background image

MAJ SJÖWALL, PER WAHLÖÖ

CZŁOWIEK Z SÄFFLE

Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA

POZNAN 1976 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE

1

Tuż po północy przestał myśleć.

Przedtem   coś   pisał,   ale   teraz   niebieski   długopis   leżał   przed   nim   na   gazecie,   dokładnie 

wzdłuż pierwszego  poziomego  wiersza krzyżówki.  Siedział na  zniszczonym  składanym  krześle 

obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego 

głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a 

światło słabej żarówki niepewne i mgliste.

W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało, 

a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego 

morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona 

ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju.

Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie 

spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane, 

trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie 

wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego 

uporu   był   jakiś   wyraz   dziecinny   prawie,   miękki,   bezradny   i   błagalny,   a   zarazem   odrobinę 

wyrachowany.

Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu.

Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie 

siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione 

były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie.

Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął 

lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym 

brzeżkiem.

Bagnet.

background image

Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy. 

Człowiek manipulujący bagnetem - choć wysoki i dość ciężki - ruchy miał szybkie, zręczne i 

oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie.

Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny 

zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom.

Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne.

Dom   był   mały,   stary,   stojący   na   zboczu   wzgórka   powyżej   szosy.   Noc   była   zimna   i 

gwiaździsta.

Człowiek   w   tweedowej   cyklistówce   skręcił   za   rogiem   domu   i   ze   spokojem   lunatyka 

zmierzał ku podjazdowi.

Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził 

bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz 

na drogę i pojechał w kierunku północnym.

Czarny   samochodzik   pędził   przed   siebie,   w   noc,   dokładnie   i   nieubłaganie,   jakby   był 

pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym.

Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne, 

opustoszałe,   obrabowane   ze   wszystkiego   prócz   nagich,   twardych   powierzchni   metalu,   szkła   i 

betonu.

O   tej   porze   nawet   w   dzielnicach   centralnych   było   zupełnie   pusto.   Prócz   pojedynczych 

taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe. 

Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku 

własnego hałasu.

Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na 

czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią.

Czarny   samochód   poruszał   się   ściśle   według   przepisów   ruchu   ulicznego,   nigdy   nie 

przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach.

Teraz   jechał   wzdłuż   Vasagatan,   mijając   nowo   zbudowany   hotel   Sheraton   i   Dworzec 

Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan.

Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St. 

Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa 

Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga.

Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat.

Teraz   jechał   przez   Odongatan   na   wschód,   mijając   pusty   Vasaparken,   pełen   zimowych 

białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.

background image

Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez 

Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął.

Człowiek   w   wiatrówce   i   tweedowej   cyklistówce   zaparkował   wóz   w   sposób   świadomie 

niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana.

Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki.

Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i 

czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć.

2

Za kwadrans druga morfina przestała działać. Tuż przed dziesiątą dostał ostatni zastrzyk, 

znieczulenie trwało więc niepełne cztery godziny.

Ból wracał miejscami, najpierw z lewej strony, tuż przy przeponie, potem także z prawej. W 

kilka minut później rozszerzył się promieniście na grzbiet i rozszedł się szybko, skokami, po całym 

ciele, okrutny, szarpiący, jakby wygłodniały sęp wdarł się do jego wnętrzności.

Leżał na wznak na wysokim i wąskim metalowym łóżku i wpatrywał się w bielony sufit, 

gdzie słaby odblask nocnej lampki i refleksy z zewnątrz tworzyły zawiły, statyczny wzór cieni, dla 

nikogo niezrozumiały, równie zimny i odpychający jak cały pokój.

Sufit w tym pokoju nie był płaski, tylko łukowato sklepiony, przez co wydawał się jeszcze 

bardziej odległy. A odległość i tak była duża, prawie cztery metry, staroświecka, jak wszystko w 

tym domu. Łóżko stało na środku kamiennej posadzki, prócz łóżka w pokoju były tylko dwa meble: 

stolik nocny i proste twarde krzesełko.

Zasłony   w   oknie   były   niezupełnie   zaciągnięte,   a   okno   uchylone.   Przez   szparę 

parocentymetrowej   szerokości   przesączało   się   z   zewnątrz   przedwiosenne   powietrze,   chłodne   i 

rześkie, on jednak z dręczącym obrzydzeniem czuł odór własnego okaleczałego ciała i kwiatów 

gnijących na stoliku.

Nie spał wcale, leżał tylko nieruchomo i myślał właśnie o tym, że znieczulenie wkrótce 

ustąpi.

Przed godziną mniej więcej słyszał przez podwójne drzwi od korytarza, jak przechodziła 

nocna pielęgniarka w drewniakach. Potem już nic nie słyszał prócz własnego oddechu i tętna krwi, 

pulsującej w organizmie ciężko i nierównomiernie. Ale to nie były zdecydowane dźwięki, raczej 

rodzaj płodów fantazji, stanowiących odpowiednie towarzystwo dla obawy przed mającym wkrótce 

nadejść cierpieniem, dla ślepego strachu przed śmiercią.

Chory zawsze był człowiekiem twardym, niechętnie znosił błędy i słabości innych i nigdy 

nie chciał przyznać, że do pomyślenia jest, by on sam mógł się ugiąć cieleśnie czy umysłowo.

A teraz bał się, cierpiał, czuł się pokonany i złamany. W czasie tygodni spędzonych w 

szpitalu zmysły jego wyostrzyły się, zrobił się nienaturalnie wrażliwy na wszystkie formy bólu 

background image

fizycznego, bał się nawet ukłucia igły przy zastrzyku i codziennego pobierania krwi. Ponadto lękał 

się straszliwie ciemności i nie mógł znieść tego, że jest sam, nauczył się chwytać dźwięki, przedtem 

zupełnie dla niego niedosłyszalne.

Badania, ustalanie danych - jak to dość kpiąco nazywali lekarze - sprawiały, że załamywał 

się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed 

śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego, 

w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu.

Za   oknem   coś   zaszeleściło.   Jakieś   zwierzątko   oczywiście,   przebiegające   przez   klomb 

zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy?

To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do 

dzwonka   elektrycznego,   wiszącego   wygodnie   w   zasięgu   ręki;   sznur   dzwonka   okręcony   był   o 

wezgłowie   łóżka.  Lecz  gdy palce   dotknęły zimnego   metalowego  wyłącznika,  rękę   przeniknęło 

drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył 

o podłogę.

Ten dźwięk pomógł mu się opanować.

Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami 

zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami.

Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie 

może zadzwonić.

Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc, 

jak leży udręczony i pożałowania godny.

Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną 

szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę.

Nowa   potrzeba   dała   o   sobie   znać:   zachciało   mu   się   siusiu.   Wprawdzie   odpowiednie 

naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim 

posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się 

trochę.

A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po 

przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką 

chwilą zwróci jego myśli na inne tory.

Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu 

łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst 

ceratowego   podkładu   przykrywającego   materac.   Potem   zsunął   się   ostrożnie   i   pod   wilgotnymi 

stopami  poczuł  zimno  kamiennej  posadzki.  Spróbował  wyprostować  się  i  udało  mu   się stanąć 

background image

prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał 

uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego.

Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu. 

Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do 

toalety.

Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął 

i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu 

miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę 

tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć 

szafkę   z   medykamentami,   wyjąć   fiolkę,   potem   dać   mu   trochę   soku   do   popicia,   w   ten   sposób 

przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował.

Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło 

mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.

W   pokoiku   służbowym   paliło   się   światło,   ale   nikogo   tam   nie   było.   Tylko   radio 

tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.

Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.

Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił 

przez ciemny korytarz do swego pokoju.

Drzwi   były   uchylone,   tak   jak   je   zostawił.   Zamknął   je   starannie,   zrobił   kilka   kroków 

dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał 

nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.

Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył. 

Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?

Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy 

opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach. 

Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi.

Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w 

okno.  Szpara  między fałdami   grubych  zasłon   w  dalszym  ciągu  miała   jakieś  pięć  centymetrów 

szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.

Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł, 

jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.

Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić 

się z łóżka.

Zasłony   wisiały  zupełnie   nieruchomo,   a   jednak   był   pewien,   że   ktoś   za   nimi   stoi.   Kto, 

myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.

background image

Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc. Zrobił dwa niepewne 

kroki w kierunku okna. Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami.

Człowiek   w   niszy   okiennej   prawą   ręką   odsunął   firankę,   lewą   wyciągając   jednocześnie 

bagnet. Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim. Człowiek w wiatrówce i kraciastej 

tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął. Wysoki, wyprostowany, z bronią na 

wysokości ramienia.

Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku.

Ciężka   rękojeść   bagnetu   trafiła   go  w   usta,   poczuł,   że   ma   zmiażdżone   wargi   i   złamane 

podniebienie. I to było ostatnie świadome doznanie. Czas go prześcignął.

Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż 

po rękojeść. Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń 

po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha. Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący 

dźwięk, lekki syk. Nic więcej.

3

Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych 

ludzi. Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego. W ciągu ostatnich pięciu lat 

ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów 

mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście. Restauratorzy skarżyli 

się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące 

zwabić   zasobną   w   kieszonkowe   młodzież,   utrzymywali   się   na   powierzchni   tylko   dzięki 

handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym 

załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku.

„Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku. Wprawdzie było późno, piątek 

zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby. 

Mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem. Zjedli befsztyki, teraz 

pili kawę i poncz.

Przy   małym   stoliczku   naprzeciw   drzwi   wejściowych   dwie   kelnerki   składały   serwety. 

Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru, 

ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy.

- Czy państwo życzą sobie coś jeszcze, zanim zamkną kasę? - spytała, zmiatając z obrusa 

okruchy tytoniu. - Może trochę gorącej kawy dla pana komisarza?

Martin Beck ku swemu zdziwieniu poczuł zadowolenie, że kelnerka wie, kim jest. Zwykle 

przypomnienie mu o tym, że jako szef komisji do spraw zabójstw jest osobą mniej lub więcej 

publiczną, raczej go irytowało. Lecz od tak dawna nie ukazało się w prasie żadne jego zdjęcie ani 

on sam w telewizji, mógł więc fakt, że kelnerka go poznaje, przyjąć jako znak, że zaczyna tu być 

background image

uważany za stałego gościa. Zupełnie słusznie zresztą. Od dwóch lat mieszkał niedaleko stąd i jeżeli 

w ogóle wychodził, żeby coś zjeść na mieście, wstępował zwykle do „Złocistego Zacisza”. Żeby tu 

bywał z kimś, tak jak dzisiaj, należało do rzadkości.

Dziewczyna siedząca naprzeciw była jego córką. Nazywała się Ingrid, miała dziewiętnaście 

lat   i   jeżeli   pominąć   to,   że   była   zdecydowaną   blondynką,   a   on   zdecydowanym   brunetem, 

podobieństwo ich było uderzające.

- Chcesz jeszcze kawy? - spytał Martin Beck.

Ingrid   przecząco   potrząsnęła   głową   i   kelnerka   oddaliła   się,   by   przygotować   rachunek. 

Martin Beck wyjął z wiaderka z lodem butelkę i rozlał resztkę ponczu w szklanki. Ingrid upiła 

trochę.

- Powinniśmy to robić częściej - powiedziała.

- Pić poncz?

- Owszem, też. Dobry. Ale myślałam: spotykać się. Następnym razem ja ciebie zaproszę na 

obiad. Do mnie na Klostervagen. Nie widziałeś jeszcze, jak mieszkam.

Ingrid wyprowadziła się z domu w trzy miesiące po rozwodzie rodziców. Martin Beck 

zastanawiał się czasami, czy w ogóle zdobyłby się na zerwanie beznadziejnego małżeństwa z Ingą, 

gdyby go Ingrid do tego nie zachęcała. Ona sama źle się w domu czuła i jeszcze przed ukończeniem 

gimnazjum zamieszkała z koleżanką. Teraz studiowała psychologię, a ostatnio weszła w posiadanie 

kawalerki w Stocksund. Chwilowo wynajmowała ją z drugiej ręki, ale miała widoki na to, że w 

przyszłości przejmie prawa właścicielki.

-  Mama   i   Rolf   byli   u   mnie   przedwczoraj   -   powiedziała.   -   Miałam   nadzieję,   że   ty   też 

przyjdziesz, ale nie mogłam się do ciebie dodzwonić.

- Rzeczywiście, byłem przez parę dni w Orebro. Jak wypadła ich wizyta?

- Dobrze. Mama przywiozła całą walizę rzeczy. Ręczniki, serwetki, ten niebieski serwis do 

kawy i sama już nie wiem co. Mówiliśmy o urodzinach Rolfa. Mama chce, żebyśmy tego dnia 

zjedli z nimi obiad gdzieś na mieście. Jeżeli możesz. 

Rolf był o trzy lata młodszy od Ingrid. Choć różnili się od siebie bardzo - co się zdarza w 

rodzeństwie - rozumieli się zawsze dobrze.

Podeszła rudowłosa z rachunkiem. Martin Beck zapłacił, opróżnił swą szklankę. Spojrzał na 

zegarek. Brakowało kilku minut do pierwszej.

- Pójdziemy - powiedziała Ingrid i też wysączyła resztkę ponczu.

Szli wolno przez Ósterlanggatan. Niebo było jasne, wygwieżdżone, spory mrozik. Z zaułka 

wypadło   kilku   pijanych   młodzieńców,   ich   wrzaski   rozbrzmiewały   echem   między   szeregami 

wiekowych domów.

background image

Ingrid  wsunęła  rękę   pod  ramię   ojca   i  wyrównała  krok.  Była   długonoga  i   smukła,  zbyt 

szczupła zdaniem Martina, ale ona sama twierdziła, że musi się zacząć odchudzać.

- Wejdziesz na górę? - spytał u stóp wzniesienia wiodącego w kierunku Kopmantorget.

- Tak, ale tylko żeby zadzwonić po samochód. Późno już, musisz się wyspać. - Ziewnęła. - 

Ja też jestem porządnie zmęczona.

U stóp cokołu pomnika świętego Jbrana walczącego ze smokiem jakiś mężczyzna siedział 

skulony, z głową opartą o kolana.

Gdy Ingrid i Martin Beck go mijali, podniósł głowę i powiedział coś nieartykułowanego, 

głosem wysokim i bełkotliwym; wyciągnął tiogi i znowu zasnął, opierając głowę o piersi.

-  Czy on nie powinien trzeźwieć raczej w Nikolai? - powiedziała Ingrid. - Zimno tak tu 

siedzieć.

- Pewnie tam w końcu wyląduje - powiedział Martin Beck. - Jeżeli będzie miejsce. A poza 

tym dawne to już czasy, kiedy zajmowanie się pijakami było moją rzeczą.

W milczeniu doszli do Kopmangatan. Martin Beck myślał o tym, jak lat temu dwadzieścia 

dwa był policjantem patrolującym często w okolicy Nikolai. Sztokholm wtedy inaczej wyglądał. 

Stare Miasto było wprost małomiasteczkową idyllą. Choć oczywiście więcej tu było pijaństwa, 

biedy   i   nędzy,   nim   przeprowadzono   remonty,   podniesiono   stan   sanitarny,   no   i  rzecz   jasna 

podwyższono komorne, tak że dawnych lokatorów Starego Miasta nie stać było na to, by dłużej tu 

mieszkać. Teraz mieszkać na Starym Mieście było wytwornie i w dobrym tonie, a on sam należał 

do uprzywilejowanych.

Wjechali na najwyższe piętro windą, zainstalowaną przy remoncie i jedną z nielicznych w 

tej dzielnicy. Mieszkanie, zupełnie unowocześnione, składało się z hallu, małej kuchenki, łazienki i 

dwóch pokoi w amfiladzie, z oknami wychodzącymi na wschód, na rozległy ogród. Pokoje były 

przyjemne,   niskie,   niesymetryczne,   o   głębokich   niszach   okiennych.   W   pierwszym   pokoju, 

wyposażonym w wygodne fotele i niski stolik, znajdował się kominek. W drugim stało łóżko w 

głębokiej wnęce, utworzonej przez umocowane do ściany półki i szafę, a pod oknem duży stół do 

pracy z nadstawką na teczki i akta.

Nie zdejmując płaszcza Ingrid usiadła przy stole, podniosła słuchawkę i nakręciła numer 

postoju taksówek.

- Nie zostałabyś chwileczkę? - zawołał Martin Beck z kuchni.

- Nie. Muszę wracać do domu i wyspać się. Jestem śmiertelnie zmęczona. Ty zresztą także.

Martin Beck nie zgłaszał sprzeciwu, choć nagle poczuł się zupełnie rześki. A przez cały 

wieczór ziewał, zaś w kinie - byli na „Czterystu batach” Truffaufa - parę razy o mało co nie spadł z 

krzesła.

background image

Ingrid   udało   się   w   końcu   zamówić   taksówkę,   weszła   do   kuchni   i   pocałowała   ojca   w 

policzek.

- Dziękuję za dzisiejszy wieczór. Zobaczymy się na urodzinach Rolfa, jeżeli nie wcześniej. 

Śpij dobrze.

Martin Beck odprowadził ją do windy, zamykając drzwi szepnął dobranoc i wrócił do siebie. 

Wyjął piwo z lodówki, wlał do szklanki, zaniósł do pokoju, postawił na stole. Potem podszedł do 

stojącego przy kominku patefonu, wyszukał Koncert Brandenburski Bacha i założył płytę. Izolacja 

w kamienicy była dobra, mógł grać, nawet dość głośno, bez obawy, że przeszkadza sąsiadom. 

Usiadł i wypił zimne, świeże piwo. Spłukało słodki, lepki smak ponczu. Zgniótł ustnik papierosa, 

zapalił, a potem wsparłszy brodę na ręce zapatrzył się w okno.

Po przeciwnej stronie, za ogrodem, nad oświetlonym księżycem dachem wiosenne niebo 

było granatowe i pełne gwiazd. Martin Beck słuchał muzyki pozwalając sobie o niczym nie myśleć. 

Czuł się zupełnie odprężony i zadowolony.

Odwróciwszy płytę na drugą stronę, zdjął z półki nad łóżkiem na pół gotowy model statku 

„Flying Cloud”. Godzinę prawie pracował nad masztami i wiosłami, potem odstawił model na 

półkę.

Rozbierając się, nie bez dumy przyglądał się dwom gotowym już modelom: „Cutty Sark” i 

szkolnemu statkowi „Danmark”. Wkrótce pozostanie mu już tylko takielunek na „Flying Cloud”, 

najcięższa i najbardziej cierpliwości wymagająca praca.

Nago poszedł do kuchni, żeby wstawić do zlewozmywaka popielniczkę i szklankę po piwie. 

Potem zgasił wszystkie światła prócz lampki nad łóżkiem, uchylił okno w sypialni i położył się. 

Nakręcił   zegarek   wskazujący   za   pięć   wpół   do   trzeciej   i   sprawdził,   czy   jest   nastawiony   na 

dzwonienie. Choć według wszelkich przewidywań miał przed sobą wolny dzień i mógł spać tak 

długo, jak mu się będzie podobało.

Na nocnym stoliku leżał tom Kurta Bergengrena „Własnym jachtem na letni wypoczynek”. 

Przewracał kartki na chybił-trafił, oglądał ilustracje, które już tyle razy dokładnie studiował, tu i 

ówdzie przeczytał jakiś urywek z coraz silniejszym uczuciem nostalgii. Wielka i ciężka księga nie 

nadawała się specjalnie na lekturę do poduszki, ramiona mu wkrótce zdrętwiały od trzymania. 

Zamknął więc książkę i wyciągnął rękę, żeby zgasić światło.

Wtedy zadzwonił telefon.

4

Einar Ronn był naprawdę śmiertelnie zmęczony. Pracował przez siedemnaście godzin bez 

chwili wytchnienia. Teraz stał w wartowni wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej przy 

Kungshólmsgatan i przyglądał się płaczącej osobie płci męskiej, doprowadzonej za to, że podniosła 

rękę na bliźniego.

background image

Określenie „osoba płci męskiej” było zresztą przesadne, gdyż zatrzymany był właściwie 

dzieckiem. Osiemnastoletni chłopak o długich do ramion blond włosach, w jaskrawo-czerwonych 

dżinsach i ozdobionej frędzlami zamszowej kurtce z wymalowanym na plecach słowem LOVE. 

Wokół   liter   wiły   się   ozdobne   esy-floresy   z   kwiatków   w   kolorach   różowym,   niebieskim   i 

fioletowym.   Na   wywijanych   cholewkach   długich   butów   też   były   kwiatki   i   napisy,   a   ściślej 

określając, dwa słowa: PEACE i MAGGAN. Na ramionach kurtki dowcipnie przyszyte były długie, 

falujące pasma ludzkich włosów.

Nasuwało to niemal przypuszczenie, że ktoś został oskalpowany.

Ronn sam miał się ochotę rozpłakać. Po części z przemęczenia, przede wszystkim jednak 

dlatego, że - jak to się często ostatnio zdarzało - bardziej żal mu było przestępcy niż ofiary.

Pięknowłosy chłopak usiłował zabić dostawcę narkotyków. Usiłowanie nie powiodło się 

całkowicie,   ale   w   dostatecznym   stopniu,   by   można   go   było   uznać   za   podejrzanego   o   chęć 

popełnienia morderstwa.

Ronn ścigał go od piątej po południu, co znaczy, że musiał wyśledzić i przeszukać ni mniej, 

ni więcej niż osiemnaście narkomańskich melin, jedna brudniejsza i obrzydliwsza od drugiej, w 

różnych częściach pięknego skądinąd miasta.

A  wszystko   to   dlatego,   że   łotrowi,   który  dzieciakom   na   Marietorget   sprzedawał   opium 

mieszane z haszyszem, ktoś nabił guza. Wprawdzie uderzono go żelazną rurką, a powodem było to, 

że sprawca spłukał się do czysta, ale jednak... Tak myślał Ronn. Myślał także: Dziewięć godzin 

pracy ponad normę, zanim się dostanie do domu - mieszkał w Vàllingby - będzie dziesięć.

No,   ale   każde   zło   ma   dobrą   stronę.   W   tym   wypadku   dobrą   stroną   będzie   zapłata   za 

nadgodziny. Ronn pochodził z Laponii, urodzony był w Arjeplog i ożeniony z Laponką. Tym, że 

mieszka w Vàllingby, nie był zachwycony, ale podobała mu się przynajmniej nazwa ulicy, przy 

której mieszkał.

Przyglądał   się,   jak   jeden   z   młodszych   kolegów,   mający   nocny   dyżur,   wypisuje   nakaz 

zatrzymania i powierza fetyszystę o zamiłowaniu do włosów dwom innym dyżurnym, by go kolei 

poprowadzili do windy i zawieźli na drugie piętro do ponurej izby zatrzymań.

Nakaz   zatrzymania   jest   nie   tylko   obowiązującym   zaświadczeniem   wystawionym   na 

nazwisko zatrzymanego. Kierownik wartowni robi na odwrotnej stronie odpowiednie notatki. Na 

przykład: „Szaleniec. Raz po raz rzucał się na ściany. Poraniony”. Albo: „Nieopanowany. Rzucił się 

na wartownika. Pokaleczony”. Albo też tylko: „Przewrócił się i potłukł”.

I tym podobne.

Otwarły się drzwi od dziedzińca i dwóch policjantów z radiowozu wprowadziło starszego 

człowieka   o   zmierzwionej   siwej   brodzie.   Dokładnie   na   progu   jeden   z   policjantów   uderzył 

background image

zatrzymanego pięścią w podbrzusze. Stary człowiek zwinął się w kłębek i wydał zdławiony skowyt, 

jak pies. Obaj dyżurni niewzruszenie zajmowali się swymi papierkami.

Ronn zmęczonym wzrokiem spojrzał na policjanta, ale się nie odezwał. Potem ziewnął, 

spojrzał na zegarek: siedemnaście po drugiej.

Telefon zadzwonił. Jeden z dyżurnych podniósł słuchawkę.

- Tak. Tu kryminalny. Gustavsson.

Ronn   włożył   futrzaną   czapkę   i   szedł   ku   drzwiom.   Już   trzymał   rękę   na   klamce,   kiedy 

dyżurny, zwący się Gustavsson, powiedział:

- Co? Zaczekaj chwileczkę. Ty jesteś Ronn?

- Tak.

- Coś dla ciebie.

- Co?

- A coś z Sabbatsberg. Kogoś tam zastrzelili. Okropnie trącony ten chłopak, co dzwoni.

Ronn westchnął i zawrócił, Gustavsson powiedział jeszcze w słuchawkę:

- Jeden z komisji zabójstw akurat tu jest. Jakaś większa szycha. Co? - I dodał: - Tak, tak, 

słyszę. Pewnie, że okropne. A dokładnie gdzie jesteś?

Gustavsson był chudym dryblasem około trzydziestki, z wyglądu apatycznym i obojętnym. 

Słuchał jeszcze chwilę, potem odłożył słuchawkę i powiedział:

-  Jest   przy   głównym   wejściu   do   centralnego   pawilonu   w   Sabbatsberg.   Najwyraźniej 

potrzebuje pomocy. Pojedziesz tam?

- Tak - powiedział Ronn - chyba to zrobię.

- Chcesz, żeby cię podrzucić? Ten wóz radiowy, zdaje się, jest chwilowo wolny.

Ronn   niechętnie   spojrzał   na   policjantów   z   radiowozu   i   potrząsnął   głową.   Byli   wielcy, 

mocni, uzbrojeni w pistolety i pałki w białych pochwach. Aresztowany leżał u ich nóg zwinięty w 

kłębek,  jęczący.  Oni  sami  wpatrywali  się  tępo  i  zazdrośnie  w   Ronna, w   ich  płytkoniebieskich 

oczach malowała się pożądliwość i nadzieja.

- Nie, wezmę własny wóz - powiedział i wyszedł. Einar Ronn nie był wielką szychą, a w tej 

chwili   nie   czuł   się   nawet   jak   mała   szyszeczka.   Niektórzy   uważali,   że   jest   dość   zdolnym 

policjantem, inni, że z niego typowy przeciętniak. W każdym razie po długich latach dosłużył się 

stanowiska pierwszego asystenta w komisji zabójstw. Tropiciel morderców, jak to określano w 

prozie wieczornych gazet. Co do tego, że jest spokojny, w średnim wieku, że ma czerwony nos i 

jest nieco zbyt korpulentny z powodu siedzącego trybu życia - wszyscy byli zgodni.

Przejazd pod wskazany adres zajął mu trzy minuty i dwanaście sekund.

*

background image

Szpital   Sabbatsberg   rozciąga   się   na   wielkiej   spadzistej   wyniosłości,   niemal   trójkątnej, 

podstawą   zwróconej   ku   Vasaparken,   wydłużonymi   ramionami   ku   Dalagatan   od   wschodu   i 

Torsgatan   od   zachodu,   zaś   wierzchołkiem,   tępo   ściętym   przez   podjazd,   ku   nowej   magistrali 

przebiegającej nad Barnhusviken. Od strony Torsgatan wgryza się w ten trójkąt wysunięty budynek 

z czerwonej cegły, gmach gazowni.

Nazwa szpitala pochodzi od knajpiarza Vallentina Sabbata, który na początku osiemnastego 

wieku był właścicielem knajp „Rostock” i „Lew” na Starym Mieście. On to kupił tu ziemię i 

hodował karpie w stawach, obecnie osuszonych lub zasypanych. Zdążył na tym terenie uruchomić 

gospodę, lecz w trzy lata później, w roku tysiąc siedemset dwudziestym zszedł z tego świata.

W jakieś dziesięć lat później otwarło się na tym terenie źródło lecznicze czy też wody 

mineralne,   jak   je   również   nazywano.   Dwieście   lat   licząca   dawna   pijalnia   wód,   która   w   ciągu 

minionych wieków służyła i jako szpital, i jako przytułek dla biednych, stoi teraz przycupnięta w 

cieniu osiemnastopiętrowego domu rencistów.

Pierwotnie szpital zbudowany został przed przeszło stu laty na skałach, wzdłuż obecnej 

Dalagatan  i składał  się  z szeregu  pawilonów   połączonych  długimi,  obudowanymi   korytarzami. 

Niektóre z tych starych pawilonów są jeszcze czynne, większość jednak została niedawno zburzona 

i zastąpiona nowymi budynkami, a połączenia korytarzowe znajdują się obecnie pod ziemią.

W odległej części parku też zachowały się niektóre z wiekowych budynków, mieści się w 

nich   dom   starców.   Tam   też   znajduje   się   niewielka   kaplica   i   wśród   trawników,   żywopłotów   i 

żwirowanych   ścieżek   stoi   żółta   altanka   z   biało   malowanymi   narożnikami   i   spiralną   iglicą   na 

szczycie   stożkowatego   dachu.   Od   kaplicy   prowadzi   aleja   do   starej   wartowni   przy  bramie.   Za 

kaplicą park wznosi się w górę, by skończyć się nagle na szczycie ponad Vasagatan, która skręca i 

wije się między ścianą skalną i domem wydawnictwa Bonniera. Jest to najspokojniejsza część 

terenu szpitalnego, panuje tu najmniejszy ruch. Główne wejście znajduje się tak jak i przed stu laty 

od strony Dalagatan, tam też wznosi się nowy centralny blok.

5

Ronn   czuł   się   upiornie   w   niebieskich   błyskach   świetlika,   obracającego   się   na   dachu 

samochodu patrolowego.

- Co się stało? - spytał.

- Nie wiem dobrze. Coś strasznego.

Policjant   wyglądał   bardzo   młodo.   Miał   szczerą   sympatyczną   twarz,   ale   spojrzenie 

rozbiegane.   Najwidoczniej   z   trudem   tylko   mógł   stać   spokojnie.   Lewą   ręką   przytrzymywał 

drzwiczki   samochodu,   a   palce   prawej   niepewnie   przesuwały   się   po   kolbie   pistoletu.   Dziesięć 

sekund temu odetchnął z ulgą.

Boi się chłopak, pomyślał Ronn i powiedział uspokajająco:

background image

- No, dobrze, zobaczymy. Gdzie to jest?

- Tam się nie tak łatwo dostać. Pójdę pierwszy.

Ronn kiwnął głową i wrócił do swego samochodu. Włączył motor i ruszył za niebieskimi 

błyskami. Szerokim łukiem okrążywszy główny blok wjechali w głąb terenu szpitalnego. W ciągu 

pół minuty samochód policyjny zdążył trzy razy skręcić w prawo, dwa razy w lewo, zahamować i 

stanąć przed długim niskim budynkiem o żółto tynkowanych ścianach i czarnym załamanym dachu. 

Dom robił wrażenie prastarego. Zawieszona nad brązowymi spękanymi drzwiami samotna żarówka 

pod  staromodnym   mlecznym   kloszem  bez   powodzenia   usiłowała   zwalczyć   ciemność.   Policjant 

wyszedł z samochodu i tak jak przedtem, stanął, palcami dotykając pistoletu i przytrzymując drzwi 

samochodu niby tarczę chroniącą przed nocą, i tym, co mogło się w niej ukrywać.

- Tam - powiedział zerkając na drzwi. Ronn skinął głową i stłumił ziewanie.

- Czy wezwać więcej ludzi?

- Zobaczymy - dobrodusznie powtórzył Ronn.

Był już na schodkach i otwierał prawą połowę drzwi. Nie naoliwiane zawiasy skrzypnęły 

przeraźliwie.   Jeszcze   kilka   schodków,   jeszcze   jedne   drzwi   i   znalazł   się   w   skąpo   oświetlonym 

korytarzu, wysokim, szerokim i ciągnącym się wzdłuż całego budynku.

Po   jednej   stronie   korytarza   znajdowała   się   izba   chorych   i   sale,   druga,   wszystko   na   to 

wskazywało, była zarezerwowana na umywalnie, składy bielizny i pokoje badań. W korytarzu był 

także staroświecki, przymocowany do ściany czarny aparat telefoniczny, taki, do którego trzeba 

wrzucić   dziesięciobrówkę.   Ronn   popatrzywszy   na   owalny   szyldzik   z   białej   emalii   z   napisem 

LEWATYWA, przeszedł do oglądania czterech osób znajdujących się w zasięgu jego wzroku. Dwie 

z nich były mundurowymi policjantami. Jeden krępy i barczysty, stał w rozkroku, ze zwieszonymi 

rękami i patrzył wprost przed siebie. W lewej ręce trzymał otwarty notes w czarnej okładce. Jego 

kolega wspierał się o ścianę z głową pochyloną i wzrokiem zwróconym w głąb żelaznego, na biało 

lakierowanego zlewu pod staroświeckim mosiężnym kranem.

Ze wszystkich młodych ludzi, z jakimi Rdnn zetknął się w ciągu dziewięciu nadliczbowych 

godzin pracy, ten był najmłodszy, i wyglądał wprost komicznie w skórzanej kurtce z paskami przez 

ramię   i   z   całym   najwidoczniej   zbędnym   uzbrojeniem.   Stara,   siwowłosa   kobieta,   skurczona   na 

wyplatanym krześle, apatycznie wpatrywała się w swoje trepy. Miała na sobie biały kitel, a na 

bladych łydkach brzydkie żylaki. Uzupełniał kwartet człowiek około trzydziestki. Miał kędzierzawe 

czarne włosy i gryzł palce z irytacji. Ubrany był także w biały kitel i trepy.

Powietrze   w   korytarzu   było   nieprzyjemne,   pachniało   proszkami   do   czyszczenia, 

wymiocinami albo lekarstwami, a może wszystkim tym po trochu. Ronn pociągnął nosem nagle i 

mimo woli i z pewnym opóźnieniem zatkał go dwoma palcami.

background image

Jedynie   policjant   z   notesem   zareagował   na   wejście   Ronna.   Nic   nie   mówiąc   wskazał 

wysokie,   na  żółtawo  lakierowane  drzwi  z   wypisaną   na  maszynie  kartką   wsuniętą  w  metalową 

ramkę.   Drzwi   były  nie   domknięte.   Ronn   otworzył   je   szerzej,   nie   dotykając   klamki.  Wewnątrz 

znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Też uchylone, ale otwierały się do wewnątrz.

Ronn pchnął je nogą, zajrzał do pokoju i stanął. Oderwał rękę od swego czerwonego nosa i 

spojrzał jeszcze raz, tym razem dokładniej.

- O, rety - powiedział sam do siebie.

Potem cofnął się,  przymykając drzwi zewnętrzne  do ich pierwotnego położenia,  włożył 

okulary i przeczytał kartkę na drzwiach.

- O, Jezu - powiedział.

Policjant schował notes, wyjął natomiast tabliczkę służbową. Stał teraz przesuwając ją w 

palcach, jakby to był różaniec albo amulet.

Wkrótce koniec z tabliczkami, pomyślał Ronn bez związku. W ten sposób długi spór o to, 

czy tabliczki należy nosić na piersi jako jawny znak identyfikujący, czy też chować w kieszeni - 

skończył się w sposób równie zdumiewający, jak niespodziewany. Po prostu skasowano tabliczki 

zastępując   je   zwykłymi   kartami   tożsamości   i   policjanci   mogli   dalej   spokojnie   kryć   się   za 

anonimowością munduru.

Głośno Ronn powiedział:

- Jak się nazywasz?

- Andersson.

- O której tu się zjawiłeś? Policjant spojrzał na zegarek.

- Szesnaście po drugiej. Dziewięć minut temu. Byliśmy w pobliżu. Przy Odenplan.

Ronn   zdjął   okulary   i   zerknął   na   chłopaka   w   mundurze,   który   z   pozieleniałą   twarzą 

niepowstrzymanie wymiotował do zlewu. Andersson podążył za jego spojrzeniem i powiedział 

bezbarwnym głosem:

- To aspirant. Pierwszy raz na objeździe.

- Trzeba się nim zająć - powiedział Ronn. - I wezwać tu pięciu, sześciu ludzi z piątki.

- Objazdowy wóz z piątki to właśnie ja - powiedział Andersson z taką miną, jakby zamierzał 

zasalutować, stanąć na baczność albo zrobić coś równie głupiego.

- Chwileczkę - powiedział Ronn. - Zauważyliście tu coś podejrzanego?

Było   to   chyba   niezbyt   szczęśliwe   sformułowanie.   Zmieszany   policjant   ze   zdumieniem 

spojrzał na drzwi separatki.

- No - odpowiedział niepewnie.

- A wiesz, kto to taki? Ten tam?

- Chyba komisarz Nyman?

background image

- Właśnie, tak.

- Choć dokładnie nie można tego stwierdzić.

- Nie - powiedział Ronn. - Z trudem.

Andersson odszedł. Ronn wytarł pot z czoła i zastanawiał się, co ma robić. Przez dziesięć 

sekund. Potem podszedł do telefonu i nakręcił numer Martina Becka.

Natychmiast dostał połączenie i powiedział:

- Cześć. Tu Ronn. Jestem w Sabbatsberg. Przyjedź tu.

- Dobrze - powiedział Martin Beck.

- Natychmiast.

- Dobrze.

Ronn odłożył słuchawkę i wrócił do pozostałych. Czekali. Dał swoją chusteczkę do nosa 

aspirantowi, który zawstydzony wytarł usta i powiedział:

- Przepraszam.

- Każdemu się może zdarzyć.

- Nie dałem rady. Czy to zawsze jest tak?

-  No,   tego   nie   można   powiedzieć   -   stwierdził   Ronn.   -   Dwadzieścia   jeden   lat   jestem 

policjantem, a szczerze mówiąc czegoś podobnego jeszcze nie widziałem.

Potem zwrócił się do mężczyzny o czarnych kędziorach i spytał:

- Czy tu jest psychiatryczny?

- Nix verstehen - powiedział lekarz.

Ronn wsadził okulary na nos i przyjrzał się plastykowej tabliczce z nazwiskiem, przypiętej 

do kitla lekarza: Doktor ÜZKÜKÖCÖTUPZE.

- No cóż - powiedział sam do siebie i schował okulary.

6

Pokój miał pięć metrów długości, trzy i pół metra szerokości, a wysokości prawie cztery. 

Pomalowany na kolory bardzo monotonne. Brudnobiały sufit, ściany otynkowane niezdecydowanie 

na kolor szarawożółty. Podłoga z szaro-białych płyt marmurowych. Ramy okienne popielate, drzwi 

takież. W oknie wisiały grube draperie z żółtego adamaszku, a pod nimi cienkie firanki. Żelazne 

łóżko   pomalowane   na   biało,   biała   powłoczka   i   podpinka,   szary   stolik   nocny   i   jasnobrązowe 

krzesełko. Farba na meblach wytarła się, a spękane ściany spełzły z wiekiem. Tynk na suficie 

odpadał i w kilku miejscach widać było brunatne plamy wilgoci. Wszystko było stare, ale bardzo 

czyste. Na stoliku stał ceramiczny wazonik z siedmioma bladoczerwonymi różami. Prócz tego na 

stoliku znajdowała się para okularów w zatrzaskiwanym futerale, przejrzyste plastykowe naczynko 

z dwiema tabletkami, małe radio tranzystorowe, nie dojedzone jabłko i szklanka wypełniona do 

połowy   słomianożółtym   napojem.   Na   dolnej   półce   leżał   stos   tygodników,   cztery   listy,   blok 

background image

liniowanego papieru, błyszczący czterokolorowy długopis watermanowski i kilka drobnych monet, 

dokładnie licząc, osiem dziesięoiobrówek, dwie dwudzaestopięciobrówki i sześć jednokoronówek. 

Stolik miał dwie szufladki. W górnej znajdowały się trzy używane chusteczki do nosa, mydło w 

niebieskiej plastykowej mydelniczce, pasta i szczotka do zębów, buteleczka z wodą po goleniu, 

pudełeczko tabletek od bólu gardła, skórzane etui z cążkami do paznokci nożyczkami i pilnikiem. 

Dolna zawierała portfel, elektryczną maszynkę do golenia, zeszycik znaczków pocztowych, dwie 

fajki, woreczek z tytoniem i nie zapisaną widokówkę przedstawiającą ratusz sztokholmski. Część 

ubrania wisiała na oparciu krzesła: szara cajgowa kurtka, spodnie tegoż koloru i z tego samego 

materiału,  i  długa  do  kolan  biała  koszula.  Kalesony i  skarpetki  leżały na  krześle,  a  obok  pod 

łóżkiem stały pantofle. Przy drzwiach na wieszaku wisiał beżowy szlafrok.

Tylko jeden kolor w tym lokalu wyróżniał się jaskrawo. Szokująca czerwień.

Zabity   leżał   na   wznak,   nieco   w   bok   przechylony   między   łóżkiem   a   oknem.   Gardło 

poderżnięto mu z taką siłą, że głowa została odrzucona prawie pod kątem prostym i lewy policzek 

wspierał się o podłogę, język wypadł przez ziejący otwór cięcia, a zmiażdżone sztuczne szczęki 

tkwiły między rozciętymi wargami.

W momencie gdy zabity padał w tył, gruby strumień krwi trysnął z tętnicy szyjnej, co 

wyjaśniało szeroką czerwoną smugę w poprzek łóżka i plamy krwi na wazonie i stoliku nocnym.

Natomiast to, że koszula była zupełnie przesiąknięta, jak i to, że wokół zwłok znajdowała 

się ogromna kałuża krwi, spowodowane było uszkodzeniem przepony. Powierzchowne oględziny 

tego uszkodzenia nasuwały przypuszczenie, że ktoś jednym cięciem rozkroił wątrobę, przewody 

żółciowe, żołądek, śledzionę i brzuszne gruczoły ślinowe. A prócz tego główną tętnicę.

Cała krew po prostu wyciekła z ciała w ciągu kilku sekund. Skóra miała kolor białoniebieski 

i wydawała się niemal przejrzysta w miejscach, gdzie można ją było zobaczyć, na przykład na 

czole, na skroniach i stopach.

Rana   w   przeponie   była   otwarta,   miała   jakieś   dwadzieścia   pięć   centymetrów   długości. 

Spomiędzy brzegów przeciętej błony brzusznej wysuwały się poszarpane organa wewnętrzne.

Człowiek   został   po   prostu   rozrąbany   na   pół.   Nawet   dla   osób   z   racji   swego   zawodu 

odwiedzających czasami miejsca makabrycznych i krwawych zbrodni było tego za wiele.

Lecz   Martin   Beck   nie   skrzywił   się   nawet   wszedłszy   do   pokoju.   Stojącemu   z   boku 

obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko to dla niego jest najzwyklejszą rzeczą. Iść z 

córką do „Złocistego Zacisza”, jeść i pić, rozebrać się, podłubać trochę przy modelu statku, położyć 

się z książką do łóżka. A potem nagle pędzić na oględziny zmasakrowanego komisarza policji. 

Najgorsze było, że on sam tak właśnie to odczuwał. Jeśli istniało coś, co mogło go zaskoczyć, to 

właśnie ta jego własna tak widoczna oziębłość.

background image

Była noc, za dziesięć trzecia, a on przykucnąwszy koło łóżka przyglądał się zwłokom zimno 

i taksująco.

- Tak, to Nyman - powiedział.

- Właśnie. Chyba tak.

Ronn grzebał wśród drobiazgów leżących na stoliku. Nagle ziewnął i w poczuciu winy 

zasłonił usta ręką.

Martin Beck obrzuciwszy go szybkim spojrzeniem zapytał:

- Sporządziłeś tabelę czasu?

-  Tak   -   powiedział   Ronn.   Wyjął   notes,   gdzie   coś   wykaligrafował   małymi   jak   paciorki 

literkami. Włożył okulary i odczytał monotonnie:

-  Pielęgniarka otworzyła drzwi dziesięć po drugiej. Nic niezwykłego nie słyszała ani nie 

widziała. Normalnie obchodziła cały oddział, zaglądała do pacjentów. Nyman już wtedy nie żył. 

Jedenaście   po   drugiej   zadzwoniła   pod   tysiąc   dziewięćdziesiąt.   Radiowóz   został   zaalarmowany 

jedenaście po. Znajdowali się przy Odenplan i jechali tu jakieś trzy, cztery minuty. Przekazali raport 

kryminalnej siedemnaście po. Ja tu przyjechałem za osiem minut wpół. Zadzwoniłem do ciebie za 

minutę wpół. Ty przyjechałeś za szesnaście trzecia. - Ronn spojrzał na zegarek. - A teraz jest za 

osiem trzecia. Kiedy tu się zjawiłem, on nie żył co najmniej od pół godziny.

- Lekarz tak powiedział?

-  Nie, ja. To znaczy tak wywnioskowałem. Z ciepłoty ciała i tak dalej. Krzepliwość... - 

umilkł, jak gdyby przekroczeniem było występować z własnymi uwagami.

Martin Beck w zamyśleniu pocierał nasadę nosa wielkim i wskazującym palcem prawej 

ręki.

- A więc, wszystko poszło niesłychanie szybko - powiedział.

Ronn nie odpowiedział. Zdawał się zastanawiać nad czymś innym i po chwili rzekł:

- Więc chyba rozumiesz, dlaczego do ciebie zadzwoniłem. Nie dlatego, że... - umilkł. Robił 

wrażenie roztargnionego.

- Nie dlatego że?

-  Że Nyman był komisarzem, tylko dlatego... no, ze względu na to - niezdecydowanym 

gestem wskazał w stronę zwłok. - Przecież on został zarżnięty.

Po krótkiej przerwie wyciągnął jeszcze jeden wniosek:

- Mnie się zdaje, że to mógł zrobić tylko wariat. Martin Beck przytaknął.

- Tak - powiedział - na to wygląda.

7

background image

Martin Beck zaczynał czuć się dość nieswojo. Doznawał czegoś niewyraźnego i trudnego do 

określenia, czuł się mniej więcej tak, jak przy czytaniu książki, gdy zakradające się zmęczenie 

sprawia, że niby to czyta się dalej, a nie przewraca się kartek.

Z   wysiłkiem   zdołał   opanować   się   i   zawładnąć   przesuwającymi   się   wizjami.   Pozostało 

jednak   coś   bliskiego   temu   podstępnemu   zamroczeniu,   coś,   z   czego   nie   od   razu   się   otrząsnął: 

uczucie niebezpieczeństwa.

Że coś się stanie. Coś, czemu trzeba za wszelką cenę zapobiec. Tylko nie wiedział co, a tym 

mniej jak.

Już nie raz miewał takie uczucie, choć zdarzało się to rzadko. Koledzy żartowali sobie z tej 

właściwości, nazywając ją intuicją.

Praca policji opiera się na realizmie, rutynie, uporze i systematyczności. To prawda, że wiele 

trudnych wypadków wyjaśniono przez przypadek, ale prawdą jest również, że przypadek to pojęcie 

dość   względne   i   nie   należy  go   mylić   ze   szczęściem   czy  też   ślepym   trafem.  W  śledztwie   nad 

zbrodnią chodzi o to, by oczka sieci przypadkowości były jak najmniejsze. Doświadczenie odgrywa 

przy  tym   zdecydowanie   większą   rolę   niż   genialne   natchnienie.   Dobra  pamięć   i   zwykły  prosty 

rozsądek - to właściwości warte więcej niż intelektualna błyskotliwość.

Na intuicję nie ma miejsca w praktyce policyjnej pracy. Intuicja nie jest nawet właściwością, 

a jeżeli, to w równie małej mierze, jak astrologia czy frenologia mogą być nazywane naukami.

A przecież on tę właściwość posiadał - choć niechętnie się do tego przyznawał - i zdarzały 

się wypadki, w których wiodła go we właściwym kierunku.

Chociaż   jego   psychiczna   ambiwalencja   mogła   także   zależeć   od   prostszych,   bardziej 

oczywistych i znajdujących się pod ręką zjawisk.

Na przykład Ronn.

Martin Beck stawiał duże wymagania tym, z którymi współpracował. Winę za to ponosił 

Lennart   Kollberg,   od   wielu   lat   najbliższy   mu,   z   początku   jako   detektyw   na   etacie   miasta 

Sztokholmu, potem w starej siedzibie policji państwowej w Vastberdze. Kollberg zawsze był jego 

najpewniejszym   partnerem,   który   zawsze   niezawodnie   odparowywał   rzut,   najotwarciej   stawiał 

pytania i dawał najtrafniejsze cięte repliki. Ale Kollberg był niedostępny. Najprawdopodobniej spał 

spokojnie we własnym domu, a nie istniał żaden dopuszczalny powód, by go zbudzić. Byłoby to 

sprzeczne z przepisami i obraźliwe wobec Ronna.

Martin Beck spodziewał się, że Ronn zrobi albo przynajmniej powie coś, co by wskazywało, 

że on także pojmuje niebezpieczeństwo. Że wystąpi z jakimiś twierdzeniami lub przypuszczeniem, 

które Martin Beck mógłby odrzucić lub rozwijać dalej.

Ale Ronn się nie odezwał. Spokojnie i z zawodową wprawą zajmował się tym, co do niego 

należało. Chwilowo było to jego dochodzenie, robił więc, co przypuszczalnie było konieczne.

background image

Teren pod oknem był ogrodzony sznurem i kozłami, samochody podjechały, zapaliły się 

reflektory, snop światła rozjaśnił teren” a owalne białe plamy policyjnych lampek kieszonkowych 

bezładnie skakały po ziemi jak wystraszone jazgarze, które uciekają w popłochu, gdy ktoś zbliży się 

do brzegu zakłócając ich spokój.

