background image

Incipit Liber Secundus

Wiedźma z Lasu

Przybądź, śmierci, wieczny śnie,
Z ojca win uwolnij mnie!

Na mój grób rzuć głaz, nie kwiatki,
Bym nie słyszał przekleństw matki!

background image

ROZDZIAŁ I

Była  sobie okrągła wieża z  blaszanym  kurkiem  na  dachu.  Kurek miał  postać wrony  ze 

strzałą  w  dziobie  do  wskazywania  kierunku  wiatru.  Na  szczycie  wieży  mieścił  się  okrągły 
pokój, zadziwiająco niewygodny. Panowały  w nim  wieczne przeciągi. Od wschodu  sąsiadował 
z  komnatką, która  miała  dziurę  w  podłodze. Dziura  zapewniała  połączenie  z  wejściami  do 
wieży,  których  było  dwa:  podczas  oblężenia  ludzie  mogli  zrzucać  tędy  kamienie  na  głowy 
wroga.  Niestety,  przez tę samą dziurę wpadał  do środka wiatr, który  następnie wydostawał się 
na zewnątrz przez nie osłonięte otwory  strzelnicze albo przez komin  – chyba  że akurat wiał do 
góry  nogami; wówczas spadał kominem  w dół. Był to rodzaj tunelu  powietrznego. Na  domiar 
złego  pokój  był  stale  pełen  dymu   –  nie  z  własnego  paleniska,   lecz  z  tego,  które  płonęło 
w  komnacie  pod  spodem.  Skomplikowany  system  przeciągów  wsysał  dym  z  powrotem  do 
komina.  Kamienne  ściany  pociły  się  przy  wilgotnej  pogodzie.  Meble  też  były  niewygodne. 
Ściśle  mówiąc,  na   urządzenie  pokoju   składały  się  kupy  kamieni,   trzymane  pod  ręką  na 
wypadek, gdyby  trzeba było bombardować  napastników  przez  dziury  w  podłodze. Poza tym 
było tam  kilka  przerdzewiałych genueńskich  kusz z bełtami i stos torfu  na i tak  nie używane 
palenisko.  Czwórka dzieci nie miała łóżka.  Gdyby  to był  pokój kwadratowy, chłopcy  mogliby 
sypiać  w  obalonej  szafie;  ponieważ  jednak  było  inaczej,   sypiali  na   podłodze,  okryci  jak 
popadło słomą i kocami.

Dzieci  sporządziły  sobie  amatorski  namiot  z  kocy  i  właśnie  leżały  pod  nim,  zbite 

w ciasną gromadkę, opowiadając pewną historię. Słyszały  matkę krzątającą się przy  palenisku 
w komnacie pod spodem, więc mówiły  szeptem, w obawie,  by  ich  nie usłyszała. Szeptały  nie ze 
strachu  przed laniem. Uwielbiały  matkę  ślepo  i  bezkrytycznie,  ponieważ miała silniejszy  od 
nich  charakter.  Rozmowy  w  łóżku  bynajmniej  nie  były  zabronione.  Problem  tkwił  raczej 
w tym,  że matka  czy  to przez obojętność,  czy  przez lenistwo, czy  przez okrutną  zaborczość – 
zaszczepiła  swoim  czterem  synom  niedoskonałe poczucie dobra  i zła. Skutkiem  tego chłopcy 
nigdy nie mieli pewności, czy są grzeczni, czy niegrzeczni.

Szeptali  po  celtycku, a  ściślej  mówiąc, w  języku  będącym  mieszanką  mowy  celtyckiej 

i  Dawnej Mowy  Rycerskiej,  której ich  nauczono, gdyż  miała  im  się przydać,  kiedy  dorosną. 
Angielski  znali  bardzo  słabo.   Po  latach,  gdy  już  zostali  sławnymi  rycerzami  na   dworze 
wielkiego króla,  opanowali angielski do perfekcji – wszyscy  z wyjątkiem  Gawaine’a, który  jako 
głowa  klanu  uparcie  trzymał  się  dialektu  szkockiego,  demonstrując  w  ten  sposób,   że  nie 
wstydzi się swojego urodzenia.

Historię  opowiadał  Gawaine,  jako  najstarszy.  Leżeli  pokotem,  jak  cherlawe, 

niewydarzone,  ukryte  przed  światem  żabki,  ale  po  ich  budowie  można  było  poznać,  że  te 
cztery  ciałka  zmężniałyby  w  mig,  gdyby  im  tylko  zapewnić  należyte  wyżywienie.  Wszyscy 
czterej byli jasnowłosi. Gawaine miał  czuprynę jaskra  worudą, a Gareth  bielszą niż pszenica. 
Najmłodszy  z  czwórki,  Gareth,  liczył  sobie  lat  dziesięć,  a  najstarszy  czternaście.  Gaheris 
odznaczał  się nieco ociężałą  rozwagą. Agravaine, drugi co  do starszeństwa  po  Gawainie, był 
domowym   tyranem   –  kapryśnym,  skłonnym   do  płaczu   i  panicznie  lękającym   się  bólu 
fizycznego. To dlatego, że miał bujną wyobraźnię i myślał więcej niż bracia.

–  Dawno  temu,  moje  zuchy  –  prawił  Gawaine  –  zanim  myśmy  się  urodzili  i  zanim 

w ogóle o nas pomyślano, była w naszym rodzie piękna babcia imieniem Igraine.

– Księżna Kornwalii – wpadł mu w słowo Agravaine.
–  Nasza babcia, czyli Księżna Kornwalii –  przyznał  mu  rację  Gawaine. –  I  w  niej to 

właśnie zakochał się okrutny Król Anglii.

– Ten Król zwał się Uther Pendragon – uzupełnił Agravaine.
– Kto w końcu opowiada? – zezłościł się Gareth. – Zamknij się.
– Król Uther Pendragon posłał po Księcia i Księżną Kornwalii...
– Po dziadka i babcię – uściślił Gaheris.
–  ...i  obwieścił  im,  że  muszą  z  nim  zamieszkać  w  londyńskiej  twierdzy  Tower,  czyli 

w  jego  domu.  Kiedy  tam  przebywali,  Król  zaproponował  babci,  żeby  została  jego  żoną 

background image

i przestała w ogóle zadawać się z dziadkiem. Lecz szlachetna i piękna Księżna Kornwalii...

– Babcia – wtrącił Gaheris.
– A niech was liszka! – wrzasnął Gareth. – Przestańcie mu wreszcie przerywać!
Potem  nastąpiła  stłumiona  namiotem  z kocy  wymiana  poglądów, punktowana  piskami, 

odgłosami ciał walących o ziemię oraz głośnymi skargami.

– Szlachetna  i piękna Księżna  Kornwalii –  podjął  opowieść Gawaine – odtrąciła zaloty 

Króla  Uthera   Pendragona   i  opowiedziała   o  wszystkim   dziadkowi.  Powiedziała  mu   tak: 
„Obawiam  się, że sprowadzono  nas tutaj,  aby  mnie pohańbić.  Dlatego  radzę, mężu, abyśmy 
bezzwłocznie opuścili to miejsce i jadąc konno całą noc dotarli o świcie do własnego zamku”. 
I w środku nocy opuścili oboje gościnę Króla...

– Pod osłoną nocy – poprawił brata Gareth.
–  ...upewniwszy   się,  że  wszyscy   mieszkańcy   królewskiego  domostwa   poszli  spać. 

W  nikłym   blasku   latarni  osiodłali  swe  rącze,  ognistookie,  szybkonogie,  symetryczne, 
szerokouste, wąskogłowe, dumne rumaki i co koń wyskoczy pogalopowali do Kornwalii.

– To była straszna jazda – wzdrygnął się Gaheris.
– Aż konie pod nimi padły – dodał z satysfakcją Agravaine.
–  Wcale że nie – sprzeciwił  się  Gareth.  –  Dziadek  i  babcia  na  pewno  nie zajeździliby 

koni na śmierć.

– No to jak w końcu: padły te konie czy nie padły? – zniecierpliwił się Gaheris.
– Nie padły – odparł Gawaine po chwili namysłu. – Ale mało brakowało.
I opowiadał dalej.
– Kiedy rankiem Król Uther Pendragon dowiedział się co zaszło, zakipiał ze złości.
– Zawrzał z gniewu – poprawił go usłużnie Gareth.
–  Zakipiał  ze złości – powtórzył  twardo Gawaine.  – Król Uther Pendragon zakipiał  ze 

złości. Krzyczał  tak: „Na mój królewski majestat! Głowę  tego  Księcia  Kornwalii podadzą mi 
w  potrawce!  Tutaj!  Na  ten   stół!”.   Potem  wysłał  do  dziadka  list,  w  którym  kazał  mu  się 
nafaszerować  i  ugarnirować,  bo  za   czterdzieści  dni  najdalej  on,  Król  Uther   Pendragon, 
wyłuska go z najpotężniejszego zamku. Nie ma szans!

– Książę Komwalii posiadał  dwa  zamki – uzupełnił  Agravaine tonem  znawcy.  – Zamek 

Tintagil i Zamek Terrabil.

– Więc  Książę  Kornwalii umieścił  babcię w Zamku  Tintagil, sam  zamknął  się w Zamku 

Terrabil, a Król Uther Pendragon wziął oba zamki w oblężenie.

– I wtedy  – wykrzyknął  Gareth, nie mogąc się opanować –  Król rozbił  wiele namiotów 

i rozegrała się wielka wojna, i po obu stronach padło od miecza mrowie ludzi.

– Tysiąc? – rzucił na próbę Gaheris.
–  Co najmniej dwa tysiące – stwierdził  ze znawstwem  Agravaine. –  Nam, Celtom,  nie 

opłaca  się  kłaść  trupem  mniej  niż  dwa  tysiące żołnierza. Tak naprawdę  to  było  ich  pewnie 
z milion.

– Dziadek i babcia  zwyciężali w obu  oblężeniach, ale gdy  już się zanosiło na  ostateczną 

klęskę Króla Uthera, przypętał się do niego zły czarownik imieniem Merlin...

– Od czarnej magii – sprecyzował Gareth.
–  No  i  wyobraźcie sobie, że  ten  czarownik od czarnej magii  zdołał, za sprawą  swych 

piekielnych  sztuczek,  przenieść zdradzieckiego Uthera  Pendragona  do zamku  babci. Dziadzio 
natychmiast  opuścił  Zamek Terrabil,  lecz nie dojechał  z odsieczą,  bo padł  od miecza na  polu 
chwały.

– Od zdradzieckiego miecza.

– A nieszczęsna Księżna Kornwalii...
– Szlachetna i piękna Igraine...
– Babcia...

–  ...została  pojmana  przez niecnego  Smoczego Króla,  straszliwego  Anglika  o  czarnym 

sercu, i chociaż miała już wtedy trzy urodziwe córy...

– Cudne Siostrzyce Kornwalijskie.

– Ciocię Elaine.
– Ciocię Morganę.

background image

– I naszą mamusię.
– Chociaż już miała  te trzy  piękne córy, Król Anglii zmusił  ją, aby  go  poślubiła – jego, 

mordercę jej prawowitego małżonka!

Przez  chwilę  wszyscy   czterej  w  milczeniu   kontemplowali  bezmiar   angielskiej 

niegodziwości.  Historia, którą sobie właśnie opowiedzieli, była  ulubioną opowieścią ich  matki. 
Matka  opowiadała   ją  chłopcom   przy   każdej  z  owych  niezmiernie  rzadkich   okazji,   gdy 
zdobywała się na  wysiłek opowiedzenia  im  czegokolwiek.  Chłopcy  znali historię na pamięć. Na 
zakończenie Agravaine zacytował szeptem celtyckie porzekadło, którego wyuczyła ich matka:

–  Czterem  rzeczom  Lothianin nigdy  nie  zaufa: krowiemu rogowi,  końskiemu  kopytu, 

psim kłom i śmiechowi Anglika.

Skulili  się  jeszcze  ciaśniej  na  posłaniu   ze  słomy,   wsłuchani  w  tajemnicze  odgłosy 

z komnaty pod spodem.

Komnatę  położoną poniżej naszych  bajarzy  oświetlała  pojedyncza  świeca  i  szafranowy 

blask  torfowego paleniska. Jak  na  komnatę królewską, było to pomieszczenie dość ubogie, ale 
przynajmniej wyposażone w łóżko, a raczej łoże, z czterema kolumnami, które za dnia  służyło 
jako tron.  Nad paleniskiem  bulgotała zawartość żeliwnego kociołka  na  trójnogu. Świeca stała 
przed wypolerowaną  mosiężną  płytą, która  pełniła  rolę lustra. W  pomieszczeniu  znajdowały 
się dwie żywe istoty: Królowa i kot. Oboje mieli czarne włosy i niebieskie oczy.

Czarny  kot leżał  na  boku  i w  blasku ognia  wyglądał  jak nieżywy. Wrażenie to brało się 

stąd, że kot miał  spętane łapy,  jak  świeżo upolowany  rogacz,  którego myśliwi mają zanieść na 
drągu   do  domu.   Nie  szarpał  się  już,  tylko  leżał  spokojnie,   wpatrzony  w  ogień  skośnymi 
ślepiami,  dziwnie zrezygnowany. Może był tylko wyczerpany  walką – gdyż zwierzę dobrze wie, 
kiedy  zbliża  się  jego  koniec. Większości  zwierząt  dana jest  godność  umierania  niedostępna 
istotom  ludzkim. Ten  kot,  w którego skośnych  oczach  tańczyły  miniaturowe odbicia  płomieni 
paleniska, dokonywał  teraz, być może, przeglądu  swoich  ośmiu  minionych  żywotów, z całym 
zwierzęcym stoicyzmem, który jest ponad nadzieję i lęk.

Królowa uniosła  kota. Zamierzała  przećwiczyć pospolitą czarodziejską sztuczkę – ot, tak 

sobie, dla  rozrywki, albo przynajmniej dla  zabicia  czasu, który  wszyscy  mężczyźni spędzali na 
wojnie.  Chodziło  o  sposób  na   niewidzialność.  Królowa  nie  zajmowała  się  czarami  na 
poważnie, jak  jej siostra Morgana le Fay  –  nazbyt pstro  miała  w  głowie, żeby  poświęcić się 
jakiejkolwiek sztuce, choćby  i Czarnej Magii. Ćwiczyła  czary  jedynie dlatego,  że skłonność do 
pomniejszych tricków magicznych miała we krwi – jak wszystkie kobiety z jej rodu.

Wrzucony  do  wrzątku, kot  zrazu  okropnie się  rzucał  i przeraźliwie miauczał. Prężył  się 

do skoku.  Próbował  pływać ze skrępowanymi łapami.  Jego mokra  sierść pod wpływem  ukropu 
skręcała  się w loczki i lśniła  jak bok  przebitego włócznią wieloryba. Paskudnie rozdziawiony 
pysk odsłaniał  różowe wnętrze gardzieli i kocie ząbki, ostre i białe jak ciernie. Po pierwszym 
potwornym  miauknięciu,  kot nie mógł  już więcej wydobyć głosu,  tylko  prężył  łapy. Po chwili 
skonał.

Morgause, Królowa Lothian  i Orknejów, siedziała obok gotującego się kota i czekała. Od 

czasu  do  czasu  mieszała  wywar  z kota drewnianą kopyścią. Komnatę zaczął  wypełniał  smród 
gotowanej sierści. Przypadkowy  obserwator  dostrzegłby  niewątpliwie w pochlebczym  blasku 
torfowego paleniska nadzwyczajną  urodę, jaką tego wieczoru  odznaczała  się Królowa  –  dość 
wspomnieć  duże  oczy  o  przepastnym  spojrzeniu,  połyskliwą  czerń  włosów,  pełne  kształty 
i owo subtelne skupienie, z jakim nasłuchiwała, czy z góry nie dobiegają aby jakieś szepty.

