02 M%c4%99%c5%bcczyzna, kt%c3%b3ry rozp%c5%82yn%c4%85%c5%82 si%c4%99 w powietrzu Maj Sjowall & Per Wahloo

background image

MĘŻCZYZNA,

KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ

W POWIETRZU

MAJ SJOWALL

PER WAHLÓÓ

Przekład

HALINA THYLWE

&

AMBER

background image

Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk

Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Zdjęcie na okładce

Getty Irnages/Flesh Press Media

background image

Skład

Wydawnictwo Amber

Jerzy Wolewicz

Druk

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału

Mannen som gick upp i rok

Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement

with Salomonsson Agency. Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe

ISBN 978-83-241-3399-4

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł.

620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

background image

Rozdział 1

Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą

ścianę szczytową, gdzie straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i

spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową szybkę w lewym

skrzydle okiennym zastępował krzywo przycięty płat tektury. Tapety,

których kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie

odstawały od zmurszałej zaprawy; w kilku miejscach ktoś próbował je

przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.

background image

W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe

pudło z popiołem i powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy.

Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca, zalegała

dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i

pasiasta poduszka. Obraz, który przedstawiał nagą blondynę przy

marmurowej balustradzie, wisiał na prawo od pieca, dzięki czemu osoba

leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż po obudzeniu.

Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy.

Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez

oparcia. Na blacie stały między innymi trzy butelki po wermucie, jedna

butelka po oranżadzie i dwie filiżanki po kawie. Wokół przewróconej

popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki

cukru, otwarty scyzoryk

i kawałek kiełbasy. Na zniszczonym linoleum leżała trzecia, stłuczona

filiżanka po kawie i trup mężczyzny.

Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i

papierem pakowym. Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i

ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w trykotowym podkoszulku,

postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i

jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło

o zakrwawionym siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu.

Podłoga była usłana odłamkami szkła - z drzwiczek kredensu i połowy

butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi i

zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą.

Niemal perfekcyjne zdjęcie, zrobione policyjnym aparatem o

szerokokątnym obiektywie, przy sztucznym świetle, z niebywałą ostrością

background image

uwydatniało najdrobniejsze szczegóły.

Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do

okna. Szwedzkie lato. Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w

Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny. Leżały na

plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe,

mogły sobie na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził,

że je zna. Pracowały w jego biurze. Czyli było już po dwunastej. Pewnie

rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w porze lunchu

zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie.

Z niechęcią pomyślał o rychłej przeprowadzce do nowej komendy w

okolicach Vastberga Alle - ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki.

Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się,

wiedział, kto wszedł do pokoju. Stenstróm, ich najmłodszy nabytek.

Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie w ogóle nie

przyjdzie do głowy, żeby pukać.

- No i co? - zapytał Martin Beck.

- Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż

zaprzecza.

Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z

miejsca zbrodni. Na suficie, nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą

pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po niegdyś wilgotnej

plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można

by się doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna

rozciągnięty na linoleum miał równie bujną wyobraźnię.

- Ale to bez znaczenia - nadgorliwie dorzucił Stenstróm. -I tak go

zamkniemy na podstawie dowodów rzeczowych.

background image

Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które

Stenstróm położył na biurku.

- Co to jest?

- Protokoły przesłuchań z Sundbybergu.

- Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi.

Albo komu ci się żywnie podoba.

Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju

Kollberga i Melandera.

Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli

zasłonki. Kollberg i podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach

biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką w zębach, z założonymi

rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi

czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na

prawym kolanie leżała służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających

się szpul magnetofonu, w pokoju panowała cisza. Martin Beck zatrzymał

się za Kollbergiem. Milczał. O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął

marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra

od potu. Ciemna plama niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po

kręgosłupie.

Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie

ubrany, zaciskał na poręczy krzesła zniszczoną dłoń; pod resztkami

poogryzanych paznokci widniały czarne obwódki. Chorobliwie

wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda,

oczy miał zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy.

- No tak - ponuro odezwał się Kollberg. - Więc waliłeś go w głowę

butelką, dopóki się nie rozbiła.

background image

Mężczyzna przytaknął.

- Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go

uderzyłeś?

- Nie wiem. Niedużo. Ale sporo.

- No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w

tym czasie robił Ragnar Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował

cię powstrzymać?

- Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to.

- Nie kłam.

- Spał. Urżnął się w trupa.

- Mów głośniej.

- Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał.

- A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na

razie wszystko jasne. Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież

tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy raz w życiu.

- Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów.

- Każdy policjant słyszy to kilka razy w tygodniu. Tabuny ludzi

wymyślało mi od nazistów, gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy

nikogo z tego powodu nie zabiłem.

- Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony

nazista", i kwiczał jak świnia. I tak bez końca. No i śpiewał.

- Śpiewał?

- No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną.

- Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego?

- Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku.

- Zanim zaczęliście pić u niego w.domu?

background image

- Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę.

- I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu,

tak?

- No.

- Upadł?

- Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za

swoje, ty pierdolony nazistowski pokurczu".

- I biłeś go dalej?

- Miałem... pietra. Był ode mnie większy i... pan nie wie, jakie to

uczucie... wszystko wiruje, mieni się w oczach... nie panowałem nad sobą,

nie wiedziałem, co robię.

Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona.

- Dzisiaj to wszystko. - Kollberg wyłączył magnetofon. -Dajcie mu coś do

jedzenia i poproście lekarza o pigułki nasenne.

Klawisz wstał, włożył czapkę i wyprowadził zabójcę, chwytając go za

ramię.

- Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał

na kartce: „Przyznał się ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co.

- Wcześniej pięć razy skazany za pobicie - powiedział Me-lander. - Za

każdym razem wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam.

- Rzekła chodząca kartoteka - skwitował Kollberg, po czym dźwignął się

z krzesła i spojrzał na Martina Becka. - Co ty tu jeszcze robisz? Spadaj na

urlop i pozwól, że sami się zajmiemy przestępczością wśród niższych

warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag?

Martin Beck skinął głową.

- Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai,

background image

smażą się na cacy, a potem wracają do domu, żeby się gotować w ukropie.

Super. I nie masz tam telefonu?

- Nie.

- Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj.

Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie

dzień wcześniej. Wzruszył ramionami.

- Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc.

Rozdział 2

Sezon urlopowy już się kończył, tonące w sierpniowym upale ulice

Sztokholmu zaczęły się zapełniać ludźmi, którzy spędzili kilka

deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach kempingowych

lub w pensjonatach. W metrze znów zrobiło się tłoczno, ale o tej porze, w

godzinach pracy, Martin Beck był jednym z nielicznych pasażerów.

Patrząc na przykurzoną zieleń za oknem, cieszył się z wytęsknionych

wakacji.

Jego rodzina wypoczywała już od miesiąca. Tego lata dopisało im

szczęście. Jeden z kuzynów małżonki użyczył im swojego letniego domu

stojącego samotnie na malutkiej wysepce pośrodku archipelagu

sztokholmskiego. Kuzyn wyjechał za granicę, dzięki czemu mogli tu

mieszkać, dopóki dzieci nie będę musiały iść do szkoły.

Martin Beck wszedł do pustego mieszkania, udał się wprost do kuchni i

wyjął piwo z lodówki. Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z

butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów. Z sypialni poczłapał na

balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i

sączył piwo. Upał był nie do zniesienia. Kiedy opróżnił butelkę, wrócił do

w miarę chłodnego pokoju.

background image

Spojrzał na zegarek. Statek odpływa za dwie godziny. Tę część

archipelagu obsługiwał stary parowiec, jeden z kilku, które się jeszcze

ostały. Była to, zdaniem Martina Becka, bodaj największa atrakcja

tegorocznych wakacji.

Poszedł do kuchni i wstawił butelkę do spiżarki, wyczyszczonej ze

wszystkiego, co mogłoby się popsuć. Na wszelki wypadek starannie ją

przepatrzył. Potem wyciągnął z gniazdka wtyczkę lodówki, pojemniki z

lodem włożył do zlewu, uważnie się rozejrzał, czy o niczym nie

zapomniał, zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się

spakować.

Większość ekwipunku zawiózł na wysepkę wcześniej, kiedy spędzał tam

weekend. Małżonka wręczyła mu listę rzeczy, które były potrzebne jej i

dzieciom. Upchnął wszystko do dwóch walizek. Ponieważ musiał jeszcze

kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką.

Na statku było dużo wolnych miejsc. Martin Beck odstawił walizki i

karton prowiantu, wszedł na górny pokład i usiadł.

Powietrze rozedrgane upałem. Spłowiała zieleń na placu Karola XII,

oklapnięte flagi na Grand Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek.

Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap.

Ledwie poczuł wibracje w siłowni, wstał i ruszył na rufę. Statek odpływał

od nabrzeża. Martin Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby

ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple rozbrzmiał gwizdek parowy,

kadłub zadrżał, stewa dziobowa zaczęła się obracać w kierunku Saltsjón.

Martin Beck wystawił twarz na orzeźwiającą bryzę. Nagle poczuł się

wolny i beztroski, jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji.

Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań,

background image

statek minął wysepkę, na której Martin Beck dostrzegł ich chwilową

siedzibę, kilka kolorowych leżaków i małżonkę. Siedziała w kucki na

brzegu i chyba obierała ziemniaki. Podniosła się, pomachała ręką na

powitanie, ale nie był pewien, czy zobaczyła go pod słońce z takiej

odległości.

Dzieci już czekały w łódce. Martin Beck lubił wiosłować i mimo

protestów syna osobiście pokonał dystans dzielący ich od wysepki. Córka

Ingrid, zwana Kruszynką, mimo że za parę dni miała piętnaste urodziny,

opowiadała o jakiejś potańcówce. Jedenastoletni syn, Rolf, który gardził

dziewczynami, triumfalnie obwieścił, że złowił szczupaka. Martin Beck

słuchał jednym uchem, rozkoszując się przejażdżką.

Kiedy zrzucił z siebie miastowe ciuchy, wskoczył do wody, po czym

włożył dżinsy i sweter. Po południu wylegiwał się z małżonką przed

domem, rozmawiał o wszystkim i o niczym i patrzył na słońce, które

zachodziło za najbliższymi szkierami. Wespół z synem zarzucił sieci i

wcześnie się położył.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął.

Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko. Brodząc w zroszonej trawie,

usiadł na skale przed domem. Zapowiadał się kolejny piękny dzień, choć o

tej porze wcale nie było ciepło. Marzł w piżamie. Szybko wrócił i usiadł

na werandzie z filiżanką kawy. O siódmej ubrał się i obudził syna, który

niechętnie zwlekł się z łóżka. Popłynęli łódką wybrać sieci. Wyłowili

mnóstwo wodorostów. Po powrocie czekało na nich śniadanie.

Po śniadaniu Martin Beck zajął się żmudnym czyszczeniem sieci.

Pomyślał, że o dostawę świeżych ryb powinien zadbać syn.

Prawie kończył, kiedy usłyszał warkot silnika. Mały kuter pruł wjego

background image

stronę. Natychmiast rozpoznał właściciela. To Nygren, ich sąsiad z

pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I telefonu.

Nygren wyłączył silnik.

- Dzwonili do ciebie! - wrzasnął. - Pan Beck ma się błyskawicznie

odezwać! Zapisałem numer!

- Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał,

kto go szuka.

- Przedstawił, zapisałem nazwisko. Nie mam czasu na poga-duchy,

spieszę się do Skarholmen. Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni

są otwarte.

Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola

widzenia, podniósł rękę w pożegnalnym geście.

Martin Beck patrzył za nim przez chwilę, po czym udał się na pomost,

odwiązał łódkę i powiosłował ku przystani Nygrenów. Jasny gwint,

pomyślał. Cholerny Kollberg, właśnie teraz, kiedy zapomniałem o jego

istnieniu.

W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne

namiary: „Hammar 54 10 60".

Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia.

- Hammar, słucham.

- To ja. Co się dzieje?

- Naprawdę bardzo mi przykro, Martin, ale chciałbym, żebyś jak

najszybciej przyjechał. Może będziesz musiał poświęcić resztę urlopu. To

znaczy, przesunąć.... - Hammar umilkł na kilka sekund. -Jeśli zechcesz.

- Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia.

- Przepraszam, Martin, ale nie mam innego wyjścia. Czy mógłbyś

background image

przyjechać jeszcze dzisiaj?

- Dzisiaj? A co się takiego stało?

- Byłoby dobrze, gdybyś mógł. To ważne. Porozmawiamy, jak

przyjedziesz.

- Statek odpływa za godzinę - powiedział Martin Beck, patrząc przez

upstrzone muszymi odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co

jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-der nie mogą...

- Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął.

Rozdział 3

Martin beck otworzył drzwi do gabinetu szefa za dziewięć pierwsza,

dokładnie po dwudziestu czterech godzinach urlopu.

Komisarz Hammar - przysadzisty, o byczym karku i bujnej siwej

czuprynie - tkwił nieruchomo w obrotowym fotelu, z rękami na blacie

biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym zajęciem, czyli

nicnierobieniem.

- O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za

pół godziny masz być w MSZ-ecie.

- W Ministerstwie Spraw Zagranicznych?

- Yhm. Spotkasz się z tym gościem.

Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją

za rożek, jakby to był liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka

kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko. Nic mu nie mówiło.

- To ktoś wysoko postawiony - poinformował Hammar. -Ponoć zaufany

człowiek ministra. - Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem.

Hammar miał pięćdziesiąt dziewięć lat, od tysiąc dziewięćset

dwudziestego siódmego pracował w policji i nie cierpiał polityków.

background image

- Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył.

Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I

doszedł do wniosku, że złość zdominowało totalne zaskoczenie.

- O co właściwie chodzi? - spytał.

- Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz.

- Wspomniałeś coś o zaginięciu.

Hammar z udręczoną miną popatrzył w okno, wzruszył ramionami i

powiedział:

- Wszystko razem to czysty idiotyzm. Szczerze mówiąc, otrzymałem...

polecenie, żeby ci nie udzielać tak zwanych bliższych informacji przed

twoją wizytą w ministerstwie.

- Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co?

- Jak wiadomo, to nie jedyne ministerstwo. - Hammar zatopił się we

wspomnieniach, błądził wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem. -

Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet cały oddział ministrów

zdrowia i opieki społecznej i spraw wewnętrznych. Przytłaczająca

większość wiedziała o policji dokładnie tyle, ile ja wiem o miseczniku

pomarańczowym. Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć!

- Cześć!

Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości.

- Martin?

- Tak?

- Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować.

Zaufany człowiek ministra był duży, kanciasty i rudowłosy. Wbił w

Martina Becka wodniste niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i

okrążył połowę biurka, wyciągając rękę.

background image

- Wspaniale - powiedział. -Wspaniale, że mógł pan przyjść. Żarliwie

uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w

obrotowym fotelu, chwycił zgasłą

fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął

kciuk do cybucha, zapalił zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie

przypatrywał się gościowi zza chmury dymu.

- Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Zawsze od tego zaczynam

poważne rozmowy. Od przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin.

- Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco

komplikuje sytuację.

Mężczyzna lekko się speszył. Obrzucił Martina Becka świdrującym

spojrzeniem, jakby wietrzył jakiś podstęp. Po chwili hałaśliwie się

roześmiał.

- Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i

nerwowo wciskał jakiś numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. -

W jego głosie nie było śladu rozbawienia.

- Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki.

Do gabinetu weszła pani w średnim wieku i położyła na biurku teczkę z

inkryminowanymi papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy

zamknęła za sobą drzwi, wycelował swój bezosobowy, rybi wzrok w

Martina Becka i powoli otworzył teczkę. W środku była jedna kartka,

usiana ołówkowymi adnotacjami.

- To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął.

- Aha. Czyli...?

- Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową.

- Nie? Jest dość popularny. To dziennikarz. Przede wszystkim prasowy.

background image

Udziela się w telewizji. Niezły publicysta. Proszę.

- "wysunął szufladę, przepatrzył ją, wysunął następną, w końcu uniósł

podkładkę na biurku i znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy -

warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku drzwiom.

Martin Beck obejrzał to coś, czyli starannie wypełnioną na maszynie

fiszkę z danymi osobowymi Alfa Matssona. Rzeczywiście był

dziennikarzem, zatrudnionym na etacie w jednym z największych

tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem

nie raz, nie dwa widział u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w

Góteborgu w trzydziestym czwartym. Do fiszki przypięto zdjęcie

paszportowe. Martin Beck, lekko przechylając głowę, przyglądał się

młodemu mężczyźnie w okrągłych drucianych okularach, z wąsami i

krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz bez wyrazu przemawiała za tym, że

zdjęcie pochodziło z automatu. Martin Beck odłożył fiszkę i spojrzał

pytająco na rudowłosego mężczyznę.

- Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą.

- Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu?

- Nie wszczęliśmy poszukiwań. - Zaufany człowiek ministra tępo

wpatrywał się przed siebie. - Nie mamy takiego zamiaru.

Martin Beck nie od razu zrozumiał, że to wodniste spojrzenie świadczy o

stuprocentowej stanowczości. Lekko uniósł brwi.

- Kiedy zaginął?

- Dziesięć dni temu.

Martin Beck nie był zaskoczony. Wcale by się nie zdziwił, gdyby usłyszał,

że chodzi o dziesięć minut albo dziesięć lat. Najbardziej zdumiewało go

to, że siedzi tutaj, a nie w łódce na wodach archipelagu. Zerknął na

background image

zegarek. Jeszcze zdąży na statek.

- Zaledwie dziesięć dni?

Z sąsiedniego pokoju wyszedł jakiś urzędnik i włączył się do rozmowy,

jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Pewnie życzliwy opiekun, pomyślał

Martin Beck.

- W tym wypadku to zdecydowanie za długo - oświadczył nowo przybyły.

- Okoliczności są bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do

Budapesztu dwudziestego drugiego lipca, żeby napisać parę artykułów. W

poniedziałek miał zadzwonić do redakcji i podyktować tekst swojego

cotygodniowego felietonu. Nie zadzwonił. Alf Matsson jest w opinii

kolegów z branży człowiekiem godnym zaufania. Inaczej mówiąc, zawsze

dotrzymuje terminów, nigdy nie nawala. Dwa dni później sekretarz

redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał

informację, że chwilowo nie ma go w pokoju. Sekretarz zostawił

wiadomość, żeby Matsson natychmiast skontaktował się z redakcją.

Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka w Sztokholmie,

nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę

zadzwonił do nas naczelny tygodnika. W hotelu po raz drugi usłyszeliśmy,

że Matsson się nie pojawił, jego rzeczy ciągle są w pokoju, a paszport w

recepcji. Pierwszego sierpnia, w poniedziałek, nawiązaliśmy łączność z

naszą placówką dyplomatyczną. Nic nie wiedzieli o Matssonie, powę-szyli

tu i tam, węgierska policja nie była zainteresowana. We wtorek odwiedził

nas naczelny tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy.

Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik

fajki.

- Otóż to - powiedział. - Cholernie przykrej. - A po chwili dodał gwoli

background image

wyjaśnienia: - To mój sekretarz.

- Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy

nieformalny kontakt z szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas

przyszedł. Dzień dobry!

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać.

- Chyba nie bardzo rozumiem - rzekł, pocierając nasadę nosa. - Dlaczego

redakcja nie złożyła oficjalnego zawiadomienia?

- Zaraz pan zrozumie. Naczelny i odpowiedzialny wydawca w jednej

osobie nie chce zgłaszać zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne

dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie na światło dzienne

i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas

podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz

jasna, naczelny niepokoi się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop,

czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład gazety może skoczyć aż o sto

tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej tego

tygodnika, to powinien pan wiedzieć... W każdym razie fakt, że ich

pracownik zaginął na Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej

wiadomości.

- Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem.

- Nie używamy tego określenia... Mam nadzieję, że rozumie pan, co to

oznacza. Nie byłoby dobrze, gdyby wskutek zgłoszenia informacja o

sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli zostałyby zachowane rozsądne

proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik zatrzymał to

wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm,

opiniotwórczych celów, to niech mnie dunder... mogłoby to zaszkodzić

naszym dwustronnym stosunkom, które od lat budujemy z ogromnym

background image

nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię

artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby

pod pewnymi względami równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić

w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać nasze talenty

perswazyjne i odwołać się do norm etycznych, żeby zapobiec tej

publikacji. W konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do

końca przyszłego tygodnia Matsson nie da znaku życia albo my go nie

znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz.

Martin Beck pocierał czoło.

- Gazeta prawdopodobnie bada tę sprawę na własną rękę. Sekretarz

popatrzył rozkojarzonym wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił

jak komin.

- Odniosłem wrażenie, że panowie dziennikarze się nie przemęczają.

Chyba na razie sobie odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie

Matsson się podziewa.

- Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck.

- Tak. To bardzo niepokojące.

- Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy.

Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do

nasady nosa. Obraz parowca i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal.

- Jaka jest moja rola? - zapytał.

- To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat

na pana. Sami tego nie rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni.

Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś powodu się ukrywa albo

uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, albo spotkało go coś innego... to

zadanie dla policji. Chodzi mi o to, że może się go podjąć wyłącznie

background image

zawodowiec. Dlatego absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z

najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz musimy wiedzieć, czy

zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym,

że można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby. Martin Beck

zdławił śmiech. Dwaj urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi

minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku, że nie zachował się

właściwie.

Sekretarz wzruszył ramionami.

- Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko

jest załatwione dzięki naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na

naszą listę płac, ale bez podania oficjalnych obowiązków. Naturalnie

pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się

pan na przykład skontaktować z tamtejszą policją - albo nie. I, jak

wspomniałem, może pan polecieć już jutro.

Martin Beck myślał przez chwilę.

- Jeśli w ogóle, to pojutrze.

- Dobrze.

- Po południu dam odpowiedź.

- Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać.

- Zadzwonię za godzinę. Do widzenia.

Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą

ręką, a prawą wyciągnął na pożegnanie.

- Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne.

- Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz.

- Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga - dodał

rudzielec.

background image

- Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz.

Martin Beck skinął głową i wyszedł.

- I co, pojedziesz? - spytał Hammar.

- Sam nie wiem. Nie znam języka.

- Nikt go u nas nie zna. Sprawdziliśmy. Poza tym można się z nimi

dogadać po niemiecku i po angielsku.

- Dziwna sprawa.

- Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą

ci z ministerstwa. Mamy jego dossier.

- Alfa Matssona?

- Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie.

- W kontrwywiadzie?

- Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali

się nim trzy miesiące temu.

Przerwał im ogłuszający łomot do drzwi. Po chwili Kollberg wetknął

głowę i zdębiał na widok Martina Becka.

- Co ty tu robisz?

- Jestem na urlopie.

- Szemrane konszachty, co? Czy mam się oddalić równie cicho i

niepostrzeżenie, jak się pojawiłem?

- Owszem - odparł Hammar. - Chociaż nie. Mam dosyć szemranych

konszachtów. Wejdź i zamknij drzwi. - Wyjął z szuflady biurka archiwalną

teczkę. - Skończyło się na rutynowym prześwietleniu, nie podjęto dalszych

kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś, kto będzie się

zajmował tą sprawą.

- Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście

background image

siatkę agenturalną?

- Siedź cicho albo fora ze dwora! - zniecierpliwił się Martin Beck. -

Dlaczego kontrwywiad interesował się Matssonem?

- Ludzie z paszportówki mają swoje dziwactwa. Na przykład na

Arlandzie* prowadzą rejestr wszystkich pasażerów latających do tych

krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś bystrzak przejrzał te

wykazy i uznał, że Matsson podróżuje bez umiaru. Warszawa, Praga,

Budapeszt, Sofia, Bukareszt, Konstanca, Belgrad. Wiza tu - wiza tam.

Dlatego wydział bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans.

Odwiedzili redakcję jego gazety, porozmawiali, zadali parę pytań.

- I co usłyszeli?

- Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby

czemu miałby nie korzystać? Jest znawcą problematyki

wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się wyłuskać.

* Arianek - port lotniczy pod Sztokholmem (wszystkie przypisy

tłumaczki).

Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a

wieczorem idę do kina na Bonda. Cześć!

Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył

pierwszą stronę i podał ją Kollbergowi. Kollberg chwycił kartkę

opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin Beck spojrzał na

niego pytająco.

- Potwornie się pocę - wyjaśnił Kollberg. - Nie chcę zapaskudzić ich

tajnych papierów.

Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go

przeziębienie.

background image

Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu.

W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z

niezwykłą starannością. Alf Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934,

tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie regionalnej, był

reporterem rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał do

Sztokholmu i zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym

charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między innymi był na igrzyskach

olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni

szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro.

Zrezygnował z prasy codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem,

w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech latach coraz częściej

interesowały go korespondencje zagraniczne dotyczące najróżniejszych

spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę,

płynnie mówił po angielsku i niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako

po francusku i rosyjsku. Rocznie wyciągał nieco powyżej czterdziestu

tysięcy koron. Dwukrotnie żonaty. Po raz pierwszy wszedł w związek

małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w

1961. Miał dwoje dzieci: córkę z pierwszego małżeństwa i syna z

drugiego.

Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych

stron Matssona. Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki.

Pierwsza żona nazwała go moczymordą i brutalem. W nawiasie widniała

uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak

pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa

alkoholu. Jeden z byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny,

ale jak się upije, nikt nie może z nim wytrzymać". Znalazło to swoje

background image

potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy z

patrolu w Malmó zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala,

ponieważ podczas kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego

się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli się tym kryminalni, ale

skończyło się na niczym, bo Matsson nie chciał wnieść oskarżenia.

Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jónsson

byli pod wpływem alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej

komisji do walki z alkoholizmem.

W butnej w tonie ocenie naczelnego tygodnika, redaktora Erikssona,

Matsson jest „wybitnym znawcą Europy Wschodniej" (jakby to miało

jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie widzi powodów, dla których

miałoby zdawać policji dokładniejszą relację ze swojej reporterskiej

działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką

wschodnioeuropejską, siedział w tym, często składał własne propozycje,

wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i poświęcając - bez

dodatkowego wynagrodzenia - czas wolny na zbieranie materiałów do

reportaży, których tematyka była mu szczególnie bliska".

Ktoś, kto wcześniej czytał to dossier, też wykazał się ambicją,

podkreślając ostatnie zdanie na czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł

bazgrolić w nie swoich raportach.

Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie,

że niemal wszystkie traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże),

gwiazdach filmowych i najróżniejszych formach rozrywki.

- Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli

do końca.

- Ale jest pewien osobliwy drobiazg.

background image

- Chodzi ci o to, że zaginął?

- Tak.

Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg

lekko zbaraniał.

- Czy to ty, Martin? Cześć, Martin, mówi Martin. - Martin Beck słuchał

przez chwilę ze zbolałą miną. - Tak, jadę.

Rozdział 4

To była stara kamienica bez windy. W bramie na liście lokatorów

nazwisko „Matsson" widniało na pierwszym miejscu. Kiedy Martin Beck

wdrapał się po stromych schodach na piąte piętro, brakowało mu tchu i

serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę.

Otworzyła mu drobna blondynka. W spodniach i bawełnianym sweterku.

Miała zacięty grymas wokół ust. Martin Beck dałby jej plus minus

trzydzieści lat.

- Proszę wejść - powiedziała, szerzej uchylając drzwi.

Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos.

W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego

drewna. Z kuchni wyszedł paroletni chłopczyk. W rączce ściskał

nadgryzione ciastko. Stanął na wprost Martina Becka i wyciągnął lepką

dłoń.

- Cześć!

I natychmiast wbiegł do dużego pokoju, gdzie radośnie gruchając,

wgramolił się na jedyny wygodny fotel. Głośno zaprotestował, kiedy

kobieta zabrała go stamtąd, przeniosła do sąsiedniego pomieszczenia i

zamknęła drzwi.

Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa.

background image

- Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało? Martin Beck po

chwili wahania usadowił się w fotelu.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku

życia. Nie odezwał się do redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie

pani, gdzie mógłby być?

- Nie mam pojęcia. Nie dziwi mnie, że nie odezwał się do mnie. Ostatnio

zajrzał tutaj cztery tygodnie temu, przedtem nie miałam od niego

wiadomości od miesiąca.

Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom.

- A synek? Czy nie ma...

- Odkąd nie mieszkamy razem, Alf nie wykazuje szczególnego

zainteresowania synem - odparła z goryczą. - Co miesiąc przysyła nam

pieniądze. Ale tak powinno być, prawda?

- Czy dobrze zarabia w gazecie?

- Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani

razu nie zostawił mnie bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje,

taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę, coś tam zarabiam.

- Kiedy się rozwiedliście?

- Nie mamy rozwodu. Jeszcze nie. Wyprowadził się osiem miesięcy temu.

Znalazł sobie mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie

odczułam większej różnicy.

- Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi...

- Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem

najczęściej spotykał się z kolegami dziennikarzami. Przesiadywali w

restauracji Pod Cynowym Pucharem*. Ale dokąd teraz chodzi - nie mam

pojęcia. Może znalazł sobie inne miejsce. Tę restaurację chyba

background image

zlikwidowali albo gdzieś przenieśli. - Zgasiła papierosa, podeszła do

drzwi, nasłuchiwała, po czym cicho je otworzyła, weszła, szybko wróciła i

równie cicho je zamknęła. - Śpi.

- Uroczy chłopaczek - powiedział Martin Beck.

- Tak, uroczy - przyznała i na chwilę umilkła. - Czy Alf nie jest służbowo

w Budapeszcie? Coś takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo

pojechał gdzie indziej.

* Restauracja Tennstopet -jedna z najstarszych w Sztokholmie, otwarta w

1867, klasyczny wystrój, szwedzka kuchnia.