Ronn  przejrzał  wszystko,  co  znajdowało  się   na  nocnym  stoliku  i  nie  znalazł   nic  prócz 

codziennych osobistych drobiazgów i kilku zdawkowych listów z rodzaju tych nie rozumiejących, 

nonszalanckich,   jakie   ludzie   zwykli   pisywać   do   osób   podejrzanych   o   to,   że   są   ciężko   chore. 

Personel cywilny z piątego komisariatu przejrzał sąsiednie pokoje chorych i sale, nie znajdując nic 

godnego uwagi.

Chcąc się czegoś dowiedzieć Martin Beck musiałby pytać, i to formułując pytania jasno, w 

zwrotach, których nie można mylnie zrozumieć.

Prawdą było po prostu, że źle się im razem pracowało. Obaj od dawna o tym wiedzieli i 

dlatego starali się zwykle uniknąć wylądowania w sytuacji, w której byliby zdani całkowicie na 

siebie.

Martin   Beck   niezbyt   wysoko   cenił   Ronna,   czego   tamten   był   w   pełni   świadom   i   co 

wywoływało w nim kompleks niższości. Martin Beck ze swej strony uważał trudności nawiązania 

kontaktu za dowód własnej słabości i sam czuł się skrępowany.

Ronn   otworzył   poczciwą   starą   teczkę,   zabezpieczył   trochę   odcisków   palców   i   polecił 

rozłożyć plastykowe osłony na podłodze pokoju i na ziemi pod oknem, by uchronić także część 

śladów; upewnił się w ten sposób, że szczegóły, mogące się później okazać ważne, nie zostaną w 

naturalny sposób starte albo  też  zniszczone  przez  nieostrożność. Chodziło przede  wszystkim o 

odciski stóp.

Martin Beck był jak zwykle i od lat już przeziębiony. Pociągał nosem i kaszlał długo i 

chrypliwie. Ronn nie reagował na to. Nie mówił nawet na zdrowie, gdy tamten kichał. Widocznie ta 

drobna uprzejmość nie należała do zasobu jego dobrych manier, a to powiedzenie nie wchodziło w 

skład jego słownika. A jeżeli coś na temat kichania myślał, zatrzymywał to dla siebie.

Nic im nie wychodziło bez słów, więc Martin Beck uznał za wskazane spytać:

- Czy ten pawilon nie wygląda na nieco podupadły?

-  Owszem   -   powiedział   Ronn.   -   Pojutrze   mieli   go   opróżnić   i   zmodernizować,   czy   też 

przerobić na jakiś inny użytek. A pacjentów miano przenieść do nowych pomieszczeń w centralnym 

bloku.

Myśli Martina Becka szybko zwekslowały na inny tor i w chwilę później powiedział raczej 

sam do siebie:

- Ciekawe, czym on się posłużył, może maczetą albo mieczem samurajskim.

background image

-  Nic   podobnego   -   rzekł   Ronn   właśnie   wszedłszy   do   pokoju.   -   Znaleźliśmy   narzędzie 

zbrodni. Leżało pod oknem, w odległości czterech metrów.

Wyszli popatrzeć.

W zimnym białym świetle reflektorów leżała broń sieczna z szerokim ostrzem.

- Bagnet - stwierdził Martin Beck.

- Tak. Do Mausera.

Sześciomilimetrowy karabin to typowa broń wojskowa. Kiedyś była używana głównie w 

artylerii   kawalerii.   Obecnie   ten   typ   został   prawdopodobnie   wycofany   z   użycia   i   skreślony   z 

rejestrów intendentury.

Całe ostrze pokryte zaschniętą krwią.

- Czy da się utrwalić odciski palców na tej karbowanej rękojeści?

Ronn wzruszył ramionami.

Każde słowo trzeba było z niego wyciągać, jeżeli nie siłą, to w każdym razie odpowiednim 

naciskiem.

- Zostawisz to tak, póki się nie rozjaśni?

- Chyba - powiedział Ronn. - Tak będzie najlepiej.

- Chciałbym możliwie jak najprędzej pomówić z rodziną Nymana. Uważasz, że można o tej 

porze pojechać do żony?

- Pewnie, że można - powiedział Ronn bez przekonania.

- Z któregoś końca musimy zacząć. Pojedziesz ze mną? Ronn coś mruknął.

- Co mówisz? - spytał Martin Beck wycierając nos.

- Trzeba sprowadzić fotografa - rzekł Ronn. - Tak. Robił wrażenie straszliwie ospałego.

8

Ronn pierwszy podszedł do samochodu, usiadł za kierownicą i czekał na Martina Becka, 

który podjął się niecodziennego obowiązku zatelefonowania do wdowy.

- Dużo jej powiedziałeś? - spytał Ronn, gdy Martin Beck usadowił się obok niego.

- Tylko, że nie żyje. Chorował ciężko, nie było to więc może tak zupełnie nieoczekiwane. 

Dziwi się tylko pewnie teraz, co my z tym mamy wspólnego.

- A jak ci się wydawała? Zaskoczona?

- Tak, oczywiście. Natychmiast chciała biec do taksówki i przyjechać do szpitala. Teraz 

lekarz z nią mówi. Mam nadzieję, że uda mu się nakłonić ją, żeby zaczekała w domu.

-  Słusznie. Gdyby go teraz zobaczyła, doznałaby szoku. Już i tak kiepsko, że trzeba jej 

opowiedzieć, jak to było.

Ronn   jechał   przez   Dalagatan   w   kierunku   północnym   ku   Odengatan.   Przed   Instytutem 

Eastmana stał czarny volkswagen. Ronn wskazując głową w jego stronę powiedział:

background image

-  Nie dość, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, to jeszcze wjechał na trotuar. Ma 

szczęście, że nie jesteśmy z komendy ruchu.

- I musiał pewnie być pijany, jeżeli tak ustawił wóz - dorzucił Martin Beck.

- Albo musiała - rzekł Ronn. - Pewnie kobieta. Już kobieta w samochodzie...

- Typowo szablonowy sposób myślenia - zaprotestował Martin Beck. - Gdyby to moja córka 

usłyszała, to ty byś usłyszał kazanie.

Samochód skręcił w Odengatan i minąwszy kościół Gustava Vasy wjechał w Odenplan. Na 

postoju stały dwie wolne taksówki z zapalonymi szyldzikami, a przed Biblioteką Miejską żółty 

samochód-śmieciarka z pomarańczowym migaczem na dachu czekał na zielone światło.

Martin Beck i Ronn jechali w milczeniu. Przy Sveavagen wyprzedzili śmieciarkę, która z 

warkotem ciężko stanęła. Przy Wyższej Szkole Handlowej wjechali na lewo w Kungstensgatan.

- Niech to diabli - powiedział nagle Martin Beck z naciskiem.

- Właśnie - przyznał Ronn.

Potem znowu w samochodzie zapanowała cisza. Kiedy przecięli Birger Jarlgatan, Ronn 

zwolnił i zaczął szukać właściwego numeru. Brama naprzeciw szkoły miejskiej otworzyła się i 

młody człowiek wysunął głowę i spojrzał w ich stronę. Przytrzymując otwartą bramę, czekał, aż 

zaparkują wóz i przejdą przez jezdnię.

Podszedłszy bliżej zobaczyli, że chłopiec jest młodszy niż się wydawał na odległość. Był 

wysoki, prawie jak Martin Beck, ale wyglądał najwyżej na piętnaście lat.

- Nazywam się Stefan - powiedział. - Mama czeka na górze.

Podążyli za nim na drugie piętro, gdzie drzwi były uchylone. Chłopiec wskazał im drogę 

przez przedpokój i hall do pokoju bawialnego.

- Zaraz przyprowadzę mamę - wymamrotał i zniknął w hallu.

Martin Beck i Ronn stojąc na środku pokoju rozglądali się dokoła. Bardzo tu było schludnie. 

W głębi pokoju ustawiony był komplet mebli pochodzących, z wyglądu sądząc, z lat czterdziestych, 

złożony   z   kanapki,   trzech   miękkich,   wykonanych   z   jasnego   polerowanego   drzewa   foteli   w 

kwiecistych kretonowych pokrowcach, i z owalnego stolika z takiegoż jasnego drzewa. Na stole 

leżała   biała   ażurowa   serwetka   z   frywolitek,   a   na   środku   serwetki   stał   kryształowy   wazon   z 

czerwonymi tulipanami. Dwa okna pokoju wychodziły na ulicę, za białymi koronkowymi firankami 

widniały   w   nich   pędy   dobrze   utrzymanych   roślin   doniczkowych.   Jedną   z   krótszych   ścian 

całkowicie zakrywała mahoniowa błyszcząca półka na książki, w połowie wypełniona tomami w 

skórzanej oprawie, a w połowie pamiątkami i bibelotami. Umeblowania dopełniały rozrzucone pod 

ścianami   polerowane   stoliczki,   dźwigające   srebrne   i   kryształowe   drobiazgi,   i   czarne   pianino   z 

wiekiem   opuszczonym   na   klawiaturę.   Na   pianinie   stały  rzędem   oprawione   w   ramki   fotografie 

rodzinne. Na ścianach wisiały martwe natury i pejzaże w szerokich ozdobnych złoconych ramach u 

background image

sufitu lśniła kryształowa korona, pod nogami mieli puszysty wschodni dywan koloru czerwonego 

wina.

Obserwując te szczegóły Martin Beck nasłuchiwał: od strony hallu zbliżały się kroki. Ronn 

poszedł do półki i podejrzliwie oglądał mosiężną czaszkę rena, ozdobioną z jednej strony jaskrawo 

barwnym obrazkiem, przedstawiającym górskie karłowate brzozy, renifera i Lapończyka, a także 

słowo „Arjeplog” wypisane czerwonymi pełnymi zawijasów literami.

Do pokoju weszła pani Nyman wraz z synem. Ubrana w czarną wełnianą suknię, czarne 

pończochy i pantofle, w ręce ściskała białą chusteczkę. Była zapłakana.

Martin Beck i Ronn przedstawili się. Z jej miny można było wywnioskować, że nigdy o 

nich nie słyszała.

- Proszę usiąść - powiedziała sadowiąc się w jednym z kwiecistych foteli.

Gdy usiedli, spojrzała na nich z rozpaczą.

- Co się właściwie stało? - powiedziała głosem, który zdawał się nieco ostry.

Ronn wyciągnął chustkę i długo i starannie ucierał swój czerwony nos. Martin Beck wcale 

nie oczekiwał jakiejkolwiek pomocy z jego strony.

-  Jeśli ma pani w domu jakieś środki uspokajające, jakieś tabletki, to wydaje mi się, że 

dobrze byłoby zażyć kilka - powiedział.

Chłopiec podniósł się z taboretu przy pianinie i powiedział:

- Tatuś ma... w łazience jest pudełko restonilu. Czy przynieść?

Martin Beck skinął głową. Chłopiec wyszedł do łazienki i wrócił z tabletkami i szklanką 

wody. Martin Beck sprawdziwszy etykietę wytrząsnął dwie pastylki na wieczko pudełka, a pani 

Nyman przełknęła je posłusznie, popijając łykiem wody.

-  Dziękuję - powiedziała. - A teraz zechcą panowie być tak uprzejmi i wyjaśnić, czego 

panowie sobie życzą. Stig nie żyje, i ani ja, ani panowie nic na to nie poradzimy. - Przycisnęła 

chusteczkę do ust i powiedziała zdławionym głosem:

- Dlaczego nie pozwolono mi do niego iść, to przecież mój mąż. Co oni z nim zrobili w tym 

szpitalu. Ten doktor... taki dziwny się wydawał...

Syn podszedł i usiadłszy na oparciu jej krzesła, otoczył ją ramieniem.

Martin Beck wykręcił się na krześle tak, by znaleźć się naprzeciw niej, zerknął na Ronna, 

cicho tkwiącego na sofie, i rzekł:

-  Pani Nyman, nie choroba była powodem śmierci pani męża. Ktoś zakradł się do jego 

pokoju i zabił go.

Kobieta   wlepiła   w   niego   oczy  i   poznał   po   jej   spojrzeniu,   że   parę   sekund   minęło,   nim 

zrozumiała sens tego, co powiedział. Opuściła rękę trzymającą chusteczkę i przycisnęła ją do piersi. 

Zbladła.

background image

- Zabił? Ktoś go zabił? Nie rozumiem.

Synowi zbielały nozdrza i mocniej ogarnął ramiona matki.

- Kto? - powiedział.

-  Nie wiemy. Pielęgniarka znalazła go na podłodze w jego pokoju, tuż po drugiej. Ktoś 

wszedł przez okno i zabił go bagnetem. Stało się to zapewne tak szybko, że nie zdążył pojąć, co się 

dzieje.

Tak powiedział Martin Beck.

- Wszystko wskazuje na to, że został zaskoczony - rzekł Ronn. - Gdyby zdążył zareagować, 

próbowałby się bronić, a nic o tym nie świadczy.

Kobieta popatrzyła na Ronna.

- Ale dlaczego? - powiedziała.

- Nie wiemy - rzekł Ronn. I na tym koniec.

- Chcemy się dowiedzieć, pani mogłaby może nam w tym dopomóc - rzekł Martin Beck. - 

Nie chcemy pani niepotrzebnie dręczyć, ale o parę rzeczy musimy spytać. Przede wszystkim: czy 

przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby to zrobić?

Kobieta bezradnie potrząsnęła głową.

-  Nie  wiadomo   pani,  czy  nie  był   przez  kogoś  szantażowany?  Czy nie  było  kogoś,  kto 

mógłby chcieć jego śmierci? Kogoś, kto mógłby mu grozić?

Znów potrząsnęła głową.

- Nie - powiedziała. - Dlaczego ktoś miałby mu grozić?

- Ktoś, kto go nienawidził.

- A dlaczego miałby go ktoś nienawidzić?

- Proszę pomyśleć - powiedział Martin Beck. - Czy nic nie wiadomo pani o kimś, kto czuł 

się skrzywdzony przez pani męża. Był przecież policjantem, robienie sobie wrogów należy do tego 

zawodu. Mąż nigdy nie wspominał, że ktoś miał do niego złość albo odgrażał się?

Wdowa błędnie spojrzała na syna, potem na Ronna i znowu na Martina Becka.

- Nic takiego nie mogę sobie przypomnieć. A przecież bym pamiętała, gdyby coś mówił.

- Tatuś w domu nie rozmawiał o swojej pracy - powiedział Stefan. - Chyba lepiej byłoby 

spytać o to w komisariacie.

- To także zrobimy - odparł Martin Beck. - Jak długo chorował?

- Długo, dokładnie nie pamiętam - chłopiec spojrzał na matkę.

-  Od czerwca zeszłego roku - wyjaśniła. - Tuż przed świętym Janem zachorował, miał 

straszne bóle brzucha i zaraz po święcie poszedł do doktora. Doktor przypuszczał, że to wrzód 

żołądka i dał mu zwolnienie. Od tego czasu ciągle miał zwolnienie i był u wielu lekarzy. Każdy 

mówił co innego i inne lekarstwa zapisywał. W końcu trzy tygodnie temu pojechał do szpitala, tam 

background image

też przez cały czas tylko robili obserwacje i mnóstwo różnych badań, i nie doszli, co to właściwie 

takiego.

Zdawało się, że gadanina odwraca jej myśli i pomaga przezwyciężyć szok.

- Tatuś przypuszczał, że to rak - powiedział chłopiec. - Lekarze mówili, że nie. Ale wciąż 

okropnie źle się czuł.

- A co robił przez ten czas? Zupełnie nie pracował od zeszłego lata?

- Nie pracował - powiedziała pani Nyman. - Był naprawdę okropnie słaby. Ataki bólu trwały 

po kilka dni z rzędu, wtedy musiał leżeć w łóżku. Łykał mnóstwo pigułek, ale niewiele pomagały. 

Jesienią chodził czasem do komisariatu, żeby dojrzeć wszystkiego, jak mówił, ale pracować nie 

mógł.

-  I nie przypomina sobie pani, żeby kiedy powiedział albo zrobił coś, co mogłoby mieć 

związek z tym, co się stało? - spytał Martin Beck.

Potrząsnęła głową i zaczęła szlochać z suchymi oczami. Jej spojrzenie omijało Martina 

Becka, pustym wzrokiem wpatrywała się przed siebie.

- Masz rodzeństwo? - zwrócił się Ronn do chłopca.

- Tak, siostrę, ale jest zamężna i mieszka w Malmo.

Ronn spojrzał pytająco na Martina Becka, który w zamyśleniu obracając w palcach papieros 

przyglądał się siedzącej przed nim parze.

- Teraz już pójdziemy - powiedział do chłopca. - Przypuszczam, że potrafisz zająć się mamą, 

najlepiej jednak byłoby sprowadzić doktora, żeby dał jej coś na sen. Czy jest jakiś lekarz, do 

którego mógłbyś zadzwonić o tej porze?

Chłopiec kiwnął głową i wstał.

- Doktor Blomberg - powiedział. - On zwykle przychodzi, kiedy ktoś jest chory w domu.

Wyszedł do hallu, słyszeli, jak nakręca numer, po chwili ktoś się zgłosił. Rozmowa była 

krótka, wrócił, stanął obok matki. Wyglądał teraz bardziej dorośle niż przedtem, kiedy go zobaczyli 

w bramie.

- Przyjdzie - powiedział chłopiec. - Nie potrzebują panowie czekać. To nie potrwa długo.

Wstali, a Ronn podszedł do wdowy i położył jej rękę na ramieniu. Nie poruszyła się, a gdy 

wychodzili, nie powiedziała słowa. Chłopiec odprowadził ich do drzwi.

- Będziemy pewnie musieli wrócić - powiedział Martin Beck. - Zadzwonimy przedtem, żeby 

się dowiedzieć, jak się czuje pani Nyman.

Gdy się znaleźli na ulicy zapytał:

- Dobrze znałeś Nymana?

- Nie tak bardzo - odpowiedział Ronn wymijająco.

9

background image

Białoniebieskie   światło   lampy   błyskowej   rozświetliło   ha   chwilę   brudnożółtą   fasadę 

szpitalnego   pawilonu,   gdy   Martin   Beck   i   Ronn   powrócili   na   miejsce   zbrodni.   Jeszcze   kilka 

samochodów tu przybyło, stały zaparkowane na podjeździe, z zapalonymi reflektorami.

-  Widocznie   nasz   fotograf   już   jest   -   powiedział   Ronn.   Fotograf   podszedł   do   nich,   gdy 

wysiadali z samochodu.

Nie miał z sobą torby, aparat i lampę trzymał w ręce, a kieszenie wydymały się od rolek 

zapasowych filmów, błyskówek i obiektywów. Martin Beck znał go, spotykali się już dawniej na 

różnych miejscach zbrodni.

- Coś mi się zdaje - powiedział do Ronna - że prasa zdążyła przed nami.

Fotograf, który był pracownikiem jednej z wieczornych gazet, przywitał się i zrobił ich 

zdjęcie, gdy zmierzali ku wejściu. Tuż przy schodkach stał dziennikarz z tejże gazety i próbował 

nawiązać rozmowę z policjantem. Zobaczywszy Martina Becka zwrócił się do niego i powiedział:

-  Dzień dobry, komisarzu, czy można wejść z panem? Martin Beck odmownie potrząsnął 

głową i wszedł na schody wraz z Ronnem.

- Mały wywiadzik mógłbym przecież mieć - nacierał dziennikarz.

- Później - powiedział Martin Beck przytrzymując drzwi dla Ronna i szybko zamykając je 

przed nosem reporterowi, który się nieco skrzywił.

Fotograf policyjny też już dobił, czekał ze swym ekwipunkiem pod pokojem zmarłego. W 

głębi korytarza stał ów lekarz o dziwacznym nazwisku i policjant z piątki, po cywilnemu. Ronn 

wprowadził   fotografa   do   pokoju   chorego,   żeby   mógł   zacząć   pracę.   Martin   Beck   podszedł   do 

stojących w głębi.

- No i jak tam? - spytał. Oklepane pytanie.

Tajniak - nazywał się Hansson - podrapał się w kark i powiedział:

-  Rozmawialiśmy z większością pacjentów z tego korytarza, nikt nic nie widział ani nie 

słyszał. Próbowałem właśnie ustalić z doktorem... tak, z panem doktorem, kiedy będzie można 

pomówić z pozostałymi.

- A z tymi, co leżą w sąsiednich pokojach? - spytał Martin Beck.

- Też - powiedział Hansson. - Wchodziliśmy do wszystkich sal. Nikt nic nie zauważył; 

ściany przecież grube, w takim starym domu.

- Ci pozostali mogą zaczekać do śniadania - powiedział Martin Beck.

Lekarz się nie odzywał. Prawdopodobnie nie rozumiał po szwedzku i po chwili wskazując w 

kierunku dyżurki powiedział:

- Have to go.

Hansson kiwnął głową i kruczo-kędzierzawy doktor odszedł stukając drewniakami.

- Znałeś Nymana? - spytał Martin Beck.

background image

-  No, tego bym nie powiedział. Nigdy nie pracowałem w jego obwodzie, ale oczywiście 

spotykaliśmy się mnóstwo razy. Jeden z najstarszych, był już chyba komisarzem, jak ja zacząłem, 

dwanaście lat temu.

- A wiesz o kimś, kto go dobrze znał?

- Możesz przecież przepytać chłopaków z „Klary”. On tam tkwił, nim zachorował.

Martin Beck przytaknął i spojrzał na elektryczny zegar ścienny nad drzwiami umywalni. Za 

kwadrans piąta.

- Chyba tam od razu pojadę - powiedział. - Tu chwilowo niewiele mogę zrobić.

- Jedź - powiedział Hansson. - Powiem Ronnowi, gdzie cię można znaleźć.

Wyszedłszy na zewnątrz, Martin Beck głęboko odetchnął. Chłodne nocne powietrze było 

świeże i rześkie. Reportera i fotografa jakoś nie było widać, policjant wciąż stał przy schodach.

Skinąwszy mu głową Martin Beck ruszył ku bramie.

W ciągu ostatniego dziesięciolecia śródmieście Sztokholmu poddane zostało potężnym i 

gruntownym   przeobrażeniom,   całe   kwartały   zrównane   zostały   z   ziemią,   a   na   ich   miejsce 

wzniesiono   nowe.   Zmieniła   się   struktura   miasta,   system   komunikacyjny   poszerzał   się   coraz 

bardziej,   a   nowe   budownictwo   nie   było   w   najmniejszej   mierze   odbiciem   ambicji   stworzenia 

przyjemnego człowiekowi środowiska, odzwierciedlało raczej dążenie właścicieli do tego, by w 

pełni   wyeksploatować   drogie   działki   budowlane.   W   samym   sercu   miasta   nie   zadowolono   się 

wyburzeniem dziewięćdziesięciu procent budynków i zniwelowaniem całej pierwotnej sieci ulic, 

pogwałcono nawet naturalną topografię.

Mieszkańcy Sztokholmu ze smutkiem i rozgoryczeniem patrzyli, jak doskonale nadające się 

do   wykorzystania   i   niezastąpione   stare   kamienice   czynszowe   burzy   się,   by   zrobić   miejsce 

sterylnym,   pozbawionym   wyrazu   biurowcom,   biernie   pozwalali   deportować   się   do   odległych 

sennych osiedli, podczas gdy przytulne, pełne życia dzielnice, w których żyli i pracowali, obracały 

się w ruinę. Śródmieście stało się trudno dostępnym i hałaśliwym placem budowy, z którego wolno 

lecz   nieustępliwie   wznosiło   się   nowe   city  z   szerokimi,   tętniącymi   szlakami   komunikacyjnymi, 

błyszczącymi fasadami ze szkła i metalu - martwe płaszczyzny gładkiego betonu, zimno i pustka.

W tym szaleństwie odnowy komisariaty policji zostały jak gdyby zupełnie zapomniane, 

wszystkie   lokale   komisariatów   w   obrębie   śródmieścia   pozostały   staroświeckie   i   zniszczone,   a 

ponieważ   liczba   personelu   z   biegiem   lat   wzrastała,   przeważnie   cierpiały   też   na   ciasnotę.   W 

czwartym   komisariacie,   do  którego  Martin  Beck   właśnie  zmierzał,  brak  miejsca   był  jednym   z 

głównych problemów.

Gdy   wysiadł   z   taksówki   przed   komisariatem   przy   Regeringsgatan,   zaczęło   się   już 

rozjaśniać. Słońce mogło wzejść lada chwilę, niebo nadal było bezchmurne i wyglądało na to, że 

dzień będzie piękny, choć dość zimny.

background image

Martin Beck wszedł po kilku schodkach i pchnął drzwi. Na prawo znajdowała się centrala 

telefoniczna, chwilowo nieczynna, i bariera, za którą siedział starszy siwowłosy policjant. Wsparty 

łokciami o ladę bariery, czytał rozłożone przed nim poranne gazety. Gdy zobaczył wchodzącego, 

wyprostował się i zdjął okulary.

- O, komisarz Beck tak o świcie - powiedział. - Patrzę właśnie, czy w porannych gazetach 

jest coś o komisarzu Nymanie. Cóż za okropna historia. - Włożył znowu okulary, poślinił palec i 

odwrócił kartę gazety. - Nie zdążyli chyba zamieścić - dodał.

- Nie - powiedział Martin Beck - widocznie nie zdążyli. Sztokholmskie gazety poranne są 

obecnie   bardzo   wcześnie   podpisywane   do   druku,   najprawdopodobniej   gotowe   już   były,   kiedy 

Nyman został zamordowany.

Minąwszy barierę Martin Beck wszedł do pokoju dyżurnych. Był pusty. Na stole poranne 

gazety, kilka pełnych popielniczek, kubki po kawie. Przez szybę jednego z pokoików przesłuchań 

zobaczył dyżurnego, pierwszego asystenta, rozmawiał z jakąś kobietą o długich jasnych włosach. 

Na   widok   komisarza   wstał   i   powiedziawszy   coś   do   kobiety,   wyszedł   ze   szklanego   boksu, 

zamykając za sobą drzwi.

- Cześć - powiedział. - Czy mnie szukasz?

Martin Beck usiadł przy końcu stołu, przysunął sobie popielniczkę i zapalił papierosa.

- Nikogo specjalnie nie szukam - powiedział. - Ale masz chwilkę czasu?

-  A możesz troszkę zaczekać? - odpowiedział tamten. - Dopilnuję tylko, żeby tę osobę 

wyprawili do kryminalnej.

Zniknął i wrócił po kilku minutach z policjantem z radiowozu, przyniósł z biurka kopertę, 

dał ją posterunkowemu. Kobieta podniosła się, przewiesiła torebkę przez ramię i szybkim krokiem 

poszła ku drzwiom wyjściowym. Nie odwracając się, powiedziała: - Chodź, chłopaczku, jedziemy. - 

Policjant spojrzał na dyżurnego, który wzruszył ramionami. Włożył czapkę i rozbawiony ruszył za 

kobietą.

- Zadomowiona tu - zauważył Martin Beck.

- Pewnie. Nie pierwszy raz. I na pewno nie ostatni. - Usiadł przy stole i zaczął wytrząsać 

fajkę nad popielniczką.

- Odrażające to z Nymanem - powiedział. - Jak to właściwie było?

Martin Beck opowiedział pokrótce, co zaszło.

- Coś okropnego. To musiał zrobić jakiś zupełny pomyleniec. Ale dlaczego właśnie Nyman?

- Znałeś dobrze Nymana? - spytał Martin Beck.

- Nie tak znowu dobrze. To nie był człowiek z rodzaju takich, których się dobrze zna.

- On tu był na specjalne zlecenie. Kiedy przeszedł tu do czwartego?

- Trzy lata temu dostał oddzielny pokój. W lutym sześćdziesiątego ósmego.

background image

- Jakiego rodzaju to był człowiek? - spytał Martin Beck. Tamten nabił fajkę i zapalił, nim 

odpowiedział.

- Nie bardzo wiem, jak go mam opisać. Ty go też przecież znałeś? Ambitny, można chyba 

powiedzieć, uparty, bez specjalnego poczucia humoru. W poglądach dość konserwatywny. Tu u nas 

młodzi chłopcy bali się go, choć właściwie nie mieli z nim do czynienia. Potrafił być naprawdę 

szorstki. Ale ja, jak już powiedziałem, znałem go bardzo mało.

- Miał bliskich przyjaciół wśród pracowników?

- U nas w każdym razie nie. Nasz komisarz i on niezbyt się zgadzali, tak mi się wydaje. A 

jak poza tym, nie wiem.

Zamyślił się, obrzucił Martina Becka dziwnym spojrzeniem, wahającym i naznaczonym 

tajnym zrozumieniem. - Cóż - powiedział.

- Co takiego?

- Miał chyba w dalszym ciągu przyjaciół na Kungsholmen, no nie?

Martin Beck nie odpowiedział, zapytał natomiast:

- A nieprzyjaciół?

- Nie wiem. Prawdopodobnie miał nieprzyjaciół, ale raczej nie tu i nie do tego stopnia...

- Nie wiesz, czy mu ktoś nie groził? - spytał Martin Beck.

- Nie, nie byłem jego powiernikiem, nie zwierzał mi się. Zresztą...

- Co?

- Zresztą, Nyman nie był człowiekiem, który by pozwolił sobie grozić.

W boksie zadzwonił telefon, dyżurny poszedł go odebrać.

Martin Beck stanął przy oknie, z rękami w kieszeniach. W lokalu komisariatu panowała 

cisza.   Słychać   było   jedynie   głos   rozmawiającego   przez   telefon   i   suche   pokaszliwanie   starego 

policjanta od strony centralki. Prawdopodobnie piętro niżej w oddziale zatrzymań nie było tak 

spokojnie.

Martin Beck poczuł nagle zmęczenie, oczy piekły z niewyspania, a w gardle drapało od zbyt 

wielu papierosów.

Zanosiło się na dłuższą rozmowę telefoniczną. Martin Beck ziewał, przeglądał gazety, czytał 

nagłówki, i ten i ów podpis pod zdjęciem, nie myśląc o tym, co czyta. W końcu złożył gazety, 

zapukał w okno boksu, a gdy tamten podniósł wzrok, dał mu na migi do zrozumienia, że zamierza 

odejść. Dyżurny kiwnął głową i dalej mówił w słuchawkę.

Martin Beck zapalił jeszcze jednego papierosa i z roztargnieniem pomyślał, że to chyba 

pięćdziesiąty od pierwszego porannego zaciągnięcia się - wkrótce dobę temu.

10

Trzeba pozbawić życia policjanta - wtedy wpadnie się z całą pewnością.

background image

Oto prawda obowiązująca w wielu miejscach globu, w Szwecji wcale nie mniej niż gdzie 

indziej. W historii szwedzkiej kryminalistyki wiele jest niewyjaśnionych morderstw, ale ani jedno z 

nich nie jest zabójstwem policjanta.

Kiedy ofiarą jest członek własnego zespołu, w policję wstępują wzmożone siły. Cichnie 

wszelka  gadanina  o  za  małym   personelu  i braku  rezerw,  i  nagle  mobilizuje  się  setki  ludzi  do 

śledztwa, które w innym wypadku prowadziłyby trzy, cztery osoby.

Kto podniesie rękę na policjanta, zawsze zostaje ujęty. Nie dlatego, żeby społeczeństwo 

solidaryzowało się z władzami porządkowymi, jak dzieje się na przykład w Anglii czy w krajach 

socjalistycznych, tylko dlatego, że cała prywatna armia szefa policji państwowej od razu wie, czego 

sobie szef życzy, i to bardzo sobie życzy.

Martin Beck stał na Regeringsgatan rozkoszując się rześką świeżością wczesnego ranka.

Był nieuzbrojony, lecz w prawej wewnętrznej kieszeni marynarki miał powielone pismo 

obiegowe z głównej komendy policji. Poprzedniego dnia położono mu to na biurku, był to odpis 

jakiegoś nowego socjologicznego badania.

Socjologowie źle byli w policji widziani, zwłaszcza w ostatnich latach, od czasu gdy coraz 

bardziej zaczęli zajmować się pozycją i zadaniami policjantów. Wszystkie ich pomysły były czujnie 

i bardzo podejrzliwie rozpatrywane w najwyższej instancji. Może zdawano tam sobie sprawę, że 

twierdzenie, jakoby wszyscy zajmujący się socjologią byli właściwie komunistami rozglądającymi 

się   tylko,   jakby   tu   poprowadzić   dywersyjną   działalność,   okaże   się   na   dłuższą   metę   nie   do 

utrzymania.

Socjologowie zdolni są do wszystkiego, najgorszego można się spodziewać, dowodził na 

przykład   niedawno   intendent   Malm   w   jednym   z   częstych   momentów   wzburzenia.   Malm 

występował w roli szefa - między innymi był przełożonym Martina Becka.

Może Malm miał rację. Socjologowie obliczali, co się tylko dało. Wywlekli na przykład 

fakt, że obecnie wystarczyło mieć nędzne trójczyny na świadectwie, żeby się dostać do szkoły 

policyjnej, albo że ilość punktów testowych na inteligencję wśród policjantów patrolujących w 

Sztokholmie spadła do 93.

- To kłamstwo - wołał Malm. - Iw dodatku nieprawda. A poza tym w Nowym Jorku jest nie 

lepiej!

Bo był niedawno na stypendium w Stanach.

Opracowanie,   które   Martin   Beck   miał   w   kieszeni,   ukazywało   nowe   interesujące   fakty. 

Stwierdzano w nim, że zawód policjanta wcale nie jest bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek inna 

praca. Odwrotnie, w innych zawodach jest się o wiele częściej narażonym na śmierć lub kalectwo. 

Budowlani i leśni robotnicy z pewnością żyją w większym zagrożeniu, by już nie wspominać o 

dokerach, kierowcach i paniach domu.

background image

Lecz czyż nie było zawsze powszechnie przyjętą opinią, że robota policyjna jest bardziej 

ryzykowna,   cięższa   i   gorzej   płatna   niż   wszelka   inna?   Odpowiedź   brzmiała   dotkliwie   prosto. 

Owszem, dlatego że żadna inna grupa zawodowa nie ma takiego wygórowanego pojęcia o swojej 

roli i nie dramatyzuje swych codziennych czynności w takim stopniu jak policja.

Wszystko to poparte cyframi. Liczba poszkodowanych policjantów była znikoma w skali 

rocznej   w   porównaniu   z   liczbą   ludzi   poturbowanych   przez   policjantów.   I   tak   dalej.   Zresztą 

dotyczyło to nie tylko Sztokholmu. W Nowym Jorku na przykład zabijano przeciętnie siedmiu 

policjantów   rocznie,   a   jednocześnie   skreślano   z   rejestru   żywych   dwóch   kierowców   taksówek 

miesięcznie, jedną panią domu tygodniowo i jednego bezrobotnego dziennie.

Dla   tych   znienawidzonych   socjologów   nie   było   nic   świętego.   Szwedzkiej   ferajnie 

socjologów udało się nawet storpedować mit bobby’ego i sprowadzić go do właściwych proporcji, 

mianowicie do faktu, że policjanci angielscy nie noszą broni, dlatego nie prowokują gwałtu w takim 

stopniu,   jak   policjanci   innych   krajów.   Nawet   w   Danii   zostało   to   z   całym   poczuciem 

odpowiedzialności zrozumiane, i tylko w  wyjątkowych wypadkach  zezwala  się policjantom na 

przydział broni palnej.

Ale w Sztokholmie tak nie jest.

Ten   elaborat   przypomniał   się   Martinowi   Beckowi   nagle,   gdy   przyglądał   się   zwłokom 

Nymana.

A teraz znowu o nim pomyślał. Rozumiał, że wnioski w tych dokumentach były słuszne i 

dość paradoksalnie przeczuwał jakiś związek między nimi a morderstwem, którym się właśnie 

zajmował.

Jest jakoby zupełnie bezpiecznie być policjantem, natomiast policjanci są niebezpieczni - a 

on właśnie miał przed sobą zarżniętego policjanta.

Zupełnie nieoczekiwanie kąciki ust mu zadrgały i przez chwilę zdawało się, że usiądzie na 

schodach wiodących w dół ku Kungsgatan i zacznie się głośno śmiać ze wszystkiego.

Z tą samą osobliwą logiką przyszło mu nagle na myśl, iż powinien pojechać do domu po 

pistolet. Już ponad rok chyba nawet na niego nie spojrzał.

Od strony Stureplan zbliżała się wolna taksówka. Martin Beck wyciągnął rękę i zatrzymał 

ją.

Było  to  żółte   volvo  z  czarnymi   pasami  po  bokach.  Względna  nowość   i  odstępstwo  od 

dawnego   przepisu,   że   wszystkie   taksówki   w   Sztokholmie   muszą   być   czarne.   Sadowiąc   się   na 

przednim siedzeniu, powiedział:

- Kopmangatan osiem.

I w tejże chwili poznał kierowcę. Był to mianowicie jeden z szeregowych policjantów, który 

zwiększał   swe   dochody   dorabiając   jako   taksówkarz   w   wolnych   godzinach.   To,   że   go   poznał, 

background image

wynikało z pewnego zbiegu przypadków. Parę dni temu stojąc przed Centralnym, przyglądał się, 

jak   kilku   niebywale   wprost   niezdarnym,   lecz   agresywnym   posterunkowym   udało   się   tak 

wyprowadzić z równowagi początkowo zupełnie spokojnego młodocianego pijaka, że potem i oni 

też stracili panowanie nad sobą. Osobnik za kierownicą był właśnie jednym z owych policjantów.

Miał ze dwadzieścia pięć lat i widoczną ochotę do rozmowy.

Prawdopodobnie   z   natury   był   gadatliwy,   a   ponieważ   w   normalnej   swej   pracy   mógł   tę 

potrzebę zaspokoić tylko od czasu do czasu, rzucając gniewne groźby, tu w taksówce brał odwet.

Samochód   zakładów   oczyszczania   miasta   -   połączenie   maszyny   polewającej   ulice   i 

zabierającej śmiecie - zatarasował im drogę. Dorabiający ekstra policjant posępnie studiował afisz 

reklamujący Richarda Attenborougha „10 Rillington Place”, a potem rzekł z wyraźnym akcentem 

gwarowym:

- Dziesięć Rillington Place, co? I na takie coś ludzie chodzą i patrzą. Tylko morderstwo i 

nieszczęście, i głupki. Dla mnie to coś okropnego.

Martin Beck przytaknął. Kierowca, który go najwidoczniej nie poznał, wziął to za zachętę i 

ochoczo gadał dalej.

- Ale to wszystko cudzoziemcy, oni wszystkiemu winni, to jasne.

Martin Beck się nie odezwał.

- Choć jedno muszę powiedzieć, wielki błąd, że się wszystkich cudzoziemców bierze pod 

jeden strychulec. Ten, co ze mną na zmianę prowadzi ten wóz, to jest na ten przykład Portugalczyk.

- Aha.

- Właśnie, facet, że drugiego takiego nie znajdziesz. Tyra i tyra, a nie żeby się układł i na 

sofie wylegiwał. I prowadzić potrafi. A wie pan dlaczego?

Martin Beck potrząsnął głową.

-  Bo cztery lata prowadził w Afryce wóz pancerny. Portugalia mianowicie prowadzi tam 

wojnę   wyzwoleńczą,   Angola   nazywa   się   to   miejsce.   Ostro   tam   muszą   walczyć   o   wolność, 

Portugalczycy, choć tu w Szwecji to się o tym nic nie wie. Ten facet, to dopiero gość, a jak się 

popisał w wojsku przez te cztery lata. Po nim to rzeczywiście widać, jaka pożyteczna jest armia, 

dyscyplina i w ogóle. Robi dokładnie to, co mu powiedzieć, i potrafi wyjeździć więcej kursów, niż 

każdy inny. A podleci mu na przykład pijany z forsą, zupełnie zalany, to już on dopilnuje, żeby 

wziąć sto procent napiwku. Dobrze im tak, tacy to żyją na koszt społeczeństwa.

Na szczęście samochód zatrzymał się właśnie przed domem, gdzie mieszkał Martin Beck. 

Poprosił kierowcę, żeby zaczekał, otworzył bramę i pojechał na górę.

Pistolet Walter siedem koma sześćdziesiąt pięć milimetrów - leżał na swoim miejscu w 

zamkniętej   szufladzie   biurka.   Magazynek   też   był   tam   gdzie   powinien,   w   innej   zamkniętej 

background image

szufladzie, w drugim pokoju. Z pięć minut natomiast musiał szukać, nim znalazł kaburę, ciśniętą w 

schowku na półkę między stare krawaty i znoszone koszule.

Rozmowny kierowca stał na ulicy wsparty o swą żółtą taksówkę i nucił wesoło. Uprzejmie 

przytrzymał drzwiczki, usiadł za kierownicą i już otwierał usta, by podjąć wątek, gdy Martin Beck 

powiedział:

- Proszę, Kungsholmsgatan trzydzieści siedem.

- Ale to przecież...

- Wydział kryminalny. Proszę jechać przez Skeppsbron. Kierowca poczerwieniał i przez całą 

drogę słowa nie pisnął. Co bardzo było pożądane, zdaniem Martina Becka.

Mimo wszystko kochał to miasto, a w tym właśnie miejscu i o tej porze dnia było chyba 

najpiękniejsze. Poranne słońce oświetlało Strbmmen, powierzchnia wody była gładka i lśniąca, nic 

nie zdradzało jej straszliwego zanieczyszczenia. A za jego młodości, zresztą i znacznie później 

jeszcze, można się tu było jeszcze kąpać.

Dość daleko w głębi zakotwiczony był stary frachtowiec z wysokim prostym kominem i na 

czarno pomalowanym szczytem grotmasztu. Rzadko się takie ostatnio widuje. Wczesny prom do 

Djurgarden, pruł rzekę z lekkim pluskiem fali marszczącej się przy burtach. Martin Beck zwrócił 

uwagę, że komin był czarny, a napis na burcie został przemalowany białą farbą. On go jednak 

poznał. „Djurgarden 5”.

Przed wejściem do komendy kierowca spytał zdławionym głosem:

- Czy ma być rachunek?

- Tak, proszę.

Martin   Beck   wszedł   do   biura   komisji   zabójstw,   przestudiował   kilka   dokumentów, 

przeprowadził kilka rozmów telefonicznych i załatwił trochę pisaniny.

Po   godzinie   skompletował   lapidarny   i   bardzo   powierzchowny   przegląd   pewnego   życia 

ludzkiego. Zaczynało się to właśnie tak:

Stig Oscar Emil Nyman

Urodzony 6 listopada 1911 roku w Saffle.

Rodzice: retman Oscar Abraham Nyman i Karin Maria Nyman z domu Rutgersson.

Wykształcenie: dwa lata szkoły początkowej i dwa lata szkoły ludowej w Saffle, pięć lat 

szkoły realnej w Amal.

Powołany do piechoty 1929, starszy żołnierz 1930, kapral 1931, starszy kapral 1933.

A potem Stig Oscar Emil Nyman został policjantem. Najpierw wiejskim posterunkowym w 

Varmland,   potem   szeregowym   policjantem   w   Sztokholmie.   W   latach   trzydziestych,   podczas 

kryzysu, zasługi wojskowe zostały zaliczone na jego dobro i umożliwiły mu szybkie awanse.

background image

Na początku drugiej wojny światowej wrócił do wojskowej kariery, awansował i miewał 

różne   bliżej   nieokreślone   specjalne   zadania   służbowe.   W   ostatnich   latach   wojny   został 

odkomenderowany do Karlsborg, w 1946 przeniesiony do rezerwy, a w rok później pojawił się 

znowu w spisie personelu policji, teraz jako starszy policjant.

Gdy Martin Beck w 1949 przechodził kurs asystencki, Nyman był już zastępcą komisarza, a 

w kilka lat później dostał pierwszy samodzielny komisariat.

Jako   komisarz,   Nyman   w   różnych   okresach   bywał   szefem   różnych   śródmiejskich 

komisariatów. Przez pewien czas rezydował w starym gmachu policji przy Agnegatan, także i tym 

razem z poruczeniem natury specjalnej.

Większą   część   życia   spędził   w   mundurze,   lecz   mimo   to   od   dawna   należał   do   dobrze 

widzianych przez najwyższe władze policyjne.

Jedynie przypadek sprawił, że nie awansował wyżej i nie został szefem całej komunalnej 

policji porządkowej. Jaki przypadek?

Martin Beck znał odpowiedź na to pytanie.

W końcu lat pięćdziesiątych korpus policyjny w Sztokholmie przeszedł znaczny wstrząs. 

Nowe   kierownictwo,   świeże   prądy,   myślący   po   wojskowemu   nie   byli   już   tak   popularni,   a 

reakcyjnych poglądów nie poczytywano już wyłącznie za zasługę. Przemiany w gmachu komendy 

głównej   rozprzestrzeniły   się   do   pewnego   stopnia   po   komisariatach,   przechodzenie   na   wyższe 

szczeble przestało być kwestią rutyny, zaś pewne zjawiska, między innymi pruski styl w policji 

porządkowej, ustąpiły przed  łagodnym  naporem procesu demokratyzacji. Nyman  był  jednym  z 

wielu, przed którymi otwarła się przepaść.

Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych to był okres  sprzyjający w historii sztokholmskiej 

policji, myślał Martin Beck. Wszystko zdawało się rozwijać i zmieniać ku lepszemu, rozsądek był 

na drodze do zwycięstwa nad skostnieniem i kumoterstwem, baza rekrutacji została rozszerzona, 

nawet stosunek do społeczeństwa uległ zmianie. Lecz upaństwowienie w roku 1965 przerwało 

pozytywny układ. Od tego czasu wszelkie nadzieje zawodziły, a dobre zasady złożono ad acta..

Dla   Nymana   nastąpiło   to   jednak   za   późno.   Siedem   lat   minęło   od   czasu,   gdy  kierował 

komisariatem.

Ostatnio bywał przeważnie zatrudniony przy planowaniu obrony cywilnej i tym podobnych 

sprawach. Ale opinii eksperta w sprawach porządkowych nikt nie zdołał mu odebrać i zawsze 

bywał pilnie poszukiwany jako specjalista w związku z licznymi wielkimi demonstracjami w końcu 

lat sześćdziesiątych.

Martin Beck podrapał się w kark i przeczytał do końca swe nic nie mówiące notatki.

Ożenił   się   w   roku   1935,   dwoje   dzieci,   córka  Annelotte,   urodzona   1943,   i   syn   Stefan, 

urodzony 1956.

background image

W roku 1970 przeniesiony na emeryturę, przedwcześnie z powodu choroby.

Martin Beck wziął długopis i napisał:

Zmarł w Sztokholmie 3 kwietnia 1971.

Raz jeszcze przeczytał całość. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć siódma. Ciekawe, jak tam 

idzie Ronnowi.

11

Miasto budziło się, ziewało, przeciągało.

Robił   to   i   Gunvald   Larsson.  Obudził   się,   ziewnął   i   przeciągnął.   Potem   położył   wielką 

włochatą rękę na elektrycznym budziku, odrzucił koc i spuścił z łóżka kosmate nogi.

Włożył szlafrok, pantofle i podszedł do okna, by sprawdzić pogodę. Ciepło, przejaśnienie, 

plus trzy stopnie. Osiedle podmiejskie, w którym mieszkał, nazywało się Bollmora i składało się z 

kilku wysokościowców wzniesionych w lesie.

Spojrzał   w   lustro   i   zobaczył   bardzo   wysokiego   blondyna,   wciąż   mającego   metr 

dziewięćdziesiąt dwa wzrostu, ale ważącego obecnie już sto pięć kilo. Robił się z każdym rokiem 

cięższy, lecz nie tylko muskuły sprawiały teraz, że biały jedwab się naprężał. Był jednak w dobrej 

formie i czuł się silniejszy niż kiedykolwiek, a to wcale niemało znaczyło. Przez kilka sekund 

wpatrywał się we własne porcelanowo-niebieskie oczy pod zmarszczonym czołem. Odgarnął jasne 

włosy, rozwarł wargi i przyjrzał się swym dużym mocnym zębom.

Przyniósł ze skrzynki poranną prasę i poszedł do kuchni przygotować śniadanie. Zaparzył 

herbatę Tvinings Irish Breakfast, przypiekł grzanki, ugotował dwa jajka, wyjął masło, ser cheddar i 

trzy gatunki szkockiej marmolady.

Jedząc przeglądał dzienniki.

Szwecji nie powiodło się na mistrzostwach świata w hokeju na lodzie, a teraz kierownictwo 

drużyny,  trenerzy i  gracze  wykazywali brak  sportowej  postawy,  publicznie  wytaczając  przeciw 

sobie   oskarżenia.   Wrzawę   podnoszono   także   w   telewizji,   gdzie   centralne   monopolistyczne 

kierownictwo   zrobiło   widać   wszystko,   by   utrzymać   kontrolę   nad   przekazem   wiadomości   we 

wszystkich kanałach. Cenzura, myślał Gunvald Larsson. W miękkich rękawiczkach. Typowe dla 

społeczeństwa rządzonego kapitalistycznie.

Największą nowiną było, że czytelników oczekuje sposobność ochrzczenia trzech małych 

niedźwiadków w Skansenie. Na mniej poczesnym miejscu konstatowano z rezygnacją, że badania 

wojskowe wykazały,  iż  rezerwiści  w  wieku lat  czterdziestu  mają  lepszą  kondycję fizyczną  niż 

osiemnastoletni   rekruci,   a   na   stronie   wiadomości   kulturalnych   -   gdzie   ryzyko,   że   zajrzą   tam 

niekompetentni czytelnicy, nie istniało - zamieszczono artykuł o Rodezji.