– Zemsta! – obwieścił uroczyście Gawaine.
– Babcia i dziadek nie zrobili Królowi Pendragonowi nic złego.
– Prosili go tylko, żeby ich zostawił w spokoju.
Garetha  bolała  przede  wszystkim   niesprawiedliwoś ć  gwałtu   dokonanego  na 

kornwalijskiej  babce.   Nie  było  na  wyspach   człowieka,  dla   którego  niewolenie  słabych, 
niewinnych  istot  przez  nieokiełznaną  tyranię  Germanów  –  nie  byłoby  osobistą  zniewagą. 
Gareth  miał  czułe serce.  Myśl o  triumfie siły  nad słabością  budziła w  nim  nienawiść. Czuł 
wtedy, że  serce mu nabrzmiewa  i  że  się  dusi.  Gawaine, dla  odmiany,  złościł  się,  bo  rzecz 
dotyczyła  jego rodziny. Gawaine nie uważał  triumfu  siły  za  zło samo w sobie, lecz za wielkie 

background image

zło uważał  każde działanie na  szkodę jego klanu.  Nie był  ani specjalnie mądry, ani specjalnie 
wrażliwy, ale za  to był  lojalny.  Czasem  demonstrował  lojalność z niepotrzebnym  uporem,  a z 
biegiem  lat  wręcz irytująco i głupio.  Dla Gawaine’a już od dzieciństwa  liczyło się tylko jedno: 
„Górą  Orkneje.  Niechby  i  po  trupach!”.  Trzeciego  z  braci,  Agravaine’a,  opowieść  o  babce 
poruszała,  ponieważ  miała   związek   z  jego  matką,  wobec  której  Agravaine  żywił  emocje 
gwałtowne, acz  zachowywane w  sekrecie. Co  się  tyczy  Gaherisa,  to  czuł  on i  postępował  tak 
samo jak bracia.

Kot   w  końcu   całkiem   się  rozgotował.  Mięso  odeszło  od  kości  w  postaci  cienkich 

włókienek i po długim  warzeniu, na  wierzchu  zebrała  się gruba  warstwa szumowin  złożonych 
z sierści,  tłuszczu  i flaczków. Pod spodem, w wirach  bulgocącej wody, kręciły  się białe kostki; 
cięższe  kości  spoczęły  nieruchomo  na   dnie,  a  lżejsze  dryfowały  wdzięcznie  jak  liście  na 
jesiennym   wietrze.  Krzywiąc  się  nieco  od  przenikliwej  woni  niesolonej  zupy,  królowa 
odcedziła  płyn  do drugiego garnka. Na  flanelowym  cedzaku  pozostał  osad kota: mokra masa 
skłębionej sierści i mięsnych  włókien  oraz kolekcja  delikatnych  kości.  Królowa  podmuchała na 
osad  i  zamieszała go  końcem  łyżki,  żeby  prędzej  wystygł.  Po  chwili mogła  zagłębić  w  nim 
palce.

Królowa wiedziała,  że każdy  nieskazitelnie czarny  kot  ma  w sobie kość,  która  – jeśli ją 

włożyć  do  ust   po  uprzednim  ugotowaniu   kota  żywcem  –  gwarantuje  niewidzialność.  Ale 
nawet w tamtych  odległych  czasach  nikt nie wiedział  dokładnie, która  to ma  być kość. Dlatego 
czarów należało dokonywać przed lustrem, aby praktyka mogła dać odpowiedź na pytanie.

Morgause  nie  była  szczególną  entuzjastką  niewidzialności;  w  gruncie  rzeczy  gardziła 

niewidzialnością,  ponieważ  była   piękna.  Ale  mężczyzn   na  razie  nie  było  w  pobliżu, 
a  uprawianie  czarów  stanowiło  przynajmniej  jakieś  zajęcie  dla  zabicia  czasu.  Nie  mówiąc 
o tym, że dawało okazję do posiedzenia przed lustrem.

Królowa zeskrobała  wspomnienie po kocie na  dwie kupki; jedną tworzył schludny  stosik 

ciepłych   kości,  a  drugą  dymiąca   powoli  mieszanina  nieokreślonego  kształtu   i  gatunku. 
Królowa wybrała jedną  kostkę  i,  odstawiając  mały  paluszek, uniosła ją  do  swych różanych 
usteczek. Delikatnie chwyciwszy  kość zębami, ustawiła się przed wypolerowanym  mosiądzem 
zwierciadła,   z  senną  rozkoszą  lustrując  własną  postać.   Cisnęła   kość  w  palenisko  i  wzięła 
następną.

Nikt   jej  nie  widział.   I  dobrze,  bo  wyglądało  to  dosyć  dziwnie,  gdy  się  co  chwila 

odwracała,  to do  lustra, to  do  kupki kości, za każdym  razem  biorąc w  zęby  nowy  fragment 
kociego  szkieletu,  sprawdzając w  lustrze,  czy  ją  jeszcze  widać  i  ciskając kość  w  płomienie. 
Poruszała  się z taką  gracją,  jakby  wykonywała jakiś  taniec albo  jakby  przez cały  czas ktoś na 
nią patrzył – albo też jakby wystarczało jej to w zupełności, że sama siebie widzi.

Wreszcie,  i to zanim  sprawdziła  wszystkie kości, znudziła  się zabawą. Zirytowana, resztę 

kości cisnęła  na  ziemię, a miazgę  wyrzuciła  za  okno,  nie bacząc na to, gdzie spadnie. Potem 
wygasiła   ogień,   wyciągnęła   się  dramatycznie  na   wielkim   łożu   i  dłuższy   czas  przeleżała 
bezsennie w ciemności, wiercąc się z niezadowolenia.

–  I właśnie dlatego,  moje zuchy  –  kończył  opowieść Gawaine – my,  potomkowie rodu 

Kornwalii  i  Orknejów,  musimy   zawsze  stawać  przeciwko  Królom   Anglii,  a  szczególnie 
przeciwko klanowi Mac Pendragon.

– I dlatego nasz tato ruszył na wojnę z Królem  Arturem  cośtam-cośtam, bo ten  Artur, to 

jest Pendragon. Mama tak mówiła.

–  Naszym  zadaniem  jest dbać  o  to, by  nienawiść  i  zemsta  była wiecznie żywa  – rzekł 

Agravaine. – Bo nasza mama jest z rodu Kornwalii. Pani Igraine była naszą babcią.

– Musimy pomścić nasz ród.
–  Bo  nasza  mama jest  najpiękniejszą  damą  w  całym  górzystym,  rozległym, mądrym 

i rozkosznym świecie.

– I dlatego, że myją kochamy.
Istotnie,  kochali  ją  bardzo. Może tak zawsze bywa, że człowiek bezkrytycznie oddaje 

najlepszą część swojego serca komuś, kto nie odpłaci mu za to nawet ciepłą myślą.

background image

ROZDZIAŁ II

Na blankach zamku  Camelot, w krótkim  okresie pokoju  między  dwiema  wojnami,  stał 

sobie  młody   Król  Anglii  ze  swoim   nauczycielem   i  obaj  podziwiali  liliowe  pastwiska 
wieczornego nieba. Łagodna  poświata  zalała  obszar, na  który  spoglądali z góry, rzeka  wiła  się 
leniwie pomiędzy  czcigodnym  opactwem  a szacownym  zamkiem, a w  wodzie rozpłomienionej 
zachodzącym   słońcem   odbijały   się  wieże,  wieżyczki  i  iglice,  zawieszone  bez  ruchu 
w spokojnym powietrzu.

Świat   przedstawiał  się  naszym   dwóm   obserwatorom   jako  zabawka,  gdyż  stali  na 

wysokim   wzniesieniu,  górującym   ponad  okolicą.   W  dole  widzieli  porosły   trawą  teren 
podzamcza   –  niesamowity,  gdy   się  tak  nań  patrzyło  z  góry   –  i  małego,  skróconego 
perspektywą  człowieczka  z  parą  wiader  na  koromysłach,  drepczącego  w  stronę  menażerii. 
Dalej,  przy  wartowni,  która  sprawiała  nieco  mniej  niesamowite  wrażenie,  gdyż  nie  leżała 
dokładnie  pod  nimi,   zobaczyli  nocnego  strażnika,   który   właśnie  przejmował  wartę  od 
sierżanta. Wartownicy  trzaskali obcasami, salutowali, prezentowali broń i  wymieniali hasła, 
czyniąc  radosny  rwetes  podobny  dzwonom  weselnym  –  ale  dla  naszych  widzów  spełniali 
ceremoniał  w  ciszy,  znajdowali  się  bowiem   bardzo  daleko  w  dole.  Wyglądali  jak  para 
ołowianych  żołnierzyków,  zbrojnych  na  modłę irlandzką,  a ich  dziarskie kroki nie mogły  odbić 
się  echem  o  lśniącą,  wyskubaną  przez  owce  murawę.  Dalej,  za murem,  słychać  było  głosy 
targujących   się  kumoszek,  krzyki  chuliganów,  wrzaski  kaprali,  pomieszane  z  beczeniem 
nielicznych  kóz i dzwonkami dwóch czy  trzech  trędowatych  w białych  kapturach, którzy  w ten 
sposób oznajmiali  swoje  nadejście;  i  z  szelestem  habitów  sióstr  zakonnych,  które  składały 
wizyty   miłosierdzia   ubogim,   wędrując  do  nich   równiutko,  parami;  i  z  odgłosami  bójki 
dżentelmenów, których, zdaje się,  interesowały  konie. Na  drugim  brzegu  rzeki płynącej tuż 
pod  zamkowym  murem,  człowiek  orał  pole  pługiem  przytroczonym  do  końskiego  ogona. 
Drewniany  pług poskrzypywał. Nieopodal drugi człowiek w  ciszy  łowił  łososia  na  robaka  – 
w owych dniach  rzeki nie były  zatrute – a jeszcze dalej osioł dawał  koncert przed nadciągającą 
nocą. Wszelkie odgłosy  dochodziły  do pary  widzów  na  wieży  pomniejszone, jakby  odbierane 
przez niewłaściwy koniec megafonu.

Artur  był  młody, stał  na  progu  życia. Miał  jasne włosy, a  na jego twarzy  malowała  się 

cielęca  głupota, a przynajmniej kompletny  brak cwaniactwa.  Była to szczera twarz, o dobrych 
oczach,  budząca zaufanie,  jak  twarz  dobrego  ucznia, który  cieszy  się  z  tego, że żyje,  i  nie 
wierzy  w  grzech   pierworodny.  Artura  nikt   nigdy  nie  potraktował  niesprawiedliwie,   więc 
dobroć i wyrozumiałość wobec innych były dla niego stanem naturalnym.

Król  miał  na   sobie  aksamitny  płaszcz,  który  dawniej  należał  do  jego  ojca,   Uthera 

Zdobywcy.  Płaszcz  oblamowany  był  brodami  czternastu   królów  pokonanych   w  dawnych 
czasach. Szkoda, że jedni królowie mieli brody  ryże, inni czarne, jeszcze inni szpakowate, a w 
dodatku  każdy  innej długości.  Oblamowanie królewskiego płaszcza  przypominało przez to boa 
z ptasich piór. Wąsiska świętej pamięci monarchów pozatykano za guziki.

Merlin nosił  białą brodę do pasa, okulary  w rogowej oprawie i spiczasty  kapelusz. Ten 

ostatni  przywdziewał  na   cześć  saskich   chłopów   pańszczyźnianych,  których   tradycyjnymi 
nakryciami głowy były: czepek kąpielowy, czapka frygijska albo taki właśnie stożek ze słomy.

Z  rzadka,  między  długimi  okresami  wsłuchiwania  się  w  wieczór,  zamieniali po  parę 

słów.

–  Muszę  przyznać,  że  przyjemnie  jest   być  królem   –  stwierdził  Artur.  –  To  była 

wspaniała bitwa.

– Tak uważasz?
–  Oczywiście.  Wspaniała. Przypomnij  sobie  tylko,  jak  Loth  z  Orknejów  zmykał,  gdy 

wydobyłem mój Ekskalibur.

– Ale najpierw rozłożył cię na łopatki.
– Nieważne. Udało mu się, bo to było zanim  wydobyłem  Ekskalibur. Ledwie zobaczyli 

mój wierny miecz, podali tyły jak zające.

background image

–  Wrócą,  wrócą  –  uspokoił  go  czarodziej.  –  Cała  szóstka.  Powiem  więcej:  królowie 

Orknejów,  Garlothów, Gore, Szkocji, Tower i Stu  Rycerzy  już zawiązali Konfederację Celtycką. 
Nie zapominaj, że twoje prawo do tronu opiera się na dość wątpliwych podstawach.

– Niech  sobie wracają – odparł Król. – Ja się ich  nie boję.  Tym  razem  naprawdę dam  im 

łupnia i zobaczą, kto tu jest panem.

Staruszek  włożył  do  ust  koniec   brody  i  zaczął  go  żuć,   co  robił  zawsze  w  chwilach 

konsternacji. Przegryzł  włos, który  mu  utknął  między  zębami. Spróbował  usunąć  odgryziony 
koniec włosa  językiem, a  gdy  to  nie poskutkowało, wyjął  go  palcami. Potem  zaczął  oburącz 
skracać rozszczepiony koniec brody.

–  Nie  tracę  wiary,  że  kiedyś  zrozumiesz  –  rzekł  w  końcu  –  ale  Bóg  jeden  wie,  jak 

morderczym wysiłkiem jest uczenie ciebie. Cały czas pod górkę.

– Doprawdy?

– Doprawdy! – krzyknął z pasją Merlin.  – Doprawdy? Doprawdy? Doprawdy? Tylko tyle 

potrafisz powiedzieć? Doprawdy, doprawdy, doprawdy? Jak smarkaty uczniak.

– Uważaj, bo utnę ci brodę.
– No to utnij. Dobry pomysł. Przynajmniej będę miał pretekst, żeby przestać cię uczyć.
Artur przesunął łokieć, którym się wspierał o mur i spojrzał na swojego leciwego druha.
– Co się stało, Merlinie? Czy gdzieś popełniłem błąd? Jeżeli tak, to przepraszam.
Czarodziej rozplatał brodę i wysmarkał nos.
– Nie chodzi o to, co robisz – powiedział. – Chodzi o to, jak myślisz.  Jest  jedna jedyna 

rzecz,  której naprawdę  nie znoszę,  a  mianowicie głupota. Zawsze powtarzam,  że głupota to 
Grzech Przeciwko Duchowi Świętemu.

– Rzeczywiście, coś o tym wspominałeś.
– Tylko bez ironii.

Król objął Merlina za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
–  Chcę  wiedzieć,  o  co  chodzi.   Czy  jesteś  w  złym  humorze?  Jeżeli  popełniam  jakieś 

głupstwo, powiedz mi, co to takiego. Nie złość się.

Słowa te do reszty rozjuszyły starego czarownika.
– Powiedzieć ci! A co będzie, gdy  zabraknie osoby,  która  by  ci mówiła o twoich  błędach? 

Nigdy  nie  zaczniesz  myśleć  samodzielnie.  Co  będzie,   kiedy  ugrzęznę  w  tym  zakichanym 
kurhanie, no co, proszę szanownego pana?

– O kurhanie jeszcze nie słyszałem.
– Daj mi spokój ze swoim głupim kurhanem! Co za kurhan? O czym to ja mówiłem?
– O głupocie – przypomniał mu grzecznie Artur. – Zacząłeś od głupoty.
– No właśnie.
– Nie wystarczy powiedzieć „no właśnie”. Miałeś rozwinąć temat.
–  Już  nie  pamiętam,  co  chciałem  powiedzieć.  Ty  z  tymi  swoimi  uwagami  potrafisz 

człowieka doprowadzić do szewskiej pasji. Po dwóch  minutach  nikt  by  nie pamiętał, o czym 
mowa. Od czego się zaczęło?

– Od bitwy.

– Aa, już pamiętam! Rzeczywiście zaczęło się od bitwy.
– Powiedziałem, że to była dobra bitwa.
– Przypominam sobie.

–  No, bo  to  była  dobra  bitwa  –  powtórzył  zaczepnie Artur. –  Bitwa na  medal, którą 

wygrałem i z której miałem wielką frajdę.

Oczy  czarodzieja  zamgliły  się jak oczy  sępa; Merlin  wycofał  się w głąb własnych myśli. 

Przez  kilka minut  na  blankach  panowała  cisza.  Nad  głowami króla  i  czarodzieja kołowała 
wesoło  para   goniących   się  sokołów   wędrownych,  pokrzykując   „kik-kik-kik”   i  dzwoniąc 
dzwoneczkami u nóg. Merlin znów wyjrzał na świat przez własne oczy.

– Twoja  wygrana  w bitwie dowodzi wielkiej mądrości –  odezwał  się uroczyście, cedząc 

słowa.

Artura   zawsze  uczono,  że  należy   być  skromnym,  a  prostoduszność  nie  dała   mu 

zobaczyć, że sęp szykuje się do ataku.

– Ee tam, bez przesady. Po prostu miałem szczęście.

background image

– Wielkiej mądrości – powtórzył  z naciskiem  Merlin. – Ilu  twoich  łyków  padło na  polu 

walki?

– Nie pamiętam.
– Nie pamiętasz.
– Kay mówił...
Król urwał zdanie w połowie i zajrzał czujnie w oczy czarownika.
– No, rzeczywiście. To nie była taka znowu wielka frajda. Nie pomyślałem o tym.
–  Liczba  zabitych  przekroczyła  siedmiuset żołnierzy.  Naturalnie, prostych łyków, więc 

nie ma  o czym  mówić. Spośród rycerzy  żaden nie odniósł  szwanku, jeśli nie liczyć tego, który 
złamał nogę spadając z konia.