- A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych?

- Nie - odrzekła po namyśle. - Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije,

ale kiedy byliśmy razem, nigdy nie zaniedbywał pracy. Bardzo pilnował

tego, żeby oddawać teksty w terminie. Często zarywał noce, byle tylko

zdążyć na czas. - Popatrzyła na Martina Becka; po raz pierwszy w jej

spojrzeniu pojawił się cień niepokoju. - To rzeczywiście dziwne, że nie

skontaktował się z redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało?

- Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać?

Pokręciła głową.

- Nie.

- Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często?

- Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał

do domu pijany. Jeśli w ogóle wracał.

Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas.

- Ale to nie miało wpływu na jego pracę?

- Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku,

często dostawał specjalne zlecenia: reportaże z podróży, korespondencje i

background image

takie tam. A jak był w kraju, miał mało zajęć i dużo wolnego czasu.

Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu.

- Tak, rozumiem - powiedział Martin Beck. - Czy mogłaby pani wymienić

nazwiska jego kompanów do kieliszka?

Wymieniła trzy, kompletnie mu nieznanych dziennikarzy. Zapisał je na

rachunku za taksówkę, który znalazł w wewnętrznej kieszeni.

Spojrzała na niego.

- Myślałam, że policjanci zawsze mają przy sobie małe notatniki w

czarnych okładkach. Ale pewnie takjest tylko w książkach i na filmach.

Martin Beck wstał.

- Czy mógłby pan do mnie zadzwonić, gdyby się pan czegoś o nim

dowiedział?

- Naturalnie. - "Wychodząc do przedpokoju, zapytał: - Przepraszam,

powiedziała pani, że gdzie on teraz mieszka?

- Na Fleminggatan. Pod trzydziestym czwartym. Ale tego nie

powiedziałam.

- Czy ma pani klucz do jego mieszkania?

- O, nie. Ani razu tam nie byłam.

Na drzwiach wisiał kawałek tektury z nazwiskiem MATS-SON,

wypisanym czarnym tuszem. Standardowy zamek nie sprawił Martinowi

Beckowi najmniejszych kłopotów. Świadomy przewinienia służbowego,

wszedł do środka. Na wycieraczce w przedpokoju, pod otworem na listy,

leżało trochę reklam, pocztówka z Madrytu od niejakiej Bibban, angielski

magazyn motoryzacyjny i rachunek za prąd w wysokości dwudziestu

ośmiu koron i czterdziestu pięciu óre.

Na mieszkanie składały się dwa przestronne pokoje, kuchnia i ubikacja.

background image

Nie było łazienki, były za to dwie duże szafy. I duchota.

W większym pokoju, od ulicy, stało łóżko, szafka nocna, regały na książki,

niski okrągły stół ze szklanym blatem, dwa fotele, biurko i dwa krzesła.

Na szafce był adapter, a niżej, na półce - stos płyt. Martin Beck przeczytał

nazwę zespołu na pierwszej okładce: „Blue Monk". Nic mu nie mówiła.

Na biurku leżała ryza papieru maszynowego, gazeta z dwudziestego lipca,

rachunek za taksówkę opiewający na sześć koron i pięćdziesiąt óre z datą

osiemnastego lipca, słownik niemiecko-szwedzki, lupa i odbite na ksero

pismo z jakiegoś klubu młodzieżowego. Poza tym był aparat telefoniczny,

książki telefoniczne i dwie popielniczki. Szuflady biurka zawierały stare

numery gazet, zdjęcia do fotoreportaży, rachunki, kilka listów, pocztówki i

kopie maszynopisów.

W pokoju od podwórza stała wąska kozetka przykryta bla-doczerwoną

narzutą, krzesło i taboret służący jako stolik nocny. W oknie nie było

zasłon.

Martin Beck otworzył drzwi do szaf W jednej zobaczył prawie pusty

worek z brudnymi ciuchami, a na półkach koszule, swetry i bieliznę

osobistą, część z nienaruszonymi banderolami

z pralni. W drugiej wisiały dwa tweedowe blezery, ciemnobrązowy

flanelowy garnitur, trzy pary spodni i palto. Trzy wieszaki były puste. Na

podłodze stały ciężkie brązowe półbuty na gumowych podeszwach, lżejsze

czarne, buty z cholewami i śniegowce. Na górze leżała spora walizka.

Martin Beck wszedł do kuchni. W zlewie nic, na suszarce dwa kieliszki i

kubek. W spiżarce kilka butelek po winie i dwie konserwy. Martin Beck

pomyślał o swojej spiżarce, którą niepotrzebnie tak starannie posprzątał.

Jeszcze raz obszedł mieszkanie. Łóżko posłane, popielniczki czyste,

background image

nigdzie paszportu, pieniędzy, książeczek bankowych, niczego

wartościowego w szufladach biurka. W ogóle nie znalazł nic, co

świadczyłoby o tym, że Alf Matsson był w domu po wyjeździe do

Budapesztu dwa tygodnie temu.

Martin Beck opuścił mieszkanie Matssona, postał przez chwilę na pustym

postoju taksówek przy Fleminggatan, ale jak zwykle w porze lunchu

wszystkie były zajęte, po czym wsiadł do tramwaju na Sankt Eriksgatan.

Parę minut po pierwszej wszedł do restauracji Pod Cynowym Pucharem.

Ani jednego wolnego stolika. Załatane kelnerki nie zwracały na niego

uwagi. Nigdzie nie rzucił mu się w oczy kierownik sali. Udał się do pubu,

z drugiej strony szatni. Jakiś grubas w manczesterowej marynarce zebrał

swoje gazety i wstał od okrągłego stołu przy drzwiach. Martin Beck usiadł

na jego miejscu. Tutaj też kłębiło się od gości, ale kilkoro już płaciło.

Zamówił u starszego kelnera kanapkę i piwo, wymienił nazwiska trzech

dziennikarzy i spytał, czy nie ma tu przypadkiem któregoś z nich.

- Redaktor Molin jest tam, dwóch innych dzisiaj nie widziałem. Pewnie

wpadną trochę później.

Martin Beck poszedł za wzrokiem kelnera. Przy stole siedziało pięciu

mężczyzn w średnim wieku. Rozmawiali. Każdy z dużym kuflem piwa.

- Który z panów to redaktor Molin?

- Ten z brodą - powiedział kelner i wrócił do swoich zajęć.

Martin Beck popatrzył na mężczyzn z lekkim zakłopotaniem. Trzech miało

brody.

Kiedy kelnerka przyniosła mu kanapkę i piwo, zdążył spytać:

- Czy wie pani, który z mężczyzn przy tamtym stole to redaktor Molin?

- Wiem. Ten z brodą. - Widząc jego spłoszone spojrzenie, zerknęła na

background image

mężczyzn i dodała: - Siedzi przy oknie.

Martin Beck bardzo wolno konsumował kanapkę i sączył piwo. Redaktor

Molin zamówił jeszcze jeden kufel. Martin Beck czekał. Lokal pustoszał.

Po krótkiej chwili Molin osuszył kufel i znów dostał pełny. Martin Beck

zjadł kanapkę, dopił piwo, poprosił o kawę i czekał.

W końcu brodaty mężczyzna spod okna wstał i ruszył w kierunku szatni.

- Czy pan redaktor Molin? - zagaił Martin Beck, kiedy mężczyzna mijał

jego stolik.

Mężczyzna przystanął.

- Momencik - powiedział i wyszedł. Chwilę później był z powrotem.

- Czy my się znamy?

Martina Becka owionął jego ciężki oddech.

- Nie, jeszcze nie - odparł. - Może zechciałby się pan do mnie przysiąść

na kufelek piwa. Mam jedno pytanie.

Nie najlepiej się wyraził. Na kilometr zalatywał gliną. Ale poskutkowało.

Molin usiadł. Faliste ciemnoblond włosy sczesywał na czoło, miał

wypielęgnowaną rudawą brodę i wąsy. Wyglądał na trzydzieści pięć lat.

Był dość otyły.

Przywołał kelnerkę.

- Stina, przynieś mi grubasa.

Dziewczyna pokiwała głową i spojrzała na Martina Becka.

- Dla mnie to samo.

Grubasem okazał się pękaty kufel, dużo większy od zwykłego, prostego,

który Martin Beck zamówił do kanapki. Molin pociągnął tęgi łyk i wytarł

wąsy chusteczką.

- No tak. To o czym chciał pan ze mną rozmawiać? O lękach na kacu?

background image

- Nie. O Alfie Matssonie. Jesteście dobrymi przyjaciółmi, prawda? -

Martin Beck znów nie był zadowolony z doboru słów, więc się poprawił: -

Kumplujecie się?

- Jasne. Co z nim? Jest panu dłużny pieniądze? - Molin popatrzył na

Martina Becka z podejrzliwością i butą. - Jeśli tak, to pragnąłbym z całą

mocą podkreślić, że nie prowadzę biura egzekucyjnego.

Martin Beck musiał uważać na każde słowo. Poza tym Molin to

dziennikarz.

- Nie, nic nie jest mi dłużny.

- To czego pan chce od Alfa?

- Znamy się od dawna. Pracowaliśmy w tej samej... pracowaliśmy razem

lata temu. Przed kilkoma tygodniami przypadkiem się spotkaliśmy,

obiecał, że coś dla mnie zrobi, i do tej pory się nie odezwał. Opowiadał o

panu, więc pomyślałem, że może pan wie, gdzie go znajdę.

Ciut zmęczony tym oratorskim popisem, Martin Beck łapczywie napił się

piwa. Pan redaktor nie był gorszy.

- O kurde, więc jesteś starym kumplem Alfa. - Molin przeszedł na ty. - Też

się zastanawiałem, gdzie go wcięło. Chyba siedzi na Węgrzech. Bo gdyby

był w Sztokholmie, na pewno by tu zajrzał.

- Na Węgrzech? A co on tam robi?

- Coś skrobie dla swojej gazetki. Powinien już wrócić. Mówił, że wybywa

na dwa, trzy dni.

- Widziałeś go przed wyjazdem?

- Jasne. Poprzedniego dnia. Najpierw byliśmy tutaj, a wieczorem

odwiedziliśmy parę innych miejsc.

- Ty i on?

background image

- Yhm. Ijeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle

Kronkvist i Stickan Lund. Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Ake i

Pia. Znasz Akego?

- Akego? Nie, którego Akego?

- Gunnarssona.

Mołin odwrócił się i popatrzył na stół, przy którym do niedawna siedział.

Dwóch mężczyzn zdążyło już wyjść. Dwaj pozostali w milczeniu

pochylali się nad kuflami piwa.

- Jest tam. Ten z brodą.

Trzeci brodacz opuścił lokal, więc nie było cienia wątpliwości, który to

Ake. Wyglądał całkiem sympatycznie.

- Nie - powiedział Martin Beck. - Chyba go nie znam. Gdzie pracuje?

Mołin wymienił tytuł, który Martinowi Beckowi kompletnie nic nie

mówił, ale sądząc z nazwy, podejrzewał, że chodzi o jakiś magazyn

motoryzacyjny.

- Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma

cholernie mocną głowę.

- I od tamtej pory go nie widziałeś?

- Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja

się czuję?

- Chciałbym. Jak się czujesz?

- Parszywie. Kac. Stany lękowe.

Nalana twarz Molina sposępniała. Jednym haustem, jakby zamierzał

unicestwić ostatnie przebłyski radości z ziemskiego bytowania, opróżnił

grubasa, wyjął chusteczkę i - z maślanymi oczami - otarł pianę z wąsów.

- Powinni serwować piwo w kuflach dla wąsatych. Ostatnimi czasy

background image

obsługa spsiała. - Pan redaktor milczał przez chwilę. - Nie, nie widziałem

Alfa od dnia wyjazdu. Pamiętam, że w barze Opera oblał grogiem jakąś

panienkę. I dzień później, bladym świtem, poleciał do Budapesztu.

Bidulek. Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że

nie leciał SAS-em.

- I od tamtej pory nie dał znaku życia?

- Nie zwykliśmy korespondować, kiedy wyjeżdżamy służbowo -

obwieścił Mołin. - W jakiej ty właściwie gazecie pracujesz? Dla

niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie?

Po pół godzinie i dwóch grubasach Martinowi Beckowi udało się uwolnić

od redaktora Molina, któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron.

Opuszczając lokal, usłyszał za plecami:

- Fia, przynieś mi grubasa.

Rozdział 5

Poleciał turboodrzutowym iljuszynem 18 Czechosłowackich Linii

Lotniczych. Maszyna ostrym łukiem poszybowała nad Kopenhagą,

Saltholm i połyskującym w słońcu Sundem.

Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne,

kościół i malutki port. Nim samolot skierował się na południe, zdążył

zauważyć holownik okrążający pirs.

Radość, jaką zazwyczaj sprawiały mu podróże, skutecznie przyćmiło

rozczarowanie z powodu zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie

chciała zrozumieć, że nie miał zbyt dużych możliwości wyboru.

Poprzedniego wieczoru rozmawiał z nią przez telefon, próbując jej to

wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.

- Masz w nosie mnie i dzieci - powiedziała. - Czy nie ma innych

background image

policjantów? Czy to zawsze ty musisz brać wszystko na siebie?

Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do

niej nie trafiało. Nie mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.

- Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić

na szkierze, odizolowani od świata.

- Nie lecę tam dla przyjemności.

- Akurat!

Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział,

że z czasem się uspokoi, ale już do niej nie zadzwonił.

Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił

papierosa i wyparł myśli o szkierach i rodzinie na dno świadomości.

Podczas międzylądowania na Schónefeld w hali tranzytowej wypił piwo.

Zwrócił uwagę na markę. Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział

jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę nazwę. Kelner mówił po

niemiecku z berlińskim akcentem. Martin Beck słabo go rozumiał. Z

niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.

W koszu przy wejściu leżały niemieckie broszurki. Wziął pierwszą z

brzegu, żeby zabić czas czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość

języka.

Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o

koncernie Springera, jednym z największych wydawców gazet i czasopism

w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze, niegdyś żurnaliście Goebbelsa.

Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i wypowiedzi

kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.

Kiedy wywołano jego lot, okazało się, że bez szczególnych kłopotów

przeczytał niemal całą broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na

background image

pokład.

Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w

Pradze, którą Martin Beck od lat pragnął zwiedzić. Niestety, mógł

podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z powietrza, ponieważ

przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić

na lotnisko.

Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na

trasie Sztokholm - Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko

międzylądowaniom, mimo że w Berlinie i Pradze zobaczył wyłącznie

porty lotnicze i hale tranzytowe.

Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie,

przejrzał parę folderów, które dostał od rudzielca. Wjed-nym, o geografii

Węgier, przeczytał, że Budapeszt liczy dwa miliony mieszkańców.

Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Mats-sona, gdyby ten postanowił

się tam zaszyć na dobre.

Odtworzył w pamięci wszystko, co o nim wiedział. Nie było tego

przesadnie dużo, ale na dobrą sprawę nie musiał wiedzieć więcej.

Przypomniał mu się komentarz Kollberga: „Wyjątkowo nieciekawy

człowiek". Dlaczego ktoś taki jak Alf Matsson chciałby zniknąć?

Oczywiście jeśli zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne,

żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubił. Co

prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie

podoba. Miał mieszkanie, posadę, pieniądze i przyjaciół. Trudno było

znaleźć sensowny powód, dla którego chciałby się dobrowolnie tego

wszystkiego pozbawić.

Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa.

background image

Alf Matsson stał się obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do

państw bloku wschodniego. „Za żelazną kurtyną" -jak powiedział

rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, że

preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał,

po co miałby znikać? Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe

rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej aferze Wallenberga",

człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg,

gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo

filmów z Jamesem Bondem.

Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno.

Rozgwieżdżone niebo. W dole jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur

światełek przy drogach.

Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero

wtedy, kiedy będzie musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go

poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. Czasami się upijał, ale

nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.

Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał

do Dunaju i utonął albo ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej

prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze wszystkich stolic

świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.

Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on

jutro będzie mógł wrócić na zasłużony urlop.

Zapaliły się tabliczki świetlne: No smoking. Pkasefasten seatbelts. I to

samo po rosyjsku.

Kiedy samolot przestał kołować i zgasły silniki, Martin Beck pokonał

pieszo krótki odcinek dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej

background image

pory było ciepło.

Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z

formalnościami paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną

wianuszkiem sklepów i wyszedł przed budek. Do miasta było chyba

daleko; widział tylko światełka lotniskowe.

Dwie starsze panie wsiadły do jedynej taksówki stojącej na pobliskim

placyku. Trochę sobie poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez

przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł głód. Miał nadzieję, że

zje w hotelu, choć znał tylko jego nazwę i wiedział, że właśnie tam

mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.

Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni.

Przez chwilę sunęli szeroką aleją handlową, z oświetlonymi witrynami

sklepów, po czym zanurzyli się w węższe, ciemniejsze zaułki. Martin Beck

nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i uparcie

wypatrywał rzeki.

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się

pochylił, przeczytał lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił.

Chyba dość dużo - przeszło setkę w miejscowej walucie. Nie pamiętał

kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.

Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i

wziął jego bagaż. Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi,

znalazł się w wielkim holu. W lewym rogu była recepcja. Recepcjonista

mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy mógłby

zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że

jadalnia jest otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż

obok windziarzowi, który wziął torbę Martina Becka i ruszył do windy.

background image

Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. Pewnie

był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował

go uwolnić od swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim

korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w końcu mężczyzna zatrzymał się

przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł torbę do

środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże

mahoniowe meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna,

staroświeckie krany, prysznic. Położył się na łóżku. Bardzo wygodne i

bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe

firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia,

rzucając żółtozielony blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej

chwili zorientował się, że od świateł dzieli go rzeka. Otworzył okno i

wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, wjej obrębie

- rzęsiście oświetlone - stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa.

Między hotelem a rzeką biegła ulica, przecięta szynami tramwajowymi,

przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na nabrzeżu stały ławki

i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno

otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim

głębokie fotele, ławy i lustra na dłuższej ścianie. Dwa schody w górę

prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy, których słyszał u siebie w

pokoju. W przeogromnej jadalni rzucały się w oczy dwie mahoniowe

kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach

stało trzech kelnerów w brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami.

Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty kelner, który natychmiast

podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.

Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.

background image

Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej

fizjonomii boksera.

- Very gutfiszsupe, gentleman - powiedział.

Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.

- Barack? - spytał kelner.

- A co to jest? - odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po

angielsku.

- Very gut aperitif.

Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack. Kelner wyjaśnił mu, że

barack palinka to węgierska morelówka.

Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką.

Rzeczywiście była pyszna.

Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę

czeskiego piwa.

Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go

senność i poszedł prosto do swojego pokoju.

Zamknął okno i okiennice i położył się do łóżka. Zaskrzypiało.

Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i zasnął.

Rozdział 6

Martina becka obudziło chrapliwe wycie. Kiedy gwałtownie mrugał

oczami w półmroku, żeby dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy.

Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący na nocnej szafce. Za

dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z

siebie równie majestatyczne odgłosy pod ciężarem Conrada von

Hótzendorfa. Przez okiennice sączyło się światło. W pokoju było bardzo

ciepło.

background image

Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą

chwilę. Potem wypił łyk wody mineralnej, włożył szlafrok, odemknął

okiennice i otworzył okno. Różnica między ciemnością pokoju i

oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.

Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt

niebieski, ale szeroki, imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie

wznosiły się dwie łukowate góry, jedna zwieńczona pomnikiem, druga -

zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły domy

mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była

ta słynna Buda, serce kultury środkowoeuropejskiej. Martin Beck

podziwiał panoramę, wsłuchując się w szepty wiatru historii. Tam

Rzymianie założyli wspaniałe Aąuincum, stamtąd artyleria Habsburgów

obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam

faszyści Szalasiego i oddziały SS lejtnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze

przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili się z bezsensownym

heroizmem, o czym opowiadał mu nie bez dumy pewien leciwy

strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.

Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-biało-

czerwoną flagą smętnie zwisającą w upale i turystami opalającymi się na

pokładowych leżakach. A zbudził go jugosłowiański holownik kołowy,

wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa asymetrycznie

nachylone kominy i ciągnął za sobą sześć załadowanych barek. Na

ostatniej zobaczył linę rozciągniętą od sterówki do małego dźwigu

usytuowanego między lukami. Młoda kobieta w chustce i kombinezonie

roboczym jakby nigdy nic wyjmowała z koszyka dziecięce ubranka i

starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych

background image

bulwarów. Po lewej cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący

ku górze, na której stał odlany z brązu posąg kobiety trzymającej nad

głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje,

roiło się od pieszych. Holownik dopłynął do mostu po prawej, co

obwieścił ochrypłymi rykami, informując, ile ciągnie za sobą barek, i

pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod niskie

sklepienie. Pośrodku brał kurs na nabrzeże malutki parostatek, który

zakończył manewr, przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego

pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło na ląd i tyle samo weszło na

pokład.

Było ciepło, ale nie parno. Słońce świeciło w najlepsze. Martin Beck

wychylił się, wędrował wzrokiem z północy na południe i myślał o tym,

czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w samolocie.

„Budapeszt jest stolicą Republiki Węgierskiej. Powstał w roku 1872 z

połączenia trzech miast: Budy, Pesztu i Obudy, założonej w pobliżu ruin

Aąuincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia. Obecnie Budapeszt liczy

blisko dwa miliony mieszkańców i składa się z dwudziestu trzech

dzielnic".

Niewątpliwie wielkie miasto. Martin Beck przypomniał sobie klasyczny

komentarz legendarnego Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu

za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w Nowym Jorku: „W tym

mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś".

Tak, Nowy Jork już w tamtych czasach był z pewnością większy od

Budapesztu, ale naczelny detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu,

ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień.

Martin Beck zostawił historię i komunikację rzeczną swojemu losowi i

background image

skomunikował się z prysznicem. Potem włożył jasnoszare spodnie z

terylenu, luźną koszulę i sandały. Kiedy się krytycznie przyglądał dość

nietypowemu służbowemu wdzianku w lustrze ogromnej szafy, jej

mahoniowe drzwi nagle się otworzyły, przeraźliwie skrzypiąc, jak na

wczesnym filmie Arnego Mattssona. Zanim zdążył zapanować nad

przyspieszonym biciem serca, odezwał się telefon. Krótkie, przenikliwe

dzwonki.

- Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed.

- Czy to pan Matsson?

- Tak, tak - potwierdziła radośnie recepcjonistka. Oczywiście, że on,

pomyślał Martin Beck, schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał.

Nie był to jednak Alf Matsson, tylko nieskazitelnie ubrany, młody

człowiek z ambasady. Miał na sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą

koszulę i jasnoszaryjedwabny krawat. Jego spojrzenie spoczęło na

Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła.

- Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania.

Chyba powinniśmy o tym porozmawiać.

Usiedli w holu.

- Mają tu lepsze hotele - zaczął człowiek z ambasady.

- Naprawdę?

- Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem.

- Ach, tak.

- I nocne kluby są dużo przyjemniejsze.

- Ach, tak.

- A co do... Alfa Matssona...

Młody dyplomata ściszył głos i rozejrzał się po pustym holu, nie licząc

background image

jakiegoś Afrykańczyka, który spał w przeciwległym kącie.

- Jest coś nowego? - spytał Martin Beck.

- Nie. Nic. Wiemy, że wieczorem dwudziestego drugiego odprawił się na

lotnisku Ferihegy, pierwszą noc spędził who-stelu Ifjusag w Budzie, a

następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej więcej pół godziny później

wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział.

- Co mówi policja?

- Nic.

- Nic?

- Ci, z którymi rozmawiałem, nie przejawiali tym zainteresowania. Co,

formalnie rzecz ujmując, można zrozumieć. Matsson miał ważną wizę i

zameldował się w tym hotelu. Policja nie widzi żadnych powodów, by się

nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu.

- A nie mógł wyjechać z Węgier?

- Nie, to niemożliwe. Zresztą dokąd by się udał, gdyby nielegalnie

przekroczył granicę? Bez paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się

z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze, Belgradzie, Wiedniu, a

nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą.

- Zdaniem jego pracodawcy, miał zrobić wywiad z bokserem Laszlo

Pappem i napisać reportaż o muzeum żydowskim.

- Nie spotkał się z bokserem i nie był w muzeum. Przeprowadziliśmy

rekonesans. Wysłał ze Szwecji list do kustosza muzeum, doktora Sosa, ale

się u niego nie pojawił. Rozmawialiśmy z matką Pappa. Nigdy nie słyszała

o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie.

- A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym?

- W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą

background image

prośbę dyrekcja nikomu innemu go nie wynajęła i umieściła bagaż w

swoim biurze, za recepcją. Nawet nie zdążył się rozpakować. Pokryliśmy

koszty. - Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. - Naturalnie

obciążymy nimi jego pracodawcę.

- Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata.

- Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba.

- Gdzie jest jego paszport?

Przedstawiciel ambasady otworzył aktówkę, wyjął z niej paszport i

wręczając go Martinowi Beckowi, sięgnął po wieczne pióro do

wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować?

Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie.

- No dobrze. Co jeszcze? Aha, rachunek za hotel. Nie musi pan zaprzątać

sobie tym głowy. Dostaliśmy polecenie, by pokryć pańskie wydatki. Co,

moim zadaniem, wykracza poza ogólnie przyjęte standardy. Powinien pan,

rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki, proszę

się po nią zgłosić do ambasady.

- Dziękuję.

- To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż.

Poinformowałem o tym dyrekcję hotelu. - Mężczyzna wstał. - Dostał pan

pokój Matssona - rzucił mimochodem. - Numer sto pięć, prawda?

Gdybyśmy nie obstawali przy jego rezerwacji, przypuszczalnie

zamieszkałby pan w innym hotelu. Jest środek sezonu.

Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał:

- Jakie jest pana osobiste zdanie w tej sprawie? Gdzie on mógł się

podziać?

background image

Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie.

- Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla

siebie. - Umilkł na chwilę. - To bardzo przykre.

Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się.

A więc tutaj mieszkał Alf Matsson. Góra godzinę. O znalezieniu

jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć.

Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki?

Może. Zobaczył kogoś albo coś, co sprawiło, że opuścił hotel w

pośpiechu, zapominając o zostawieniu klucza w recepcji? Całkiem

możliwe. Tylko co takiego zobaczył? Gdyby wpadł pod samochód,

natychmiast by o tym wiedzieli. Gdyby chciał się utopić w Dunaju,

musiałby poczekać, aż się ściemni. Gdyby chciał wyleczyć kaca

morelówką i niechcący wpadł w ciąg, miał szesnaście dni na

wytrzeźwienie. Ale on nie pił, kiedy pracował. W raporcie trzeciego

wydziału znalazła się adnotacja, że Matsson był typem dziennikarza

nowoczesnego, najpierw pracował - szybko i skutecznie - a potem się

relaksował.

Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Nadzwyczaj nieprzyjemnie.

Nieprzyjemnie jak cholera. Prawie do bólu.

Martin Beck położył się na łóżku. Zaskrzypiało. Już nie myślał o

Conradzie von Hótzendorfie. Czy skrzypiało pod ciężarem Alfa Matssona?

Raczej tak. Kto wchodzi do pokoju hotelowego, nie wypróbowując

natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli

cztery metry w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał

klucza. Zniknął. Czy ktoś do niego zadzwonił? Czy otrzymał jakąś

zaskakującą wiadomość?

background image

Martin Beck rozłożył plan Budapesztu i długo go studiował. W końcu

naszła go ochota do działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej

kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na bagaż. W recepcji siedział

tęgawy starszy mężczyzna, sympatyczny, zacny i wręcz wzorcowo

układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był

w hotelu. Później, kiedy pan Matsson wyszedł, kilkakrotnie do niego

dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni. Czy dzwoniła ta sama

osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej

kwestii żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni i kobiety, w każdym

razie na pewno jedna kobieta. Czy dzwoniący zostawiali jakieś

wiadomości lub numery telefonów? Nie, nie zostawiali ani nie podawali

numerów telefonów. Potem dzwonili ze Sztokholmu i z ambasady

szwedzkiej. Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan

Beck chciałby się z nimi zapoznać? Nie, pan Beck nie chciał. Bagaż

rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki Erika i

żółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z

wizytówką: „Alf Matsson, reporter, Fleminggatan 34, Sztokholm".

Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął maszynę z futerału i długo jej

się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. Choć

walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał

dziwne wrażenie, że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na

swoim miejscu. Na zawartość walizki składały się: koszula w kratę,

brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa z

banderolą z pralni, para wyprasowanych jasnoszarych spodni, niebieski

rozpinany sweter, trzy chustki do nosa, cztery pary skarpet, dwie pary

kolorowych slipów, siatkowy podkoszulek i para jasnobrązowych

background image

zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru

maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do

golenia, egzemplarz powieści i ciemnoniebieska plastikowa okładka, jaką

zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden bilet się nie zmieści.

W neseserze znajdowała się woda po goleniu, nierozpakowane mydło,

używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania

ust, tabletki od bólu głowy i opakowanie prezerwatyw. W

ciemnoniebieskiej okładce było pięćset dolarów w banknotach i sześć

banknotów stukoro-nowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć

na wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej,

jak potrafił, i wrócił do recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby

wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co mógłby robić, postanowił

się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na

klucz do swojego pokoju. Był stary, solidny i okazałyjak cały hotel.

Położył gona kontuarze. Recepcjonista od razu po niego sięgnął.

- To klucz zapasowy, prawda?

- Nie rozumiem.

- Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.

- Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.