Przeczytał go popijając herbatę i jedząc jajka plus osiem kromek chleba.

background image

Gunvald Larsson nigdy nie był w Rodezji” ale wiele razy w Afryce Południowej, w Sierra 

Leone, Angoli i Mozambiku. Był w owym czasie marynarzem i już wtedy wiedział, co ma myśleć.

Skończył posiłek, zmył naczynia, wrzucił gazety do torby na śmiecie. Ponieważ była sobota, 

przed   posłaniem   łóżka   zmienił   prześcieradła.   Potem   starannie   wybrał   i   równo   ułożył   części 

garderoby, w które zamierzał ubrać się tego dnia. Zdjął szlafrok, poszedł wziąć prysznic.

Jego   kawalerskie   mieszkanie   świadczyło   o   dobrym   smaku   i   upodobaniu   do   wysokiej 

jakości. Meble, dywany, firanki, wszystko od białych włoskich pantofli rannych, aż do kolorowego 

ruchomego telewizora marki Nordmende było w najlepszym gatunku.

Gunvald Larsson był pierwszym asystentem w sztokholmskiej komisji zabójstw i nigdy nie 

miał się wspiąć wyżej po szczeblach drabiny służbowej. Właściwie dziwne nawet, że go dotąd nie 

wyrzucono. Koledzy uważali, że jest dziwny, i prawie wszyscy go nie lubili. On sam niecierpiał nie 

tylko   swych   kolegów,   ale   również   własnej   rodziny  i   środowiska,   z   którego   pochodził,   to   jest 

wyższej klasy. Jego rodzeństwo traktowało go z największym niesmakiem. Po części z racji jego 

odmiennych poglądów, przede wszystkim jednak dlatego, że był policjantem.

Biorąc prysznic zastanawiał się, co by było, gdyby dziś umarł.

Nie kryło się w tym żadne przeczucie. Takie myśli przychodziły mu do głowy co rano, od 

ósmego roku życia, miewał je wtedy przy myciu zębów, nim się niechętnie powlókł do szkoły przy 

Stureplan.

Lennartowi Kollbergowi coś się śniło. Nie był to przyjemny sen, podobne zdarzały mu się 

już i przedtem, i gdy się obudził mokry od potu, mawiał do Gun:

- Obejmij mnie, taki miałem koszmarny sen.

I  Gun,  która  od  pięciu  lat  była   jego  żoną,   otaczała   go  ramionami,   a  on  natychmiast   o 

wszystkim zapominał.

We   śnie   jego   córka,   Bodil,   stała   w   otwartym   oknie   na   piątym   piętrze.   Chciał   do   niej 

podbiec, ale nogi miał jak z ołowiu, a ona już spadała, powoli, jak w filmie zwolnionym, krzyczała, 

wyciągała do niego ręce, a on walczył, by się poderwać, ale mięśnie nie były mu posłuszne, ona zaś 

spadała wciąż krzycząc.

Obudził   się.   Krzyk   ze   snu   stał   się   terkotaniem   budzika,   monotonnym   świdrującym 

dźwiękiem; spojrzał i zobaczył, że Bodil siedzi mu okrakiem na łydce.

Czytała przy tym „Kocią podróż”. Miała wprawdzie dopiero trzy i pół roku i nie umiała 

czytać, ale Gun i on tyle razy czytali jej tę książkę, że sami też umieli ją na pamięć. Usłyszał szept 

Bodil:

- I przyszedł dziad z sinym nosem, ubrany w kożuch do góry włosem.

Wyłączył budzik, a Bodil natychmiast przerwała czytanie i na cały głos powiedziała: cześć.

background image

Kollberg   odwrócił   głowę   i   spojrzał   na   Gun.   Spała,   opatulona   aż   po   nos,   a   jej   ciemne 

puszyste włosy odrobinę zwilgotniały na skroniach. Położył palce na ustach i szepnął:

- Cicho, nie budź mamy. I nie siedź mi na nodze. Drętwieje. Chodź tu, połóż się.

Odsunął się trochę, żeby Bodil mogła wejść pod kołdrę między niego i Gun. Oddała mu 

książkę i ułożyła się na serio z głową na jego ramieniu.

- Czytaj - rozkazała.

Ale on odłożył książkę i powiedział:

- Nie teraz. Przyniosłaś gazetę?

Rzuciła się w poprzek przez jego żołądek, wylazła i wyłowiła gazetę spod łóżka. Jęknął, 

podniósł ją i znowu ułożył obok siebie. Wziął się do czytania gazety. Gdy doszedł do wiadomości 

zagranicznych na dwunastej stronie, Bodil powiedziała:

- Tato.

- Noo?

- Jojakim narobił.

- Uhm.

- Ściągnął pieluchę i narobił w kołyskę. Okropnie narobił. Kollberg odłożył gazetę i znowu 

jęknął,   wstał   i   poszedł   do   dziecinnego.   Joakim,   mający   już   prawie   rok,   stał   w   wiklinowym 

łóżeczku, trzymając się barierki, na widok taty puścił ją i klapnął na poduszkę. Bodil wcale nie 

przesadziła, jeśli chodzi o obfitość, z jaką ozdobił łóżeczko.

Kollberg   zabrał   go   do   łazienki,   wymył   ręcznym   prysznicem,   zawinął   w   prześcieradło 

kąpielowe i ułożył obok Gun, która wciąż spała. Potem spłukał piżamkę i bieliznę pościelową 

małego, wymył łóżeczko i tapetę, wyjął świeży wkład plastykowy i pieluchę, a Bodil cały czas 

deptała mu po piętach, ogromnie zadowolona, że irytacja tatusia raz zwrócona jest nie na nią, a na 

Joakima,   i   gorliwie   ganiła   postępek   brata.   Kiedy   Kollberg   skończył   wreszcie   z   praniem   i 

porządkowaniem, było już wpół do ósmej - nie warto się kłaść.

Po wejściu do sypialni od razu mu się humor poprawił. Gun obudziła się, leżała jeszcze 

bawiąc się z Joakimem. Podciągnęła kolana i trzymając go pod ramionka pozwalała mu zjeżdżać 

wzdłuż swoich nóg. Gun była ładną zmysłową kobietą mającą poczucie humoru i inteligencję. 

Kollberg zawsze wyobrażał sobie, że ożeni się z kimś takim jak Gun, i choć dość dużo kobiet było 

w jego życiu, nie chciał obniżyć wymagań. Gdy w końcu ją spotkał, miał czterdzieści jeden lat i 

prawie stracił nadzieję. Była o czternaście lat od niego młodsza i warta tego, żeby tak długo czekać. 

Ich wzajemny stosunek od początku ułożył się bez komplikacji, prosty i pełen zaufania.

Uśmiechnęła się do niego i podniosła w górę synka, który aż się zanosił z zachwytu.

- Cześć - powiedziała. - Już go wykąpałeś. Kollberg opowiedział o swych tarapatach.

background image

- Biedaku. Chodź, połóż się na troszeczkę - powiedziała spoglądając na zegarek. - Jeszcze 

masz czas.

Właściwie nie miał, ale łatwo dał się przekonać. Ułożył się obok, wsunął rękę pod jej plecy, 

po   chwili   jednak   wstał,   zaniósł   Joakima   na   materac,   który   był   suchy,   założył   mu   pieluchę   i 

majteczki   frotte,   wrzucił   do   łóżeczka   kilka   zabawek   i   wrócił   do   Gun.   Bodil   bawiła   się   w 

gospodarstwo na dywanie w dziecinnym pokoju.

Po chwili przydreptała, popatrzyła na rodziców i powiedziała radośnie: - W konia jechać. 

Tata koń.

Próbowała wdrapać mu się na plecy, ale wygonił ją i zamknął drzwi. Potem przez dłuższą 

chwilę dzieci im nie przeszkadzały - skończywszy, zasnął prawie w objęciach żony.

Gdy Kollberg szedł przez jezdnię do swego samochodu, zegar na stacji metra Skarmarbrink 

wskazywał za siedem wpół do dziewiątej. Nim wsiadł, pomachał ręką Gun i Bodil wyglądającym z 

okna kuchni.

By dostać się do Vastbergi nie musiał wjeżdżać do miasta, mógł okrążyć  przez Arstę i 

Enskede unikając w ten sposób najgorszych korków.

Prowadząc wóz, Lennart Kollberg głośno i dość fałszywie wygwizdywał irlandzką ludową 

piosenkę.

Słońce świeciło, w powietrzu czuć było wiosnę; w ogrodach, które mijał, kwitły złocienie i 

krokusy. Był w doskonałym humorze, w najlepszym razie miał przed sobą tylko jeden krótki dzień 

pracy, wczesnym popołudniem będzie mógł wrócić do domu. Gun pojedzie do Arvida Nordąuista, 

kupi coś dobrego, zjedzą sobie, jak się już dzieci położy. Po pięciu latach małżeństwa wciąż jeszcze 

oboje byli zdania, że prawdziwie przyjemny wieczór jest wtedy, kiedy się go spędza w domu, kiedy 

są sami, razem coś dobrego upichcą, a potem siedzą długo, jedząc, popijając i gadając.

Kollberg przepadał za dobrym jadłem i piciem, w następstwie czego obrósł nieco w tłuszcz, 

czyli przybrał trochę na wadze, jak on sam to określał. Kto by jednak myślał, że zaokrąglenie 

cielesnej   powłoki   ujemnie   wpłynęło   na   jego   ruchliwość,   myliłby   się   gruntownie.   Potrafił   być 

nieoczekiwanie szybki i zręczny i w dalszym ciągu miał opanowaną technikę i wszelkie chwyty, 

jakich nauczył się kiedyś jako spadochroniarz i desantowiec.

Przestał gwizdać i zamyślił się nad problemem, który często go zaprzątał w ciągu ostatnich 

lat. Coraz mniej lubił swój zawód i najchętniej zażądałby zwolnienia. Ale nie był to problem łatwy, 

a   utrudniało   go   jeszcze   to,   że   przed   rokiem   awansował   na   inspektora   kryminalnego   i   został 

przesunięty   na   wyższy   szczebel   płac.   Nie   tak   łatwo   czterdziesto-sześcioletniemu   inspektorowi 

kryminalnemu znaleźć inną równie dobrze płatną pracę. Gun wprawdzie mawiała, że gwiżdże na 

pieniądze, dzieci przecież podrastają, wkrótce będzie mogła znowu pracować. Przez te cztery lata, 

kiedy tylko zajmowała się domem, wciąż kuła, nauczyła się jeszcze kilku języków i z pewnością 

background image

będzie   mogła   znacznie   więcej   zarabiać   niż   przedtem.   Była   szefem   sekretariatu,   nim   Bodil   się 

urodziła, i w każdej chwili mogła dostać bardzo dobrze płatną posadę, ale Kollberg nie chciał, żeby 

poczuła się zmuszona do pracy wcześniej, niż sama będzie miała ochotę.

Poza tym trudno mu było wyobrazić sobie, że on sam będzie kimś przesiadującym w domu. 

Z   natury   był   leniwy,   ale   czuł   potrzebę   pewnej   aktywności   i   urozmaicenia.   Gdy   wprowadzał 

samochód do garażu w gmachu policji, przypomniało mu się, że Martin Beck ma wolną sobotę.

To znaczy, że po pierwsze będzie musiał siedzieć cały dzień, a po drugie, że nie będzie 

kogoś rozsądnego, żeby można pogadać, pomyślał Kollberg i poczuł odpływ dobrego humoru.

Żeby się rozweselić, znów zaczął gwizdać, czekając na windę.

12

Kollberg nie zdążył zdjąć płaszcza, gdy telefon zadzwonił. - Tak, tu Kollberg... co?

Stojąc przy swym zagraconym biurku, bezmyślnie gapił się w okno. Przejście od błogości 

życia prywatnego do służbowej udręki nie było dla niego czymś tak oczywistym jak dla niektórych, 

na przykład dla Martina Becka.

- Co takiego? Aha, nie? Okey, powiedz, że już idę. Znowu do samochodu, tym razem nie 

miał szansy uniknięcia korków.

Na Kungsholmsgatan dotarł za kwadrans dziewiąta i zaparkował na dziedzińcu. W tejże 

chwili, gdy Kollberg wysiadł z samochodu, Gunvald Larsson wsiadł do swego wozu i odjechał.

Skinęli sobie głowami, ale nie zamienili ani słowa. W korytarzu Kollberg spotkał Ronna, 

który powiedział:

- Aha, ty też tu jesteś.

- Tak, a o co chodzi?

- Ktoś zadźgał Nymana.

- Zadźgał?

- Tak, bagnetem - smutno powiedział Rbnń - w Sabbatsberg.

- Spotkałem właśnie Larssona. Tam pojechał. Ronn kiwnął głową.

- A gdzie Martin?

- Siedzi w pokoju Melandera. Kollberg przyjrzał się krytycznie koledze.

- Wyglądasz na zupełnie wykończonego.

- Bo i jestem - powiedział Ronn.

- Więc dlaczego nie jedziesz do domu, żeby się położyć? Ronn spojrzał na niego apatycznie 

i podreptał dalej. Niósł jakieś papiery, pewnie miał coś do załatwienia.

Kollberg walnął pięścią w drzwi i wszedł. Martin Beck nie podniósł głowy znad notatek. 

Powiedział tylko: cześć.

- Co ten Ronn plecie?

background image

- Tu. Proszę bardzo. - Podsunął mu dwa arkusze zapisane na maszynie. Kollberg przysiadł 

na brzegu biurka i zaczął czytać.

- No? - spytał Martin Beck. - Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że Ronn pisze zupełnie beznadziejne raporty -?.Kollberg powiedział to jednak cicho 

i poważnie, a w pięć sekund później dodał: - To wydaje się straszne.

- Tak - rzekł Martin Beck. - Ja także mam takie uczucie.

- Jak to wyglądało?

- Gorzej, niż możesz sobie wyobrazić.

Kollberg potrząsnął głową. Fantazji mu nie brakowało.

- Tego, kto to zrobił, trzeba czym prędzej ująć.

- Właśnie - przytaknął Martin Beck.

- A mamy jakieś ślady?

- Trochę. Zabezpieczyliśmy odciski stóp, może palców. Nikt nic nie słyszał ani nie widział.

- To niedobrze - powiedział Kollberg. - Może potrwać, a to niebezpieczny facet.

Martin Beck przytaknął.

Ronn wszedł do pokoju, grzecznie zapukawszy uprzednio.

- Jak dotąd negatywnie - powiedział. - To znaczy odciski palców.

- Odciski palców nie mają wartości. Ronn spojrzał ze zdziwieniem.

- Mam też zupełnie dobry odlew. But narciarski albo gruby sportowy.

- Też nic nie warte - rzekł Kollberg. - Nie zrozumcie mnie źle. To może być później istotne, 

jako dowód. Teraz ważne tylko, żeby ująć tego, kto zadźgał Nymana. A przypisać go do zbrodni 

możemy później.

- To wydaje się nielogiczne - rzekł Ronn.

- Owszem, ale do diabła z logiką. Mamy przecież kilka szczegółów.

- Tak, narzędzie zbrodni - powiedział Martin Beck z namysłem. - Stary bagnet wojskowy.

- I motyw - dodał Kollberg.

- Motyw? - wtrącił Ronn pytająco.

- Tak jest - rzekł Kollberg. - Zemsta. Tylko to jedno można zakładać.

- Ale jeżeli to zemsta... - zaczął Ronn i nie dokończył myśli.

-  Można się spodziewać, że ten, kto zakłuł Nymana, zechce mścić się i na innych - rzekł 

Kollberg. - I dlatego...

- Musimy go znaleźć natychmiast - uzupełnił Martin Beck.

- Właśnie - rzekł Kollberg. - A jak wy rozumujecie? Ronn spojrzał na Martina Becka, który 

patrzył w okno. Kollberg przyjrzał się im ponaglająco.

- Chwileczkę - rzekł. - Czy postawiliście sobie pytanie, kim był Nyman?

background image

- Kim był?

Ronn się zmieszał, a Martin Beck nie odpowiedział.

- Właśnie. Kim był Nyman? A raczej czym był?

- Policjantem - powiedział w końcu Martin Beck.

-  Nie jest to wyczerpująca odpowiedź - napierał Kollberg. - Obaj go znaliście. No więc, 

czym był?

- Komisarzem policji - wymamrotał Ronn. Zamrugał i dodał słabym głosem: - Mam jeszcze 

parę telefonów.

- No więc - rzekł Kollberg, gdy zamknęły się drzwi za Ronnem.

- Czym był Nyman?

Martin Beck niechętnie spojrzał mu w oczy i rzekł:

- Złym policjantem.

-  Błąd   -   powiedział   Kollberg.   -   Posłuchaj.   Nyman   był   wyjątkowo,   cholernie   złym 

policjantem. Był gburem i najgorszego gatunku draniem.

- Ty tak twierdzisz - powiedział Martin Beck.

- Tak. I musisz przyznać, że mam rację.

- Nie znałem go bliżej.

-  Nie próbuj się wykręcać. Znałeś go dostatecznie, żeby akurat tyle wiedzieć. Wiem, że 

Einar nie chce tego przyznać, przez źle pojmowaną lojalność. Ale ty możesz do licha grać w 

otwarte karty.

-  Cóż   -   rzekł   Martin   Beck   -   to,   co   o   nim   słyszałem,   nie   jest   zbyt   pozytywne.  Ale 

bezpośrednio z nim nigdy nie pracowałem.

-  Nie jest to trafne sformułowanie - powiedział Kollberg. - Nie można było pracować z 

Nymanem.   Można   było   tylko   otrzymywać   od   niego   rozkazy   i   robić,   co   kazano.   Kto   miał 

odpowiednią   pozycję,   mógł  oczywiście  jemu  wydawać  rozkazy.  A  potem  się  przekonać,   że  są 

sabotowane albo w ogóle nie wykonywane.

- Wydaje się, że jesteś ekspertem od Stiga Nymana - zauważył Martin Beck trochę kwaśno.

- Owszem, wiem o nim to i owo, czego wy, inni nie wiecie. Ale do tego później przejdę. 

Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że był draniem i zupełnie marnym policjantem. Co do mnie to 

się wstydzę, że byłem policjantem w tym samym mieście co on. I jednocześnie.

- W takim razie wielu jest takich, którzy musieliby się wstydzić.

- Właśnie. Tylko niewielu ma tyle rozsądku, żeby to robić.

- A każdy policjant w Londynie powinien by się wstydzić za Challenora.

- Słusznie - stwierdził Kollberg. - Challenor i kilku z jego pomagierów stanęło w końcu 

przed   sądem;   nawet   jeżeli   zdążyli   przedtem   wyrządzić   duże   szkody.   Dowodzi   to,   że   ustrój 

background image

tamtejszy na dłuższą metę nie tolerował, by w policji można było robić, co się komu żywnie 

podoba.

Martin Beck w zamyśleniu tarł nasadę włosów.

-  Natomiast   na   Nymana   nie   pada   żaden   cień.  A  dlaczego?   Kollberg   sam   sobie   musiał 

odpowiedzieć na to pytanie.

- Bo wszyscy wiedzą, że nie ma sensu oskarżać policjanta. Ludzie na ogół są wobec policji 

bezsilni.   A   jeśli   nie   można   spodziewać   się   sprawiedliwości   występując   przeciw   zwykłemu 

policjantowi, jak można jej oczekiwać będąc przeciw komisarzowi?

Przesadzasz.

- Nie tak bardzo, Martin. Nie tak bardzo, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Po prostu tak już 

jest, że przeklęta solidarność stała się naszą drugą naturą. Jesteśmy impregnowani esprit de corps, 

żeby to wyrazić niezrozumiale.

-  Solidarność na zewnątrz jest ważna przy takiej robocie - rzekł Martin Beck. - Tak było 

zawsze.

- I wkrótce będzie to jedyne, co pozostało - powiedział Kollberg i nabrawszy tchu ciągnął 

dalej: - Okey. Policjanci trzymają z sobą. To aksjomat. Ale przeciw komu?

- Tego dnia, kiedy ktoś odpowie na to pytanie...

Martin Beck nie dokończył zdania i Kollberg je uzupełnił:

- Tego dnia ty i ja możemy nie przeżyć.

- Co to ma wspólnego z Nymanem?.

- Wszystko.

- Ponieważ?

-  Nyman   nie   żyje   i   nie   potrzeba   mu   już   obrońcy.   Ten,   kto   pozbawił   go   życia,   jest 

przypuszczalnie chory umysłowo, groźny dla siebie i innych.

- A ty przypuszczasz, że należy go szukać w przeszłości Nymana?

- Tak. Powinien tam figurować. Porównanie, które przed chwilą zrobiłeś, nie było głupie.

- Jakie porównanie?

- Z Challenorem.

- Nie znam prawdy o Challenorze - chłodno powiedział Martin Beck. - A ty może tak?

-  Nie,   ja   też   nie.  Wiem   jednak,   że   wielu   ludzi   źle   traktowano,   wielu   skazano   na   kary 

długoletniego więzienia dlatego, że policjanci fałszywie zeznawali przed sądem, a ich zwierzchnicy, 

ani podwładni nie reagowali na to.

- Zwierzchnicy z racji źle pojętej lojalności - rzekł Martin Beck. - A podwładni ze strachu, 

że stracą pracę.

background image

- Gorzej jeszcze. Niektórzy z podwładnych po prostu myśleli, że tak właśnie być powinno. 

Wcale nie wiedzieli, że może być inaczej.

Martin Beck wstał i podszedł do okna.

- A teraz powiedz co wiesz o Nymanie takiego, czego inni nie wiedzą.

-  Nyman   miał   takie   stanowisko,   że   mógł   kierować   bezpośrednio   mnóstwem   młodych 

policjantów, w większej mierze tak, jak mu się podobało.

- To było dawno - zauważył Martin Beck.

- Nie tak znowu dawno, wielu z tych, którzy dziś służą, wszystkiego prawie nauczyło się od 

niego. Pojmujesz, co to znaczy? W ciągu wielu lat korumpował dziesiątki młodych policjantów, 

którzy tym samym od początku mieli wypaczony stosunek do pracy. Wielu z nich podziwiało go 

nawet i miało nadzieję, że kiedyś staną się tacy jak on. Tacy samowładni i bezczelni. Rozumiesz?

- Tak - ze zmieszaniem powiedział Martin Beck. - Pojmuję, ćo masz na myśli. Nie musisz 

tego wciąż w kółko powtarzać. - Odwrócił się i popatrzył na Kollberga. - Przez co wcale nie zostało 

powiedziane, że wierzą w to, co mówisz. Znałeś Nymana?

- Tak.

- Służyłeś pod nim?

- Tak.

Martin Beck zmarszczył brwi.

- Kiedy to było? - spytał niedowierzająco.

- Ohydny typ - powiedział Kollberg sam do siebie. -.Co mówisz?

- Ohydny typ z Saffle, tak go nazywano.

- Gdzie?

- W wojsku. Podczas wojny. Wiele z tego, co umiem, nauczyłem się od Stiga Nymana.

- Na przykład?

- Dobre pytanie - rzekł Kollberg.

Martin Beck przyjrzał mu się badawczo i spytał półgłosem:

- Czego więc?

- Na przykład tego, jak z żywej świni wyciąć połeć tak, żeby nie kwiczała. Jak jej odciąć 

nogi, żeby nie krzyczała. Jak wykłuć jej oczy. Jak jej w końcu rozpruć brzuch i wypatroszyć, wciąż 

tak, żeby nie kwiczała. - Otrząsnął się i spytał: - No wiesz, jak to się robi?

Martin Beck zaprzeczył.

-  Zwyczajnie. Zaczyna się od obcięcia jej ozora. Kollberg spojrzał w  okno, w górę na 

błękitne niebo nad dachem po przeciwnej stronie ulicy.

- O, wiele innych rzeczy się od niego nauczyłem. Jak podciąć owcy gardło cienkim drutem, 

nim zdąży beknąć. Jak sobie poradzić, kiedy się zostanie zamkniętym w szafie z dorosłym dzikim 

background image

kotem. Jak ryczeć rzucając się z bagnetem na krowę, żeby ją przebić. I co się staje, jeśli się ryczy w 

niewłaściwy sposób. Wtedy trzeba wyładować plecak cegłami i wdrapywać się po drabinach na 

wieżę treningową. Pięćdziesiąt razy w górę, pięćdziesiąt razy w dół. Kota, trzeba zaznaczyć, nie 

wolno było zabić, żeby mógł wielokrotnie służyć do ćwiczeń. A wiesz, co trzeba było zrobić?

- Nie.

- Przybić go finką do ściany. Przez skórę.

- Byłeś skoczkiem spadochronowym, prawda?

- Tak. A Nyman był moim instruktorem w walkach wręcz. Nauczył mnie, jak to jest, kiedy 

trzeba się zagrzebać we wnętrznościach świeżo zarżniętego zwierzęcia i tak leżeć, albo zjeść to, co 

się zwymiotowało w maskę gazową, albo zeżreć własne gówno, żeby nie zostawić śladów.

- Jaki stopień miał Nyman?

- Był sierżantem. Sporo z tego, czego mnie uczył, to rzeczy których nie można nauczyć się 

teoretycznie. Na przykład, jak złamać nogę, zmiażdżyć grdykę albo kciukami wydusić komuś oczy. 

To   trzeba   praktycznie,   na   żywym   stworzeniu.   Owce   i   świnie   były   najodpowiedniejsze.   Na 

zwierzętach wypróbowywało się również różne rodzaje amunicji. I wtedy ani mi w głowie powstało 

spytać, czy by ich przedtem nie ogłuszyć, jak obecnie się robi.

- Czy to było normalne szkolenie?

- Nie wiem. Zresztą, co przez to rozumiesz? Czy coś podobnego można określić słowem 

normalne?

- Chyba nie.

- A nawet jeżeli przyjąć, że to wszystko z jakichś absurdalnych powodów było konieczne, to 

w każdym razie nie było konieczne odczuwać z tego powodu radość i dumę.

- Nie. A Nyman odczuwał?

-  Uhm. I nauczył tej sztuki wielu młodych chłopaków, żeby przechwalać się chamstwem, 

rozkoszować się dręczeniem. Niektórzy mają do tego skłonność.

- Innymi słowy był sadystą?

-  W najwyższym stopniu. Dla prawdziwego mężczyzny jedno jest ważne: być twardym. 

Psychicznie   i   fizycznie.   Zawsze   zachęcał,   żeby  mocniejsi   dręczyli   słabszych.  To   wchodziło   w 

zakres wyszkolenia żołnierza.

- To jeszcze nie kwalifikacje na sadystę.

- Ujawniał sadyzm w różny sposób. Przekraczał reguły dyscypliny. Przestrzegać dyscypliny 

to jedno, a wymierzać kary za jej łamanie - to drugie. Nie było dnia, żeby Nyman nie przyłapał 

kogoś, najczęściej kilku, za byle drobiazgi. Że brakowało guzika albo coś podobnego. A kto został 

przyłapany, mógł wybierać.

- Między czym?

background image

-  Raport   albo   manto.   Raport   oznaczał   trzy   dni   paki   i   plamę   na   honorze   wojskowym. 

Większość wybierała manto.

- Na czym to polegało?

- Mnie się zdarzyło jeden raz. W sobotę spóźniełm się na wieczorny apel. Przelazłem przez 

płot. Nyman oczywiście na mnie czatował. Wybrałem manto. W moim wypadku polegało to na 

tym, że stałem na baczność, usta miałem zapchane mydłem, a on mi kułakami złamał dwa żebra. 

Potem zaprosił na kawę z maślanymi bułeczkami i powiedział, że może jeszcze będzie ze mnie 

twardy chłop, prawdziwy żołnierz.

- A później?

-  Jak tylko wojna się skończyła, postarałem się, żeby mnie karnie zwolniono z wojska, 

prawidłowo i dokładnie. Potem przyjechałem tutaj, zostałem gliną. Jednym z pierwszych, jakich tu 

zobaczyłem, był Nyman. Wtedy już sierżant w policji porządkowej.

- I sądzisz że w dalszym ciągu uprawiał takie praktyki jako policjant?

-  Może nie takie. To przecież raczej niemożliwe. Ale jednak popełniał setki nadużyć na 

tysiąc   różnych   sposobów   wobec   podwładnych   i   wobec   aresztowanych.  W  ciągu   lat   słyszałem 

najróżniejsze opowieści.

- Musiano wielokrotnie składać skargi na niego - w zamyśleniu powiedział Martin Beck.

- Z pewnością. Ale właśnie z powodu naszego esprit de corps żadna z tych skarg nie ocalała. 

Wszystkie oczywiście lądowały w koszu. Wymazywano je od razu z rejestru. Tak iż u nas nic nie 

będzie można znaleźć.

Martinowi Beckowi przyszła myśl do głowy.

-  Ale  w biurze Rzecznika  Sprawiedliwości - powiedział.  - Część z  tych, którzy zostali 

naprawdę źle potraktowani, musiała składać skargi u Rzecznika Sprawiedliwości.

- Na próżno - rzekł Kollberg. - Już taki jak Nyman umiał przypilnować, zawsze się znaleźli 

policjanci   gotowi   złożyć   przysięgę,   że   on   nic   zdrożnego   nie   popełnił.   Młodzi   chłopcy,   którzy 

mieliby piekło w pracy, gdyby się wzbraniali świadczyć. I tacy, którzy uważali, że robią, czego 

wymaga   lojalność,   od   początku   byli   do   tego   wdrożeni,   że   nikt   z   zewnątrz   nie   może   ruszyć 

komisarza.

-  Prawdopodobnie - powiedział Martin Beck - w biurze RS nie wyrzuca się zażaleń do 

kosza, nawet jeżeli nie staną się powodem do wszczęcia postępowania. Zostają w archiwum, są 

tam.

- To jest myśl - wolno powiedział Kollberg. - Wcale niegłupia. Masz momenty przejaśnień.

Zastanowił się chwilę i dodał:

-  Najlepiej   byłoby,   gdyby   istniał   obywatelski   trybunał   rejestrujący  wszystkie   nadużycia 

policji. Lecz czegoś takiego nie ma niestety w tym kraju. RS natomiast może chyba coś dać.

background image

-  I   narzędzie   zbrodni   -   powiedział   Martin   Beck.   -   Bagnet.   Musi   być   wojskowego 

pochodzenia. Nie każdy ma możliwość zdobycia bagnetu. Zwrócę uwagę Ronna na ten szczegół.

- Zrób to. A potem zabierz z sobą Ronna do archiwum Rzecznika Sprawiedliwości.

- Co ty zamierzasz robić?

-  Chyba pojadę popatrzeć na Nymana - rzekł Kollberg. Larsson tam już pewnie jest, ale 

mało mnie to obchodzi. Robię to ze względu na siebie samego, chcę zobaczyć własną reakcję. 

Może zrobi mi się niedobrze, ale teraz przynajmniej nikt mnie nie może zmusić, żebym zećpał 

własne rzygowiny.

Martin Beck nie wyglądał już na zmęczonego. Wyprostował się i powiedział:

- Słuchaj, Lennart.

- Słucham.

- Dlaczego tak go nazywano? Ohydny typ z Saffle.

- Proste. Pochodził z Saffle i wciąż o tym przypominał. Ludzie z Saffle są twardzi, mawiał. 

Prawdziwi mężczyźni. A ohydny też był, to jasne. Jeden z najbardziej odstręczających ludzi, jakich 

zdarzyło mi się spotkać.

Martin Beck popatrzył na niego.

- Chyba masz rację.

- Możliwości są. Życzę szczęścia. Mam nadzieję, że ci się uda.

Martin Beck znowu doznał owego niepojętego przeczucia niebezpieczeństwa.

- Coś mi się wydaje, że to będzie ciężki dzień.

- Owszem - przyznał Kollberg. - Wszystko zdaje się na to wskazywać. Czy czujesz się teraz 

nieco wyleczony z koleżeństwa?

- Chyba tak.

-  Myśl o tym, że Nyman już nie potrzebuje niczym nie uzasadnionej solidarności. Teraz 

sobie   zresztą   przypomniałem,   iż   miał   przez   wszystkie   lata   niezłomnego   zwolennika.   Faceta 

nazwiskiem Hult. Jeżeli dalej służy, powinien być teraz pierwszym asystentem. Ktoś z nim musi 

pomówić.

Martin Beck kiwnął głową.

Ronn wszedł zapukawszy nieśmiało. Stanął przy drzwiach. Niepewnie, zdawało się, że lada 

chwila padnie z wyczerpania. Oczy miał czerwone i zaropiałe z niewyspania.

- Co teraz robimy? - powiedział.

- Och. Mnóstwo pracy przed nami. Dasz radę?

- Dlaczego nie - powiedział Ronn tłumiąc ziewnięcie.

13

background image

Martin Beck nie miał żadnych trudności ze zdobyciem danych biograficznych tego, który 

według   Kollberga   był   lojalnym   poplecznikiem   zmarłego.   Nazywał   się   Harald   Hult   i   od 

najwcześniejszej młodości pracował w policji. Jego karierę łatwo było prześledzić w kartotece 

osobowej.

Mając   lat   dziewiętnaście   zaczął   w   Falun   jako   kontraktowy,   a   teraz   był   pierwszym 

asystentem.   O   ile   Martin   Beck   mógł   sprawdzić,   Hult   i   Nyman   pierwszy  raz   służyli   razem   w 

trzydziestym szóstym roku, obaj jako posterunkowi w jednym ze sztokholmskich komisariatów. W 

końcu lat czterdziestych znowu się zetknęli na terenie innego ze śródmiejskich komisariatów. Tylko 

że   teraz   młodszy   nieco   Nyman   był   sierżantem,   podczas   gdy  Hult   w   dalszym   ciągu   zwykłym 

policjantem.

W latach piędziesiątych-sześćdziesiątych Hult zaczął pomału awansować i przy różnych 

dość   licznych   okazjach   współpracował   z   Nymanem.   Przypuszczalnie   Nyman   sam   mógł   sobie 

dobierać asystentów, jakich uznał za niezbędnych przy swoich specjalnych poruczeniach i Hult 

najwidoczniej należał do jego ulubieńców. Jeżeli Nyman był taki, jak go Kollberg odmalował, a nie 

było powodu w to wątpić, człowiek będący jego „niezłomnym lojalnym poplecznikiem” musiał 

stanowić dość interesujący fenomen psychologiczny.

Martin Beck zaczął być ciekaw tego Haralda Hulta i postanowił, idąc za radą Kollberga, 

odszukać go. Zadzwonił i upewnił się, że Hult jest w domu, potem wziął taksówkę i pojechał pod 

podany adres na Reimersholme.

Hult   mieszkał   na   północnym   przylądku   wyspy,   w   kamienicy  czynszowej   zwróconej   ku 

kanałowi Langholm.

Dzielnica ta po większej części wyglądała tak jak w latach trzydziestych, kiedy powstała; 

zachowała   się   dzięki   położeniu   z   dala   od   szlaków   komunikacyjnych.   Reimersholme   to   mała 

wysepka, tylko jeden most na nią prowadzi, a zabudowa jest skąpa i rzadko rozrzucona. Jedną 

trzecią   powierzchni   wyspy   zajmuje   stara   gorzelnia   i   inne   stare   budynki   fabryk   i   magazynów. 

Między kamienicami dużo jest zieleni i skwerów, a całe wybrzeże od strony zatoki Langholm 

zostawiono w spokoju i pokrywa je pierwotna roślinność, olchy, osiki i wierzby płaczące.

Pierwszy   asystent   Harald   Hult   mieszkał   samotnie   w   dwupokojowym   mieszkaniu   na 

pierwszym   piętrze.   Wszystko   tam   było   tak   czyste,   uporządkowane   i   tak   jakoś   starannie 

wysprzątane, że pokoje wydawały się puste. Zupełnie jakby tu nikt nie mieszkał, pomyślał Martin 

Beck.

Sam Hult wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, wielki, ciężki mężczyzna o mocnej budowie i 

szarych, pozbawionych wyrazu oczach.

Usiedli przy niskim stole koło okna. Blat stołu był pusty, na parapecie okna też nic nie 

leżało. W ogóle brak tu było jakichś osobistych przedmiotów. Wydawało się na przykład, że nie ma 

background image

w tym mieszkaniu żadnego papierka, gazety chociażby, a jedynymi widocznymi książkami były 

trzy tomy książki telefonicznej, porządnie ustawione w przedpokoju na standardowej półce.

Martin Beck rozpiął marynarkę i rozluźnił trochę krawat.Potem wyjął paczkę papierosów i 

zapałki, i zaczął się rozglądać za popielniczką. Hult podążając za jego spojrzeniem rzekł:

- Nie palę i chyba nigdy nie miałem popielniczki. - Przyniósł biały spodeczek. Nim usiadł, 

spytał:

- Może kawy? Ja już piłem, ale mogę zaparzyć świeżej.

Martin Beck potrząsnął głową. Zauważył, że Hult zawahał się odrobinę, nim się do niego 

zwrócił, najwidoczniej nie był pewien, czy zwracanie się przez ty do szefa komisji zabójstw jest 

dopuszczalne, co świadczyło, że jest człowiekiem starej daty, dla którego dryl i szacunek dla rangi 

były   czymś   oczywistym.   Hult,   choć   miał   wolny   dzień,   ubrany   był   w   mundurowe   spodnie   i 

niebieską koszulę z krawatem.

- Masz chyba wolne? - spytał Martin Beck.

- Przeważnie chodzę w mundurze - powiedział Hult bezdźwięcznie. - Najlepiej się czuję.

- Ładnie mieszkasz - stwierdził Martin Beck, spoglądając w okno.

- Tak - rzekł Hult - chyba tak. Chociaż dosyć samotnie.

Położył przed sobą na stole mięsiste ręce, jakby to były dwa młoty i przyglądał się im.

- Jestem wdowcem. Żona umarła trzy lata temu. Tak. Od tej pory dosyć tu smutno.

Nie palił, nie pił. Z pewnością nie czytywał książek, gazet też chyba nie. Martin Beck mógł 

sobie wyobrazić, iż siedzi apatycznie przed telewizorem, a ciemność wokół gęstnieje.

- O co chodzi?

- Stig Nyman nie żyje.

Prawie żadnej reakcji. Hult rzucił na gościa nic nie mówiące spojrzenie i stwierdził:

- Ach tak.

- Nie wiedziałeś o tym?

-  Nie.   Ale   tak   bardzo   nieoczekiwane   to   nie   jest.   Chorował.   Ciało   mu   odmówiło 

posłuszeństwa.

Znowu spojrzał na swe wielkie pięści, jakby się zastanawiał, ile też potrwa, nim on sam 

zostanie zdradzony przez swe ciało. Potem spytał:

- Znałeś Stiga?

- Bliżej nie - odpowiedział Martin Beck. - Tak jak ciebie.

- To niedużo. Parę razy tylko się spotkaliśmy, pan... - Poprawił się natychmiast: - Ty i ja.

I zaraz dodał:

-  Zawsze byłem w policji porządkowej, nie wiele miałem sposobności do przestawania z 

kryminalnymi.

background image

- Nymana natomiast znałeś dobrze, prawda?

- Tak. Przez wiele lat pracowaliśmy razem.

- I co mógłbyś o nim powiedzieć?

- To był bardzo porządny człowiek.

- Słyszałem wprost przeciwnie.

- Od kogóż to?

- Z różnych stron.

- Ze złych stron w takim razie. Stig Nyman był bardzo dobrym, porządnym człowiekiem. 

Więcej nic nie mogę powiedzieć.

- No, owszem - powiedział Martin Beck. - Z całą pewnością mógłbyś czymś dopełnić obraz.

- Nie, cóżby to mogło być.

-  Wiesz przecież, że na przykład wielu było takich, co go krytykowali. Że ludzie go nie 

lubili.

- Nie. Nic o tym nie wiem.

- Czyżby? Ja na przykład wiem, że Nyman był nieco odosobniony w swych metodach.

- Był bardzo dobry - powtórzył Hult monotonnie. - Bardzo dzielny. Prawdziwy mężczyzna i 

najlepszy szef, jakiego sobie tylko można życzyć.

- Ale miewał czasami twardą rękę?

- Kto to powiedział? Ktoś oczywiście, kto próbuje go po śmierci oczernić. Jeżeli ktoś o nim 

coś złego mówi, to może być tylko nieprawda.

- Jednak z natury był twardy, co?

- Nie więcej, niż służba tego wymagała. Wszystko poza tym jest obmową.

- Wiadomo ci jednak, że wpływało wiele skrag przeciw Nymanowi?

- Nie, nie wiadomo mi.

- A gdybyśmy się tak umówili: wiem, że ci o tym wiadomo. Podlegałeś mu bezpośrednio.

- To kłamstWo, żeby oczerniać wzorowego, dzielnego policjanta.

- Są osoby uważające, że Nyman wcale nie był dobrym policjantem.

- Nie wiedzą, co mówią, w takim razie.

- A ty wiesz?

- Tak, ja wiem. Nigdy nie miałem takiego wspaniałego szefa jak Stig Nyman.

- Są też tacy, co powiadają, że i ty nie jesteś specjalnie dobrym policjantem.

- Niech sobie będzie. Nigdy żadnej nagany służbowej nie dostałem, ale niech sobie będzie. 

Ale Nymana błotem obrzucać, to zupełnie co innego. I gdyby ktoś to zrobił w mojej obecności...

- To co?

- To już ja bym takiemu pysk zatkał.

background image

- W jaki sposób?

- To moja rzecz. Ze mnie stary wróbel. Znam się na mojej robocie. Uczyli mnie od podstaw.

- Stig Nyman to robił?

- Tak. Można i tak powiedzieć. Dużo mnie nauczył.

-  Na   przykład   jak   się   popełnia   krzywoprzysięstwo?   Jak   się   odpisuje   raporty,   jeden   od 

drugiego,   żeby  się   wszystko   zgadzało,   nawet   jeżeli   każde   słowo   jest   kłamstwem.   Jak   się   bije 

zaaresztowanych? Gdzie można spokojnie i bezpiecznie zaparkować, bo się jakiemuś nieborakowi 

chce porządnie dać w kość w drodze z izby zatrzymań do kryminalnej?

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

- Nigdy?

- Nie.

- Nawet nie zdarzyło ci się słyszeć o takich rzeczach?

- Nie. A w każdym razie nie w związku z Nymanem.

-  I nigdy nie brałeś udziału w płazowaniu strajkujących robotników? W tym okresie, gdy 

policja porządkowa miała szable? I to na rozkaz Nymana?

- Nie.

-  A w tratowaniu końmi protestujących studentów? Albo waleniu bezbronnej młodzieży 

szkolnej na demonstracjach? Także według instrukcji Nymana?

Hult nie poruszył się. Spokojnie patrząc na Martina Becka powiedział:

- Nie. Nigdy w życiu w czymś takim nie brałem udziału.

- Jak długo jesteś policjantem?

- Czterdzieści lat.

- A jak długo znasz Nymana?

- Od połowy lat trzydziestych.

Martin Beck wzruszył ramionami i rzekł bezlitośnie:

- Dość osobliwe wydaje się, że w ogóle nie wiesz o tym wszystkim. Stig Nyman uważany 

był za specjalistę od spraw porządkowych.

- Nie tylko uważany. On był najlepszym specjalistą.

-  Sporządzał między innymi pisemne elaboraty o tym, jak powinna postępować policja w 

wypadku   demonstracji,   strajków   i   zamieszek.   Polecił   w   nich   takie   właśnie   sposoby,   jak   atak 

kawaleryjski z gołymi szablami. Później, kiedy szable zostały wycofane, z wyciągniętymi pałkami. 

Proponował także, żeby policjanci na motocyklach wjeżdżali w tłum, by rozproszyć masy.

- Nigdy w tym nie brałem udziału.

- Nie. Zabroniono stosowania tej metody. Zbyt wielkie było ryzyko, że policjanci będą się 

wywracać i sami sobie wyrządzą szkodę.

background image

- Nic nie wiem o tej sprawie.

-  Nic, już to mówiłeś. Nyman miał także swoje poglądy na to, jak powinno się używać 

gazów łzawiących i armatek wodnych. Poglądy, które przedkładał oficjalnie w charakterze eksperta.

- Wiem tylko jedno, że Stig Nyman nigdy nie używał przemocy, jeżeli konieczność tego nie 

wymagała.

- Osobiście?

- Nie pozwalał też, żeby jego podwładni to robili.

- Innymi słowy zawsze postępował słusznie? To znaczy, trzymał się przepisów.

- Tak.

- I nikt nie miał powodu, żeby się uskarżać?

- Nikt.

- A jednak ludzie oskarżali Nymana o wykroczenia służbowe - stwierdził Martin Beck.

- Ich zażalenia były zmyślone.

Martin Beck wstał i zaczął chodzić: kilka kroków tam i z powrotem.

- Jednego jeszcze nie powiedziałem - rzekł. - Ale teraz powiem.

- Ja też mam coś do powiedzenia.

- Co takiego?

Hult siedział nieruchomo, tylko spojrzenie zwrócił ku oknu.

- Nie mam się czym zająć, jak jestem wolny - powiedział. - Jak już mówiłem, smutno się 

zrobiło, od czasu kiedy Maja umarła. Siedzę zwykle przy oknie i liczę przejeżdżające samochody. 

Na takiej jak ta ulicy specjalnie dużo ich nie ma. Przeważnie więc siedzę i myślę tylko.

Urwał, a Martin Beck czujnie nasłuchiwał. Hult ciągnął dalej:

-  Dużo   do   myślenia   nie   mam,   tylko   o   tym,   jak   mnie   się   wiodło.   Czterdzieści   lat   w 

mundurze, tu, w tym mieście. Ile razy zostałem obrzygany? Ile tu razy pluli za mną, przedrzeźniali, 

nazywali świnią, prosięciem albo mordercą? Ilu powieszonych odciąłem? Ile godzin nadliczbowych 

przepracowałem bez zapłaty? Całe życie tyrałem jak pies, żeby jakoś utrzymać porządek, żeby 

spokojni, przyzwoici ludzie mogli żyć spokojnie, żeby kobiety nie były gwałcone, każda szyba 

wystawowa wybita, żeby wszystkich gratów nie rozkradli. Musiałem grzebać się w zwłokach tak 

zgniłych, że jak wieczorem wracałem do domu i siadałem do jedzenia, białe grube robale wypadały 

mi   spod   mankietów.   Zmieniałem   pieluchy   bachorom,   których   matki   miały   delirium,   szukałem 

kotów,   które   uciekły  i   wdawałem   się   w   bójki   nożowe.  A  ciągle   gorzej   i   gorzej,   coraz   więcej 

gwałtów  i krwi i  coraz więcej  i więcej  zawziętości  na nas. Przez cały czas  mówiono,  że my, 

policjanci,   mamy   chronić   społeczeństwo,   czasem   przed   łobuzami,   czasem   przed   złodziejami, 

czasem przed bandytami, czasem przeciw nazistom. A teraz to już właściwie nikt nie został, żeby go 

bronić.  Ale  wytrzymało  się  jakoś,  bo  koledzy  byli  dobrzy.   Gdyby więcej  było   takich   jak  Stig 

background image

Nyman, nie wyglądałoby tak, jak dziś wygląda. A kto chce babskich plotek o kolegach słuchać, do 

kogo innego powinien pójść, nie do mnie. - Uniósł dłonie o parę centymetrów, potem je opuścił na 

blat   stołu   ciężko   i  głośno.   I   dodał:   -  Tak:  To   była   prawdziwa   mowa.   I   dobrze,   że   to   zostało 

powiedziane. A ty też byłeś zwykłym policjantem?

Martin Beck przytaknął.

- Kiedy?

- Przeszło dwadzieścia lat temu. Po wojnie.

- Aha - powiedział Hult. - Wtedy to była idylla. Widocznie apología się skończyła. Martin 

Beck chrząknął i powiedział:

-  A   teraz   to,   co   ja   mam   do   powiedzenia.   -   Nyman   nie   umarł   w   wyniku   choroby. 

Zamordowano go. Przypuszczamy, że ten, kto go zabił, szukał zemsty. Można przypuszczać, że 

zamierza mścić się i na innych.

Hult wstał i wyszedł do przedpokoju. Zdjął z wieszaka mundur i włożył na siebie. Zapiął 

pas, poprawił kaburę pistoletu.

-  Przyszedłem   tu,   by  specjalnie   o   jedno   zapytać   -   rzekł   Martin   Beck.   -   Kto   mógł   tak 

nienawidzieć Stiga Nymana, że chciał go zabić?

- Nikt. Muszę już iść.

- Dokąd.

- Na służbę - rzekł Hult otwierając drzwi.

14

Einar Ronn czytał oparłszy głowę na rękach, a łokcie o blat stołu. Był tak zmęczony, że 

litery, całe słowa i zdania zlewały się w jedno albo wyginały się, wyskakiwały z wiersza, w górę 

czy w dół, zupełnie tak jak czcionki na jego starym wysłużonym Remingtonie, kiedy mu zależało, 

żeby coś napisać zupełnie dobrze, bez pomyłek. Ziewnął, zamrugał, przetarł okulary i znowu zabrał 

się do czytania.

