiadomości,  że  jestem  w  beznadziejnej  sytuacji.  To,  co  się  wydarzyło,  było...  zaskakujące.  I 
bezsensowne.  Nie  docierało  do  mnie,  że  to  ja,  ni  stąd,  ni  zowąd...  O  tym  możemy  chyba 
porozmawiać później. 
-  Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu - powiedział Kollberg. 
-  Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierza! tylko wskoczyć do domu po walizkę. Wydaje 
mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo 
charakterystyczne, na swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu. 
Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy. Podpalali 
i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do gołej ziemi. To tańsze 
od  rozbiórki.  -  Gunnarsson  obrzucił  Martina  Becka  zdesperowanym  spojrzeniem.  -Wziąłem 
paszport,  bilety,  kluczyki  do  samochodu  i  klucze  do  jego  mieszkania  i...  -  Zadrżał,  ale 
błyskawicznie zebrał się w sobie. - Potem zniosłem go do samochodu, to było najtrudniejsze, ale 
miałem... chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I pojechałem do Ha-galund. 
-  Do tej ruiny? 
-    Tak.  Nie  było  tam  żywej  duszy.  Wniosłem  Alfa  na  strych,  trochę  mnie  to  kosztowało,  bo 
niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt 
go nie znalazł. Nie żył, więc nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem. 
Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek. 
-  Dalej. 
-    Zaczęło  się  rozwidniać.  Pojechałem  na  Fleminggatan,  wziąłem  walizkę,  była  spakowana,  i 
włożyłem  do  samochodu  Alfa.  Potem  wróciłem  do  siebie,  trochę  posprzątałem,  zabrałem  jego 
okulary  i  płaszcz,  który  wciąż  wisiał  w  przedpokoju,  i  od  razu  wyszedłem.  Nie  miałem  odwagi 
siedzieć  i  czekać.  Pojechałem  jego  samochodem  na  Arlandę  i  zaparkowałem...  -  Gunnarsson 
spojrzał błagalnie na Martina Becka. - Wszystko poszło gładko, jakby samo, bez mojego udziału. 
Włożyłem okulary, płaszcz był na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem 
się. Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się śmiesznie proste. 
- Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać? 

background image

-  Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że najlepszym wyjściem będzie 
pociąg do granicy austriackiej, a potem nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport 
i  mogłem  na  nim  wrócić  do  domu  z  Wiednia.  Kiedyś  tam  byłem,  wiedziałem,  że  nie  wbijają 
stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło. Tak myślałem. 
Martin Beck pokiwał głową. 
-  Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach, w pierwszym tylko na 
jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał. 
-  Hjusag. 
-    Możliwe.  W  każdym  razie  była  tam  grupa  ludzi  mówiących  po  francusku.  Zrozumiałem,  że 
przyjechali wcześniej tego samego dnia. Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak 
oddawałem paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do przegródek na klucze. 
Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych 
paszportów.  Już  trzeci  się  nadawał.  Belgijski.  Facet  nazywał  się  Roederer  albo  jakoś  tak.  W 
każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana. 
Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek. 
-  Co było następnego dnia rano? 
-    Dostałem  z  powrotem  paszport  Alfa  Matssona  i  pojechałem  do  drugiego  hotelu.  Był  duży  i 
elegancki.  Nazywał  się  Duna.  Zostawiłem  jego  paszport  w  recepcji,  wniosłem  jego  walizkę  do 
pokoju i pół godziny później wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po 
drodze  zorientowałem  się,  że  mam  w  kieszeni  klucz  do  pokoju  hotelowego.  Akurat  mijałem 
komendę policji i go tam podrzuciłem. Uznałem, że to dobry pomysł. 
-  Niekoniecznie - wtrącił Kollberg. Gunnarsson blado się uśmiechnął. 
-  Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny. Najpierw zdjąłem okulary 
Alfa  i  zwinąłem  płaszcz.  Okazałem  belgijski  paszport.  Udało  się.  Pociąg  był  przepełniony, 
kontrolerzy  się  spieszyli.  Trafiłem  na  kontrolerkę.  W  Wiedniu  prosto  z  dworca  pojechałem 
taksówką na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu. 
-  Co pan zrobił z paszportem Roedera? - zapytał Martin Beck. 
-  Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem szkła i połamałem oprawki. 
-  A płaszcz? 
-  Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni. 
-  I wieczorem był pan w domu? 
-  Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem wcześniej. 
W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck. 
-  Wypróbował pan łóżko? 
-  Gdzie? 
-  W Dunie. 
-    Tak.  Skrzypiało.  -  Gunnarsson  znów  przyglądał  się  swoim  dłoniom.  -  Znalazłem  się  w  bardzo 
trudnej sytuacji. Nie tylko ja. - Zerknął na fotografię. - Gdyby nie zaszło nic... nieprzewidzianego, 
w niedzielę wziąłbym ślub. Za tydzień. To... 
-  Tak? 
-  To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć... 
-  Tak - przyznał Martin Beck. 
Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami. 
-  Okej, chodźmy - powiedział z irytacją. Zabójca Alfa Matssona nieoczekiwanie załkał. 
-  Oczywiście - wyszeptał płaczliwie. - Przepraszam. 
Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą miną popatrzył na zamknięte 
drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie. 
-  Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów. 
-  Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć sztuk. 
Kollberg zajrzał do sypialni. 