- Dostaliście? Od kogo?

- Od policji, sir.

- Od jakiej policji?

Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.

- Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan

Matsson pewnie go gdzieś zgubił.

- Gdzie?

background image

- Tego niestety nie wiem, sir. Martin Beck zadał ostatnie pytanie:

- Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona? Recepcjonista

wahał się przez ułamek sekundy.

- Nie sądzę, sir.

Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w

cieniu pod baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik

Emila Janningsa*.

- Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego.

Czy pamięta pan tę sytuację?

Staruszek popatrzył na niego pytająco.

- Naturalnie.

- Czy był w mundurze?

- Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z

policjantów wysiadł i zwrócił klucz.

- Co powiedział?

Portier zastanawiał się chwilę.

- Powiedział: „Przedmiot znaleziony". Chyba tylko tyle.

Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że

zapomniał o napiwku. Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z

lekkiego metalu.

Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.

- Dziękuję, ale to zbyteczne.

- Świetnie pan mówi po niemiecku - powiedział Martin Beck.

* Emil Jannings (1884-1950) -jeden z najwybitniejszych niemieckich

artystów teatru i filmu XX w.

W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.

background image

- Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.

Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i

skierował się ku nabrzeżu. W górę rzeki płynął duży biały parowiec

kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.

Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie

wiedział.

Rozdział 7

Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo

ludzi przechadzało się tam i z powrotem po nabrzeżu, mnóstwo ludzi

opalało się na schodach. Tabuny pasażerów stłoczonych na małych

parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół

rzeki, zmierzały do kąpielisk i miejsc rekreacji na łonie natury. Na

przystaniach ustawiały się długie kolejki.

Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się,

widząc taką ciżbę. Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na

ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten dzień od spaceru na

Wyspę Małgorzaty, ale zmienił zdanie, kiedy sobie wyobraził chmary

zalegających tam budapeszteńczyków.

Tłok lekko go irytował, radosne twarze leniuchujących ludzi

sprowokowały do działania. Postanowił udać się do hostelu w Budzie,

gdzie według człowieka z ambasady Matsson spędził pierwszą i może

jedyną noc w Budapeszcie.

Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu

budynku i rozłożył plan miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjusag, ale

bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most prowadzący na wyspę i dalej,

do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem - też bez powodzenia. Przy

background image

moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.

Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki

Martin nie pokazał mu kartki z nazwą hostelu.

Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew

dostrzegł strzelisty strumień wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie

stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego współczesną rzeźbą z

brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.

Tutaj się zatrzymali. Martin Beck na pewno przepłacił, bo taksówkarz

niezwykle wylewnie i kompletnie niezrozumiale mu dziękował.

Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy,

której część przerobiono na zieleniec i parking. W porównaniu z

okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego. Zgodnie z

aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły

szerokie schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol,

zamknięty kiosk z pamiątkami, windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta

recepcja. Nigdzie żywej duszy.

Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu - z fotelami i stołami - o

przeszklonej ścianie w głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck

podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało się kilka młodych

osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od

rzeki dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc

taksówką, widział w nich dziury po pociskach. W holu nikt się nie pojawił,

usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po wizycie w

Ifjusag. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem w Budapeszcie

trudno o wolny pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć

akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z pracowników

background image

zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i

następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną

spojrzał na opalonych na brąz młodych ludzi, wylegujących się na trawie.

Pomyślał, że to szczyt idiotyzmu uganiać się po Budapeszcie za

kompletnie mu obojętnym człowiekiem. Nie przypominał sobie równie

beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos

kroków. Podniósł się z fotela i wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody

mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć kciuka, przyciskał do

ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę

miał wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński

i węgierski to ta sama grupa językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę

i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie potrafił się zdecydować,

jaki wybrać język.

- Czym mogę służyć? - zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej

uldze Martina Becka perfekcyjną angielszczyzną.

- Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego

drugiego na dwudziesty trzeci lipca. Czy przypadkiem się pan nie

orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?

- Niestety, nie pamiętam - odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz

ścienny. - To przeszło dwa tygodnie temu. Momencik, sprawdzę. -

Przepatrywał półkę pod kontuarem, po czym wyjął zeszyt w czarnej

okładce i zaczął go kartkować. - Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku

na sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?

- Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej.

Alf Matsson, szwedzki dziennikarz.

Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.

background image

- Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas

Szwedzi. Jak on wygląda?

Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.

- Boja wiem - powiedział po namyśle recepcjonista. - Może go widziałem.

Naprawdę nie pamiętam.

- Nie macie książki hotelowej? Listy gości? Młodzieniec wysunął

szufladę z fiszkami. Martin Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał

kieszenie - i nic.

- Mam - oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. - Alf Matsson. Szwed.

Takjakpan powiedział, nocował u nas z dwudziestego drugiego na

dwudziesty trzeci lipca.

- A później?

- Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie

pracowałem. Miałem sesję egzaminacyjną.

Martin Beck wziął fiszkę. Alf Matsson mieszkał w hostelu od

dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego maja.

- A kto wtedy pracował? Recepcjonista myślał przez chwilę.

- Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.

- Stefi... Czy on nadal tu pracuje?

- Ona - poprawił go młody człowiek. - To dziewczyna. Stefania. Tak,

pracujemy na zmianę.

- Kiedy ją zastanę?

- Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W

tym tygodniu ma nocną zmianę, więc prawdopodobnie śpi.

- Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.

Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.

background image

- Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.

Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był

z powrotem.

- Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.

Zniknął w salonie i szybko wrócił w towarzystwie niskiej pulchnej

dziewczyny. Miała na sobie sandały i bikini, na które zarzuciła kusą

bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do Martina Becka.

- Przepraszam za kłopot - powiedział.

- Nic się nie stało - odparła Stefi. - W czym mogę pomóc? Martin Beck

spytał, czy pracowała w drugiej połowie maja.

Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.

- Owszem. Ale w ciągu dnia. Pokazał jej paszport Alfa Matssona.

- Szwed?

Nawet nie spojrzała na zdjęcie.

- Szwed - potwierdził. - Dziennikarz.

Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i

przekrzywiła głowę.

- Taaak... - powiedziała po chwili, z lekkim ociąganiem. -Chyba go

pamiętam. Najpierw dostał trójkę, a potem przyjechała grupa Rosjan i

musiałam go przenieść. Był wściekły, że w nowym pokoju nie ma

telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten

telefon, że nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym

gościem, któremu telefon nie był potrzebny. - Zamknęła paszport. -Jeśli to

on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.

- Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?

- Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.

background image

- Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?

- Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie

jestem pewna.

Martin Beck zastanawiał się.

- A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?

- Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy. Martin Beck

schował paszport do kieszeni i przypomniał sobie, że skończyły mu się

florydy.

- Czy mógłbym u pani kupić papierosy?

- Jasne. Ale są tylko tervy.

- W porządku.

Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął

banknot i poprosił, żeby zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na

kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, wyrwał kartkę i wręczył

ją Stefi.

- Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić. Dziewczyna

spojrzała na kartkę i zmarszczyła brwi.

- Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał,

jak trafić w takie jedno miejsce na Ujpescie. Ale to

mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. - Umilkła. -

Zapamiętałam nazwę ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie

pamiętam.

Martin Beck podsunął jej bloczek.

- Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?

Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.

„Venetianer ut".

background image

Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.

Rozdział 8

W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu.

Zaspany, uniósł się na łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu.

Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie zrozumiał, a potem

usłyszał znajomy głos:

- Halo?

Martina Becka zamurowało.

- Hop-hop,jesttamkto?

Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.

- Gdzie jesteś?

- W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów,

że się wałkonisz w łóżku.

- Jaką macie pogodę w...

Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.

- Pada deszcz - nieco podejrzliwie odparł Kollberg. - Ale nie dlatego

dzwonię. Coś ci dolega?

Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego

papierosa z obrazkiem fabryki na paczce.

- Nie, nic. O co chodzi?

- Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego

Matssona.

- To znaczy?

- Jak na mój gust to dupek.

- I dlatego dzwonisz?

- No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie

background image

miałem żadnych planów, więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym

Pucharem.

- Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej

sprawie. I nie wiesz, że tu jestem.

- Masz mnie za idiotę? - obruszył się Kollberg.

- Bardzo rzadko - odrzekł uprzejmie Martin Beck.

- Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć

godzin. Chleją na umór.

Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.

- Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!

- No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają

wredny zwyczaj obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś

poszedł do kibla, od razu obrabiali mu tyłek.

- Streszczaj się.

- Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem

do ciebie zadzwonić. Coś cholernie złośliwego, ale może ma rację.

- Skup się, Lennart.

- I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam

dziewczynę. Jakąś poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w

Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy okazji jakiegoś

turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.

- Aha.

- Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią,

kiedy miała tam te swoje zawody.

- To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.

- Zrobisz z tym, co zechcesz.

background image

- Dzięki - powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. -Cześć!

- Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie

znają, ale podali tyle szczegółów, że mogłem... Wczoraj też padało.

- Lennart!

- Z wielkim poświęceniem poszedłem do czytelni i cały dzień

wertowałem gazety. Jeśli dobrze wszystko poskładałem do kupy, może

chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się.... Przeliteruję ci.

Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu

Budapesztu: „A-R-I B-Ó-K-K".

- Masz? - spytał Kollberg.

- Jasne.

- Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem,

gdzie mieszka, i nie jestem pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się

zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o niej nie napisali.

Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.

- Skończyłeś?

- Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym

parkingu na Arlandzie. Opel rekord. Nic nadzwyczajnego.

- Yhm. A teraz skończyłeś?

- Tak.

- No to cześć!

- Cześć!

Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bókk. Nie przypominały ani

imienia, ani nazwiska. Pewnie namiar był nic niewart.

Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i

Budę był równie fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski

background image

parowiec kołowy odpłynął, robiąc miejsce motorowcowi z dwoma niskimi

kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba". W hotelowej restauracji,

na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się

jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan

miasta i pospiesznie zszedł do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu,

jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili bezczynnego stania

wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i

czekał na śniadanie. Rzeką przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął

duży sowiecki holownik motorowy. Prawdopodobnie z Batumi. Świat

drogi. Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak, nie

przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś

sporawy pies postanowił się do nich przyłączyć, o mały włos nie

przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go na smyczy.

Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się

puściła i mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i

chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj lśnił w promieniach słońca.

Martinowi Beckowi doskwierał brak konstruktywnych pomysłów.

Odwrócił głowę. Gapił się na niego jakiś mężczyzna. Mniej więcej

równolatek, opalony szpakowaty brunet, nos prosty, oczy piwne. Szary

garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej

ręki połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z

małym rondem i piórkiem wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i

popijał espresso.

Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę.

Młoda piękna Afrykanka, szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe

zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i obcisłą

background image

jasnoniebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.

Pewnie przyglądali mu się oboje dlatego, że jest śliczny. Facet - z

zazdrością, a dziewczyna - z kiepsko skrywanym pożądaniem.

Martin Beck kichnął, trzech kelnerów zawołało: „na zdrowie!",

podziękował, wyszedł do holu, wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał

recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Koll-berg.

- Czy zna pan osobę o tym nazwisku?

- Nie, sir. "

- To podobno gwiazda sportu.

- Naprawdę? - Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego

współczucia; przecież goście mają zawsze rację. -Chyba nie jest zbyt

znana, sir.

- Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?

- Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od ;,Aranka". Dzieci często

je tak przekręcają. - Recepcjonista przekrzywił głowę i przyglądał się

drugiemu wyrazowi. - Czy to na pewno jest nazwisko, sir?

- Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną? Oczywiście nie było

nikogo o nazwisku Bókk. Ale Martin

Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co

robić. Sprawdził kilka wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK

ESZTER penzió XII Venetianer ut 6 292-173.

Tknięty pierwszą myślą w tym dniu, wyjął kartkę, którą dostał od

dziewczyny w hostelu. Venetianer ut. To nie mógł być przypadek.

Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.

- Co to znaczy? - zapytał.

- „Penzió"? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić? Pokręcił głową.

background image

- Gdzie to jest?

- Na Ujpescie. Dwunasta dzielnica.

- Jak tam dojechać?

- Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z

placu Marksa, albo statkiem w kierunku północnym. Odpływają sprzed

hotelu.

Statek nazywał się „Uttóró". Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany

węglem, z wysokim kominem i otwartym pokładem. Kiedy pyrkocząc,

pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki - obok parlamentu i zielonej Wyspy

Małgorzaty - Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o przekleństwie

motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego

powietrza. Palacz miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły

od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał w tym piekle?

Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi

przy dieslu i czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov.

Martin Beck nadal podziwiał statek, mimo że palacz

pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym.

Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.

„Uttóró" płynął obok kąpielisk i parków, mijał chmary kajakarzy i

żeglarzy, za drugim mostem wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy

gwizd triumfu, przybił do przystani na Ujpescie.

Martin Beck zszedł na ląd, odwrócił się i popatrzył na parowiec.

Doskonały kształt i funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał

się do słońca i dał nura do wody.

Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta,

które zdążył już zobaczyć. Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane

background image

próby dopytania się o drogę. Mimo mapy, zabłądził, wszedł na podwórze

za synagogą, gdzie przypuszczalnie był żydowski dom starców.

Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych

fotelach w skrawku cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali

głowami.

Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na

Venetianer ut. Nic nie wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No,

może tylko parkujące tuż obok samochody z zagranicznymi tablicami

rejestracyjnymi.

W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.

- Frau Boeck?

- Tak. Niestety, mamy komplet - odparła płynną niemczyzną.

- Szukam pani Ari Boeck.

- To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej -

powiedziała i odeszła.

No, proszę. Szast-prast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod

wskazanymi, białymi drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho

zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.

- Frdulein Boeck?

Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś

czekała. Miała na sobie ciemnoniebieski dwuczęściowy kostium

kąpielowy. W prawej dłoni trzymała zieloną gumową maskę do

nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała

na zamku, jakby nagle chwycił ją para-

liż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki

prosty nos, pełne wargi. Zdrowe nierówne zęby; dolne przysłonięte

background image

koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami, jakby chciała coś

powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna,

proporcjonalna budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość

wąska talia. Nogi muskularne, małe szerokie stopy, proste palce.

Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na brzuchu.

Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach

wystawały pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia

dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć

utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu funkcjonalny okaz

rodzaju ludzkiego.

Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.

- Tak, to ja - odezwała się po dłuższej chwili. - Pan do mnie?

Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.

- Szukam Alfa Matssona.

- A kto to jest?

Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to

nazwisko zrobiło na niej jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go

nie słyszała.

- Szwedzki dziennikarz - wyjaśnił. - Ze Sztokholmu.

- Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan

się pomylił. - Namyślała się, marszcząc brwi. -Ale skąd pan zna moje

nazwisko?

Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na

meblach leżały porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć,

wyłącznie damskie.

- Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy. Spojrzała na niego

background image

podejrzliwie.

- Bardzo dziwne.

Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze

zdjęciem.

Uważnie mu sie przyjrzała.

- Nie. Nigdy go nie widziałam. - Umilkła na moment. -Zgubiliście się?

Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami

ciche kroki i odsunął się. Do pokoju wszedł trzydziesto-paroletni blondyn

średniego wzrostu. Był w kąpielówkach, niezwykle krzepki i równie

wspaniale opalony jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z

zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.

- Kto to? - odezwał się po niemiecku.

- Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.

- Stracił z oczu - powtórzył za nią blondyn. - Niedobrze. I nie ma przy

sobie paszportu. Wiem, jaki to kłopot. W mojej branży...

Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął

do oporu i puścił. Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.

- To co, jedziemy popływać? - spytał mężczyzna.

- Tak. Jestem gotowa.

- Ari Boeck - powiedział Martin Beck. - Znam to nazwisko. Czy pani nie

jest pływaczką?

Miała rozbiegane oczy.

- Już nie.

- Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?

- Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał

panu mój adres.

background image

Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował

paszport.

- No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście. Dziewczyna po raz

pierwszy się uśmiechnęła.

- Do widzenia.

- Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę - powiedział blondyn. - Czy

szukał go pan na kempingach przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie

rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan przeprawić statkiem.

- Pan jest Niemcem, prawda?

- Tak. Z Hamburga.

Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po

torsie grzbietem lewej dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.

W holu nikogo nie było. Na półce za stołem - namiastką kontuaru - leżał

stos paszportów. Na wierzchu fiński, a pod nim dwa w

charakterystycznym kolorze mchu. Niby mimochodem wyjął jeden,

otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju

Ari Boeck. „Tetz Radeberger, pracownik biura podróży, Hamburg, rok

urodzenia: 1935". Najwyraźniej nie zadali sobie trudu, żeby go

okłamywać.

W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny

statek z zadaszonym pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem

pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie Martina Becka

siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami.

Pewnie ze wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w

brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i poważną, urzędniczą miną.

Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż

background image

obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z

papierowego rożka, od czasu do czasu zamieniał kilka słów z niskim,

dobrze ubranym mężczyzną - łysym, z czarnym wąsikiem. Poza tym

płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.

Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja

okazała się porażką. Nic nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała

się z prawdą.

W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do

podjęcia się tego bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się

z nim uporać. Był wyjałowiony z pomysłów. Nawet gdyby je miał,

brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.

Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu

zareagował jak rasowy policjant. Z tego samego powodu Kollberg

poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby zawodowej, która

zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie,

żeby się z nich jak najlepiej wywiązać. Wrócił do hotelu kwadrans po

czwartej. Sala jadalna była zamknięta. Przepadł mu lunch. Udał się do

swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z butelki,

którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem

wychylił się przez okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na

statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej przyjemności. Poniżej, w

restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z Ujpestu,

ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.

Martin Beck zmarszczył brwi i wyciągnął się na skrzypiącym łożu.

Jeszcze raz przeanalizował sytuację. Prędzej czy później będzie musiał

skontaktować się z policją. Nader wątpliwe przedsięwzięcie, nikomu by

background image

się nie uśmiechało; jemu też.

Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w

holu. Naprzeciwko siedział szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym

palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę. Ten sam, który

wpatrywał się w niego przy śniadaniu. Martin Beck długo mu się

przyglądał. Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.

Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i

przepłukał gardło białym winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne

inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani trochę nie poprawiła

mu humoru. Kelnerzy uwijali się koło ponurego gościa jak profesorzy

medycyny koło chorego dyktatora.

Kawę i koniak wypił w holu. Mężczyzna z sygnetem wciąż czytał gazetę.

Obok stała szklanka kawy. Po kilku minutach zerknął na zegarek, obrzucił

Martina Becka przelotnym spojrzeniem, złożył gazetę i wstał.

Martin Beck miał z głowy kontakt z policją. Sami się zgłosili. Dzięki

dwudziestotrzyletniemu doświadczeniu potrafił rozpoznać policjanta po

chodzie.

Rozdział 9

Mężczyzna w szarym garniturze wyjął z górnej kieszonki marynarki

wizytówkę i położył ją na krawędzi stołu. Martin Beck rzucił na nią

okiem, unosząc się z fotela. Zobaczył tylko imię i nazwisko: Vilmos

Szluka.

- Czy mogę się przysiąść?

Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową.

- Jestem z policji.

- Ja też - powiedział Martin Beck.

background image

- Domyśliłem się. Kawy?

Martin Beck znów skinął głową. Ledwie policjant podniósł dwa palce,

kelner natychmiast przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród

kawoszów.

- Jak rozumiem, prowadzi pan tutaj pewne poszukiwania. Martin Beck

milczał. Potarł nos i zastanawiał się. Oczywiście

był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem

turystycznie, próbuję się tylko spotkać z przyjacielem". Pewnie tego po

nim oczekiwano.

Szluka się nie spieszył. Z wyraźną przyjemnością sączył któreś z rzędu,

podwójne espresso. Ciekawe, które. Martin Beck trzy razy tego dnia

widział go z kawą w ręku. Mężczyzna był uprzejmy, ale formalny. Za

przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm.

Martin Beck wciąż myślał. Mimo że to policjant, nie ma na świecie

takiego prawa, które nakładałoby na każdego obywatela obowiązek

mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety.

- Tak - odparł. - Zgadza się.

- Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas?

Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi.

- Zęby zapobiec nieprzewidzianym skutkom pańskiego dochodzenia

-wyjaśnił Szluka po dwusekundowym milczeniu.

- Nie otrzymałem oficjalnego polecenia.

- A my nie otrzymaliśmy zgłoszenia. Jedynie ogólnikowe zapytanie.

Inaczej mówiąc, nic się nie stało.

Martin Beck duszkiem wypił kawę. Była niesamowicie mocna. Zanosiło

się na dużo nieprzyjemniejszą rozmowę, niż przypuszczał. Ale tak czy

background image

inaczej nie widział żadnego powodu, by w holu hotelowym pouczał go

jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować.

- Co nie przeszkodziło wam w przeszukaniu rzeczy Alfa Matssona -

powiedział na chybił trafił.

- Nic mi o tym nie wiadomo - ostro skwitował Szluka. - Czy mogę

zobaczyć pańską legitymację?

- A ja pańską?

W piwnych oczach mężczyzny dostrzegł zmianę. Nie był groźny. Wsunął

rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął portfel i szybko,

nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał i pokazał swoją

odznakę, przypiętą do kółka na klucze.

- To nie ma żadnej wartości - powiedział Szluka. - Takie plakietki można

u nas kupić w sklepie z zabawkami.

Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód

osobisty.

- Proszę. Mój paszport jest wrecepcji. Szluka długo i wnikliwie lustrował

dokument.

- Jak długo zamierza pan tu zostać? - zapytał, zwracając dowód.

- Mam wizę ważną do końca miesiąca.

Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się

domyślić, co ten uśmiech oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę.

- Nie będę panu przeszkadzać, nawet gdybym mógł. Jeśli dobrze

zrozumiałem, pańskie działania mają mniej lub bardziej prywatny

charakter. Zakładam, że w żadnym stopniu nie będą zagrażać

suwerenności naszych obywateli.

- Przecież może mnie pan nadal śledzić. Szluka spojrzał na niego chłodno

background image

i z odrazą.

- Co pan tu właściwie robi?

- A jak pan myśli?

- Nie wiem. Przecież nic się nie stało.

- Nie licząc tego, że zaginął człowiek.

- Kto tak twierdzi?

- Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem

oficjalnego wyjaśnienia sprawy.

Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu.

- Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął.

Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą

dłonią na poręczy.

- Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że nikt nie widział tego

mężczyzny w hotelu w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ma ważne

pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować po naszym kraju.

Obecnie gościmy kilkaset tysięcy turystów, wielu z nich nocuje w

namiotach albo śpi we własnych samochodach. Ten mężczyzna może

przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie. Mógł pojechać nad Balaton,

żeby odpocząć i zażyć kąpieli.

- Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli.

- I co z tego? Tak czy inaczej dostał wizę turystyczną. Dlaczego miałby,

jak to pan określił, zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny?

Ostatnie pytanie było godne zastanowienia. Sposób, wjaki Szluka je zadał,

wskazywał, że zna odpowiedź.

- Chwileczkę - powiedział Martin Beck, widząc, że jego rozmówca

podnosi się z fotela. - Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać.

background image

- Proszę. Co chce pan wiedzieć?

- Alf Matsson, wychodząc z hotelu, zabrał ze sobą klucz do pokoju.

Następnego dnia umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go

miała?

Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund.

- Na to pytanie, niestety, nie mogę odpowiedzieć. Zegnam! Żwawym

krokiem przeciął hol, odebrał z szatni zielonkawy

nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby

się nad czymś zastawiał. W końcu się odwrócił i podszedł do Martina

Becka.

- Pański paszport. Proszę.

- Dziękuję.

- Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny

sytuacji.

- Owszem.

Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie

podniósł głowy. Szluka nie ruszał się z miejsca.

- Co pan sądzi o tutejszych posiłkach?

- Nie narzekam.

- Bardzo mnie to cieszy.

Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na

niego.

- Widzi pan - powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia - obecnie nie dzieje się

u nas nic szczególnie dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim

kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku.

Kombinacja była nieco szokująca.

background image

- Dawniej działo się aż nadto - kontynuował z poważną miną. - Teraz

chcemy spokoju, interesują nas inne rzeczy. Choćby jedzenie. Ja na

przykład zjadłem na śniadanie cztery plasterki słoniny i dwa sadzone jajka,

na lunch - zupę rybną, panierowanego

karpia i apfelstrudel na deser. - Zawiesił głos, zadumał się. - Oczywiście

dzieci nie lubią słoniny. Rano, zanim pójdą do szkoły, jedzą bułki z

masłem i popijają je czekoladą.

- Aha.

- Tak. A wieczorem będę jadł sznycel cielęcy z ryżem w sosie

paprykowym. Nieźle, prawda? Czy miał pan okazję skosztować naszej

zupy rybnej?

- Nie.

Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego

węgierskiemu glinie.

- A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają

U Matyasa, parę kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla

wszystkich obcokrajowców.

- Aha.

- Ale nie będę ukrywał, że znam inny lokal, gdzie serwują jeszcze

smaczniejszą zupę rybną. Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos ut. Rzadko

tam zaglądają turyści. Niebo w gębie! Równie pyszna jest tylko w

Szegedzie.

- Aha.

Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się

opamiętał i spojrzał na zegarek. Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.

- Czy zdążył pan poznać Budapeszt?

background image

- Trochę. To piękne miasto.

- Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?

- Nie.

- A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan

przyłączyć?

- Czemu nie.

- Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!

- Do zobaczenia.

Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i

niepokojąca. Nagła zmiana w zachowaniu Szluki nie miała żadnego

znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest coraz bardziej

bezsilny.

O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck

udał się do swojego pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w

otwartym oknie, wdychając ciepłe powietrze. Rzeką płynął parowiec

kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi

lampionami. Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane

dźwięki muzyki.

W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi

wysoki trzydziestolatek o ciemnych falistych włosach. Przed nim stało

piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasnoszary.

Martin Beck zamknął okno, położył się i pomyślał, że tutejsza policja

wydaje się bardziej zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.

Długo nie mógł zasnąć.

Rozdział 10

Martin beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł

background image

późne śniadanie. To był jego trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się

równie upalna, piękna pogoda.

Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na

ulicy i nabrzeżu kłębiły się tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające

niskie białe wózki o opływowych kształtach, które przypominały malutkie

czołgi.

Nigdzie nie zauważył wysokiego bruneta z kijkiem, co bynajmniej nie

musiało oznaczać, że przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i

zmienników.

Kelner zaczął uprzątać jego stolik.

- Fńihstiick nichtgut? - zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z

nietkniętą salami.

Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł,

wyjął z kieszeni widokówkę, którą kupił w hotelowym kiosku.

Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę Dunaju, z mostem w tle.

Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać.

W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w

Motali i skreślił kilka słów.

Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy w Kanale Gotajskim znaleziono

zwłoki kobiety. Podczas półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej

pory pozostawali w kontakcie

Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko

z racji swojego zawodu przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym

innym.

A teraz tkwi w Budapeszcie i nie potrafi wykrzesać z siebie choćby

iskierki zainteresowania zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko

background image

bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka godzin i jedyną

sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki

do skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson

zarezerwował bilet powrotny. Dlaczego on sam wcześniej o tym nie

pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych. Było przy

placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do

czerwonej skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i

ruszył ku centrum.

Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura

podróży. W knajpce na świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi

popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody prowadzące w

dół. Na tabliczce widniał napis „Fóldałatti". Uznał, że chodzi o toalety.

Ponieważ zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą

w biurze linii lotniczych. Przeszedł na drugą stronę ulicy i udał się do

podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.

Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na

peronie stała biało-zielona drewniana budka z okienkiem. Niskie

sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary. Lilipucie wagony,

jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym

środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest

najstarsze w Europie.

Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze

mógł jechać Franciszek Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku

dziewiętnastego stulecia. Wagonik się zapełnił, drzwi się zamknęły i

ruszyli.

Pośrodku czworo głuchoniemych - trzej mężczyźni i kobieta - prowadziło

background image

ożywioną rozmowę w języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż

zawzięcie gestykulując.

Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego

ku niemu profilem mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet.

Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był w zielonej koszuli, rozpiętej

pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po

wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i

zatrzymała w parku, opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu.

Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.

Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.

Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck

darował sobie wycieczkę w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i

doszedł do wniosku, że na trasie plac - park kursuje tylko jedna kolejka i

że następna będzie za kwadrans.

O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ

wszystkie stanowiska, obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte,

usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.

Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych

włosach, ale podejrzewał, że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe,

czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.

Przy kontuarze zwolniło się krzesło. Dziewczyna po drugiej stronie,

brunetka, miała misternie upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie

energicznej; paliła papierosa z jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck

wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf Matsson zabukował lot

do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?

Dziewczyna poczęstowała go papierosem i zaczęła przeglądać papiery.

background image

Chwilę później podniosła słuchawkę, z kimś porozmawiała, pokręciła

głową i spytała o coś koleżankę. Parę minut po dwunastej wszystkie

koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka

poinformowała go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden

samolot wylatujący z Budapesztu. Martin Beck wrócił do swojego pokoju,

otworzył okno i popatrzył na gości konsumujących lunch, z którego

zrezygnował. Nie zauważył wysokiego mężczyzny w zielonej koszuli.

Przy jednym ze stołów sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go

zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę ze Sztokholmem.

Potem wyciągnął się na łóżku i czekał.

Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga:

- Czołem! Jak leci?

- Kiepsko.

- Znalazłeś tę panienkę?

- Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak.

- Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli,

lubił się przechwalać.

- Masz dużo pracy?

- Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć.

- Chcę. Dowiedz się, jak się nazywają ci faceci przesiadujący Pod

Cynowym Pucharem i co to za jedni.