Tekst, jaki miał przed sobą, był napisany ręcznie na kawałku starego brunatnego papieru 

pakunkowego   i   mimo   błędów   i   wyraźnych   skutków   drżenia   ręki   autora,   sprawiał   wrażenie 

cierpliwej i żmudnej pisaniny. 

Pan Sądowy Delegat w Sztokholmie

Upiłem się drugiego lutego tego roku, dostałem wypłatą i kupiłem ćwiartkę. Pamiętam, jak  

było, siedziałem koło promu do Djurgerden i śpiewałem i tam przyjechał wóz policyjny z trzema  

Policjantami,   same   młode   chłopaki,   mógłbym   ich   ojcem   być,   choć   ja   bym   nie   chciał   takich 

Świntuchów za dzieci jak bym jakie miał, zabrali mi ćwiartkę, a jeszcze trochę tam było i zaciągli  

mnie do swej budy a tam stał jeszcze jeden Policjant z paskiem na rękawie ten mnie złapał za włosy  

i jak tamci mnie wpychali do budy on tłukł mnie twarzą o podłogę wiele razy, krew się lała, choć ja  

background image

wtedym nie czuł. Potem jakem siedział w sali z kratamy przyszedł wielki chłop i przyglądał mi się  

przez dźwi i śmiał się z moi Nendzy i do innego Posterunkowego powiedział, żeby otwar, wtedy  

wyjął mundur z szerokim paskiem na rękawie, zawinął rękawy koszuli, wszedł do sali i wrzasnął, że 

mam stać na baczność i żem nazywał Policjantów Świntuchy co może i było choć byłem prawie  

trzeźwy, walił mnie w brzuch i w takie miejsce co nie chce napisać upadłem a on mnie kopał w  

słabizne i gdzie indziej potem poszedł ale przedtem powiedział że teraz wiem co będzie jak kiedy  

spróbuje stawiać się Policjantom. Późni po południu wypuścili mnie wtedy pytałem kto to był ten  

policjant z galonem co kopał i wrzeszczał i bił ale powiedzieli że gówno mi do tego i żebym sobie  

poszedł bo pożałują, że mnie puścili i dadzą mi pożądny wycisk. Ale inny co się nazywa Vilford i jest  

z Miasta Góteborga powiedział że ten co krzyczał i kopał i bił nazywa się komisarz Nyman i  

najmądrzej zrobię jak pysk zamknę. Już tyle dni myślę o tym i myślę i jestem zwyczajny prosty  

robotnik i nic złego nie zrobiłem tylko śpiewałem i byłem pod wpływem napojów wyskokowych ale 

chcę bo mam prawo, żeby Osoba co kopie i bije wstawionego nieboraka co całe życie pracował nie  

powinna być w Policji bo to nie pasuje. Słowo honoru to wszystko prawda. Z wysokim poważaniem 

John Bertilsson, robotnik. Jeden kumpel z pracy, profesor go nazywają, powiedział że powinienem 

napisać i dochodzić swego prawa w ten obecnie zwykły sposób.

Notatka służbowa. Wymieniony w skardze pracownik, to komisarz Stig Oscar Nyman. Nie  

zna   on   tego   przypadku   Szef   oddziału   zatrzymań   post.   Herald   Hult,   potwierdza   zatrzymanie 

skarżącego   Bertilssona,   który   jest   znanym   awanturnikiem   i   nałogowym   alkoholikiem.   Przy 

zatrzymaniu Bertilssona ani później w celi nie stosowano przemocy. Komisarz Nyman nie był wtedy  

na   służbie.   Trzej   pełniący   służbę   policjanci   poświadczają,   że   wobec   Bertilssona   przemocy   nie 

zastosowano. Wyżej wymieniony jest notorycznym pijakiem i stałym bywalcem komisariatu i ma  

zwyczaj wytaczać bezpodstawne oskarżenia wobec tych pracowników policji, którzy zmuszeni byli 

go zatrzymać.

Odłożone do akt pismo uzupełniał czerwony stempel: żadnych kroków nie podjęto.

Ronn westchnął żałośnie i zapisał w notesie nazwisko skarżącego. Dyżurna urzędniczka, na 

którą spadła ta dodatkowa praca w sobotę, demonstracyjnie trzaskała szufladami szafy archiwalnej.

Do tej pory znalazła siedem zażaleń, w jakiś sposób dotyczących Nymana.

Jedno już odwalone, część została. Ronn brał je po kolei.

Następne pismo było poprawnie zaadresowane, starannie napisane na maszynie na grubym 

satynowanym papierze. Tekst brzmiał:

Czternastego w sobotę po południu znajdowałem się wraz z moją pięcioletnią córeczką pod  

bramą domu przy Ponton-jargatan 15.

Czekaliśmy na moją żonę, która poszła z wizytą do chorego w tym domu. Dla spędzenia 

czasu graliśmy na trotuarze w komórki do wynajęcia. O ile sobie przypominam, nikogo poza tym  

background image

nie było na ulicy. Jak już wspomniano, było to w sobotę po południu, sklepy pozamykane. Dlatego 

nie mam żadnych świadków tego, co się zdarzyło.

Podniosłem   moją   córkę   w   górę   i   właśnie   stawiałem   ją   z   powrotem   na   trotuarze,   gdy 

zauważyłem, że przy krawężniku zatrzymał się wóz policyjny. Dwaj policjanci wysiedli i podeszli do  

mnie. Jeden od razu chwycił mnie za ramię i powiedział: „co robisz dziewczynie, ty zatabaczony  

łachmyto”. (W imię sprawiedliwości należy dodać, że byłem wtedy ubrany sportowo, spodnie khaki,  

wiatrówka,   kepi,   cale   i   czyste   oczywiście,   mogłem   jednak   na   policjantach   robić   wrażenie  

„oberwańca”). Byłem tak zaskoczony, że nie od razu zdołałem odpowiedzieć. Drugi policjant wziął  

moją córką za ręką i powiedział, żeby poszła do mamy. Wyjaśniłem, że jestem jej ojcem. Jeden z  

policjantów   wykręcił   mi   rękę   do   tyłu,   co   straszliwie   zabolało,   i   popchnął   mnie.   W   drodze   do  

komisariatu cały czas tłukł mnie kułakiem w piersi, w bok, w żołądek i cały czas nazywał mnie 

„łachmytą”, „wstrętnym drabem” itp.

W komisariacie wsadzono mnie do celi. Po chwili otwarto drzwi i komisarz Stig Nyman 

(wtedy nie wiedziałem, że to on, dowiedziałem się później) wszedł do celi. „To ty napadasz małe  

dziewczynki? Już ja ci to z głowy wybiję” powiedział i tak mocno uderzył mnie w żołądek, że się  

zwinąłem. Gdy tylko zdołałem  odetchnąć, powiedziałem, że jestem ojcem  dziewczynki, a wtedy  

dostałem kolanem w podbrzusze. Bił mnie dalej, aż ktoś przyszedł i powiedział, że moja żona i  

córka są w komisariacie. Komisarz dowiedziawszy się, że mówiłem prawdę, kazał mi natychmiast  

odejść, nie przeprosił, nie próbował usprawiedliwić swego zachowania.

Chciałbym  niniejszym zwrócić uwagę na to zajście i prosić, by komisarz Nyman i obaj 

szeregowi policjanci pociągnięci zostali do odpowiedzialności za podobne maltretowanie zupełnie 

niewinnego obywatela.

Inżynier Sture Magnusson

Notatka służbowa: Komisarz Nyman nie przypomina sobie skarżącego. Posterunkowi Stroni  

i Rosenkvist stwierdzają, że widzieli potrzebę interwencji wobec skarżącego, gdyż postępował z 

dzieckiem dziwnie i groźnie. Siły używano tyle tylko, ile trzeba było, żeby wsadzić Magnussona do  

samochodu i wyciągnąć z niego. Żaden z pięciu posterunkowych, którzy znajdowali się w owym  

momencie   w   lokalu   komisariatu,   nie   przypomina   sobie   złego   traktowania   skarżącego.   Nie  

zauważyli też, by komisarz Nyman wchodził do pomieszczeń aresztowanych, i skłonni są twierdzić,  

że to nie miało miejsca. Nie wszczynano dochodzenia.

Ronn odłożył papier, porobił zapiski w notesie i przeszedł do następnego oskarżenia.

Do pełnomocnika Ministerstwa Sprawiedliwości Sztokholm

Ubiegłego   piątku,   osiemnastego   października   byłem   na   przyjęciu   u   mego   dobrego 

przyjaciela na Ostermalmsgatan. Około dwudziestej drugiej zadzwoniliśmy, ja i inny mój kolega, po  

taksówkę,   i   wyszliśmy   z   przyjęcia,   żeby   pojechać   do   mnie.   Staliśmy   w   bramie   czekając   na 

background image

samochód, kiedy po przeciwnej stronie ulicy ukazało się dwóch posterunkowych. Przeszli przez 

jezdnię do nas i spytali, czy mieszkamy w tym domu - Odpowiedzieliśmy, że nie mieszkamy. „To nie  

stać   tu   i   nie   wałęsać   się”,   powiedzieli   policjanci.   Powiedzieliśmy,   że   czekamy   na   taksówkę,   i 

staliśmy dalej. Policjanci dość brutalnie wzięli się za nas i wyrzucili nas z bramy, mówiąc, że  

musimy chodzić. Czekaliśmy na zamówioną taksówkę, co też powiedzieliśmy. Policjanci najpierw  

próbowali zmusić nas do chodzenia popychając przed sobą, a gdy protestowaliśmy, jeden z nich 

wyciągnął pałkę i zaczął bić mego kolegę. Próbowałem go osłonić i też mi się sporo dostało. Teraz  

obaj policjanci wyciągnęli pałki i bębnili w nas z całych sił. Przez cały czas spodziewałem się, że  

taksówka nadjedzie i będziemy mogli się wydostać, ale nie nadjeżdżała i w końcu mój przyjaciel  

zawołał: „Uciekajmy, oni nas zabiją”. Pobiegliśmy w kierunku Karlavdgen i stamtąd pojechaliśmy 

autobusem do mnie do domu. Obaj byliśmy zupełnie wykończeni, a mnie prawy napiąstek spuchł. I 

był   zupełnie   siny.   Postanowiliśmy   zameldować   o   tym   w   komisariacie,   z   którego,   jak  

przypuszczaliśmy, byli ci policjanci, i pojechaliśmy tam taksówką. Tych policjantów tam nie było,  

ale udało nam się rozmówić z komisarzem Nymanem. Pozwolono nam zaczekać w komisariacie, 

póki nie przyjdą. Przyszli o północy. Potem wszyscy czterej, policjanci i my dwaj poszliśmy do 

komisarza   Nymana   i   znowu   opowiedzieliśmy,   co   się   stało   -   Nyman   spytał   policjantów,   czy   to  

prawda, a oni zaprzeczyli. Komisarz oczywiście im uwierzył powiedział do nas, żebyśmy uważali i  

nie próbowali obrzucać biotem uczciwych pracowników policji, bo może źle z nami być. Potem nas 

wyrzucił.

Chciałbym   wiedzieć,   czy   to   było   słuszne   ze   strony   komisarza   Nymana.   Wszystko,   co 

opowiadałem, jest prawdą i może być potwierdzone przez mego kolegą. Nie byliśmy pijani. W 

poniedziałek moją rękę oglądał lekarz zakładowy i wypisał załączone świadectwo. Jak się ci dwaj  

policjanci nazywają, nie udało nam się dowiedzieć, ale poznamy ich.

Z głębokim poważaniem Olof Johansson

Ronn nie wszystkie terminy w zaświadczeniu lekarskim rozumiał, ale wynikało z niego, że 

napiąstek był spuchnięty z powodu wylewu, że jeżeli opuchlizna sama nie ustąpi, trzeba będzie 

robić punkcję, i że pacjent, który był typografem, powinien do tego czasu powstrzymać się od 

pracy.

Potem Ronin przeczytał służbowe uwagi.

Komisarz S. Nyman przypomina sobie to zdarzenie. Uważa, że nie ma powodu, by wątpić w  

zeznania Bergmana i Sjógrena, gdyż zawsze dawali się poznać jako prawdomówni i obowiązkowi.  

Posterunkowi   Bergman   i   Sjógren   przeczą,   jakoby   mieli   użyć   pałek   wobec   skarżącego   i   jego  

towarzysza, którzy we wzmiankowanej sytuacji zachowywali się zuchwale i wyzywająco. Robili 

wrażenie   pijanych,   posterunkowy   Sjógren   twierdzi,   że   przynajmniej   od   jednego   z   tych   ludzi 

zalatywał silny zapach alkoholu. Nie wszczęto dochodzenia.

background image

Kobieta, która przestała szczękać szufladami, podeszła do Ronina i powiedziała:

- Z tego roku nie mogę znaleźć nic więcej, co by dotyczyło komisarza Nymana. Jeżeli nie 

muszę dalej jeszcze szukać, w poprzednich latach, to...

- Nie. Niech pani bierze, co pani znajdzie - powiedział Ronin wykrętnie.

- A czy to zajmie dużo czasu?

- Wkrótce będę gotów, przejrzę to tylko - powiedział i usłyszał jej oddalające się kroki.

Zdjął okulary i przetarł je, nim zabrał się ponownie do czytania.

Niżej   podpisana   jest   wdową,   pracującą   zawodowo,   matką,   jedyną   żywicielką   dziecka. 

Dziecko ma cztery lata i w czasie mojej pracy przebywa w przedszkolu. Od czasu gdy mój mąż  

zginął w wypadku samochodowym, przed rokiem, jestem w złym stanie nerwowym i często choruję.

W poniedziałek poszłam jak zwykle do pracy zaprowadziwszy córkę do przedszkola. Po  

południu   w   miejscu   pracy   zdarzyło   się   coś,   czego   nie   chcę   tu   poruszać,   a   co   mnie   ogromnie  

wzburzyło. Lekarz mojej firmy, który wie, że jestem słaba psychicznie, dał mi zastrzyk uspokajający 

i odesłał do domu taksówką. Kiedy wróciłam do domu, wydawało mi się, że zastrzyk nie działa i  

zażyłam   jeszcze   dwie   tabletki   na   uspokojenie.   Potem   poszłam   po   córkę.   Kiedy   minęłam   dwie  

przecznice,   wóz   policyjny   zatrzymał   się,   dwóch   policjantów   wyszło   i   wepchnęli   mnie   na   tylne 

siedzenie. Czułam się odrobinę otępiała od leków, może się zataczałam na ulicy, gdyż z drwiącego 

sposobu, w jaki odnieśli się do mnie policjanci, wynikało, że uważają mnie za pijaną. Próbowałam  

wytłumaczyć im, jaka jest przyczyna i że muszę przyprowadzić dziecko, ale tylko wyśmiewali ńę ze 

mnie.

W   komisariacie   wprowadzono   mnie   do   starszego   rangą,   który   wcale   nie   chciał   mnie  

słuchać, tylko wydał rozkaz, żeby mnie zamknąć w celi, aż wytrzeźwieję.

W celi był dzwonek i dzwoniłam wiele razy, ale bez skutku. Wołałam, krzyczałam, że ktoś  

musi zająć się moim dzieckiem, ale nikt się nie zjawił. Przedszkole zamykają o osiemnastej i jeżeli 

ktoś dziecka nie odbierze, personel się bardzo niepokoi. Zamknięto mnie o siedemnastej trzydzieści.

Próbowałam zwrócić czyjąś uwagę, by zatelefonowano do przedszkola i załatwiono, że ktoś 

się moim dzieckiem zaopiekuje. Bardzo byłam niespokojna.

Dopiero późnym wieczorem mnie wypuszczono, byłam już zupełnie wykończona z niepokoju  

i rozpaczy. Jeszcze nie przyszłam do siebie i wciąż mam zwolnienie lekarskie.

Kobieta,   która   napisała   ten   list,   dołączyła   adres   swego   mieszkania   i   miejsce   pracy, 

przedszkola, lekarza i komisariatu, do którego ją odprowadzono.

Notatka na odwrocie listu brzmiała:Wskazywanymi policjantami są Hans Lennart Svensson 

i Goran Brostróm. Twierdzą, że działali w dobrej wierze, gdyż kobieta wydała im się kompletnie  

pijana. Komisarz Stig Oscar Nyman mówi, że kobieta była tak dalece nieprzytomna, ze nie można  

jej było zrozumieć: żadnych dochodzeń nie podjęto.

background image

Ronn odłożył list z westchnieniem. Przypomniało mu się, że czytał w jakimś wywiadzie z 

szefem policji, iż na 792 zażalenia skierowane do rzecznika sprawiedliwości w ciągu trzech lat, a 

odnoszące się do przekroczeń policji, tylko jedno zostało przekazane prokuratorowi, by wniósł 

oskarżenie.

Można by się zastanawiać, o czym to świadczy, pomyślał Ronn.

A   że   szef   policji   na   to   się   powołuje,   świadczy   tylko   o   jego   wątpliwych   walorach 

umysłowych.

Następne   pismo   było   krótkie   i   napisane   ołówkiem   kopiowym   na   liniowanym   papierze 

wyrwanym z bloku:

Szanowny R.S.

W piątek byłem zalany i nic w tym dziwnego i dawniej się zdarzało, a jak policja mnie  

capła, tom spał w kozie. Jestem człowiek spokojny i kłócić się o to nie będę. No i w piątek wpadłem  

jakoś i myślałem, że pomieszkam w celi jak zawsze, ale gdzie tam, policjant jakiś, com go przedtem  

już tam widywał, wszedł do celi i do bicia się wziął. Aż mnie zatkło, bom przecie nic nie szumiał, 

ten klnie i rozrabia, on chyba jest szefem tego kicia, bił mnie i pozwalał sobie. Więc chcę zaskarżyć  

tego szefa, żeby następną razą nie rozrabiał. Taki wielki, wysoki, ze złotym paskiem na marynarce.

Z poważaniem Joel Johansson

Adnotacja służbowa: Skarżący jest notorycznym pijakiem, znanym z licznych zajść nie tylko 

na terenie wymienionego komisariatu. Pomawiany policjant to niewątpliwie komisarz Stig Nyman.  

Twierdzi on, że nigdy nie widział skarżącego, który z nazwiska jest mu znany. By on lub ktoś inny 

mógł  znęcać się nad skarżącym  w celi, komisarz  Nyman uznaje za zupełnie  wykluczone - Nie  

wszczynano dochodzenia.

Ronn zapisywał w notesie, ufając, że zdoła odczytać własne pismo. Zanim wziął się do dwu 

pozostałych skarg, zdjął okulary, przetarł piekące oczy. Zamrugał kilka razy i zaczął czytać:

Mój mąż urodził się na Węgrzech i nie pisze dobrze po szwedzku, więc ja, żona, piszę za  

niego. Mój mąż od wielu lat cierpi na epilepsję i z powodu choroby jest na rencie inwalidzkiej.  

Miewa czasem ataki tej choroby i wtedy przewraca się, chociaż przeważnie czuje, że atak się zbliża,  

i zostaje wtedy w domu, ale czasem nie przeczuje z góry i wtedy może to się zdarzyć gdziekolwiek. 

Dostaje od swego doktora lekarstwa, a ja, po tylu latach małżeństwa wiem, jak go pielęgnować.  

Teraz muszę powiedzieć, że jednej rzeczy mój mąż nie robi ani nigdy nie robił: nie pije. Umarłby  

raczej niż wziął wódkę do ust.

A teraz chcielibyśmy ja i mój mąż zawiadomić, co mu się zdarzyło w zeszłą niedzielę, w  

metrze, jak wracał do domu. Bo był na meczu piłkarskim. A gdy siedział na stacji metra, poczuł, że  

dostanie ataku, więc prędko poszedł w stronę domu, ale po drodze upadł a następnie pamięta, że  

leżał na łóżku w więzieniu. Już się lepiej czuł, tylko mu lekarstwo było potrzebne i żeby wrócić do  

background image

domu, do żony. Wiele godzin musiał tam w celi przesiedzieć, zanim go policja wypuściła, bo cały  

czas myśleli, że był pijany, a wcale nie był, bo nigdy nawet do ust nie bierze. Kiedy go spod klucza  

wypuścili, poszedł do samego komisarza i mówi, że chory jest, a nie pijany, ale komisarz zupełnie  

był niewyrozumiały i powiada, że mój mąż kłamie i żeby się na przyszłość pilnował i trzeźwy był, bo  

dosyć ma tych zapijaczonych cudzoziemców jak mój mąż. Co on temu winien, że źle mówi po  

szwedzku. Mój mąż tłumaczył komisarzowi, że wcale nie jest pijący, ale czy komisarz źle zrozumiał,  

czy co, rozzłościł się i uderzył mego męża, aż upadł, a potem go wyrzucił z pokoju. Potem mąż  

przyszedł   do   domu,   a   ja   okropnie   byłam   niespokojna   cały   wieczór   i   do   wszystkich   szpitali 

dzwoniłam, nie mogłam  przecież  wiedzieć, że policja chorego człowieka wsadzi do więzienia i 

jeszcze bije, jakby to był najgorszy zbrodniarz.

Teraz mi córka powiedziała, bo mamy takową, choć zamężna, że to można zaskarżyć u 

Państwa. Kiedy  mąż  wrócił  do domu, to już  była dwunasta w nocy, nawet  po, choć mecz  się  

skończył o siódmej.

Z wysokim poważaniem Ester Nagy

Adnotacja   służbowa:   Wymieniony   w   zażaleniu   komisarz   Stig   Oscar   Nyman   twierdzi,   że 

przypomina sobie człowieka o tym nazwisku, potraktowano go dobrze i możliwie jak najszybciej 

odesłano do domu - Pełniący służbę posterunkowi Lars lvar  lvarsson i Sten Holmgren, którzy 

zatrzymali Nagy’ego, stwierdzają że robił on wrażenie zamroczonego alkoholem czy narkotykami.  

Nie wszczynano postępowania.

Ostatnie oświadczenie można było uważać za najbardziej interesujące, chociażby dlatego, że 

napisane zostało przez policjanta.

Do   kancelarii   Rzecznika   Rządu   Vdstra   Trddgardsgatan   4,   skrytka   pocztowa   16327, 

Sztokholm 16.

Pozwalam   sobie   niniejszym   najuprzejmiej   prosić   Rzecznika   Sprawiedliwości   o   rewizję   i 

ponowne zbadanie moich zażaleń z  1/9 1961 i 31/12 1962 dotyczących wykroczeń służbowych 

popełnionych przez komisarza Stiga Oscara Nymana i posterunkowego Palmona Haralda Hulta.

Z wysokim poważaniem Ake Reinhold Eriksson szeregowy policji

- Aha, ten - powiedział Ronn sam do siebie. Przeszedł do studiowania komentarzy, które w 

tym wypadku okazały się dłuższe niż samo podanie.

Ze   względu   na   dokładność,   z   jaką   wymienione   zapodania   badane   były   uprzednio,   jak  

również uwzględniając długi okres czasu, jaki minął od będących przedmiotem wyżej wymienionych  

zażaleń, wydarzeń i związanych z nimi incydentów, biorąc również pod uwagę wielką ilość skarg,  

jakie   petent   składał   w   ciągu   minionego   roku,   nie   widzę,   by   zaistniał   powód   do   wznowienia  

dochodzeń, zwłaszcza iż, jeśli chodzi o okoliczności - o ile mi wiadomo - nie zaistniały i nie zostały  

przedłożone   żadne   nowe  fakty   czy  dowody,   które  mogłyby  wesprzeć  wcześniejsze  twierdzenia   i 

background image

informacje skarżącego, uważam więc za słuszne i wnioskuję o pozostawienie podania petenta bez 

rozpatrzenia i o nie wszczynanie żadnych kroków.

Ronn   gwałtownie   potrząsał   głową,   zastanawiając   się,   czy   dobrze   przeczytał. 

Prawdopodobnie nie. Podpis był w każdym razie nieczytelny.

Słowa pisane miały teraz bardziej niż kiedykolwiek tendencję do wypaczania się i zlewania 

w   jedno   pod   jego   spojrzeniem,   a   gdy   urzędniczka   wsunęła   mu   pod   prawy   łokieć   nowy   plik 

dokumentów, zasłonił się obronnym gestem.

- Może jeszcze wcześniejsze lata przeszukać? - spytała kąśliwie. - Może chce pan także to, 

co dotyczy Hulta albo pana?

-  Raczej nie, dziękuję - zastrzegł się Ronn. - Wypiszę tylko nazwiska z tych ostatnich, a 

potem będziemy mogli stąd wyjść. Oboje.

Zamrugał i dalej skrobał maczkiem w notesie.

-  Mogę także wyjąć skargi Ullholma - powiedziała urzędniczka sarkastycznie. - Jeśli pan 

sobie życzy.

Ullholm był pierwszym asystentem w Solnie, osławionym w całej policji jako notoryczny 

zrzęda, wnoszący niezliczone skargi do wszelkich możliwych instancji.

Ronn zgarbił się nad stołem i zgnębiony potrząsnął głową.

15

W drodze do Sabbatsberg Lennart Kollberg nagle przypomniał sobie, że powinien zapłacić 

wpisowe na korespondencyjny turniej szachowy, w którym chciał uczestniczyć. W poniedziałek 

ostatni   dzień,   dlatego   zatrzymał   samochód   przy   Vasaparken   i   wszedł   do   urzędu   pocztowego 

naprzeciw Tennstopet.

Wypełniwszy przekaz posłusznie stanął w ogonku do okienka i czekał na swoją kolej.

Przed nim stał jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce i futrzanej czapce. Jak zwykle kiedy 

Kollberg   stał   w   ogonku,   zdarzyło   mu   się   trafić   na   osobę   mającą   skomplikowane   sprawy   do 

załatwienia.   Człowiek   przed   nim   miał   w   ręce   całą   pakę   przekazów,   wysyłek   za   zaliczeniem   i 

przesyłek lotniczych.

Kollberg wzruszył tylko potężnymi ramionami, westchnął i czekał. Nagle z pliku wysyłek 

stojącego przed nim wypadł jakiś papierek - znaczek pocztowy. Kollberg schylił się i podniósł go z 

podłogi. Potem trącił w ramię swego poprzednika i powiedział:

- Upuścił pan to.

Osobnik ów odwrócił głowę i spojrzał na Kollberga piwnymi oczami, w których kolejno 

pojawiło się zdziwienie, rozpoznanie i niechęć.

- Upuścił pan to - powtórzył Kollberg.

background image

-  Cholera człowieka trzęsie - rzekł tamten powoli - że nawet znaczka nie można zgubić, 

żeby w to policja nosa nie wetknęła.

Kollberg trzymał znaczek w wyciągniętej ręce.

- Proszę sobie zatrzymać - powiedział tamten i odwrócił głowę.

Wkrótce potem uporał się z pocztowymi kłopotami i wyszedł nie spojrzawszy nawet na 

Kollberga.

Zaskakujący epizod. Być może miał to być swego rodzaju żart, choć z drugiej strony ów 

człowiek   wcale   nie   wyglądał   na   usposobionego   żartobliwie.   Ponieważ   Kollberg   był   marnym 

fizjonomistą,   często   nie   udawało   mu   się   rozpoznać   twarzy,   którą   powinien   był   rozpoznać,   nie 

dziwnego, że tamten go zidentyfikował, podczas gdy on sam zupełnie nie miał pc jęcia, kogo 

zagadnął.

Załatwił wpłatę.

Potem podejrzliwie spojrzał na znaczek. Zupełnie ładny, był na nim ptak. Jeden z tej świeżo 

wypuszczonej serii, która - jeżeli dobrze zrozumiał - gwarantowała, że poczta ofrankowana takimi 

znaczkami doręczona będzie ze znacznym opóźnieniem. Pomysłowość typowa dla zarządu poczty.

No, pomyślał Kollberg, w każdym razie poczta dobrze funkcjonuje, nie można się uskarżać 

teraz, gdy wreszcie wykaraskała się z trudności po wprowadzeniu przed kilku laty systemu kodów 

automatycznych.

Pogrążony w zadumie nad osobliwościami egzystencji podążał do szpitala.

Pawilon, w którym morderstwo miało miejsce, wciąż był starannie odizolowany, a w pokoju 

Nymana nic się specjalnie nie zmieniło.

Gunvald Larsson oczywiście tam był.

Kollberg i Gunvald Larsson specjalnie za sobą nie przepadali. Zresztą takich, co przepadali 

za Gunvaldem Larssonem można by policzyć na palcach jednej ręki, wystarczyłby nawet jeden 

palec wskazujący i z łatwością można by wymienić nazwisko: Ronin.

Myśl,   że   zmuszeni   byliby   razem   pracować   nie   wydawała   się   ani   Kollbergowi,   ani 

Gunvaldowi Larssonowi zbytnio pociągająca. Choć teraz nie groziło im chyba podobne ryzyko. 

Przez przypadek raczej znaleźli się na tym samym miejscu.

Owym przypadkiem był Nyman, a wyglądał tak okropnie, że Kollberg poczuł się zmuszony 

powiedzieć:

- Brrr!

Gunvald Larsson zrobił minę wyrażającą niecnętne potwierdzenie. I powiedział:

- Znałeś go? Kollberg kiwnął głową.

- Ja także. Jeden z najwspanialszych tępaków, jaki kiedykolwiek ozdabiał kadry policji. Na 

szczęście nigdy prawie nie miałem z nim do czynienia.

background image

Gunvald Larsson wcale nie służył w policji porządkowej, przez krótki czas należał do niej, 

ale tylko pro forma. Nim został policjantem, był oficerem marynarki, najpierw wojennej, potem we 

flocie handlowej. W przeciwieństwie więc do Kollberga i Martina Becka nie miał za sobą tak 

zwanej długiej drogi.

- Jak postępuje badanie miejsca zbrodni?

-  Nie wydaje mi się, żeby dało coś więcej prócz tego, co jest zupełnie oczywiste. Jakiś 

szaleniec wlazł przez to okno i zadźgał go. Bez pardonu.

Kollberg przytaknął.

- Interesuje mnie jednak ten bagnet - mruknął Gunvald Larsson raczej sam do siebie. - A ten, 

kto się nim posłużył, znał się na rzeczy. Umiał obchodzić się z bronią. I kto to był?

- Właśnie - powiedział Kollberg. - Wojskowy na przykład, może rzeźnik.

- Policjant - rzekł Gunvald Larsson.

Przypuszczalnie w całej załodze policji on był najmniej skłonny do koleżeństwa i fałszywej 

lojalności. Co nie czyniło go specjalnie popularnym.

- Teraz pewnie weźmiesz się do tego? - spytał Kollberg.

- Być może. A ty też się tym będziesz zajmował? Kollberg przytaknął.

- Na to wygląda.

Przyjrzeli się sobie bez entuzjazmu.

- Chyba nie będziemy musieli zbyt wiele robić wspólnie - powiedział Kollberg.

- Zawsze można mieć nadzieję - powiedział Gunvald Larsson.

16

Była już prawie dziesiąta przed południem i Martin Beck potniał w blasku słońca idąc ku 

Slussen   wzdłuż   bulwaru   Söder   Malarstrańd.   Słońce   wprawdzie   nie   grzało   zbytnio,   a   bryza   od 

Riddarfjärden była dotkliwie zimna, ale szedł szybko i miał na sobie ciepłe zimowe palto.

Hult proponował, że go podwiezie do Kungsholmsgatan, ale wymówił się. Obawiał się, że 

zaśnie w samochodzie i żywił nadzieję, że pospieszna przechadzka otrzeźwi go. Rozpiął palto i 

zwolnił kroku.

Przy Slussen wszedł do budki telefonicznej, zadzwonił do komendy i otrzymał wiadomość, 

że Ronn jeszcze nie wrócił. Właściwie nic tam nie ma do roboty, póki Ronn ze swoim zadaniem się 

nie upora, a to z pewnością potrwa jeszcze z godzinkę. Gdyby teraz pójść prosto do domu, mógłby 

z dziesięć minut poleżeć na łóżku. Był naprawdę straszliwie zmęczony i myśl o łóżku stanowiła 

ogromną pokusę. Gdyby nastawił budzik na dzwonienie, zdążyłby się z godzinkę przespać.

Zdecydowanym krokiem przeciął plac i wszedł  w  Jarntorgsgatan. Dotarłszy do Jarntorget, 

zwolnił.   Wyobraził   sobie,   jak   będzie   w   dalszym  ciągu  zmęczony,   kiedy   budzik   za   godzinę 

background image

zadzwoni,   jak   ciężko   będzie   wstać,   ubrać   się   i   iść   na   Kungsholmen.   Choć   z   drugiej   strony 

przyjemnie byłoby choć na chwilę zrzucić z siebie ubranie, umyć się czy wziąć prysznic.

Stanął na środku placu obezwładniony własnym brakiem zdecydowania. Można je było 

wprawdzie złożyć na karb zmęczenia, ale nie stawało się przez to mniej irytujące.

Zmienił   kurs,   skierował   się   ku   Skeppsbron.   Co   tam   będzie   robił,   nie   wiedział,   ale 

zobaczywszy wolną taksówkę, szybko postanowił: pojedzie do łaźni.

Kierowca   taksówki   wyglądał   na   rówieśnika   Matuzalema,   trzęsący   się,   bezzębny   i 

najwidoczniej głuchy. Martin Beck, który usadowił  się na przednim miejscu, żywił nadzieję, że 

przynajmniej wzrok jeszcze kierowcy dopisuje. Przypuszczalnie był to właściciel taksówki, który 

od łat już sam nie prowadził. Wciąż jechał nieprawidłowo, a raz zjechał na lewą stronę jezdni. 

Mruczał coś ponuro pod nosem, a od czasu do czasu jego wyschłym starczym ciałem wstrząsał 

przeraźliwy  kaszel.   Kiedy  wreszcie   stanął   przed   Łaźnią   Centralną,   Martin  Beck   dał   mu   hojny 

napiwek, rad, że udało mu się cało dojechać. Spojrzawszy na rozdygotane ręce starego, nie zażądał 

pokwitowania.

Przy kasie Martin Beck wahał się chwilę, nim zapłacił. Zwykle kąpał się na dole, gdzie był 

basen pływacki, ale myśl o popływaniu jakoś teraz nie była nęcąca. Wykupił więc bilet do łaźni 

tureckiej na pierwszym piętrze.

Dla pewności poprosił kąpielowego, który wydał mu ręczniki, żeby go zbudził o jedenastej. 

Usiadł   na   najgorętszym   stopniu,   pot   strumieniami   wypływał   mu   ze   wszystkich   porów.   Wziął 

prysznic, szybko zanurzył się w lodowatej wodzie basenu i położył się w swojej kabinie. Zamknął 

oczy.

Próbował myśleć o czymś uspokajającym, ale myśli wracały do Haralda Hult a, który mając 

wolny   dzień,   ubrany   w  mundur,  bezczynnie   siedział   w   swym   opustoszałym,   pozbawionym 

jakiegokolwiek wyrazu mieszkaniu. Człowiek, którego życie całkowicie wypełniało jedno: że był 

policjantem. Gdy mu się to odebrało, zostawała pustka.

Martin Beck zastanawiał się, co się stanie z Hultem po przejściu na emeryturę. Może będzie 

tak siedział bezczynnie przy oknie, z rękami opartymi o stół, aż zaśnie.

Czy on w ogóle ma cywilne ubranie? Prawdopodobnie nie.

Coś kłuło i piekło pod zamkniętymi powiekami, Martin Beck otworzył oczy, spojrzał w 

sufit. Zbyt był zmęczony, żeby zasnąć. Zakrył oczy ramieniem i próbował skoncentrować się na 

chęci całkowitego odprężenia. Ale mięśnie wciąż były napięte.

Z   pokoju   do   masażu   słychać   było   szybkie   poklaskiwanie   i   plusk   wody   wylewanej   na 

marmurową ławę. W sąsiedniej kabinie ktoś chrapał i charczał głośno.

Nagle wynurzył się z pamięci obraz zmasakrowanego ciała Nymana. Pomyślał o tym, co 

mówił Kollberg. Jak go Nyman uczył zabijać.

background image

Martin Beok nigdy nie zabił człowieka.

Próbował wyobrazić sobie, co się wtedy czuje. Nie żeby zastrzelić, to uważał za nie takie 

znów trudne, może dlatego, że siła, jakiej trzeba, by zgiąć palec naciskając kurek nie pozostaje w 

żadnej proporcji do siły kuli, która uśmierca. Zabić z broni palnej - to nie wymaga większego 

fizycznego wkładu, dystans wobec ofiary powinien zmniejszyć odczucie oczywistej aktywności. 

Ale zabić kogoś bezpośrednio, własnymi rękami, stryczkiem, nożem czy bagnetem, to zupełnie inna 

rzecz. Myślał o ciele na marmurowej szpitalnej podłodze, o ziejącej ranie w gardle, o krwi, o 

wybebeszonych wnętrznościach i wiedział, że on by tak zabić nie potrafił.

W  ciągu   wielu   lat   pracy  w   policji  Martin   Beck   często   zadawał   sobie   pytanie,   czy  jest 

tchórzem, a im był  starszy, tym jaśniejsza stawała się odpowiedź. Tak, był tchórzliwy, ale nie 

martwiło go to tak, jak w młodości.

Nie był pewien, czy boi się śmierci. Jego zawodem było zajmowanie się śmiercią innych 

ludzi i to stępiło jego strach przed nią. Bardzo rzadko myślał o swej własnej śmierci.

Kąpielowy zapukał do drzwi kabiny zawiadamiając, że jest jedenasta. A Martin Beck nie 

zdrzemnął się ani na moment.

17

Spoglądając na Ronna doznawał najgłębszego poczucia winy. Wprawdzie obaj równie długo 

spali w ciągu ostatnich trzydziestu godzin, to znaczy wcale, ale w porównaniu z kolegą, Martin 

Beck przeżył ostatnią dobę w sposób przyjemny, częściowo wręcz luksusowy.

Białka oczu Ronn miał teraz równie czerwone jak nos, natomiast policzki i czoło niezdrowo 

blade, a worki pod oczami ciężkie i fioletowosine. Ziewając nieopanowanie niezdarnie wyciągnął z 

szuflady biurka elektryczną golarkę.

Bohaterowie są zmęczeni, pomyślał Martin Beck.

Był wprawdzie starszy, miał czterdzieści osiem lat, ale Ronn też skończył czterdzieści trzy, i 

czas, kiedy bezkarnie można nie przespać nocy, miał już zdecydowanie od paru lat za sobą.

Ponadto Ronn kroczył dalej wytkniętą drogą: nic nie mówił dobrowolnie i Martin Beck 

zmuszał się do stawiania pytań:

- No, coś wydobył?

Ronn wskazał  swój  notes  z  miną  tak  nieszczęśliwą,  jakby to  był  zdechły  kot  albo  coś 

odrażającego i wstydliwego, i powiedział niewyraźnie:

-  Tam. Ze dwadzieścia nazwisk. Przeczytałem zażalenia z ostatniego roku Nymana jako 

kierownika komisariatu. Potem zapisałem nazwiska i adresy tych, co się na niego skarżyli nieco 

wcześniej. Gdybym chciał wszystko przekopać, cały dzień by to zajęło.

Martin Beck kiwnął głową.

- Mało - dodał Ronn. - Jutro też cały dzień i pojutrze i... następny jeszcze.

background image

-  Zdaje   się,   że   nie   ma   sensu   głębiej   się   w   tym   grzebać   -   powiedział   Martin   Beck.   - 

Przypuszczam, że to, co masz, też jest już raczej przestarzałe.

- Pewnie i tak - powiedział Ronn.

Zabrał maszynkę do golenia i wyszedł apatycznym krokiem wlokąc za sobą sznur.

Martin   Beck   usiadł   przy   jego   biurku   i   ze   ściągniętymi   brwiami   rozszyfrowywał 

nadziubdziane drobno i krzywo notatki Ronna, zawsze sprawiało mu to trudność i zawsze chyba 

będzie sprawiać.

Od ręki przenosił nazwiska, adresy i przedmiot skarg na liniowany blok stenogramowy.

John Bertilsson, robotnik niewykwalifikowany, Gótgatan 20, złe traktowanie.

I tak dalej.

Gdy Ronn wrócił z łazienki, lista była gotowa. Obejmowała dwadzieścia dwa nazwiska.

Toaletowe   zabiegi   nie   wywarły   widocznego   wpływu   na   wygląd   Ronna,   który   jeśli   to 

możliwe,   jeszcze   żałośniej   się   teraz   przedstawiał,   najprawdopodobniej   czuł   się   teraz   mniej 

zapyziały. Niedorzecznością byłoby żądać, by wyglądał żwawo.

Coś pobudzającego byłoby może na miejscu. Zdaje się, że to teraz nazywano „jeden mały 

pod nic”.

- Cóż Einar, wiem, że obaj, ty i ja, powinniśmy iść do domu i wyspać się. Ale jak byśmy tak 

jeszcze chwilę poślęczeli, może byśmy doszli do czegoś rozstrzygającego. Warto chyba spróbować, 

co?

- Może i warto - powiedział Ronn powątpiewająco.

- Jak byś ty wziął pierwsze dziesięć z tych nazwisk, a ja resztę, moglibyśmy dość szybko 

zlokalizować większość z tych osób i skreślić je z listy, jeżeli się okażą nieprzydatne. Okay?

- Dobrze. Jeżeli tak uważasz.

Ani odrobiny przekonania nie było w jego głosie, już nie mówiąc o zdecydowaniu i chęci 

walki. Przeciwnie Ronnowi oozy się zamykały i dreszcz nim wstrząsał, ale posłusznie usiadł przy 

biurku i przysunął telefon.

W głębi duszy Martin Beck musiał przyznać, że to wydawało się bezsensowne.

W okresie  swej   aktywności  Nyman  maltretował  oczywiście  setki  ludzi,  tylko  niewielka 

część   z   nich   wniosła   pisemne   skargi,   a   powierzchowne   sprawdzenie   dokonane   przez   Ronna 

pozwoliło z kolei wyłuskać tylko małą ich cząstkę.

Ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go, że właściwie większość czynności zawodowych 

była bezsensowna i że nawet to, dzięki czemu, jak się później okazywało, można było osiągnąć 

rezultaty, przeważnie z początku wydawało się dość beznadziejne.

background image

Martin Beck poszedł do pokoju obok i zaczął telefonować, ale już po czwartej rozmowie 

wykoleił się i siedział bezczynnie z ręką na słuchawce. Nie udało mu się zidentyfikować żadnej z 

osób znajdujących się na liście, a teraz myślał o czymś zupełnie innym.

Po chwili wyjął własny notes i nakręcił numer Nymanów. Telefon przyjął syn.

- Nyman.

Głos brzmiał uderzająco dorośle.

- Tu komisarz Beck. Widzieliśmy się dziś w nocy.

- Tak?

- Jak się mama czuje?

- Dosyć dobrze. Dużo lepiej. Był doktor Blomberg, a potem parę godzin spała. Teraz zdaje 

się jest okey i... - głos zamarł.

- I?

- ... i to nie było przecież nieoczekiwane - powiedział chłopiec niepewnie. - To znaczy to, że 

z tatusiem koniec. Przecież okropnie źle z nim było. I długo już.

- Sądzisz, że mama mogłaby podejść do telefonu?

- Chyba tak. Jest w kuchni. Proszę chwilę zaczekać, powiem jej.

- Dziękuję - powiedział Beck. Usłyszał oddalające się kroki.

Jakim   mężem   i   ojcem   mógł   być   taki   człowiek   jak   Nyman?   Dom   sprawiał   wrażenie 

szczęśliwego. Nic nie przemawiało przeciw temu, że mógł być dobrym i kochającym ojcem.

Syn w każdym razie bliski był wybuchnięcia płaczem.

- Halo, tu Anna Nyman.

- Komisarz Beck. O jedno tylko chciałbym spytać-

- Tak?

- Ile osób wiedziało, że mąż pani leży w szpitalu?

- Nie tak wiele - powiedziała wolno.

- Ale przecież od dość dawna był chory.

- Tak, to prawda. Ale Stig nie chciał, żeby o tym wiedziano. Chociaż...

- Tak?

- Kilka osób wiedziało jednak.

- Kto? Może pani wymienić?

- Przede wszystkim rodzina.

- Bliżej określając?

-  Ja   i   dzieci   oczywiście.   I   Stig   ma...   miał   dwóch   młodszych   braci,   jeden   mieszka   w 

Gbteborgu, drugi w Boden.

background image

Martin Beck kiwnął głową, na własny tylko użytek. Listy w pokoju chorego z pewnością 

napisane zostały przez braci Nymana.

- Dalej.

- Ja sama nie mam rodzeństwa. Rodzice nie żyją, nikt z moich najbliższych krewnych nie 

jest przy życiu. Prócz wuja, ale mieszka w Ameryce, nigdy go nie widziałam.

- A przyjaciele?

-  Mamy nie tak wielu. To jest mieliśmy. Gunnar Blomberg, który był tu w nocy, z nim 

mamy kontakt, poza tym był przecież lekarzem Stiga. On oczywiście wiedział.

- Rozumiem.

-  A także kapitan Palm i jego żona, to stary przyjaciel męża, jeszcze z wojska. Oni też 

bywali.

- Kto więcej?

-  Właściwie nikt. Mieliśmy bardzo niewielu prawdziwych przyjaciół. Tylko tych, których 

wymieniłam-

Urwała. Martin Beck czekał.

- Stig mawiał zwykle... Nie dokończyła zdania.

- Co mianowicie mawiał?

- Że policja właściwie nie miewa przyjaciół.

To była szczera prawda. Martin Beck sam też nie miał przyjaciół. Prócz Kollberga i własnej 

córki. I pewnej kobiety, która nazywała się Asa Torell. Ale ona też była policjantem.

No i może Per Mansson, policjant z Malmo.

- A więc te osoby wiedziały, że pani mąż został przyjęty do Sabbatsberg?

- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Jedynym, który dokładnie wiedział, gdzie leży Stig, był 

doktor Blomberg. To znaczy, jedynym z naszych przyjaciół.

- A kto go zwykle odwiedzał?

- Ja i Stefan. Codziennie.

- Nikt inny?

- Nie.

- Doktor Blomberg także nie?

-  Nie. Stig nie chciał, żeby prócz mnie i syna ktoś tam przychodził. Właściwie nie chciał 

nawet, żeby Stefan przychodził.

- Dlaczego?

- Nie chciał, żeby go ktoś widział. Pan rozumie... Martin Beck czekał.

background image

-  Tak   -   powiedziała   wreszcie.   -   Stig   był   zawsze   niebywale   silnym   i   wytrenowanym 

mężczyzną.   Ale   ostatnio   bardzo   podupadł   i   widocznie   wstydził   się,   nie   chciał   się   nikomu 

pokazywać.

- Hmm - mruknął Martin Beck-

- Choć Stefan wcale na to nie zwracał uwagi. On ubóstwiał ojca. Bardzo sobie byli bliscy.

- A córka?

- Na niej Stigowi nigdy w takim samym stopniu nie zależało. Czy pan ma dzieci?

- Tak.

- I chłopców i dziewczynki?

- Tak.

- Więc wie pan, jak to jest. Między ojcem i synem. Wcale nie wiedział. Martin Beck tak 

długo się nad tym zastanawiał, że kobieta zapytała:

- Czy pan jest, panie komisarzu?

- Oczywiście. Naturalnie. A jak było, jeśli chodzi o sąsiadów?

- Sąsiadów?

- Taik, czy wiedzieli, że mąż pani leży w szpitalu?

- Naturalnie że nie.

- A jak im pani wyjaśniła, że nie ma go w domu?

- Wcale nie wyjaśniałam. Nie utrzymujemy stosunków

- A syn? Opowiadał może o tym swoim kolegom?

- Stefan? Nie, wykluczone. Wiedział, że ojciec sobie nie życzy. Nigdy by mu nie przyszło 

do głowy zrobić coś, czego Stig sobie nie życzył. Prócz tego, że chodził ze mną co wieczór do 

niego na wizytę. Ale w głębi duszy Stig tego sobie życzył.

Martin Beck porobił zapiski na leżącym przed nim bloku i streszczając je, powiedział:

-  To   znaczy,   że   tylko   pani,   Stefan,   doktor   Blomberg   i   obaj   bracia   komisarza   Nymana 

wiedzieli dokładnie, na jakim oddziale i w którym pokoju leży pani małżonek.

- Tak.

- Teraz wiem prawie wszystko. Jeszcze jedno tylko.

- Co takiego?

- Az kim ze swych kolegów mąż pani najbardziej przestawał?

- Nie rozumiem.

Martin Beck położył pióro i dwoma palcami - wielkim i wskazującym - pomasował nasadę 

nosa. Czy niejasno sformułował pytanie?

- Mam na myśli, co następuje: z kim z policji spotykali się państwo, mąż i pani?

- Absolutnie z nikim.

background image

- Jak to?

- O co chodzi?

- Czy mąż pani nie utrzymywał bliższych stosunków z kilkoma kolegami? Nie spotykał się z 

nimi poza godzinami pracy?

-  Nie. W ciągu dwudziestu sześciu lat mego małżeństwa ze Stigiem nie zdarzyło się, że 

policjant przestąpił próg naszego domu.

- Serio to pani mówi?

- Tak. Jedynymi policjantami w naszym domu był pan, i ten, który panu towarzyszył dziś w 

nocy. Ale wtedy Stig już nie żył.

- Przecież jeżeli już nie ktoś inny z podwładnych, to musiał przychodzić goniec, przynosić 

mu wiadomości albo je odbierać.