background image

-  Nie ma ich. - Zerknął na drzwi łazienki. - Czy... 
-  Nie - powiedział Martin Beck. - Czekamy. 
Pół minuty później Ake Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął. 
-  Możemy już iść? 
Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli, podniósł pokrywę spłuczki, 
wsunął dłoń i wyciągnął 
słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie. 
-  Vesparax. Groźne świństwo. - Ze zmartwioną miną popatrzył na Gunnarssona. -1 po co to panu 
było? Teraz musimy pana zawieźć do szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do 
gardła gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić. 
Martin Beck zadzwonił po radiowóz. 
Zbiegli  po  schodach,  owładnięci  wspólnym  pragnieniem  jak  najszybszego  opuszczenia  tego 
miejsca. Radiowóz już czekał. 
-  Płukanie żołądka - rzucił Kollberg. - Pośpiech mile widziany. Przyjedziemy później. - Coś mu się 
przypomniało,  kiedy  Gunnarsson  już  siedział  w  samochodzie,  i  uchylił  drzwiczki.  -  Czy  po 
opuszczeniu hotelu pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku? 
Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym, szklistym wzrokiem. 
-  Tak. A skąd pan wie? 
Kollberg  zatrzasnął  drzwiczki.  Radiowóz  ruszył.  Kierowca  włączył  syrenę  na  pierwszym 
skrzyżowaniu. 
Na  pogorzelisku  w  Hagalund  policjanci  w  szarych  kombinezonach  niespiesznie  chodzili  między 
kupkami  popiołu  i  zwęglonymi  belkami.  Za  taśmą  odgradzającą  teren  zebrała  się  gromadka 
ciekawskich spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła czwarta. 
Ledwie  Martin  Beck  i  Kollberg  wysiedli  z  samochodu,  Sten-strom  odłączył  się  od  grupy 
policjantów i podszedł do nich. 
-  Mieliście rację - powiedział. - On tam jest, ale niewiele z niego zostało. 
Godzinę później jechali do centrum. 
-    Za  tydzień  spycharki  firmy  budowlanej  wszystko  elegancko  by  wyrównały  -  odezwał  się 
Kollberg, kiedy mijali Norrtull. 
Martin Beck pokiwał głową. 
-    Zrobił,  co  mógł  -  filozoficznie  skwitował  Kollberg.  -  Nic  najgorzej.  Gdyby  ciut  lepiej  znał 
Matssona i zadał sobie nieco trud 11, 
żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze, zamiast wycierać stempel w 
paszporcie... 
-  To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać? 
-  Nie. Jasne, że nie. 
Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego lata roiło się od ludzi, 
Kollberg odchrząknął i powiedział: 
-  Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec końców jesteś na urlopie. 
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i dzieci. 
-  Wysadź mnie przy Odengatan. Kollberg zatrzymał się przed kinem na rogu. 
-  Czołem! 
-  Cześć! 
Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za odjeżdżającym Kollbergiem, 
po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe 
światło, przy stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto. 
Martin Beck usiadł przy kontuarze. 
-  Whisky. 
-    I  woda  z  lodem?  -  zapytał  barman,  duży  mężczyzna  o  łagodnym  spojrzeniu,  energicznych 
ruchach, w śnieżnobiałej marynarce. 