- Okej. Coś jeszcze?

- Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj

się! Właśnie wybieram się na basen ze Szluką.

- Koszmarne imię. Nie mogłeś poszukać sobie innej, z ładniejszym?

Słuchaj, Martin, sprawdziłeś, czy zabukował bilet powrotny?

background image

- Cześć!

Martin Beck odłożył słuchawkę, wyjął z torby kąpielówki, zrolował z

hotelowym ręcznikiem i poszedł na przystań.

„Obuda" straszył paskudną nadbudówką, ale miał tę zaletę, że był szybszy

od innych statków opalanych węglem.

Zszedł na ląd poniżej wielkiego hotelu na Wyspie Małgorzaty, ruszył

alejką w głąb i błyskawicznie znalazł się pod rosłymi cienistymi

drzewami. Minął soczyście zielony trawnik i korty tenisowe i już był na

miejscu.

Szluka stał przed wejściem z aktówką w ręku. Identycznie ubrany jak

poprzedniego dnia.

- Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać - odezwał się Martin Beck.

- Dopiero co przyszedłem.

Zapłacili i udali się do szatni. Łysy staruszek w białym podkoszulku

przywitał się ze Szluką i otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki

parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i nie bez pedanterii

powiesił garderobę na wieszaku. Mimo że Martin Beck miał na sobie

zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki.

Szluka wziął aktówkę i pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za

nim, trzymając w ręku zrolowany ręcznik.

Mnóstwo opalonych ludzi. Naprzeciwko szatni był okrągły basen z

fontannami. Dzieci z piskiem wyskakiwały spod strzelistych strumieni,

żeby natychmiast pod nie wskoczyć. Po jednej stronie basenu był mniejszy

basen, do którego schodziło się po schodkach, po drugiej -większy, z

czystą zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali

reprezentanci wszystkich pokoleń, starzy i młodzi. Pomiędzy basenami

background image

wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami.

Szluka i Martin Beck minęli większy basen, za którym wznosiły się

arkady. Z głośników ktoś coś obwieścił i ludzie rzucili się w kierunku

schodków mniejszego basenu. Gdyby Martin Beck nie wziął przykładu ze

Szluki i się nie usunął, niechybnie zostałby stratowany. Spojrzał pytająco

na węgierskiego kolegę.

- Sztuczne fale - wyjaśnił Szluka.

Mały basen przypominał puszkę sardynek. Dwie olbrzymie pompy

spiętrzały wodę, ławica ludzi kołysała się na wysokich falach, piszcząc z

zachwytu.

- Może chciałby się pan pohuśtać? - zapytał całkiem poważnie Szluka.

- Nie, dziękuję.

- Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks.

Źródło biło z kamiennego kopca pośrodku owalnego brodzika,

ocienionego po części arkadami. Wyglądał jak labirynt, jego

mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc

oparcie kamiennych foteli, na których można było usiąść, z wodą sięgającą

brody.

Szluka wszedł do basenu. Oczywiście z aktówką. Ciekawe, czy nigdy się z

nią nie rozstaje, pomyślał Martin Beck, czy zapomniał ją zostawić w

szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za nim.

Opary zalatywały siarką. Szluka dobrnął do arkad, odłożył aktówkę i

usiadł. Martin Beck usadowił się tuż obok, w wygodnym kamiennym

fotelu o szerokich poręczach, kilkadziesiąt centymetrów poniżej lustra

wody.

Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał

background image

się otoczeniu.

Po przekątnej jakiś blady chudy mężczyzna huśtał na kolanach tłustą

blondynę. Oboje nie spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała

się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu.

Piegowaty malec w białych kąpielówkach powoli ciągnął krzepkiego

młodzieńca za duży palec u nogi. Młodzieniec leżał na plecach, splótł

dłonie na brzuchu i patrzył w niebo.

Na krawędzi basenu stal wysoki opalony brunet o falistych włosach. Miał

błękitne kąpielówki, których nogawki przywodziły na myśl krótkie

kalesony. Pewnie to kalesony, pomyślał Martin Beck. Może powinienem

go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po

kąpielówki.

- Klucz leżał na schodach przed komendą policji - odezwał się Szluka, nie

otwierając oczu. - Znalazł go tam nasz człowiek.

Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce

piersiowej kołysały się w zielonkawej wodzie jak wodorosty.

- Skąd się tam wziął?

Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych

powiek.

- Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem.

Z basenu, gdzie włączono sztuczne fale, dał się słyszeć przeciągły ryk

zawodu. Finito. Większy basen znów cieszył się powodzeniem.

- Wczoraj nie chciał pan powiedzieć ani słowa o kluczu -skonstatował

Martin Beck. - Dlaczego mówi pan o tym teraz?

- Bo wszystko opacznie pan interpretuje, a poza tym mógł pan zasięgnąć

języka gdzie indziej. Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to

background image

pan ode mnie.

- A czemu mnie śledzicie? - spytał po chwili Martin Beck.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Co pan jadł na lunch?

- Zupę rybną i karpia.

- I apfelstrudel?

- Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota.

Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów.

- Kiedy znaleźliście klucz?

- Po południu dwudziestego trzeciego lipca.

- Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson. Szluka wyprostował

się, spojrzał na Martina Becka, po czym

sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i

zaczął ją przeglądać.

- Coś tam sprawdziliśmy - powiedział - mimo że nie zwrócono się do nas

z oficjalną prośbą. -Wyciągnął jakiś papier. - Nadajecie tej sprawie

przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest kimś ważnym?

- Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy,

że to wystarczy, by się dowiedzieć, co mu się przytrafiło.

- A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło?

- Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma. Szluka zerknął na kartkę.

- Według informacji z urzędu celno-paszportowego żaden obywatel

szwedzki o imieniu Alf i nazwisku Matsson nie wyjechał z Węgier po

dwudziestym drugim lipca. Poza tym zostawił paszport w hotelu, a bez

paszportu nie mógłby opuścić kraju. Nikt odpowiadający mu rysopisem

nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson

background image

nie mógł się

zatrzymać w żadnym innym hotelu. Tak więc wszystko wskazywałoby na

to, że pański rodak z jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas

zostać na Węgrzech. - Szluka schował papier do teczki i zamknął aktówkę.

-Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których poznał

wcześniej. Szluka usiadł wygodnie.

- Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? -odezwał się po

chwili Martin Beck. - Nie ma żadnego racjonalnego powodu.

Szluka wstał i sięgnął po aktówkę.

- Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić.

Martin Beck też wstał.

- Proszę zostać - powiedział Szluka. - Na mnie, niestety, już czas. Ale

może znowu się spotkamy. Do widzenia.

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką

w garści. Nie było po nim widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki

słoniny.

Kiedy zniknął z pola widzenia, Martin Beck przeniósł się do dużego

basenu. Wysoka temperatura i opary siarki pozbawiły go energii. Popływał

przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem, susząc się w słońcu,

obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku,

którzy stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę.

Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na

jotę mądrzejszy.

Rozdział 11

Po kąpieli upał już tak nie dokuczał. Martin Beck nie widział powodów,

dla których miałby się przemęczać. Wolno spacerował alejkami po

background image

rozległym skwerze, często się zatrzymywał i rozglądał. Nigdzie nie

dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za

nim chodzić. Chociaż w takim tłumie trudno zauważyć jakąś konkretną

osobę, nie wiedząc przy tym, jak ona wygląda. Dotarł do wschodniej

części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki, którymi

do tej pory miał okazję płynąć. Chyba nawet zapamiętał nazwę przystani:

Casino. Na skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów.

Wśród nich jedna z nielicznych osób, które poznał w Budapeszcie -

dziewczyna z Ujpestu, płochliwa Ari Boeck w przeciwsłonecznych

okularach, sandałkach i białej sukience na ramiącz-kach. Czytała jakąś

niemiecką książkę, obok na ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej

chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie.

- Dzień dobry! - przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad

książki i popatrzyła na niego obojętnie.

- Ach, to pan? - Uśmiechnęła się. - Znalazł pan kolegę?

- Nie. Jeszcze nie.

- Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego

podał panu mój adres.

- Ja też tego nie rozumiem.

- Długo się zastanawiałam. - Zmarszczyła brwi. - Nie mogłam zasnąć.

- Tak, to bardzo dziwne.

(Ani trochę, panienko, istnieje całkiem naturalne wytłumaczenie. Po

pierwsze, nie dał mi żadnego adresu. Po drugie, wyglądało to

prawdopodobnie tak: Zobaczył cię na zawodach pływackich w

Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię... I tak dalej.

A kiedy pół roku później przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz,

background image

ale nie miał czasu cię odwiedzić.)

- Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg.

Przesunął jej siatkę i usiadł. Rozpoznał ciemnoniebieski kostium

kąpielowy i zieloną maskę do nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały

ręcznik frotowy i olejek do opalania.

(Martin Beck - urodzony detektyw o wybitnych zdolnościach

spostrzegawczych, pochłonięty bezsensownymi obserwacjami i ich

zapamiętywaniem do ewentualnego wykorzystania w przyszłości - pada

ofiarą pomroczności jasnej.)

- Pan też czeka na statek?

- Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony.

- Nie mam żadnych planów. Wracam do domu.

- Była pani na basenie? (Sztuka wnioskowania.)

- Jasne. Czemu pan pyta? (No właśnie, czemu?)

- A gdzie jest pani boyfriend?

(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.)

- Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend.

- Ach, tak.

(Szczyt błyskotliwości.)

- Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie.

Jest sympatyczny.

Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były

małe, szerokie, o prostych palcach.

(Martin Beck, niewzruszony jak skała, bardziej się interesował rozmiarem

kobiecego buta niż kolorem kobiecych sutek.)

- Aha. I teraz wraca pani do domu. (Metoda na wyczerpanie.)

background image

- Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie

robił?

- Nie wiem. (Nareszcie szczera prawda.)

- Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellerta?

- Nie.

- Całe miasto widać jak na dłoni.

- Aha.

- Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew.

- Czemu nie.

(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.)

- No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej.

Statek „Ifjugarda" był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął

poprzedniego dnia. Różnił się jedynie wentylatorami i usytuowaniem

komina; ten był bliżej rufy.

Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty.

- Jak ci na imię? - spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most.

- Martin.

- A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku.

Zbył milczeniem jej uwagę.

- Co znaczy „Ifjugarda"? - zapytał po chwili.

- Młody gwardzista.

Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe

miasto. I był przewiew. Przybili do końcowej stacji, przed sławnym

hotelem Gellert, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i wsiedli do autobusu,

który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza.

Zatrzymali się na nasypie przy cytadeli powyżej pomnika. W dole

background image

rozpościerało się miasto; setki tysięcy okien połyskiwało w

popołudniowym słońcu. Stali tak blisko siebie, że kiedy się poruszyła,

delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu

dni nie myśli wyłącznie o Alfie Matssonie.

- Tam jest muzeum, w którym pracuję - powiedziała. - Zamknięte w lecie.

- Aha.

- A tak w ogóle studiuję na uniwerku.

- Aha.

Wracali pieszo krętą ścieżką oplatającą zbocze, przeszli przez duży nowy

most i znaleźli się w pobliżu jego hotelu. Słońce stoczyło się za góry na

północnym zachodzie, na Dunaju usiadł łagodny ciepły zmierzch.

- I co teraz? - zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem.

Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami.

- Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie - odrzekł Martin Beck.

Obrzuciła go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale w sekundę później

uśmiechnęła się.

- Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go

poznała?

- Nie sądzę.

- Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi?

- Nie, skądże. Po prostu... znam go.

Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy

trop, który zaprowadził go na Ujpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego

złego, co by na dobre nie wyszło.

Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem.

Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział

background image

na rzece poprzedniego wieczoru. Pasażerowie właśnie wchodzili na

pokład.

- Co to za statek? - zapytał.

- „Szabadsag", czyli „wolność". Odbywa rejsy w świetle księżyca, opływa

Wyspę Małgorzaty i wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie

kosztuje. Popłyniemy?

Ledwie znaleźli się na pokładzie, statek odbił od brzegu i z cichym

pluskiem ruszył ciemnym korytem rzeki. Ze wszystkich rodzajów

skonstruowanych do tej pory statków o napędzie mechanicznym żaden nie

dorównywał gracją parowcom kołowym.

Patrzyli na nabrzeże. Ari przytuliła się do niego i teraz bardzo wyraźnie

poczuł coś, na co wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza.

Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.

- Chcesz zatańczyć? - zapytała.

- Nie.

- W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale - dodała po chwili -jak trzeba,

mogę.

- Ja też.

Statek minął Wyspę Małgorzaty i Ujpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na

południe, z prądem rzeki. Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół

przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły miedziane rury, uderzył

ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.

- Byłaś już kiedyś na tym statku?

- Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego

wieczoru w mieście.

Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to

background image

go wkurzało. Nie licząc wszystkiego innego.

Minęli ogromny gmach parlamentu, nad środkową kopułą połyskiwała

mała czerwona gwiazda, prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi

kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.

Schodząc po trapie, Martin Beck omiótł spojrzeniem nabrzeże. Pod

latarnią przed kasą biletową tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko

do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na nich. Po kilku

sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari

poszła za spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą

rękę. Delikatnie.

- Widziałaś tego faceta? - zapytał.

- Tak.

- Znasz go? Pokręciła głową.

- Nie. A ty?

- Nie. Jeszcze nie.

O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo

skończą serwować kolację.

- Chciałabyś coś zjeść?

- Gdzie?

- W hotelu.

- A wpuszczą mnie w tym stroju?

- No pewnie.

Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w

sali jadalnej i na zewnątrz, przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje

muchówek.

- To komary - powiedziała. - Nie tną. Jak znikają, kończy się lato.

background image

Wiedziałeś o tym?

Jedzenie jak zwykle było pyszne, a wino wyborne. Ari pochłonęła

wszystko z młodzieńczą łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała

muzyki. Przy kawie zapalili i napili się likieru wiśniowego o smaku

czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła

opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w

sekundę później poczuł jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła

sandałki.

Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.

Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym

pochylił się nad stołem i podniósł siatkę, którą położyła na sąsiednim

krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium kąpielowy i starannie go

obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało

prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z

wodą. Zrolował kostium i odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł

kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało to o niczym

świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.

Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę,

zapaliła papierosa i słuchała wiedeńskich melodii.

- Jakie to piękne - odezwała się po dłuższej chwili.

Skinął głową.

Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali w grupkach. Muzycy

zakończyli koncert, grając Donauwellen. Spojrzała na zegarek.

- Będę się zbierać do domu.

Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu

jazzowego, ale serdecznie nie znosił takich lokali, i tylko niecierpiące

background image

zwłoki sprawy służbowe mogłyby go tam zwabić. Może to jest taka

sprawa?

- Jak się dostaniesz do domu? - spytał. - Statkiem?

- Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.

Myślał dalej. Sytuacja była wbrew pozorom dość skomplikowana. Nie

wiedział, dlaczego. Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie

i wyszli.

Znów spojrzała na zegarek.

- Pójdę już.

Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził

ich przez obrotowe drzwi.

Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej,

odwróciła się do niego, wsunęła kolano między jego nogi, wspięła się na

palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.

- Aleś ty wysoki. -Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka

centymetrów od niego. - Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!

I poszła. Odwróciwszy głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z

przyborami do kąpieli obijała się o lewą nogę.

- Cześć! - powiedział Martin Beck.

Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast

otworzył okno. Potem zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał

twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony idiota.

- Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie - mruknął. - Dobrze, że

nikt mnie nie widzi.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i

weszła Ari.

background image

- Wśliznęłam się ukradkiem.

Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę

na podłogę i wyskoczyła z sandałków Wpatrywał się w nią. Oczy jej

zmętniały, jakby zasnuły się błoną, pochyliła się ze skrzyżowanymi

ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją

pod szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba

zawsze opalała się w tym samym, dwuczęściowym kostiumie, bo od

ciemnobrązowej skóry wyraźnie odcinały się kredowobiałe pasy na biuście

i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasnoczerwonych

cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W

prostokąt białej skóry wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych

włosów, nastroszonych, jakby były naelektryzowane. Okolice sutek były

okrągłe i jasnobrązowe. Wyglądała jak pokolorowany geometryczny

ludzik.

Przygnębiające lata w obyczajówce uodporniły Martina Becka na tego

typu prowokacje. Nawet jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była

to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym poradzi niż z sytuacją

sprzed pół godziny w sali jadalnej.

Szybko położył dłoń na jej ramieniu.

- Chwileczkę.

Nieco opuściła sukienkę i popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem,

jakby kompletnie nic nie rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za

prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda; była nabrzmiała, otwarta.

Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.

- Weź mnie - powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.

Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił

background image

poprawną, szkolną niemczyzną:

- Proszę się ubrać.

W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał

do jej pokoju na Ujpescie. W drugiej - zrobiła, o co prosił.

Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy

dziewczynę za ramię, sprowadził do holu.

- Niech pan zadzwoni po taksówkę - zwrócił się do recepcjonisty.

Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej

wsiąść, ale gwałtownie zaprotestowała.

- Zapłacę za kurs - powiedział.

Spojrzała na niego. Po zmętniałej błonie nie było śladu. Pacjentka

wyzdrowiała. Czyste ciemne oczy ziały nienawiścią.

- Obejdzie się - warknęła. - Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka

ruszyła.

Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy

most, opustoszały, nie licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się

zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny bezgłośny nurt rzeki.

Było ciepło, pusto i cicho. Idealne miejsce do rozmyślań, gdyby tylko

wiedział, o czym. Chwilę później wrócił do hotelu. Ari Boeck zgubiła

papierosa z czerwonym filtrem. Leżał na podłodze. Podniósł i zapalił.

Ohyda. Wyrzucił go przez okno.

Rozdział 12

Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie.

Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce

prażyło niemiłosiernie, nawet nad wodą powietrze ani drgnęło. Kiedy

wrócił do hotelu, miał zdecydowanie większą ochotę na kąpiel niż na

background image

posiłek. Uznał, że lunch może poczekać, i zanurzył się w wannie. Wtedy

rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu.

Owinął się kąpielowym ręcznikiem, wyszedł z łazienki i podniósł

słuchawkę.

- Czy pan Beck?

- Tak.

- Proszę wybaczyć, że nie wymieniam pańskiej funkcji, ale jak pan

zapewne rozumie, chodzi wyłącznie o... no, powiedzmy, o zachowanie

środków ostrożności.

Dzwonił młody człowiek z ambasady. Martin Beck był ciekaw, wobec

kogo te środki ostrożności, ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest

policjantem.

- Oczywiście - odpowiedział.

- Co słychać? Czy poczynił pan jakieś postępy? Martin Beck zsunął

ręcznik i usiadł na łóżku.

- Nie. - Umilkł na moment. - Rozmawiałem z tutejszą policją.

- To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie.

- Możliwe. Ale nie miałem wyjścia. Skontaktował się ze mną niejaki

Vilmos Szluka.

- Major Szluka? Czego chciał?

- Niczego nie chciał. Z grubsza powiedział mi to samo co panu. Że nie ma

powodu, by się zajmować tą sprawą.

- Rozumiem. I co pan teraz zrobi?

- Zjem lunch.

- Mam na myśli tę sprawę.

- Nie wiem.

background image

- W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić - skwitował młody mężczyzna

po dłuższej przerwie.

- Tak.

- Dowidzenia.

- Dowidzenia.

Martin Beck odłożył słuchawkę, wyciągnął korek z wanny, ubrał się,

zszedł na dół, usiadł pod markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch.

W cieniu markizy też był nieznośny upał. Jadł wolno i dużymi łykami

popijał zimne piwo. Miał nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany.

Nie zauważył wprawdzie wysokiego bruneta, ale mimo to czuł, że ktoś nie

spuszcza go z oka.

Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie

obcokrajowcy, przeważnie goście hotelowi. Dobiegały go strzępy rozmów

prowadzonych najczęściej po niemiecku i węgiersku, ktoś mówił po

angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku.

Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał:

- Chrupki chleb.

Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia

wątpliwości.

- Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję - odezwała się jedna z nich. -1

zawsze zabieram papier toaletowy, bo za granicą często go brakuje.

- Tak - przyznała druga. - Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii...

Martin Beck, niezainteresowany wsłuchiwaniem się w tę typowo

szwedzką konwersację, skupił się na namierzeniu ewentualnego ogona.

Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku,

który od czasu do czasu zerkał przez ramię w jego stronę. Ale ten po

background image

chwili wstał, wziął na ręce kosmatą psinę, która siedziała mu na kolanach,

i zniknął za rogiem hotelu.

Zanim Martin Beck zjadł lunch i wypił filiżankę mocnej kawy, nastało

późne popołudnie. Mimo upału ruszył ku centrum, usiłując unikać

nasłonecznionych miejsc. Dowiedział się, że od komendy dzieli go

zaledwie kilka przecznic.

Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz

do hotelu, stał policjant w niebieskoszarym mundurze i ocierał pot z czoła.

Martin Beck okrążył komendę i wrócił do hotelu inną drogą, z tym

samym, nieprzyjemnym uczuciem, że jest obserwowany.

Zaskakujące doświadczenie. Od dwudziestu trzech lat to on śledził

podejrzane indywidua. Dopiero teraz poczuł na własnej skórze, czym to

sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest jest pod kontrolą,

kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok.

Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na

piśmie podsumować to, co wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic.

Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego wiedza była żałosna.

Nie musiał się wysilać, żeby zachować ją w pamięci. Byle krewetka by

zapamiętała.

Zachodzące słońce zabarwiło Dunaj na czerwono, zmierzch szybko i

niepostrzeżenie ustąpił aksamitnej ciemności, której towarzyszyły

pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza.

Martin Beck stał w oknie i patrzył na taflę wody marszczoną lekką bryzą.

Na chodniku pod drzewem ktoś stał i palił. W ogniku papierosa dostrzegł

twarz wysokiego bruneta. W pewnym sensie mu ulżyło, wyzbył się

niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny.

background image

Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do

pokoju, wypił dwie palinki.

Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły

fale, duchota dawała się we znaki nie tylko w pokoju.

Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył

na skrzypiącym łożu.

Rozdział 13

Koszmarny upał zwykle staje się nie do zniesienia po zachodzie słońca.

Ktoś, kto przywykł do wysokich temperatur, rutynowo zamyka okna i

okiennice i zaciąga zasłony. Martin Beck, jak większość mieszkańców

Północy, nie miał o tym pojęcia. Rozsunął zasłony, otworzył okno na

oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek.

Nie doczekał się. Zapalił nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym

skutkiem. Miał wprawdzie proszki nasenne, ale wolał ich nie brać.

Poprzedniego dnia nic nie wskórał, najwyższy czas, żeby dać z siebie

wszystko. Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy.

Wyszedł z łóżka i usiadł przy otwartym oknie. Żadnej różnicy. Nic, śladu

podmuchu. Miasto wydawało się pogrążone w śpiączce, obezwładnione

upałem. Po drugiej stronie rzeki pojawił się samotny żółty tramwaj.

Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł się echem nad

wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden

pasażer. Dwadzieścia trzy godziny wcześniej stał na tym moście,

zastanawiając się nad dziwnym spotkaniem z dziewczyną z Ujpestu.

Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji

ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej skody i z wyraźną niechęcią,

niespiesznie, skręcił za róg hotelu. Pewnie jakaś para kochająca się w

background image

samochodzie. Nic nowego. Ruszył nabrzeżem, minął kilka cumujących

statków i pomnik Petófiego i wszedł na most. Równie opustoszały jak

poprzedniej nocy, ale - w odróżnieniu od wielu ulic - jasno oświetlony.

Zatrzymał się pośrodku, oparł łokcie na balustradzie i spojrzał w dół. Pod

mostem przepływał holownik. Na długiej linie ciągnął cztery długie barki,

złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze

niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się

słabym echem gdzieś na moście. Martin Beck powtórzył manewr i znów

odpowiedziało mu echo. Jakby nieco spóźnione. Znieruchomiał i przez

chwilę nasłuchiwał. Cisza. Szybko przeszedł około dwudziestu metrów i

gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak

umiał, przeciął jezdnię i torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z

Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając mu dalsze obserwacje.

Czyżby nabawił się manii prześladowczej? Kto miałby dość energii i

środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością tylko policja. Czyli

problem z głowy. Chyba że...

Tramwaj minął go z turkotem, kiedy dochodził do drugiego brzegu,

poniżej Góry Gellerta. W wagonie siedział samotny pasażer; przytulił

twarz do szyby i spał z otwartymi ustami.

Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił

dźwięk zatrzymującego się gdzieś w pobliżu samochodu. Nie potrafił

jednak ustalić ani odległości, ani kierunku.

W gęstych ciemnościach szybko pomaszerował nabrzeżem na północ. Po

chwili przystanął, odwrócił się, znieruchomiał i nasłuchiwał. Nic.

Najprawdopodobniej na moście nikogo nie było. Ale... gdyby ktoś go

śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej

background image

z całą pewnością zszedł tylko on.

Z oddali dobiegły go skąpe odgłosy ruchu ulicznego. W najbliższym

otoczeniu panowała absolutna cisza. Martin Beck uśmiechnął się w

ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go to bawić.

Chciał, żeby po drugiej stronie byłjakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno

nie wróci tą samą drogą, nie przejdzie przez most i nie zbiegnie ze

schodów od południa. Pod

mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora

metra nad nabrzeżem, które schodkowo opadało ku wodzie. Ulice

przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu majaczył tunel

dla pieszych. Ewentualny ogon - zakładając, że znał się na rzeczy - nie

mógł z niego skorzystać, bo jego sylwetkę wydobyłoby z mroku

wpadające od tyłu światło. Pozostawało mu tylko jedno wyjście: obejść

podporę szerokim łukiem, pokonać wszystkie rampy i zejść na brzeg

kilkaset metrów dalej. To wymagało czasu. Nawet gdyby puścił się pędem.

Śledzony, w tym wypadku policjant śledczy Martin Beck ze Sztokholmu,

zdążyłby się ulotnić w dowolnie wybranym kierunku.

Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck

od początku zamierzał wrócić do hotelu, kierując się na północ, do

najbliższego mostu. Zaprzestał rozglądania się w bezpiecznych

ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki,

przeszedł pod mostem i powędrował wzdłuż murka. W Dunie, na

przeciwległym brzegu, paliło się tylko w dwóch oknach. To był jego

pokój. Przysiadł na murku i zapalił papierosa. Przy ulicy stały wielkie

kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody.

Wszystkie okna były pozamykane i ciemne. Martin Beck siedział

background image

nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego nie uświadamiał,

wciąż miał się na baczności.

Po drugiej stronie ulicy zawarczał uruchamiany silnik. Obrzucił

spojrzeniem parkujące samochody, ale nie udało mu się zlokalizować

źródła dźwięku. Silnik pracował na wolnych obrotach. Mniej więcej po

trzydziestu sekundach Martin Beck usłyszał odgłos wrzucanego biegu i

zobaczył zapalające się światła postojowe. Pięćdziesiąt metrów od niego,

opuszczając gęsty mrok, stoczył się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno

sunął wjego kierunku. Ciemnozielona skoda. Chyba już gdzieś ją widział.

Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy

niemal się z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał

zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko wolniusieńko ruszył prosto na niego.

Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką

prędkością, nie wspominając o tym, że Martin Beck w ułamku sekundy

mógł spuścić nogi po drugiej stronie murku. W skodzie był tylko

kierowca, jeśli - rzecz jasna - nikt nie leżał na tylnym siedzeniu.

Martin Beck spokojnie zgasił papierosa i z niekłamaną ciekawością

patrzył, co się stanie. Zielona skoda zatrzymała się trzy metry od niego,

prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę sekund kierowca

włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku.

Mimo oślepiających sztuczek, Martin Beck natychmiast go rozpoznał.

Wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu włosami. Nic nie trzymał w

dłoniach. Podszedł krok bliżej. Silnik mruczał. Nagle Martin Beck coś

zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza

gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy

by go nawet nie przeczuł.

background image

Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od

kogoś, kto bezszelestnie podkradł się pod murek od nabrzeża. W tym

momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że nie chodzi o żadne

śledzenie, że żarty się skończyły. Ktoś dybał na jego życie, zaplanował to z

zimnym wyrachowaniem.

Martin Beck słabo sobie radził w walce wręcz, ale miał fantastyczny

refleks. Ledwie wyczuł leciutki podmuch, wtulił głowę w ramiona, zaparł

się prawą stopą o murek, odwrócił i błyskawicznie uchylił. Ramię, które

miało się zacisnąć na jego szyi, trafiło go w nasadę nosa i ześliznęło po

czole. Owionął go ciepły oddech zaskoczonego napastnika i mignęło mu

przed oczami ostrze noża, który chybił celu. Upadł na plecy, boleśnie

uderzając lewym barkiem o bruk, i wykonał półobrót, żeby jak najszybciej

wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie postaci, chwilę

później tylko jedną i kiedy podnosił się z kolan, nożownik znów

zaatakował. I znów chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za

przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie dawał za wygraną, bo miał

pełną świadomość, że to jego jedyna szansa. Błyskawicznie wstali.

Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck

odruchowo zastosował archaiczny chwyt, którego się nauczył w szkole

policyjnej, ale zabrakło mu odwagi, by puścić nadgarstek, wskutek czego

obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin

Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu i chwycił napastnika za przegub

lewej dłoni. Niestety, mięśniak okazał się silniejszy. Potężny kopniak w

głowę przypomniał mu o fizycznej i liczebnej przewadze przeciwników.