Widząc, że Artur  nie kwapi się z odpowiedzią, staruszek ciągnął  wywód tonem  pełnym 

goryczy.

– Przepraszam, zapomniałem, że ty sam byłeś nieźle poturbowany.
Artur z wściekłą miną wpatrywał się w swoje paznokcie.
– Nienawidzę cię, kiedy tak zrzędzisz. Merlin rozpromienił się z zachwytu.
–  To  rozumiem! –  pochwalił. –  Oto właściwa  postawa! I  z radosnym  uśmiechem  ujął 

króla pod ramię. – Pytanie innych  o radę to fatalny  błąd. Zwłaszcza, że już niedługo nie będzie 
mnie tutaj i przestanę ci udzielać rad.

– Co ma  znaczyć to ciągłe gadanie, że wkrótce cię tu  nie będzie? Co to za  jakieś kurhany? 

Wytłumacz mi.

–  Co  tu   tłumaczyć?  Zakocham  się  niebawem  w  dziewczynie  imieniem  Nimue,  ona 

wyuczy  się moich  czarów  i uwięzi mnie na  kilka  stuleci w skalnej jaskini. To po prostu  jedno 
ze zwykłych, nieuchronnych zdarzeń.

–  Ależ  Merlinie!  To  straszne!  Być  przez  wieki  uwięzionym  w  jaskini,  jak   ropucha 

w dołku? Nie możemy do tego dopuścić.

– Nie gadaj głupstw – burknął czarodziej. – O czym to ja mówiłem?
– O tej panience...

–  Mówiłem  o  dobrych radach. Jak  to  nigdy  nie trzeba  o  nie prosić. Mimo to, dam  ci 

pewną  dobrą  radę. Radzę,  abyś  zawsze myślał  o  bitwach  i  o  swoim  królestwie Gramarii,  i  o 
wszystkich innych sprawach, o których powinien myśleć król. Czy będziesz myślał?

– Będę. Naturalnie, że będę. A ta dziewczyna, która się wyuczy twoich czarów...?
– To są, widzisz, sprawy  ludzi, a nie królów. Mówiąc, że bitwa była  piękna,  myślałeś jak 

twój ojciec.  A ja  chcę, żebyś myślał  po swojemu; żebyś dawał świadectwo edukacji, której ci od 
tylu lat udzielam – wtedy gdy ja już będę starym dziadkiem zamkniętym w skalnej dziurze.

– Merlinie!

– No, cicho,  cicho.  Chciałem  cię tylko trochę wzruszyć. Nie przejmuj się. Brałem  cię na 

litość. Prawdę mówiąc, to z największą rozkoszą poodpoczywam  sobie te kilkaset  lat. A co się 
tyczy  Nimue,  to  często  i  tkliwie  ją  wspominam. Nie to  jest  ważne. Ważne jest samodzielne 
myślenie  i  kwestia  bitew.  Czyś  ty,  na  przykład,  pomyślał  chociaż  raz  na  serio  o  sytuacji 
w kraju, czy  też zamierzasz przez całe życie bimbać sobie na nią, jak  Uther Pendragon? Jesteś, 
bądź co bądź, królem tego skrawka ziemi.

– Za dużo nie myślałem.
–  A  widzisz.  Wobec  tego  pomyślmy  chwilę  razem.  Weźmy,  na  przykład,  pod  uwagę 

twojego celtyckiego znajomka, Sir Bruce’a Sans Pitie.

– Tego drania!

– Właśnie jego. A czemuż to wyrażasz się o nim tak surowo?
–  Bo  to  świnia.  Morduje  dziewice  na   prawo  i  lewo,  ale  wystarczy,  żeby   rycerz 

z  prawdziwego  zdarzenia  stanął  w  obronie  niewinnej, wieje  co  koń wyskoczy. Ma  hodowlę 
specjalnych,  szybkich  koni, żeby  go nikt nie mógł doścignąć.  Poza tym  zabija ciosem  w plecy. 
To zwykły awanturnik i łupieżca. Zakatrupiłbym go na miejscu, gdybym go tylko dopadł.

– A mnie się zdaje – rzekł Merlin  – że on się niczym  szczególnym  nie wyróżnia. Czymże 

w końcu  jest  ów  osławiony  kodeks rycerski? Wszystko sprowadza  się do tego, że gościa  stać na 
własny  zamek   i  zbroję,  a  kto  ma   zamek  i  zbroję,  ten   może  do  woli  rozkazywać  ludowi 
saskiemu. Ryzykuje najwyżej paroma  szramami w spotkaniu  z drugim  rycerzem. Przypomnij 

background image

sobie pojedynek Pellinore’a z  Grummorem, który  obserwowałeś, będąc dzieckiem. Liczy  się 
tylko zbroja. Baronowi wolno całymi dniami siekać ludzi w plasterki i dybać – z wzajemnością 
– na drugiego barona. A kraj od tego ginie. „Silny  ma zawsze rację”  – oto motto na  dziś.  Bruce 
Sans Pitie jest tylko uosobieniem  ogólnej  sytuacji. Albo  weź Lotha,  Neutresa, Uriensa  i całą 
resztę  tej celtyckiej zgrai, która walczy  przeciwko  tobie o  królestwo.  Przyznaję: wyciągnięcie 
miecza  z kamienia  nie jest prawnie uznanym  dowodem  synostwa, ale królowie Pradawnych 

nie  o  to  przecież  mają  do  ciebie  pretensje.  Buntują  się  –  chociaż  jesteś  ich  feudalnym 
suwerenem  – tylko dlatego, że twój tron się chwieje.  U nas się zawsze mówiło,  że kłopot Anglii 
to szansa  dla  Irlandii. Buntownicy  mają teraz okazję wyrównać rodowe porachunki,  upuścić 
dla rozrywki nieco krwi i wzbogacić się na  łupach. Ich  samych to warcholstwo nie kosztuje nic 
a nic, bo są okuci w stal – i tobie też, jak  widzę, ten  sport  się podoba. A popatrz na swój kraj; 
na popalone  stodoły, na sterczące  z  sadzawek nogi  trupów, na  wzdęte  zwłoki końskie przy 
drogach, na  rozsypujące się młyny,  na pieniądze zakopywane w  ziemi,  na  to, że nikt się nie 
waży  wyjść  z  domu, nosząc  złote ozdoby  na  wierzchu.  Oto masz swój kodeks  rycerski. Oto, 
czego dokonał Uther Pendragon. A teraz ty mi mówisz, że bitwa to frajda!

– Myślałem tylko o sobie.
– Wiem, wiem.

– Powinienem był myśleć o ludziach, którzy walczyli bez zbroi.
– No właśnie.
– Silny Nie Zawsze Ma Rację, tak, Merlinie?
– Aha! – uśmiechnął  się szeroko stary  czarodziej. – Aha! Spryciarz z ciebie, Arturku,  ale 

nie nabierzesz tak łatwo swojego starego belfra.  Próbujesz wciągnąć mnie w grę, żebym  znów 
myślał  za  ciebie. Ale ja się nie dam  złapać. Za  stary  ze mnie lis. Dalej musisz myśleć sam. Czy 
silny  ma  rację, czy  nie ma  –  a  jeśli nie  ma, to  dlaczego? Podaj przyczyny  i  przedstaw  plan 
działania. Ciekawe, swoją drogą, jak sobie z tym poradzisz.

– Jak ja... – zaczął  Król,  ale zamilkł  na widok marsowej miny  czarodzieja. – Dobrze – 

rzekł po chwili z większą pewnością siebie. – Pomyślę nad tym.

I zabrał się do myślenia, pocierając przy tym miejsce na wąsy, powyżej górnej wargi.
Nim  zeszli z  punktu  obserwacyjnego, wydarzył  się  drobny  „incydent. Człowiek, który 

zaniósł  dwa   kubły  z  żarciem  do  menażerii,  wracał  tą  samą  drogą  z  pustymi  wiadrami. 
Przechodził  dokładnie pod nimi: mała ruchoma figurka w drodze do kuchni. Artur, który  od 
paru   chwil   bawił  się  luźnym   kamieniem  wydłubanym  z  murów,  zmęczył  się  myśleniem 
i wychynął przez mur, trzymając kamień w ręku.

– Curselaine wydaje się stąd bardzo mały.
– On jest mały.
– Ciekawe, co by się stało, gdybym spuścił mu na głowę ten kamień.
Merlin obliczył odległość.
– Przy  prędkości trzydziestu  dwóch  stóp na  sekundę – odpowiedział  – zapewne zabiłby 

go na miejscu. Przyspieszenie przy takiej prędkości wystarczy, żeby rozłupać czaszkę.

–  Jeszcze  nigdy  nikogo  w  ten  sposób  nie  zabiłem  –  wyznał  młodzieniec  pytającym 

tonem.

Merlin obserwował go z zaciekawieniem.
– Jesteś Królem – powiedział. Po chwili dodał:
– Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, jeżeli spróbujesz.
Artur   tkwił  nieruchomy,  wychylony,   z  kamieniem  w  ręce.  Nie  zmieniając  postawy, 

zerknął w bok i jego oczy napotkały wzrok nauczyciela.

Kamień  zręcznie  strącił  kapelusz  z  głowy  Merlina.   Staruszek   puścił  się  w  pogoń  za 

Królem, schodami w dół, wymachując różdżką z lignum vilae.

Artur  był  szczęśliwy. Jak  pierwszy  człowiek  w Raju  przed Upadkiem, cieszył  się własną 

niewinnością  i  pomyślnym  losem. Zamiast  być prostym  giermkiem, został  królem. Zamiast 
być  opuszczonym  sierotą,  cieszył  się  miłością  wszystkich  ludzi  z  wyjątkiem  Celtów  i  sam 
wzajemnie darzył wszystkich miłością.

Żył  tak, jakby  na  radosną, słodką powierzchnię lśniącego rosą świata  jeszcze nigdy  nie 

spadła ani drobinka smutku.

background image
background image

ROZDZIAŁ III

Sir Kay nieraz słyszał opowieści o Królowej Orknejów i był jej bardzo ciekaw.
–  Jaka  ona   właściwie  jest,   ta  Królowa   Morgause?  –  spytał  kiedyś.  –  Podobno  jest 

piękna. I o co właściwie ci Pradawni z nami wojują? A ten  jej mąż, Król Loth,  co to za  jeden? 
Jak się naprawdę nazywa? Podobno niektórzy  nazywają go Królem  Lothian  i Orknejów. Gdzie 
leży  ta  cała  Lothia? Czy  nie gdzieś w okolicach  Brazylii? Nie pojmuję, o co ta  cała  rewolucja. 
Przecież wszyscy  w tym  kraju  wiedzą, że ich  prawowitym  feudalnym  władcą jest Król Anglii. 
Ona   podobno  ma   czterech   synów.   Ciekawe,   czy  to  prawda,  że  nie  jest  zbyt   szczęśliwa 
w małżeństwie.

Wracali  konno  z  gór,  gdzie spędzili cały  dzień, polując z  sokołami na  głuszca. Merlin 

wybrał  się  z  nimi,  ale  tylko  aby   zażyć  przejażdżki.   Merlin   był  bowiem   od  niedawna 
wegetarianinem   –  programowym   wrogiem   rozlewu   krwi  –  chociaż  w  cielęcych   latach 
bezmyślnej młodości żaden z krwawych  sportów  nie był  mu  obcy. Trzeba przyznać, że nawet 
jako wegetarianin  z zachwytem  – choć ukradkiem  – obserwował  zwinne sokoły. Czatując na 
zdobycz,  zataczały  majestatyczne kręgi wysoko na  niebie, gdzie widać  je było  jako punkciki. 
Zoczywszy  głuszca, z głośnym  furkotem  przypuszczały  na niego nagły  a cięty  atak,  po którym 
nieszczęsna   ofiara   fikała   kozła  i  jak   kamień  spadała  we  wrzosowisko.  Trup  na   miejscu. 
Pantomima   ta  była  pokusą,   której  Merlin  nie  umiał  się  oprzeć,  toteż  patrzył,   ale  bardzo 
zawstydzony,  w poczuciu  grzechu. Na  pociechę powtarzał  sobie, że mięso  głuszca  potrzebne 
jest do nakarmienia ludzi, ale słabe to było usprawiedliwienie, skoro w konieczność jedzenia 
mięsa też się przestało wierzyć.

Artur,  który  jechał  ostrożnie,  jak  na rozważnego młodego monarchę przystało, oderwał 

wzrok  od  skalnego  pagórka,  który  w  owych  dniach  anarchii  mógł  maskować  zasadzkę, i  z 
uniesioną  brwią  zerknął  ku  nauczycielowi. Ciekaw  był  –  chociaż nie przesadnie –  na które 
z  pytań  Kaya  czarodziej  zdecyduje  się  udzielić  odpowiedzi.  Całą  resztę  królewskiej  uwagi 
pochłaniały  teoretyczne  możliwości  wykorzystania  terenu  do  celów  militarnych.  Wiedział, 
w  jakiej odległości za  nimi postępują  sokolnicy  –  klatkowy, niosący  na  plecach  kwadratową 
ramę z zakapturzonymi sokołami, a po jego bokach  dwóch zbrojnych – i gdzie spodziewać się 
następnego miejsca, skąd wyfrunąć może podstępna strzała Williama Rufusa.

Merlin wybrał pytanie numer dwa.
– Wojny  –  rzekł  – nigdy  nie rozgrywają się z jednego prostego powodu.  Składa się na 

nie wiele przyczyn, wzajemnie połączonych. Podobnie rewolucje.

– Ale musi być przecież główna przyczyna – sprzeciwił się Kay.
– Niekoniecznie.

–  Teraz  możemy  ruszyć  truchtem  –  zaproponował  Artur.  –  Za tymi  skałkami  mamy 

dwie mile otwartej drogi, a potem się zatrzymamy i poczekamy na ludzi. Konie wypoczną.

Pęd powietrza  zdmuchnął  Merlinowi kapelusz. Musieli się zatrzymać, żeby  go podnieść. 

Po tym incydencie wiedli już konie statecznie, w jednym szeregu.

–  Jednym  z  powodów  –  mówił  czarodziej –  jest odwieczna nienawiść  między  Celtami 

a Germanami. Konfederacja  Celtycka  reprezentuje dawne rody,  wyparte z Anglii  przez  kilka 

innych  rodów, których  przedstawicielem  jesteś ty,  Arturze.  Zrozumiałe więc, że dokuczają ci, 
kiedy tylko mogą.

– Nie mam  głowy  do historii – oświadczył  Kay. – A już w tych  rodach  to w ogóle trudno 

się połapać. Tak czy owak, to wszystko łyki pańszczyźniane.

Starzec spojrzał na niego z błyskiem rozbawienia w oku.
–  Zdumiewającą  cechą Normanów  –  zauważył  –  jest  to, że nie mają zielonego  pojęcia 

o  innych   ludziach.   Wiedzą  tylko  o  sobie.  Ty,  mój  Kayu,  jako  normański  dżentelmen, 
doprowadziłeś tę szczególną cechę do perfekcji. Ciekaw  jestem,  czy  ty  w ogóle wiesz, kto to są 
Celtowie.

–  Celt jest  to  rodzaj topora  bojowego  –  wtrącił  Artur, a  czarodziej od kilku  dobrych 

pokoleń niczym  nie zdumiał  się tak  bardzo,  jak tym  nagłym  przebłyskiem  erudycji ze strony 

background image

ucznia. Istotnie, było  to jedno ze znaczeń słowa  „celt”,  z tym  że Artur  nie miał  prawa  o tym 
wiedzieć.

– Chodzi o innych  Celtów. Mam  na  myśli ludzi.  Nazwa  Celtowie obejmuje Pradawnych 

zamieszkujących Brytanię, Kornwalię, Walię, Irlandię i Szkocję. Piktowie i inni.

– Piktowie? – wpadł  mu  w słowo Kay. – Coś słyszałem! Piktusy  – obrazki.  Malowali się 

na niebiesko.

– I to mają być owoce mojej pracy pedagogicznej! Król odezwał się z namysłem:
– Czy  mógłbyś opowiedzieć mi więcej o tych  starych  rodach, Merlinie? Powinienem  się 

orientować w sytuacji, skoro zanosi się na drugą wojnę.

Tym razem to Kay miał zdumioną minę.
– Jaka wojna? Pierwsze słyszę. Myślałem, że stłumiliśmy rewoltę w ubiegłym roku.
– Tamci zawiązali nową konfederację, z pięcioma  nowymi królami, co czyni ich  w sumie 

jedenastu.  Nowi  też  są  potomkami  dawnej  krwi:  Clariance  z  North  Humberland,  Idres 
z  Kornwalii, Cradelmas z  Północnej Walii,  Brandegoris ze Stranggore i  Anguish  z  Irlandii. 
Tym razem, obawiam się, czeka nas wojna z prawdziwego zdarzenia.