background image

-  Tak, czemu nie. 
-  Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem. Wybornie. 
Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie odezwał, tylko od czasu do 
czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze. 
Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami butelek. Kiedy obraz zaczął 
mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do domu. Rozebrał się już w przedpokoju. 
Rozdział 26 
Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął się na podłogę. Marzł. 
Wstał,  żeby  zamknąć  drzwi  balkonowe.  W  oczach  latały  mu  mroczki,  w  skroniach  dudniło, 
podniebienie wyschło na wiór. Z pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które 
popił  kubkiem  wody.  Znów  się  położył,  przykrył  kocem  i  usiłował  zasnąć.  Po  dwóch  godzinach 
koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie 
na poręczy i wsparł głowę na rękach. 
Pogodne niebo i  chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył przez chwilę na grubego 
jamnika,  niespiesznie  drepczącego  pośród  drzew  w  zagajniku  przed  blokiem.  Tak  zwany  teren 
zielony  raczej  nie  dorósł  do  tej  nazwy.  Ziemię  między  sosnami  pokrywało  igliwie  i  śmieci, 
niewielki trawnik dawno został zadeptany. 
Martin Beck wrócił do sypialni i pościelił łóżko. Potem krążył po pokojach, włożył do teczki kilka 
drobiazgów i książek i wyszedł z mieszkania. 
Pojechał  metrem  do  Slussen  i  spacerkiem  ruszył  nabrzeżem  ku  Strómbron.  Jego  statek,  który 
odpływał  za  godzinę,  cumował  przy  Blasieholm.  Dwóch  załogantów  sztaplowało  skrzynki  na 
pokładzie dziobowym. 
Martin  Beck  dotarł  do  Skeppsholmen,  w  Barze  Chapman*  wypił  filiżankę  herbaty  i  natychmiast 
gorzej się poczuł. 
Na  statku  był  kwadrans  przed  czasem.  Z  komina  buchał  biały  dym.  Usiadł  na  pokładzie  w  tym 
samym miejscu co dwa tygodnie wcześniej, w pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci. 
Ale tym razem nie odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach. 
Silnik  pracował,  statek  odbił,  zawył  gwizdek  parowy.  Martin  Beck  pochylił  się  nad  relingiem  i 
patrzył na wiry pieniącej się wody. Po wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle. 
Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na pokład, jego miejsce zajął 
gruby  rumiany  mężczyzna  w  sportowym  garniturze  i  w  berecie.  Nim  Martin  Beck  zdążył  się 
wycofać,  grubas  się  przedstawił  i  zalał  go  potokiem  słów  o  niezwykłej  urodzie  archipelagu. 
Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się przerwać tę jednostronną 
konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego archipelagu do salonu na rufie. 
Resztę  podróży  przeleżał  w  półmroku  na  twardej  pluszowej  kanapie,  wpatrując  się  w  drobinki 
kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła wpadającego przez świetlik. 
Nygren  czekał  w  motorówce  koło  przystani.  Kiedy  zbliżali  się  do  wysepki,  wyłączył  silnik, 
podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał 
ręką na pożegnanie i zniknął za cyplem. 
Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się nago na kocu. 
-  Cześć. 
-  Cześć! Nie słyszałam cię. 
-  Gdzie dzieci? 
-  Pływają łódką. 
-  Aha. 
- Jak było w Budapeszcie? 
*  Bar  Chapman,  tak  jak  schronisko  af  Chapman,  mieści  się  na  ponadstu-letnim  żaglowcu, 
cumującym przy Skeppsholmen od 1937. 
-  Pięknie. Nie dostaliście kartek? 
-  Nie. 

background image

-  Pewnie przyjdą później. 
Wszedł  do  domu,  napił  się  wody,  znieruchomiał  i  wpatrywał  w  ścianę.  Pomyślał  o  jasnowłosej 
kobiecie z łańcuszkiem bis-mark. Czy długo dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w 
mieszkaniu roiło się od policjantów z pincetami i puszkami proszku. 
Zona weszła do pokoju. 
- Jak ty się właściwie czujesz? 
-  Marnie - odpowiedział Martin Beck.