- A to oczywiście tak. Ordynansi.

- Przepraszam, kto?

- Mój mąż tak ich określał. Tych, co tu przychodzili. Zdarzało się od czasu do czasu. Ale oni 

też nigdy progu nie przestąpili. Stig był bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o ten szczegół.

- Rzeczywiście?

- Tak. Zawsze. Jeżeli jakiś szeregowy coś przynosił, czy miał zabrać, czy w innej sprawie 

przychodził, nigdy nie bywał wpuszczony. Jeżeli otwierałam ja albo któreś z dzieci, mówiliśmy 

temu komuś, żeby zaczekał, i zamykało się drzwi, póki Stig nie był gotów.

- To był jego pomysł?

- Tak. Wyraźnie zapowiedział, że tak być musi. Raz na zawsze.

-  Miał przecież kolegów, z którymi wiele lat współpracował. Czy w stosunku do nich to 

także obowiązywało?

- Tak.

- I żadnego z nich pani nie zna?

- Nie. A w każdym razie nie więcej niż z nazwiska.

- Ale wspominał chyba o swoich współpracownikach?

- Bardzo rzadko.

- A o swoich podwładnych?

- Jak już powiedziałam, bardzo rzadko. Rozumie pan, jedną z zasad Stiga było, że służba w 

żaden sposób nie powinna wdzierać się w życie prywatne.

- Powiedziała pani jednak, że kilku współpracowników zna pani przynajmniej z nazwiska. 

Jakich?

- Cóż, kilku z głównej komendy. Komendanta, rzecz jasna, głównego intendenta...

- Policji porządkowej?

background image

- Tak. A czy jest jeszcze inny?

Do   pokoju   wszedł   Ronn   z   jakimiś   papierami.   Martin   Beck   spojrzał   na   niego   ze 

zdziwieniem. Potem skupił się i dalej prowadził rozmowę.

- Ale musiał chyba wymieniać z nazwiska tych, z którymi bezpośrednio pracował?

- Owszem, jednego przynajmniej. O ile mi wiadomo, jednego z podwładnych bardzo cenił. 

Nazywał   się   Hult.   Stigczasem   mówił   o   nim.  Współpracowali   z   sobą   na   długo   przedtem,   nim 

poznałam mego męża.

- A więc Hulta pani zna?

- Nie. O ile sobie przypominam, nigdy go nie widziałam.

- Na pewno?

- Nie. Mówiłam z nim przez telefon.

- I to wszystko?

- Tak.

- Zechce pani chwileczkę zaczekać.

- Oczywiście.

Martin   Beck   położył   słuchawkę   na   stole.   Ugniatając   czubkami   palców   skórę   u   nasady 

włosów myślał intensywnie. Ronn obojętnie ziewał.

Martin Beck ponownie przyłożył słuchawkę do ucha.

- Halo?

- Tak.

- A wie pani, jak ma na imię pierwszy asystent Hult?

-  Tak,   przez   przypadek.   Palmon   Harald   Hult.   Nie   wiedziałam   natomiast,   jaki   jest   jego 

stopień służbowy.

- Przez przypadek, powiada pani?

- Tak, właśnie. Mam to przed sobą, zapisane na bloczku telefonicznym. Palmon Harald Hult.

- Kto to zapisał?

- Ja sama.

Martin Beck nic nie powiedział.

-  Pan Hult mianowicie dzwonił tu wczoraj wieczorem i pytał o mojego męża. Bardzo się 

zmartwił usłyszawszy, że jest ciężko chory.

- A pani dała mu adres szpitalny?

-  Tak. Chciał posłać kwiaty. A ja, jak już mówiłam, znałam go - Był jedynym, któremu 

mogłam dać adres prócz...

- Prócz?

- No cóż, szefa policji, naczelnika, głównego intendenta oczywiście...

background image

- Rozumiem. A więc Hult dostał adres?

- Tak - urwała. Potem dodała z budzącym się niepokojem: - Co pan ma na myśli?

- Nic - odpowiedział Martin Beck uspokajająco. - To z pewnością nie ma znaczenia.

- Ale pan tak jakby...

-  Tyle tylko, że wszystko musimy skontrolować, droga pani. Bardzo nam pani pomogła. 

Dziękuję.

- I ja dziękuję - powiedziała stropiona.

- Dziękuję - powtórzył Martin Beck i odłożył słuchawkę.

Ronn oparł się o futrynę i powiedział:

- Wydaje mi się, że sprawdziłem, ile tylko się dało. Dwóch nie żyje. A o tym przeklętym 

Erikssonie nikt nic nie wie.

- Aha - powiedział Martin Beck z roztargnieniem, drukowanymi literami wypisując na bloku 

PALMON HARALD HULT.

18

Jeżeli Hult jest w pracy, to powinien tkwić przy biurku. Jako posunięty już w latach zajmuje 

się teraz raczej papierkową robotą, przynajmniej oficjalnie.

Odpowiedź, jaką dano w komisariacie wydała się zupełnie niepojęta.

- Hult? Nie, nie ma go. On w ogóle w soboty i niedziele zawsze ma wolne.

- I wcale się dziś nie pokazywał?

- Nie.

- Na pewno?

- Tak. Ja go w każdym razie nie widziałem.

- Zechce pan być tak uprzejmy i spytać innych?

- Jakich innych?

- Chyba nie macie takiego niedoboru personelu, że tylko jeden pracownik jest na zmianie - 

rzekł Martin Beck nieco poirytowany. - Chyba nie jest pan sam w komisariacie?

- Oczywiście nie - odpowiedział dyżurny znacznie ciszej.

- Proszę zaczekać, spytam.

Martin Beck usłyszał stuk odkładanej słuchawki i odgłos oddalających się kroków. Potem 

odległy głos wołający: Widział kto Hulta? To ten nadęty Beck z komisji zabójstw telefonuje i...Głos 

rozpłynął się w szumie i trzaskach.

Martin Beck czekał, smutno spoglądając na Rdnna, który jeszcze smutniej spoglądał na 

zegarek.

background image

Dlaczego tamten z komisariatu „Maria” uważał, że jest nadęty? Pewnie dlatego, że go nie 

tykał, tylko mówił pan. Martinowi Beckowi trudno było przyzwyczaić się do tykania policjantów, 

którzy jeszcze mieli mleko pod nosem, i do tego, żeby oni go tykali.

Chociaż w najmniejszej mierze nie był zwolennikiem ścisłego przestrzegania form.

Jak by człowiek taki jak Stig Nyman zareagował w podobnej sytuacji?

Zachrobotało w słuchawce.

- Więc jeżeli chodzi o Hulta...

- Tak?

-  Zdaje   się,   że   rzeczywiście   tu   był   przez   chwilę.   Jakieś   półtorej   godziny   temu.   Ale 

widocznie zaraz wyszedł.

- Dokąd?

- Nikt nie wie.

Martin Beck pozostawił to uogólnienie bez uwag, powiedział tylko:

- Dziękuję zatem.

Dla pewności nakręcił domowy numer Hulta. Ale, jak przypuszczał, nie było odpowiedzi i 

po kilku sygnałach odłożył słuchawkę.

- Kogo szukasz? - spytał Ronn.

- Hulta.

- Aha.

Nie można powiedzieć, by Ronn był specjalnie bystry, pomyślał Martin Beck z irytacją. I 

powiedział:

- Einar?

- Słucham.

- Hult dzwonił wczoraj wieczorem do pani Nyman i dostał adres szpitala.

- Aha.

- Pytanie: dlaczego?

- Pewnie chciał posłać kwiaty - powiedział Ronn obojętnie. - Hult i Nyonan to kumple.

- Nie tak wiele osób w ogóle wiedziało, że Nyman leży w Sabbatsberg.

- Dlatego Hult musiał zadzwonić i spytać - powiedział Ronn.

- Osobliwy zbieg okoliczności.

To   nie   było   pytanie   i   Ronn   bardzo   słusznie   nie   próbował   odpowiedzieć.   Powiedział 

natomiast:

- Aha, mówiłem, że tego Erikssona nie mogłem złapać.

- Jakiego Erikssona?

- Àkego Erikssona. Tego policjanta, co to zawsze skarży się na wszystko.

background image

Martin   Beck   skinął   głową.   Pamiętał   to   nazwisko,   choć   już   od   dawna   musiało   nie   być 

aktualne. Ale nie to nazwisko chciał mieć w pamięci, poza tym był zajęty myślą o Hulcie.

Osobiście   rozmawiał   z   tym   człowiekiem   niespełna   dwie   godziny   temu.   Jak   się   Hult 

zachował? Wiadomość o morderstwie popełnionym na Nymanie z początku nie wywołała żadnej 

reakcji. Potem Hult poszedł do roboty, jak to sam określił.

Martin   Beck   nic   nienormalnego   w   tym   nie   znajdował.   Hult   był   starym   gruboskórnym 

policjantem, dość ociężale myślącym, zupełnie nieimpulsywnym. Że dobrowolnie stawił się do 

pracy, kiedy kolega został zamordowany, wydawało się zupełnie naturalne. W pewnych sytuacjach 

Martin Beck postąpiłby dokładnie tak samo.

Co   się   wydawało   bardziej   osobliwe,   to   rozmowa   telefoniczna.   Dlaczego   słowem   nie 

wspomniał, że kontaktował się z panią Nyman, i to nie dalej niż poprzedniego wieczoru? I jeżeli 

jedynym powodem była chęć posłania kwiatów, to dlaczego dzwonił wieczorem?

Jeżeli natomiast z innych powodów chciał dokładnie wiedzieć, gdzie się Nyman znajduje, 

nie dla posłania kwiatów?

Martin Beck zmusił się do przerwania toku myśli.

Czy Hult rzeczywiście dzwonił wieczorem?

A jeżeli tak, to o której godzinie?

Pewne dane trzeba skompletować.

Martin Beck westchnął ciężko, znowu podniósł słuchawkę i po raz trzeci nakręcił numer 

Anny Nyman. Tym razem ona sama się zgłosiła.

- Ach tak - powiedziała z rezygnacją - komisarz Beck.

- Niestety, muszę trochę dokładniej wypytać o tę rozmowę telefoniczną...

- Tak?

- Pani powiedziała, że pierwszy asystent Hult zadzwonił wieczorem?

- Tak?

- O której?

- Dość późno, ale dokładnie nie mogę powiedzieć.

- Ale mniej więcej.

- Cóż...

- Czy pani już spała?

- O nie... zaraz, chwileczkę.

Umilkła. Martin Beck niecierpliwie bębnił palcami w stół. Słyszał, że z kimś rozmawia, 

prawdopodobnie z synem, słów nie mógł rozróżnić.

- Halo.

- Jestem.

background image

-  Mówiłam ze Stefanem. Bo oglądaliśmy wtedy telewizję. Najpierw film z Humphreyem 

Bogartem, ale taki nieprzyjemny, że przestawiliśmy na drugi kanał. Tam był program rozrywkowy z 

Bennym Hillem, właśnie się zaczął, kiedy telefon zadzwonił.

- Znakomicie, a jak długo trwał ten program?

- Parę minut tylko. Najwyżej z pięć. - Dziękuję pani. Jeszcze tylko jedno.

- Cóż takiego?

- Czy pamięta pani dokładnie, co Hult powiedział?

-  No,   nie   dosłownie.   Po   prostu   zapytał,   czy   może   mówić   ze   Stigiem,   a   gdy 

odpowiedziałam...

- Przepraszam, że przerywam. Tak powiedział: „Czy mogę mówić ze Stigiem”?

- Nie. Oczywiście nie. Wyraził się zupełnie poprawnie.

- To znaczy?

- Przeprosił i zapytał, czy zastał komisarza Nymana. -

- A dlaczego przeprosił?

- Że przeszkadza tak późno, naturalnie.

- A co pani odpowiedziała?

-  Spytałam,   kto   dzwoni.   A   raczej   dokładniej   mówiąc:   od   kogo   mam   przekazać 

pozdrowienia.

- A co pan Kult na to?

- Jestem kolegą komisarza Nymana. Mniej więcej tak. A potem podał nazwisko.

- A co pani odpowiedziała?

-  Jak już uprzednio mówiłam, od razu wiedziałam kto mówi, bo znałam to nazwisko i 

wiedziałam, że już przedtem dzwonił, i że był jednym z nielicznych, których Stig naprawdę cenił.

- Dzwonił przedtem, powiada pani. Jak często?

-  Parę razy w ciągu roku. Kiedy mąż był zdrowy i przebywał akurat w domu, zawsze on 

przyjmował telefony, więc ten Hult mógł oczywiście dzwonić wiele razy.

- I co pani powiedziała?

- Już to przecież opowiadałam przedtem.

- Przepraszam, jeżeli wydaję się natarczywy, ale to może okazać się ważne.

- Powiedziałam, że Stig jest chory. Wydawał się zdziwiony i zasmucony i pytał, czy to coś 

poważnego i...

- I?

-  Powiedziałam, że to niestety dość poważne i że Stig jest w szpitalu. Potem spytał, czy 

mógłby go odwiedzić, a ja odpowiedziałam, że mój mąż jednak nie życzy sobie.

- A on zadowolił się tym?

background image

- Tak, oczywiście. Przecież Harald Hult bardzo dobrze znał Stiga. Z pracy.

-  Powiedział   jednak,  że  chce  posłać   kwiaty?  Naprowadzające   pytanie,   pomyślał   Martin 

Beck.

- Właśnie. I że chciałby skreślić kilka słów. Wtedy powiedziałam, że Stig jest w Sabbatsberg 

i podałam mu oddział i numer pokoju. Przypominam sobie, że Stig kilkakrotnie wymieniał Hulta 

jako godnego zaufania i bez zarzutu.

- A potem?

- Przeprosił raz jeszcze. Podziękował i powiedział dobranoc.

Z kolei Martin Beck podziękował i z rozpędu bliski był powiedzenia także i dobranoc. 

Potem zwrócił się do Ronna i spytałr - Wczoraj wieczorem oglądałeś TV? Ronn odpowiedział 

urażonym spojrzeniem.

- Nie, oczywiście. Nie mogłeś. Pracowałeś. Ale mógłbyś dowiedzieć się, o której na drugim 

kanale zaczął się program z Bennym Hallem.

- Mógłbym - powiedział Ronn i podreptał do poczekalni. Wrócił z gazetą w ręce, długo się 

w nią wpatrywał i obwieścił:

- Dwudziesta pierwsza dwadzieścia pięć.

- A więc Hult dzwonił o wpół do dziesiątej. Dość późno, jeśli się nie ma specjalnie ważnej 

sprawy.

- A on nie miał?

-  W każdym razie nic nie powiedział. Wywiedział się natomiast dokładnie, gdzie Nyman 

leży.

- No, chciał przecież posłać mu kwiaty.

Martin Beck długo patrzył na Ronna. Musi mieć możliwość omówienia tego.

- Czy możesz posłuchać, Einar?

- Przecież to robię.

Martin Beck podsumował wszystko, co wiedział o poczynaniach Hulta w ciągu ostatniej 

doby, od rozmowy telefonicznej do dyskusji z nim na Reimerholme, i do faktu, że w chwili obecnej 

nie można było ustalić, gdzie się Hult znajduje.

-  Sądzisz, że Hult wbiłby nóż w Nymana? Pytanie było niebywale bezpośrednie jak na 

Ronna.

- Nie, tego bym chyba nie powiedział.

- Ja uważam, że to byłoby zbyt wyszukane. I dziwne - rzekł Ronn.

- Zachowanie Hulta jest też dość dziwne, łagodnie mówiąc.

Ronn się nie odezwał.

background image

-  W każdym razie chcę znaleźć Hulta i bliżej go wypytać o tę rozmowę telefoniczną - 

energicznie oznajmił Martin Beck.

Jego zdecydowany ton nie wywarł większego wrażenia na Ronnie, który ziewnął szeroko i 

powiedział:

- Ogłoś, że go szukasz przez radio. Z pewnością jest gdzieś niedaleko.

Martin Beck obrzuciwszy Ronna zdumionym spojrzeniem powiedział:

- To rzeczywiście konstruktywna propozycja.

-  Dlaczego znowu konstruktywna - powiedział nagle Ronn, jak gdyby poczuł się o coś 

niesłusznie podejrzany.

Martin Beck znowu chwycił za telefon i zaczął wydawać polecenia, że gdy tylko uda się 

odnaleźć   pierwszego   asystenta   Haralda   Hulta,   należy   go   poprosić,   by   zadzwonił   do   komisji 

zabójstw na Kungsholmsgatan.

Uporawszy się z tym, siedział wsparłszy głowę na rękach.

Coś tu się nie zgadzało. I wciąż to uczucie grożącego niebezpieczeństwa. Kto był groźny? 

Hult? Czy też było coś, co przeoczył?

- Choć jedną rzecz muszę powiedzieć - odezwał się Ronn.

- Co takiego?

- No, że gdybym zadzwonił do twojej żony i spytał o ciebie... - urwał i wymamrotał: - Nie, 

to zresztą niemożliwe. Jesteś rozwiedziony.

- A co chciałeś powiedzieć?

- Nic takiego - wykręcał się Ronn zmieszany. - Nie zastanowiłem się. Nie chcę się wtrącać 

do twego życia prywatnego.

- Ale co chciałeś powiedzieć?

Ronn rozważał najlepsze sformułowanie.

-  No   więc   gdybyś   był   żonaty   i   zadzwoniłbym   do   ciebie   do   domu,   do   twojej   żony,   i 

powiedział, że chcę z tobą mówić, a ona spytała by, kto mówi, to...

- To?

- Właśnie. To nie powiedziałbym: Einar Valentino Ronn.

- A któż to taki na litość boską?

- Ja. Ja się tak nazywam... Po jakimś amancie filmowym. Matka miewała takie pomysły.

Martin Beck natychmiast się ożywił.

- Myślisz więc...

-  Że to dziwaczne i nieprawdopodobne, żeby Hult dzwoniąc do pani Nyman mówił: Tu 

Palmon Harald Hult.

- A skąd wiesz, że on ma takie imiona?

background image

- Przecież to ty sam wypisałeś je na bloku Melandera. A ponadto...

- Co ponadto?

- Ponadto było to w papierach, na zażaleniu Akego Erikssona do rzecznika sprawiedliwości.

Spojrzenie Martina Becka rozjaśniało się powoli.

- Dobrze, Einar - powiedział. - Bardzo dobrze.. Ronn ziewnął.

- Kto ma dziś dyżur? - spytał nagle Martin Beck.

- Gunvald. Ale urwał się. On jest zawsze beznadziejny.

- Ale musi tu ktoś być.

- Owszem, Stromgren.

- A gdzie Melander?

- Pewnie w domu. Ma przecież teraz wolne soboty.

-  Trzeba   będzie   chyba   trochę   bliżej   przestudiować   kolegę   Erikssona.   Najgorsze,   że   nie 

przypominam sobie żadnych szczegółów.

- Ani ja - rzekł Ronn. - Ale Melander pamięta. On pamięta wszystko.

-  Powiedz Stromgrenowi, żeby wydobył wszystkie pisma dotyczące Akego Erikssona. I 

zadzwoń do Melandera, żeby przyszedł. Zaraz.

- To nie będzie chyba takie łatwe. Jest teraz zastępcą komisarza. Niezbyt chętnie poświęca 

swój czas prywatny.

- Pozdrów go ode mnie - powiedział Martin Beck.

- To mogę zrobić - powiedział Ronn i wyszedł powłócząc nogami.

W dwie minuty później był z powrotem.

- Stromgren szuka - powiedział.

- A Melander?

- Przyjdzie, ale...

- Ale co?

- Nie wydawał się zadowolony. - No, nie żądajmy niemożliwości.

Martin Beck czekał. Przede wszystkim na to, że Hult się zjawi. A także na to, żeby pogadać 

z Melanderem.

Fredrik  Melander   był  jednym  z  nielicznych  bezcennych   skarbów  komisji  zabójstw.  Był 

człowiekiem   obdarzonym   bajeczną   pamięcią.   Cała   nowoczesna   technika   nie   mogła   się   z   nim 

równać, gdyż Melander potrafił w ciągu kilku minut przypomnieć sobie wszystko, co słyszał lub 

czytał o jakiejś osobie czy o jakimś przedmiocie, i przedstawić to jasno i przejrzyście w formie 

opowiadania.

Tego żaden mózg elektronowy na świecie nie zrobi.

background image

Nie   był   natomiast   człowiekiem   pióra.   Martin   Beck   przyglądał   się   notatkom   na   bloku 

Melandera. Krzywe dziwaczne pismo dające gwarancję nieczytelności.

19

Ronn oparłszy się o futrynę drzwi, zachichotał. Martin Beck spojrzał na niego pytająco.

- Z czego się śmiejesz?

- Wiesz, uderzyło mnie, że ty szukasz jednego policjanta, a ja drugiego, a może to jeden i 

ten sam.

- Ten sam?

- Nie, to być nie może - powiedział Ronn. - Ake Eriksson to Ake Eriksson, a Palmon Harald 

Hult to Palmon Harald Hult.

Martin   Beck   zastanowił   się;   czy   nie   powinien   odesłać   Ronna   do   domu.   Pytanie,   czy 

obecność Ronna była jeszcze całkowicie legalna, gdyż zgodnie z ustawą, która weszła w życie od 

Nowego   Roku,   żaden   policjant   nie   mógł   przepracować   więcej   niż   sto   pięćdziesiąt   godzin 

nadliczbowych rocznie, przy czym najwyżej pięćdziesiąt w ciągu jednego kwartału. Teoretycznie 

mogło   to   spowodować   sytuację,   w   której   policjant   pobierał   pensję,   ale   nie   wolno   mu   było 

pracować. Dopuszczalne to było w jednym wypadku: w wyjątkowo poważnych sytuacjach.

Czy taka zaistniała? Przypuszczalnie.

Albo może powinien aresztować Ronna? Gdyż mimo że od początku kwartału upłynęły 

zaledwie cztery doby,  on już całkowicie zużył  limit  swych nadgodzin. Byłoby to niewątpliwie 

nowe, chytre posunięcie w pracy śledczej.

Poza tym praca przebiegała normalnie. Stromgren wyszukał mnóstwo starych papierów, a 

co chwilę donosił jeszcze więcej.

Martin Beck przyglądał się im z rosnącym obrzydzeniem. Coraz więcej nasuwało się pytań, 

które powinien by postawić Annie Nyman.

Wahał się z ręką na telefonie. Czy to nie za wiele znowu do niej dzwonić? A może by tak 

poprosić Ronna? Ale w tym wypadku musiałby jednak on sam zadzwonić i przeprosić w swoim 

własnym i jego imieniu.

Wobec tej przykrej perspektywy zdobył się na odwagę, podniósł słuchawkę i po raz czwarty 

nakręcił numer domu okrytego żałobą.

- Tu Nyman.

Głos wdowy za każdym razem wydawał się bardziej pogodny. Jeszcze jedno potwierdzenie 

tylekroć   zaświadczonej   prawdy,   że   człowiek   ma   zdolność   przystosowania   się   do   wszystkiego. 

Otrząsnął się i powiedział:

- Tu znowu Beck.

- Ale przecież jakieś dziesięć minut temu rozmawialiśmy...

background image

- Wiem. Przepraszam. Czy to bolesne dla pani mówić o tym... incydencie?

Gzy rzeczywiście nie mógł znaleźć trochę odpowiedniejszego określenia?

-  Zaczynam się przyzwyczajać - odpowiedziała Anna Nyman dość chłodno. - Czego pan 

komisarz teraz sobie życzy?

Stopnie służbowe miała w każdym razie gruntownie opanowane.

- Chciałbym jeszcze powrócić do tej rozmowy telefonicznej.

- Z pierwszym asystentem Kultem?

- Właśnie. Pani chyba nie po raz pierwszy z nim mówiła?.

- Nie.

- Poznała pani jego głos?

- Oczywiście nie.

- Dlaczego oczywiście?

- Bo wtedy nie musiałabym pytać, kto dzwoni.

Rety. I co z tego wyszło. Powinien był jednak zlecić to Ronnowi.

- Pan komisarz nie pomyślał o tym? - powiedziała pani Nyman pytającym tonem.

- Rzeczywiście nie.

Większość rozmówców zarumieniłaby się i straciła wątek. Ale nie Martin Beck. Wcale nie 

stropiony powiedział:

- A więc mógł to być ktokolwiek, ktoś inny.

- A nie byłoby dziwne, gdyby ktokolwiek mówił, że nazywa się Palmon Harald Hult.

- To znamy, mógł to być ktoś inny, nie Hult. 

- A kto taki?

Trafne pytanie, pomyślał Beck i powiedział:

- Mogłaby pani określić, czy to był młody, czy starszy człowiek?

- Nie.

- A może pani w jakiś sposób opisać, co to był za głos?

- Cóż, był wyraźny. Może trochę szorstki.

Tak, to było znakomite określenie głosu Hulta. Szorstki i wyraźny. Ale w ten sposób mówi 

mnóstwo innych policjantów, zwłaszcza takich, którzy mieli wojskowe wyszkolenie. I oczywiście 

również wielu takich, którzy wcale nie są policjantami.

- A nie byłoby prościej zapytać asystenta Hulta? - zdziwiła się kobieta.

Martin Beck zrezygnował z komentarzy. Puścił się natomiast na jeszcze głębsze wody.

- Być policjantem, to prawie zawsze znaczy mieć trochę nieprzyjaciół.

- Tak. Już to pan przedtem mówił. Czy pan komisarz zdaje sobie sprawę, że jest to piąta 

nasza rozmowa w ciągu mniej niż dwunastu godzin?

background image

- Przykro mi. Powiedziała pani, że nic pani nie wiadomo, żeby mąż miał wrogów.

- Zgadza się.

- Ale o tym, że miał pewne trudności służbowe, chyba pani wiedziała.

Zabrzmiało to tak, jakby się roześmiała.

- Teraz nie rozumiem, o co panu chodzi. Tak, ona się rzeczywiście śmiała.

- Chodzi mi o to - wypalił bez pardonu Martin Beck - że jak się zdaje, wiele osób uważało 

go za złego policjanta, który źle wykonywał swą pracę.

Ta replika trafiła. Powaga została przywrócona. Czy pan żartuje, panie komisarzu?

-  Nie - rzekł Martin Beck nieco pojednawczo. - Nie żartuję. Pani małżonek ściągnął na 

siebie wiele oskarżeń.

- O co?

- O brutalność.

Gwałtownie zaczerpnęła tchu i powiedziała:

- To zupełny absurd. Musiał go pan pomylić z kimś innym.

- Nie sądzę.

- Stig był najłagodniejszym z ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać. Mieliśmy na przykład 

psa. To jest psy, cztery kolejno. Stig kochał je, miał niewyczerpaną cierpliwość, nawet wtedy, kiedy 

się jeszcze nie nauczyły porządku. Mógł je tygodniami przyuczać, nigdy się nie irytując.

- Aha.

- I nigdy ręki na dzieci nie podniósł. Nawet jak były małe..

Martin Beck często podnosił rękę na swoje dzieci. Zwłaszcza, jak były małe.

- Więc nigdy nie wspominał o trudnościach służbowych?

-  Nie. Już mówiłam, że właściwie nigdy nie mówił o swojej pracy zawodowej. Zresztą 

wcale nie wierzę w tę gadaninę. Pan się po prostu myli.

- Ale jakieś poglądy przecież musiał mieć? Tak w ogólności?

- Owszem, uważał, że społeczeństwo moralnie podupada, gdyż rząd jest nieudany.

No, taki punkt widzenia trudno byłoby wziąć za złe. Błąd tkwił tylko w tym, że Stig Nyman 

należał do mniejszości, która świadomie mogła wszystko, jeszcze pogarszać, gdy się nastręczyła 

okazja.

- Czy jeszcze coś więcej? - spytała Anna Nyman. - Bo rzeczywiście sporo mam spraw, które 

trzeba pozałatwiać.

- Nie, nic więcej, w każdym razie nie w tej chwili. Przykro mi, że zmuszony byłem trudzić 

panią.

- Nic nie szkodzi - powiedziała bez przekonania.

- Tylko prawdopodobnie będziemy zmuszeni poprosić panią o zidentyfikowanie tego głosu-

background image

- Asystenta Hulta?

- Tak. Sądzi pani, że poznałaby go pani teraz?

- Prawdopodobnie. Żegnam.

- Żegnam.

Martin Beck  odłożył  słuchawkę. Wszedł  Stromgren z  jakimś  nowym  papierkiem. Ronn 

wyglądał oknem, zsunąwszy okulary na czubek nosa.

- No i masz - powiedział spokojnie. Też rodzaj komentarza.

- W jakiej broni służył Hult, kiedy był zawodowym?

- W kawalerii - powiedział Ronn.

- Raj dla dręczycieli.

- A Eriksson?

- On był w artylerii.

Przez pięć sekund panowała cisza, a potem Ronn powiedział:

- Myślisz o tym bagnecie?

- Tak.

- Tak właśnie myślałem.

- I coś wymyślił?

-  Tyle,   że   każdy   może   sobie   taki   kupić   za   pięć   patyków,   nadwyżek   magazynów 

wojskowych.

Martin Beck nie odpowiedział.

Nigdy specjalnie wysoko nie cenił Ronna, ale nigdy nie przypuszczał, że to uczucie może 

być obustronne.

Ktoś lekko zapukał w drzwi. Melander. Prawdopodobnie jedyny na świecie człowiek, który 

do własnych drzwi puka.

20

Lennarta Kollberga niepokoił upływ czasu. Miał wrażenie, że powinno się wydarzyć coś 

dramatycznego, ale jak dotąd nic nie przerwało zwykłych czynności. Zwłoki zabrano, podłoga 

została   umyta.   Łóżko   wytoczono   w   jedną   stronę,   stolik   nocny   w   drugą..Wszystkie   osobiste 

drobiazgi   zebrano   w   plastykową   torbę,   którą   z   kolei   włożono   do   worka.   Worek   ten   stał   na 

korytarzu, czekając na kogoś, kto się nim zajmie. Badanie miejsca zbrodni zastało załatwione i 

nawet zarysowany kontur ciała na podłodze nie przypominał o zmarłym Stigu Nymanie. Ta metoda 

była   przestarzała   i   stosowano   ją   tylko   w   wyjątkowych   wypadkach.   Brakowało   chyba   tylko 

fotoreporterów.

W pokoju zostało tylko krzesło, na którym on sam siedział i zastanawiał się.

background image

Co   robi   osobnik,   który   kogoś   zabił?   Z   doświadczenia   wiedział,   że   wiele   może   być 

odpowiedzi na to pytanie.

On sam zabił raz człowieka. I co wtedy zrobił? Myślał długo i gruntownie, cały rok prawie, 

a potem oddał służbowy pistolet wraz z zezwoleniem, wszystko razem, i oświadczył, że nigdy 

więcej nie chce występować z bronią. Zdarzyło się to przed kilku laty i miał niejasne wspomnienie, 

że   po   raz   ostatni   zdarzyło   mu   się   nosić   pistolet   w   Motali   w   roku   1964,   podczas   sławnego 

dochodzenia  w   sprawie   Roseanny.  A  jednak   od  czasu  do  czasu  wracało  wspomnienie  tamtego 

nieszczęśliwego wypadku. Na przykład gdy spoglądał w lustro. Oto człowiek, który zabił.

W ciągu długich lat służby stawał oko w oko z większą ilością zbrodniarzy i morderców, niż 

można sobie wyobrazić. I świadom był tego, że zachowanie sprawcy zbrodni ma nieskończoną 

ilość odmian. Jedni wymiotują, inni z apetytem jedzą obiad, jeszcze inni popełniają samobójstwo. 

Są tacy, którzy ogarnięci paniką uciekają byle gdzie, i tacy, którzy zwyczajnie idą do domu i kładą 

się spać.

Wszelkie   próby   zgadywania   były   więc   nie   tylko   trudne,   ale   i   z   zawodowego   punktu 

widzenia bezsensowne, gdyż mogły sprowadzić śledztwo na fałszywy tor.

Coś   jednak   było   w   okolicznościach   zabójstwa   popełnionego   na   Nymanie   takiego,   że 

nurtowało go pytanie, gdzie też człowiek z bagnetem się udał po morderstwie i co w tej chwili robi.

Cóż to były za okoliczności? Po części ta gwałtowność, która musiała być wyrazem uczuć 

równie gwałtownych, zmuszających do brutalności-

Tylko czy to rzeczywiście takie proste? Kollberg pamiętał, jak on sam czuł się, gdy go 

Nyman szkolił na komandosa. Z początku miewał mdłości i drżał ze strachu, nie mógł jeść, a 

niewiele później wylazłszy z kupy parujących odpadków z rzeźni, zrzucał ochronne ubranie, brał 

prysznic   i   szedł   prosto   do   kantyny,   by   zawijać   kawę   i   placek.  A  więc   to   także   jest   sprawa 

przyzwyczajenia.

Inną  okolicznością,  która  miała  wpływ   na  tok  myśli  Kollberga,  był   sposób  zachowania 

Martina Becka. Kollberg był człowiekiem bardzo spostrzegawczym, bystrym, także na nastroje 

swego szefa. Znał Martina Becka na wylot i z łatwością chwytał niuanse w jego zachowaniu. Dziś 

Martin Beck wydawał się niespokojny, może nawet wystraszony, a to zdarzało się rzadko i nigdy 

bez powodu.

A teraz on z kolei biedził się nad pytaniem: Co zrobił morderca po popełnieniu zbrodni?

Gunvald   Larsson,   który  nigdy  nie   miał   nic   przeciw   temu,   żeby  zaryzykować   zgadując, 

natychmiast powiedziałby:

- Cóż, poszedł wprost do domu i zastrzelił się.

Pogląd niewątpliwie zasługujący na uwagę. A może to jednak było tak proste. Gunvald 

Larsson często miewał rację, ale nie mniej często mylił się.

background image

Kollberg gotów był uznać to za ludzkie, ale absolutnie nic ponadto. Zawsze uważał, że 

Gunwald Larsson jest policjantem o bardzo wątpliwych wartościach.

Właśnie   ten   wątpliwy   osobnik   przerwał   jego   rozmyślania   wkraczając   do   pokoju   w 

towarzystwie   otyłego   i   łysego   mężczyzny   około   sześćdziesiątki.   Mężczyzna   wyglądał   na 

sfrustrowanego,   ale   tak   wyglądała   większość   tych,   którym   zdarzyło   się   być   w   towarzystwie 

Gunvalda Larssona.

- To jest Lerunart Kollberg - powiedział Gunvald Larsson.

Kollberg wstał i pytająco spojrzał na obcego, zaś Gunvald Larsson lakonicznie dopełnił 

prezentacji mówiąc:

- To jest lekarz Nymana. Podali sobie ręce.

- Kollberg.

- Blomberg.

Gunvald Larsson zaczął wyrzucać z siebie bezmyślne pytania:

- Jak panu na imię?

- Carl-Axel.

- Jak długo był pan lekarzem Nymana?

- Przeszło dwadzieścia lat.

- Na co chorował?

- To może nieco zbyt skomplikowane dla laika...

- Jedź pan.

- Kiedy to właściwie dość skomplikowane i dla lekarza.

- Ach, tak.

- Faktem jest, że właśnie oglądałem klisze z prześwietleń. Siedemnaście sztuk.

- I?

- Diagnozy na ogół pozytywne. Dobre wiadomości.

- Co?

Gunvald   Larsson   wyglądał   na   tak   zdumionego,   że   wydawał   się   niemal   groźny,   lekarz 

pospieszył dodać:

- Oczywiście gdyby był przy życiu. Dość dobre nowiny.

- Co chce pan przez to powiedzieć?

-  Że mógł wyzdrowieć. - Blomberg zamyślił się i zmienił wypowiedź: - Mógł w każdym 

razie powrócić do względnie dobrego stanu.

- A co mu było?

-  Jak powiedziałem, teraz zostało to rozstrzygnięte. Stig miał średniej wielkości cystę w 

trzustce.

background image

- W czym?

- To gruczoł wydzielania wewnętrznego. Prócz tego mały nowotwór w wątrobie.

- A co to oznacza?

-  Że  mógł  powrócić   do  względnego  zdrowia,   jak  mówiłem.   Cystę   można   chirurgicznie 

wyłuskać. Czyli usunąć. Nie był to nowotwór złośliwy.

- A jaki jest złośliwy?

- Rak. Od tego się umiera.

Gunvald Larsson wydawał się wyraźnie zadowolony.

- To można zupełnie dobrze zrozumieć - powiedział.

- W wątrobie natomiast, jak panom może wiadomo, nie można przeprowadzić operacji. Ale 

nowotwór był mały i Stig mógł z nim jeszcze sporo lat przeżyć.

Doktor Blomberg potwierdzająco sam sobie skinął głową i dodał:

- Stig jest fizycznie odporny. Ogólny jego stan jest zadowalający.

- Co?”

-  Dobre ciśnienie, mocne serce. Stan ogólny znakomity. Gunvald Larsson zdaje się miał 

dość.

Eskulap zrobił minę świadczącą, że pragnie się oddalić.

- Chwileczkę, doktorze - powiedział Kollberg.

- Proszę?

- Pan był lekarzem komisarza Nymana od długiego czasu i znał go pan dobrze.

- Tak, to prawda.

- Jakiego rodzaju człowiekiem był Nyman?

- Tak, niezależnie od dobrego stanu ogólnego - wtrącił Gunvald Larsson.

-  Nie jestem psychiatrą - powiedział Blomberg potrząsając głową. - Trzymam się raczej 

spraw wewnętrznych.

Kollberg nie był jednak nastawiony na ustępstwa i rzekł uparcie:

- Jakąś opinię o nim musi pan przecież mieć.

- Stig Nyman, jak my wszyscy, był człowiekiem złożonym - powiedział lekarz wykrętnie.

- I to tylko ma pan do powiedzenia? Tak.

- Dziękuję.

- Do widzenia - powiedział Gunvald Larsson. Na tym rozmowa się skończyła.

Kiedy   specjalista   od   chorób   wewnętrznych   się   oddalił,   Gunyald   Larsson   zajął   się 

uprawianiem   jednego   ze   swych   najbardziej   irytujących   przyzwyczajeń.   Systematycznym 

wyciąganiem swych długich palców, jednego po drugim, póki nie zatrzeszczały w stawach. W 

background image

wielu   wypadkach   był   zmuszony  pociągać   dwa   razy   albo   i   więcej.   Zwłaszcza   jeśli   chodziło   o 

środkowy palec prawej ręki, w stawach trzaskało dopiero po osiemnastym pociągnięciu.

Kollberg przyglądał się temu zajęciu z pełną rezygnacji odrazą. W końcu powiedział:

- Larsson?

- Tak, o co chodzi?

- Po co ty to robisz?

- To moja rzecz - odparł Gunvald Larsson.

Kollberg dalej próbował rozwiązywać łamigłówki i po chwili zagadnął:

- Możesz sobie wyobrazić, jak ten, co pozbawił życia Nymana, mógł się zachować? Potem?

- A skąd wiesz, że to był on?

- Bardzo niewiele kobiet umie posługiwać się podobną bronią, a jeszcze mniej nosi obuwie 

numer 45. No, więc jak, możesz wczuć się w sytuację?

Gunvald Larsson spojrzał na niego bystrymi jasnoniebieskimi oczami i powiedział:

- Nie, nie mogę. Dlaczego bym u licha miał móc? Podniósł głowę, odgarnął jasne włosy i 

zaczął nasłuchiwać.

- A cóż to za piekielny hałas?.

Słychać było w pobliżu wołania i podniecone głosy.

Kollberg   i   Gunvald   Larsson   natychmiast   wyszli   przed   dom.   Zobaczyli   biało-czarny 

mikrobusik policyjny i pięciu młodych policjantów, którzy pod kierownictwem nieco starszego 

zajęci byli usuwaniem gromadki cywilów na odległość piętnastu metrów od wejścia do budynku.

Policjanci utworzyli łańcuch, a ich przywódca groźnie wywijał wzniesioną nad głową pałką.

Wśród cywilów było kilku fotoreporterów, salowe w białych fartuchach, taksówkarze w 

służbowych ubraniach i inne osoby różnej płci i wieku. Zwykły tłumik ciekawskich. Wiele osób 

głośno protestowało, a jeden z młodzieńców podniósł puszkę po piwie i cisnął nią w policjantów, 

ale żadnego nie trafił.

- Weźcie się za nich, chłopcy - rzucił komenderujący - Dość już tego.

Ukazały się białe pałki wyciągnięte z pochew.

- Stop! - ryknął Gunvald Larsson swym potężnym głosem.

Wszelka aktywność została zahamowana.

Gunvald Larsson podszedł i zapytał:

- O co tu chodzi?

-  Oczyszczam teren przed zabezpieczeniem go - powiedział starszy z policjantów; złoty 

pasek na jego rękawie wskazywał, że jest to pierwszy asystent.

- Do diabła - z wściekłością powiedział Gunvald Larsson - tu nie ma nic do zabezpieczenia.

- To prawda, Hult, nic nie ma - powiedział Kollberg.

background image

- I skąd tyś wziął tych chłopaków?

-  To   jest   kolumna   posiłkowa   z   piątego   komisariatu   -   powiedział   Hult,   machinalnie 

przyjmując poprawną pozycję.

- Była już na miejscu i ja objąłem nad nią dowództwo.

- Skończyć natychmiast z tymi idiotyzmami - powiedział Gunvald Larsson. - Postawić na 

schodach kogoś, kto nie pozwoli, by nieupoważnieni wchodzili do pawilonu. Wątpię zresztą, czy 

nawet to jest konieczne. A tamci  niech wracają do komisariatu. Tam się z pewnością bardziej 

przydadzą.

Z policyjnego mikrobusu rozległy się trzaski krótkofalówki i metaliczny głos powiedział:

-  Pierwszy asystent Harald Hult proszony jest o zgłoszenie się do centrali łączności, dla 

dalszego skontaktowania z komisarzem Beckiem.

Hult wciąż trzymał w ręce pałkę i ze złością patrzył na obu detektywów.

- No - powiedział Kollberg - nie zamierzasz się skontaktować z centralą, zdaje się, że ktoś 

cię szuka.

- Mam czas - powiedział Hult. - Zresztą ja tu jestem jako ochotnik.

- Wątpię, czy potrzebni tu są jacyś ochotnicy - powiedział Kollberg.

Mylił się.

- To już jest czyste wariactwo - powiedział Gunvald Larsson. - Ja w każdym razie już tu 

swoje zrobiłem.

On też się mylił.

Właśnie zrobił pierwszy krok w kierunku swego samochodu, gdy huknął strzał i ktoś zaczął 

wołać o pomoc, piskliwie i z przerażeniem.

Gunvald Larsson stanął skonfudowany i spojrzał na swój chronograf. Wskazywał dziesięć 

po dwunastej. Kollberg też natychmiast nastawił uszu. Czy tego właśnie oczekiwał?

21

-  Jeśli   chodzi   o   Erikssona   -   powiedział   Melander   odkładając   plik   papierów   -   to   długa 

historia. Znasz już z pewnością przynajmniej część.

- Wyjdź z założenia, że nic nie wiemy i opowiadaj od początku - rzekł Martin Beck.

Melander pochylił się i zaczął napychać fajkę.

- Aha - powiedział. - Więc od początku. Ake Eriksson urodził się w Sztokholmie w 1933. 

Jedynak, ojciec był tokarzem. W pięćdziesiątym czwartym wyszedł ze szkoły średniej, w rok potem 

odsłużył   wojsko   i   po   zwolnieniu   zaciągnął   się   do   policji.   Jednocześnie   zaczął   należeć   do 

Ochotniczego Przysposobienia Kadry Dowodzącej.

background image

Uważnie zapalił fajkę i wydmuchnął obłoczek dymu nad blatem stołu. Siedzący po drugiej 

stronie stołu Ronn zakaszlał z wyrzutem, demonstracyjnie. Na Melanderze nie zrobiło to wrażenia, 

dymił dalej. I ciągnął:

-  Tak, to było streszczenie wcześniejszej i stosunkowo mało interesującej połowy życia 

Erikssona. W 1956 zaczął jako posterunkowy w Katarina. O następnych latach niewiele jest do 

powiedzenia,   o   ile   można   wnioskować,   był   zupełnie   przeciętnym   policjantem,   ani   specjalnie 

dobrym,   ani   specjalnie   złyim.   Nie   wpływały   żadne   skargi   na   niego,   ale   też   nie   mogę   sobie 

przypomnieć, żeby się w jakikolwiek sposób odznaczył.

- Przez cały czas był w Katarina? - spytał Martin Beck, który stał przy drzwiach wspierając 

się o szafę z archiwum.

- Nie - odrzekł Melander. - W ciągu późniejszych czterech lat służył w trzech albo czterech 

komisariatach.

Umilkł, zmarszczył czoło. Potem wyjął fajkę z ust i wskazał cybuchem na Martina Becka.

- Uwaga - powiedział - mówiłem, że się w żaden sposób nie odznaczył. A to nieprawda, był 

znakomitym strzelcem, na zawodach zawsze miewał świetne miejsce.

- Tak - potwierdził Ronn. - To nawet ja pamiętam. Dobry był w strzelaniu z pistoletu.

- A także znakomicie strzelał na odległość - powiedział Melander - a w czasie gdy należał do 

przysposobienia urlopy spędzał na obozach OPKD.

-  Powiedziałeś, że pracował w ciągu tych lat w trzech czy czterech komisariatach - rzekł 

Martin Beck. - A czy zdarzyło mu się być w komisariacie Stiga Nymana?

- Tak, przez pewien okres. Na jesieni pięćdziesiątego siódmego. Potem Nyman dostał nowy 

komisariat.

- Czy wiesz coś o tym, jaki był wtedy Nyman w stosunku do Erikssona? Potrafił być bardzo 

gburowaty, wobec tych, których nie lubił.

- Nic nie świadczy o tym, że jego stosunek do Erikssona był gorszy niż do innych chłopców. 

Skargi Erikssona przeciw Nymanowi raczej wcale nie dotyczą tego, co się w tym czasie zdarzyło. 

Lecz znając metody Nymana, jeśli chodzi o „robienie mężczyzn z maminsynków”, jak to zwykle 

określał, można chyba przypuszczać, że Akemu Erikssonowi dostała się jego część.

Melander mówiąc, przeważnie zwracał się do Martina Becka, teraz spojrzał na Ronna, który 

siedział skulony w fotelu dla interesantów i wyglądał, jakby miał lada chwila zasnąć. Martin Beck 

podążył za jego spojrzeniem i rzekł:

- Filiżanka kawy nie byłaby od rzeczy, co Einar? Ronn wyprostował się i wymamrotał:

- No, może i tak. Przyniosę.

Podszedł   ku   drzwiom,   a   Martin   Beck   spoglądając   za   nim   zastanowił   się,   czy   on   sam 

wygląda równie żałośnie.

background image

Gdy Ronn wrócił z kawą i znowu przycupnął w fotelu, Martin Beck powiedział:

- Jedź dalej, Fredrik.

Melander odłożył fajkę i pociągnął łyk kawy.

- Pfuj! To nie jest dobre.

Odsunął plastykowy kubek i wrócił do ukochanej fajki.

- A więc, na początku 1959 Ake Eriksson ożenił się. Dziewczyna była o pięć lat od niego 

młodsza i na imię miała Maria. Była Finką, ale parę lat już mieszkała w Sztokholmie i pracowała 

jako pomoc w atelier fotograficznym. Niezbyt dobrze mówiła po szwedzku, co może mieć pewne 

znaczenie dla tego, co stało się później. W listopadzie tego samego roku urodziło im się dziecko, 

wtedy   ona   przestała   pracować.   Kiedy   dziecko   miało   półtora   roku,   czyli   w   lecie   1961,   Maria 

Eriksson umarła w okolicznościach, których nie można nie pamiętać.

Ronn smutno przytaknął kiwnięciem głowy. A może znaczyło to tylko, że zasnął przy tym 

wykładzie?

- Faktycznie, ale nie bierz tego pod uwagę - powiedział Martin Beck - opowiadaj.

- Tu chyba Stig Nyman wkracza w tę historię. I Harald Hult, który był wtedy pierwszym 

asystentem w komisariacie Nymana. To u nich w lokalu komisariatu umarła Maria Eriksson. W celi 

dla pijaków w nocy z 26 na 27 czerwca 1961.

- Nyman i Hult byli tej nocy w komisariacie? - spytał Martin Beck.

-  Nyman był w chwili, gdy ją przyprowadzono, ale potem poszedł do domu, o bliżej nie 

określonej porze. Hult wychodził tej nocy na patrol, ale pewne,” że znajdował się w komisariacie, 

gdy odkryto, że Maria nie żyje.

Melander rozprostował spinacz i zaczął czyścić fajkę nad popielniczką.

- Było oczywiście dochodzenie i odtworzono przebieg wydarzeń. To, co się zdarzyło, miało 

taki   mniej   więcej   przebieg:   Rano   dwudziestego   szóstego   czerwca   Maria   Eriksson   pojechała   z 

córeczką   do   przyjaciółki   w   Vaxholm.   Fotograf,   u   którego   przedtem   pracowała,   miał   duże 

zamówienie i prosił, by mu pomogła przez jakieś dwa tygodnie, a przyjaciółka miała się zająć 

dziewczynką   przez   ten   czas.   Późnym   popołudniem   Maria   Eriksson   odjechała   z   powrotem   do 

miasta. Ake Eriksson kończył pracę o siódmej wieczór, chciała przed nim zdążyć do domu. Trzeba 

zaznaczyć, że w tym czasie Eriksson nie służył w komisariacie Nymana.