–  O  głupie  rody  –  skrzywił  się  przyrodni  brat  Króla.  –  Ale  i  tak  zabawa  może  być 

przednia.

Król zignorował jego uwagę.
– Mów dalej – zwrócił się do Merlina. – Czekam na objaśnienia.
–  Tylko  bardzo  proszę  –  dodał  pospiesznie, kiedy  czarodziej  już  otwierał  usta  –  bez 

nadmiaru szczegółów.

Merlin  jeszcze  dwukrotnie  otworzył  i  zamknął  usta,  nim   przystąpił  do  wykładu 

dostosowanego do królewskich warunków.

–  Około  trzech   tysięcy   lat  temu   –  zaczął  wreszcie  –  kraina,   po  której  właśnie 

podróżujemy,  należała  do  plemienia   walczącego  miedzianymi  toporkami.  Dwa  tysiące  lat 
temu   plemię  to  zostało  wyparte  na  zachód  przez  inne  plemię,  posługujące  się  w  walce 
mieczami  z  brązu. Tysiąc  lat  temu  kolejna  inwazja  przywiodła  na te ziemie ludzi z  żelazną 
bronią, którzy  jednak nie opanowali całych  Wysp Piktyjskich, ponieważ w trakcie ich  inwazji 
na  wyspie  pojawili  się  także  Rzymianie  i  popsuli  im  szyki.  Rzymianie  wynieśli  się  jakieś 
sześćset lat  temu, a wkrótce potem  inwazja  teutońska – tym  razem  głównie ludów  zwanych 
Sasami – przegnała  całe towarzystwo, jak zawsze, na zachód. Ledwie Sasi zaczęli się osiedlać, 
zjawił  się twój ojciec, Zdobywca, z bandą Normanów  – i taki właśnie jest stan  rzeczy  na  dzień 
dzisiejszy. Robin Wood był saskim partyzantem.

– Zawsze myślałem, że nasze wyspy nazywają się brytyjskie, a nie piktyjskie.
–  Masz  słuszność. Ludzie  mówili  raz  „b”, raz  „p”.  Niechlujna  wymowa spółgłosek to 

specjalność Teutonów. W Irlandii po dziś dzień opowiadają o jakichś Fomorianach, którzy  byli 
w istocie Pomorzanami, a znów...

Artur przerwał ten wywód w krytycznym momencie.
–  Krótko  mówiąc –  podsumował  –  my, Normanowie,  mamy  za  niewolników  Sasów, 

którzy  z kolei zniewolili podniewolników  zwanych  Celtami, czyli Pradawnych. W takim  razie 

zupełnie nie rozumiem, dlaczego Konfederacja Celtycka  wojuje ze mną,  królem  normańskim, 
skoro jej ród gnębili Sasi, i to w dodatku kilkaset lat temu.

– Przeceniasz celtycką pamięć, mój chłopcze. Oni was nie rozróżniają. Normanowie to 

rasa  teutońska, tak samo  jak  Sasi, których  pokonał  twój ojciec.  Dla  potomków  starożytnych 
Celtów oba wasze rody są gałęziami obcego szczepu, który ich wygnał na północ i na zachód.

–  Mam  dość  tej lekcji historii –  oznajmił  kategorycznie Kay. –  Podobno  jesteśmy  już 

dorośli. A jak tak dalej pójdzie, będziemy za chwilę pisali dyktando.

Artur  uśmiechnął  się od ucha  do ucha i wyśpiewał pierwsze słowa inkantacji, którą obaj 

tak  dobrze  mieli  w  pamięci:  Barabara  Celarent  Darii  Ferioque  Prioris,  Kay   dośpiewał 
antyfonicznie cztery następne wersy.

– Przecież sami chcieliście – nadąsał się Merlin.
– No i mamy, cośmy chcieli.
–  Najważniejsze, że będzie wojna, bo Normanowie czy  inni Sasi, jak ich zwał, tak ich 

zwał, dawno temu narazili się Celtom.

background image

– Bzdura! – zawołał czarodziej. – Nigdy nic podobnego nie mówiłem.
Artur i Kay rozdziawili usta.

– Mówiłem, że wojna  wybuchnie z dziesiątków  powodów, a nie z jednego.  Na  przykład 

niebagatelną przyczyną tej akurat wojny  będzie  fakt, że Królowa  Morgause rządzi się  jakby 
chodziła w spodniach. Czy też raczej rzec powinienem: w pludrach.

Artur z niemałym trudem sformułował kolejne pytanie:
–  Chciałbym  mieć jasność.  Najpierw  daje mi się  do zrozumienia,  że Loth  i  cała  reszta 

buntują  się, ponieważ oni są  Celtami, a my  Germanami. Teraz z kolei dowiaduję  się, że cała 
rzecz ma związek ze spodniami Królowej Orknejów. Może byś się raz zdecydował?

–  Istnieje  zadawniona  waśń  między  Celtami  a  Germanami,  o  której  mówiłem  przed 

chwilą, ale oprócz  niej istnieją  i  inne waśnie. Nie zapomniałeś  chyba,  że twój ojciec, jeszcze 
zanim  przyszedłeś  na  świat,  zamordował  Księcia  Kornwalii?  Królowa  Morgause  to  jedna 
z jego córek.

– Cudne Siostrzyce Kornwalijskie – przypomniał sobie Kay.
–  No właśnie. Z  drugą  siostrą mieliście przyjemność  spotkać  się  osobiście, to  królowa 

Morgana le Fay. Pamiętacie, jak  poznaliście Robina Wooda i znaleźliście ją na  łożu  ze smalcu? 
Trzecia  siostra ma  na  imię Elaine. Wszystkie trzy  są czarownicami, większego czy  mniejszego 
kalibru, ale tylko Morgana traktuje czary poważnie.

– Skoro mój  ojciec zabił ojca  Królowej Orknejów  – rzekł Król – to wydaje mi się całkiem 

usprawiedliwione, że Królowa pcha swego męża do buntu przeciwko mnie.

– To osobista uraza. Osobiste urazy nie usprawiedliwiają wojen.
– Powiem  więcej – ciągnął Król. – Jeżeli mój ród zagarnął  ziemie należące do Celtów, to 

uważam, że poddani Królowej Orknejów mają wszelkie powody, aby ze mną walczyć.

Merlin poskrobał  się  w  przedziałek w  brodzie tą samą  dłonią, w  której dzierżył  cugle. 

Przez chwilę myślał i nie odzywał się.

– Uther  – rzekł wreszcie – twój nieodżałowany  ojciec, był agresorem. Podobnie jak  jego 

poprzednicy,   Sasi,  którzy   wyparli  Pradawnych   z  tych   ziem.   Ale  gdybyśmy   zaczęli  tym 
sposobem  żyć wstecz,  przekonalibyśmy  się,  że łańcuch  krzywd nie  ma  końca. Pradawni też 
przecież byli agresorami wobec mieszkającego tu  wcześniej plemienia miedzianych  toporków. 
Ci z kolei podbili i wygnali żyjące tu  jeszcze dawniej plemię Eskimosów, którzy  tworzyli swe 
narzędzia  głównie z muszli.  Można się tak cofać i cofać, aż do Kaina i Abla.  A rzecz w tym, że 
podbój saski powiódł się, tak  samo jak podbój Sasów  przez Normanów. Twój ojciec przed laty 
usadził  Sasów, mniejsza  o to  jak  brutalnymi metodami, a po upływie wielu  lat  trzeba  umieć 
zaakceptować status  quo.  Chciałbym  ponadto zauważyć,  że podbój normański był  procesem 
jednoczenia,   podczas  gdy   obecny   bunt   Konfederacji  Celtyckiej  jest   procesem   podziału. 
Konfederaci pragną rozbić organizm,  który  możemy  dziś nazwać Zjednoczonym  Królestwem, 
na szereg  małych, nie znaczących  państewek. Z tego punktu  widzenia  ich  motywację trudno 
uznać  za   słuszną.   –  Merlin   znów   poskrobał  się  po  brodzie  i  nagle  zawrzał  gniewem.  – 
Niedobrze mi się robi od tych  nacjonalistów! Przeznaczeniem  człowieka jest  jednoczyć, a nie 
dzielić!  Ostatecznym  owocem  podziałów  jest gromada małp,  które  siedzą  każda na  innym 
drzewie i obrzucają się nawzajem orzechami.

– Ale z drugiej strony  – powiedział  Król – trudno zaprzeczyć, żeśmy  się dopuścili grubej 

prowokacji. Może powinienem zaniechać walki?

– I poddać się? – zapytał Kay, raczej ubawiony niż oburzony pomysłem Artura.
– Mógłbym abdykować.
Spojrzeli obaj na  Merlina, który  jednak  unikał  ich oczu. Jechał  dalej, zapatrzony  przed 

siebie, skubiąc brodę.

– Czy powinienem się poddać?
–  Jesteś  Królem  –  odparł  starzec  z  upartą  miną. –  Jeżeli  abdykujesz, nikt ci  nic nie 

powie.

Po chwili jednak Merlin zmienił ton na łagodniejszy.
– Czy  wiesz, że ja sam  pochodzę od Pradawnych? Mój ojciec był  podobno demonem,  ale 

w żyłach  matki płynęła  czysta  krew  celtycka.  Więc cała moja ludzka  krew  to krew  Pradawnych. 
Mimo to, z całą odpowiedzialnością za  słowa, krytykuję ich  nacjonalistyczne ciągoty  – a więc 

background image

w oczach  ich  polityków  jestem  zdrajcą. Oni chętnie używają obrazi i wych  epitetów,  bo dzięki 
nim  zdobywają  tanią  popularność.  I  jeszcze jedno ci powiem,  Arturze:  człowiek ma  w  życiu 
dość kłopotów bez granic państwowych, wojen i honorowych waśni.

background image

ROZDZIAŁ IV

Siano  zostało zwiezione, a zboże potrzebowało jeszcze tygodnia, żeby  dojrzeć. Siedzieli 

w cieniu na skraju  pola  i patrzyli, jak ogorzałe postacie o białych zębach  uwijają się w pełnym 
słońcu,  jak klepią kosy, ostrzą sierpy  i ogólnie szykują się do zakończenia  żniw.  Na  ciągnących 
się tuż pod zamkiem  polach  panował  spokój i nie trzeba  się było obawiać zdradzieckich  strzał. 
Przyglądając się żniwiarzom, łuskali na  wpół  dojrzałe kłosy  i z lubością wgryzali się w ziarna, 
smakując  mleczną  delikatność  pszenicy  i  twardszy, nie tak subtelny, miąższ  owsa. Perlisty 
smak jęczmienia  wydałby  im  się dziwny, gdyż ta  odmiana zboża  nie zdążyła jeszcze dotrzeć do 
Gramarii. Merlin kontynuował wykład.

– Gdy  byłem  młody  – prawił  – panował  powszechnie pogląd,  że każda  wojna jest złem. 

Wielu ludzi odmawiało udziału w walce, bez względu na jej cele.

– Może słusznie – wtrącił Król.
– Niesłusznie. W pewnych  okolicznościach  walka  jest  wskazana; wtedy  mianowicie, gdy 

ktoś  cię  zaatakuje. Wojny,  mój miły, są  podłością  ludzi podłych. Są  podłością, którą  należy 
zwalczać. Jeżeli masz absolutną pewność, że ktoś rozpętał  wojnę, stawienie mu  oporu  staje się 
wręcz twoim obowiązkiem.

– Tylko że każda ze stron zawsze zwala winę na przeciwnika.
– To całkiem  naturalne.  I należy  się z tego cieszyć, gdyż fakt ten dowodzi, że w gruncie 

rzeczy   każda   ze  stron   wie,   lub  przynajmniej  wyczuwa,  że  rzeczywista  podłość  wojny 
sprowadza się do tego, kto zaczął.

– Ale mogą być różne sytuacje – drążył  temat  Artur. – Gdyby, na przykład,  jedna  strona 

głodziła   drugą,   czyli  stosowała   do  jej  zniszczenia   środki  pokojowe,  ekonomiczne,  a  nie 
militarne –  wówczas  ta  druga  strona  miałaby  chyba powód,  aby  stanąć  do  walki  o  swoje 
prawa? Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

– Rozumiem, o co, zdaje ci się, że ci chodzi – odparł  czarodziej. – Lecz mylisz się. Nic, 

absolutnie  nic, nie usprawiedliwia  wojny. Bez  względu  na to,  jak  wielkiej niegodziwości – 
z wyjątkiem  wojny  –  dopuściłby  się twój naród wobec  mojego narodu,  mój naród postąpiłby 
źle,  gdyby   rozpoczął  wojnę,   aby   położyć  kres  tej   niegodziwości.  Pomyśl:  mordercy  nie 
uniewinnia  fakt, że jego ofiara była bogata  i gnębiła  go – więc dlaczego ten  sam  wzgląd miałby 
usprawiedliwiać naród? Z niegodziwością trzeba walczyć rozumem, a nie siłą.

Do dyskusji włączył się Kay.
– Przypuśćmy,  że Loth,  Król Orknejów, obstawi północną granicę swoim  wojskiem. Czy 

nasz  Król  miałby  wówczas  inne  wyjście  niż  wysłać  wojska   na  tę  samą  granicę?  Dalej: 
przypuśćmy, że wszyscy  ludzie Lotha  dobędą mieczy. Czy  i my  nie powinniśmy  wówczas dobyć 
broni? Sytuacja  może się  zresztą  okazać o  wiele bardziej skomplikowana. Wydaje mi się,  że 
czasem trudno wskazać agresora.

Merlina rozgniewało to rozumowanie.
– Trudno jest tylko wtedy,  kiedy  się szuka  trudności – zauważył  kąśliwie. – Oczywiście, 

że  w  opisanej  przez  ciebie   sytuacji   agresorem   byłby   Loth,   ponieważ  to  on   zastosował 
demonstrację siły. Jasny  umysł  zawsze łatwo  rozpozna  łajdaka.  Gdy  brak innych  wyraźnych 
poszlak, łajdakiem jest zawsze ten, kto zadaje pierwszy cios.

Kay nie zamierzał poddać się tak łatwo.
– Wyobraźmy  więc sobie dwóch  ludzi zamiast dwóch  armii – zaproponował. – Stają na 

wprost  siebie. Pod byle pretekstem  obnażają miecze. I spacerują sobie jakby  nigdy  nic, przy 
czym  każdy  próbuje zajść przeciwnika  od najsłabszej strony. Może nawet od czasu  od czasu 
pozorują ciosy,  nie atakując naprawdę. Czy  twoim  zdaniem  również w tej sytuacji agresorem 
będzie ten, który uderzy pierwszy?

– Owszem, jeżeli nie występują żadne inne czynniki ułatwiające ocenę. Jednak w twojej 

poprzedniej sytuacji winny jest bez wątpienia ten, kto pierwszy wystawił armię na granicy.

– Ta  teoria pierwszego ciosu  niczego nie wyjaśnia.  Załóżmy, że obie strony  zadają cios 

równocześnie, albo że nie sposób dostrzec, kto  to  zrobił  pierwszy, bo  po  obu  stronach stoi 

background image

mrowie ludzi?

–  Ależ  zawsze występują  dodatkowe  czynniki  oceny  –  zirytował  się  starzec. –  Ruszże 

głową.  Przypatrz się, dla  przykładu, tej rewolcie celtyckiej.  Czy  Król,  który  siedzi tu  obok nas, 
ma  jakiekolwiek  powody  do  agresji?  Przecież  on   już  jest  najwyższym  panem  feudalnym. 
Bzdurą byłoby  pomawiać go o to, że uderzył  pierwszy. Przecież nikt nie napada  na to, co do 
niego należy.

– Słowo honoru, że ja  nie zaczynałem  – rzekł  Artur.  – Nawet nie pomyślałem  o tym, że 

coś się może zacząć, dopóki się nie zaczęło. To na pewno dlatego, że wychowałem się na wsi.

– W dziewięćdziesięciu  przypadkach  na  sto – kontynuował  wywód nauczyciel, ignorując 

uwagę Artura  – każdy  zdrowo  myślący  człowiek  potrafi z łatwością wskazać agresora. Przede 
wszystkim  widzi  wyraźnie,  która  ze stron  może  odnieść korzyść  z  wojny,  a  to  już  poważna 
poszlaka. Widzi,  która strona  pierwsza  groziła  użyciem  siły  albo  która  najpierw  zaczęła  się 
zbroić. I najczęściej potrafi wskazać tego, kto wymierzył pierwszy cios.