Leżał na plecach, wyczuwając pod stopami pierwszy schodek. Nożownik

ciężko dyszał. Zalatywał potem, wodą po goleniu i jakimiś pastylkami

background image

odświeżającymi. Powoli zaczął uwalniać prawą rękę...

Martin Beck pomyślał, że to już koniec. Pulsującą mgłę przecinały

błyskawice, serce rozrastało się w nieskończoność jak nabrzmiały krwią

balon, który niebawem eksploduje. I ból głowy. Miażdżący, rozsadzający. I

wrzaski, trzaski, i powódź światła - niweczącego wszystko i wszystkich.

W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że z niewiadomej

przyczyny umrze na brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson.

Resztkami sił chwycił obiema dłońmi prawy nadgarstek napastnika, odbił

się stopą od ziemi, uderzył głową o drugi schodek i pochłonęła go

ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później -tak mu się przynajmniej

wydawało - tonął w powodzi światła. Leżał na plecach, z prawym uchem

przyciśniętym do bruku. Jego wzrok padł na wypucowane półbuty, które

przesłaniały mu widok. Odwrócił głowę i spojrzał w niebo.

Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim

kapelutku.

- Dzień dobry.

Martin Beck wsparł się na łokciach. Snopy światła rzucały dwa

radiowozy: jeden stał na nabrzeżu, drugi pod murkiem na jezdni. W

odległości trzech metrów od Szluki zobaczył policjanta w czapce z

daszkiem, czarnych skórzanych butach z cholewami i gołębim mundurze.

Z czarną pałką w prawej dłoni przyglądał się jakiemuś osobnikowi, który

leżał na plecach tuż obok jego stóp. Osobnik nazywał się Tetz Radeberger

i swego czasu bawił

się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na

czole i jasnych włosach czerwieniła się krew.

- A co z tym drugim? - spytał Martin Beck.

background image

- Postrzelony - odparł Szluka. - Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę.

Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną

ciekawością patrzyli na nabrzeże.

- Proszę się nie ruszać - powiedział Szluka. - Zaraz będzie karetka.

- Nie ma takiej potrzeby.

Martin Beck dźwignął się na nogi. Dokładnie w trzy minuty i piętnaście

sekund po tym, kiedy poczuł na karku podmuch powietrza.

Rozdział 14

Niebiesko-biała warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu

jechała pustymi ulicami na urywanym, rzewnym sygnale. Na białym pasie

na przednich drzwiach widniało słowo RENDÓRSEG, czyli „policja".

Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z

przodu, koło kierowcy.

- Dobrze pan sobie poradził - odezwał się Szluka. - To groźni młodzi

ludzie.

- Kto unieszkodliwił Radebergera?

- Siedzi koło pana.

Martin Beck odwrócił głowę. Piwnooki policjant z małym czarnym

wąsikiem patrzył na niego ze współczuciem.

- Mówi tylko po węgiersku - dodał Szluka.

- Jak się nazywa?

- Foti.

Martin Beck wyciągnął dłoń.

- Dziękuję, Foti.

- Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się.

- Dobrze, że byliście pod ręką.

background image

- Zawsze jesteśmy pod ręką - odparł Szluka. - Tylko nie w dowcipach

rysunkowych.

- Mają metę na Ujpescie. W pensjonacie przy Yenetianer ut.

- Tak, wiemy. - Szluka milczał przez chwilę. - Jak pan ich poznał?

- Za pośrednictwem Ari Boeck. Matsson pytał o jej adres. Była kiedyś w

Sztokholmie na zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją

odwiedziłem.

- Co powiedziała?

- Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o

Matssonie.

Dojechali do komendy na Deak Ferenc Ter. Warszawa skręciła na

wybetonowany dziedziniec i zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka

do jego służbowego pokoju. Był przestronny, jedną ścianę pokrywała

mapa Budapesztu, poza tym niewiele się różnił wystrojem od pokoju

Martina Becka w Sztokholmie. Szluka odwiesił kapelusz myśliwski i

wskazał na krzesło. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy

zadzwonił telefon. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Zalał go

potok słów. Długo to trwało. Szluka odpowiadał monosylabami, wreszcie

popatrzył na zegarek, wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył.

- Żona - mruknął i stanąwszy tyłem do gościa, studiował na mapie

północne dzielnice Budapesztu. - Policjant to nie jest zawód. Ani

powołanie. To przekleństwo. - Po minucie odwrócił się i dodał: -

Naturalnie wcale tak nie myślę... Jest pan żonaty?

- Tak.

- No to pan rozumie.

Umundurowany policjant przyniósł na tacy dwie filiżanki kawy. Napili się.

background image

Szluka spojrzał na zegarek.

- Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport.

- Jakim cudem byliście pod ręką? - zapytał Martin Beck.

- Zawsze jesteśmy pod ręką - odpowiedział Szluka identycznie jak w

samochodzie i uśmiechnął się. - Bo wspomniał pan coś o śledzeniu.

Oczywiście to nie my pana obserwowaliśmy. Niby czemu?

Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią.

- Ludzie wyobrażają sobie nie wiadomo co - podjął Szluka. - Ale pan jest

policjantem, więc zaczęliśmy śledzić tego, który

pana śledził. Jeśli dobrze pamiętam, Amerykanie nazywają to bac-ktailing.

Wczoraj po południu nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch

mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle.

Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem.

- Mimo to wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyliśmy. -

Szluka dopił kawę i ostrożnie odstawił filiżankę. -Back-tailing... Czy był

pan w Ameryce?

- Nie.

- Ja też nie byłem.

- Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem,

który nazywał się Kafka.

- O, po czesku.

- Amerykańska turystka została zamordowana w Szwecji. Paskudna

historia. Skomplikowane śledztwo.

Szluka milczał przez chwilę.

- I jak poszło?

- Dobrze.

background image

- Ja tylko czytałem o amerykańskich policjantach. Mają dziwaczną

strukturę organizacyjną. Trudno się w tym połapać.

Martin Beck przytaknął.

- I mnóstwo pracy - kontynuował Szluka. - W Nowym Jorku w ciągu

tygodnia jest tyle zabójstw, co u nas w całym kraju przez rok.

Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami

na naramiennikach. Coś omówił ze Szluka, zasalutował Martinowi

Beckowi i wyszedł. W tym czasie, kiedy drzwi były otwarte, korytarzem

przeszła Ari Boeck w towarzystwie policjantki. Nie licząc chusty, miała na

sobie tę samą, białą sukienkę i sandałki co przedwczoraj. Obrzuciła

Martina Becka przelotnym pustym spojrzeniem.

- Na Ujpescie nic ciekawego - poinformował Szluka. - Teraz

demontujemy samochód. Zabiorę się do nich, jak tylko Radeberger się

ocknie, a tego drugiego opatrzą. Wielu rzeczy wciąż nie rozumiem. -

Zawahał się. - Ale wkrótce wszystko się wyjaśni.

Zadzwonił telefon. Martin Beck wyłowił z rozmowy tylko dwa znane mu

słowa: Sved i Svedorszdg, czyli „Szwed" i „Szwecja".

- To musi mieć jakiś związek z pańskim rodakiem Matssonem -

powiedział Szluka, odłożywszy słuchawkę.

- Naturalnie.

- Dziewczyna pana okłamała. Nie studiuje i nie pracuje w muzeum.

Praktycznie nic nie robi. Zawiesili ją wprawach zawodniczki drużyny

pływackiej, bo się obijała.

- Na pewno jest jakiś związek.

- Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy.

Szluka wzruszył ramionami. Martin Beck zrobił kilka skrętów tułowia.

background image

Bolały go barki i ręce, z głową też nie było najlepiej. Czuł ogromne

zmęczenie, nie potrafił zebrać myśli, ale nie chciał wracać do hotelu.

Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się

rozchmurzył.

- Coś drgnęło - powiedział. - Coś znaleźliśmy. Fróbe, ten wysoki, doszedł

do siebie. Zaraz się przekonamy... Pójdzie pan ze mną?

Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła.

- A może powinien pan odpocząć?

- Nie, nie.

Rozdział 15

Szluka usiadł za biurkiem i splótł dłonie. Przy jego prawym łokciu leżał

paszport w zielonej okładce.

Wysoki mężczyzna naprzeciwko miał podkrążone oczy. Martin Beck

domyślał się, że ostatnio mało spał. Wyprostowany jak struna, patrzył na

swoje ręce.

Szluka dał znak stenografowi ruchem głowy i zaczął przesłuchanie.

- Imię i nazwisko?

Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Szlukę.

- Theodor Fróbe.

- Data i miejsce urodzenia?

- Dwudziesty pierwszy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć,

Hanower.

- Obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej. Miejsce zamieszkania?

- Hamburg, Hermannstrasse dwanaście.

- Zawód?

- Pilot wycieczek. Pracownik biura podróży.

background image

- Zatrudniony?

- W biurze podróży Winklers.

- Adres w Budapeszcie?

- Pensjonat na Ujpescie, Venetianer ut sześć.

- Co pan robi w Budapeszcie?

- Jako przedstawiciel biura podróży, obsługuję grupy przyjeżdżające do

Budapesztu i opuszczające Budapeszt.

- Tej nocy pan i mężczyzna o nazwisku Radeberger zostaliście schwytani

na gorącym uczynku podczas napaści na innego mężczyznę na Groza Peter

Rakpart. Obaj byliście uzbrojeni i waszym celem było okaleczenie go lub

pozbawienie życia. Zna pan tego mężczyznę?

- Nie.

- Czy widział go pan wcześniej? (Cisza.)

- Proszę odpowiedzieć!

- Nie.

- Wie pan, kim on jest?

- Nie.

- Nie zna go pan, nie widział go pan wcześniej i nie wie pan, kim on jest.

Dlaczego na niego napadliście?

(Cisza.)

- Proszę wyjaśnić, dlaczego na niego napadliście!

- Po... potrzebowaliśmy pieniędzy i...

- I?

- I zobaczyliśmy go na nabrzeżu...

- To kłamstwo. Niech pan mnie nie okłamuje, nie radzę. Napad był

zaplanowany, mieliście broń. Poza tym to nieprawda, że nie widział go pan

background image

wcześniej. Śledził go pan od przeszło dwóch dni. Dlaczego? Proszę

odpowiedzieć!

- Pomyliliśmy go z kimś innym.

- Z kim?

- Z takim jednym, co...

- Co co?

- Był nam winien pieniądze.

- Dlatego pan go śledził i zaatakował?

- Tak.

- Ostrzegałem. Kłamstwo nie popłaca. Dobrze wiem, kiedy pan kłamie.

Czy zna pan Szweda o nazwisku Matsson? Alf Mattson?

- Nie.

- Pańscy przyjaciele, Radeberger i Boeck, mówią co innego.

- Znam go bardzo słabo. Nie zapamiętałem nazwiska.

- Kiedy ostatnio widział pan Alfa Matssona?

- Chyba w maju.

- Gdzie?

- Tutaj, w Budapeszcie.

- I od tamtej pory pan go nie widział?

- Nie.

- Trzy dni temu ten mężczyzna był w pensjonacie i pytał o Alfa Matssona.

Od razu zaczęliście go śledzić i tej nocy chcieliście go zabić. Dlaczego?

- Nie chcieliśmy go zabić!

- Dlaczego?

- Nie chcieliśmy go zabić!

- Ale na niego napadliście, prawda? I mieliście nóż.

background image

- Tak, ale to była pomyłka. Przecież nic mu się nie stało. Nie jest ranny.

Nie ma pan prawa tak mówić.

- Odjak dawna zna pan Alfa Matssona?

- Mniej więcej od roku.

- Jak się poznaliście?

- U wspólnej znajomej z Budapesztu.

- Jak ona się nazywa?

- Ari Boeck.

- Często się pan z nim spotykał?

- Niezbyt często. Widziałem go kilka razy.

- Za każdym razem w Budapeszcie?

- Nie. W Pradze. I w Warszawie.

- I w Bratysławie?

- Tak.

- I w Konstancy? (Cisza.)

- Czy tak?

- Tak.

- Jak to jest, że spotykaliście się w tych miastach, w których żaden z was

nie mieszka?

- Dużo podróżuję. Taki mam zawód. On też często jeździł. I tak wyszło.

- Po co się spotykaliście?

- Przyjaźnimy się.

- Mówi pan, że wciągu roku widzieliście się co najmniej pięć razy w

różnych miastach, bo jesteście przyjaciółmi. Chwilę wcześniej powiedział

pan, że zna go bardzo słabo. Dlaczego nie chciał się pan przyznać do tej

znajomości?

background image

- Bo się zdenerwowałem tym wypytywaniem. I jestem potwornie

zmęczony. W dodatku boli mnie noga.

- Aha, jest pan potwornie zmęczony. Czy Tetz Radeberger brał udział w

tych spotkaniach z Alfem Matssonem?

- Tak, pracujemy w jednym biurze i razem jeździmy.

- A dlaczego, pana zdaniem, Radeberger też nie od razu się przyznał do

znajomości z Alfem Matssonem? Czy i on był potwornie zmęczony?

- Nie wiem.

- A czy wie pan, gdzie obecnie przebywa Alf Matsson?

- Nie mam pojęcia.

- Powiedzieć panu?

- Tak.

- Ani myślę. Od ilu lat jest pan zatrudniony w biurze podróży Winklers?

- Od sześciu.

- Czy to dobrze płatna posada?

- Nieszczególnie. Ale kiedy wyjeżdżam, mam darmowe utrzymanie.

- Czyli pensja nie jest wysoka?

- Nie jest. Ale jakoś sobie radzę.

- I to jak.

- Co pan ma na myśli?

- Tysiąc pięćset dolarów, osiemset trzydzieści funtów i dziesięć tysięcy

marek zachodnioniemieckich. To dużo pieniędzy. Skąd pan je ma?

- Nic panu do tego.

- Proszę odpowiedzieć na pytanie i zmienić ton.

- Nic panu do tego, skąd mam pieniądze.

- Najwyraźniej przeceniłem pański poziom umysłowy, ale nawet ktoś tak

background image

mało pojętny jak pan powinien wiedzieć, że najmądrzejsze wyjście z

sytuacji to udzielanie odpowiedzi na pytania. Skąd ma pan te pieniądze?

- Za dodatkową pracę. Długo je ciułałem.

- Co pan konkretnie robił?

- Różne rzeczy.

Szluka popatrzył na Frobego, wysunął szufladę, wyjął owinięty folią i

taśmą samoprzylepną pakiecik o wymiarach dwadzieścia na dziesięć

centymetrów i położył na blacie biurka, nie spuszczając wzroku z

przesłuchiwanego, który udawał, że nic nie widzi. Fróbe otarł pot z nasady

nosa.

- Tak, różne rzeczy - powiedział Szluka. - Na przykład parał się pan

przemytem i sprzedażą haszyszu. Opłacalne zajęcie, ale na krótką metę,

panie Fróbe.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Czyżby? Nigdy nie widział pan tego pakietu?

- Nie. Niby gdzie miałem go widzieć?

- Ani piętnastu innych, schowanych w drzwiach i siedzeniach samochodu

Radebergera?

(Cisza.)

- To spory pakiecik. Rzadko mamy do czynienia z haszyszem, więc nie

jestem na bieżąco z cenami. Ile by pan za to dostał?

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Z pańskiego paszportu wynika, że często jeździ pan do Turcji. W tym

roku był pan aż siedem razy.

- Winklers organizuje wycieczki do Turcji. Jako pilot, muszę tam jeździć

dość często.

background image

- A panu w to graj. W Turcji haszysz jest stosunkowo tani i łatwo

dostępny, prawda, panie Fróbe?

(Cisza.)

- Nic nie mówiąc, sam pan sobie szkodzi. Zebraliśmy dowody i mamy

świadka.

- Ten pieprzony dupek puścił farbę!

- Owszem.

- Obesrana szwedzka świnia!

- Niechże pan sobie wreszcie uświadomi, że pańska taktyka jest guzik

warta. No, dalej, panie Fróbe! Chcę wiedzieć wszystko: nazwiska, daty,

liczby. Może pan zacząć od początku. Od kiedy przemyca pan narkotyki?

Fróbe zamknął oczy i spadł z krzesła. Martin Beck zauważył, że zanim

znieruchomiał na podłodze, zamortyzował upadek dłonią.

Szluka skinął na stenografa; ten zamknął zeszyt i błyskawicznie się ulotnił.

- Blefuje - skonstatował Martin Beck. - Nie zemdlał.

- Wiem - powiedział Szluka. - Ale pozwolę mu odetchnąć. - Podszedł do

Frobego i trącił go stopą. - Niech pan wstanie!

Fróbe nie zareagował. Drgały mu powieki. Szluka otworzył drzwi na

korytarz, coś tam krzyknął, wszedł policjant i chwycił Frobego za ramię.

- Dosyć froterowania podłogi, Fróbe. Na pryczy będzie panu wygodniej.

Fróbe wstał, obrzucił Szłukę urażonym spojrzeniem i kulejąc, poczłapał za

policjantem.

Martin Beck odprowadził go wzrokiem.

- Co z jego nogą?

- Nic poważnego - powiedział Szluka. - Rana postrzałowa. Rzadko

strzelamy, ale jeśli musimy, jesteśmy skuteczni.

background image

- Przemycał haszysz. Ciekawe, jak go załatwili.

- Alfa Matssona? Spokojnie, prędzej czy później wszystko wyśpiewają.

Chwila oddechu dobrze im zrobi. - Szluka usiadł za biurkiem. - Panu też.

Martin Beck padał z nóg.

- Niech pan wraca do hotelu i utnie sobie drzemkę - powiedział Szluka. -

Zaraz pana odwiozą. Zadzwonię później.

Martin Beck nie protestował. Pożegnał się i kiedy zamknął za sobą drzwi,

usłyszał, że Szluka rozmawia z kimś przez telefon. Wyszedł na ulicę.

Radiowóz już czekał.

Rozdział 16

Sprzątaczka zrobiła swoje, zgasiła światło i zamknęła okiennice.

Martinowi Beckowi nie chciało się ich otwierać. Już wiedział, że na ulicy

nie stoi wysoki brunet i nie patrzy wjego okno. Zapalił górne światło i

rozebrał się. Bolała go głowa i lewe ramię. Przejrzał się w dużym lustrze

na drzwiach szafy. Nad prawym kolanem miał solidnego siniaka, lewy

bark był granatowy i spuchnięty. Przesunął dłonią po głowie; na potylicy

wyczuł obrzęk. Innych obrażeń nie zauważył.

Łoże kusiło miękkością i przyjemnym chłodem. Zgasił światło, położył się

na plecach i wpatrując się w półmrok, próbował myśleć. Po chwili

przekręcił się na bok i zasnął.

Kiedy obudził go dzwonek telefonu, była druga po południu.

- Spał pan? - zapytał Szluka.

- Tak.

- To dobrze. Może pan do nas wpaść?

- Mogę. Teraz?

- Wyślę po pana samochód. Będzie za pół godziny. W porządku?

background image

- Tak. Zejdę za pół godziny.

Wziął prysznic, ubrał się i odemknął okiennice. Oślepiło go ostre słońce.

Popatrzył na drugi brzeg Dunaju. Ostatnia noc wydawała się odległa i

nierzeczywista.

W samochodzie siedział ten sam kierowca co przed południem. Martin

Beck odszukał pokój Szluki, zapukał, otworzył drzwi i wszedł.

Szluka siedział przy biurku, na którym leżał plik papierów i stała

nieodzowna filiżanka. Skinął głową, wskazał na krzesło, które wcześniej

zajmował Frobe, podniósł słuchawkę, rzucił kilka słów i odłożył ją na

widełki.

- Jak pan się czuje? - spytał, patrząc na Martina Becka.

- Dobrze. Przespałem się. Co nowego?

Policjant przyniósł dwie kawy, postawił je na biurku, zabrał pustą filiżankę

i wyszedł.

- Już wszystko jasne. - Szluka wziął do ręki plik papierów. - Mam to tutaj

czarno na białym.

- A co z Alfem Matssonem?

- To jedyny znak zapytania. Nie udało mi się niczego ustalić. Uparcie

utrzymują, że nie wiedzą, gdzie on jest.

- Ale był w ich siatce?

- W pewnym sensie. Był jednym z pośredników. Siatkę zorganizowali

Frobe i Radeberger. Dziewczyna służyła im tylko jako coś w rodzaju

skrzynki kontaktowej. Boeck... jak ona ma na imię?

Szluka wertował papiery.

- Ari - podpowiedział Martin Beck. - Aranka.

- Tak, Ari Boeck. Frobe i Radeberger przemycali haszysz z Turcji, jeszcze

background image

zanim ją poznali. Wygląda na to, że obaj mieli z nią romans. Po pewnym

czasie postanowili ją wykorzystać w inny sposób i powiedzieli jej o

przemycie. Przystała do nich i odkąd się przeprowadziła na Ujpest, obaj u

niej przemieszkują. Chyba jest puszczalska.

- Chyba tak.

- Radeberger i Frobe jeździli do Turcji jako piloci wycieczek. W Turcji

załatwiali haszysz, który jest tam stosunkowo tani i łatwo dostępny, i

przemycali go na Węgry. Niewiele ryzykowali, zwłaszcza że pilotując

grupy, między innymi troszczyli się o bagaże wszystkich uczestników. Ari

Beck kontaktowała się

z pośrednikami i pomagała w sprzedaży towaru w Budapeszcie.

Radeberger i Fróbe zbywali haszysz dilerom w krajach, do których

wyjeżdżali służbowo, takich jak Polska, Czechosłowacja, Rumunia i

Bułgaria.

- Alf Matsson był jednym z nich?

- Tak, Matsson był dilerem - przytaknął Szluka. - Mieli też innych, którzy

przyjeżdżali z Anglii, Niemiec i Holandii albo tutaj, albo do innego

państwa bloku wschodniego. Płacili Radeber-gerowi i Fróbemu w

zachodniej walucie - w funtach, dolarach i markach zachodnioniemieckich

- zabierali haszysz i sprzedawali u siebie.

- Wszyscy dobrze na tym wychodzili, z wyjątkiem tych, którzy kupowali i

zażywali to świństwo. Dziwne, że tak długo bezkarnie uprawiali ten

proceder.

Szluka podniósł się, podszedł do okna, złożył dłonie na plecach, popatrzył

na ulicę i wrócił za biurko.

- Nie - powiedział - to wcale nie jest dziwne. Dopóki nie handlowali

background image

narkotykami u nas albo w innym socjalistycznym państwie, tylko

sprzedawali je pośrednikom z Zachodu, mogli liczyć na bezkarność.

Ponieważ w krajach kapitalistycznych panuje przekonanie, że z bloku

wschodniego nie ma czego przemycać, kontrole na granicach są

praktycznie żadne. Gdyby próbowali znaleźć popyt na swój towar tutaj,

szybko by wpadli. Zresztą to by się im nie opłacało, woleli zarabiać w

zachodniej walucie.

- Na pewno nieźle się obłowili.

- Owszem. Dilerzy też nie mogli narzekać. Dość sprytnie to urządzili.

Gdyby nie zaczął pan szukać Alfa Matssona, dużo czasu by upłynęło,

zanim byśmy ich namierzyli.

- Co mówią o Alfie Matssonie?

- Że był ich dilerem w Szwecji. W ciągu roku kupił od nich sporo

haszyszu. Twierdzą, że ostatni raz widzieli się z nim w maju, kiedy

przyjechał do Budapesztu po kolejną partię. Dostał mniej, niż chciał, i

dosyć szybko odezwał się do Ari Boeck. Umówili się na spotkanie prawie

trzy tygodnie temu, ale się z nimi nie skontaktował. To, co ukryli w

samochodzie, czekało właśnie na niego.

- Może się z jakiegoś powodu pokłócili i Matsson zagroził, że ich wyda -

odezwał się po namyśle Martin Beck. - Spanikowali i pozbyli się go. Tak

jak ostatniej nocy próbowali się pozbyć mnie.

Szluka milczał.

- Tak to się odbyło - cicho, jakby do siebie powiedział Martin Beck.

Szluka wstał i przechadzał się po pokoju.

- Też tak myślałem.

Szluka zatrzymał się przed mapą.

background image

- A teraz co pan myśli? - zapytał Martin Beck. Szluka odwrócił się do

niego.

- Sam nie wiem... Czy mógłby pan porozmawiać z Radeber-gerem, z

którym pan się bił? Jest gadatliwy i chyba... takie odniosłem wrażenie...

zbyt ograniczony, żeby dobrze kłamać. Chciałby go pan przesłuchać?

Może będzie pan miał więcej szczęścia niż ja.

- Tak, chętnie go przesłucham - odparł Martin Beck.

Rozdział 17

Tetz Radeberger wszedł do pokoju. Ubrany był tak jak poprzedniego

wieczoru: obcisły podkoszulek, cienkie spodnie z terylenu z gumką w

pasie i lekkie, tekstylne buty na gumowej podeszwie. Strój zabójcy.

Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił go

w plecy.

Martin Beck gestem wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Tetz

Radeberger usiadł. W jego niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie

i niepewność. Na czole miał plaster, a nieco wyżej, u nasady blond

włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy,

silny i dość obojętny.

- Porozmawiamy o Alfie Matssonie - zaczął Martin Beck.

- Nie wiem, gdzie on jest - odparował Radeberger.

- Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim.

Szluka przygotował magnetofon. Stał na biurku z prawej strony. Martin

Beck wcisnął klawisz. Radeberger czujnie go obserwował.

- Kiedy poznał pan Alfa Matssona?

- Dwa lata temu.

- Gdzie?

background image

- W Budapeszcie. W Ifjusag. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego.

- Jak go pan poznał?

- Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na

Ujpest.

- I co było dalej?

- Nic szczególnego. Theo i ja akurat wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy

tam wycieczki turystom wypoczywającym w nadmorskich kurortach w

Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy, którą kupiliśmy w

Istambule.

- Już wtedy przemycaliście narkotyki?

- Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy

czyści. - Radeberger zrobił krótką pauzę. - To niezdrowe.

- To po co je kupowaliście?

- Dla panienek. Dobrze im robią. Są... łaskawsze.

- Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?

- Poczęstowaliśmy go. Nie był zainteresowany. Wolał alkohol. -

Zastanawiał się przez chwilę i dodał naiwnie: - Alkohol też nie jest

zdrowy.

- Sprzedaliście mu narkotyki?

- Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy,

kiedy się dowiedział, jak łatwo można je kupić w Istambule.

- Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?

- Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie

opłacało się go sprzedawać.

- Na przykład gdzie?

- W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i

background image

policjanci są bardzo czujni, zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z

Afryki Północnej albo Hiszpanii.

- Czy Matsson zaproponował swoje usługi?

- Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy

prawie nigdy nie sprawdzają bagaży, szczególnie jak się przylatuje

samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć towar z Turcji na przykład

tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu nie

można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. - Radeberger myślał. - Nie

chcieliśmy wpaść.

- Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?

- Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach,

które pasowałyby Theo i mnie. Zawiadamialiśmy go i przyjeżdżał tam

służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To była dobra przykrywka.

- Jak wam płacił?

- Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy

naszą siatkę, skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego

poznaliśmy w Pradze, i...

To była działka Szluki.

- Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? -spytał Martin

Beck.

- W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.

- Czy była z wami panna Boeck?

- Ari? Nie, po co?

- Ale wiedziała, czym się zajmujecie?

- Coś tam wiedziała.

- Ile razy spotkaliście się z Matssonem?

background image

- Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił

tyle, ile chcieliśmy, i sam sporo na tym zarabiał.

- Jak pan myśli, ile?

- Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.

- I gdzie teraz jest?

- Nie mam pojęcia.

- Na pewno?

- Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na

Ujpest. Zatrzymał się w hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma

większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się tutaj dwudziestego

trzeciego lipca.

- I?

- Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie

pojawił.

- Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano

dwudziestego trzeciego wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?

- Na Ujpescie. U Ari.

- To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.

- No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł.

Dzwoniliśmy do hotelu, nie było go.

- Kto dzwonił?

- Ja, Theo i Ari. Na zmianę.

- Dzwoniliście z Ujpestu?

- Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na

niego.

- A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się

background image

pan z Matssonem.

- Tak.

- Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie

znaczy, że Fróbe albo Boeck nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?

- Nie. Wiem, że nie.

- Skąd ta pewność?

Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W

pokoju było bardzo ciepło.

- Proszę posłuchać - powiedział. - Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten

gość, który mnie przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby

czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież zarabialiśmy na nim kupę szmalu.

- Czy płaciliście pannie Boeck?

- Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała

pracować.

Martin Beck długo mu się przyglądał.

- Zabiliście go?

- Przecież powiedziałem, że nie. - Głos Radebergera przeszedł w falset. -

Czy gdybyśmy go zabili, siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z

towarem?

- Lubiliście Alfa Matssona? Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.

- Proszę odpowiadać na pytania.

- Jasne.

- Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fróbe nie

znosiliście Matssona.

- Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że... jesteśmy z

Niemiec. - Popatrzył błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. -

background image

A to chyba niesprawiedliwe, prawda?

Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo

wyłamywał palce ze stawów:

- Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.

- Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.

- To co innego - ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.

- Słucham?

- To była nasza jedyna szansa.

- Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie? Radeberger

spojrzał na niego z rezygnacją w oczach.

- Przypuszczalnie was to czeka - zauważył uprzejmie Martin Beck. - Czy

siedział pan już kiedyś w więzieniu?

-Tak. W kraju.

- Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą

jedyną szansą?

- Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem

Matssona, myśleliśmy, że on nie mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan

nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie pasował. Czyli

Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest.

Byliśmy w Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się

denerwować, bo po trzech tygodniach trzeba przedłużyć pozwolenie na

pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a...

- A?

- A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał,

więc ustaliliśmy, że Ari wszystkiego się dowie. Następnego dnia Theo

pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił stamtąd do Ari i Ari na

background image

pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego

gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy.