Stojącego przy szafie Martina Becka zabolały nogi, a że oba znajdujące się w pokoju krzesła 

były zajęte, podszedł do okna i przysiadł na parapecie, dając Melanderowi znak, by nie przerywał.

-  Maria   Eriksson   chorowała   na   cukrzycę   i   regularnie   musiała   brać   zastrzyki   insuliny. 

Niewiele osób wiedziało o jej chorobie, przyjaciółka z Vaxholm na przykład nie wiedziała. Maria 

Eriksson skrupulatnie przestrzegała regularności zastrzyków, zresztą w jej sytuacji nie mogła sobie 

background image

bezkarnie pozwolić na zaniedbanie, ale tego właśnie dnia z jakiegoś powodu zapomniała zabrać 

zastrzyk.

Martin Beck i Ronn patrzyli bystro na Melandera, jak gdyby byli nastawieni na dokładne 

rozważania tej wersji wydarzeń, jaką podawał.

-  Wieczorem,  tuż po siódmej, dwaj  posterunkowi  z komisariatu  Nymana odkryli  Marię 

Eriksson. Siedziała na ławce i wyglądała na wykończoną. Próbowali się z nią rozmówić, doszli do 

przekonania, że jest pod działaniem narkotyków albo też zupełnie zalana, zawlekli ją do taksówki i 

odwieźli do komisariatu. Przy przesłuchaniu powiedzieli, że trochę się wahali, co z nią robić, bo 

właściwie nie można się było dogadać. Kierowca taksówki mówił potem, że powiedziała coś w 

zupełnie niezrozumiałym języku, czyli po fińsku, i że była w samochodzie jakaś oszołomiona. Obaj 

policjanci oczywiście przeczą temu.

Melander zrobił dłuższą przerwę i skrupulatnie zajął się fajką.

-  Według tego, co początkowo mówili ci dwaj posterunkowi, Nyman przyjrzał się jej i 

powiedział, żeby ją tymczasem położyć w celi dla pijaków. Nyman zaprzeczył, jakoby w ogóle 

widział tę kobietę, i przy późniejszym przesłuchaniu chłopcy zmienili zeznania, mówili, że Nyman 

chyba był czymś zajęty w czasie, kiedy z nią przyszli. Oni sami natychmiast musieli znowu wyjść, 

otrzymali jakieś pilne polecenie. Według strażnika aresztu, policjanci zdecydowali, żeby ją położyć 

w tej celi. A więc wszyscy usiłowali zwalić winę na kogo innego. Z celi nie dochodziły żadne 

odgłosy, strażnik myślał, że zatrzymana śpi. Żadna okazja przetransportowania jej do kryminalnej 

nie nadarzała się przez trzy godziny prawie. Kiedy przyszła zmiana, strażnik otworzył celę i odkrył, 

że zatrzymana nie żyje. Hult był wtedy w komisariacie, zadzwonił po karetkę pogotowia, ale nie 

udało się jej wypchnąć do szpitala, bo już nie żyła.

- A kiedy umarła? - spytał Martin Beck.

- Okazało się, że na jakąś godzinę przed otwarciem celi. Ronn wyprostował się i powiedział:

-  Kiedy ktoś choruje na cukrzycę... to znaczy, czy ludzie dotknięci tą chorobą nie mają 

specjalnych legitymacji czy czegoś takiego, co by świadczyło, na co cierpią?

- Owszem - powiedział Melander. - I Maria Eriksson miała w torebce legitymację. Ale jak ci 

pewnie wiadomo, istnieje problem, z powodu którego nie rewidowano jej. W komisariatach nie ma 

personelu kobiecego, mogła więc być zrewidowana dopiero w kryminalnej. Gdyby tam dotarła.

Martin Beck przytaknął.

-  Przy późniejszym przesłuchaniu Nyman twierdził, że nie widział ani tej kobiety, ani jej 

torebki, odpowiedzialność musieli wziąć na siebie dwaj posterunkowi i strażnik. O ile mi wiadomo, 

udzielono im ostrzeżenia i wykaraskali się z tego.

- A jak Ake Eriksson zareagował na wiadomość o tym, co się stało? - spytał Martin Beck.

background image

- Doznał szoku i przez kilka miesięcy miał zwolnienie lekarskie. A potem zrobił się zupełnie 

apatyczny. Kiedy żona nie wracała do domu, zauważył w końcu, że zostawiła w domu strzykawkę. 

Najpierw dzwonił do wszystkich szpitali, a potem wziął samochód i pojechał jej szukać, dość więc 

długo potrwało, nim się dowiedział, że nie żyje. Myślę, że nie od razu powiedziano mu prawdę, 

powoli jednak musiał się dowiedzieć, jak to się stało, bo we wrześniu wysłał pierwszą skargę na 

Nymana i Hulta. Ale wtedy dochodzenie już zamknięto.

22

W pokoju Melandera zapanowała cisza.

Melander splótłszy ręce na karku patrzył w sufit. Martin Beck wspierając się o parapet, 

wyczekująco spoglądał na Melandera, a Ronn po prostu siedział. 

W końcu Martin Beck powiedział:

- A co się działo z Akem Erikssonem po śmierci żony?

Mam   na   myśli   przede   wszystkim   nie   zewnętrzne   wydarzenia,   a   jego   samopoczucie 

psychiczne.

-  Cóż,   nie   jestem   psychiatrą   -   powiedział   Melander   -   a   nie   możemy   posłużyć   się 

wypowiedzią specjalisty, bo o ile mi wiadomo, Eriksson po powrocie do zdrowia, we wrześniu 

sześćdziesiątego pierwszego roku nie szukał pomocy lekarskiej. Co może i powinien był zrobić.

- Ale zmienił się po tym wydarzeniu, nieprawdaż?

-  Tak   -   rzekł   Melander.   -   Oczywiste   jest,   że   zaszło   u   niego   coś   w   rodzaju   zmiany 

osobowości.

Położył rękę na stercie papierów, które Stromgren zebrał z różnych stron.

- Czyście to przeczytali? - spytał.

Ronn przecząco potrząsnął głową, a Martin Beck powiedział:

-  Częściowo tylko. To może zaczekać. Sądzę, że prędzej wytworzymy sobie jasny obraz, 

jeżeli ty streścisz nam to wszystko.

Zamierzał   dodać   coś   pochwalnego,   ale   powstrzymał   się,   bo   wiedział,   że   Melander   jest 

niewrażliwy na pochlebstwa. Melander ssał fajkę.

- Okey - powiedział. - Ake Eriksson po powrocie do pracy był zamknięty, cichy i trzymał się 

o ile możności sam, na uboczu. Koledzy próbowali go jakoś rozruszać, ale się nie udawało. Z 

początku odnosili się do niego z dużą wyrozumiałością, wiedzieli, co się stało, żałowali go, ale 

ponieważ nigdy słpwem się nie odzywał, prócz tego, co było służbowo konieczne, i nigdy nie 

słuchał, gdy ktoś do niego zagadywał, w końcu wszyscy unikali pracy razem z nim. Dawniej był 

przez kolegów lubiany, i spodziewali się pewnie, że kiedy najgorszy żal przeminie, wróci do siebie i 

dawnego   sposobu   bycia.   Tymczasem   robił   się   coraz   przykrzejszy,   kłótliwy,   wiecznie 

background image

niezadowolony i przesadnie pedantyczny w pracy. Zaczął wysyłać listy zawierające skargi, groźby i 

donosy i okresami robił to w ciągu lat całych. Przypuszczam, że wszyscy takie listy dostawaliśmy.

- Ja nie - rzekł Ronn.

- Osobiście może nie dostałeś, ale widziałeś chyba jego pisma skierowane przeciw komisji 

do spraw zabójstw.

- Tak - potwierdził Ronn.

-  Zaczęło się od tego, że napisał do rzecznika Ministerstwa Sprawiedliwości oskarżając 

Nymana i Hulta o wykroczenie służbowe. Skargę tę ponawiał wiele razy. Potem zaczął wszystkich, 

kogo się dało,  oskarżać o wykroczenia służbowe. Nawet  prezydenta  miasta Sztokholmu. Mnie 

oskarżał i ciebie też, Martin, prawda?

- Owszem - rzekł Martin Beck. - O to, że nie wszcząłem dochodzenia w sprawie morderstwa 

popełnionego na jego żonie. Ale to już dawno i zupełnie o nim zapomniałem.

-  Nim   minął   rok   od   śmierci   żony   -   ciągnął   dalej   Melander   -   Eriksson   zrobił   się   tak 

nieznośny, że tamtejszy komisarz zażądał, by go przeniesiono gdzie indziej.

- A wiesz, jaki powód podał? - zapytał Martin Beck.

-  Ten komisarz to był porządny człowiek i trochę patrzył przez palce, jeśli o Erikssona 

chodziło. Ale w końcu dłużej już nie było można ze względu na innych chłopaków. Stwierdził więc, 

że Eriksson roztacza wokół siebie niezadowolenie, że ciężko z nim współpracować i że dla samego 

Erikssona lepiej będzie przejść do innego okręgu, gdzie może lepiej się poczuje. Tak mniej więcej 

to było sformułowane. No, więc latem sześćdziesiątego drugiego roku Eriksson został przeniesiony 

do innego komisariatu. Tam wcale nie zdobył sobie sympatii, a nowy komisarz nie popierał go tak 

jak ten poprzedni. Koledzy skarżyli się na niego i zarobił sobie niejedną kreskę.

- Za co? - spytał Martin Beck. - Czy był brutalny wobec ludzi?

-  Nie,   wcale.   Brutalny   nigdy   nie   bywał.   Wielu   zauważyło,   że   raczej   za   uprzejmy. 

Zachowywał się poprawnie w stosunku do wszystkich, z którymi miał do czynienia, choć błędem 

była   jego   absurdalna   pedanteria.   Godzinami   potrafił   zajmować   się   sprawą,   na   którą   właściwie 

potrzebny był najwyżej kwadrans. Zagłębiał się w nieistotne szczegóły i zdarzało się, że nic sobie 

po prostu nie robił z wydawanych rozkazów, zajmował się natomiast czymś zupełnie innym, co on 

sam  uznał  za  ważniejsze.  Przekraczał  swoje uprawnienia  mieszając  się  do spraw,  które  innym 

zlecono do załatwienia. Krytykował sposób, w jaki wypełniali swe obowiązki zarówno, koledzy, jak 

przełożeni; wszystkie skargi i zażalenia, które pisał, miały udowodnić, jak źle pracują w policji 

wszyscy, od praktykantów w jego własnym komisariacie do komendanta głównego. Z pewnością 

uskarżał   się   także   na   ministra   spraw   wewnętrznych.   Bo   w   tym   czasie   minister   przecież   był 

głównym komendantem policji.

- A siebie uważał za doskonałego - powiedział Ronn. - Może miał manię wielkości.

background image

- Jak już powiedziałem, nie jestem psychiatrą - zaznaczył Melander. - Ale wyglądało na to, 

że za śmierć żony wini nie tylko Nymana i jego ludzi, ale cały korpus policyjny.

Martin Beck znowu podszedł do szafy i stanął w ulubionej pozycji, opary ramieniem o 

szafę.

-  Sądzisz, że on po prostu nie uznaje korpusu policyjnego, w którym mogą się zdarzać 

podobne rzeczy.

Melander kiwnął głową i cmoknął usiłując pobudzić gasnącą fajkę.

- Można w każdym razie przypuszczać, że tak mniej więcej rozumował.

- A czy wiadomo coś o jego prywatnym życiu w tym czasie? - spytał Martin Beck.

- Niewiele. Był samotnym wilkiem, nie miał przyjaciół. Z OPKD wystąpił ożeniwszy się. 

Dość pilnie ćwiczył się w strzelaniu, ale w innych sportowych wyczynach policji nie brał udziału...

- A jego warunki domowe? Miał przecież córkę, która teraz powinnaby mieć... ile?

- Jedenaście lat - powiedział Ronn.

- Tak - potwierdził Melander. - Sam się córką zajmował. Mieszkał w mieszkaniu do którego 

wprowadził się z żoną po ślubie.

Melander nie miał dzieci, ale Martin Beck i Ronn pomyśleli o trudnościach mogących się 

nastręczać samotnemu ojcu, będącemu w dodatku policjantem.

-  I   nie   miał   nikogo,   kto   by  się   zajął   dzieckiem   -   powiedział   Ronn   niedowierzająco.   - 

Chociażby wtedy, kiedy on był w pracy.

Syn Ronna skończył właśnie siedem lat. W ciągu tych siedmiu lat Ronn często, zwłaszcza 

podczas urlopu i wolnych dni, zdumiewał się, że dziecko w pewnym okresie życia potrafi zatrudnić 

przy sobie dwie dorosłe osoby nieprzerwanie I przez okrągłą dobę.

- Do roku 1964 dziewczynka była w żłobku i oboje jego rodzice jeszcze żyli, zajmowali się 

więc nią, gdy on miał dyżur nocny albo popołudniową zmianę.

- A potem? - powiedział Ronn. - Po sześćdziesiątym czwartym?

-  A  potem   chyba   już   nic   o   jego   losie   nie   wiemy   -   powiedział   Martin   Beck   pytająco 

spoglądając na Melandera.

- Nie - powiedział Melander. - W sierpniu sześćdziesiątego czwartego wyrzucono go. I nikt 

tego nie żałował. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, woleli raczej zapomnieć o nim jak najprędzej 

z tych czy innych względów.

- I nie wiadomo nawet, jaką dostał pracę? - spytał Martin Beck.

- W październiku tego samego roku starał się o posadę dozorcy nocnego, ale nie wiem, czy 

ją dostał. A potem znikł nam z horyzontu.

- A wyrzucili go tylko dlatego, że miarka się przebrała? - spytał Ronn.

- Co przez to rozumiesz?

background image

- Za wiele już miał kresek, czy też dał jakiś specjalny powód?

- Miarka się rzeczywiście przebrała, ale bezpośrednim powodem było złamanie dyscypliny. 

W piątek siódmego sierpnia Ake Eriksson miał po południu wartę przed ambasadą amerykańską. A 

że to było w sześćdziesiątym czwartym, nim się zaczęły wielkie demonstracje przeciw wojnie w 

Wietnamie, więc - o ile sobie przypominam - tylko jeden posterunkowy miał zwyczajową wartę 

przed ambasadą. Nie była to ulubiona służba, nudno, tak łazić tam i z powrotem.

- Ale wtedy nie było jeszcze wzbronione żonglować pałką

- zauważył Martin Beck.

-  Jednego zwłaszcza chłopaka pamiętam - powiedział Ronn - - Fantastycznie był w tym 

zręczny. Jeżeli Eriksson też tak potrafił, to mógł się zaangażować do cyrku.

Melander zmęczonym wzrokiem spojrzał na Ronna, potem na zegarek.

- Obiecałem, że przyjdę do domu na lunch, więc jeżeli pozwolicie, żebym mówił dalej...

- Przepraszam, tak mi przyszedł na myśl ten facet - wymamrotał Ronn dotknięty. - Mów.

-  Jak powiedziałem, Eriksson miał mieć wartę przed ambasadą, ale zwyczajnie gwizdnął 

sobie na to. Poszedł i zmienił tego, który miał dyżur przed nim. A potem po prostu sam też sobie 

poszedł. Jakiś tydzień wcześniej Eriksson przyjął zgłoszenie z Fredrikshovsgatan, gdzie w piwnicy 

domu znaleziono nieżywego dozorcę. Zawiązał postronek na rurze pod sufitem kotłowni i powiesił 

się, nie było więc powodu, by wątpić, że to samobójstwo. W zamkniętym schowku piwnicznym 

znaleziono złodziejska kryjówkę, aparaty fotograficzne, radiowe i telewizyjne, meble, dywany i 

obrazy, mnóstwo rzeczy pochodzących z włamań popełnionych w ostatnich latach. Dozorca był 

paserem, w ciągu kilku dni ujęto również złodziei, którym piwnica służyła za kryjówkę. Ale tym 

wszystkim Eriksson nie musiał się zajmować, tyle tylko, że to właśnie on został zaalarmowany, 

wraz z kolegą zabezpieczył miejsce i po doczekaniu się przyjazdu brygady pozostało im tylko 

zameldować samobójstwo i na tym sprawę zakończyć. Ale Eriksson wbił sobie do głowy, że nie 

wszystko zostało załatwione tak, jak należało. Zaznaczam, że z jednej  strony przypuszczał, że 

dozorca został zamordowany, z drugiej spodziewał się, że można by ująć wielu jeszcze członków 

tej złodziejskiej szajki. Zamiast więc wrócić pod ambasado - spod której w ogóle nie powinien był 

odchodzić, całe popołudnie spędził na Fredrikshovsgatan na przesłuchaniu lokatorów i niuchaniu. 

Gdyby to był zwykły dzień, może by nikt nie zauważył, że nie pełni służby, ale traf zdarzył lak 

fatalnie,   że   tego   właśnie   popołudnia   miała   się   odbyć   jedna   z   pierwszych   zorganizowanych 

demonstracji pod ambasadą. Dwa dni wcześniej, piątego sierpnia, Stany Zjednoczone napadły na 

Wietnam Północny i zrzuciły bomby wzdłuż całego wybrzeża, a tego dnia, kiedy Eriksson miał 

pełnić wartę przed ambasadą, kilkaset osób zebrało się na pochód protestacyjny przeciw agresji. 

Ponieważ demonstracja była zupełnie nieoczekiwana, własny personel ubezpieczający ambasadę 

został zaskoczony, a że nasz przyjaciel Eriksson nie znajdował się na swoim miejscu, potrwało 

background image

długo,   nim   zjawiły   się   tam   siły   policyjne.   Demonstracja   miała   spokojny   przebieg,   ludzie 

wykrzykiwali   hasła,   stali   z   plakatami,   a   mała   grupa   poszła   wręczyć   ambasadorowi   list 

protestacyjny. Ale jak nam wiadomo, policja porządkowa nie była przyzwyczajona do demonstracji 

i zachowała się tak, jak przy zwykłych ulicznych zamieszkach, zrobiła się z tego potężna bijatyka. 

Mnóstwo ludzi zabrana do komisariatów, a  wielu z nich porządnie poturbowano. Wszystko to 

zwalono   potem   na   Erikssona,   a   ponieważ  popełnił   poważne   wykroczenie   służbowe,   został 

natychmiast zawieszony w czynnościach, a w kilka dni później oficjalnie zwolniony. Ake Eriksson 

wybył. Melander wstał.

-  I   Fredrik   Melander   wybywa.   Nie   zamierzam   spóźnić  się  na   lunch.   Nie   byłbym 

zachwycony, gdybyście mnie dziś jeszcze potrzebowali, ale jeżeli tak, to wiecie, gdzie jestem.

Schował fajkę i tytoń, włożył płaszcz. Martin Beck usiadł na jego krześle.

- Wy rzeczywiście myślicie, że to Eriksson zabił Nymana? - spytał Melander w drzwiach.

Ronn wzruszył ramionami. Martin Beck nic nie powiedziała

- To mi się wydaje nieprawdopodobne - rzekł Melander. - Powinien to był w takim razie 

zrobić, kiedy jegoł żona umarła. W ciągu dziesięciu lat żądza zemsty i uczucie nienawiści mogą 

tylko osłabnąć. Jesteście na fałszywym tropie. Ale życzę wam szczęścia. Tymczasem.

Wyszedł.

Ronn spojrzał na Martina Becka i powiedział:

- On ma chyba rację.

Martin Beck siedział w milczeniu i na chybił trafił przeglądał leżące na biurku papiery.

-  Jedna   rzecz   mi   przychodzi   na   myśl,   Melander   o   niej   wspomniał.   Rodzice.   Może   w 

dalszym ciągu mieszkają tam gdzie mieszkali dziesięć lat temu.

Już bardziej świadomie zaczął przerzucać papiery.  Ronn  nie odezwał się, patrzył tylko na 

Martina Becka bez entuzjazmu. W końcu Martin Beck znalazł to, czego szukał. - Jest adres. W 

Segeltorp.

23

Czarny chrysler miał białe błotniki i dwa szafirowe światła na dachu. Jakby to jeszcze nie 

wystarczało,   słowo   POLICJA   wymalowane   było   czterokrotnie   wielkimi,   wyraźnymi,   łatwo 

czytelnymi   białymi   literami:   na   masce,   na   pokryciu   bagażnika   oraz   na   jednych   i   drugich 

drzwiczkach.

Mimo że wóz miał rejestrację B, czyli był nie z terenu miasta, przekraczał właśnie z dużą 

szybkością granicę Sztokholmu przy północnej rogatce w kierunku drogi z Uppsali, lecz nie jechał 

w stronę komisariatu w Solnie.

Nowiutki   wóz   patrolowy   wyposażony   był   we   wszystko,   czego   trzeba,   by   sprostać 

wymaganiom czasu, lecz wszelkie techniczne doskonałości nie mają tak istotnego znaczenia jak 

background image

obsada wozu. Ta zaś składała się z Karla Kristianssona i Kurta Kvanta, dwóch rosłych blondynów 

pochodzących ze Skane, na których dwunastoletnią już wkrótce karierę radiopolicjantów składało 

się kilka udanych i bardzo wiele całkowicie nieudanych wyczynów.

A właśnie w tej chwili zdawali się być na najlepszej drodze, by popaść w tarapaty.

Mianowicie cztery minuty temu Kristiansson zmuszony był aresztować Zadka. Katastrofa, 

której nie można złożyć na karb niefortunnego przypadku lub przesadnej gorliwości. Przeciwnie, 

spowodowana została przez niebywałe lenistwo i bezwzględną prowokację.

Zaczęło się  od tego, że  Kvant zahamował przy kiosku z gazetami.  Wyciągnął portfel i 

pożyczył Kristianssonowi dziesiątkę, wtedy tamten wysiadł.

Kristiansson zawsze był spłukany, ponieważ trwonił pieniądze na zakłady futbolowe. Tylko 

dwie osoby znały tę jego coraz bardziej wzmagającą się namiętność. Jedną z nich był Kvant, gdyż 

dwaj ludzie pracujący w jednym radiowozie są w tak wysokim stopniu zdani na siebie, że mieliby 

trudności z utrzymaniem przed sobą jakichkolwiek tajemnic.; Drugą była żona Kristianssona, miała 

na imię Kerstin i obciążała ją ta sama namiętność. Ostatnio zaniedbywali nawet  życie seksualne, 

gdyż   wolny   czas   spędzali   na   wypełnianiu  kuponów   i   opracowywaniu   niesłychanie   zawiłego 

systemu,   opartego   na   kombinacji   obliczeń   prawdopodobieństwa   i   przypadkowo   wybranych 

zestawów liczbowych, które dwójka ich nie letnich dzieci wyrzucała posługując się specjalnie w 

tymi celu sporządzoną kostką.

W kiosku Kristiansson kupił „Przegląd Sportowy” i dwiJ inne gazety, specjalnie sportowi 

poświęcone. Prawą ręka wpychał do kieszeni drobne, w lewej trzymał gazety i kierując się do 

samochodu pochłaniał oczyma pierwszą stronę „Wszystkich Reguł”. Myśli jego koncentrowały się 

wokół pytania, jak obstawiona przez niego drużyna Millwall da sobiéj radę w dzisiejszym trudnym 

meczu z Portsmouth, kiedy usłyszał przypochlebny głos, mówiący:

- Tego pan komisarz zapomniał.

I poczuł, że coś mu się ociera o rękaw. Machinalnie wyciągnął z kieszeni prawą rękę i palce 

jego zamknęły się wokół czegoś dotkliwie zimnego i oślizłego. Wzdrygnął się podniósł oczy i ku 

swemu przerażeniu zobaczył Zadka.

Potem spojrzał na przedmiot, który trzymał w ręku.

Karl   Kristiansson   stał   w   miejscu   publicznym,   gdzie  ruch  był   dość   ożywiony,   w   czasie 

pełnienia   obowiązków   służbowych,   w   pełnym   umundurowaniu,   z   błyszczącymi   guzikami, 

rzemieniami, pistoletem i pałką w białych pochwach u pasa. A w ręku trzymał gotowaną świńską 

nogę-

- Wedle grajka instrument! Mam nadzieję, że się nada! A nie, to wetknij go sobie gdzieś! - 

wrzasnął Zadek i ryknął I głośnym śmiechem.

background image

Zadek   był   włóczącym   się   żebrakiem.   Przezwisko   jego   miało,   widoczny   powód,   gdyż 

wzmiankowana część ciała była dominująca i sprawiała, że głowa, ramiona i nogi występowały 

tylko jako nieistotny dodatek. Miał tylko metr pięćdziesiąt wzrostu, to znaczy był o trzydzieści 

sześć centymetrów niższy od Kristianssona i Kvanta.

Co jednak czyniło tego człowieka tak odstraszającym, to nie jego fizyczna konstrukcja, a 

ubranie.

Zadek   miał   na   sobie   dwa   długopołe   palta,   trzy   marynarki,   cztery   pary   spodni   i   pięć 

kamizelek. Wszystko to razem zawierało okrągło pięćdziesiąt kieszeni, a Zadek znany był między 

innymi z tego, że nosił przy sobie znaczne sumy gotówką, zawsze w walucie krajowej i nigdy w 

monetach większej wartości niż dziesięciobrówka.

Kristansson i Kvant już przedtem przyłapywali Zadka, dokładnie licząc jedenaście razy, ale 

sprowadzili   go   do   komisariatu   tylko   w   dwóch   pierwszych   przypadkach,   i   to   tylko   przez 

nieporozumienie i brak doświadczenia.

W wypadku numer jeden Zadek miał przy sobie 1230 jednobrówek, 2780 dwubrówek, 2087 

pięciobrówek i jedną dziesiątkę w czterdziestu trzech kieszeniach. Zrewidowanie go zajęło trzy 

godziny dwadzieścia minut. Wprawdzie w wyniku późniejszej rozprawy sądowej został skazany za 

uchybienie wobec urzędnika na dziesięć dni aresztu albo grzywnę po koronie za dzień, a świński 

ryj, jaki nasmarował na chłodnicy samochodu patrolowego, uznano za wart dodatkowej korony, ale 

Kristiansson i Kvant musieli stawić się na rozprawę w charakterze świadków, i to w dodatku w 

jednym z wolnych dni.

Wypadek numer dwa nie miał tak szczęśliwego przebiegu. Tym razem Zadek posiadał nie 

mniej niż 220 koron i 93 bre w sześćdziesięciu dwóch kieszeniach. Tym razem rewizja trwała 

siedem godzin i na dobitkę całej tej udręki Zadek został uniewinniony przez nie odznaczającego się 

rozsądkiem sędziego, który nie miał zmysłu pozwalającego wczuć się w brzmienie i znaczenie 

skańskich   wyrażonek,   i   nie   mógł   dosłuchać   się   niczego   uwłaczającego   czy   grubiańskiego   w 

określeniach: niezguła, głąb, kalosz, gnojnik. Kiedy Kvantowi po wielkich trudnościach udało się 

przełożyć   gnojnik   na   środek   używany   do   transportu   nawozu,   sędzia   cierpko   zauważył,   że   to 

Kristiansson a nie radiowóz jest wnioskodawcą oskarżenia i że sąd uważa za nieprawdopodobne, by 

w   ogóle   można   było   ubliżyć   czterodrzwiczkowemu   plymouthowi,   a   już   zwłaszcza   przez 

porównanie go z innym będącym w użyciu pojazdem.

Zadek podobnie jak Kristiannson i Kvant pochodził z równiny na południu kraju i wiedział, 

jaką wagę mają pewne słowa.

Gdy na dodatek Kvantowi zdarzyło się nazwać podsądnego Zadek zamiast Carl Fredrik 

Gustaf   Oscar   Jbnsson   Kack,   dzień   był   ostatecznie   stracony.   Sąd   uchylił   oskarżenie   i   wezwał 

background image

Kvanta, by sam unikał wątpliwych i trudnych do przetłumaczenia gwarowych wyzwisk wobec 

wysokiego sądu.

A teraz znowu.

Kristdansson rozejrzał się ukradkiem i zobaczył pełnych wesołego oczekiwania albo już 

głośno rżących śmiechem obywateli.

Na dobitkę Zadek wyciągnął z którejś z licznych kieszeni drugą świńską nogę i krzyknął:

-  Została po jednym waszym krewnym i koledze, co niedawno wykitował. Jego ostatnia 

wola, żeby te nóżki służyły dalej takiej samej świni jak on. I żebyście się wszyscy wkrótce spotkali 

na padole płaczu dla ubabranych świntuchów. W piekielnym kotle.

Bezradne niebieskie oczy Kristianssona szukały Kvanta, lecz ten wykręcił się plecami do 

sceny, udając w ten sposób, że niewiele albo zgoła nic z tym nie ma wspólnego.

- Niech pan komisarz mocno w garści trzyma - powiedział Zadek. - Tylko że zakrętasa nie 

ma. Ale temu brakowi to się zaraz zaradzi.

Zagłębił drugą rękę w czeluściach swej garderoby.

Wszędzie widać było zadowolone miny, a jakaś nie od razu dająca się zidentyfikować osoba 

stojąca w pewnym oddaleniu powiedziała głośno:

- Słusznie. To się tym cholerom należy. Niezadowolony z niepewnej postawy Kristianssona, 

Zadek wrzasnął nagle:

-  Glina   cholerna!   Świński   pomiot!   Szczurzy   ogon!   Wśród   widzów   powstał   pełen 

wyczekiwania pomruk. Kristiansson wyciągnął rękę, by ująć swego antagonistę.

Jednocześnie desperacko szukał jakiegoś wyjścia. Słyszał już brzęk tysięcy miedziaków w 

ukrytych kieszeniach.

- Pazury po mnie wyciąga! - zapiszczał Zadek z dobrze udaną rozpaczą. - Po mnie biednego, 

ubogiego inwalidę.

Taki   zasraniec   podnosi   rękę   na   uczciwego   sprzedawcę,   dlatego   tylko   że   mu   zwyczajną 

ludzką życzliwość okazałem. No, zabieraj mnie, ty szarpany!

W   krytycznym   momencie   Kristianssonowi   świńska   noga   utrudniła   sytuację   i   nie   mógł 

popełnić   bardziej   sprecyzowanego   aktu   przemocy,   lecz   Zadek   wszystko   ułatwił   szarpnąwszy 

drzwiczki policyjnego wozu i wtarabaniwszy się na tylne siedzenie, nim Kristiansson zdążył w 

sposób świadomy celu zrobić użytek ze swej energii.

Kvant nie odwracając głowy powiedział:

-  Jak u diabła ciężkiego można być takim tępakiem, Kalle. Samemu pakować głowę w 

paszczę Zadka. Wszystko to twoja wina.

Zapuścił motor.

- O Jezu - mało konstruktywnie powiedział Kristiansson.

background image

- Dokąd chce jechać? - spytał Kvant z wściekłością.

- Solna vagen 98 - radośnie zapiał ujęty.

Zadek   wcale   nie   był   głupi.   Zażądał   odwiezienia   do   komendy   obwodu   Solna.   Ze   źle 

ukrywaną radością przewidywał rachowanie swej gotówki.

-  Nie   możemy   go   wyrzucić   w   terenie   naszego   obwodu   -   powiedział   Kvant.   -  To   zbyt 

ryzykowne.

- Zawieźcie mnie do komendy - upomniał ich Zadek. - Powiedzcie przez radio, że jedziemy, 

niech naszykują kawę. Napiję się chętnie, nim zaczniecie liczyć.

Demonstracyjnie poklepał się po kieszeniach.

Słusznie.   W   licznych   ukrytych   zakamarkach   ubrania   zabrzęczały   niezliczone   ilości 

miedziaków.  Istniała   nieubłagana,  choć   niepisana   zasada,  że   rewidowanie   Zadka   przypadało   w 

udziale tym, którzy byli na tyle głupi, żeby go zatrzymywać-

- Spytaj, dokąd go zawieźć - powiedział Kvant.

- Przecież już sam spytałeś - odpowiedział Kristiansson zjadliwie.

- Nie ja go wciągałem - oświadczył Kvant. - Ja go w ogóle nie widziałem, póki nie wsiadł 

do samochodu.

Jedną ze specjalności Kvanta było nic nie widzieć i nie słyszeć.

Kristiansson znał tylko jeden sposób dotarcia do Zadka: od strony jego ludzkiej słabości. 

Zagrzechotał drobnymi, w kieszeni.

- Ile? - pożądliwie spytał Zadek.

Kristiansson wyjął resztę z rozmienionej dziesiątki, przyjrzał się i powiedział.

- Sześć pięćdziesiąt, co najmniej.

- To łapówka - piskliwie oświadczył zatrzymany. Ani Kristiansson, ani Kvant nie wyznawali 

się   w   tym   ściśle   prawnym   zagadnieniu.   Gdyby  on  im   proponował   pieniądze,   byłaby  to  próba 

przekupienia przedstawicieli władzy. Ale było odwrotnie.

- Zresztą sześć pięćdziesiąt nie starczy. Muszę mieć na butelkę deserowego.

Kvant wyjął portfel i upłynnił jeszcze jedną dziesiątkę. Zadek natychmiast po nią sięgnął.

- Podwieźcie mnie do monopolowego - powiedział.

- Nie tu w Solnie - powiedział Kvant. - Na takie ryzyko się nie ważymy, dobra duszo.

- W takim razie na Sigtunagatan. Tam mnie znają i mam blisko metę w parku przy pisuarze.

- Nie możemy pozwolić sobie na wysadzanie go przed sklepem spirytusowym - strachliwie 

powiedział Kristiansson.

Minęli właśnie pocztę i Tennstopet, i jechali przez Dalagatan w kierunku południowym.

- Skręcę tu do parku - powiedział Kvant. - Wjedziemy kawałek i wypuścimy go.

- Za świńskie nogi nic nie odpalaliście - zauważył Zadek.

background image

Nie pobili go. Ich fizyczna przewaga była zbyt znaczna, a poza tym nie mieli zwyczaju bić 

kogokolwiek, przynajmniej bez koniecznej potrzeby.

Prócz tego żaden z nich nie był zbytnio gorliwy w służbie. Kvant prawie zawsze zgłaszał 

wszystko, co zdarzyło mu się zauważyć, lecz z łatwością udawało mu się dostrzegać i słyszeć 

znikomo mało. Kristiansson był okazowym leniem, który gotów był przeoczyć wszystko, co mogło 

skomplikować służbę i spowodować niepotrzebne kłopoty.

Kvant skręcił do parku tuż przy Instytucie Eastmana.

Drzewa   były   ogołocone   z   liści,   smutno,   pusto.   Stanął   dokładnie   przed   wjazdem   i 

powiedział:

-   Wyłaź,   Kalle.   Pojadę   kawałek   dalej   i   wypuszczę  go  z   samochodu   możliwie 

niedostrzegalnie. A jak byś widział, że coś nie gra, to gwizdnij, umówiony sygnał, jak zwykle.

W samochodzie cuchnęło potem, wymiocinami, a przede wszystkim kwaśnym odorem ciała 

zatrzymanego.

Kristiansson kiwnął głową i wysiadł. Gazety zostawił na tylnym siedzeniu, ale świńską nogę 

wciąż trzymał w ręku.

Samochód zniknął. Poszedł w kierunku ulicy i z początku nie zobaczył nic, co mogłoby 

wzbudzić   niepokój.   Czuł   się   jednak   w   pewien   sposób   wytrącony  z   równowagi   i   niecierpliwie 

czekał,   by   Kvant   powrócił,   i   aby   jak   najszybciej   wycofali   się   na   własny   teren,   w   spokój   i 

bezpieczeństwo. Będzie wprawdzie do końca objazdu musiał słuchać, jak Kvant opisuje fizyczną 

niewydolność i złe humory swej żony. Ale do tego już przywykł. On sam uważał, że jego żona jest 

bez zarzutu, zwłaszcza jeżeli chodzi o typowanie w totalizatorze, i rzadko o niej wspominał.

Kvant jakoś się spóźniał. Widocznie nie chciał ryzykować, że go ktoś zobaczy, albo też 

Zadek podniósł stawkę.

Przed wejściem do Instytutu Eastmana znajdował się placyk z okrągłą kamienną fontanną, 

czy   co   to   tam   było   pośrodku.   Po   przeciwnej   stronie   tego   czegoś   stał   czarny   volkswagen 

zaparkowany tak jawnie wbrew przepisom, że nawet tak mało gorliwy policjant jak on, nie mógł 

nie zareagować.

Kristiansson wcale wprawdzie nie zamierzał działać w tej sprawie, czuł jednak, że sekundy 

wyczekiwania dłużą się i leniwie obszedł okrąg basenu. Będzie mógł przynajmniej udawać, że 

ogląda ten samochód, którego właściciel najwidoczniej wyobrażał sobie, że może w ten sposób 

parkować w samym sercu stolicy Szwecji, kraju zakazów. Podejść i popatrzyć na źle zaparkowany 

wóz jest to pozatym czynność do niczego nie zobowiązująca.

Ozdobny krąg miał ze cztery metry średnicy. Gdy Kristiansson obszedł go dokoła wydało 

mu się, że dostrzega szybki refleks słońca wysoko w oknie budynku po przeciwnej stronie ulicy.

background image

W ułamek sekundy później usłyszał krótki ostry trzask i w tejże chwili jakby go młot rąbnął 

w   prawe   kolano.   Noga   się   pod   nim   ugięła,   zachwiał   się   i   padł   na   wznak   przez   kamienne 

obmurowanie do basenu, którego dno pokrywały zeszłoroczne igły sosnowe, zgniłe liście i inne 

śmieci.

Leżąc na plecach słyszał swój własny krzyk. Wydawało mu się, że rozległo się więcej 

głośnych trzasków, ale widocznie żaden z nich jego nie dotyczył.

Wciąż trzymał w ręce świńską nogę i nie udało mu się jeszcze skojarzyć błysku strzału z 

trzaskiem ani z kulą, która zgruchotała mu kość pod kolanem.

24

Gunvald Larsson wciąż patrzył na sekundnik chronografu, kiedy usłyszał drugi trzask, po 

którym natychmiast nastąpiły dalsze cztery.

Zegarek jego - jak większość zegarków w całym kraju - wskazywał czas obowiązujący w 

Szwecji, to jest na piętnastym stopniu na wschód od Greenwich, a ponieważ zegarek był dobrze 

wyregulowany i nigdy nie spóźniał się ani o sekundę na rok, jego obserwacje dotyczące czasu były 

dokładne.

Pierwszy strzał rozległ się dokładnie dziesięć po dwunastej. Następne cztery, może pięć, 

padły   w   przeciągu   dwóch   sekund,   mianowicie   między   czwartą   a   siódmą   sekundą   od   pory 

wyjściowej. Czyli była 12.10

W ciągu następnych dwóch minut Gunvald Larsson i Kollberg działali wspólnie, wiedzeni 

uznania godnym istynktem i właściwą oceną kierunku i odległości.

Wpadli do najbliższego samochodu, przypadkowo był to czerwony BMW Larssona.

Gunvald Larsson włączył gaz, gwałtownie wystartował i poprowadził, nie tą drogą, którą 

przyjechał dokoła głównego budynku, tylko obok starej kotłowni i dalej wąską krętą drogą ku 

Dalagatan   między   oddziałem   położniczym   a   Instytutem   Eastmana.   Potem   skręcił   o   sto 

osiemdziesiąt stopni na lewo na wybrukowany kamieniami placyk przed Instytutem, zahamował, 

wpadł   w   poślizg   i   zatrzymał   samochód   tak,   że   stanął   on   trochę   ukosem   między   fontanną   a 

szerokimi wejściowymi schodami.

Jeszcze zanim zdążyli otworzyć drzwiczki i wydostać się, dostrzegli obaj, Gunvald Larsson 

i Kollberg, że w basenie fontanny leży policjant w mundurze. Zauważyli także, że jest ranny, ale 

żyje, i że w pobliżu znajduje się pewna ilość innych osób. Trzy z nich leżały na ziemi, ludzie 

martwi,   ranni   lub   chroniący   się   w   tej   pozycji   przed   strzałami,   inne   osoby   stały   nieruchomo, 

przypuszczalnie   na   tych   miejscach,   gdzie   się   znajdowały,   gdy   zaczęto   strzelać.   Na   drodze 

wjazdowej od strony Vasaparken zatrzymał się właśnie samochód patrolowy z policjantem przy 

kierownicy. W momencie gdy samochód stanął, kierowca otworzył lewe drzwiczki.

Gunvald Larsson i Kollberg wysiedli jednocześnie, jeden z prawej, drugi z lewej.

background image

Następnego strzału Gunvald Larsson nie słyszał, ale poczuł, że zerwało mu z głowy futrzaną 

czapkę, która poleciała na schody, i doznał wrażenia jakby mu ktoś rozżarzonym pogrzebaczem 

przeciągnął przez włosy od prawej skroni do ucha. Nie zdążył nawet wyprostować się, wykręciło 

mu   głowę,   usłyszał   strzał,   ostry   gwizd   podmuchu,   suchy   trzask,   świst   rykoszetu,   w   dwóch 

potężnych susach przesadził osiem schodów i przywarł do ściany, na lewo we framudze drzwi, 

podzielonych na trzy części kanciastymi filarami. Złapał się za policzek, rękę wypełniła krew. Kula 

wyorała bruzdę w skórze. Rana obficie krwawiła, zamszowa kurtka zniszczona. Raz na zawsze.

Kollberg zareagował równie szybko jak Gunvaid. Dał nura z powrotem do samochodu  i 

miał na tyle szybki refleks, że natychmiast przeturlał się przez oparcie fotela na tylne siedzenie. 

Bezpośrednio potem dwie kule przebiły dach samochodu i utkwiły w wyściółce przedniego fotela. 

Kollberg widział ze swego miejsca Gunvalda Larssona w drzwiach, płasko przywartego do ściany, 

wyraźnie rannego. Wiedział, że musi natychmiast wydostać się z wozu i na schody, od razu bez 

namysłu   pchnął   nogą   prawe   przednie   drzwiczki,   rzucając   się  jednocześnie   przez   lewe   tylne. 

Huknęły   trzy   strzały,   wszystkie   skierowane   w   prawą   stronę   samochodu,   ale   Kollbergjuż   się 

wydostał na lewą, złapał się najbliższej z czterech żelaznych poręczy i przeskoczył owe osiem 

schodów wcale ich nie dotykając, wyrżnął głową i ramieniem w żołądek Gunvalda Larssona.

Potem   zaczerpnął   tchu,   z   trudem   stanął   na   nogi   i   rozpłaszczył   się   przy   ścianie   obok 

Gunvalda Larssona, który dziwnie pomrukiwał pewnie ze zdumienia albo z braku powietrza.

W ciągu kilku sekund, może pięciu, może dziesięciu, nic się nie wydarzyło.

Ranny policjant wciąż leżał w basenie, a jego kolega stał obok radiowozu z pistoletem w 

ręku  i ze  zdumieniem  rozglądał  się  dokoła.  Przypuszczalnie  nie  widział  Kollberga  i  Gunvalda 

Larssona i w ogóle nie miał rozeznania w sytuacji. W każdym razie widział rannego kolegę w 

odległości ośmiu metrów i ruszył ku niemu wciąż z ogłupiałą miną i z pistoletem w garści.

- Skąd u licha te dwie baranie głowy się tu wzięły - wymamrotał Gunvald Larsson.

W sekundę potem ryknął: Kvant! Stój! Kryj się!

Gdzie, pomyślał Kollberg. Bo żadnego sposobu ukrycia się, nie było.

Gunvald Larsson też musiał być tego zdania, bo nic więcej nie powiedział. I chwilowo nic 

się nie wydarzyło, prócz tego, że jasnowłosy policjant drgnął, popatrzył w kierunku drzwi, a potem 

ruszył dalej. Przypuszczalnie nie mógł dojrzeć dwóch ludzi stających w cieniu filarów.

Czerwony piętrowy autobus przejechał przez Dalagatan. Ktoś histerycznie wzywał pomocy.

Policjant dotarł do celu, przyklęknął na brzegu basenu i pochylił się nad rannym.

Po wewnętrznej stronie obmurowania był występ, zrobiony pewnie specjalnie dla dzieci, 

żeby mogły tam latem siadywać i bosymi nogami rozchlapywać wodę. Skórzana kurtka, zalśniła w 

słońcu, gdy policjant położył na tym występie pistolet, żeby mieć wolne ręce. Szerokimi plecami 

background image

zwrócony był ku słońcu i w plecy trafiły go dwie kule w niecałą sekundę, jedna w kark, druga 

między łopatki.

Kurt   Kvant   upadł   na   twarz   pod   kątem   prostym   do  swego  kolegi.   Kristiansson   zdążył 

zobaczyć ranę od wylotu pierwszej kuli: między jabłkiem Adama a kołnierzem. Potem poczuł na 

biodrach   ciężar   ciała   Kvanta   i   zemdlał   z   bólu,   strachu   i   upływu   krwi.   Leżeli   na   krzyż,   jeden 

nieprzytomny, drugi martwy.

- Niech to diabli - powiedział Gunvald Larsson. - i Niech to diabli.

Kollberga owładnęło silne uczucie nierealności tego wszystkiego.

Czekał, aż coś się stanie. I stało się, ale zupełnie jakby rozgrywało się to w jakimś innym 

wymiarze, nie tym, w którym on żył i działał-

Coś się jeszcze zdarzyło. Człowiek poruszył się i wszedł w magiczny kwadrat wyłożony 

kamieniami.   Mały   chłopczyk   w   zielonej   jak   mech   wiatrówce,   migotliwych   dwukolorowych 

dżinsach   w   niebieskich   odcieniach   i   w   zielonych   gumowych   butach   z   odbłyskowym   kantem. 

Kędzierzawe blond włosy. Nie mógł mieć więcej niż pięć lat. Wolno i z wahaniem podchodził do 

basenu.

Kollberg   sprężył   się   całym   ciałem,   podświadoma   fizyczna   gotowość   do   rzucenia   się   i 

porwania   dziecka   na   ręce.   Gunvald   Larsson   też   to   zauważył,   bo   nie   odwracając   oczu   od 

makabrycznej sceny położył wielką zakrwawioną rękę na piersi Kollberga i powiedział:

- Zaczekaj.

Chłopczyk stał przy kamiennym kręgu i patrzył na leżące ciała. Potem włożył palce lewej 

ręki do buzi, a prawą złapał się za ucho i wybuchnął płaczem.

Przez chwilę stał z przechyloną głową, a łzy spływały po okrągłych policzkach. Potem 

odwrócił się i uciekł tą samą drogą, którą przyszedł. Przez trotuar i jezdnię wyszedł z kamiennego 

czworoboku.

Wrócił do życia.

Nikt do niego nie strzelił.

Gunvald Larsson spojrzał na swój chronograf.

- Dwunasta, dwunasta dwadzieścia siedem - powiedział sam do siebie.

- Dwie minuty i dwadzieścia siedem sekund.

A Kollbergowi przychodziły na myśl dziwne skojarzenia:

Dwie   minuty   dwadzieścia   siedem   sekund   to   normalnie   biorąc   nie   tak   długo.   Lecz   w 

pewnych okolicznościach może to być bardzo długo. Dobry szwedzki biegacz, Bjbrn Melmrö’es na 

przykład teoretycznie zdążyłby przez ten czas przebiec czternaście razy po sto metrów. A to dość 

dużo.

background image

Dwaj policjanci zastrzeleni. Jeden z pewnością nie żyje. Prawdopodobnie ten drugi też. 

Gunvald Larsson o milimetr od wykończenia, on sam o centymetr. I chłopiec w zielonej wiatrówce. 

To też dużo.

Lennart Kollberg spojrzał na swój własny zegarek. Późnił się: już dwadzieścia po.

Pod pewnymi względami był pedantem, lecz pod innymi wcale mu nie zależało, nie dbał o 

dokładność-

Chociaż był to przecież rosyjski zegarek marki Exakta, zapłacił za niego sześćdziesiąt trzy 

korony. Ponad trzy lata chodził dobrze i jeżeli go się regularnie nakręcało, nie późnił się wcale.

Chronograf Gunvalda Larssona kosztował pięćset.

Kollberg podniósł ręce, przyjrzał się im, uformował z nich trąbkę wokół ust i ryknął:

- Halo! Halo! Słuchajcie! Teren niebezpieczny. Kryć się! - Nabrał tchu i znowu zaczął: - 

Halo! Halo! Tu policja! Teren niebezpieczny! Kryć się!

Gunvald Larsson odwrócił głowę i spojrzał na niego z osobliwym wyrazem porcelanowo 

błękitnych oczu.

Gunvald Larsson przyglądał się teraz drzwiom wejściowym Instytutu. Przy sobocie były 

oczywiście zamknięte. W całym ogromnym budynku nie było z pewnością nikogo. Zbliżył się do 

drzwi i z całej siły w nie kopnął.

Nie powinno się to było udać, udało się jednak. Kollberg wszedł za Larssonem do wnętrza. 

Następne drzwi nie miały zamka i były szklane, ale Gunvald i w nie kopnął. Poleciały odłamki.

Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, nakręcił 19-000, zażądał pogotowia policyjnego i 

powiedział:

- Tu Gunvald Larsson. W kamienicy przy Dalagatan 34 znajduje się w tej chwili jakiś 

szaleniec, strzela z dachu albo z najwyższego piętra z karabinu maszynowego. W fontannie przed 

Instytutem   Eastmana   leżą   dwaj   zabici   policjanci.   Ogłosić   alarm   we   wszystkich   obwodach 

śródmiejskich.   Zamknąć   Dalagatan,   Västmannagatan   od   Norra   Bantorget   do   Karlbergsvagen   i 

Odengatan od Odenplan do St. Eriksplan. I wszystkie przecznice na tym terenie. Na zachód od 

Västmannagatan i na południe od Karlbergsvägen. Zrozumiano? Co? Zawiadomić wyższe władze? 

Oczywiście,   zawiadomić   wszystkich.   Zaraz,   zaczekajcie.   Nie   wysyłajcie   pod   wskazany   adres 

wozów patrolowych ani personelu w mundurach. Zbiórka... Odsunął słuchawkę i zmarszczył czoło.

- Odenplan - podpowiedział Kollberg.

- Właśnie. Odenplan, dobrze. Co? Jestem w Instytucie Eastmana. Za kilka minut przejdę na 

drugą stronę i spróbuję go ująć.

Odrzucił   słuchawkę   i   poszedł   do   najbliższej   umywalni.   Zmoczył   ręcznik   i   omotał   nim 

głowę. Krew natychmiast zaczęła się przesączać przez ten prowizoryczny opatrunek.

background image

Potem rozpiął płaszcz i marynarkę. Wyciągnął pistolet umocowany przy prawym biodrze. 

Przyjrzał mu się z goryczą, spojrzał na Kollberga i powiedział:

- A ty jaką masz spluwę? Kollberg potrząsnął głową.

- A prawda. Ty przecież jesteś czymś w rodzaju pacyfisty. Jego pistolet - jak wszystko, co 

stanowiło jego własność

- był inny, nieprzeciętny. Smith Wesson 38 Master. Kupił go, bo nie znosił standardowej 

broni szwedzkiej policji.

- Wiesz co - rzekł Gunvald Larsson - zawsze miałem cię za wyjątkowego idiotę.

Kollberg kiwnął głową i powiedział:

- A jak sobie wyobrażasz nasze przejście przez ulicę?

25

Domu   w   Segeltorp   nie   można   by   nazwać   okazałym.   Mały   i   drewniany,   na   podstawie 

architektury sądząc wybudowany został jako letniskowy co najmniej przed półwiekiem. Pierwotnie 

pomalowany na kolorowo, teraz ukazywał już w niektórych miejscach spłukane z farby surowe 

drzewo, wciąż jednak jeszcze widać było, że domek był niegdyś jasnożółty, z białymi węgłami i 

okładzinami okien - Płot otaczający duża działkę, jak się zdawało należącą do domku, przed nie tak 

wielu laty pomalowano na jaskrawoczerwony kolor, jak również poręcze przy schodach, drzwi 

wejściowe i balustradę niewielkiej werandy.

Domek stał dość wysoko ponad gościńcem, a ponieważ brama była otwarta, Ronn wjechał 

stromym podjazdem aż pod boczną ścianę domu.

Martin Beck natychmiast wysiadł i parę razy głęboko wciągnął powietrze, rozglądając się 

jednocześnie dokoła. Często robiło mu się niedobrze podczas jazdy samochodem.

Ogród   był   gęsty,   zaniedbany;   w   sadzie,   na   końcu   zarośniętej   prawie   ścieżki   stał   stary 

zardzewiały zegar słoneczny. Na cementowym cokole otoczonym splątanymi krzakami wyglądał 

patetycznie i nie na swoim miejscu.

Zamykając drzwiczki samochodu Ronn powiedział:

- Zaczynam być głodny. Jak myślisz, jak tu załatwimy, zdąży się jeszcze coś zjeść?

Martin Beck spojrzał na zegarek. Ronn przyzwyczajony był jadać lunch w południe, a już 

dziesięć po dwunastej. Martin Beck nie przestrzegał pory posiłków, w ogóle niezbyt troszczył się o 

jedzenie w czasie pracy i zasadniczo jadał wieczorem.

- Oczywiście - powiedział. - Chodź, wejdziemy. Okrążyli narożnik, weszli po schodkach i 

zapukali. Mężczyzna około siedemdziesiątki otworzył prawie natychmiast.

- Proszę - powiedział.

Stał w milczeniu i ciekawie przyglądał się gościom, gdy zdejmowali płaszcze w ciasnym 

przedpokoiku.

background image

- Proszę - powiedział jeszcze raz, odsuwając się, żeby mogli przejść.

W drugim końcu korytarza było dwoje drzwi. Jedne prowadziły do kuchni przez niewielki 

hall, z którego schody wiodły na pięterko czy może strych, drugie do bawialnego pokoju. Powietrze 

było tam wilgotne i zatęchłe, i panował półmrok, gdyż wysokie, przypominające paprocie rośliny 

doniczkowe stojące na parapetach nie dopuszczały światła dziennego.

- Proszę siadać. Zaraz przyjdzie żona. I kawa będzie.

W pokoju królowała grupa mebli w ludowym stylu: sosnowa kanapa o prostym oparciu i 

pasiastym obiciu, i takież krzesła otaczające duży stół; jego masywny sosnowy blat miał piękne 

słoje. Martin Beck i Ronn usiedli w rogach kanapy. Przez uchylone drzwi w głębi pokoju widać 

było wezgłowie mahoniowego łóżka i szafę z owalnymi lustrami w drzwiach. Gospodarz poszedł 

zamknąć te drzwi, dopiero potem usiadł na krześle po przeciwnej stronie stołu.

Był  chudy, przygarbiony, zszarzałą skórę na twarzy i łysej czaszce pokrywały brunatne 

wątrobiane plamy. Na flanelowej koszuli w szaroczarną kratę miał gruby sweter domowej roboty.

-  Właśnie   mówiłem   mojej,   jakeśmy   samochód   usłyszeli,   że   bardzo   prędko   panowie 

przyjechali - Nie byłem pewny, czy dobrze drogę opisałem, przez telefon.

- Nietrudno było znaleźć - powiedział Ronn.

- Pewnie, panowie policjanci to wszędzie traficie, w mieście i za miastem. Ake, jak był w 

policji, to też znał miasto, wszędzie trafił.

Wyjął paczkę papierosów John Silver i poczęstował. Martin Beck i Ronn podziękowali 

odmownie. - Panowie tu przyjechali żeby pomówić o Akem - powiedział stary. - Tak jakem przez 

telefon mówił, nie wiem właściwie, kiedy stąd wyjechał, myśleliśmy, matka i ja, że może zanocuje, 

ale musiał wracać do domu. Czasem tu sypia. A że to dziś jego urodziny, myśleliśmy, że zostanie, 

kawę do łóżka by miał podaną.

- Ma samochód? - spytał Ronn.

- A ma. No, idzie matka z kawą.

Wstał, gdy żona wyszła z kuchni niosąc tacę. Postawiła ją na stole. Potem wytarła rękę o 

spódnicę i przywitała się.

- Eriksson - powiedziała niewyraźnie, gdy wymienili swoje nazwiska.

Nalała kawy i odstawiła tacę na podłogę, nim usiadła obok męża opierając ręce na kolanach 

- Wyglądała na równą wiekiem mężowi, włosy miała srebrzystobiałe i skręcone trwałą w drobne 

twarde loki, lecz jej okrągła twarz była niemal zupełnie gładka, a różowość policzków nie budziła 

podejrzeń o szminkę. Patrzyła na swoje ręce, a gdy nagle ukradkiem spojrzała na Martina Becka, 

pomyślał, że boi się chyba albo onieśmielają ją obcy.

- Chcemy spytać o parę rzeczy dotyczących syna, pani Eriksson - powiedział Martin Beck. - 

Jeśli dobrze zrozumiałem męża pani, syn był tu wczoraj wieczorem. Czy wie pani, kiedy odjechał?

background image

Spojrzała na męża, jak gdyby żywiła nadzieję, że za nią odpowie, ale on mieszał kawę nie 

odzywając się.

- Nie - powiedziała z wahaniem. - Nie wiem. Chyba jak już się położyliśmy.

- A o której to było? Znowu spojrzała na męża.

- O której to mogło być, Otto?

-  Wpół do jedenastej. Może jedenasta. My się zwykle wcześnie kładziemy, ale ponieważ 

Ake tu był... Chyba raczej wpół do jedenastej.

- Więc nie słyszeli państwo, jak wyszedł?

-  Nie - powiedział mężczyzna. - Dlaczego zresztą mielibyśmy wiedzieć? Czy mu się coś 

stało?

-  Nie   -   powiedział   Martin   Beck.   -   My   o   tym   nic   nie   wiemy.   Te   pytania   to   zwykła 

formalność. Proszę powiedzieć, gdzie syn państwa obecnie pracuje?

Kobieta powróciła do wpatrywania się w swe ręce, a mężczyzna odpowiedział:

- Wciąż jest monterem od wind. Zaczął rok temu.

- A przedtem?

-  Cóż, różne rzeczy robił. Jakiś czas był w firmie hydraulicznej, prowadził taksówkę, był 

dozorcą nocnym, a nim zaczął w tej firmie od konserwacji wind, jeździł na ciężarówce. Wtedy 

kiedy się uczył na montera, specjalistę od wind.

- A jak tu był wczoraj wieczorem, zachowywał się jak zwykle? - spytał Martin Beck. - O 

czym mówił?

Mężczyzna   nie   od   razu   odpowiedział.   Kobieta   sięgnęła   po   ciastko   i   rozkruszyła   je   na 

talerzyku.

- Był chyba taki jak zawsze - powiedział w końcu mężczyzna. - Mówić dużo nie mówił, ale 

on teraz rozmowny nie jest. Bardzo był oczywiście zgryziony o komorne i o to z Malin.

- Malin? - pytająco zdziwił się Martin Beck.

- Tak. Dziewczynka. Zabrali mu małą. To i mieszkanie też pewnie straci.

- Przepraszam - powiedział Martin Beck. - Nie bardzo rozumiem. Kto mu zabrał córkę? Bo 

przecież chyba o jego córce pan mówi?

- Tak, Malin - dotknął ramienia żony. - Imię ma po babci. Myślałem, że panowie wiedzą, że 

Opieka Społeczna zabrała ją Akemu.

- Dlaczego? - spytał Martin Beck.

- A dlaczego policja zamordowała jego żonę?

- Proszę odpowiedzieć na pytanie. Dlaczego zabrano mu dziecko?

background image

- Ech, już przedtem próbowali, a teraz udało im się wreszcie dostać zaświadczenie, że on się 

dzieckiem zajmować nie może. My oczywiście prosiliśmy, żeby mogła być u nas, ale jesteśmy za 

starzy, powiedzieli. I mieszkanie tu nieodpowiednie.

Kobieta spojrzała na Martina Becka, ale napotkawszy jego wzrok, szybko wlepiła oczy w 

filiżankę. Powiedziała cicho, ale z oburzeniem:

- Jakby u obcych ludzi mogło jej być lepiej. I zawsze tu lepiej niż w mieście.

- Przecież dawniej zajmowali się państwo wnuczką, nieprawdaż?

-  Tak, wiele razy - powiedziała kobieta. - Na poddaszu jest pokoik, może tam mieszkać. 

Dawny pokój Akego.

-  Ake miewał taką pracę, że nie zawsze mógł przypilnować małej - rzekł mężczyzna. - 

Uważają, że jest nieustabilizowany. To się teraz tak nazywa. Że nie może utrzymać pracy, to chyba 

mieli na myśli. A to nie tak łatwo w dzisiejszych czasach. Bezrobocie z każdym dniem coraz 

gorsze. Ale on był zawsze taki dobry dla Malin.

- I kiedy to się stało? - spytał Martin Beck.

- Z Malin? Przedwczoraj po nią przyszli. I zabrali.

- A on wczoraj bardzo był z tego powodu roztrzęsiony - wtrącił Ronn.

-  Pewnie,   że   był.   Chociaż   nic   nie   mówił.   Bo   i   z   tym   komornym   też.   My   nie   mamy 

możliwości, żeby mu pomóc Emerytura mała.

- Nie starcza mu na komorne?

- Nie. I pewnie go niedługo wyrzucą. Komorne takie wysokie, aż dziw, że ludzi w ogóle stać 

na to.

- A gdzie mieszka?

- Na Dalagatan, w nowym ładnym domu. Jak ten dom, gdzie przedtem mieszkał, zburzyli, 

nie mógł dostać nic innego. Wtedy oczywiście lepiej zarabiał, więc myślał, że jakoś da radę. To 

jeszcze nie takie znów straszne. Najgorzej z małą.

- Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tej sprawie z Opieką Społeczną - powiedział 

Martin Beck. - Przecież oni tak ni stąd, ni zowąd nie mogą zabrać ojcu dziecka.

- Nie mogą?

- W każdym razie twierdzę, że przedtem musi być przeprowadzony dokładny wywiad.

- No, ja też tak przypuszczam. U nas ktoś był - Rozmawiał z moją i ze mną, oglądał dom, a 

najwięcej o Akego wypytywał. Wesoły to Ake nie jest, od czasu jak Maria umarła, to pan chyba 

rozumie. Ci z Opieki mówili, że jego depresja, znaczy się, że wciąż jest taki smutny, ujemnie 

wpływa na psychikę, dziecka, pamiętam, tak właśnie mówili, oni to zawsze tak ładnie się wyrażają. 

I że nie jest dobrze, że Ake miewa pracę w różnych dziwnych porach. No i że z pieniędzmi u niego 

kiepsko, komornego nie może zapłacić i różne takie. Pewnie sąsiedzi z tej kamienicy zgłosili do 

background image

Opieki Społecznej, że on często zostawia Malin w nocy samą, że dziecko nie dostaje regularnie jeść 

i różne takie.

- A nie wie pan, z kim jeszcze rozmawiała Opieka Społeczna?

- Z jego pracodawcą. Zdaje się, że próbowali dotrzeć do wszystkich jego byłych szefów.

- Do jego szefa w policji także?

- Pewnie, jasne. Ten był przecież najważniejszy. Jak się zdaje.

- A on pewnie nie wystawił mu specjalnie dobrej opinii - powiedział Martin Beck.

- Nie. Ake, mówił, że dn już rok jakiś temu, kiedy Opieka zaczęła przewiadywać się o życie 

Akego, napisał do Opieki i wystawił mu taką opinię że zniszczyła wszelkie szanse zostawienia mu 

Malin.

- A wie pan, kto to zaświadczenie z policji pisał? - spytał Martin Beck.

- Wiem. Komisarz Nyman, ten sam, co pozwolił, żeby żona Akego umarła, palcem nawet 

nie kiwnął.

Martin Beck i Ronn wymienili szybkie spojrzenia.

Pani Eriksson spojrzała na męża, a potem na nich, wylękniona, jak zareagują na to nowe 

oskarżenie. Przecież teraz oskarżał ich kolegę. Podała talerz z ciastem najpierw Ronnowi, który 

wziął gruby kawałek biszkoptowej babki, potem Martinowi Beckowi, który podziękował.

- A jak syn był tu wczoraj, mówił coś o komisarzu Nymanie?

-  Powiedział   tylko,   że   to   przez   niego   zabrali   Malin.   Nic   więcej.   On   w   ogóle   nie   jest 

gadatliwy, nasz Ake, a wczoraj jeszcze zawzięciej milczał niż zwykle. No nie, Malin?

- Tak - powiedziała żona zgarniając okruchy ze swega talerzyka.

- A co robił wczoraj wieczorem? - spytał Martin Beck.

- Zjadł z nami obiad. Potem oglądał telewizję. A potem poszedł na górę do swego pokoju. A 

my się położyliśmy.

Martin Beck zauważył przedtem, że telefon jest w przedpokoju i spytał:

- A czy w ciągu wczorajszego wieczoru syn korzystał z telefonu?

- Dlaczego pan o to wszystko pyta - powiedziała kobieta. - Czy Ake coś zrobił?

- Muszę prosić państwa, byście zechcieli najpierw jednak odpowiedzieć na nasze pytania - 

powiedział Martin Beck. - Dzwonił stąd do kogoś wczoraj?

Siedząca naprzeciw nich para milczała przez chwilę. Potem mężczyzna powiedział:

- Może. Nie wiem. Może przecież telefonować, kiedy zechce.

- Więc nie słyszeli państwo, żeby rozmawiał przez telefon?

-  Nie. Myśmy zresztą siedzieli przed telewizorem. Przypominam sobie, że raz wyszedł i 

zamknął drzwi za sobą, czego nie robi, jak idzie tylko do toalety. Telefon jest w przedpokoju, więc 

jak telewizor włączony, trzeba drzwi zamykać, żeby nie przeszkadzał.

background image

- O której to mogło być? To znaczy, o której dzwonił?

- Dokładnie nie wiem. Ale oglądaliśmy film. Wyszedł tak jakoś w środku. Koło dziesiątej 

chyba. Dlaczego pan chce wiedzieć?

Martin Beck nie odpowiedział. Ronn uporawszy się z babką powiedział nagle:

- Chciałbym przypomnieć, że syn państwa to znakomity strzelec. Jeden z najlepszych, jacy 

wtedy byli w policji. Ciekawe, czy ma teraz jakąś broń.

Matka spojrzała na Rónna z nowym wyrazem w oku, a ojciec wyprostował się dumnie. W 

ciągu   ostatnich   dziesięciu   lat   rodzice   z   pewnością   mieli   łatwo   dające   się   zliczyć   sposobności 

usłyszenia kogoś mówiącego z uznaniem o ich synu.

- Tak - powiedział ojciec. - Ake zdobył wiele nagród. Nie ma ich tu, niestety, są u niego w 

domu na Dalagatan. A jeśli chodzi o broń...

- Sprzedać to powinien - wtrąciła matka. - To drogie rzeczy, a on potrzebuje pieniędzy.

- Wie pan, jaką ma broń? - spytał Ronn.

- Owszem. Wiem. Sam, jak byłem młody interesowałem się strzelaniem. Przede wszystkim 

ma broń ze straży obywatelskiej czy obrony cywilnej, czy jak to się tam teraz nazywa. Dosłużył się 

przecież oficerskiego stopnia, nieźle, można powiedzieć.

- Jaką ma broń? - uparcie powtórzył Ronn.

- Przede wszystkim karabin, Mauser. Potem pistolet. W pistolecie już wiele lat temu zdobył 

złotą odznakę.

- Jaki pistolet?

- Hammerli International: Pokazywał mi. I ma także...

- Co ma?

Mężczyzna zawahał się.

- Nie wiem, ma przecież zezwolenie na jedno i drugie, chyba panowie sami rozumieją.

-  Zapewniam, że nie zamierzamy aresztować syna za nielegalne posiadanie broni - rzekł 

Marcin Beck. - Co więcej?

- Amerykański samoczynny karabin. Ale na to też musi mieć zezwolenie, bo stawał z nim do 

zawodów.

-; Niezły arsenał - mruknął Martin Beck.

- Co więcej? - spytał Ronn.

-  Stary karabin ze straży obywatelskiej. Ale ten niewiele jest wart. Wyślizgana lufa i te 

karabiny zawsze źle strzelały. Wszystkich tych rzeczy tu nie trzyma.

- Oczywiście, ma je w domu na Dalagatan - powiedział Ronn.

- Tak przypuszczam - potwierdził ojciec. - Ma tu wprawdzie wciąż swój pokój na górze, ale 

wszystkie ważniejsze graty trzyma u siebie w domu. A teraz kiedy pewnie nie będzie mógł dalej 

background image

mieszkać w takim eleganckim lokalu, może się tu oczywiście przeprowadzi, póki czegoś sobie nie 

znajdzie. Ten pokoik na poddaszu nie jest duży.

- Nie mają państwo nic przeciwko temu, żebyśmy tam zajrzeli? - spytał Martin Beck.

Mężczyzna spojrzał na niego z wahaniem-

- Nie, proszę, można. Ale tam nic nie ma do zobaczenia. Kobieta wstała i strzepała okruchy 

ze spódnicy.

- O - powiedziała - nawet tam dziś nie byłam. Okropnie tam pewnie wygląda.

- Nie tak znów strasznie - rzekł mąż. - Zaglądałem rano, chciałem zobaczyć, czy Ake tam 

spał, wcale tak źle nie wyglądało. Ake jest porządny.

Odwrócił wzrok i dodał cicho:

-  Ake   to   dobry   chłopak.   Nie   jego   wina,   że   mu   się   życie   tak   ułożyło.   Całe   życie 

pracowaliśmy i robiliśmy wszystko, żeby go wychować. Ale wszystko na złe się obróciło jemu i 

nam. Za młodu, jak byłem robotnikiem, w coś wierzyłem, wierzyłem, że będzie coraz lepiej. Teraz 

człowiek się zestarzał, a nikt się o niego nie zatroszczy, wszystko wyszło nie tak. Jakby człowiek 

wiedział,  że   społeczeństwo  taką  drogą  pójdzie,   wcale  by dzieci   nie  miał.  Tylko   nas   cały czas 

oszukiwali.

- Kto? - spytał Ronn.

- Politycy. Działanie. Co się myślało, że są nasi. A to wszystko tylko gangsterzy.

- No, proszę pokazać nam pokój - powiedział Martin Beck.

- Tak - rzekł gospodarz.

Poprowadził   ich   przez   hall   i  po   stromych,   skrzypiących   schodach.   Na   wprost   schodów 

znajdowały się drzwi, które otworzył.

-  No  więc   to   jest  pokój  Akego.   Przyjemniej   tu   oczywiście   wyglądało,   gdy  jeszcze   był 

chłopcem i mieszkał w domu, ale kiedy się ożenił i wyprowadził, zabrał z sobą większość mebli. 

Teraz rzadko tu bywa.

Stał przytrzymując drzwi, Martin Beck i Ronn weszli do pokoiku na poddaszu. Okno było 

umieszczone w pochyłości dachu, a ściany wyklejone zblakłymi tapetami w kwiatki. W krótszej ze 

ścian znajdowały się wytapetowane także drzwi, wiodące prawdopodobnie do schowka czy szafy. 

Pod ścianą stało wąskie turystyczne łóżko przykryte szarym wojskowym kocem. Pod sufitem wisiał 

jasnożółty abażur o długich przybrudzonych frędzlach. Nad łóżkiem mały obrazek z pękniętym 

szkłem.  Przedstawiał  dziewczynkę  o  złotych   lokach  siedzącą  na zielonej   łące  z  jagniątkiem  w 

objęciach. W nogach łóżka stał różowy plastykowy nocnik. Na stole leżała rozłożona gazeta, a na 

niej długopis, a na wyplatanym krześle ciśnięta kuchenna ścierka czerwono-biała.

Nic więcej w pokoju nie było.

background image

Martin Beck wziął ścierkę do ręki. Była przetarta od wielokrotnego prania i poplamiona. 

Podniósł ją pod światło. Żółte plamy, przypominające tłuszcz, jakiego warstewka otacza zwykle 

pasztet z prawdziwych gęsich wątróbek. Kształt plam wskazywał, że ktoś wytarł tą ścierką nóż. 

Żółtawy   tłuszcz   sprawił,   że   materiał   zrobił   się   prawie   przezroczysty,   Martin   Beck   uważnie 

przesuwał płótno między palcami, a potem przytknął do nosa i powąchał. W tejże chwili, gdy 

uświadomił sobie, jakiego pochodzenia są plamy i jak mogły powstać, Ronn powiedział:

- Popatrz tu, Martin!

Stał   przy   stole   wskazując   na   gazetę.   Martin   Beck   pochylił   się   i   zobaczył   na   górnym 

marginesie prawej strony nad krzyżówką kilka słów wypisanych długopisem. Dziewięć nazwisk 

ułożonych w trzy grupy.

Pismo było nierówne, drukowane litery mocno wyrysowane. Spojrzenie jego utkwiło na 

pierwszej szpalcie. Stig Oscar Nyman Palmon Hult  Martin Beck.

Zdążył   zauważyć,   że   wśród   pozostałych   nazwisk   był   także   Melander,   nadintendent   i 

komendant policji. A także Kollberg.

Potem odwrócił się do stojącego przy drzwiach gospodarza.

- Pod którym na Dalagatan mieszka pana syn?

- Pod trzydziestym czwartym, ale...

-  Niech pan  zejdzie do żony.  My tam zaraz przyjdziemy.  Mężczyzna zszedł wolno, na 

najniższym   stopniu   schodów   zatrzymał   się   i   ze   zdumieniem   spojrzał   na   Martina   Becka,   który 

ruchem ręki skierował go do bawialnego pokoju i odwrócił się do Rönna.

-  Zadzwoń   do   Stròmgrena,   czy   kto   tam   u   licha   jest.   Daj   mu   numer   i   powiedz,   żeby 

natychmiast skontaktował się z Kollbergiem w Sabb, a potem od razu tu zadzwonił. Masz co trzeba 

w wozie, żebyśmy mogli wziąć odciski palców tam na górze?

- Oczywiście - odpowiedział Rönn.

- Dobrze. Ale wpierw zadzwoń.

Rönn poszedł do przedpokoiku do telefonu.

Martin   Beck   raz   jeszcze   rozejrzał   się   po   ciupce   na   poddaszu.   Spojrzał   na   zegarek.   Za 

dziesięć pierwsza. Usłyszał, że Rönn wraca przeskakując po trzy stopnie.

Martin   Beck   zobaczył   jego   zbielałą   twarz   i   nienaturalnie   rozszerzone   oczy   i   pojął,   że 

katastrofa, którą cały dzień przeczuwał, nastąpiła.

26

Gdy syreny zaczęły śpiewać, Kollberg i Gunvald Larsson w dalszym ciągu znajdowali się 

na parterze Instytutu Eastmana. Najpierw usłyszeli sygnały pojedynczych wozów, jak się zdawało 

nadjeżdżających od Kungsholmen przez most St. Erika. Potem włączyły się w chór wozy z innych 

background image

części miasta, wycie słychać było ze wszystkich stron, ryk syren wibrował w powietrzu, ale nie 

rozlegał się z bliska.

Znajdowali się w centralnym punkcie kręgu ciszy. Tak jak na łące, kiedy się po niej drepce 

w nocy, dokoła świerszcze przestają grać, ale tylko dokoła drepcącego, pomyślał Kollberg.

Zerknął właśnie na Dalagatan i stwierdził, że nic się nie zmieniło na gorsze, a może trochę 

na lepsze. Dwaj policjanci wciąż leżeli w basenie fontanny, ale innych trupów czy rannych na ulicy 

nie było. Ludzie, którzy się tam znajdowali, znikli, nawet ci, co leżeli na ziemi. Widocznie nic się 

im nie stało.

Gunvald   Larsson   nie   odpowiedział   jeszcze   na   pytanie,   jak   przedostaną   się   przez   ulicę. 

Natomiast gryząc w zamyśleniu dolną wargę wpatrywał się ponad głową Kollberga w wiszące 

rzędem na ścianie fartuchy lekarskie.

Objawiła mu się alternatywa.

Przejść prosto przez wyłożony kamieniami kwadratowy placyk i przez ulicę, albo wymknąć 

się przez okno do parku i obejść dokoła.

Obie  te   możliwości   nie  odpowiadały mu.   Pierwsza   zbytnio   wyglądała   na  samobójstwo, 

druga była czasochłonna.

Kollberg znowu wyjrzał ostrożnie, nie poruszając firanek.

Wskazał na fontannę i jej  niemal nadnaturalistyczną ozdobę: kulę ziemską z dzieckiem 

klęczącym na Skandynawii i dwóch leżących na krzyż policjantów.

- Znałeś tych dwóch?

- Tak - powiedział Gunvald Larsson. - To patrol radiowy z Solny. Kristiansson i Kvant. - I 

po chwili milczenia dodał: - Co oni tu robili?

Kollberg zadał pytanie o wiele bardziej interesujące:

- I dlaczego ktoś ich chciał zastrzelić?

- A dlaczego nas chciał zastrzelić? Też trafne pytanie.

Najwidoczniej   ktoś   był   w   tym   mocno   zainteresowany.   Ktoś   uzbrojony   w   karabin 

maszynowy, kto nie tylko położył dwóch mundurowych policjantów, ale także robił co mógł, by 

zastrzelić Kollberga i Gunvalda Larssona, i kogo, jak się zdaje, wcale nie bawiło zwracanie broni 

przeciw   innym   ludziom,   choć   od   początku   żywych   tarcz   celowniczych   miał   pod   dostatkiem. 

Dlaczego?

Odpowiedź była tuż pod ręką. Strzelający znał Kollberga i Larssona. Wiedział, kim są i ich 

właśnie chciał zabić.

Czy ów osobnik znał także Kvanta i Kristianssona? Niekoniecznie, lecz mundur ułatwił mu 

rozpoznanie ich. Jako kogo?

- To musi być ktoś, kto nie lubi policjantów - mruknął Kollberg.

background image

- Uhm - powiedział Gunvald Larsson, ważąc w ręce ciężki pistolet. - Zauważyłeś, czy ten 

drań strzelał z dachu, czy z któregoś mieszkania?

- Nie. Nie zdążyłem się rozejrzeć.

Na ulicy coś się zaczęło dziać. Dość zwykłego, a jednak godnego uwagi.

Nadjechała   karetka   pogotowia.   Stanęła,   wykręciła   w   kierunku   fontanny,   znów   stanęła. 

Wysiadło dwóch ludzi w białych kitlach, otworzyli tylne drzwiczki i wyciągnęli nosze. Poruszali się 

spokojnie i na pozór bez zdenerwowania. Jeden z nich spojrzał w górę, na dziewięciopiętrową 

kamienicę po przeciwnej stronie ulicy. Nic się nie stało.

Kollberg skrzywił się.

- Tak - natychmiast powiedział Gunvald Larsson. - To jest szansa.

- Znakomita szansa - powiedział Kollberg.

Nie   był   specjalnie   zachwycony,   ale   Gunvald   Larsson   już   zdjął   kurtkę   i   energicznie 

przerzucał białe kitle.

- Chyba ten wezmę - powiedział. - Wydaje się odpowiednio duży.

- Pewnie są tylko trzy rozmiary - rzekł Kollberg. Gunvald Larsson wsunął pistolet do kabury 

i włożył płaszcz lekarski. Opinał mu się mocno w ramionach-

Kollberg potrząsnął głową i sięgnął po największy - na oko sądząc - z płaszczy. Był za 

ciasny. Nie dopinał się na brzuchu.

Miał uczucie, że muszą wyglądać jak dwaj komicy z niemego filmu.

- Jakoś ujdzie - powiedział Gunyald Larsson.

- Ujdzie, to słowo w sam raz - powiedział Kollberg.

- Okey?

- Okey.

Wyszli, przecięli drogę na ukos przez kamienne obmurowanie tuż obok pielęgniarzy, którzy 

właśnie wkładali Kvanta na nosze.

Kollberg   spojrzał   na   zmarłego.   Poznał   go.   Policjant,   z   którym   kilkakrotnie   w   dużych 

odstępach czasu zdarzyło mu się spotkać i który przy jakiejś okazji czymś się odznaczył. Czym? 

Ujął mordercę-zboczeńca? Coś w tym rodzaju.

Gunvald Larsson był już w połowie jezdni. Dość osobliwie wyglądał w za małym lekarskim 

kitlu i z głową owiniętą gałganem. Obaj pielęgniarze patrzyli zdumieni.

Świsnął strzał. Kollberg pędem przebiegł ulicę.

Tym razem kula nie w niego była skierowana.

Czarno-biały mikrobus policyjny jechał przez Odengatan z włączonymi syrenami. Pierwszy 

strzał rozległ się, gdy był przy Sigtunagatan i natychmiast nastąpiła dalsza seria. Gunvald Larsson 

wysunął się o parę kroków na trotuar, żeby lepiej widzieć. Samochód najpierw przyspieszył, potem 

background image

ześliznął się, zaczął jechać zygzakiem, gdy minął skrzyżowanie Odengatan z Dalagatan i zniknął, 

ogień karabinowy ustał. Wkrótce potem usłyszeli złowróżbny grzechot blachy.

- Idioci - powiedział Gunvald Larsson.

Przyłączył się do Kollberga stojącego przy wejściu, rozpiął kitel, wyjął pistolet i powiedział:

- Jest na dachu. To oczywiste. Zobaczymy.

- Tak, teraz strzelał z dachu - powiedział Kollberg.

- Co to znaczy teraz?

- Bo wydaje mi się, że poprzednie nie z dachu.

- Zobaczymy - powtórzył Gunvald Larsson. Kamienica miała dwa wejścia od ulicy. Weszli 

pierwszym z nich. Winda nie działała i na parterze zgromadziła się pewna liczba zdenerwowanych 

lokatorów. Widok Gunvalda Larssona w rozwianym białym fartuchu, w zakrwawionej szmacie na 

głowie i z pistoletem w garści nie wpłynął na tych ludzi uspokajająco. Kollberg miał legitymację 

służbową w marynarce, a marynarka została po tamtej stronie ulicy.

Gunvald Larsson, jeśli miał jakieś dokumenty, to starannie unikał okazywania ich.

- Z drogi - powiedział opryskliwie.

- Proszę się skupić gdzieś na dole - zaproponował Kollberg.

Niełatwo było uspokoić gromadkę, na którą składały się trzy kobiety, dziecko i starszy 

mężczyzna. Prawdopodobnie widzieli z okien wszystko, co się działo na ulicy.

- Tylko spokojnie - powiedział Kollberg. - Nie ma niebezpieczeństwa.

Zastanowiwszy się nad tą wypowiedzią, uśmiechnął się wewnętrznie.

- Jest tu przecież policja - rzucił przez ramię Gunvald Larsson.

Winda stała w pobliżu szóstego piętra. Na klatce schodowej powyżej, drzwi były otwarte, 

mogli zajrzeć w szyb. Klatka windy była unieruchomiona. Ktoś ją celowo wyłączył. Teraz wiedzieli 

o tym kimś trochę więcej. Dobrze strzelał, znał ich z widzenia i znał się trochę na manipulowaniu 

windą.

- Zawsze coś - powiedział Kollberg.

Piętro wyżej zmusiły ich do zatrzymania się żelazne drzwi. Zamknięte i prawdopodobnie 

zaryglowane, i założone sztabą z przeciwnej strony, trudno to było osądzić.

Natomiast   z   miejsca   można   było   ustalić,   że   drzwi   nie   dadzą   się   otworzyć   zwykłymi 

środkami.

Gunvald Larsson zmarszczył krzaczaste jasne brwi.

- Nie warto w nie walić - powiedział Kollberg - nie damy rady.

-  Możemy wyważyć drzwi do mieszkania piętro niżej - powiedział Gunvald Larsson. - A 

potem wydostać się przez okno i spróbować tą drogą.

- Bez lin, bez drabiny?

background image

- Właśnie - powiedział Gunvald Larsson. - Nie da się. - Po kilku sekundach namysłu dodał: - 

I co ty byś robił na dachu? Bez pistoletu?

Kollberg nie odpowiedział.

- Oczywiście na drugich schodach jest tak samo - kwaśno powiedział Gunvald Larsson.

Na drugiej klatce schodowej było tak samo, z tą jedynie różnicą, że jakiś energiczny starszy 

pan,  który twierdził,   że  jest  emerytowanym  kapitanem,  sprawował   ostry  nadzór  nad   niewielką 

ilością osób.

- Zamierzam wszystkich cywilów umieścić w schronie, w piwnicy - oznajmił.

- Znakomicie - powiedział Gunvald Larsson. - Tak zrobimy, kapitanie.

Poza   tym   wszystko   było   smutnym   powtórzeniem.   Zamknięte   żelazne   drzwi, 

unieruchomiona klatka i zepsuty mechanizm windy. Możliwości dostępu na dach równe zeru.

Gunvald Larsson w zamyśleniu podrapał się w brodę kolbą pistoletu.

Kollberg   nerwowo   patrzył   na   broń.   Ładny   pistolet,   wyczyszczony,   dobrze   utrzymany, 

okładzina z rowkowanego orzechowego drzewa. Chyba nie odbezpieczony. Nigdy nie zauważył, by 

skłonność do niepotrzebnego strzelania należała do rozlicznych wad Larssona. Nagle zapytał:

- Czy ty kogoś zastrzeliłeś?

- Nie. Dlaczego pytasz?

- Nie wiem.

- Co teraz zrobimy?

- Wydaje mi się, że powinniśmy wycofać się do Odenplan - powiedział Kollberg.

- Może i tak.

-  Tylko   my   mieliśmy   wgląd   w   centrum,   w   każdym   razie   mniej   więcej   wiemy,   co   się 

zdarzyło.

Propozycja zdawała się niezbyt odpowiadać Gunvaldowi Larssonowi. Wyrwał sobie włos z 

lewej dziurki w nosie i przyglądał mu się z roztargnieniem.

- Chciałbym ściągnąć tego typa z dachu - powiedział.

- Ale nie możemy się tam dostać.

- To prawda.

Wrócili na parter. Właśnie zamierzali opuścić dom, gdy rozległy się cztery strzały.

- W co on strzela? - spytał Kollberg.

- W samochód patrolowy. Ćwiczy.

Kollberg spojrzał na pusty samochód  i zobaczył, że  reflektory i migacz  na dachu  były 

otłuczone.

Opuścili   dom   i   trzymając   się   tuż   przy   ścianie,   zaraz   za   rogiem   skręcili   w   lewo   na 

Observatoriegatan. W zasięgu wzroku nie widać było nikogo.

background image

Usłyszeli nad sobą helikopter. Ale z helikopteru nie mogli ich widzieć. Zrzucili fartuchy i 

zostawili je na trotuarze.

Trochę wiało, wiatr był dotkliwie zimny, mimo złudnego blasku słońca.

- Zauważyłeś nazwisko tych, co mieszkają na samej górze? - spytał Gunvald Larsson.

Kollberg kiwnął głową.

- Są tam dwie nadbudówki, ale jedna jest chwilowo nie zajęta.

- A druga?

- Mieszka tam ktoś nazwiskiem Eriksson. Mężczyzna z córką, jak się wydaje.

- Aha.

Streszczając:   ktoś,   dobrze   strzela,   ma   sposobność   posługiwania   się   karabinem 

maszynowym, zna Kollberga i Larssona, nie lubi policjantów, zna się na windach i przypuszczalnie 

nazywa się Eriksson.

Szli szybko.

Syreny wyły z bliska i z daleka.

- Chyba go trzeba będzie z zewnątrz ująć - powiedział Kollberg.

- Może - powiedział Gunvald Larsson, nie wyglądał na przekonanego.

*

Jeżeli na Dalagatan i w najbliższej jej okolicy ludzi jakby wymiotło, to na Odenplan było 

ich mnóstwo. Na trójkątnym placu po prostu roiło się od czarno-białych samochodów i mundurów 

policji, i jak można było oczekiwać, ten masowy zjazd ściągnął także licznych widzów. Pospiesznie 

zarządzona blokada spowodowała zamieszanie w komunikacji, właściwie zatory potworzyły się już 

w całym śródmieściu, ale tu były najbardziej groźne. Odengatan aż do Valhallavagen zapchana była 

unieruchomionymi pojazdami, ze dwadzieścia autobusów utknęło w bałaganie przy samym placu, a 

wiele   wolnych   taksówek,   które   się   od   początku   na   tym   miejscu   znajdowały,   bynajmniej   nie 

przyczyniało się  do polepszenia sytuacji. Kierowcy gremialnie opuścili wozy i  zmieszali  się z 

policją i gapiami.

Wszyscy byli ciekawi, o co właściwie chodzi.

Coraz   więcej   ludzi   napływało   ze   wszystkich   stron,   a   zwłaszcza   od   stacji   metra.   Obraz 

uzupełniało mnóstwo policjantów na motocyklach, dwa wozy straży pożarnej i jeden helikopter. Tu 

i ówdzie grupa mundurowych policjantów usiłowała utorować sobie drogę w różny sposób, często 

łokciami.

Gorzej   by   nie   mogło   wyglądać,   nawet   gdyby   świętej   pamięci   Nyman   prowadzał   te 

ćwiczenia, pomyślał Kollberg przepychając się wraz z Gunvaldem Larssonem w kierunku stacji 

metra, gdzie jak się zdawało umiejscowiony był punkt ciężkości całej akcji. Tam też natknęli się na 

background image

osobę, z którą chyba warto było pomówić, mianowicie na Hanssona  z  piątki, czyli pierwszego 

intendenta, Normana Hanssona, weterana, który swój obwód znał na wylot.

- Czy to ty masz tu bazę? - spytał Kollberg.

- Nie, uchowaj Boże.

Hansson rozejrzał się z przestrachem wokoło.

- Więc kto jest odpowiedzialny za to zamieszanie?

-  Wielu by można znaleźć kandydatów, ale intendent Malm właśnie przyjechał. Tam w 

furgonetce.

Przecisnęli się do samochodu.

Malm   był   wypielęgnowanym,   eleganckim   mężczyzną,   lat   około   czterdziestu   pięciu,   o 

pięknym   uśmiechu   i   falistych   włosach.   Fama   głosiła,   że   utrzymywał   dobrą   kondycję   dzięki 

przejażdżkom   konnym   po   Djurgarden.   Jego   polityczna   prawomyślność   była   ponad   wszelkie 

podejrzenia,   a   dokumenty   świadczyły   o   pierwszorzędnych   zasługach,   ale   jego   kwalifikacje 

policyjne były nader wątpliwe. Niektórzy ośmielali się nawet powątpiewać, czy w ogóle istnieją.

- Coś okropnego, jak ty wyglądasz, Larsson - powiedział.

- Gdzie jest Beck? - spytał Kollberg.

- Nie miałem z nim żadnego kontaktu. A poza tym to jest wypadek dla specjalistów.

- Jakich specjalistów?

-  Od spraw porządkowych, oczywiście - powiedział Malm z irytacją. - A tu komendant 

wyjechał, a szef policji porządkowej ma zwolnienie. Skontaktowałem się jednakże z szefem, jest w 

Stocksund i...

- Znakomicie - powiedział Gunvald Larsson.

- Co masz na myśli? - podejrzliwie spytał Malm.

- Że jest poza zasięgiem strzału - niewinnie wyjaśnił Gunvald Larsson.

- Też coś! W każdym razie, ja objąłem komendę. Przypuszczam, że przyszliście z miejsca 

zbrodni - Jak oceniacie położenie?

-  Jakiś   wariat   siedzi   na   dachu   z   karabinem   maszynowym   i   strzela   do   policjantów   - 

powiedział Gunvald Larsson.

Malm   spojrzał   wyczekująco,   ale   dalszy   ciąg   nie   nastąpił.   Gunvald   Larsson   zaczął   dla 

rozgrzewki zabijać rękami.

- Jest od wewnątrz zabarykadowany - powiedział Kollberg. - A dachy otaczających domów 

są   niższe.   Ponadto   chwilami   chowa   się   w   nadbudówce   na   samej   górze.   Jak   do   tej   pory   nie 

widzieliśmy go. Innymi słowy trudno się będzie dostać.

- O, są różne sposoby - powiedział Malm wyniośle. - Mamy większe możliwości.

Kollberg zwrócił się do Hanssona.

background image

- A co z tym samochodem, który został ostrzelany na Odengatan?

- W diabły poszedł - powiedział Hansson ponuro. - Dwóch rannych, jeden w ramię, drugi w 

nogę. Czy mogę coś zaproponować?

- Co takiego - powiedział Gunvald Larsson.

- Żebyśmy się stąd przenieśli. Na jakieś miejsce leżące poza obrębem blokady, na przykład 

na teren gazowni przy Torsgatan.

- Gdzie dawniej była stara gazownia? - zapytał Kollberg.

- Tak. Teraz już rozebrana. Tam będzie węzeł komunikacyjny.

Kollberg   westchnął.   Stary   ceglany   zbiornik   gazu   był   budynkiem   unikalnym.   Osoby 

przewidujące prowadziły kampanię, by go uratować. Oczywiście bez powodzenia. Czy może być 

coś ważniejszego niż węzeł komunikacyjny?Kollberg potrząsnął głową. Dlaczego cały czas myśli o 

rzeczach postronnych? Coś z nim widać nie w porządku.

- Czy helikoptery mogą tu lądować? - spytał Malm.

- Tak.

Malm spojrzał na Gunvalda Larssona i dodał:

- A to jest... poza zasięgiem strzału?

- Tak. Jeżeli ten szaleniec nie ma także granatnika. Malm długo milczał. Potem przyjrzał się 

swym współpracownikom i powiedział ostrym i wyraźnym głosem:

-  Moi   panowie.   Mam   pomysł.   Przeniesiemy   się   indywidualnie   na   teren   gazowni   przy 

Torsgatan. Zbiórka za... - spojrzał na zegarek. - Za dziesięć minut.

27

Gdy Martin Beck i Ronn przybyli na Torsgatan, było wpół do drugiej. Wszystko wydawało 

się dobrze zorganizowane.

Malm zakwaterował się w starej wartowni szpitala przy lewym wjeździe, a wkoło siebie 

skupił nie tylko znaczne środki materialne, ale i większość policjantów którzy jak dotąd odegrali 

znaczniejszą rolę w tym dramacie. Nawet i Hult tam był, i Martin Beck od razu powiedział: - 

Szukałem cię.

- Ach tak. A po co?

-  To   już   nie   ma   znaczenia.   Dlatego,   że  Ake  Eriksson   posłużył   się   twoim   nazwiskiem 

dzwoniąc wczoraj wieczorem do pani Nyman

- Ake Eriksson?

- Tak.

- Ake Reinhold Eriksson?

- Tak.

- Czy to on zamordował Stiga Nymana?

background image

- Tak się wydaje.

- I siedzi teraz tam na górze?

- Tak. Prawdopodobnie.

Hult   nic   więcej   nie   powiedział   i   nie   zmienił   wyrazu   twarzy,   tylko   tak   zacisnął   swe 

guzowate, czerwone ręce, że kostki odznaczały się pod skórą jak białe plamy.

Człowiek z dachu, o ile można się było rozeznać, od chwili gdy ćwiczył strzelanie do celu 

na opuszczonym wozie patrolowym, żadnych nowych działań nie podejmował.

Choć studiowano teren domu przez lunetę, w dalszym ciągu nie było właściwie wiadomo, 

czy jeszcze żyje. A policja jeszcze jednego strzału nie oddała.

- Ale sieć się zaciąga - powiedział Malm z zadowoleniem.

Cały   kwartał,   w   którym   dom   się   znajdował,   był   przeczesywany   przez   policjantów. 

Większość z nich miała przenośne radiostacje i każdy mógł nawiązać łączność z kolegami i z 

centralą, mieszczącą się w wozie zaparkowanym przed portiernią. Na strychach przyległych do 

obserwowanego   domu   kamienic   znajdowali   się   specjaliści   od   gazów   łzawiących,   zaś   strzelcy 

wyborowi leżeli w pogotowiu w miejscach uznanych za punkty strategiczne.

-  Są   tylko   dwa   takie   punkty   -   powiedział   Gunvald   Larsson.   -   Dach   domu   Bonniera   i 

galeryjka   latarń   nad   kopułą   kościoła   Gustava   Vasy.   Sądzicie,   że   proboszcz   zgodzi   się   na 

wpuszczenie snajpera do kościoła?

Nikt go właściwie nie słuchał.

Plan   najbliższych   akcji   był   ustalony.   Najpierw   miano   człowiekowi   z   dachu   dać   szansę 

dobrowolnego poddania się. Potem zostanie ujęty przy pomocy siły, względnie zestrzelony. Nie 

będzie się narażać życia policjantów. Rozstrzygające działania powinny być dokonane z zewnątrz.

Drabiny pożarnicze czekały w pogotowiu na Observatoriegatan i Odengatan, by włączyć 

się, gdy sytuacja będzie tego wymagać. Obsada składała się ze strażaków, bo ktoś musiał zajmować 

się stroną techniczną - ale i z policjantów w mundurach straży pożarnej.

Martin Beck i Ronn mogli dorzucić kilka cennych informacji: że Eriksson, jeżeli to był on, 

bo co do tego pewności nie było, jest uzbrojony w amerykański karabin samoczynny Johnson 

Automatic i zwykły karabin typu wojskowego, oba prawdopodobnie z celownikiem optycznym.

- Johnson Automatic - powiedział Gunvald Larsson. - Cholera. Waży wprawdzie mniej niż 

siedem kilo i  niezwykle  łatwo się  nim posługiwać,  ale  to zupełnie jak kulomiot. Wyrzuca  sto 

sześćdziesiąt strzałów na minutę. Tylko Ronn go słuchał i powiedział w zadumie:

- Tak, tak - a potem ziewnął. Nikt nie może zapanować nad naturalnymi potrzebami.

- A Mauserem można muchę z karty wizytowej zestrzelić na odległość sześciuset metrów. 

Przy dobrej widoczności i odrobinie szczęścia można zastrzelić człowieka z odległości ponad tysiąc 

metrów.

background image

Kollberg pochylony nad planem miasta przytaknął.

-  Pomyśleć tylko, co on jeszcze może zdziałać, jak mu się będzie podobało - powiedział 

Gunvald Larsson.