–  Przypuśćmy   jednak  –  nie  ustępował  Kay   –  że  jedna   strona   czyniła   pogróżki, 

a pierwszy cios zadała druga.

–  Wypchaj się swoimi przypuszczeniami. Ja  nie twierdzę, że każdą  sytuację łatwo  jest 

ocenić. Mówię tylko,  i to od samego początku,  że w wielu wojnach  agresor jest  widoczny  jak 
na dłoni i  że przynajmniej w  takich  wojnach  walka ze zbrodniarzem  staje się  obowiązkiem 
każdego przyzwoitego człowieka. Jeżeli natomiast nie masz pewności co do tego,  czy  gość jest 
zbrodniarzem, czy  nie  –  a  uczciwą  decyzję  w  tej sprawie musisz każdorazowo  podjąć  sam, 
w zgodzie z własnym  sumieniem  – to zostań pacyfistą. Sam,  pamiętam, byłem  przez jakiś czas 
zajadłym  pacyfistą.   Było  to  podczas  Wojny  Burskiej,  w  Mafeking,  kiedy  pewna   panienka 
zamachnęła się na mnie granatem.

–  Opowiedz  o  oblężeniu  Mafeking –  poprosił  Kay. –  Niedobrze  mi  się  robi od tych 

ciągłych rozważań na temat dobra i zła.

–  Mafeking...   –  zacz ą ł  czarodziej,   zawsze  gotów   opowiedzie ć  komukolwiek 

o czymkolwiek.

Król przerwał mu jednak.
– Mów  raczej o Locie. Chcę go  lepiej poznać, skoro mam  z nim  walczyć. Jeżeli o mnie 

chodzi, to temat dobra i zła zaczyna mnie wciągać.

– Król  Loth... – rozpoczął  Merlin  dokładnie tym  samym  tonem  co poprzednio,  ale tym 

razem przerwał mu Kay.

– Nie, nie, opowiedz raczej o Królowej. Zdaje się, że jest znacznie ciekawsza od Króla.
– Królowa Morgause...

Artur  po raz  pierwszy  w życiu  skorzystał  z prawa  veta. Na  widok  jego  uniesionej brwi 

Merlin z niespodziewaną potulnością powrócił do tematu króla Orknejów.

– Król Loth  jest  zwyczajnym  arystokratą i posiadaczem  ziemskim.  To pionek. Nie trzeba 

się nim w ogóle przejmować.

– Dlaczego?

–  Po  pierwsze  dlatego,   że  jest  on,  jak  to  się  mówiło  w  latach  mojej  młodości, 

Dżentelmenem   Mianowanym.  Jego  poddani  są  Celtami,  żona   też,  ale  on   sam   został 
importowany  z  Północy.  Jest  więc  Germaninem,  tak  samo  jak  ty,  przedstawicielem  klasy 
panującej, która  podbiła  Wyspy  dawno temu.  To z kolei oznacza, że jego podejście do wojny 
jest  dokładnie  takie  samo,  jakie  w  tej sytuacji zademonstrowałby  twój  ojciec. Ma  głęboko 
w  nosie i  Celtów,  i  Germanów,  a  wojuje z  tych  samych  powodów,  dla  których moi znajomi 

z  epoki Królowej Wiktorii urządzali polowania  na  lisy  albo na procenty  bankowe. Poza tym 
żona mu każe wojować.

–  Czasami  żałuję,  że nie żyjesz  do  przodu  jak normalni ludzie –  westchnął  Król. –  Te 

czasy wiktoriańskie, te twoje Mafekingi...

Merlin uniósł się honorem.
–  Porównanie  normańskich  wojen z  wiktoriańskimi polowaniami na lisy  uważam  za 

wyjątkowo  celne.  Zapomnij  na  chwilę  o  ojcu  i  o  Królu  Locie,   a  przypatrz  się  literaturze. 
Przypomnij  sobie  normańskie  mity   o  legendarnych   rycerzach   Angevin.  Od  Wilhelma 
Zdobywcy  po Henryka  III rozgrywano wojny  sezonowe. Z nadejściem  każdej nowej pory  roku 

background image

rycerze  potykali  się  ze  sobą  w  świetnych  zbrojach,  które  ryzyko  uszkodzenia  ciała  czyniły 
równym  ryzyku  podczas  polowania  na  lisy.  Przypomnijmy  sobie  rozstrzygającą  bitwę  pod 
Brenneville,  w  której na  polu walki stanęło  dziewięciuset rycerzy, a  poległo  raptem  trzech. 
Albo  Henryk  II:  pożyczył  forsę  od  Stefana,  żeby  wypłacić  żołd  własnemu   wojsku,  które 
skierował  przeciwko temuż Stefanowi. Dalej: etykieta  wojenna wymagała,  aby  Henryk cofnął 
się z oblężenia  z chwilą,  gdy  jego wróg  Ludwik  przybył na  odsiecz obrońcom  grodu  – ponieważ 
Ludwik  był jego feudalnym  zwierzchnikiem. Przypomnijcie sobie oblężenie góry  Saint Michel: 
zwycięstwo  uznano  za   niesportowe,   ponieważ  oblężonym   zabrakło  wody.  Bitwę  pod 
Malmesbury  przerwano i nigdy  jej nie dokończono z racji złej pogody.  Oto tradycje wojenne, 
których  dziedzicem  jesteś,  mój  Arturze.  Jesteś  królem  państwa,  w  którym  tani  agitatorzy 
rozniecają waśnie rodowe, a szlachta  wojuje dla  zabawy, i w  którym  ani lokalny  patriota, ani 
zakuty  w  zbroję  możny  pan  nie pomyśli choćby  przez chwilę o  losie zwyczajnego  żołnierza, 
który  jako  jedyny  zbiera  cięgi.  Jeśli  nie  zdołasz  zmienić  biegu  świata,  Mości Królu,  twoje 
panowanie będzie nie kończącym  się pasmem  wojen i wojenek, prowadzonych na złość komuś 
albo dla sportu,  w  których ginąć  będzie zawsze tylko biedak. Dlatego  tak gorąco  proszę cię, 
abyś myślał. Dlatego...

– Zdaje mi się – przerwał mu Kay – że Dinadan macha do nas na znak, że obiad gotowy.

background image

ROZDZIAŁ V

Dom  Matki Morlan  na  Orkadach  niewiele był  większy  od psiej budy  –  za  to  wygodny 

i  pełen ciekawych drobiazgów. Na  drzwiach  przybite były  dwie końskie podkowy,  wewnątrz 
domu   zaś  znajdowało  się:  pięć  świętych   figur   kupionych  od  pielgrzymów   i  oplecionych 
zużytymi  różańcami  –  paciorki  pękają  bowiem,  kiedy  modlić  się  jak   należy,  kilka  pęków 
płowego lnu  na  pokrywie solnicy, kilka szkaplerzy  zawieszonych  na  pogrzebaczu, dwadzieścia 
flaszek górskiej rosy  –  w  tym  tylko  jedna z  zawartością, blisko  buszel suszonych  palemek – 
pamiątek   po  Niedzielach   Palmowych   z  ostatnich   siedemdziesięciu   lat,  oraz  duży  zapas 
wełnianych  sznurków  do wiązania krowie na ogonie gdy  się cieli. Znajdowało się tam  ponadto 
wielkie ostrze kosy, które staruszka miała  nadzieję wypróbować pewnego dnia  na złodzieju  – 
gdyby  znalazł  się taki głupi, który  by  się zapędził  w te okolice – w kominie natomiast wisiały 
skóry  węgorzy  i  kolekcja   powiązanych  końskimi  rzemieniami  żeberek   z  popielnika,  które 
nieboszczyk  mąż  Matki  Morlan   planował  przerobić  na  cepy.  Pod  skórami  węgorzy  stała 
ogromna  butla  ze święconą  wodą, a na wprost torfowego paleniska siedział  jeden  z licznych 
irlandzkich  świętych  zamieszkujących, podobne pszczelim  gniazdom,  celki na tych  wyspach. 
Święty  dzierżył w dłoni szklaneczkę z wodą życia. Był  to święty, który  zszedł na  manowce,  uległ 
bowiem   pelagiańskiej  herezji  Celestiusza,  wedle  której  dusza   miała  być  zdolna   do 
samozbawienia. Tłumaczył to właśnie Matce Morlan i szklance whisky.

–  Bóg  z  tobą  i  Maryja, Matko  Morlan  –  rzekł  na  powitanie Gawaine. –  Przyszliśmy 

posłuchać opowieści.

– Bóg z tobą, i Maryja, i Andrzej takoż – huknęła  w odpowiedzi czcigodna  dama. – Jak 

śmiesz, powsinogo, żądać opowieści! Nie widzisz, że jego świątobliwość siedzi tu w popiele?

– Dobry wieczór, Święty Toirdealbhachu. Nie zauważyliśmy świętego, bo już ciemno.
– Niech wam Bóg błogosławi.
– Nawzajem, nawzajem.

– Ale musi być o morderstwach  – postawił  warunek  Agravaine. – O morderstwach  i o 

krukach, które wyłupują ludziom oczy.

–  O  nie!  –  zaprotestował  Gareth.  To  ma  być  historia  tajemniczej dziewczyny, która 

poślubiła pewnego człowieka, bo on ukradł czarodziejskiego konia jednemu olbrzymowi.

–  Na  litość  boską  –  zauważył  Święty  Toirdealbhach.  – To  ci będzie historia, jak  się  te 

wasze zachcianki skleci do kupy!

– Święty Toirdealbhachu, najlepiej ty nam coś opowiedz.
– Opowiedz nam o Irlandii.

– Albo o Królowej Maeve, która się zakochała w byku.
– Albo nam pokaż, jak się tańczy jig.
– Panie, bądź miłościw  nieszczęśnikom, którym  się wydaje, że jego świątobliwość będzie 

tańczył jig!

Czterej przedstawiciele arystokracji przysiedli gdzie popadło – w chacie były  tylko dwa 

stołki – i zamarli w wyczekującym milczeniu, wpatrzeni w świętą osobę.

– Czy życzycie sobie historii z morałem?
– O nie, tylko nie z morałem.  Najlepiej jak  się biją. Święty  Toirdealbhachu, proszę nam 

opowiedzieć, jak święty rozwalił łeb biskupowi!

Święty pociągnął zdrowy łyk białej whisky i splunął w ogień.
– Dawno temu  żył  sobie król – rozpoczął, a słuchacze zaszurali siedzeniami,  moszcząc 

się wygodnie na swoich miejscach.

– Dawno temu  żył  sobie król – powtórzył  święty  Toirdealbhach  – a zwał  się on,  można 

wierzyć lub nie, Conor  Mac Nessa. Był  to kawał  chłopa, istny  wieloryb, a mieszkał  ze swoimi 
krewniakami w krainie zwanej Tara  Królewska. Pewnego  razu  przyszło mu ruszyć  na  wojnę 
z krwiożerczą bandą O’Hare’ow  i w  bitwie trafiła go zaczarowana kulka.  Trzeba  wam  wiedzieć, 
że dawni bohaterowie najchętniej  wyrabiali  kulki z mózgów  swoich  wrogów: mózg  dzieliło się 
na kawałki, z każdego kawałka kręciło się między  dłońmi kule,  a potem  te kulki suszyło się na 

background image

słońcu.  Strzelali nimi prawdopodobnie z  arkebuzów,  z  proc albo  z  kuszy. No  i  właśnie taka 
kulka  trafiła   starego  Króla   w  skroń,   przebiła   czaszkę  i  umiejscowiła   się  tuż  pod  nią, 
w krytycznym punkcie.

–  Ładne  rzeczy  –  powiedział  na  to  Król i  zaraz  posłał  po  cyrulików, żeby  przyszli na 

konsylium lekarskie.

Pierwszy cyrulik rzecze:

– Już po tobie, Królu Conorze. Kulka siedzi na skraju mózgu.
To samo powiedzieli wszyscy inni panowie medycy, bez żadnej czci dla osoby i wiary.
– No  i co ja  mam  robić? –  lamentował  Król Irlandzki. –  Fortuna, jak widzę, wcale mi 

nie  sprzyja.  Człowiek  nawet  chwilkę  nie  może  sobie  spokojnie  powalczyć,  żeby  zaraz  nie 
stanąć nad grobem!

–  Tylko bez  wrzasków  –  mówią  mu  na to  medycy. –  Jest jeden  sposób na  przeżycie, 

a mianowicie: wystrzegać się wszelkich nienaturalnych wzruszeń, i to już, od zaraz.

–  Zresztą – dodają  po  chwili –  naturalnych  wzruszeń tak  samo należy  się  wystrzegać; 

inaczej  kulka  wywoła  rupturę, ruptura spowoduje zaognienie, zaognienie  przejdzie  w  stan 
zapalny, a skutkiem  tego procesu  będzie całkowity  zanik funkcji życiowych organizmu. Tylko 
spokój może cię uratować, Królu  Conorze, w przeciwnym  razie wylądujesz w ziemi i robaki się 
o ciebie zatroszczą.

–  Sami  widzicie,  że  sytuacja   była   niewesoła.  Nieszczęsny   Conor   całymi  dniami 

przesiadywał  w  zamku   i  ani  się  nie  mógł  pośmiać,  ani  pofechtować,  ani  łyknąć  choć 
naparsteczka   wody  ze  spiritusem,  ani  spojrzeć  na   białogłowę,  żeby  mu  się  przypadkiem 
mózgownica  nie rozleciała  na  kawałki. Kulka  tkwiła mu  w  skroni, pół  na  wierzchu, pół  pod 
czaszką, i to był cały jego zakichany los.

–  Niech  licho porwie te dochtory! –  skomentowała opowieść  Matka Morlan. –  Jeden 

gorszy drań od drugiego.

-1 co się z nim w końcu stało? – zapytał Gawaine. – Długo jeszcze żył w tej separatce?
–  Co  się  stało?  Właśnie  miałem  mówić.  Pewnego  dnia rozszalała  się  straszna  burza, 

mury  zamku  trzęsły  się jak rybackie sieci,  a dwie potężne baszty  runęły  jak  ścięte. Takiej burzy 
nikt  w  tamtych  stronach  od dawna  nie pamiętał, więc Król Conor, nie bacząc  na rozszalały 
żywioł,  wybiegł  szukaćjakowejś  rady. Natknąwszy  się  na  jednego  z  cyrulików,  zapytał  go,  co 
też to może oznaczać.  Cyrulik był mężem  uczonym  i wytłumaczył zjawisko Królowi Conorowi. 
Powiedział  mu  mianowicie,  że tegoż dnia  w państwie żydowskim  zawisł  na  drzewie Zbawiciel 
i właśnie dlatego rozpętała  się burza. A potem  jeszcze opowiedział Królowi o Bożej Ewangelii. 
No i wtedy,  jak  się zapewne sami domyślacie, Conor,  Król Irlandii, zdjęty  słusznym  gniewem, 
popędził do zamku  po miecz i niepomny  na burzę gnał  dalej,  na  odsiecz swemu  Zbawicielowi. 
I tak właśnie umarł.

– Na śmierć?
– Na śmierć.
– Coś podobnego!
– Piękny  sposób  – zachwycił  się Gareth  – niezbyt  korzystny  dla zdrowia, ale za  to jaki 

szlachetny!

Agravaine rzekł na to:
–  Gdyby  mnie lekarz  zalecił  ostrożność, nie  przejmowałbym  się  byle czym. Niech  się 

dzieje co chce.

– Ale Król postąpił po rycersku, prawda? Gawaine dłubał nerwowo przy palcach u nóg.
– Postąpił jak głupek – rzekł po namyśle. – Nikomu na nic się to nie przydało.
– Jednak miał dobre intencje.
–  Przecież  ta  sprawa  nie dotyczyła  jego  rodziny  –  zauważył  Gawaine. –  W  ogóle nie 

rozumiem, dlaczego się tak przejął.

–  Jak  to:  nie  dotyczyła  jego  rodziny?  Dotyczyła   Boga,  który  jest   rodziną  każdego 

człowieka. Król Conor stanął w obronie słusznej sprawy i oddał za nią życie.

Agravaine wiercił  się niespokojnie na swoim  miejscu  w miękkim, rudawym,  torfowym 

popielisku. Nie mógł  spokojnie słuchać bzdur, które wygadywał  Gareth.  Aby  zmienić temat, 
poprosił:

background image

– Opowiedz nam o stworzeniu świń.
–  Albo  –  dorzucił  pospiesznie  Gawaine  –  o  przesławnym  Conanie  wczarowanym 

w  fotel.  Jak przyrósł  do  fotela i  nie można  go  było  stamtąd ruszyć.  Oderwali  go  więc siłą, 
a  potem  trzeba mu  było zaszczepić  na  zadku  płat skóry  i  przeszczepili mu  skórę owcy, i  od 
tamtego czasu skarpety klanu Fianna wyrabiano z wełny, która wyrosła na Conanie.