No i sprawa była

jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że

pan jeszcze nic nie powiedział, bo inaczej dorwałaby nas policja.

Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby sprawdzić, czy jest pan z Ari.

Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.

- I czego się dowiedziała?

- Nie wiem, ale coś musiało być na rzeczy, bo powiedziała tylko:

„załatwcie tę świnię jak najszybciej" - i zamknęła się w swoim pokoju.

Była wkurzona.

- Ach, tak?

- Następnego dnia mieliśmy się na baczności. Byliśmy w koszmarnej

sytuacji, musieliśmy pana uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan

policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy nadzieję, kiedy

nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja

wskoczyłem do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem

łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo zabrakło odwagi. Poza tym

jestem silniejszy. Dbam o swoje ciało. - Umilkł na chwilę, po czym

błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: - Nie wiedzieliśmy, że pan jest

policjantem.

Martin Beck się nie odezwał.

- Jest pan policjantem?

- Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna

Boeck. Czy oni długo się znali?

- Niezbyt. Ari była w Szwecji z grupą sportowców na zawodach

background image

pływackich i tam go poznała. Potem już nie mogła pływać i on ją

odszukał, kiedy tu przyjechał.

- Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?

- Jasne.

- Czy współżyją ze sobą?

- Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.

- Czy pan też sypia z Ari Boeck?

- Oczywiście. Jak tylko najdzie mnie ochota. Theo też. Ari to

nimfomanka. Nic się na to nie poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy

tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech. Ari nie ma

zahamowań. Poza tym jest uczynna.

- Uczynna?

- Zrobi wszystko, o co sieją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu

przelecieć. Ja teraz rzadko korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na

zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic innego nie starcza

mu siły.

- Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?

- O Ari? Nie ma o co.

- A w innych sprawach?

- Nie w interesach. Był dobry.

- A o coś innego?

- Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany.

Ari się nim zajęła i się uspokoił. Stare dzieje.

- Jak pan myśli, gdzie on teraz może być? Radeberger potrząsnął bezradnie

głową.

- Nie wiem. Gdzieś w mieście.

background image

- Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?

- Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł,

żeby wszystko grało. Wracał po trzech albo czterech dniach.

Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.

- To chyba wystarczy - zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.

Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.

- Co do tej ostatniej nocy... Czy mógłby mi pan wybaczyć?

- Nie, nie mógłbym. Zegnam.

Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i

poprowadził do drzwi. Martin Beck popatrzył zamyślony na jasnowłosego

Teutona.

- Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy

usiłował pan zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę.

Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak umieliście, i nie wasza w tym

zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza

podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle.

Niech pan o tym pomyśli.

Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.

- Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.

- Tak, na to wygląda - przyznał Szluka. - Zaczęliśmy poszukiwania pełną

parą.

- My też.

- Czy nadal działa pan nieoficjalnie?

- Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło. Szluka podrapał się po

karku.

- Dziwne - powiedział.

background image

- Co takiego?

- Że nie możemy go namierzyć.

Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację.

Nad Dunajem zapadał zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i

kamienny murek.

Rozdział 18

Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy

zadzwonił telefon.

- Ze Sztokholmu - poinformowała telefonistka. - Redaktor Eriksson.

Zapamiętał to nazwisko; kwieciście wymowny szef Alfa Matssona,

naczelny postępowego tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:

- Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.

- Policjant śledczy. Mężczyzna zignorował poprawkę.

- Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan

zawdzięcza. Poza tym mam dobre układy w ministerstwie.

Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać

języka za zębami.

- Jest pan tam?

- Jestem.

- Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli.

Najpierw muszę zapytać, czy znalazł pan osobę, której szukacie.

- Matssona? Jeszcze nie.

- Żadnego, choćby najmniejszego tropu?

- Żadnego.

- To niebywałe.

- Yhm.

background image

- Cóż, jakby to ująć... Jaki zastał pan... klimat?

- Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.

- Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym

razie nie możemy już dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz

niesłychana, otwierają się straszne perspektywy. Czujemy się osobiście

odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych

pracowników, wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest

w moim sztabie od paru lat, więc wiem, o czym mówię.

- Gdzie?

- Słucham?

- Gdzie jest?

- W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co

mówię. Całkowicie za niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna

odpowiedzialność.

Martin Beck próbował sobie wyobrazić, jak też wygląda redaktor

Eriksson. To prawdopodobnie gruby, zadufany w sobie kurdupel o

świńskich oczkach i z rudą brodą.

- Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu

o sprawie Alfa Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez

dalszej zwłoki. Nadszedł właściwy moment, żeby zainteresować tym

opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan na jego

trop.

- Niech pan sobie weźmie ten tekst i... - Martin Beck powstrzymał się w

ostatniej sekundzie. - I wyrzuci go do kosza -dodał po chwili.

- Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.

- Proszę przeczytać jutrzejsze gazety - burknął Martin Beck i odłożył

background image

słuchawkę.

Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał.

Był w złym humorze, bolała go głowa, a poza tym zachował się

nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.

Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca.

Widzieli go ludzie z kontroli paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu

Ifjusag, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć ktoś w recepcji.

Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się

do hotelu Duna, gdzie spędził pół godziny, "wyszedł stamtąd około

dziesiątej przed południem. Zauważył go personel recepcji.

I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał.

Zostawił tylko jeden ślad - klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem

Szluki znaleziono na schodach komendy.

Jeśli przyjąć, że Frobe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił

się w umówionym miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani

zabić.

Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.

Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.

Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało

kontakt z Alfem Matssonem na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów,

dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.

Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został

napadnięty albo porwany, gdyby dostał pomieszania zmysłów albo zginął

wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych świadków nie miałyby

żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich

spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w

background image

śledztwie.

Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków.

Biorąc pod uwagę problemy językowe, nie był pewien, czy wszystko

dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować taksówkarzy i kontrolera; nawet

gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.

Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły.

Podsumowanie wypadło żałośnie, zdziałał tyle, co nic, dochodzenie

utknęło w martwym punkcie. Jeśli zaginięcie Matssona

miało jakiś związek z kontrabandą- co najbardziej prawdopodobne -

Szluka prędzej czy później wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin

Beck, najlepiej wesprze węgierską policję, wracając do kraju, gdzie

włączy do sprawy wydział narkotykowy, który pomoże rozwikłać

szwedzki wątek tej afery.

Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania.

Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady.

- Czy udało się go panu znaleźć?

- Nie.

- Inaczej mówiąc, nic nowego?

- Matsson przemycał narkotyki. Jest poszukiwany przez węgierską

policję. My będziemy go ścigać przez Interpol.

- Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja.

- Tak.

- A co to oznacza dla pana?

- Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w

tej sprawie.

- Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da.

background image

- Proszę zrobić, to bardzo ważne.

- Zadzwonię jutro rano.

- Dziękuję.

- Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie.

- Tak, bardzo miło. Do widzenia. Potem zadzwonił do Szluki.

- Jutro wracam do Szwecji.

- Ach, tak. Szczęśliwej podróży.

- Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia.

- A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona.

- Dziwi to pana?

- Bardzo. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd czegoś podobnego nie

doświadczyłem. Ale szybko się z tym uwiniemy.

- Sprawdziliście kempingi?

- Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fróbe próbował odebrać

sobie życie.

-1?

- Naturalnie bez powodzenia. Grzmotnął głową w ścianę i nabił sobie

guza. Umieściłem go na oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma

skłonności maniakalno-depresyjne. Nie wiem, czy dziewczyna też nie

powinna tam trafić.

- ARadeberger?

- Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest.

- Mam prośbę.

- Słucham.

- Wiemy, że od piątku wieczorem do sobotniego przedpołudnia Matsson

zetknął się w Budapeszcie z pięcioma osobami.

background image

- Recepcjoniści, taksówkarze i...?

- Kontrola paszportowa.

- Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu

godzin nie byłem w domu. Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać.

- Tak. Wypytać o wszystko, co zapamiętali. Co powiedział, jak się

zachowywał, jak był ubrany.

- Jasne.

- Czy mógłby pan przesłać protokół w wersji niemieckiej albo angielskiej

pocztą lotniczą do Sztokholmu?

- Teleks jest lepszy. Ale może się z tym uporamy, zanim pan stąd

wyjedzie.

- Wątpię. Przypuszczalnie będę miał samolot o jedenastej przed

południem.

- Słyniemy z błyskawiczności. Zeszłej jesieni małżonka ministra handlu

padła ofiarą złodzieja torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała

do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już na nią czekała w dyżurce. To

nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić.

- Dziękuję. I do widzenia.

- Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym

gruncie.

Po krótkim namyśle Martin Beck zamówił rozmowę ze Sztokholmem.

Czekał dziesięć minut.

- Lennart wyjechał - powiedziała żona Kollberga. -Jak zwykle nie

wspomniał, dokąd się wybiera. Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę.

Trzymaj się. Cholerna policja!

Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut.

background image

- Cześć! Nie przeszkadzam?

- Właśnie się położyłem.

Melander słynął z doskonałej pamięci, dziesięciogodzinnego snu i

osobliwej zdolności do uporczywego przebywania w toalecie.

- Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona?

- Jasne.

- Dowiedz się, co robił wieczorem w przeddzień wyjazdu. Ze

szczegółami. Jak się zachowywał, co mówił, jak był ubrany.

- Teraz?

- Nie, może być jutro. -Aha.

- No to cześć!

- Cześć!

Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł

na dół.

Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją.

Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał: „Przenośna

maszyna do pisania Erika. Zółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry,

stosunkowo nowa".

Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej:

„Koszula w czarno-szaro-białą kratę

Brązowa koszula noszona na spodnie

Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan

Jasnoszare gabardynowe spodnie, wyprasowane

Trzy chustki do nosa, białe

Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasnoszare, bordowe

Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę

background image

Siatkowy podkoszulek

Para jasnobrązowych zamszowych butów".

Przyglądał się ponuro jakiejś kaftanopodobnej części garderoby. Po chwili

wyszedł z nią do recepcji, gdzie siedziała urocza, przemiła dziewczyna:

niewysoka, zgrabna, o smukłych palcach, ładnych łydkach i kostkach i

długich udach. Na łydkach dostrzegł kilka ciemnych włosków. Żadnych

pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej.

- Jak to się nazywa? - zapytał.

- Blezer dżersejowy.

Zastanawiał się. Dziewczyna poczerwieniała, przesunęła się na skraj

kontuaru, obciągnęła spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch.

Nie miał pojęcia, dlaczego.

Usiadł przy maszynie i napisał:

„Granatowy blezer z dżerseju

58 kartek papieru maszynowego A4

Gumka tuszowa

Golarka elektryczna Remington

Powieść Nocny wędrowiec Kurta Salomonsona*

Neseser

W neseserze:

Woda po goleniu Tabac

Mydło, nierozpakowane

Tubka pasty do zębów Sąuibb, używana

Szczoteczka do zębów

Płyn do ust Vademecum

Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone

background image

Granatowa plastikowa okładka

500 $ w banknotach dwudziestodolarowych

600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja

Spisane na maszynie Alfa Matssona".

* Nattoandraren (1960).

Wszystko spakował, złożył wykaz i wyszedł. Recepcjonistka spojrzała na

niego speszona. Wyglądała jak pierwiosnek:

Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami.

Kelner postawił przed nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad

lewym uchem Ach, Varmlandio przecudna*. Na nic nie zwracał uwagi.

Wypił kawę jednym haustem. Nie czekając na rachunek, zostawił

czerwony banknot stuforintowy, poszedł na górę i położył się.

* Ack Varmeland, du skona - pieśń szwedzka z 1822, oparta na tradycyjnej

melodii ludowej, słowa: A. Fryxell i F.A. Dahlgren.

Rozdział 19

Młodzieniec z ambasady zadzwonił kilka minut po dziewiątej.

- Ma pan szczęście - obwieścił. - Udało mi się zarezerwować jedno

miejsce w samolocie, który wylatuje z Budapesztu o dwunastej. Za

dziesięć druga będzie pan w Pradze, a pięć minut później ma pan samolot

SAS-u do Kopenhagi.

- Dziękuję - powiedział Martin Beck.

- Załatwienie tego w tak krótkim czasie nie było łatwe. Czy mógłby pan

osobiście zgłosić się po bilety w liniach Malevu? Już się z nimi

rozliczyłem, wystarczy tylko odebrać.

- Naturalnie. Bardzo dziękuję.

- Wobec tego szczęśliwej podróży, panie Beck. Miło było pana tu gościć.

background image

- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia.

Rzeczywiście, bilety już na niego czekały u ciemnowłosej wyfiokowanej

piękności, z którą rozmawiał trzy dni temu.

Wrócił do hotelu, spakował torbę, posiedział chwilę przy oknie i paląc

papierosa, patrzył na Dunaj. Potem opuścił pokój, w którym mieszkał pięć

dni, a Alf Matsson pół godziny, zszedł do recepcji i zamówił taksówkę. Po

wyjściu z hotelu zobaczył nadjeżdżający z dużą prędkością niebiesko-biały

radiowóz. Zahamował tuż przy schodach, wyskoczył z niego nieznany mu,

umundurowany policjant i błyskawicznie pokonał drzwi. Martin Beck

zdążył zauważyć kopertę w jego dłoni.

Jego taksówka zatrzymała się za radiowozem, siwowąsy portier otworzył

tylne drzwiczki. Martin Beck poprosił go, by chwilę zaczekał, i wszedł w

drzwi obrotowe równocześnie z policjantem, który w towarzystwie

recepcjonisty właśnie wychodził. Recepcjonista gestem wskazał na

policjanta i po kilku obrotach udało im się spotkać na schodach, gdzie

Martin Beck dostał kopertę. Rozdał ostatnie aluminiowe monety

recepcjoniście i portierowi i wsiadł do taksówki.

W samolocie zajął miejsce obok hałaśliwego angielskiego samochwały,

który bryzgając mu śliną w twarz, przytaczał epizody ze swojej nudnej

pracy komiwojażera.

WPradze Martin Beck przebiegł przez halę tranzytową i w ostatniej chwili

wszedł na pokład. Z ulgą zauważył, że nie ma soczyście wymownego

Anglika, i po starcie otworzył kopertę.

Szluka i jego ludzie dali z siebie wszystko, żeby potwierdzić opinię o

błyskawicznym działaniu. Przesłuchali sześcioro świadków i sporządzili

raport po angielsku.

background image

„Streszczenie przesłuchań osób, które miały kontakt z poszukiwanym

obywatelem szwedzkim Alfem Sbctenem Matssonem od chwili jego

wylądowania na lotnisku Ferihegy w Budapeszcie o godzinie 22.15 22

lipca 1966 do jego zaginięcia po opuszczeniu hotelu Duna w Budapeszcie

między godziną 10.00 a 11.00 23 lipca tego samego roku.

Kontroler paszportów Ferenc Havas, który sam pełnił służbę na Ferihegy

w nocy z 22 na 23 lipca 1966, nie przypomina sobie, by widział Alfa

Matssona.

Taksówkarz Janos Lucacs pamięta, że w nocy z 22 na 23 wiózł pasażera z

Ferihegy do hostelu Ifjusag. Zdaniem Lucacsa, mężczyzna miał 25-30 lat,

nosił brodę i mówił po niemiecku. Lucacs, który nie zna niemieckiego,

zrozumiał tylko tyle, że ma jechać do Ifjusag. Wydaje mu się, że

mężczyzna miał walizkę, którą położył obok siebie na tylnym siedzeniu.

Student medycyny Leo Szabo, recepcjonista z hostelu Ifjusag, pracujący

na nocną zmianę z 22 na 23 lipca, przypomina sobie mężczyznę, który

zameldował się późnym wieczorem między

17 a 24 lipca. Wszystko wskazuje na to, że był to Alf Matsson, mimo że

Szabo nie pamięta godziny jego przybycia, nazwiska ani narodowości.

Zdaniem Szabo, gość miał 30-35 lat, dobrze mówił po angielsku i nosił

brodę. Ubrany był w jasne spodnie, niebieską marynarkę, chyba białą

koszulę i krawat. Miał jedną albo dwie walizki. Szabo nie przypomina

sobie, żeby wcześniej widział tego mężczyznę.

Taksówkarz Bela Peter wiózł Alfa Matssona z hostelu Ifjusag do hotelu

Duna rano 23 lipca. Pamięta młodego mężczyznę z brązową brodą, w

okularach, którego bagaż składał się z dwóch walizek, w mniejszej

prawdopodobnie była maszyna do pisania.

background image

Recepcjonista Bela Kovacs z hotelu Duna pobrał paszport Alfa Matssona i

dał mu klucz do pokoju 105 przed południem 23 lipca. Zdaniem Kovacsa,

Matsson miał na sobie jasne, prawdopodobnie szare spodnie, białą

koszulę, niebieską marynarkę i jednokolorowy krawat. I jasny płaszcz na

ramieniu.

Recepcjonistka Eva Petrović z tego samego hotelu widziała Matssona,

kiedy przybył do Duny tuż przed 10 przed południem 23 lipca i wyszedł

mniej więcej pół godziny później. Podała najbardziej szczegółowy rysopis

Matssona i jest pewna wszystkich szczegółów, z wyjątkiem koloru

krawata. Według panny Petrović, Matsson był w tym samym ubraniu.

Średniego wzrostu, oczy niebieskie, włosy ciemne, nosił brodę, wąsy i

okulary w okrągłych drucianych oprawkach. Miał na sobie jasnoszare

spodnie, granatowy letni blezer, białą koszulę, niebieski lub czerwony

krawat, beżowe półbuty. Na ramieniu zauważyła jasnobeżowy popelinowy

płaszcz".

Szluka dopisał kilka zdań od siebie:

„Jak Pan widzi, nie uzyskaliśmy dużo więcej ponad to, co już

wiedzieliśmy. Ani jeden świadek nie przypomina sobie niczego

szczególnego, co Matsson powiedział albo zrobił. Opis jego ubrania w

chwili zaginięcia włączyłem do rysopisu, który rozesłaliśmy po całym

kraju. Gdy tylko pojawią się nowe dane, natychmiast Pana zawiadomię.

Szczęśliwej podróży! Vilmos Szluka".

Martin Beckjeszcze raz przeczytał raport. Zastanawiał się, czy Eva

Petrović to ta dziewczyna, która pomogła mu ustalić nazwę

kaftanopodobnej części garderoby Alfa Matssona.

Na odwrocie raportu napisał:

background image

„Jasnoszare spodnie

Biała koszula

Granatowy blezer

Czerwony albo niebieski krawat

Beżowe półbuty

Jasnobeżowy popelinowy płaszcz".

Wyjął listę zawartości walizki Matssona, przeczytał ją, schował z raportem

do aktówki, odchylił się w fotelu i zamknął oczy. Nie spał, siedział tak do

chwili, kiedy samolot zaczął schodzić przez cienką warstwę chmur, spod

której wyłoniła się Kopenhaga.

Na Kastrup wszystko było po staremu. Długo stał w kolejce, zanim

dobrnął do hali tranzytowej, gdzie przed różnymi kontuarami tłoczyli się

ludzie najróżniejszych narodowości. Wypił w barze kufel tuborga,

zbierając siły do odbioru bagażu, co wymagało nie lada cierpliwości i

samozaparcia.

Dopiero po trzeciej wyszedł z lotniska. Na postoju czekało dużo wolnych

taksówek, włożył torbę do pierwszej, usiadł z przodu i podał kierowcy

adres portu w Dragorze.

Prom, gotowy do odbicia, nazywał się „Drogden" i był wyjątkowo

brzydki. Martin Beck zostawił torbę i aktówkę w kawiarni i wyszedł na

pokład, kiedy prom wziął kurs na Szwecję.

Po upalnych dniach w Budapeszcie bryza na Sundzie wydawała się

chłodna i Martin Beck po chwili wrócił do kawiarni. Na promie było dużo

ludzi, przeważnie kobiety, które wybrały się do Dragoru na duże zakupy.

Przeprawa zajęła niespełna godzinę. W Limhamnie od razu złapał

taksówkę, która zawiozła go do Malmó. Kierowca był rozmowny, mówił

background image

skańskim dialektem, niemal tak samo niezrozumiałym jak węgierski.

Rozdział 20

Taksówka zatrzymała się przed komendą policji na Davidhalls-torg.

Martin Beck pokonał szerokie schody i zdeponował torbę w przeszklonej

dyżurce. Choć był tu parę lat temu, znów zrobiły na nim wrażenie

masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na

drugim piętrze stanął pod drzwiami z tabliczką KOMISARZ, zapukał i

wśliznął się do środka. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafi stanąć w pokoju,

zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z drugiej strony. Było

w tym ziarenko prawdy.

- Czołem! - powiedział.

W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał się o ramę

okna i żuł wykałaczkę. Drugi, wysoki, chudy, z zaczesanymi do tyłu

włosami, o żywym spojrzeniu, siedział za biurkiem. Obaj byli po

cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka.

- Piętnaście minut temu przeczytałem w gazecie, że jesteś za granicą i

roznosisz w pył międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu

wchodzisz i mówisz „czołem". Co to za maniery? Chcesz czegoś?

- Pamiętasz tę historię z nożem w nocy na Trzech Króli? I gościa o

nazwisku Matsson?

- Nie. A powinienem?

- Ja pamiętam - odezwał się ospale mężczyzna pod oknem.

- To Mansson - poinformował komisarz. - Zajmuje się... C ]o ty właściwie

robisz, Mansson?

- Nic. Wybieram się do domu.

- Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Mansson, co pamiętasz?

background image

- Zapomniałem.

- Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze?

- Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne.

- Musisz tak ciamkać?

- Odzwyczajam się od palenia.

- Co pamiętasz o tej aferze z nożem?

- Nic.

- Nic a nic?

- Nic. Backlund nad tym ślęczał.

- I co mówił?

- Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty.

- Masz szczęście - powiedział komisarz do Martina Becka.

- Bo?

- Bo poznasz Backlunda - wyjaśnił Mansson.

- Otóż to - dodał komisarz. - Backlund jest popularny. Będzie za pół

godziny. Pokój trzysta dwanaście. Weź numerek.

- Dzięki.

- Czy to ten sam Matsson, którego szukacie?

- Tak.

- Jest w Malmó?

- Raczej nie.

- To do bani - ze smutkiem zauważył Mansson.

- Co takiego?

- Wykałaczka.

- No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek.

- Podobno można dostać smakowe - powiedział Mansson. Martin Beck aż

background image

za dobrze czuł bluesa. Prawdopodobnie coś

popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje,

i zapytały, czy nie ma innych policjantów.

Zostawił kolegów z ich kłopotami i poszedł do stołówki na herbatę. Wyjął

papiery od Szluki i jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków.

Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań.

- Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa?

- A niby co innego?

- Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukiernictwa

byłoby zachwycone.

- Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej.

- Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan

śmiertelnie niebezpieczną broń. Zamawiam babeczkę migdałową, a

dostaję skamielinę, której powstydziłyby się nawet Szwedzkie Koleje

Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy...

- Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał. Martin Beck odwrócił

się i spojrzał na Kollberga.

- Cześć.

- Cześć.

Nie wydawali się szczególnie zaskoczeni. Kollberg odsunął nieudany

wypiek.

- Kiedy przyjechałeś?

- Przed chwilą. Co tu robisz?

- Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem.

- Ja też.

- Właściwie miałem tu inną sprawę - dorzucił Kollberg gwoli

background image

usprawiedliwienia.

Dziesięć minut później, o piątej, udali się do Backlunda, starszego

mężczyzny o miłej, acz przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie.

- Ach. Wytworni goście. Ze Sztokholmu. - Odsunął im krzesła i usiadł. -

Proszę, proszę. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

- W nocy na Trzech Króli doszło do jakiejś bójki na noże. Został

okaleczony Alf Matsson.

- Tak, zgadza się. Pamiętam tę sprawę. Jest zamknięta. Prokurator

zdecydował o niewnoszeniu aktu oskarżenia.

- Co się właściwie stało? - zapytał Martin Beck.

- Stało, jak stało... Momencik, przyniosę dokumenty.

Backlund wrócił po dziesięciu minutach z kopią zszytego raportu. Był

zdumiewająco obszerny. Przez chwilę go wertował, nie kryjąc

zadowolenia i dumy.

- Zacznijmy od początku - powiedział.

- Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło - wtrącił Kollberg.

- Rozumiem. O pierwszej dwadzieścia trzy szóstego stycznia tego roku

policjanci Kristiansson i Kvant, pełniący służbę patrolową na Linnegatan,

otrzymali rozkaz udania się do posesji przy Sveagatan dwadzieścia sześć

w Limhamnie, gdzie jedna osoba doznała obrażeń wskutek cięć nożem.

Policjanci Kristiansson i Kvant przybyli pod wskazany adres około

pierwszej dwadzieścia dziewięć. Zastali tam jedną osobę, która podawała

się za dziennikarza Alfa Sbctena Matssona, pochodzącego ze Sztokholmu i

zamieszkałego na Fleminggatan trzydzieści cztery. Alf Sbcten Matsson

oświadczył, że został pobity i okaleczony nożem przez dziennikarza

Bengta Ei-lerta Jónssona, pochodzącego z Malmo i zamieszkałego na

background image

Sveaga-tan dwadzieścia sześć w Limhamnie. Matsson, który na

zewnętrznej stronie lewego nadgarstka miał zadraśnięcie mniej więcej pię-

ciocentymetrowej długości, został odwieziony przez policjantów

Kristianssona i Kvanta na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy

Szpitalu Publicznym, natomiast Bengt Eilert Jónsson został przekazany

policji kryminalnej w Malmo przez policjantów Elofs-sona i Borglunda,

których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem

alkoholu.

- Kristiansson i Kvant?

Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował:

- Matsson, po opatrzeniu na poliklinicznym oddziale nagłych wypadków

przy Szpitalu Publicznym, również został przekazany policji kryminalnej

w Malmo celem złożenia zeznań. Zeznał, że urodził się piątego sierpnia

tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w Mólndalu, jest

zameldowany...

- Moment - przerwał Martin Beck. - Nie musimy znać wszystkich

szczegółów.

- Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli

cokolwiek się pominie.

- Czy ten raport daje jasny obraz?

- Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane

dotyczące czasu również. Zeznania świadków są bardzo ogólnikowe.

Dlatego prokurator nie doszukał się podstaw do wniesienia oskarżenia.

- Kto przesłuchiwał Matssona?

- Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie.

- Czy był pijany? Backlund wertował raport.

background image

- Chwileczkę... O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w

umiarkowanej ilości.

- Jak się zachowywał?

- Tego nie zanotowałem. Ale Kristiansson i Kvant oświadczyli...

momencik... że szedł dość chwiejnie, mówił spokojnie i nie zawsze

wyraźnie.

Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną.

- Jak wyglądał?

- Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie

ubrany.

- Jak to się stało, że oberwał nożem?

- Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ

zeznania były rozbieżne. Jeśli mnie pamięć nie myli... aha, no tak...

Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy, natomiast według

Jonssona stało się to nie wcześniej niż po godzinie pierwszej. Bardzo

trudno było uzyskać jasność w tym punkcie.

- Czy on w ogóle dostał w kość?

- Mam tutaj wersję Jonssona. Bengt Eilert Jónsson zeznaje, że on i

Matsson, którego po raz pierwszy spotkał w związku z wykonywanym

zawodem, znali się od blisko trzech lat i że przed południem piątego

stycznia przypadkiem natknął się na Matsso-

na, który zatrzymał się w Hotelu Savoy, i zaprosił go, ponieważ Matsson

był sam, do swojego domu na kolację o godzinie...

- Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce? Backlund poskromił

pierwsze oznaki irytacji. Przerzucił kilka

stron.

background image

- Jonsson zaprzecza, jakoby doszło do umyślnego pobicia, przyznaje

jednak, że mniej więcej kwadrans po pierwszej pchnął Matssona, Matsson

się przewrócił i skaleczył kieliszkiem, który trzymał w dłoni.

- Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem.

- Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie... Chwileczkę. Jest.

Matsson oznajmił, że tuż przed jedenastą wdał się w rękoczyny z Bengtem

Jónssonem i że prawdopodobnie wtedy oberwał w lewą rękę nożem, który

zauważył wcześniej w mieszkaniu Jonssona. Sami widzicie. Tuż przed

jedenastą! i kwadrans po pierwszej! Różnica dwóch godzin i dwudziestu

minut! Otrzymaliśmy zaświadczenie wystawione przez lekarza ze Szpitala

Publicznego. Pięciocentymetrowej długości rozcięcie skóry, obfite

krwawienie, krawędzie rany...

Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego

raport.

- To nas nie interesuje. Co ty o tym myślisz? Coś się przecież stało.

Dlaczego? Jak?

Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił.

- Stało się i stało się. Wszystko jest tutaj. Starannie spisane i sprawdzone.

Nie wiem, jak mam wyjaśnić tę sprawę, nie referując zebranych

materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę bardzo.

Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i

obejrzał dołączone na końcu zdjęcia kuchni, salonu i kamiennych

schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na schodkach było kilka

ciemnych plamek wielkości jednego óre. Gdyby nie zostały zaznaczone

białymi strzałkami, pewnie nikt by ich nie zauważył. Przekazał raport

Kollbergowi i zabębnił palcami po poręczy krzesła.

background image

- Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? - zapytał.

- Tak, w tym pokoju.

- Pewnie długo rozmawialiście.

- Owszem, złożył szczegółowe zeznanie.

- Jakie sprawiał wrażenie?

Irytacja Backlunda sięgnęła zenitu. Bez przerwy coś przekładał na

pociągniętym pokostem blacie, przesuwał i ustawiał na miejsce.

- Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza

tym do zdarzenia doszło w mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie

chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie wiedzieć.

Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią

próbę.

- Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie.

- Nie mam żadnej - odparł niechętnie Backlund.

Kiedy wyszli, wciąż siedział przy stole, pochylony nad swoimi

protokołami postępowania przygotowawczego. Wyraźnie znie-smaczony.

- No, no - skwitował Kolłberg w windzie.

Bengt Jónsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem.

Furtka była otwarta, na żwirowej alejce opalony blondyn siedział w kucki

przy dziecięcym rowerku. Tłustymi od smaru rękami próbował założyć

łańcuch. Obok stał mniej więcej pięcioletni chłopczyk z kluczem

francuskim w dłoni.

Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł

dłonie o spodnie. Mógł mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą

koszulę, brudne spodnie khaki i saboty.

- Bengt Jónsson?- spytał Kolłberg.

background image

- Tak, to ja.

Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie.

- Jesteśmy z policji kryminalnej ze Sztokholmu - powiedział Martin Beck.

- Chcielibyśmy pana prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela,

Alfa Matssona.

- Przyjaciela - powtórzył blondyn. - Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o

to, co wydarzyło się tej zimy? Myślałem, że to było i minęło.

- Owszem. Sprawa jest zamknięta i nikt nie będzie do tego wracał.

Interesuje nas co innego, mianowicie osoba Alfa Matssona.

- Przeczytałem w gazecie o jego zaginięciu. Podobno był wjakiejś siatce

narkotykowej. Nie miałem pojęcia, że ćpał.

- Nie ćpał, sprzedawał.

- O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem.

- Mógłby pan nam pomóc w wyrobieniu sobie opinii o Matssonie -

wyjaśnił Martin Beck.

- To znaczy?

- Wszystko, co pan o nim wie - włączył się Kolłberg.

- Wiem niewiele, mimo że znamy się od trzech lat. Przed tym zajściem

spotkałem go zaledwie kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy

się służbowo.

- A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? - zapytał

Martin Beck.

- Usiądźmy - zaproponował Jónsson, wchodząc na werandę. Na

werandzie stał stół i cztery wiklinowe krzesła. Martin

Beck usiadł i poczęstował Jonssona papierosem. Kolłberg zerknął

podejrzliwie na krzesło, po czym ostrożnie się na nim usadowił.

background image

Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.

- Jak się pan zapewne domyśla - zaczął Martin Beck - interesuje nas

wyłącznie to, co ma pan do powiedzenia na temat charakteru Alfa

Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmó nie zamierza

wracać.

- Przypadkiem spotkałem Alfa na ulicy. Zatrzymał się w hotelu w Malmó

i zaprosiłem go na kolację. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłem, ale był

sam i chciał, żebyśmy poszli razem do knajpy, więc pomyślałem, że będzie

lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był trzeźwy. No,

prawie... Przy jedzeniu poczęstowałem go sznapsem, a potem słuchaliśmy

płyt, piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i... stał się

nieprzyjemny. Tego dnia u żony była jej przyjaciółka

i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię prze-

/¦JM

rznąc? .

Bengt Jonsson umilkł. Martin Beck skinął głową.

- Proszę mówić dalej.

- Przyjaciółka żony była oburzona, nie przywykła, żeby mężczyźni tak ją

traktowali. Zona się wściekła, powiedziała Alfowi, że jest chamem, a on

wyzwał ją od dziwek i zachowywał się jak skończony impertynent.

Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju.

Znów umilkł.

- Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? - zapytał Koll-berg.

- Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego.

- Co się wydarzyło potem? - spytał Martin Beck.

- Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się

background image

wstawiony. Za to Alf był coraz bardziej pijany, czkał, bekał, śpiewał i

nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do toalety, po chwili

zrobiło mu się lepiej i jakby trochę wytrzeźwiał. Kiedy mu powiedziałem,

że powinniśmy sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta

dziwką, z którą się ożeniłem. Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem

mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć w moim domu. Ale

on tylko się roześmiał, siedział jakby nigdy nic i bekał. Powiedziałem, że

zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z

moją żoną. Uderzyłem go. Kiedy wstał i znowu powiedział coś świńskiego

o mojej żonie, uderzyłem go jeszcze raz. Przewrócił się na stół i potłukł

kieliszki. Próbowałem go wyprosić, ale nie chciał się ruszyć. W końcu

żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie

pozbędziemy.

- Skaleczył się w rękę - przypomniał Kollberg. -Jak do tego doszło?

- Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym

byłem wściekły i miałem to gdzieś. Skaleczył się kieliszkiem. Przy

upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go no-

żem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie

policja. Koszmarna historia.

- Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matsso-nem? - zapytał

Kollberg.

- Uchowaj Boże. Ostatni raz widziałem go następnego dnia rano w

komisariacie. Kiedy wychodziłem od tego gliniarza... przepraszam,

policjanta, który mnie przesłuchiwał, sukinsyn siedział na korytarzu i miał

czelność powiedzieć: „Masz jeszcze gorzałę, potem do ciebie pojedziemy i

obciągniemy". W ogóle się nie odezwałem i od tamtej pory go nie

background image

widziałem.

Bengt Jonsson wstał i podszedł do chłopczyka, który uderzał w rower

kluczem francuskim. Kucnął i znów zajął się łańcuchem.

- Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie -rzucił przez

ramię. - Tak to się odbyło.

Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jonsson skinął im

głową na pożegnanie.

- Milutki gość z tego naszego Matssona - powiedział Kollberg, kiedy

wracali do Malmó. - Ludzkość nie poniosłaby chyba niepowetowanej

straty, gdyby naprawdę w coś się wpakował. Tylko twój urlop by na tym

ucierpiał.

Rozdział 21

KOLLBERG ZATRZYMAŁ SIĘ W HOTELU SANKT JÓRGEN przy

plaCU Gu-

stawa Adolfa. Zanim tam pojechali, zahaczyli o komendę, skąd Martin

Beck zabrał swój bagaż. W hotelu nie było wolnych pokoi, ale dzięki

perswazyjnym talentom Kollberga coś się znalazło.

Martin Beck ani myślał się rozpakowywać. Zastanawiał się przez chwilę,

czy nie zadzwonić do żony, ale uznał, że jest zbyt późno. Nie byłaby

zachwycona perspektywą wiosłowania w ciemnościach tylko po to, by się

dowiedzieć, że on nie ma pojęcia, kiedy będzie mógł do nich przyjechać.

Rozebrał się i wszedł do łazienki. Stojąc pod prysznicem, usłyszał

charakterystyczny łomot w drzwi. Kollberg. Ponieważ zapomniał wyjąć

klucz, nie minęła sekunda i Kollberg wpadł do pokoju, wywrzaskując jego

imię.

Martin Beck zakręcił prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i

background image

wyszedł z łazienki.

- Nagle poraziła mnie niesamowita myśl - powiedział Kollberg. - Pięć dni

temu ominęła cię uczta rakowa. Pewnie na Węgrzech nie załapałeś się na

żadnego skorupiaka. A może mają tam raki?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- No to ubieraj się. Zarezerwowałem stolik.

W sali jadalnej było pełno. Na nakrytym dla nich, narożnym stole już

czekały raki, na talerzach leżały serwetki z czerwonym nadrukiem i

czapeczki. Martin Beck z ponurą miną popatrzył na

swoją. Była z niebieskiej krepiny, a na daszku z papieru glansowa-nego

widniał złoty napis: POLICJA.

Raki były pyszne. Nie zamienili zbyt wielu słów podczas jedzenia. Kiedy

skończyli, Kollberg jak zwykle czuł niedosyt i zamówił befsztyk.

- Wieczorem w przeddzień wyjazdu był w towarzystwie czterech facetów

i jednej babki - powiedział. - Napisałem raport. Mam go na górze w

pokoju.

- Świetnie. Łatwo poszło?

- Tak sobie. Pomógł mi Melander.

- A, Melander. Która godzina?

- Wpół do dziesiątej.

Martin Beck wstał, zostawiając Kollberga sam na sam z befsztykiem.

Melander oczywiście już się położył i Martin Beck cierpliwie przeczekał

kilkanaście dzwonków, zanim usłyszał w słuchawce jego głos.

- Spałeś? - zapytał.

- Tak, ale nic się nie stało. Jesteś w domu?

- W Malmó. Jak ci poszło z Alfem Matssonem?

background image

- Mam to, o co mnie prosiłeś. Chcesz wiedzieć teraz zaraz?

- Tak.

- Chwileczkę. - Melander szybko był z powrotem. - Napisałem raport, ale

zostawiłem go w komendzie. Może uda mi się to odtworzyć z pamięci.

- Na pewno.

- No więc chodzi o czwartek dwudziestego pierwszego lipca. Przed

południem Alf Matsson był w redakcji. W sekretariacie odebrał bilety

lotnicze, a w kasie czterysta koron. Potem poszedł do ambasady

węgierskiej po paszport i wizę. Stamtąd pojechał do domu, na

Fleminggatan, i prawdopodobnie już wtedy spakował walizkę. W każdym

razie zmienił ubranie. Przed południem miał na sobie szare spodnie, szary

dżersejowy sweter, niebieski blezer bez wyłogów i beżowe zamszowe

buty. Po południu i wieczorem był w grafitowoszarym garniturze z

cienkiej flaneli, białej koszuli,

czarnym włóczkowym krawacie, czarnych półbutach i szarobeżo-wym

popelinowym płaszczu.

W kabinie telefonicznej było duszno. Martin Beck wyjął z kieszeni kartkę

papieru i robił notatki.

- Mów dalej.

- Kwadrans po dwunastej pojechał taksówką z Flemingga-tan do

restauracji Pod Cynowym Pucharem, gdzie zjadł lunch w towarzystwie

Svena-Erika Molina, Pera Kronkvista i Pii Bolt. Naprawdę ma na imię

Ingrid, ale mówią na nią Pia. Do jedzenia i po jedzeniu wypił kilka kufli

piwa. O trzeciej Pia Bolt wyszła. Mniej więcej godzinę później, czyli

około czwartej, pojawili się Stig Lund i Ake Gunnarsson i usiedli przy tym

samym stole. Teraz przerzucili się na gorzałę. Alf Matsson pił whisky z

background image

lodem. Rozmawiali głównie w swoim żargonie, ale kelnerka zapamiętała,

że Matsson mówił coś o wyjeździe. Nie usłyszała, dokąd.

- Był pijany?

- Pewnie był, ale niegroźnie. Jeszcze nie. Możesz chwilę poczekać?

Melander znowu się ulotnił. Martin Beck otworzył na oścież drzwi kabiny,

żeby wpuścić do środka trochę powietrza.

- Musiałem włożyć szlafrok - odezwał się po chwili Melander. - Na czym

skończyłem? A, tak, Pod Cynowym Pucharem. O szóstej towarzystwo,

czyli Kronkvist, Lund, Gunnarsson, Mo-lin i Matsson udało się

taksówkami do Złotego Pokoju*. Tam zjedli późny obiad i pili dalej.

Rozmawiali o wspólnych znajomych, o trunkach i dziewczynach. Alf

Matsson był już porządnie pijany i rzucał głośne uwagi pod adresem gości

płci żeńskiej. Między innymi wydarł się do pewnej malarki w średnim

wieku, która siedziała w drugim końcu sali, mówiąc coś w rodzaju: „Masz

kapitalne cycki. Mogę położyć na nich głowę?". O wpół do dziesiątej

wszyscy przenieśli się do baru Opera na wódkę. Alf Mats-

* Den Gyldene Freden - najstarsza restauracja w Sztokholmie, otwarta w

1722 na Starym Mieście; nazwa prawdopodobnie odsyła do rokowań

pokojowych w Szczecinie w 1570.

son pił whisky z wodą sodową. Pia Bolt już tam była i przysiadła się do

nich. O dwunastej Kronkvist i Lund opuścili lokal, trochę wcześniej

wyszła Pia Bolt w towarzystwie Molina. Wszyscy byli pijani. Matsson i

Gunnarsson zostali aż do zamknięcia baru. Obaj okropnie się schlali.

Matsson się zataczał i przystawiał do kobiet. Nie udało mi się dowiedzieć,

co było potem, ale najprawdopodobniej wrócił taksówką do domu.

- Nikt nie widział, kiedy stamtąd odjeżdżał?

background image

- Nie. Ci, z którymi rozmawiałem, nie widzieli. O tej porze większość

gości była mniej lub bardziej wstawiona, a personel spieszył się do domu.

- Dziękuję. Chciałbym cię jeszcze o coś poprosić. Pójdź jutro rano do

mieszkania Matssona i poszukaj grafitowoszarego garnituru, który miał na

sobie tamtego wieczoru.

- A ty tam nie byłeś przed wyjazdem?

- Byłem, ale nie mam twojej pamięci. Kładź się i śpij. Zadzwonię jutro.

Wrócił do Kollberga; ten zdążył pochłonąć befsztyk i jakiś deser, po

którym zostały na talerzyku różowe ślady.

- Wpadł na coś? - zapytał Kollberg.

- Nie wiem. Może.

Przy kawie Martin Beck opowiedział o Budapeszcie, Szluce, Ari Boeck i

jej niemieckich przyjaciołach. Potem pojechali windą na górę i Martin

Beck, zanim udał się do swojego pokoju, wziął od Kollberga maszynopis

raportu.

Rozebrał się, zapalił lampkę nocną, zgasił górne światło, położył się i

zaczął czytać.

„Ingrid (Pia) Bolt, ur. 1939 w Norrkopingu, niezamężna, sekretarka,

mieszkanie własnościowe na Strindbergsgatan 51.

Jest w paczce Matssona, ale niezbyt go lubi i przypuszczalnie nigdy nie

miała z nim romansu. Od roku do niedawna chodziła ze Stigiem Lundem,

teraz chybajest z Molinem. Sekretarka w firmie modniarskiej Studio 45.

Per Kronkvist, ur. 1936 wLulea, rozwiedziony, reporter po-południówki.

Mieszka z Lundem na Sveavagen 88.

Jest w paczce, ale nie przyjaźni się z Matssonem. Rozwiódł się w 1963 w

Lulea, od tamtej pory mieszka w Sztokholmie. Dużo pije, jest nerwowy i

background image

nieopanowany. Głupawy, ale miły. W maju 1965 siedział za jazdę po

pijanemu.

Stig Lund, ur. 1932 w Góteborgu, nieżonaty, fotograf w tej samej

popołudniówce co Kronkvist. Mieszkanie na Sveavagen jest własnością

gazety.

Poznał Matssona w 1960, kiedy przyjechał do Sztokholmu. Często

przebywali razem, ale od dwóch lat widują się tylko dlatego, że chodzą do

tych samych knajp. Małomówny i spokojny, dużo pije i zwykle zasypia

przy stole. Były sportowiec, w latach 1945-1951 specjalizował się w

długich dystansach.

Ake Gunnarsson, ur. 1932 wjakobstadzie w Finlandii. Kawaler,

dziennikarz motoryzacyjny. Mieszkanie własnościowe na Svartensgatan 6.

Przyjechał do Szwecji w 1950. Od 1959 w różnych pismach

motoryzacyjnych i dziennikach. Wcześniej rozmaite zajęcia, m.in. był

mechanikiem samochodowym. Mówi po szwedzku niemal bez obcego

akcentu. Na Svartensgatan przeprowadził się 1 lipca br., przedtem

mieszkał w Hagalund. Na początku września zamierza wziąć ślub z

dziewczyną z Uppsali, która nie jest w paczce. Taki sam znajomy M. jak

ww. Pije, ale znany jest z tego, że nic po nim nie widać. Wydaje się dość

bystry.

Sven-Erik Molin, ur. 1933 w Sztokholmie, rozwiedziony, dziennikarz,

willa w Enskede.

Uważa się za najlepszego przyjaciela Alfa Matssona i obgaduje go za

plecami. Cztery lata temu rozwiódł się w Sztokholmie, od czasu do czasu

widuje się z dziećmi i płaci na nie alimenty. Zarozumiały chwalipięta i

szpaner, zwłaszcza kiedy jest na bani, co często mu się zdarza. Burdy

background image

pijackie w Sztokholmie w 1963 i 1965. Związku z Pią Bolt nie traktuje

zbyt poważnie.

Wpaczce są poza tym: Krister Sjóberg, rysownik, Bror Forsgren, z

reklamy, Lena Rosen, dziennikarka, Bengt Fors, dziennikarz, Jack

Meredith, operator filmowy, i kilka mniej lub bardziej drugoplanowych

osób. Tamtego wieczoru nikogo z nich nie było".

Martin Beck wyszedł z łóżka i przyniósł kartkę, na której robił notatki w

trakcie rozmowy z Melanderem.

Zanim zgasił lampkę, przeczytał wszystko jeszcze raz: raport Kollberga i

swoje bazgroły.

Rozdział 22

W SOBOTĘ TRZYNASTEGO SIERPNIA BYŁO SZARO I

WIETRZNIE. Samolot

Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem.

O tej porze wczorajsze raki miały przykry posmak, lurowata kawa w

tekturowych kubkach serwowana przez linie lotnicze nic nie pomogła.

Martin Beck oparł czoło na wibrującej szybie i patrzył na chmury.

Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał

„Sydsvenska Dagbladet", łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł

się najlepiej.

Minęły równo trzy tygodnie, kiedy Alf Matsson był widziany po raz

ostatni - w holu hotelu Duna w Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w

Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi plus piętnaście

stopni.

Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce.

- Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś?

background image

- Yhm.

- Żadnych wątpliwości?

- Żadnych. Z psychologicznego punktu widzenia nic ciekawego, jeśli to

miałeś na myśli. Obaj urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął

się czepiać, ten drugi się wpienił i rąbnął go butelką. Potem się

przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym

wiesz.

- Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć?

- Próbował. Wrócił do domu, spakował swoje zakrwawione ciuchy,

skołował pół litra denaturatu i usiadł pod skanstull-skim mostem.

Wystarczyło tam pojechać i go zgarnąć. Najpierw wszystkiemu

zaprzeczył, a potem się rozbeczał. - Kollberg umilkł na moment. - Ma

wariackie papiery. Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W

każdym razie bardzo się starał. - Kollberg opuścił gazetę i spojrzał na

Martina Becka. - Otóż to. Bardzo się starał.

Co powiedziawszy, wrócił do lektury.

Martin Beck zmarszczył czoło, wyjął raport Kollberga i czytał go raz po

raz, dopóki nie zaczęli schodzić do lądowania. Schował maszynopis i

zapiął pasy. Kilka nieprzyjemnych minut - kołysanie, niewidzialna

zjeżdżalnia, ogrody, dachy domów, dwa podskoki na betonie - i oddech

ulgi.

Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań.

- Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem?

- Nie. Poczekam.

- Śmierdząca sprawa.

- Tak - przyznał Martin Beck.

background image

- I cholernie 'wkurzająca. - Na traneberskim moście Kollberg dodał: - Ale

najbardziej wkurza mnie to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to

kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby dobry uczynek. Jeśli dał

nogę, ktoś go prędzej czy później dopadnie. To nie nasza broszka. A gdyby

przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi.

Dobrze mówię?

- Dobrze.

- Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde

flak!

- Logiki w tym za grosz.

- Co racja to racja.

W komendzie panował dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia

lata. Na biurku Martina Becka leżało kilka nieistotnych listów i kartka od

Melandera: „Czarne półbuty. Stare. Od dawna nienoszone. Nigdzie

ciemnoszarego garnituru".

Za oknem wiatr czochrał korony drzew i mżył drobny kapuśniaczek.

Pomyślał o Dunaju, parowcach i prądzie powietrza znad nasłonecznionych

gór. O walcach wiedeńskich. Ciepłych nocach. Moście. Nabrzeżu.

Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem.

Wszedł Kollberg, zerknął na liścik od Melandera i podrapał się po

brzuchu.

- A jednak nas to obchodzi.

- Chyba tak. - Martin Beck zastanawiał się chwilę. - Czy musiałeś oddać

paszport, kiedy byłeś w Rumunii?

- Tak, policja zabrała nam paszporty na lotnisku, a po tygodniu

odebraliśmy je w hotelu. Mój przeleżał się kilka dni dłużej. To był duży

background image

hotel. Co wieczór policjanci podrzucali tego od metra.

Martin Beck wybrał numer telefonu.

- Budapeszt dwa, dziewięć, osiem, trzy, jeden, siedem, z majorem

Vilmosem Szluką. Tak, major S-z-1-u-k-a. Nie, na Węgrzech.

Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla

gości i oglądał paznokcie. Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie

odezwał ani nie poruszył.

W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki:

- Major Szluka zaraz będzie.

Echo kroków w komendzie przy Deak Ferenc Ter i głos Szluki:

- Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie?

- Deszcz i wiatr. Zimno.

- A u nas ponad trzydzieści stopni. Trochę za ciepło. Właśnie wybierałem

się do kąpieliska Palatinus. Coś nowego?

- Jeszcze nie.

- To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc?

- W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje

paszporty, prawda?

- Niestety. Zawsze są z tym problemy. Ale na szczęście to nie moje

zmartwienie.

- Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia

paszportu w Ifjusag albo w Dunie po dwudziestym pierwszym lipca?

- Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać

odpowiedź o piątej?

V - Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno.

- Tak?

background image

- Jeśli ktoś zgłosił zgubę, czy udałoby się panu dowiedzieć, jak ta osoba

wygląda? Taki ogólny rysopis.

- Odezwę się o piątej. Do usłyszenia.

- Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać. Martin Beck

odłożył słuchawkę. Kollberg popatrzył na niego

podejrzliwie.

- Wykąpać?

- W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych

ławach.

- Ach, tak. - Kollberg podrapał się po głowie. -A więc w Budapeszcie miał

na sobie niebieski blezer, szare spodnie i brązowe buty.

- I płaszcz.

- A w walizce był niebieski blezer.

- Tak.

- I szare spodnie.

- Tak.

- I brązowe buty.

- Tak.

- A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i

czarnych butach.

- I w płaszczu.

- Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.

- Nie ma.

- Jasny gwint!

- Yhm.

Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady

background image

biurka zapomnianą, wysuszoną na wiór florydę i zapalił.

Podobnie jak kolega z Malmó próbował rzucić palenie, ale ka pół

gwizdka.

Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.

- Pojedziemy coś przekąsić?

- Czemu nie.

- Pod Cynowym Pucharem?

- Tak.

Rozdział 23

Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z

loterią fantową, karuzelę i dwóch policjantów w czarnych pelerynach.

Karuzela była w ruchu, na pomalowanym blaszanym koniu siedziała

dziewczynka w czerwonym plastikowym płaszczyku i czerwonej

plastikowej chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem

utkwionym przed siebie. Opodal pod parasolem stali jej rodzice i smętnym

spojrzeniem omiatali wesołe miasteczko. Intensywnie pachniały liście i

mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.

W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący szelest

popołudniowych gazet, czytanych przez parę starszych stałych gości, i

stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w sąsiednim

pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg. usiedli w pubie kilka metrów od

stołu, który zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz

nikogo przy nim nie było, pośrodku stała szklanka z czerwoną kartką.

„Rezerwacja". Pewnie zawsze tam stała.

- Już po lunchu - powiedział Kollberg. - Za jakąś godzinę znowu zaczną

się schodzić. Wieczorem będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem,

background image

że nawet mysz się nie prześliźnie.

Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu.

Za oknem siąpiło szwedzkie lato.

Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.

- Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? - spytał.

- Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec

raczej nie ma szans.

- A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?

- Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się

dostaje przy wjeździe i oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja

wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. Zobacz.

Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na

stole.

- I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd - powiedział Koll-berg,

oglądając stemple - to można przekroczyć dowolną granicę?

- Masz pięć krajów do wyboru: Czechosłowację, Związek Radziecki,

Rumunię, Jugosławię i Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz -

samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.

- Statkiem? Z Węgier?

- Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do

Wiednia albo Bratysławy.

- Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję

konno albo się czołgam - uzupełnił Kollberg.

- Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.

- Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?

- To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski -

background image

nie trzeba. Na węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i

Jugosławii.

- Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.

- Yhm.

Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina

Becka.

- Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.

- Nie.

- Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.

- Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.

Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych

stolików. Przy tym z czerwoną kartką usiadł jakiś trzy-dziestokilkuletni

mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał gazetę. Od czasu do czasu

nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych

szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w

brązową kratę, białą koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.

- Kto to jest? - spytał Martin Beck.

- Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają

sporadycznie.

- W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać. Kollberg zerknął

na mężczyznę.

- Może Gunnarsson.

- Nie - odparł po namyśle Martin Beck. - Jego raz widziałem.

Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym

sweterku, tweedowej spódnicy i zielonych pończochach. Zlustrowała

lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.

background image

- Siemasz, Pelle - powiedziała.

- Siemanko.

- Pelle, czyli Per Kronkvist - wyjaśnił Kollberg. - A ta panna to Pia Bolt.

- Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?

Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna

nurtował go ten problem.

- Może mają sztuczne brody - zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek.

- Żeby grać nam na nerwach.

- Wracamy - zdecydował Martin Beck. - Zawiadomiłeś Sten-stróma?

Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego

kelnerkę:

- Hej, dziewucha! Daj malucha! Trochę ludzi się roześmiało.

W komendzie panowała grobowa cisza. Stenstrom siedział w rejestracji i

stawiał pasjansa.

Kollberg popatrzył na niego spod oka.

- Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.

- To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.

- Sprawdzisz alibi kilku osób - powiedział Martin Beck. -Lennart, daj mu

listę.

Stenstrom dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.

- Teraz?

- Tak, dzisiaj wieczorem.

- Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors?

A to kto?

- Błąd maszynowy - burknął Kollberg. - Powinno być „Bengt Fors". „T"

sprzęga się z „s".

background image

- Dziewczynę też mam sprawdzić?

- Tak, jeśli cię to bawi - powiedział Martin Beck. - Siedzi Pod Cynowym

Pucharem.

- Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?

- Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Mats-sona. Wszyscy

już wiedzą, o co chodzi. A co nowego w wydziale narkotyków?

- Skontaktowałem się z Jacobssonem - odparł Stenstrom. -Szybko się z

tym uwiną. Narkomani od razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że

Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy. Matsson

sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom,

zdzierał z nich skórę...

Stenstrom umilkł.

- No, co ci przyszło do głowy? - zapytał Kollberg.

- Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników

miał go po dziurki w nosie?

- Mogło - przyznał Martin Beck.

- Zwłaszcza w kinie - dorzucił Kollberg. - W Ameryce. Stenstrom schował

listę do kieszeni i wstał.

- Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego - rzekł z urazą,

kierując się ku drzwiom.

- Owszem, może - zgodził się Kollberg. - Tylko zapomniałeś, że Matsson

zapodział się na Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich

kantowanych nieszczęśników. Spadaj!

Stenstrom zmył się.

- Byłeś złośliwy - zauważył Martin Beck.

- To niech ruszy mózgownicą.

background image

- Właśnie to zrobił.

- Tere-fere.

Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenstrom wkładał płaszcz.

- Obejrzyj ich paszporty. Stenstrom pokiwał głową.

- Nie jedź sam.

- Bo co? Są groźni? - zapytał zjadliwie.

- Rutyna.

Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon.

Martin Beck podniósł słuchawkę.

- Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na

dziewiętnastą - poinformowała telefonistka.

- To nie jest przyjemne - odezwał się po chwili Kollberg.

- Fakt - przyznał Martin Beck. -1 nie będzie.

Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się

stanie.

- Dwie godziny - powiedział Kollberg. - Rozejrzymy się?

- Tak.

Wjechali na Vasterbron. Sobotni ruch zelżał, most świecił pustkami.

Prawie. Wyprzedzili jakiś niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że

turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się srebrzyście Riddarfjarden i

spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.

- Tylko Molin mieszka za miastem - skonstatował Kollberg. - Zaczniemy

od niego.

Minęli Liljeholmsbron i zamglone Arstafaltet, z Sockenvii-gen Kollberg

skręcił w wąską uliczkę wijącą się między willami, chwilę błądził,

wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał numery na furtkach.

background image

- O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony.

Prawdopodobnie kiedyś był to dom jednorodzinny. Teraz go podzielili,

drugie wejście jest od tyłu.

- Kto mieszka w drugiej części? - zapytał Martin Beck.

- Emerytowany celnik z żoną.

Przed willą zobaczyli duży zdziczały ogród, w którym rosły sękate

jabłonie i gąszcz krzaków owocowych. Ale żywopłot był zadbany i

siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.

- Spory ogród - zauważył Kollberg. - Guzik widać. Chcesz się trochę

poprzyglądać?

- Nie, jedź.

- No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć. Nynasvagen dojechali

na Sódermalm i zaparkowali na Mo-

sebacketorg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była

tuż przy placu. Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania

wychodziły na ulicę.

- Niedawno się tu wprowadził - powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali

z Mosebacketorg.

- Tak, pierwszego lipca.

- Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie? Kollberg zatrzymał się na

czerwonym świetle przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych

okien baru Opera.

- Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak,

pamiętam adres.

- To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvagen, chciałbym popatrzeć na

statki.

background image

Pojechali Strandvagen. Martin Beck patrzył na statki. Przy nabrzeżu

Blasieholm cumował duży biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą

na rufie, a koło DjurgSrdsbron kołysała się polska łódź motorowa,

wciśnięta między dwie alandzkie szkuty.

Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w

kraciastym owerolu i zydwestce jeździł tam i z powrotem czerwonym

piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos przypominający warkot

silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Koll-berga i Martina Becka,

zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.

W bramie Stenstróm z ponurą miną czytał listę Kollberga.

- Po co tu sterczysz? - zagaił Kollberg.

- Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się,

co dalej. Jeśli macie ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.

- Spróbuj w barze Opera - podsuflował Kollberg.