Zabawiał się obliczaniem pewnych odległości. Z dachu - gdzie się oszańcował - Eriksson 

miał sto pięćdziesiąt metrów do skrzyżowania Odengatan z Hàlsingegatan, dwieście pięćdziesiąt do 

głównego   gmachu   szpitala   Sabbatsberg,   trzysta   do   kościoła   Gustava   Vasy,   pięćset   do   domu 

wydawnictwa Bonniera, tysiąc od pierwszego wieżowca przy Hotorget i tysiąc sto od gmachu 

parlamentu.

Malm wyniośle i z irytacją utrącił te rozważania.

- Tak, tak - powiedział. - Proszę teraz o tym nie myśleć.

Jedynym, który nie troszczył się zbytnio o petardy z gazem łzawiącym, helikoptery, armatki 

wodne i walkie-talkies, był Martin Beck.

Stał na uboczu, milcząc, nie tylko z powodu zwykłej u niego klaustrofobii i niechęci do 

ludzkich   zbiegowisk.   Myślał   o   Àkem   Erikssonie   i   okolicznościach,   które   wpędziły   go   w   tę 

absurdalną, desperacką sytuację, w jakiej się najwidoczniej znajdował. Być może umysł Erikssona 

uległ   całkowitemu  zamroczeniu  i   znajdował   się  obecnie  poza   obrębem  możliwości   nawiązania 

kontaktu z ludźmi, ale nie było to pewne. Ktoś był za to odpowiedzialny. Nie Nyman, bo ten nie 

rozumiał w ogóle nigdy, co to znaczy być odpowiedzialnym za drugiego człowieka, może nawet nie 

wiedział,   że   istnieje   takie   pojęcie.  Ani   oczywiście   Malm,   dla   którego   Eriksson   był   po   prostu 

niebezpiecznym   wariatem   na   dachu,   i   który   z   policją   miał   tylko   tyle   wspólnego,   że   do   jej 

obowiązków należało unieszkodliwienie wariata w ten czy inny sposób.

W dziesięć minut później człowiek z dachu strzelił do policjanta, który zatrzymał się na 

rogu Odengatan i Torsgatan, sto pięćdziesiąt metrów od okna, z którego niewątpliwie strzał został 

oddany.   Zdumiewająca   była   nie   odległość,   a   raczej   fakt,   że   strzelcowi   udawało   się   trafić   w 

policjanta, gdyż plątanina bezlistnych gałęzi parku powinna była przeszkodzić celności strzału.

Strzał trafił policjanta w ramię, lecz dzięki kuloodpornej kamizelce rana nie była poważna, 

w każdym razie nie śmiertelna.

Eriksson oddał tylko ten jeden strzał, może był to rodzaj zamanifestowania siły, a może też 

odruchowy postępek. Dowód, że strzela do każdego policjanta, gdziekolwiek go zauważy.

- Może on ma dziewczynkę z sobą na górze - rzekł Kollberg - jako zakładnika.

Ronn potrząsnął głową.

- Dziewczynką się zaopiekowano. Nic jej nie grozi.

- Nie grozi ze strony ojca? A czy coś jej zagrażało w jego towarzystwie?

Wkrótce później wszystko było gotowe do rozstrzygającej akcji.

background image

Malm   robił   przegląd   grupy   specjalnie   wyszkolonej,   która   miała   strzelającego   ująć, 

względnie zlikwidować, jeśli się to okaże konieczne. Najprawdopodobniej okaże się to konieczne. 

Nikt nie wierzył na serio, że człowiek z dachu podda się dobrowolnie. Choć oczywiście trzeba było 

brać  pod  uwagę  taką  możliwość.  Wiele   podobnych   sytuacji,  znanych   z  historii   kryminalistyki, 

kończyło   się   tak,   że   desperat   -   powszechnie   przyjęte   określenie   osób   typu   Erikssona   -   nagle 

znudzony wszystkim, ustępował wobec fizycznej przewagi.

Specjalistami, którzy mieli położyć kres terrorowi - raz po raz wypływały te same stare 

patentowane określenia, jak gdyby innych wcale nie było - byli dwaj młodzi policjanci, mający 

dobre wyszkolenie w walce wręcz i w szybkim atakowaniu.

Martin Beck podszedł, porozmawiał z nimi.

Jeden, rudowłosy, nazywał się Lenn Axelsson. Uśmiechał się z tłumioną pewnością siebie, 

co   robiło   sympatyczne   wrażenie.   Drugi   poważniejszy,   jasnowłosy,   lecz   również   wzbudzający 

zaufanie. Obaj byli ochotnikami, gdyż założeniem służby specjalnej, którą reprezentowali, było 

dobrowolne zgłaszanie się do bardzo trudnych zadań.

Obaj robili wrażenie sprytnych i miłych, a spokój wobec czekającego ich zadania był niemal 

zaraźliwy. Odpowiedzialni ludzie, budzący zaufanie, znakomicie wyszkoleni. Pierwszorzędne siły, 

jakich niewiele w całej załodze, zdolni, nieustraszeni, o inteligencji znacznie ponad przeciętną. Tak 

teoretycznie, jak i przez ćwiczenia praktyczne dobrze przygotowani do wykonania tego, czego po 

nich oczekiwano. Wydawało się, że wszystko powinno pójść łatwo i bez komplikacji. Ci chłopcy 

znali swoją specjalność i byli całkowicie pewni. Axelsson żartował, przypomniał nawet pewien 

epizod, kiedy to jako praktykant miał dość niefortunne zetknięcie z Martinem Beckiem - i śmiał się 

z tego. Martin Beck wcale sobie wzmiankowanego wydarzenia nie przypominał, ale dla pewności 

też się śmiał, choć nieco powściągliwiej.

Obaj   policjanci   byli   dobrze   uzbrojeni:   kuloodporne   kamizelki,   takież   ochraniacze   na 

brzuchu,   stalowe   hełmy   z   wizjerami.   Zasadniczą   ich   bronią   były   lekkie   skuteczne   pistolety 

maszynowe. Mieli także granaty z gazem łzawiącym na wszelki wypadek, a ich fizyczna sprawność 

dawała   gwarancję,   że  przy ewentualnym   zetknięciu   wręcz,  z  łatwością  potrafią   unieszkodliwić 

osobnika takiego jak Ake Eriksson.

Plan ataku był uderzająco prosty. Człowiek z dachu zostanie wyeliminowany z gry przez 

skoncentrowany atak pocisków z gazem łzawiącym, śmigłowce zniżą się nad dachem i spuszczą 

obu komandosów po dwóch stronach atakowanego. Osaczony z dwóch stron i już porażony gazem 

będzie mieć minimalne szanse.

Gunvald Larsson usposobiony był negatywnie wobec tego planu, nie mógł jednak, czy też 

nie   chciał   potrudzić   się   wysunięciem   innej   propozycji,   poprzestając   na   uwadze,   że   on   mimo 

wszystko wierzy raczej w możliwość ujęcia Erikssona od wewnątrz domu.

background image

- Będzie, jak powiedziałem - oświadczył Malm. - Nic nie chcemy słyszeć o ryzykanctwie, 

dość też mamy osobistego bohaterstwa. Ci chłopcy są szkoleni dla takich właśnie jak ta sytuacji. 

Jesteśmy pewni, że im się uda, mają dziewięćdziesiąt procent szans. A sto procent pewności, że 

jeden   z   nich   wyjdzie   z   tego   całkowicie   nietknięty.  Więc   bez   żadnych   amatorskich   propozycji. 

Zrozumiano?

- Zrozumiano - powiedział Gmwald Larsson. - Heil Hitler!

Malm rzucił się, jakby go rozpalonym żelazem dotknięto.

- To sobie zapamiętam - powiedział. - Możecie być pewni.

Wszyscy pozostali spojrzeli na Gunvalda Larssona z wyrzutem, a stojący najbliżej Ronn 

powiedział cicho:

- Strasznieś to głupio palnął.

- Tak uważasz - sucho stwierdził Gunvald Larsson.

Fazę   końcową   dramatu   rozpoczynano   spokojnie   i   systematycznie.   Przez   teren   szpitala 

przejechał samochód z zainstalowanym głośnikiem prawie w zasięgu widoczności z dachu. Ale 

tylko prawie. Tubę głośnika nakierowano odpowiednio w stronę oblężonego domu, i zagrzmiał głos 

Malma. Powiedział dokładnie to, czego można było po nim oczekiwać:

- Halo! Halo! Tu intendent Malm. Nie znam pana, panie Eriksson, i pan mnie nie zna. Ale 

mogę   panu   dać   słowo,   że   dla   pana   zabawa   skończona.   Jest   pan   oblężony,   a   mamy   środki 

nieograniczone. Nie chcemy jednak użyć siły w większym stopniu, niż to jest konieczne, mając na 

względzie zwłaszcza kobiety, niewinne dzieci i pozostałe osoby cywilne znajdujące się w strefie 

zagrożenia. Już dość, aż nadto dość nieszczęścia pan spowodował. Dajemy panu teraz dziesięć 

minut, w ciągu których może się pan poddać dobrowolnie. Jak człowiek honoru. Apeluję do pana, 

proszę mieć wzgląd na siebie samego, okazać ludzkie uczucia i przyjąć nasze warunki.

Dobrze to wypadło.

Ale odpowiedzi nie było. Nawet strzału.

- Ciekawe, czy on może uprzedził wydarzenie - powiedział Martin Beck.

Cóż, język jest rzeczywiście ubogi.

Dokładnie w dziesięć minut później śmigłowce uniosły się w górę.

Zataczały szerokie kręgi z początku dość wysoko, potem każdy z innej strony zniżały się 

nad dach z dwoma nadbudówkami i tarasem do trzepania.

Jednocześnie - dach górnych mieszkań zasypany został ze wszystkich stron pociskami z 

gazem łzawiącym. Część z nich rozbijała okna i wpadała do wnętrza mieszkań, większość jednak 

padała na dach i na taras.

Gunvald   Larsson   zajął   pozycję   najlepiej   bodaj   pozwalającą   podążać   za   przebiegiem 

końcowej  fazy. Wlazł na dach domu Bonniera i ułożył  się za balustradą. Gdy pociski gazowe 

background image

zaczęły eksplodować i chmura gazu uniosła się nad dachami, wstał i podniósł lunetę polową do 

oczu.

Śmigłowce nienagannie wykonywały manewr ujmowania w kleszcze. Ten, który zbliżał się 

z południowej strony, nieco wyprzedził drugi, ale to było zgodne z planem.

Maszyna   znalazła   się   nisko   tuż   nad   południową   częścią   dachu,   pokrywa   z   plejriglasu 

otwarła się i opuszczono strzelca. Był to rudowłosy Axelsson, groźnie wyglądał w kuloodpornym 

pancerzu, z pistoletem maszynowym i z granatami gazowymi zatkniętymi za pasem. O pół metra 

nad ziemią podniósł ochronną osłonę twarzy i zaczął nakładać maskę gazową. Już niemal dotykał 

dachu, z pistoletem gotowym do strzału pod prawą pachą.

Teraz Eriksson - jeśli to on - powinien słaniając się, wyjść z kłębiącej się chmury gazowej i 

rzucić broń.

Gdy  nogi   sympatycznego   rudowłosego  Axelssona   znajdowały   się   o   dwa   decymetry   od 

dachu, rozległ się jeden strzał. Kuloodporna zasłona jest dobra, ale nigdy nie zakrywa całej twarzy.

Mimo znacznej  odległości Gunvald Larsson dostrzegł wszystkie szczegóły. Widział, jak 

ciało szarpnęło się i opadło, widział nawet wlot kuli między oczami.

Śmigłowiec poderwał się w górę, przez kilka sekund stał nieruchomo, a potem zatoczył krąg 

nad dachem i terenem szpitala z martwym policjantem zwisającym na linie. Pistolet umocowany na 

rzemieniu podrygiwał, a pęd powietrza poruszał ręce i nogi zabitego, kołysały się leniwie i ciężko.

Maska gazowa była naciągnięta tylko do pół twarzy.

Gunvaldowi Larssonowi po raz pierwszy udało się dojrzeć człowieka z dachu. Wysoki, w 

kombinezonie,   szybko   zmienił   miejsce   w   pobliżu   komina.   Larsson   nie   mógł   dojrzeć   broni, 

zauważył jednak, że tamten ma maskę gazową na twarzy.

Drugi śmigłowiec zakończył swą część manewru brania w kleszcze, teraz stał nieruchomo o 

kilka metrów nad dachem z podniesioną już pokrywą z plexiglasu. Strzelec numer dwa gotów był 

do skoku.

Wtedy nastąpiła seria strzałów. Człowiek na dachu, przeszedł na Johnson Automatic i w 

niespełna   minutę   oddał   ponad   sto   strzałów.   Strzelca   nie   było   widać,   ale   odległość   była   tak 

niewielka, że każdy pocisk musiał trafiać.

Śmigłowiec skręcił nad Vasaparken, zachybotał i zaczął tracić wysokość. Przeleciał kilka 

decymetrów od dachu Instytutu Eastmana, usiłował poderwać się w górę, bezsilnie przechylił się na 

bok i z trzaskiem zwalił się na ziemię w samym środku parku. Leżał jak wrona ze złamanym 

skrzydłem.

Pierwszy śmigłowiec zdążył już wrócić do miejsca startu, wciąż z martwym policjantem 

kołyszącym się między płozami. Siadł na ziemi na terenie gazowni. Zwłoki Axelssona uderzyły o 

ziemię i wlokły się po niej przez kilka metrów. Śmigła ucichły.

background image

Później   nastąpiło   coś   w   rodzaju   bezsilnej   zemsty.   Sto   odmian   broni   wypluło   kule   w 

kierunku kamienicy przy Dalagatan. Prawie wszystkie strzały nie miały dokładniej określonego 

celu i wszystkie były bezskuteczne.

Policja strzelała bez sensu, lecz przypuszczalnie po to, by nabrać odwagi. Strzelała pod 

niedopuszczalnym kątem i z beznadziejnych odległości.

Nikt nie strzelał z kościoła Gustava Vasy i z domu Bonniera.

Parę minut potrwało, nim ogień broni palnej uciszył się i wreszcie całkowicie zamilkł.

Zupełnie wykluczone, by ktoś mógł trafić Akego Erikssona (jeśli to on krył się na dachu).

28

Główną kwaterą był niezwykle miły i przytulny żółty drewniany domek z czarnym dachem, 

dobudowaną werandą i wysokim dymnikiem na dachu.

W dwadzieścia minut po nieudanym desancie z powietrza większość z zebranych tam nie 

otrząsnęła się jeszcze ze skutków szoku.

- Zestrzelił śmigłowiec - powiedział Malm niedowierzająco, już chyba z dziesiąty raz.

-  Ach więc i ty także doszedłeś do tego wniosku - powiedział Gunvald Larsson, który 

właśnie powrócił ze swego punktu obserwacyjnego.

- Mogę zażądać pomocy wojskowej - powiedział Malm.

- Ee - rzekł Kollberg.

- Tak - upewniał Malm. - To jedyna możliwość.

Jedyna możliwość, by bez zbytniej utraty autorytetu przerzucić odpowiedzialność na kogo 

innego, pomyślał Kollberg. Cóż mogłoby zrobić wojsko?

- Co może zrobić wojsko? - powiedział Martin Beck.

-  Zbombardować   dom   -   rzekł   Gunvald   Larsson.   -   Ostrzelać   całą   dzielnicę   ogniem 

artyleryjskim. Albo...

Martin Beck spojrzał na niego i spytał: - Albo co?

-  Spuścić skoczków spadochronowych. Nie trzeba nawet posługiwać się ludźmi. Można 

spuścić z tuzin psów policyjnych na spadochronach.

- Sarkazm jest teraz najzupełniej zbędny - rzekł Martin Beck.

Gunvald Larsson nie odpowiedział. Natomiast najzupełniej niespodziewanie odezwał się 

Ronn, który z jakiegoś powodu przy tej właśnie okazji gorliwie przeglądał swe notatki.

- Właśnie tu widzę, że Eriksson akurat dziś kończy trzydzieści sześć lat-

- Cholernie dziwaczny sposób obchodzenia urodzin - zauważył Gunvald Larsson. - Zresztą, 

czekajcie, a jakby tak ustawić orkiestrę policyjną przed domem i zagrać „Happy Birthday To You”, 

może   by   się   ucieszył.  A  potem   drogą   powietrzną   dostarczyć   mu   zatruty   tort   z   trzydziestoma 

sześcioma świeczkami.

background image

- Uspokój się, Gunvald - powiedział Martin Beck.

- Nie skorzystaliśmy ze straży pożarnej - mruknął Malm.

-  Nie - powiedział Kollberg. - Ale to nie straż pożarna przyczyniła się do śmierci żony 

Erikssona.   On   ma   bardzo   bystre   oko   i   jak   tylko   zauważy,   że   między  strażakami   są   przebrani 

policjanci... - urwał. Marni powiedział:

- A cóż żona Erikssona ma z tym wspólnego?

- Coś niecoś - powiedział Kollberg.

- Ach, stare dzieje - powiedział Malm. - Ale coś w tym jest, co mówisz. Może jakiś krewny 

mógłby go namówić, żeby się poddał. Albo na przykład narzeczona.

- On nie ma narzeczonej - powiedział Ronn.

- No, jednak. Córka albo może rodzice.

Kollberg   otrząsnął   się.   Coraz   bardziej   utwierdzał   się   w   przekonaniu,   że   intendent 

wyszkolenie policyjne pobierał w kinie.

Malm wyszedł, skierował się do samochodów.

Kollberg długo patrzył badawczo na Martina Becka. Ale Martin unikał jego spojrzenia. Stał 

pod ścianą w dawnym pokoju wartownika, wydawał się smutny jakiś i niedostępny.

Bo też sytuacja wcale nie usposabiała do zbytniego optymizmu.

Trzy osoby nie żyły, Nyman, Kvant i Axelsson, a po rozbiciu się śmigłowca liczba rannych 

wzrosła   do   siedmiu.   Kollberg   sam   ledwie   uniknąwszy   śmiertelnego   niebezpieczeństwa   przed 

Instytutem Eastmana nie doznał specjalnej emocji, teraz jednak bał się. Po części tego, że nowy 

nierozważny   krok   może   być   przepłacony   życiem   jeszcze   kilku   policjantów,   przede   wszystkim 

jednak tego, że Eriksson nagle odstąpi od zasady strzelania tylko do policjantów. Bo od tej chwili 

katastrofa mogłaby potoczyć się w sposób nie dający się przewidzieć. Zbyt wielu ludzi znajdowało 

się w zasięgu strzałów, większość na terenie szpitala i w domach mieszkalnych wzdłuż Odengatan. 

Cóż można by zrobić? Przy konieczności pośpiechu byłaby jedna możliwość: szturmować dach. A 

ile by to kosztowało?

Kollberg zastanawiał się, o czym myśli Martin Beck. Nie przywykł pod tym względem do 

niepewności.   I   teraz   irytowała   go   niepewność.  Ale   niezbyt   długo,   bo   intendent   ukazał   się   w 

drzwiach i w tejże chwili Martin Beck odwrócił głowę i powiedział:

- To jest zadanie dla jednego człowieka.

- Dla kogo?

- Dla mnie.

- Na to nie mogę się zgodzić - od razu powiedział Malm.

- Jeżeli pozwolisz, to ja sam o tym zdecyduję.

background image

- Chwileczkę - powiedział Kollberg - na czym oparte jest to postanowienie? Na technicznej 

kalkulacji? Czy moralnej?

Martin Beck spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.

Dla Kollberga była to jednak odpowiedź. Zrozumieli się.

I jeżeli Martin Beck doszedł do takiego wniosku, Kollberg nie mógł się temu przeciwstawić. 

Zbyt dobrze i od zbyt dawna się znali.

- Jak zamierzasz to zrobić? - powiedział Gunvald Larsson.

- Wejść do jednego z mieszkań o piętro niżej i wydostać się przez okno od strony podwórza. 

Przez to, które znajduje się od północnej strony pod tarasem do trzepania dywanów. Wejść na górę 

po drabinie abordażowej.

- To może się udać - powiedział Gunvald Larsson.

- A gdzie chcesz, żeby był Eriksson? - spytał Kollberg.

- Od strony ulicy, najlepiej na górnym dachu, to znaczy, na dachu północnej nadbudówki.

Kollberg zmarszczył czoło, chwilę stał przyciskając palec do ust.

-  On tam nie pójdzie chętnie - powiedział Gunvald Larsson. - Bo dobry strzelec ma tam 

szansę sprzątnięcia go.

- Zaczekaj - powiedział Kollberg - jeżeli dobrze zauważyłem, jaka jest konstrukcja dachu, to 

nadbudówki leżą jak skrzynie na właściwym dachu. Są o parę metrów cofnięte w głąb od strony 

ulicy, a między blaszanym pokryciem dachu nadbudówek i zewnętrzną ramą właściwego dachu 

znajduje się ukośny szklany daszek pochylony do wewnątrz. Czyli jest tam jakaś szczelina.

Martin Beck spojrzał na niego.

- Tak chyba jest - ciągnął dalej Kollberg - i wydaje mi się, że on tam właśnie leżał strzelając 

do samochodu na Odengatan.

-  Ale wtedy nie ryzykował, że do niego strzelą - zauważył Gunvald Larsson. - A teraz 

strzelec wyborowy może z domu Bonniera albo z galeryjki na wieży kościelnej... nie, zresztą od 

Bonniera nie dałoby się chyba.

- A o wieży kościelnej nie pomyśli - powiedział Kollberg. - Tam zresztą nikogo nie ma.

- Nie - powiedział Gunvald Larsson. - Głupio, że nie ma.

-  Okey, żeby go tam ściągnąć, a przynajmniej skłonić do wejścia na górny dach, trzeba 

zrobić coś, co zwróci jego uwagę.

Kollberg na nowo się zamyślił, pozostali milczeli.

-  Dom odsunięty jest nieco bardziej w głąb niż inne domy po tej stronie ulicy. Na oko 

sądząc: dwa metry. Myślę, że jeżeli zajmiemy się czymś w samym kącie w narożniku między 

ścianami przylegających domów i możliwie tuż pod ścianami, będzie musiał wejść na wyższy dach, 

background image

żeby coś zobaczyć. Nie odważy się wychylić za poręcz stojąc na niższym dachu. Trzeba by kazać 

jednemu z wozów strażackich...

- Nie chcę w to mieszać strażaków - powiedział Martin Beck.

-  Możemy posłużyć się policjantami, którzy są w strażackich mundurach. Jeśli będą się 

trzymać blisko ściany, nie będzie mógł im nic zrobić.

- Jeżeli nie ma granatu ręcznego - podejrzliwie powiedział Gunvald Larsson.

- I co mają robić? - spytał Martin Beck.

- Hałas - odpowiedział Kollberg. - Wystarczy. Załatwię ten drobiazg. Ty natomiast musisz 

się zachowywać jak najciszej.

Martin Beck przytaknął.

-  Tak   -   powiedział   Kollberg.   -   Wiesz   przecież.   Malm   ze   zdziwieniem   przyglądał   się 

Martinowi Beckowi.

- Czy to należy traktować jako dobrowolne zobowiązanie?

- Tak.

- Muszę przyznać, że podziwiam cię, Martin - powiedział Malm - ale szczerze mówiąc, nie 

rozumiem.

Martin Beck nie odpowiedział.

W minutę później wszedł do kamienicy przy Dalagatan piętnaście. Trzymał się tuż przy 

ścianie, niosąc składaną drabinkę z lekkiego metalu.

Jednocześnie wóz strażacki z włączonymi syrenami skręcił za róg Observatoriegatan.

Martin   Beck   miał   pod   płaszczem   krótkofalówkę,   a   na   ramieniu   swego   Waltera. 

Ostrzegawczo kiwnął do ubranego po cywilnemu policjanta, który dostał się do kamienicy przez 

kotłownię, i wolno wszedł na schody.

Dostawszy się na ostatnie piętro, otworzył drzwi mieszkania kluczem uniwersalnym, o który 

postarał się Kollberg, wszedł, powiesił w przedpokoju płaszcz i marynarkę.

Z przyzwyczajenia rozejrzał się po mieszkaniu, schludnym i przyjemnie umeblowanym, i 

mimochodem pomyślał, kto też tu może mieszkać.

Przez cały czas słychać było ogłuszające wycie syreny strażackiej.

Martin Beck czuł się spokojny i odprężony. Otwierał okna na podwórze, orientując się, które 

jest najlepsze. Wreszcie znalazł się wprost pod tarasem do trzepania, od północnej strony. Rozłożył 

drabinkę, wysunął ją przez okno i zaczepił o balustradę tarasu o trzy i pół metra wyżej.

Potem zszedł z okna, poszedł w głąb mieszkania i włączył radio. Natychmiast nawiązał 

kontakt z Ronnem.

Einar Ronn - ze swego miejsca na dachu domu Bonniera, dwadzieścia pięter nad ziemią w 

odległości pięciuset metrów w kierunku południowo-zachodnim na ukos poprzez teren szpitala - 

background image

spoglądał   na   dom   przy   Dalagatan.   Oczy   zachodziły   łzami   od   silnego   wiatru,   widział   jednak 

dokładnie ten punkt, który miał obserwować. Dach nad północną nadbudówką.

-  Nic   -   powiedział   w   mikrofon.   -   W   dalszym   ciągu   nic.   Usłyszał   wycie   samochodu 

strażackiego, a potem zobaczył cień szybko przesuwający się przez małą oświetloną słońcem połać 

dachu, zbliżył usta do membrany i bez podniecenia powiedział:

- Właśnie teraz. Jest na górze. Z tej strony. Kładzie się. W dwadzieścia pięć sekund później 

syreny ucichły. Dla Ronna oddalanego o pół kilometra była to tylko nieznaczna zmiana, lecz w 

chwilę później znowu  zobaczył  cień na dachu, dalej, w głębi, zobaczył podnoszącą się postać i 

powiedział: - Martin! Chodź!

Teraz jego głos drżał z podniecenia. Nikt nie odpowiedział.

Gdyby Ronn był dobrym strzelcem, a nie był, i gdyby miał karabin z celownikiem, a nie 

miał, miałby szansę trafienia w tę postać. Gdyby się odważył wystrzelić, co wątpliwe. Bo teraz ten, 

którego widział, mógł być Martinem Beckiem.

Dla  Einara  Ronna  nie  miało  większego  znaczenia,  że  bezpieczniki  w  strażackim  wozie 

wysiadły i ryk syren ucichł.

Dla Martina Becka miało to rozstrzygające znaczenie.

W   chwili   gdy   dostał   sygnał   od   Ronna,   wypuścił   radio,   wyśliznął   się   przez   okno   i 

błyskawicznie   wspiął   się   na   taras.   Wprost   przed   sobą   widział   pozbawioną   okien   tylną   ścianę 

nadbudówki  z  wąskimi   zardzewiałymi  żelaznymi  schodkami.   Gdy  dźwięk  ochronny urwał   się, 

znajdował   się   na   tychże   schodkach   w   drodze   na   dach,   z   pistoletem   w   ręce.   Po   przeraźliwie 

wibrującym hałasie nastąpiła cisza absolutna. Lufa pistoletu uderzyła o żelazne schodki wydając 

wyraźny dźwięk.

Martin Beck wydostawał się na dach. Już miał głowę  i  ramiona nad kantem. Dwa metry 

ponad nim stał Ake Eriksson na szeroko rozstawionych nogach, z pistoletem wymierzonym w jego 

pierś. Martin Beck trzymał swego Waltera zwróconego ukośnie w górę i w bok, wciąż jeszcze był w 

ruchu.

Co zdążył pomyśleć?

Że już za późno.

Że poznał Erikssona o wiele lepiej niż przypuszczał, blond wąsy, odczesane do tyłu włosy. 

Maska gazowa zsunięta na kark.

Tyle   zdążył   zobaczyć.   I   dziwacznego   kształtu   Hammerlina   z   potężną   kolbą   i 

stalowobłękitnym nabojem w czworokątnej lufie. Pistolet wpatrywał się w niego czarnym okiem 

śmierci. Gdzieś czytał takie zdanie: A przede wszystkim za późno na wszystko.

Eriksson strzelił.  W  ułamku  sekundy  zobaczył  niebieskie  oczy.  I  błysk  wystrzału.  Kula 

trafiła go w pierś. Jak topór.

background image

29

Taras przeznaczony do trzepania położony był dwa metry niżej od krawędzi dachu i miał 

trzy   metry   długości.   Wąska   zardzewiała   drabinka   żelazna   umocowana   pierścieniem   do   żółto 

tynkowanej ściany prowadziła na kryty czarną blachą dach. W każdej z krótszych, poprzecznych 

ścian znajdowały się zamknięte drzwi. Wysoka osłona od strony podwórza składała się z grubych 

płyt  metalowego szkła, a nad osłoną przebiegała belka łącząca boczne ścianki. Na podłodze z 

glazurowanej cegły stał ruchomy trzepak.

Martin Beck leżał na wznak na śliskiej kratce z żelaznych prętów. Z głową przechyloną w 

tył, oparty karkiem o słupek ramy stojaka.

Powoli wracał do przytomności. Otworzył oczy i spojrzał w jasnobłękitne niebo. Potem 

zaćmiło mu spojrzenie, znowu zamknął oczy.

Przypominał sobie, a raczej czuł straszliwe pchnięcie w pierś, i że leci, ale nie pamiętał, czy 

dotknął ziemi. Czy spadł na podwórze? Z wysokości domu? Czy można przeżyć taki upadek?

Martin Beck spróbował podnieść głowę, żeby się rozejrzeć, ale gdy mięśnie się napięły, taki 

ból   go   prześwidrował,   że   znowu   na   chwilę   stracił   świadomość.   Nie   ponawiał   więc   usiłowań, 

spoglądał spod półprzymkniętych powiek, nie ruszając głową. Widział drabinkę, czarny kant dachu 

i pojął, że spadł nie więcej niż dwa metry.

Zamknął oczy. Usiłował poruszać kolejno rękami i nogami, ale każdy wysiłek sprawiał mu 

dotkliwy ból. Domyślał się, że co najwyżej jedna kula trafiła go w pierś i doznawał pewnego 

zdziwienia,   że   żyje.   Nie   pojawiało   się   jakoś   natomiast   owo   zawrotne   uczucie   szczęścia,   jakie 

bohaterów powieści zwykle w podobnych sytuacjach opanowuje.

Ciekaw był, ile czasu upłynęło od chwili gdy został trafiony, i czy dostał więcej strzałów już 

po utracie przytomności. Czy strzelający był wciąż jeszcze na dachu? Teraz nie słyszał strzałów.

Martin Beck widział jego twarz, twarz dziecka i starego człowieka jednocześnie. Jak to 

możliwe? I czy oszalałe od strachu, nienawiści czy rozpaczy, a może tylko zupełnie puste.

Martinowi Beckowi zdawało się, że w pewnej mierze rozumie tego człowieka, że ma swój 

udział w winie wobec niego i że musi mu pomóc, ale człowiek z dachu był poza obrębem wszelkiej 

pomocy.

W   ciągu   ostatniej   doby   w   jakiejś   chwili   ostatecznie   przekroczył   granicę,   wszedł   w 

szaleństwo, w świat, gdzie nie istniało nic prócz zemsty, gwałtu i nienawiści.

Teraz leżę tu i chyba umieram, myślał Martin Beck, i czy okupię winę mojej śmierci?

Nie.

Przestraszyły go własne myśli i nagle wydało mu się, że całą wieczność tu już leży. Czy 

człowiek z dachu nie żyje, został ujęty, czy wszystko już skończone, a on leży tu zapomniany, 

pozostawiony śmierci, pod stojakiem do trzepania.

background image

Próbował wołać, ale z gardła wydobył mu się tylko charkot i poczuł w ustach smak krwi.

Leżał więc nieruchomo i zastanawiał się, skąd ten potężny szum wkoło niego. Coś jak silny 

wiatr poruszający korony drzew, albo przypływ bijący o brzeg morski, a może to jakiś wentylator w 

pobliżu?

Martin Beck czuł, że zapada W cichą, miękką ciemność, w której szum zamierał, a jemu 

wcale nie chciało się bronić przed tym zapadaniem. Znowu szum powraca i pod powiekami w 

krwawym świetle migotanie fosforycznych błysków - nim znowu zapadł w ciemność, zrozumiał, że 

ten szum jest w nim samym.

Świadomość odpływała i powracała, odpływała i powracała jak rozkołysana leniwa, miękka 

fala,   przez   głowę   przepływały   majaki,   strzępy   myśli,   których   już   nie   mógł   utrzymać.   Słyszał 

pomruk, dalekie dźwięki, głosy, narastający hałas, ale już go nic właściwie nie obchodziło.

Zapadał coraz głębiej w bezdeń groźnej ciemności.

30

Kollberg nerwowo stukał w krótkofalówką.

- Co się dzieje?

W aparacie odezwały się jakieś trzaski i to było wszystko chwilowo.

- Co się dzieje? - powtórzył.

Gunvald Larsson właśnie podchodził do niego długim krokiem.

- Z wozem strażackim? Krótkie spięcie.

-  Nie o strażaków mi chodzi - odparł Kollberg. - Co się dzieje z Martinem? Halo. Halo. 

Przechodzę na odbiór.

Trzaski, tym razem silniejsze, i wreszcie przebił się głos Ronna, ucichający i niewyraźny. 

Powiedział:.

- Co się stało?

- Nie wiem - krzyknął Kollberg. - Co widzisz?

- W tej chwili nic.

- A co widziałeś przedtem?

- Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że Erikssona. Doszedł na brzeg dachu, dałem sygnał 

Martinowi. Potem...

- Tak - niecierpliwił się Kollberg. - Nie możesz prędzej?!

- Potem syreny ucichły i Eriksson zaraz się wyprostował. Stał plecami do mnie.

- Martina widziałeś?

- Nie, ani przez chwilę.

- A co teraz?

- Zupełnie nic - odpowiedział Ronn. - Nikogo tam nie ma.

background image

- Cholera - powiedział Kollberg i opuścił rękę z walkie-talkie.

Gunvald Larsson skrzywił się z niezadowoleniem.

Stali na Observatoriegatan, tuż przy rogu Dalagatan, niecałe sto metrów od domu. Był tam 

także Malm i wielu innych.

Podszedł oficer straży pożarnej.

- Czy wóz z drabiną ma tam zostać?

Malm spojrzał na Kollberga i Larssona. Zapał do komenderowania jakoś w nim wygasł.

- Nie - powiedział Kollberg. - Niech wraca. Nie ma sensu, żeby się ludzie bez koniecznej 

potrzeby narażali.

- No - powiedział Gunvald Larsson. - Zdaje się, że Beck ugrzązł tam na górze, co?

- Tak - rzekł Kollberg głucho. - Na to wygląda.

- Zaczekajcie - odezwał się ktoś - słyszę.

To Norman Hansson mówił do swego aparatu, potem zwrócił się do Kollberga:

- Mam kontakt z tym z wieży kościelnej. Wydaje mi się, że widzi Becka.

- Tak? Gdzie?

- Leży na tarasie północnym od strony podwórza. - I spojrzawszy na Kollberga dodał: - 

Zdaje się, że jest ranny.

- Ranny. Ale rusza się?

- Teraz nie. Ale jemu się wydaje, że jakąś minutę temu ruszał się.

Mogła to być  trafna obserwacja. Z dachu  Bonniera  Ronn nie widział  tamtej  strony,  od 

podwórza. Z kościoła był widok właśnie na północną stronę i w dodatku stamtąd było o dwieście 

pięćdziesiąt metrów bliżej.

- Trzeba go ściągnąć - mruknął Kollberg.

- W ogóle trzeba skończyć z tym widowiskiem - ponuro oświadczył Gunvald Larsson - - I 

po kilku sekundach dodał: - To był zresztą błąd, nie powinien był iść sam. Fatalny błąd.

- Milczeć w obecności kogoś, a potem go krytykować za plecami. Wiesz, jak to się nazywa, 

Larsson?

Gunvald Larsson długo patrzył na niego, a potem powiedział ostro:

- Owszem, wiem.

- O czym wy na litość boską rozmawiacie - denerwował się Malm.

Nawet na niego nie spojrzeli.

- Okey - rzekł Gunvald Larsson. - Ty ściągnij twego przyjaciela Becka, a ja się zajmę tym 

drugim.

Kollberg   wyraził   zgodę   skinieniem.   Już   się   odwrócił,   chciał   podejść   do   strażaków,   ale 

zatrzymał się jeszcze i powiedział:

background image

-  Wiesz,   jak   oceniam   twoje   szanse   na   wrócenie   żywcem   z   tego   dachu,   przy   twoich 

metodach?

- Mniej więcej wiem - powiedział Gunvald Larsson.

Po czym przyjrzawszy się stojącym dokoła, powiedział donośnym głosem:

-  Zamierzam   wysadzić   drzwi   i   dostać   się   na   dach   od   wewnątrz,   z   klatki   schodowej. 

Potrzebny mi ktoś do pomocy. Jeden, najwyżej dwóch.

Czterech czy pięciu młodych policjantów i jeden strażak podniosło ręce, a tuż za plecami 

Larssona rozległ się głos:

- Weź mnie.

- Proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedział Gunvald Larsson - nie chcę kogoś, kto uważa, 

że powinien, że to jego obowiązek, ani kogoś, kto ma się za bohatera i chce pokazać, co potrafi. 

Możliwość śmierci jest o wiele większa, niż można przypuszczać-

- Co to znaczy - powiedział Malm ze zdumieniem. - Więc któż to ma być?

- W rachubę wchodzą tylko tacy, którzy mają ochotę zostać zabici. Którzy uważają to za 

zabawę.

- Weź mnie.

Gunvald Larsson odwrócił się i spojrzał na mówiącego.

- Aha, Hult - powiedział. - To dobrze. Ty chyba chcesz.

- Halo - powiedział jeden ze stojących na trotuarze. - Ja się chętnie przyłączę.

Smukły jasnowłosy mężczyzna około trzydziestki. Ubrany w dżinsy i skórzaną kurtkę.

- Kim pan jest?

- Nazywam się Bohlin.

- A czy jest pan policjantem?

- Nie, robotnikiem budowalnym.

- Skąd się pan tu wziął?

- Mieszkam w tym domu.

Gunvald Larsson przyjrzał mu się z namysłem i powiedział:

- Dołączaj - Dajcie mu pistolet.

Norman Hansson natychmiast wyciągnął swoją służbową broń, którą nosił po prostu w 

kieszeni płaszcza, ale Bohlin powiedział:

- Mogę posłużyć się własnym? Mogę go przynieść w ciągu minuty.

Gunvald Larsson zgodził się, a gdy młody człowiek odszedł, Malm wyraził wątpliwość:

- To jest właściwie bezprawne. To... nieprzepisowe.

- Tak - przyznał Gunvald Larsson. - Cholernie bezprawne. Przede wszystkim to, że ktoś ma 

pistolet do wypożyczenia.

background image

Minuta   nie   upłynęła,   a   Bohlin   był   już   z   powrotem   z   pistoletem   w   ręku.   Coltem 

Huntsmanem, dwadzieścia dwa, z długą lufą i dziewięcioma nabojami w magazynku.

-  To zaczynamy - powiedział Gunvald Larsson. Urwał i spojrzał na Kollberga, który ze 

zwiniętą liną na ramieniu już zbliżał się do rogu.

- Niech Kollberg pierwszy wejdzie i zabierze Becka - podjął Larsson. - A ty, Hansson, zbierz 

paru ludzi, którzy potrafią przeborować drzwi i założyć ładunki.

Hansson odszedł.

Odczekawszy chwilę Gunvald Larsson powiedział:

- Okey.

We trzech ruszyli w kierunku domu. Gdy już byli przy nim, Gunvald Larsson powiedział:

- Ja wejdę jednymi schodami, wy drugimi. Po zapaleniu lontu zbiegacie co najmniej o jedno 

piętro. Lepiej dwa. Dasz radę, Hult?

- Dam.

-  Dobrze. I jeszcze jedno. Jeżeli któryś  z was zabije tego z dachu, będzie za to potem 

odpowiadać.

- Nawet jeżeli w obronie własnej? - spytał Hult.

- Tak. Nawet jeżeli w obronie własnej. Sprawdzamy zegarki.

*

Lennart Kollberg poruszył klamką. Drzwi były zamknięte, ale klucz uniwersalny trzymał 

już   w   pogotowiu.   Szybko   otworzył.   Jeszcze   nim   wszedł,   zobaczył   płaszcz   Martina   Becka   w 

przedpokoju i krótkofalówkę na stole. Od razu dostrzegł otwarte okno i dolną część drabinki za 

oknem. Wydawała się słaba i niepewna, a jemu parę kilo przybyło, od czasu gdy ostatni raz właził 

po takiej drabinie, wiedział jednak, że jest tak skonstruowana, by wytrzymała ciężar większy niż 

jego ciało, i bez wahania wszedł na okno. Uważając, by zwinięte przez ramiona i piersi liny nie 

zaczepiły o drabinkę, zaczął się wspinać w kierunku tarasu.

Przez cały czas, od chwili gdy Ronn zawiadomił, co widział przez lunetę, Kollberg mówił 

sobie, że zdarzyło się najgorsze i wydawało mu się, że jest zupełnie przygotowany na najgorsze. 

Ale gdy dźwignął się, by przesadzić poręcz tarasu i zobaczył Martina Becka leżącego bez życia we 

krwi, dech mu zaparło.

Przelazł przez poręcz i pochylił się nad zwróconą w górę woskowobladą twarzą. - Martin - 

szepnął.   -   Martin,   u   licha...   W   tejże   chwili   dostrzegł   bicie   pulsu   na   szyi   Martina.   Ostrożnie 

przyłożył palce. Bardzo słaby, ale był puls.

Przyjrzał się przyjacielowi. Chyba dostał tylko jeden strzał, w sam środek piersi.

background image

Kula  zrobiła  zdumiewająco  małą  dziurkę.  Kollberg   rozpiął   przesiąkniętą   krwią   koszulę. 

Sądząc z owalnego kształtu rany, kula przebiła kość ukośnie od przodu w górnej części klatki 

piersiowej, z prawej strony. Nie mógł stwierdzić, czy na wylot, czy też tkwi w piersi.

Spojrzał na kałużę krwi pod trzepakiem. Niezbyt wielki upływ krwi, a teraz krwawienie 

prawie ustało.

Kollberg zsunął z siebie kręgi lin, jedną z nich zawiesił na górnej poprzeczce trzepaka i 

chwilę nasłuchiwał. Żaden dźwięk nie dochodził z dachu. Rozwinął linę i jeden jej koniec ostrożnie 

wsunął pod plecy Martina Becka. Pracował szybko i cicho, uporawszy się sprawdził, czy lina 

dobrze opasuje ciało Martina Becka, czy prawidłowo porobił węzły. Potem obmacawszy kieszenie 

Martina   znalazł   czystą   chusteczkę,   z   własnej   kieszeni   wyjął   niezupełnie   czystą.   Zdjął   z   szyi 

kaszmirowy szalik, owinął nim pierś Martina, a złożone chusteczki podsunął pod węzeł, w miejscu 

gdzie była rana.

Wciąż nie słyszał żadnego szumu. Teraz pozostawało najtrudniejsze.

Kollberg przechylił się przez poręcz i spojrzał na otwarte okno. Przesunął drabinę tak, że 

znalazła się tuż przy oknie, potem ostrożnie przyciągnął trzepak do bariery, wziął wolny koniec 

liny, którą owiązał Martina, owinął kilkakrotnie wokół poręczy, tam gdzie przedtem zaczepiona 

była drabinka, a potem sam się owinął liną.

Dźwignął   Martina   nad   poręcz,   własnym   ciałem   przeciwstawiając   się   ciężarowi 

napinającemu linę. Gdy Martin Beck wisiał już po drugiej stronie szklanej bariery, Kollberg zaczął 

prawą ręką rozwiązywać supeł, lewą utrzymując cały ciężar wiszącego ciała. Rozwiązawszy węzeł 

zaczął   wolno   opuszczać   Martina.   Trzymał   teraz   linę   mocno   obiema   rękami   i   starał   się   nie 

spoglądając za poręcz wyczuć, ile liny trzeba jeszcze popuścić.

Gdy już według jego obliczeń Martin Beck powinien się był znajdować na poziomie okna, 

wychylił się za poręcz. Jeszcze parę decymetrów niżej, potem umocował linę do żelaznego drążka 

nad szklanymi taflami.

Potem zdjął z trzepaka i przewiesił przez ramię drugi zwój liny, szybko zszedł po drabinie, 

wlazł przez okno.

Martin Beck na pozór bez życia wisiał na Unie o pół metra poniżej parapetu. Głowa mu 

zwisała, ciało kołysało się.

Kollberg   zaparłszy   się   mocno   nogami   pochylił   się   nad   parapetem   i   zaczął   oburącz 

przesuwać   linę   w   górę,   podciągnąwszy   przytrzymał   linę   jedną   ręką,   a   drugą   chwycił   pętlę 

owiązującą Martina pod ramionami, dźwignął i ująwszy za ramiona wciągnął w okno.

Uwolnił rannego od sznurów, ułożył na podłodze, znowu wdrapał się na drabinę, odwiązał 

sznur od poręczy. A znalazłszy się znowu w oknie, ściągnął drabinę.

Potem wziął Martina Becka na plecy i zaczął schodzić ze schodów.

background image

*

Gunvald Larsson miał sześć sekund czasu, gdy odkrył być może największe w swym życiu 

niedopatrzenie. Stał przy żelaznych drzwiach mając przed sobą lont, który powinien zapalić - i nie 

miał zapałek. Ponieważ nie palił, zapalniczka nie należała do jego wyposażenia. Choć czasem, 

kiedy zdarzyło mu się jeść w „Parkowej” albo w „Riche” wsuwał do kieszeni reklamowe zeszyciki 

z zapałkami. Ale od ostatniej kolacji na mieście tyle razy zmieniał marynarkę.

Zbaraniał, jak to się mówi, z ustami jeszcze otwartymi ze zdumienia wyciągnął pistolet, 

odbezpieczył, przytknął wylot lufy do zapłonu, ukośnie ustawiając lufę w stosunku do żelaznej 

płyty, żeby kula nie trafiła rykoszetem w jakieś niewłaściwe miejsce - w jego brzuch na przykład - i 

nacisnął spust. Kula obleciała rykoszetem podest schodów jak osa, ale zapaliło się jednak, wesoło 

błysnęły niebieskie płomyki. Gunvald pędem zbiegł w dół. Zbiegł półtora piętra, dom zatrząsł się 

od   wybuchu   w   klatce   schodowej   B,   potem   wysadziło   jego   drzwi   -   z   czterosekundowym 

opóźnieniem.

Potrafił jednak szybciej biec niż Hult, a przypuszczalnie i od Bohlina był szybszy, i jedną, 

dwie sekundy zyskał biegnąc z powrotem w górę. Żelazne drzwi zniknęły albo raczej leżały, jak 

tego   oczekiwał,   na   podeście   schodów;   o   pół   piętra   wyżej   znajdowały  się   jeszcze   jedne   drzwi 

oszklone.

Otworzył je kopnięciem, i znalazł się na dachu. Ściślej określając tuż przy kominie między 

dwoma nadbudówkami.

Od   razu   zobaczył   Erikssona:   stał   na   górnym   dachu   z   karabinem,   ze   wzmiankowanym 

Johnsonem, w ręku. Eriksson nie widział Larssona, gdyż zaalarmował go pierwszy wybuch i cała 

jego uwaga zwrócona była w tamtą stronę, to jest w stronę klatki schodowej B.

Gunvald Larsson postawił nogę na barierze ochronnej od ulicy, odbił się i wskoczył na 

górny dach. Eriksson odwrócił głowę i zobaczył go.

Odległość między nimi wynosiła cztery metry - sytuacja jasna. Gunvald Larsson miał go na 

muszce, a palec na cynglu.

Ale   Eriksson   wcale   się   o   to   nie   troszcząc   odwracał   karabin   w   kierunku   napastnika.   I 

Gunvald Larsson nie strzelił.

Stał nieruchomo z pistoletem skierowanym w pierś Erikssona, a lufa karabinu przesuwała 

się w jego stronę.

Wtedy strzelił Bohlin. Był to mistrzowski strzał. Cel miał zaciemniony przez Gunvalda 

Larssona,   ale   z   niezawodną   dokładnością   trafił   Erikssona   w   lewe   ramię,   z   odległości   ponad 

dwudziestu metrów.

Karabin maszynowy z brzękiem upadł na dach, a Eriksson zrobił półobrót i podparł się 

rękami.

background image

Hult podbiegł i na płask rękojeścią pistoletu uderzył Erikssona w głowę. Uderzenie rozległo 

się ponurym plaśnięciem.

Człowiek z dachu leżał bez przytomności. Krew płynęła z rozbitej głowy.

Hult ciężko dysząc podniósł pistolet.

-  Stój  - powiedział Gunvald Larsson. - Już dość. Wsunął pistolet do pochwy,  poprawił 

gałgan na głowie i strzepnął tłustą grudkę sadzy z koszuli. Bohlin także wlazł na dach, rozejrzał się 

i powiedział:

- Dlaczego tyś nie strzelił? Na litość boską...

-  Tego   nie   należało   wcale   oczekiwać   -   przerwał   Gunvald   Larsson.   -  A  czy   pan   ma 

zezwolenie na broń?

Bohlin potrząsnął głową.

- To chyba będą z tego kłopoty - powiedział Gunvald Larsson. - Zniesiemy go?