–  Nie zgadzam’ się – rzekł  Gareth.  – Dosyć bajek. Lepiej usiądźmy  kołem. Pomówmy 

o naszym ojcu, który toczy wojny w dalekich stronach.

Święty Toirdealbhach pociągnął solidny łyk górskiej rosy i splunął w ogień.
– Czy  to nie piękna rzecz: wojna? – rozmarzył  się. – Sam  niegdyś wiele czasu  spędzałem 

na wojnach, zanim mnie uświęcili. Ale w końcu zmęczyło mnie to wojowanie.

Gawaine bardzo się zdziwił.
– Nie rozumiem, jak można  zmęczyć się wojaczką.  Ja  na  pewno nigdy  się nią nie zmęczę. 

Wojna  to  właściwe  zajęcie  dla  dżentelmena.  Zmęczyć  się  wojną  to  tak,  jakby  się  zmęczyć 
polowaniem albo sokołami.

– Wojna  – zauważył  Toirdealbhach – jest  dobra, póki nie ma w niej za  wielkiego tłoku. 

Jak wielu  walczy  naraz, trudno się połapać, o co się w ogóle walczy. W Starej Irlandii bywały 
piękne wojny, ale zawsze o byka albo coś w tym stylu, więc każdy walczył jak o swoje.

– A czemu ciebie zmęczyło wojowanie?
– Bo był  tłok niemożebny  i okrutna  rzeź. Jak  można  zabić śmiertelnika  za coś, czego on 

nie rozumie, albo w ogóle za nic? Zawsze wolałem pojedynki.

– To musiało być dawno temu.
– Oj,  dawno! – westchnął  żałośnie święty. – Na  te kulki,  co wam  mówiłem,  nadawał  się 

tylko mózg z pojedynku. To był cały ich sekret.

– Popieram  Toirdealbhacha  – powiedział  Gareth. – Jaki sens mordować nieszczęsnych 

łyków, którzy  o  niczym  nie mają pojęcia? Niech  lepiej ci, co mają do siebie pretensje walczą 
sami między sobą, rycerz przeciwko rycerzowi.

– W ten sposób w ogóle nie byłoby wojen! – zawołał Gaheris.
– To absurd! – skrytykował ideę Gawaine. – W wojnie muszą być ludzie, mrowie ludzi.
– W przeciwnym razie nie byłoby kogo zabijać – dokończył logicznie Agravaine.
Święty  dolał sobie whisky, zanucił  parę taktów  ballady  Twoje zdrowie, kochana Pijutko 

i zerknął z ukosa  na  Matkę Morlan. Wyraźnie czuł,  że dopada  go nowa  herezja  – być może pod 
wpływem  alkoholu  –  tym  razem  mająca związek z  celibatem  księży.  Święty  Toirdealbhach 
dysponował  szerokim  wachlarzem  heretyckich  ciągot i  poglądów, jak to:  kształt tonsury  na 
jego  własnej głowie,  klasyczna  polemika  wokół  daty  Wielkiej Nocy, pomysły  pelagian, które 
gorliwie lansował  – lecz ten nowy  impuls był  dość szczególnej natury  i kazał  świętemu  zwątpić 
w sens obecności dzieci u Matki Morlan.

–  Wojny,  wojny!  –  parsknął  pogardliwie.   –  Co  wy,  smarkacze,  możecie  wiedzieć 

o  wojnach, skoro  największy  z  was  jest  wzrostu  siedzącej kury? Zmykajcie stąd,  nim  mnie 
weźmie ochota porachować wam kości.

Nie ma nic gorszego niż rozjuszony  święty  i Pradawni doskonale o tym  wiedzieli, więc 

chłopcy nie zwlekając zerwali się na równe nogi.

– Za  przeproszeniem  Waszej Świątobliwości, nie mieliśmy  złych  zamiarów  – tłumaczyli 

się na odchodnym. – Chodziło nam tylko o wymianę poglądów.

– Ja  wam  tu  zaraz wymienię poglądy! – ryknął święty, chwytając za  pogrzebacz. Lecz oni 

w  mgnieniu   oka   znaleźli  się  po  drugiej  stronie  niskich   drzwi,  na  piaszczystej  drodze, 
w  promieniach  zachodzącego  słońca.   Z  ciemnego  wnętrza  chaty  nadal  ścigały  ich  klątwy, 
a może tylko zwyczajne pogróżki świętego.

Na drodze dwa  wyliniałe osły  szukały  chwastów  w szczelinach  kamiennego muru.  Osły 

stąpały  z trudem, gdyż nogi miały  spętane, a ich  kopyta, przerośnięte do granic okrucieństwa, 
przywodziły  na  myśl baranie rogi albo  łyżwy  z  podwiniętymi czubami. Chłopcy  zaraz  wzięli 
osły   pod  swoją  komendę,   gdyż  widok  zwierząt   zrodził  w  ich   głowach   nowy   pomysł 
i  natychmiastową  gotowość  do  akcji. Postanowili  dać  sobie spokój  z  bajkami i  dyskusjami 
o  wojnie,  a  za  to  pojechać  na  osłach  do  zatoczki za  wydmami,  gdzie rybacy  na łozinowych 

background image

łodziach   obciągniętych   nieprzemakalną  tkaniną  łowili  ryby.   Osły  mogłyby  się  przydać  do 
dźwigania ryb.

Gawaine i Gareth  ujeżdżali na  zmianę grubszego osła. Gdy  jeden z braci jechał  na oklep, 

drugi  popędzał  wierzchowca   witką.  Osioł  od  czasu   do  czasu   wykonywał  nagły  skok,  ale 
kategorycznie  wzbraniał  się  przed  truchtem.   Agravaine  i  Gaheris  dosiedli  we  dwóch 
chudszego osła. Agravaine jechał  zwrócony  twarzą do oślego zadu  i wściekle chłostał  tę część 
anatomii  wierzchowca  grubym  warkoczem  wodorostów. Bił  tuż  koło  odbytu,  żeby  bardziej 
bolało.

Zaiste, dziwny  przedstawiała  widok ta grupa  ludzi i zwierząt  zmierzających  ku  morzu: 

chude dzieci,  każde z gilem  u ostro zarysowanego nosa, w przyciasnych kapotach, z rękawów 
których  sterczały  kościste  rączyny, i  dwa  osły, które  posuwały  się  naprzód  zataczając  małe 
kółeczka i podrywały się nerwowo, ilekroć na ich zady spadał kąśliwy bat.

Niesamowite  w  tej  scenie  było  to,  że  nie  miała   żadnego  związku   z  otaczającą  ją 

rzeczywistością,  a  jej  uczestnikami  powodowała  jedna  obsesyjna  idea.  Byli  jak   samoistny 
system  słoneczny  w  próżni,  gdzie  nic poza  nim  nie  istnieje.  Zataczali  coraz  to  nowe kręgi 
wokół  wydm  i szorstkich  szuwarów  broniących  ujścia  rzeki.  Kto wie,  może każda  planeta  ma 
swoją obsesję, która ją gna po orbicie.

Dzieci  z  wielkim   zapamiętaniem  maltretowały   osły.  Nikt   im   nigdy   nie  mówił,   że 

okrucieństwem  jest  zadawać ból żywej istocie.  Ale i osłom  nikt  o tym  nie wspominał.  Żyjąc  na 
marginesie świata, chłopcy  aż nadto oswoili się  z  okrucieństwem  i  nigdy  mu  się nie dziwili. 
Miniaturowy  cyrk stanowił  więc  zgraną całość: bestie nie chciały  iść, dzieci z werwą zmuszały 
je do  marszu, a  obie  strony  łączyło  ogniwo  cierpienia, akceptowane  przez  każdą z  nich  bez 
cienia wątpliwości. Ból był  w tym  układzie zjawiskiem  tak  oczywistym, że znikł  z obrazu,  jak 
wartość  zniesiona do  zera w  równaniu  matematycznym.  Zwierzęta  nie sprawiały  wrażenia 
cierpiących, a dzieci nie wyglądały  na rozradowanych  sadystów. Jedyna  różnica  między  nimi 
polegała na tym, że chłopcy okazywali gwałtowne ożywienie, a osły na odwrót: skrajną apatię.

W  tę oto  rajską  scenę, gdy  wspomnienie o  chacie Matki Morlan tliło  się  jeszcze  słabo 

w  ich   pamięci,   wpłynęła   czarodziejska  barka,   obita   białym   aksamitem,  nierealna, 
nadzwyczajna,  owiana   cudną  muzyką,   którą  wydawał  jej  kil  tnący   fale.  Na  pokładzie 
znajdowali się  trzej rycerze i gnębiona  morską  chorobą suka  rasy  myśliwskiej. Trudno sobie 
wymarzyć widok bardziej zgodny z duchem celtyckiej tradycji.

– Dalibóg – dobiegł  ich  głos jednego z rycerzy, gdy  barka była  jeszcze daleko od brzegu. 

– Widzę zamek, chyba żebym się mylił. I to całkiem niczego sobie zameczek!

–  Lepiej  przestań  bujać  łodzią,  dobrodzieju  –  poradził  mu   ktoś  z  towarzyszy  –  bo 

wszyscy się skąpiemy.

Zbesztany  Król  Pellinorc  momentalnie  stracił  zapał  i  do  reszty  zadziwił  i  tak   już 

oniemiałe  dzieci,  wybuchając  głośnym  szlochem.  Jego  łkania  mieszały  się  z  chlupotem  fal 
i muzyką przybliżającej się do brzegu łodzi.

– Ach,  morze! –  łkał  Król Pellinore. – Chciałbym  spocząć na  twoim  dnie! Z pięć  sążni 

pod powierzchnią, słowo daję. O, biada mi, biada!

– Nie ma  co wołać obiada,  dobrodzieju, bo obiad będzie najwcześniej, jak dobijemy  do 

brzegu. A kiedy dobijemy nie wiadomo, bo to jest łajba magiczna.

– Ja nie wołam obiada – nadąsał się Król. – Ja wołam: O, biada!
– No to ci przecież tłumaczę, że nie ma obiada.
– Gwiżdżę na obiad! Mówiłem: O, biada!
– No dobrze już, dobrze. Dostaniesz swojego obiada.
W  tej samej  chwili czarodziejska barka  przybiła do brzegu, dokładnie w miejscu,  gdzie 

zazwyczaj cumowały  łodzie rybaków. Trzej rycerze zeszli na  ląd i okazało się, że jeden  z nich 
ma czarną skórę. Był to uczony poganin, inaczej mówiąc Saracen, imieniem Sir Palomides.

– Szczęśliwie jesteśmy na lądzie, do kroćset! – zauważył Sir Palomides.
Ludzie  ciągnęli  zewsząd,  milczący,  jak   w  transie.  Zbliżając   się  do  rycerzy,   zwalniali 

kroku,  ale ci, którzy  byli jeszcze daleko, biegli co  sił  w nogach.  Mężczyźni, kobiety  i dziatwa 
zbiegali z wydm  i z zamkowego wzgórza, ale im  byli bliżej,  tym  wolniej stąpali.  O dwadzieścia 

background image

jardów   od  celu  zatrzymali  się  i  stanęli  kołem,   milcząco  wpatrzeni  w  przybyszów,  jak 
zwiedzający  przed obrazami w galerii Uffizzich. Studiowali postacie w nabożnym  skupieniu. 
Bez pośpiechu,  bo nie musieli zaraz pędzić do następnego obrazu. Innych  obrazów  nie było – 
jeśli nie liczyć pospolitych  scen z życia Lothian, znanych  im  aż za  dobrze od urodzenia. W ich 
spojrzeniach  nie było wrogości, ale nie było i życzliwości.  Obrazy  są wszak po to,  żeby  im  się 
przyglądać. Lustracja  zaczynała  się od stóp – a było na  co popatrzeć, gdyż przybysze obuci byli 
niecodziennie, jak  to  rycerze w pełnym  rynsztunku. Spojrzenia  gapiów  rejestrowały  fakturę, 
konstrukcję,  zastosowanie i przypuszczalną cenę obcych im  kostiumów. Od stóp posuwali się 
wzrokiem  ku  nagolennikom, taszkom  i dalej do  góry.  Mniej więcej po pół  godzinie docierali 
do twarzy, którym się przyglądali na ostatku.

Celtowie z rozdziawionymi gębami otaczali Germanów. Tymczasem  wiejska dzieciarnia 

rozgłaszała  nowinę  po  okolicy.  Nadbiegła  Matka   Morlan  w  zatkniętej  za   pasek  spódnicy, 
a  rybacy  na  pełnym  morzu  tęgo  machali wiosłami, gnając łozinowe łodzie do domu. Młodzi 
książęta Lothian  jak w  transie pozsiadali z  osłów  i  przyłączyli się do  ludzkiego  kręgu. Krąg 
zaczął  napierać do przodu: z wolna, cicho, systematycznie, jak  sekundnik zegarka. Chwilami 
słychać było zduszone okrzyki spóźnialskich, którzy  milkli,  gdy  tylko dostali się  w magiczny 
krąg. Krąg  zaciskał  się,  gdyż  chciał  dotknął  rycerzy  –  może nie tak zaraz, może nie w  ciągu 
kilku  najbliższych  kwadransów, może dopiero po wnikliwej lustracji, a może nigdy.  Lecz chęć 
dotknięcia  przybyszów  była silna, a  brała  się  częściowo  z  potrzeby  sprawdzenia,  czy  są  to 
osobnicy  z  krwi  i  kości,  częściowo  zaś  z  chęci  dokładniejszego  oszacowania   wartości  ich 
strojów.  Na  razie  oceniano  je  z  daleka,  a  tymczasem  zaczęły  się  dziać  trzy  rzeczy.  Matka 
Morlan i  inne starsze kobiety  jęły  odmawiać różaniec, młode kobiety  szczypały  jedna  drugą 
i  chichotały,  mężczyźni  zaś,  zdjąwszy  czapki  przez  szacunek  dla   modlitwy,  wymieniali  po 
celtycku  uwagi w rodzaju: „Patrzcie no tego czarnego! Toż to skaranie boskie!”, albo: „Jak se 
myślicie,  wyłazi  to-to  czasem  z  tej  blaszanej  puszki?  Goły  śpi,  czy  zakuty?”   Dzięki  takim 
pytaniom  w umysły  wszystkich  obecnych, bez względu  na  płeć,  wiek i zamożność, zakradła się 
wroga  nieufność – naczelny  rys celtyckiej mentalności. To muszą  być rycerze sascy  –  uznali 
ludzie.  Widać  to  było  zresztą  po  zbrojach.  A  więc  rycerze  tego  Króla  Artura,  przeciwko 
któremu  ich  Król zbuntował  się  niedawno  po  raz  drugi.  Czyżby  przybyli z  typowo  saskim 
chytrym  planem  przekabacenia  Króla  Lotha?  Czy  może  jako  delegacja  najwyższego  władcy 
feudalnego mają od wszystkich  pościągać daninę? A może to piąta  kolumna? A może w ogóle 
cała   sprawa   jest   jeszcze  bardziej  skomplikowana,  bo  przecież  Sas  jest  za   chytry,  żeby 
przybywać  gdziekolwiek w  przebraniu  Sasa  –  więc może  przybysze  wcale  nie reprezentują 
Króla Artura? Czyżby, knując  intrygę ponad wszelkie ludzkie wyobrażenie, poprzebierali się za 
samych siebie? Gdzie kryje się podstęp? Bo przecież we wszystkim czai się jakiś podstęp.

Krąg   gapiów   zacieśniał  się,  gęby   rozwierały   się  coraz  szerzej,   zgarbione  postacie 

przybrały  kształty  worków  i  strachów  na  wróble, małe oczka  popatrywały  koso  ze  straszną 
podejrzliwością, a  wszystkie twarze oblekły  się w  wyraz bydlęcej głupoty  i  wyraźniejszej niż 
zwykle pustki myślowej.

Rycerze stanęli razem  w odruchu samoobrony. Nie mieli pojęcia,  że Anglia  jest w stanie 

wojny  z Orknejami.  Zajęci swoją Misją, pozostawali odcięci od bieżących  wiadomości. I nic nie 
wskazywało na to, aby lud Orknejów miał ich oświecić.

– Nie patrzcie zbyt  ostentacyjnie w tamtą stronę – poradził  towarzyszom  Król Pellinore. 