- Dlaczego jesteś sam? - zapytał Martin Beck.

- Rónn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny,

mieszka tuż za rogiem.

- Jak idzie?

- Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru

Opera do Hamburger Bórs*, spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o

trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. - Stenstróm zajrzał

do notatek. - Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavagen na Lidingó.

Zostali tam do ósmej rano, potem pojechali taksówką do roboty. Od

pierwszej po południu do piątej siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd

wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż. Innych jeszcze nie

zdążyłem sprawdzić.

background image

- Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej.

Zadzwoń, jeśli skończysz o sensownej porze.

Ruszyli do Hagalund. Deszczyk przybrał na sile. Kiedy Kollberg

zahamował przed niską, trzypiętrową czynszówką, gdzie jeszcze dwa

miesiące temu mieszkał Gunnarsson, woda strumieniami spływała po

szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.

Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim

piętrze była wizytówka przypięta pinezkami. Nazwisko zgadzało się z

tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie. Wizytówka i tabliczka różniły

się odcieniem bieli od pozostałych.

Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu.

Gunnarsson przypuszczalnie zajmował pokój z kuchnią.

* Ekskluzywny lokal rozrywkowy, w którym od 1956 występują znani

artyści i satyrycy.

- Dwa okna - powiedział Kollberg. - To mi wygląda na kawalerkę.

Przeprowadził się do większego, bo będzie się żenił.

Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej

stronie ulicy było pole i zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki

wieżowiec, tuż obok stawiano następny. Najpewniej cały teren zaroi się od

identycznych domów. Z nieciekawej czynszówki, w której mieszkał

Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po

nim nie zostanie.

Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.

- Pożar?

Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.

- Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale

background image

opuszczona, nikt tam nie mieszkał. Myślę, że sfajczyli ją strażacy. No

wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą, podpalają i gaszą, i tak w

kółko, dopóki nie sfajczą do imentu. Szkoda chałupy. Ale muszą być

działki pod nowe domy. - Spojrzał na zegarek i włączył silnik. - Zbierajmy

się, jeśli mamy zdążyć na tę twoją pogawędkę.

Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W

drodze na komendę nie odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z

samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.

Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie,

niesamowite.

- Gdzie, do cholery, jest Lennart?! - powiedziała żona Koll-berga.

Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.

- Tak, niedługo przyjdę... Tak,, za krótką chwilkę...Jutro? Nie bardzo...

Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk

odkładanej słuchawki.

- Powinniśmy mieć dziecko - skonstatował Kollberg. - Biedactwo, siedzi

sama w domu i czeka na mnie.

Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.

Chwilę później odezwał się Szluka.

- Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z

ludźmi. W każdym razie miał pan rację.

- Co do paszportu?

- Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjusag.

- Kiedy?

- Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu

dwudziestego drugiego lipca. Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia

background image

wieczorem.

- To by się zgadzało.

- Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na

Węgrzech pierwszy raz i nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz

oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie opuszczania

hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie

myślał i poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego

dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu potrzebny do załatwienia bułgarskiej

wizy. To naturalnie jego wersja.

- Może być prawdziwa.

- Oczywiście. W recepcji są przekonani, że Roeder wziął paszport

następnego dnia rano, czyli dwudziestego trzeciego, kiedy Matsson

przeniósł się z Ifjusag do Duny i przepadł bez wieści. Roeder przysięga, że

nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w

jego przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę

rano. Takie są procedury.

- Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?

- Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po

pięćdziesiąt paszportów dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny

sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto inny wydaje

następnego dnia.

- Czy widział pan Roedera?

- Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.

- No i jak? Jest podobny?

- Ma brodę. Sądząc z fotek, nie są zbyt podobni. Ale rzadko

przypominamy siebie na starych zdjęciach paszportowych. Równie dobrze

background image

ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. Recepcjonista jest

sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie

mają czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się

tłumy turystów. Jeśli pański rodak wziął paszport Roedera, równie dobrze

mógł na nim wyjechać z Węgier. - Szluka milczał przez chwilę. - W

każdym razie ktoś to zrobił.

Martin Beck wyprostował się.

- To pewne?

- Tak. Otrzymałem wiadomość dwadzieścia minut temu. Mamy

zezwolenie Roedera na wyjazd. Odebrała je policja graniczna w

Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca. Od

pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt - Wiedeń. Pasażerem nie mógł

być Roeder, bo wciąż u nas jest. - Szluka zawahał się. - Znaczyłoby to, że

Matsson nie opuścił Węgier.

- Nie - powiedział Martin Beck. - On tam w ogóle nie był.

Rozdział 24

Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen

wydawało się nijakie, bez wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani

go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. Wyjął odprasowany szary

garnitur. Ubrał się z niezwykłą starannością. Wyszedł na balkon. Nie

padało. Spojrzał na termometr. Szesnaście stopni. Jak na słomianego

wdowca przystało, zjadł obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i

czekał.

Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenstróma. Pojechali na

komendę.

- Jak poszło? - zapytał Martin Beck.

background image

- Tak sobie. - Stenstrom wertował notatnik. - Molin pracował w sobotę. To

pewne. Siedział w redakcji pd ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu,

odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się poprztykaliśmy o to spanie.

Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to znaczy

mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo

ni cholery nic nie rozumiesz". Zapisałem słowo w słowo.

- A niby czemu miał lękościsk? - zapytał Kollberg.

- Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku

na piątek. I wcale się tym nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i

nabzdyczony.

- Dalej - przynaglił go Martin Beck.

- Niestety, wczoraj się pomyliłem, mówiąc, że Lund i Kron-kvist są

czyści. Okazało się, że na Lidingó z dziewczynami pojechał nie Kronkyist,

tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lun-dem do Karlstadu. Nie w

piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby

Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i

Kronkyist byli najbardziej pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się

pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i jak. Ledwie

przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały

piątek miał z głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd

zabrał, i poszli do knajpy. Do baru Opera, nie do restauracji Pod Cynowym

Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i wypił dwa piwa,

przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z

Kronkvistem do Karlstadu. Kronkyist był wtedy u siebie.

- A co robił wcześniej?

- Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w

background image

sobotę o wpół do piątej po południu.

- Sprawdziłeś?

- Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkyist też

cierpiał na lękościsk. Tak mi powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie

cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. Zapisałem to.

- Aha.

- Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W

sobotę był w redakcji przed południem i wieczorem, żeby oddać różne

artykuły.

- Wiesz to na sto procent?

- Tego bym nie powiedział. Redakcjajest duża, nie znalazłem nikogo, kto

by to potwierdził. W każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale

mógł to zrobić rano albo wieczorem.

- Paszporty?

- Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć,

gdzie spędziła noc z czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś

się przespała i wolała nie mówić, z kim.

- To całkiem prawdopodobne - przyznał Kollberg. - W koń cu był

czwartek i w ogóle.

- Co masz na myśli? - zapytał Stenstróm.

- Nic. Może numerek nie był popisowy.

- Dalej - powiedział Martin Beck.

- W sobotę od jedenastej przed południem była u mamy. Dyskretnie

sprawdziłem. A teraz paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział,

że nie będzie się legitymował we własnym domu. Lund ma prawie nowy

paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu na

background image

Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.

- Nie chciał pokazać paszportu - wtrącił Kollberg. - I położyłeś uszy po

sobie?

- Pia Bolt dwa lata temu była tydzień na Majorce. I to wszystko.

Kronkyist ma stary paszport. Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany

i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju w Góteborgu, kiedy

przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym

stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót

dziesiątego maja. Powiedział, że był w zakładach Renault w Billancourt.

Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.

- Tak, to prawda - wtrącił Martin Beck.

- Wszystkich nie zdążyłem przepytać. Krister Sjóberg był w domu z

rodziną, mieszka w Alvsj6. Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.

- Możemy go olać - powiedział Kollberg. - I tak nie moglibyśmy go

przyskrzynić, boby nas hipisi obdarli ze skóry.

- Głupi jesteś.

- A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.

- Tak - zgodził się Martin Beck. - To nam wystarczy.

- Wiecie, kto to jest? - zapytał Stenstróm.

- Tak nam się przynajmniej wydaje.

- Kto?

Kollberg przeszył Stenstróma wzrokiem.

- Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w

Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z sobą tyle szmalu na towar i zostawił

wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz pod drzwi

komendy policji? Powinien ją raczej omijać szerokim łukiem, prawda?

background image

Dlaczego Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne

zniknięcie?

- No tak.

- Dlaczego Matsson miałby jechać na Węgry w niebieskim blezerze,

szarych spodniach i zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem

ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się podział ciemny garnitur,

który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego

mieszkaniu.

- Okej, to nie był Matsson. Więc kto?

- Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio

widziany z Matssonem? Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej

paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś takiego sprokurować?

Zastanów się.

Stenstróm milczał ze śmiertelnie poważną miną.

- Coś mi przyszło do głowy. - Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu.

- Spójrzcie. Tu jest hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.

- Nyugati Palyaudvar. Dworzec Zachodni.

- Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę

drogę, czyli obok komendy policji.

- Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia

odjeżdżają z Keleti, ze Wschodniego.

Kollberg w milczeniu studiował mapę.

Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenstróma.

- Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili

ten teren. Są tam szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.

- Teraz zaraz?

background image

- Tak.

Stenstróm wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i

popatrywał na siedzącego nieruchomo Kollberga.

- W drogę - powiedział, gasząc peta.

Kollberg szybko prowadził wyludnionymi w niedzielę ulicami. Kiedy

przejeżdżali przez Vasterbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur

wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody Riddarfjarden. Martin

Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w

zatoce przy Ralambshov.

Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.

Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną lancię.

- To jego wóz. Pewnie jest w domu.

Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie,

wilgotne powietrze. W milczeniu weszli po wysłużonych schodach na

czwarte piętro.

Rozdział 25

Drzwi otworzyły się natychmiast.

Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie

zaskoczony.

- Przepraszam - powiedział. - Myślałem, że to moja narzeczona.

Martin Beck od razu go rozpoznał. To jego pokazał mu Molin Pod

Cynowym Pucharem dzień przed wylotem Matssona do Budapesztu.

Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie niebieskich oczu. Dobrze

zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego

studenta Roedera i Alfa Matssona.

- Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.

background image

Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.

- Kollberg.

- Gunnarsson.

- Czy możemy wejść na chwilę? - zapytał Martin Beck.

- Naturalnie. O co chodzi?

- Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.

- Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.

- Tak, wiemy.

Ledwie Martin Beck i Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich

zachowaniu zaszła wyraźna zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i

niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanów- \

czość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali

czegoś podobnego.

Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne,

urządzone z dobrze przemyślaną dbałością, acz nie do końca.

Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z aranżacją wystroju

sklepowej witryny.

Okna dwóch pokoi wychodziły na ulicę, okno sypialni i kuchni na

podwórze. W łazience, której drzwi stały otworem, paliło się światło.

Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się poranną toaletą.

W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na

którym ktoś niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody

mineralnej, szklanka, dwa słoiczki tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w

sypialni był fotel na biegunach, dwa stołki i toaletka z szufladkami i

nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach,

dorodnej twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi

background image

wisiał srebrny łańcuszek bismark. Martin Beck rozpoznał ten model, bo

szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.

Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.

- Siadajcie, proszę - powiedział Gunnarsson.

Martin Beck skinął głową i usadowił się na wiklinowym krześle przy

dwuosobowym biurku, wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad.

Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga, który nadal krążył po

mieszkaniu.

Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła

częściowo zapisana kartka papieru, przy telefonie stała jeszcze jedna

fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym łańcuszkiem. To zdjęcie

zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w

obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.

- Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.

Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się

spokój. Kollberg krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo

w kuchni.

- Proszę powiedzieć, co się wydarzyło - zaczął Martin Beck.

- Kiedy?

- W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy

pan i Matsson wyszliście z baru Opera.

- Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i

wróciłem do domu. On czekał na następną, bo jechał w inną stronę.

Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na

fotografii.

- Chciałbym zobaczyć pański paszport.

background image

Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło

przyjemnie zaskrzypiało.

- Proszę.

Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel

rzeczywiście wbili mu na Arlandzie dziesiątego maja. Na końcu widniały

jakieś zapiski, między innymi numery telefonów i wierszyk. Wewnętrzne

strony okładki pokrywały bodaj notatki o samochodach albo silnikach,

skreślone pospiesznie dawno temu. Wierszyk był napisany w poprzek

zielonym długopisem. Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:

There was a young manfrom Dundee

Who said: "They can't do without me

No house is complete

Without me and my seat

My initials are WC"*.

Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.

- To limeryk-wyjaśnił.

- Widzę.

- O Winstonie Churchillu. Podobno jego autorstwa. Usłyszałem to w

samolocie z Paryża do Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem

go zapisać.

* Rzekł pewien młodzik z Dundee:/„Beze mnie wszyscy są bezradni/

Prawdziwy dom, każdy to wie/ Beze mnie nie obejdzie się/ A ja - to wasz

WC".

Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod spodem

papier był ciut jaśniejszy, poznaczony malutkimi zielonymi kropkami,

których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony przebijał zielony

background image

stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenstrórn najwyraźniej to

przeoczył.

- Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze

i przeprawił się promem do Szwecji.

- Nie wiem, o czym pan mówi. Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.

- To do was.

Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.

- Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. -

Rozłączył się. - To Stenstrórn. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.

- Nasi ludzie przeszukują zgliszcza wHagalund - wyjaśnił

Martin Beck.

- No to jak będzie? - zapytał Kollberg.

- Nadal nie wiem, o czym panowie mówią. Spojrzenie mężczyzny było

równie skupione i szczere.

Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i

powiedział:

- Proszę się ubrać.

Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.

Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało

znaczenia, nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po obejrzeniu

paszportu nabrał absolutnej pewności, ale czysto hipotetyczna myśl o

pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował

swoją niezłomną postawę, czekałoby ich wyjątkowo żmudne śledztwo.

Nie to jednak stanowiło główny powód jego niezadowolenia.

Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i

brązowe spodnie. Spojrzał na zegarek.

background image

- Jedźmy - powiedział. - Niedługo będę miał gościa i wolałbym...

Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.

- Nie ma pośpiechu. Kollberg wyszedł z sypialni.

- Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.

Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo,

ale z kamiennym wyrazem twarzy.

- To nie musi być takie straszne, jak się wydaje - życzliwie zauważył

Kollberg. - Proszę się nie martwić na zapas.

Martin Beck zerknął na Kollberga i znów spojrzał na Gunnars-sona.

Kollberg oczywiście miał rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy

przekroczyli prógjego mieszkania, wiedział, że gra skończona. Pogodził

się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.

Martin Beck odchylił się na wiklinowym krześle i czekał. Kollberg

znieruchomiał przy drzwiach do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku

pokoju i spojrzał na zegarek.

Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek,

prawdopodobnie odruchowo i z pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych

dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem, pocierając

twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.

Gunnarsson otworzył usta.

- Jeśli... - powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. - Przepraszam,

muszę zadzwonić.

Martin Beck skinął głową i nie odrywał wzroku od tarczy. 018.

Kierunkowy do Uppsali. Potem sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim

sygnale.

- Dzień dobry. To ja. Ake. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O

background image

której?

Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu".

- Dziękuję. Do widzenia. - Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na

zegarek, nie kryjąc ulgi. - Idziemy?

Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.

- Proszę usiąść - odezwał się w końcu Martin Beck. Mężczyzna długo się

wahał, zanim usiadł, i mimo że usiłował

zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego

krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że

drżą mu ręce.

Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.

- Na co czekamy? - dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego

głosie dał się wyczuć odcień niepewności.

Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby

Gunnarsson doszedł do wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba

niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie siedzieli w tej samej łodzi.

Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go

na miejsce.

Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek.

Od rozmowy telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do

dyspozycji góra pół godziny.

Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o

wszystkim, co ich łączy. Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do

pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.

Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie

irytowało Gunnarssona, a może dlatego, że przypominało o łączącej ich

background image

więzi.

Po raz pierwszy od co najmniej trzydziestu minut napotkał spojrzenie

Kollberga. Jeśli się nie pomylili, finał był tuż-tuż.

Pół minuty później Gunnarsson pękł.

- Okej, co chcecie wiedzieć? - zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na

Martina Becka, to na Kollberga. .

Nie zareagowali.

- Tak, macie rację - powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. -

To ja. Ale nie chcę o tym mówić

Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina

Becka i pokiwał głową. Martin Beck głęboko odetchnął.

- Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego sic dowiemy. Są

świadkowie, którzy pana rozpoznają. Znajdziemy taksówkarza, który

wiózł pana z lotniska tamtej nocy. Przypomni sobie, czy ktoś panu

towarzyszył. Eksperci przeszukają pański

samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki,

na pewno coś po nich zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się

przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek się podział, na pewno go

znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego.

Gunnarsson popatrzył mu w oczy.

- Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.

Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.

Kollberg uratował sytuację.

- Do naszych obowiązków - odezwał się bezbarwnie - należy

poinformowanie pana, że jest pan podejrzany o zabójstwo lub morderstwo.

Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan prawo do adwokata.

background image

- Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam

w domu butelkę whisky, i koniecznie chciał się napić.

- I?

- Wypiliśmyjuż dosyć dużo. Pokłóciliśmy się. - Gunnarsson umilkł i

wzruszył ramionami. -Wolałbym o tym nie mówić.

- Dlaczego się pokłóciliście? - zapytał Kollberg.

- Wyprowadził mnie z równowagi...

- Wjaki sposób?

Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było

w nich łagodności.

- Zachowywał się jak... powiedział coś... o mojej narzeczonej. Mogę

wyjaśnić, jak to się zaczęło. W górnej szufladzie po prawej jest kilka

zdjęć...

Martin Beck wysunął szufladę i ostrożnie wyjął zdjęcia. Zrobione na

plaży, takie, jakie zwykle robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie

zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie było pomięte i

naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.

- Byłem w toalecie. Kiedy wróciłem, grzebał w moich szufladach. I

znalazł... te zdjęcia. Jedno chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły,

ale jak to zobaczyłem, to... się wściekłem. -

Przerwał na moment. - Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.

Martin Beck skinął głową.

- Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o... o

Ann-Louise. Wiedziałem, że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać.

Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że pobudzi sąsiadów. -

Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. - To nie jest takie ważne, ale

background image

może miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać...

- Szczegóły zostawmy na później - powiedział Kollberg. -Co było dalej?

Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.

- Udusiłem go - wyszeptał.

Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po

nosie.

- I?

- Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał

na podłodze. Martwy. Było około drugiej. Oczywiście powinienem

zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. - Zastanawiał się przez

chwilę. - Wszystko by się zawaliło.

Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił

Gunnarssona.

- Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie

chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To,

co się wydarzyło, było... zaskakujące. I bezsensowne. Nie docierało do

mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd... O tym możemy chyba porozmawiać

później.

- Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu - powiedział

Kollberg.

- Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierza! tylko wskoczyć do

domu po walizkę. Wydaje mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście

z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo charakterystyczne, na

swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu.

Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy.

Podpalali

background image

i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do

gołej ziemi. To tańsze od rozbiórki. - Gunnarsson obrzucił Martina Becka

zdesperowanym spojrzeniem. -Wziąłem paszport, bilety, kluczyki do

samochodu i klucze do jego mieszkania i... - Zadrżał, ale błyskawicznie

zebrał się w sobie. - Potem zniosłem go do samochodu, to było

najtrudniejsze, ale miałem... chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I

pojechałem do Ha-galund.

- Do tej ruiny?

- Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to

kosztowało, bo niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś

przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt go nie znalazł. Nie żył, więc

nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.

Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.

- Dalej.

- Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę,

była spakowana, i włożyłem do samochodu Alfa. Potem wróciłem do

siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego okulary i płaszcz, który wciąż

wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi siedzieć i

czekać. Pojechałem jego samochodem na Arlandę i zaparkowałem... -

Gunnarsson spojrzał błagalnie na Martina Becka. - Wszystko poszło

gładko, jakby samo, bez mojego udziału. Włożyłem okulary, płaszcz był

na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem się.

Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się

śmiesznie proste.

- Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?

- Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że

background image

najlepszym wyjściem będzie pociąg do granicy austriackiej, a potem

nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport i mogłem na

nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie

wbijają stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło.

Tak myślałem.

Martin Beck pokiwał głową.

- Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach,

w pierwszym tylko na jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.

- Hjusag.

- Możliwe. W każdym razie była tam grupa ludzi mówiących po

francusku. Zrozumiałem, że przyjechali wcześniej tego samego dnia.

Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak oddawałem

paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do

przegródek na klucze. Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę

odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych paszportów. Już trzeci

się nadawał. Belgijski. Facet nazywał się Roederer albo jakoś tak. W

każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.

Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.

- Co było następnego dnia rano?

- Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego

hotelu. Był duży i elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport

w recepcji, wniosłem jego walizkę do pokoju i pół godziny później

wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po

drodze zorientowałem się, że mam w kieszeni klucz do pokoju

hotelowego. Akurat mijałem komendę policji i go tam podrzuciłem.

Uznałem, że to dobry pomysł.

background image

- Niekoniecznie - wtrącił Kollberg. Gunnarsson blado się uśmiechnął.

- Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny.

Najpierw zdjąłem okulary Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski

paszport. Udało się. Pociąg był przepełniony, kontrolerzy się spieszyli.

Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem taksówką

na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.

- Co pan zrobił z paszportem Roedera? - zapytał Martin Beck.

- Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem

szkła i połamałem oprawki.

- A płaszcz?

- Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.

- I wieczorem był pan w domu?

- Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem

wcześniej.

W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.

- Wypróbował pan łóżko?

- Gdzie?

- W Dunie.

- Tak. Skrzypiało. - Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. -

Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Nie tylko ja. - Zerknął na

fotografię. - Gdyby nie zaszło nic... nieprzewidzianego, w niedzielę

wziąłbym ślub. Za tydzień. To...

- Tak?

- To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć...

- Tak - przyznał Martin Beck.

Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.

background image

- Okej, chodźmy - powiedział z irytacją. Zabójca Alfa Matssona

nieoczekiwanie załkał.

- Oczywiście - wyszeptał płaczliwie. - Przepraszam.

Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą

miną popatrzył na zamknięte drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.

- Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.

- Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć

sztuk.

Kollberg zajrzał do sypialni.

- Nie ma ich. - Zerknął na drzwi łazienki. - Czy...

- Nie - powiedział Martin Beck. - Czekamy.

Pół minuty później Ake Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.

- Możemy już iść?

Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli,

podniósł pokrywę spłuczki, wsunął dłoń i wyciągnął

słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.

- Vesparax. Groźne świństwo. - Ze zmartwioną miną popatrzył na

Gunnarssona. -1 po co to panu było? Teraz musimy pana zawieźć do

szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do gardła

gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.

Martin Beck zadzwonił po radiowóz.

Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego

opuszczenia tego miejsca. Radiowóz już czekał.

- Płukanie żołądka - rzucił Kollberg. - Pośpiech mile widziany.

Przyjedziemy później. - Coś mu się przypomniało, kiedy Gunnarsson już

siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. - Czy po opuszczeniu hotelu

background image

pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?

Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym,

szklistym wzrokiem.

- Tak. A skąd pan wie?

Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę

na pierwszym skrzyżowaniu.

Na pogorzelisku w Hagalund policjanci w szarych kombinezonach

niespiesznie chodzili między kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za

taśmą odgradzającą teren zebrała się gromadka ciekawskich

spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła

czwarta.

Ledwie Martin Beck i Kollberg wysiedli z samochodu, Sten-strom

odłączył się od grupy policjantów i podszedł do nich.

- Mieliście rację - powiedział. - On tam jest, ale niewiele z niego zostało.

Godzinę później jechali do centrum.

- Za tydzień spycharki firmy budowlanej wszystko elegancko by

wyrównały - odezwał się Kollberg, kiedy mijali Norrtull.

Martin Beck pokiwał głową.

- Zrobił, co mógł - filozoficznie skwitował Kollberg. - Nic najgorzej.

Gdyby ciut lepiej znał Matssona i zadał sobie nieco trud 11,

żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze,

zamiast wycierać stempel w paszporcie...

- To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?

- Nie. Jasne, że nie.

Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego

lata roiło się od ludzi, Kollberg odchrząknął i powiedział:

background image

- Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec

końców jesteś na urlopie.

Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i

dzieci.

- Wysadź mnie przy Odengatan. Kollberg zatrzymał się przed kinem na

rogu.

- Czołem!

- Cześć!

Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za

odjeżdżającym Kollbergiem, po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i

wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe światło, przy

stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.

Martin Beck usiadł przy kontuarze.

- Whisky.

- I woda z lodem? - zapytał barman, duży mężczyzna o łagodnym

spojrzeniu, energicznych ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.

- Tak, czemu nie.

- Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem.

Wybornie.

Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie

odezwał, tylko od czasu do czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w

białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.

Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami

butelek. Kiedy obraz zaczął mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do

domu. Rozebrał się już w przedpokoju.

Rozdział 26

background image

Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął

się na podłogę. Marzł. Wstał, żeby zamknąć drzwi balkonowe. W oczach

latały mu mroczki, w skroniach dudniło, podniebienie wyschło na wiór. Z

pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które popił

kubkiem wody. Znów się położył, przykrył kocem i usiłował zasnąć. Po

dwóch godzinach koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli

się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie na poręczy i wsparł głowę na

rękach.

Pogodne niebo i chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył

przez chwilę na grubego jamnika, niespiesznie drepczącego pośród drzew

w zagajniku przed blokiem. Tak zwany teren zielony raczej nie dorósł do

tej nazwy. Ziemię między sosnami pokrywało igliwie i śmieci, niewielki

trawnik dawno został zadeptany.

Martin Beck wrócił do sypialni i pościelił łóżko. Potem krążył po

pokojach, włożył do teczki kilka drobiazgów i książek i wyszedł z

mieszkania.

Pojechał metrem do Slussen i spacerkiem ruszył nabrzeżem ku Strómbron.

Jego statek, który odpływał za godzinę, cumował przy Blasieholm. Dwóch

załogantów sztaplowało skrzynki na pokładzie dziobowym.

Martin Beck dotarł do Skeppsholmen, w Barze Chapman* wypił filiżankę

herbaty i natychmiast gorzej się poczuł.

Na statku był kwadrans przed czasem. Z komina buchał biały dym. Usiadł

na pokładzie w tym samym miejscu co dwa tygodnie wcześniej, w

pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci. Ale tym razem nie

odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach.

Silnik pracował, statek odbił, zawył gwizdek parowy. Martin Beck

background image

pochylił się nad relingiem i patrzył na wiry pieniącej się wody. Po

wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle.

Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na

pokład, jego miejsce zajął gruby rumiany mężczyzna w sportowym

garniturze i w berecie. Nim Martin Beck zdążył się wycofać, grubas się

przedstawił i zalał go potokiem słów o niezwykłej urodzie archipelagu.

Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się

przerwać tę jednostronną konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego

archipelagu do salonu na rufie.

Resztę podróży przeleżał w półmroku na twardej pluszowej kanapie,

wpatrując się w drobinki kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła

wpadającego przez świetlik.

Nygren czekał w motorówce koło przystani. Kiedy zbliżali się do wysepki,

wyłączył silnik, podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na

ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał ręką na pożegnanie i zniknął za

cyplem.

Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się

nago na kocu.

- Cześć.

- Cześć! Nie słyszałam cię.

- Gdzie dzieci?

- Pływają łódką.

- Aha.

- Jak było w Budapeszcie?

* Bar Chapman, tak jak schronisko af Chapman, mieści się na ponadstu-

letnim żaglowcu, cumującym przy Skeppsholmen od 1937.

background image

- Pięknie. Nie dostaliście kartek?

- Nie.

- Pewnie przyjdą później.

Wszedł do domu, napił się wody, znieruchomiał i wpatrywał w ścianę.

Pomyślał o jasnowłosej kobiecie z łańcuszkiem bis-mark. Czy długo

dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w mieszkaniu roiło się

od policjantów z pincetami i puszkami proszku.

Zona weszła do pokoju.

- Jak ty się właściwie czujesz?

- Marnie - odpowiedział Martin Beck.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04 %c5%9amiej%c4%85cy si%c4%99 policjant Maj Sjowall & Per Wahloo
03 M%c4%99%c5%bcczyzna na balkonie Maj Sjowall & Per Wahloo
03 M%c4%99%c5%bcczyzna na balkonie Maj Sjowall & Per Wahloo
05 W%c3%b3z stra%c5%bcacki, ktory znikn%c4%85%c5%82 Maj Sjowall & Per Wahloo
07 Cz%c5%82owiek z Saffle Maj Sjowall & Per Wahloo
06 Morderstwo w Savoyu Maj Sjowall & Per Wahloo
Maj Sjowall, Wahloo Per Martin Beck 02 Mężczyzna, który rozpłynął sie w powietrzu
7 6, Pan Wo˙odyjowski, s˙awny i stary ˙o˙nierz, cho˙ cz˙owiek m˙ody, siedzia˙, jako si˙ rzek˙o, w Pa
BAWIMY SI POWIETRZEM, Jest to scenariusz zajęć dydaktyczno - wychowawczych przeznaczony dla dzieci 5
Wyznaczanie rozp ywu powietrza w kopalni
Per Wahloo, Maj Sjowall Martin Beck 03 Męższczyzna na balkonie
Sjowall Maj, Wahloo Per Martin Beck 02 Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu
15 Erozja powietrzna (16 02 2010)
02 Parintii greci si filozofia
TEORIA W-F, teoria, Skład chemiczny powietrza atmosferycznego: a)składniki stałe: azot(78%),tlen(21%
Akumulator do?UTZ?HR M SERIE M00 M01 M02

więcej podobnych podstron