– Nie wiem  jak wy, aleja  odnoszę wrażenie,  że przyglądają nam  się jacyś ludzie.  Czy  uważacie, 
że są nieszkodliwi?

background image

ROZDZIAŁ VI

Carlion  przygotowania   do  drugiej  kampanii  osiągnęły   punkt  kulminacyjny.  Merlin 

poczynił  pewne sugestie co  do  zwycięskiej  strategii, trzymano  je jednak w  tajemnicy, gdyż 
chodziło między  innymi o zasadzkę i sekretną pomoc  z zewnątrz.  Nadciągająca  powoli armia 
Lotha  tak  dalece przewyższała  liczebnie siły  Króla, że użycie fortelu  stało  się  koniecznością. 
Plan strategiczny objęto więc ścisłą tajemnicą, znaną tylko czterem osobom.

Zwykli  obywatele,  nie  wprowadzeni w  arkana  wielkiej polityki,  mieli  i  tak  mnóstwo 

zadań  do  wykonania. Trzeba było  ostrzyć  piki na  żarnach,  toteż  wszystkie  okoliczne żarna 
hurgotały   bez  przerwy,  dzień  i  noc.  Trzeba   było  ubrać  strzały,  więc  światła   w  oknach 
zajmujących  się tym  majstrów  płonęły  o najdziwniejszych  porach  nocy, a nieszczęsne gęsi na 
komunalnych  pastwiskach  nie  wiedziały, gdzie  zmykać  przed  żądnymi  ich  piór  wojakami. 
Pawie  królewskie  chodziły  oskubane jak  wysłużone  miotły,  ponieważ  większość  łuczników 
poczytywała  sobie  za  honor  szyć  z  broni  pociskami,  które  poeta  Chaucer  nazywał  „pawie 
strzały”, gdyż te właśnie uchodziły  za  najbardziej stylowe. Smród gotowanego klajstru  bił  pod 
niebiosa.  Płatnerze dźwięcząc młotami o  stal wyrabiali „puszki”  na  rycerzy  i  nieraz  musieli 
pracować na  dwie zmiany. Kowale podkuwali rącze rumaki, a zakonnice bez ustanku  dziergały 
na drutach  onuce dla  żołnierzy  i szykowały  bandaże zwane namiotami. Król Loth  wyznaczył 
już był pole bitwy, pod Bedegraine.

Król Anglii z trudem  wspiął  się na  dwieście osiem  stopni wiodących do komnaty  Merlina 

w  wieży.  Zapukał  do  drzwi.  Czarodziej  był  u  siebie,  zajęty   obliczaniem   pierwiastka 
kwadratowego z  liczby  minus jeden. Na oparciu  jego fotela siedział  Archimedes. Merlin  ani 
rusz nie mógł sobie przypomnieć, jak się oblicza wspomniany pierwiastek.

– Merlinie – wysapał Król. – Przyszedłem z tobą pomówić.
Merlin zatrzasnął  księgę, skoczył  na  równe nogi,  porwał różdżkę i natarł  z nią na  Artura, 

jakby przepędzał kurę, która wlazła w szkodę.

– Wynoś mi się stąd! – krzyczał. – Co ty  tu  robisz? Co ty  sobie myślisz? Jesteś  Królem 

Anglii, czy  nie jesteś? Precz stąd i poślij po mnie! To przekracza  ludzkie pojęcie! Już cię tu nie 
ma! Poślij po mnie!

– Ale skoro już wszedłem...
– Wcale nie wszedłeś! – zawołał  starzec z błyskawicznym  refleksem, po czym  wypchnął 

Króla na schody i zatrzasnął mu drzwi przed nosem.

– Trudna rada – westchnął Artur i poczłapał na dół po dwustu ośmiu schodach.
W  godzinę później Merlin  stawił  się  w Komnacie Królewskiej, wezwany  tam  oficjalnie 

przez pazia.

– To już lepiej – burknął, sadowiąc się na zarzuconej kobiercem skrzyni.
– Wstań! – rozkazał Artur i klaśnięciem przywołał pazia, aby ten zabrał siedzisko z sali.
Merlin posłusznie wstał, chociaż w  głębi duszy  kipiał  z  oburzenia. Zaciskał  dłonie tak 

mocno, aż mu knykcie pobielały.

– Nawiązując do naszej rozmowy  o kodeksie rycerskim... – zaczął  Król, jak gdyby  nigdy 

nic.

– Nie przypominam sobie podobnej rozmowy.

– Czyżby?
– Nigdy w życiu mnie tak nie znieważono!
–  Wszak   jestem   Królem   –  zauważył  Artur.   –  Poddanemu   nie  godzi  się  siedzieć 

w obecności Króla.

– Bzdura!

Artur  zaczął  się  śmiać,  przesadnie  głośno,  a  wtedy  zza  tronu  wyszli:  przyrodni  brat 

Artura, Sir  Kay, i stary  opiekun Króla, Sir  Ector.  Kay  zdjął  Merlinowi kapelusz i włożył  go na 
głowę Sir Ectora, a Sir Ector powiedział:

– Święci Pańscy! Więc teraz ja będę czarodziejem! Hokus-pokus!
I  wszyscy  bardzo  się  śmiali,  nawet  Merlin,   i  zaraz  posłano  po  siedziska  dla   gości, 

background image

i otwarto butelki z winem, żeby spotkanie przypadkiem nie było oschłe.

–  Widzicie?  –  zapytał  dumnie  Artur. –  Zwołałem  radę!  Nastąpiła chwila  ciszy,  gdyż 

Artur miał pierwszy raz w życiu wygłosić mowę i zbierał myśli.

– Chodzi o kodeks rycerski – rzekł w końcu Król. – Chcę o nim z wami porozmawiać.
Merlin spojrzał na Artura,  jakby  go bardzo dawno nie widział.  Artretyczne palce starego 

czarodzieja   błądziły  niespokojnie  wśród  gwiazd  i  tajemniczych  symboli  na   opończy,  gdyż 
chciał  się on za wszelką cenę opanować  i nie ułatwiać zadania  mówcy. Można rzec, że był  to 
moment krytyczny  w karierze Medina: chwila,  ku  której od wielu  stuleci zdążał, żyjąc wspak. 
Właśnie teraz miał się przekonać, czy żył na próżno, czy nie.

– Przemyślałem  – rzekł Artur  – kwestie Siły  i Racji.  Uważam,  że nie należy  działać tylko 

dlatego,   że  można.  Działać  trzeba  dopiero  wówczas,  gdy  jest   to  konieczne.  Złoto  zawsze 
pozostanie złotem,  niezależnie od tego, ile siły  okaże się,  by  udowodnić, że tak  właśnie jest lub 
nie jest. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

Nikt nie odpowiedział.
–  Nie  tak  dawno  rozmawialiśmy  z  Merlinem  na murach obronnych i  Merlin  zwrócił 

moją uwagę na  fakt,  że ostatnia bitwa  – ta, w której padło siedmiuset  ludzi – wcale nie była 
taką doskonałą zabawą, za  jaką ją mieliśmy.  Słusznie. Kiedy  się nad tym  głębiej zastanowić, to 
bitwy  wcale nie są zabawne. Chcę przez to powiedzieć, że nie powinno się zabijać ludzi. Lepiej 
pozwolić im żyć.

– Ciekawe jednak – ciągnął po chwili Artur  – że Merlin,  mimo swoich  poglądów, zawsze 

pomagał  mi  wygrywać  bitwy.  I  nadal  mi  pomaga,  i  mamy   nadzieję  odnieść  wspólne 
zwycięstwo w bitwie pod Bedegraine, kiedy już do niej dojdzie.

– Zwyciężymy – upewnił go Sir Ector, jeden z grona dopuszczonych do sekretu.
–  Widzę tu  zasadniczą  sprzeczność. Dlaczego  Merlin  dopomaga  mi  w  wojnach, skoro 

wojny są złem?

Znowu nie było odpowiedzi. Król ciągnął wywód z coraz większą zapalczywością.
–  Jedyne wyjaśnienie –  tu  się zaczerwienił  –  jedyne wyjaśnienie, jakie mi przyszło  do 

głowy to to, że ja... że on... że Merlin ma powód, ażeby mi pomagać w osiąganiu zwycięstw.

Umilkł i spojrzał na Medina. Ten odwrócił głowę.
– A powodem  tym  jest – tak, czy  nie? – powodem  tym  jest pragnienie,  abym  wygrawszy 

te dwie bitwy  stał  się panem  własnego królestwa i położył  kres wojnom, i odmienił  znaczenie 
pojęcia Siły. Czy zgadłem? Czy mam rację?

Czarodziej nie odwrócił głowy, ale spokojnie złożył dłonie na kolanach.
– Zgadłem! – uradował się Artur.
I zaczął mówić tak szybko, że sam za sobą z trudem nadążał.
– Posłuchajcie. Siła  to nie to samo co  Racja. Po świecie pęta się mnóstwo  siły  i trzeba 

z nią zrobić porządek.  Ludzie są jak gdyby  pół  źli, pół  dobrzy.  Może nawet są więcej niż pół źli, 
i dlatego pozostawieni sami sobie dziczeją do reszty. Weźmy  typowego barona naszych czasów 
– takiego, powiedzmy, Sir  Bruce’a Sans Pitie: grasuje sobie po całym  kraju, okuty  w stal od 
stóp  do  głów,  i  wyrabia co  mu się  żywnie podoba  –  ot tak,  dla  sportu. Bo  my, normalnie, 
uważamy,   że  wyższe  klasy  społeczne  mają  monopol  na   władzę,  a  sprawiedliwość  ich  nie 
dotyczy.   To  zaś  sprawia,   że  zło  bierze  górę  w  człowieku,  zaczynają  się  grabieże,  gwałty, 
łupiestwo i okrucieństwo. Ludzie bydlęcieją.

–  I  dlatego  Merlin  pomaga mi  zwyciężać:  żebym  ja  położył  temu  kres.  Merlin chce, 

żebym zrobił porządek.

–  Loth,  Uriens, Anguish  i  reszta  –  to  stary  świat,  stary  porządek, ludzie nawykli  do 

narzucania  innym  własnej woli.  Muszę  ich pokonać  ich własną  bronią –  zmuszają  mnie do 
tego,   gdyż  kierują  się  wyłącznie  siłą.  Potem   przystąpię  do  właściwej  pracy.   Bitwa   pod 
Bedegraine będzie zaledwie wstępem. Kiedy  Merlin namawiał  mnie do myślenia, chodziło mu 
o to, co zrobię po bitwie.

Artur  znów  uczynił  pauzę, czekając na komentarz lub zachętę, ale czarodziej uporczywie 

patrzył w inną stronę. Tylko siedzący obok Medina Sir Ector mógł widzieć wyraz jego oczu.

– Mój plan  – oznajmił  Artur  – bierze się z prostego pytania: czy  nie da  się okiełznać Siły 

background image

tak, aby  działała  na  rzecz Racji? Wiem, że to głupio brzmi, ale sami przyznacie, że coś w tym 
jest. Siła  tkwi w złej połowie człowieka. Nie da sięjej po prostu  ignorować.  Nie da  sięjej także 
usunąć,  wyciąć. Ale można  nią pokierować – ufam, że rozumiecie, o co mi chodzi – tak, aby 
stała się pomocą, nie przeszkodą.

Słuchacze  okazali  zainteresowanie.  Pochylili się, nadstawiając uszu  –  wszyscy  oprócz 

Merlina.

– Mój plan  polega  na  tym, że jeśli uda  nam  się wygrać bitwę i zająć silną pozycję w kraju, 

założę coś na  kształt  zakonu  rycerskiego. Nie będę karał  zbuntowanych  rycerzy, nie powieszę 
Lotha,  tylko  wszystkich  spróbuję  przyciągnąć  do  naszego  Przymierza. Trzeba  je  będzie  tak 
urządzić,  żeby   przynależność  była  wysokim   zaszczytem   i  żeby   zapanowała  moda   na 
wstępowanie do  Przymierza. Wszyscy  muszą chcieć do  niego  należeć. Ułożę  tekst przysięgi, 
w którym  będzie mowa  o tym,  że Siły  wolno używać tylko w służbie Dobra. Rozumiecie? Moi 
rycerze  będą  wędrowali  po  świecie,  zakuci  w  stal  tak   jak  teraz,  będą  groźnie  potrząsali 
mieczami –  w ten sposób dadzą upust potrzebie wymachiwania  szabelką,  którą Merlin  zwie 
„instynktem  myśliwego”  – ale wolno im  będzie atakować tylko w  obronie dobra, w  obronie 
niewinnych   dziewic  przed  Sir  Bruce’ami.  Będą  także  obowiązani  pomagać  w  naprawie 
dawnych  krzywd, opiekować się uciśnionymi, i tak dalej.  Dobry  pomysł? W ten  sposób będą 
działać Siłą, zamiast nią wojować, i zło obrócą w dobro. To wszystko, Merlinie, nic więcej nie 
wymyśliłem. Myślałem  najsolidniej jak  potrafię i podejrzewam, że się mylę – tak jak zwykle. 
Ale naprawdę dużo myślałem. Więcej nie umiem. Proszę cię, powiedz coś.

Czarodziej  wstał,  wyciągnął  się  jak  struna,  rozpostarł  ręce,  obrócił  wzrok  w  sufit 

i wyrecytował pierwsze słowa Nunc Dimittis.

background image

ROZDZIAŁ VII

Sytuacja  w  Dunlothian  skomplikowała   się,   jak  każda   prawie  sytuacja   z  Królem 

Pellinorem, nawet  w  najdzikszych  ostępach  Północy. Przede wszystkim  Król był  zakochany. 
Z  tego  właśnie  powodu  tak  szlochał  na  łodzi.  Prawdę  tę  wyjawił  Królowej  Morgause  przy 
pierwszej sposobności: cierpiał na chorobę miłosną, a nie na  chorobę morską. A oto co zaszło. 
Kilka  miesięcy  wcześniej  Król  tropił  Bestię  Dyżurną  na południowym  wybrzeżu  Gramarii. 
Nagle Bestia  puściła  się na morze. Odpłynęła  daleko: jej wężowaty  łeb wił  się na horyzoncie 
wód  niczym  żmija   w  trawie.  Król  zatrzymał  przepływający  statek,  który  wyglądał  mu  na 
zmierzający  na   Krucjatę.  Obecni  na   pokładzie  Sir   Grummore  i  Sir   Palomides  uprzejmie 
zmienili kurs w pogoni za  Bestią. I tak we trzech  dobili do wybrzeży  Flandrii, gdzie Bestia  dała 
nura w las i gdzie, przebywając wraz z kompanami w gościnie na  pewnym  zamku, Pellinore 
zakochał  się w córze Królowej Flandrii. Z początku  wszystko układało się idealnie.  Królewska 
wybranka  była zapobiegliwą, rozważną  niewiastą  w  średnim  wieku, znającą  się  na  kuchni, 
porządkach  domowych  i  słaniu  łóżek.  Niestety,  nadzieje  obojga  zniweczyło  pojawienie  się 
czarodziejskiej barki.  Wszyscy  trzej rycerze wsiedli na  jej pokład,  ciekawi, co z tego wyniknie, 
gdyż honor  nie pozwalał  rycerzowi unikać przygody. Ledwie stanęli na pokładzie, barka  sama 
z  siebie  odbiła   od  brzegu,   pozostawiając  na  nim  córkę  Królowej  Flandrii,  która  gorliwie 
machała chusteczką  do  nosa.  Bestia  Dyżurna  na  chwilę  wytknęła  łeb  z  lasu,  zrobiła  minę 
jeszcze bardziej zdziwioną  niż  ukochana  Króla  Pellinore’a  i  zaraz  potem  rycerze  stracili ląd 
z oczu. Płynęli i płynęli, aż dopłynęli do wysp Orkadów,  a im  bardziej się oddalali od Flandrii, 
tym  bardziej  nasilała  się  choroba   miłosna   Króla  Pellinore’a,  co  czyniło  jego  towarzystwo 
nieznośnym.  Stale  pisał  wiersze  i  listy,  których   nie  miał  jak  wysłać,  albo  opowiadał 
kompanom o Królewnie, którą najbliżsi zwali pieszczotliwie Piggy.

Ten   stan   rzeczy  byłby  jeszcze  ewentualnie  do  zniesienia  w  Anglii,  gdzie  trafiali  się 

czasem  osobnicy  w stylu  Pellinore’a, a otoczenie darzyło ich  nawet swoistą wyrozumiałością. 
Lecz  w  kraju  Lothian  i  Orknejów, gdzie każdy  Anglik uchodził  za  tyrana, była to  sytuacja 
niedopuszczalna.  Tubylcy  ani  rusz  nie  mogli  pojąć,  w  jakim  celu  Król   Pellinore  chce  ich 
oszukać, udając  samego siebie.  Na wszelki wypadek uznali, że roztropnie i bezpiecznie będzie 
nie  informować  gości  o  wojnie  z  Arturem.  Postanowili  poczekać,   aż  rycerze  i  ich  spisek 
zostaną zdemaskowani.

W  związku  z  przybyszami  pojawił  się  jeszcze  jeden problem, dotkliwy  zwłaszcza  dla 

dzieci. Królowa Morgause była całkowicie pochłonięta gośćmi.

– Po co nasza  matka udała  się z rycerzami w góry? – spytał Gawaine,  gdy  dnia  pewnego 

zdążali do pustelni Świętego Toirdealbhacha.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Wreszcie Gaheris wydusił z siebie odpowiedź:
– Polowali na jednorożca.
– Jak to się robi?
– Trzeba mieć dziewicę na przynętę.
–  Nasza  matka  –  dodał  obeznany  ze  szczegółami  sprawy  Agravaine  –  towarzyszyła 

rycerzom na polowaniu w roli dziewicy.

Oświadczenie to złożył tonem dość niepewnym.
– Nie wiedziałem,  że ona  chce mieć jednorożca – zdumiał się Gareth. – Nigdy  o tym  nie 

wspominała.

Agravaine spojrzał na niego z ukosa, chrząknął i rzekł sentencjonalnie:
– Mądrej głowie dość dwie słowie.
– A ty skąd wiedziałeś? – zainteresował się Gawaine.
– Podsłuchaliśmy.
Mieli opracowaną metodę podsłuchiwania  na kręconych  schodach  i stosowali ją zawsze 

wtedy, gdy matka wykluczała ich z kręgu swojej uwagi.

Nieśmiały z natury Gaheris rozgadał się z niezwykłą dla niego swobodą.
– Mówiła  do Sir Grummore’a, że choroba miłosna tamtego króla minie, kiedy  go zajmą 

background image

polowaniem  w  dawnym  stylu.  Podobno  tamten  król zazwyczaj  tropi  jakąś  bestię, która  się 
gdzieś  zawieruszyła.  Więc  mama  wymyśliła, że może dla odmiany  potropić jednorożca,  a ona 
pójdzie z nimi wszystkimi jako dziewica. Wyglądali na trochę zdziwionych.

Chłopcy   szli  jakiś  czas  w  milczeniu.  Ciszę  przerwała   uwaga,  a  właściwie  pytanie 

Gawaine’a:

– Słyszałem, że ten  król się  kocha  w jednej babie z Flandrii, Sir Grummore od dawna 

ma żonę, a ten Saracen jest czarny na gębie?

Odpowiedzi nie było.
– Długo trwało to polowanie – powiedział Gareth. – Słyszałem, że go nie złapali.
–  A  tym  rycerzom  podobają  się  zabawy  z  naszą  matką?  Odpowiedzi  znów  udzielił 

Gareth, chłopiec z natury małomówny, lecz bez wątpienia bystry obserwator.

– Mnie się wydaje, że oni nic z tego nie rozumieją.
I poczłapali dalej, chroniąc w zanadrzach własne myśli.
Pustelnia  Świętego  Toirdealbhacha wyglądała  jak starodawny  ul ze słomy,  tyle że była 

większa  i  zbudowana z  kamienia.  Nie  miała  okien,  a  przez  jedyne  wejście  trzeba  się  było 
wczołgiwać do środka.

–  Wasza   świątobliwość  –  wołali  chłopcy,  kopiąc  ciężkie,  nieogładzone  kamienie.  – 

Wasza świątobliwość, przyszliśmy posłuchać opowieści.

Święty  był  dla chłopców  źródłem  strawy  duchowej.  Był  dla  nich  guru, tak jak  Merlin  dla 

Artura. Od  niego  pobierali  szczątkową  wiedzę  i  kulturę, która  miała  się  stać  ich udziałem. 
Przybiegali  do niego  po  ochłapy  mądrości,  jak głodne szczenięta  porzucone przez matkę. To 
on nauczył ich czytać i pisać.

–  A,  to  wy! – Święty  wytknął  głowę  przez  otwór  celi. –  Szczęść  wam  Boże od samego 

rana.

– I wam daj Boże.
– Co nowego?

–  Nic   –  odpowiedział  Gawaine,   tając  sprawę  jednorożca.  Święty   Toirdealbhach 

westchnął z głębi serca.

– To tak samo jak u mnie.

– Opowiesz nam coś?
–  Iii tam, opowiadania. Co z  nich za  pożytek? Co  ja,  heretyk, mogę  wam  powiedzieć? 

Czterdzieści  roków   przeszło,   jak   walczyłem   w  bitwie,  na   białogłowę  przez  ten   czas  ani 
spojrzałem – to co ja wam mogę opowiadać?

– Możesz nam opowiedzieć taką historię, w której nie ma bitwy ani białogłowy.
– A na co komu takie opowieści? – oburzył się Święty i wylazł na słońce.
–  Może  czułbyś  się  lepiej,  gdybyś  wiedział,  że  czeka   cię  walka   –  poddał  Gawaine, 

taktownie przemilczając białogłowy.

– O, ja nieszczęsny! – jęknął Toirdealbhach. – Co mnie podkusiło zostawać świętym! Co 

bym  dał  za to, żeby  zadać jeden cios, jedno małe puknięcie moją poczciwą tarninową pałką! – 
Z tymi słowy, wydobył  spod habitu  straszne narzędzie. – Czyż to nie byłoby  więcej warte niż 
wszyscy święci irlandzcy?

– Opowiedz nam o swojej tarninowej pałce.
Chłopcy  uważnie przyglądali się narzędziu, a jego świątobliwość tłumaczył  im, jak dobra 

pałka winna być wykonana.

Można  ją  zrobić  tylko  z  odrośli  od korzenia,  gdyż  boczne  gałęzie  są  za  kruche.  Nową 

pałkę należy  wysmarować sadłem, grubo owinąć i zakopać w gnojówce – to jest  sposób na jej 
prostowanie. Na  koniec  nasyca  sieją czarnym  ołowiem  i tłuszczem. Święty  wskazał  chłopcom 
otwór, w który  leje się ołów,  zwrócił  też ich  uwagę na  ćwieki w górnej części narzędzia  i pętle 
przy  uchwycie,  oznaczające  liczbę  zakatrupionych  danym  egzemplarzem  ofiar.  Następnie 
z nabożną czcią ucałował  pałkę i serdecznie wzdychając, ukrył  ją na  powrót pod habitem.  Cały 
czas odgrywał przedstawienie, więc dbał o wymowę gestów.

– Opowiedz nam teraz o czarnej ręce, która schodziła kominem.
– Nie starczy  mi odwagi – jęknął  Święty.  – Nie mam  jej tyle co zając.  Jakby  ktoś rzucił 

na mnie straszne czary.

background image

–  Nas  też  chyba   ktoś  zaczarował  –  powiedział  Gareth.  –  Wszystko  się  sprzysięgło 

przeciwko nam.

– Była  sobie jedna kobieta  –  zaczął  opowieść Toirdealbhach. – Ta  kobieta miała  męża 

i oboje mieszkali w Malainn Vig. I mieli jedną, jedyną córeczkę.  Któregoś dnia mąż poszedł na 
bagna  wycinać torf,  a  kiedy  przyszło  południe, matka  wysłała do niego córeczkę z  obiadem. 
Ledwie  ojciec  zasiadł  do  posiłku,  dziewczynka   zawołała:  „Popatrz,   ojcze,  czy  widzisz  taki 
wielki statek, o  tam,  pod samym  horyzontem? Potrafię sprawić, żeby  zaraz znalazł  się przy 
brzegu”. „Niemożliwe”,  powiedział ojciec.  „Jestem  większy  od ciebie, a nawet ja nie mógłbym 
tego sprawić”. „No to popatrz”,  odparła  dziewczynka.  Podeszła  do pobliskiej studni i zmąciła 
wodę. Statek podpłynął do brzegu.

– To była czarownica – domyślił się Gaheris.
– Czarownicą była jej matka – poprawił go Święty i opowiadał dalej.
–  „Mogłabym  sprawić,  że  statek  rozstrzaska  się  o  brzeg”,  powiedziała  dziewczynka. 

„Niemożliwe”, rzekł  ojciec. „No to patrz”. I dziewczynka  wskoczyła  do studni. Morze cisnęło 
statkiem  o  skały  i  rozbiło  go  na  tysiąc kawałków. „Kto  ciebie  tego  nauczył?”, spytał  ojciec 
dziewczynkę. „Mama. Kiedy ty chodzisz do pracy, mama uczy mnie na cebrzyku”.

– Dlaczego ona wskoczyła do studni? – zapytał Agravaine. – Zamoczyła się?
– Cicho bądź.
–  Mąż  wrócił  do  domu,  do  żony,  odstawił  na  bok  łopatę  do  torfu  i  siadł  na  swoim 

miejscu.  Chwilę siedział  i nic nie mówił,  a potem  zapytał: „Czego ty  uczysz tę małą? Nie życzę 
sobie  w  swoim  domu   żadnych  hokus-pokus.  Nie  zostanę  tu   z  wami  ani  chwili  dłużej”. 
I poszedł  sobie z domu. Matka  i córka  nigdy  go więcej nie widziały. Nie wiem, jak  tam  sobie 
dalej same radziły w życiu.

– To musi być okropne mieć matkę czarownicę – powiedział Gareth.
– Albo żonę czarownicę – powiedział Gawaine.
– Jeszcze gorzej jest  w ogóle nie mieć żony  – zauważył  Święty  i znikł znienacka  w swoim 

ulu, jak figurka w szwajcarskim barometrze, która chowa się w otwór, kiedy ma być ładnie.

Oniemiali ze  zdumienia  chłopcy  obsiedli  wyjście  w  nadziei,  że jeszcze coś  się  zdarzy. 

Siedząc tak, rozważali kwestie studzien, czarownic, jednorożców i dziwnych obyczajów matek.

–  Moje  zuchy  –  powiedział  nagle  Gareth.  –  Proponuję, abyśmy  sami  zapolowali  na 

jednorożca.

Bracia spojrzeli na niego.

– Coś trzeba zrobić. Już cały tydzień nie widzieliśmy mamy.
– Zapomniała o nas – rzekł z wyrzutem Agravaine.
– Na pewno nie. Zabraniam ci mówić w ten sposób o naszej matce.
– Kiedy to prawda. Nawet nie usługiwaliśmy przy stole.
– Bo mama musi okazać rycerzom gościnność.
– Wcale nie dlatego.

– No to dlaczego?

– Nie powiem.

– Gdybyśmy  zapolowali na jednorożca  – powiedział  Garem  –  i gdybyśmy  jej przynieśli 

tego jednorożca, na którym tak jej zależy, to może pozwoliłaby nam usługiwać przy stole.

Podchwycili ten pomysł z iskierką nadziei.
–  Święty  Toirdealbhachu!  –  krzyknęli  chórem.  –  Wyjdź  jeszcze  raz!  Chcemy  złapać 

jednorożca!

Święty wytknął głowę przez otwór i popatrzył na nich podejrzliwie.
–  Co  to  jest   jednorożec?  Jak   on   wygląda?  Jak  się  go  łapie?  –  wołali  jeden   przez 

drugiego.

Święty  z powagą pokiwał  głową i znów  zniknął  w czeluści ula,  skąd wyłonił  się po  kilku 

chwilach z uczoną księgą,  jedynym  świeckim  dziełem, jakie posiadał  w swoim  księgozbiorze. 
Jak  większość  świętych, Święty  Toirdealbhach  utrzymywał  się  z  kopiowania  i  ilustrowania 
manuskryptów.

– Na przynętę potrzeba dziewicy – podpowiedzieli mu od razu chłopcy.
–  Dziewic   mamy   zatrzęsienie  –  ucieszył  się  Gareth.  –  Weźmiemy   którąkolwiek 

background image

pokojówkę albo kucharkę.

– Żadna nie pójdzie.
– To weźmiemy podkuchenną. Zmusimy ją.
–  A  jak  już  upolujemy   tego  jednorożca,   przyniesiemy   go  triumfalnie  do  domu 

i podarujemy mamie. Będziemy za to co wieczór usługiwać przy stole.

– Mama się ucieszy.
– Może nawet na nocnych przyjęciach.
– A Sir  Grummore pasuje nas na  rycerzy. Powie tak: „Na mój honor, to najcnotliwszy 

czyn, z jakim się zetknąłem”.

Święty  Toirdealbhach  złożył  cenną księgę na  trawie przed swoim  ulem. Trawa  rosła  na 

piaszczystej glebie i pełno  w niej było pustych, żółtawych  muszelek z fioletową żyłką. Święty 
otworzył księgę, a było to bestiarium  zatytułowane Liher de Natura Quorundam Animalium, 
i  pokazał  chłopcom,  że  na  każdej  stronie  jest   obrazek.   Niewzruszeni  urodą  woluminu 
młodzieńcy  kazali szybko przewracać karty, na których  widniały  imponujące Gryfy, Bonakony, 
Krokodyle, Modliszki,

Hydry,  Cynomulgi,  Syreny, Peridexiony, Smoki i  Aspidochelony.  Na próżno  Antylopa 

czochrała misterne poroże o drzewo tamaryszku, plącząc się  w nim  i stając się w ten  sposób 
łatwym  łupem   dla  myśliwych.   Na   próżno  Bonakon   wydzielał  zabójczy  odór   na   postrach 
wrogom.  Peridexiony, siedzące w koronach  drzew, gdzie nie mogły  dosięgnąć ich  Smoki, też 
pozostały   niezauważone.  Pantera,  dysząca   ponętnym   dla  ofiar   oddechem,   również  nie 
obudziła  zainteresowania  chłopców. Podobnie jak Tygrys,  którego można  było  łatwo  zmylić 
ciskając  mu  pod nogi szklaną  kulę: patrząc  we własne odbicie myślał, że widzi swoje młode. 
Nie zaciekawił  ich  też  Lew,  który  nie tyka  leżących  i  uwięzionych, boi się  białych  kogutów 
i chwostem  na ogonie zaciera  za  sobą ślady. Ani Kozica, która  nie czyni sobie krzywdy  skacząc 
po  turniach,  gdyż  może bezpiecznie opaść na zawinięte rogi. Ani Niedźwiedzica, która  nosi 
młode jako  bezkształtne grudki i  wylizuje je  w  dowolny  kształt.  Ani ptak Chaladrius, który 
zwiastuje  śmierć,  kiedy  siądzie  na  poręczy  łóżka   przodem  do  człowieka.  Ani  Jeże,   które 
zbierają  winne  grona  dla  swych  pociech  turlając  się  po  owocach  i  niosąje  do  gniazda  na 
kolcach. Ani nawet  Aspidochelon  – potężne,  wielorybowate stworzenie z siedmioma płetwami 
i potulną miną,  do którego nieuważny  żeglarz potrafi przycumować łódź, biorąc je za wyspę – 
nawet on  nie przyciągnął  uwagi młodzieńców. Uwaga  ich skupiła  się dopiero na Jednorożcu, 
przez Greków zwanym Nosorożcem.

Z opisu  wynikało, że Jednorożec jest  równie szybki i płochliwy  jak  Antylopa  i że pojmać 

go można  tylko w jeden  sposób.  Konieczna  jest dziewica  na przynętę.  Jednorożec,  ujrzawszy 
dziewicę, miał  bezzwłocznie zbliżyć się do niej i złożyć róg  na  jej łonie. Opisowi towarzyszył 
obrazek, na  którym  nie budząca zaufania dziewica  jedną ręką trzymała nieszczęsne stworzenie 
za  róg,  a  drugą  dawała  znaki  oszczepnikom. Przeciwwagę  dla  jej fałszywej miny  stanowił 
wyraz bezgranicznej ufności, z jaką Jednorożec wpatrywał się w jej oblicze.

Zapoznawszy   się  z  instrukcją  i  obrazkiem,  Gawaine  pognał  co  sił  w  nogach   po 

podkuchenną.

– Zbieraj się – powiedział do dziewczyny. – Idziemy w góry łapać jednorożca.
– Ojejku, paniczu Gawaine – przeraziło się dziewczę, któremu było Meg.
– Bez gadania. Masz iść na przynętę i już. On podejdzie i złoży ci łeb na kolanach.
Meg zaczęła pochlipywać.
– Czego się boisz, głupia?
–  Olaboga, paniczu  Gawaine,  ja  nie  chcę  żadnego  jednorożca. Słowo  daję, ja  jestem 

porządna dziewczyna, a ile mi tu jeszcze zostało do pozmywania  – o! Jak  pan Truelove zdybie 
mnie na wagarach, kij będzie w robocie, oj będzie, będzie, paniczu Gawaine!

Gawaine bez słowa złapał ją za warkocze i wyprowadził na dwór.
W   ożywczym   bagiennym   wietrzyku   znad  wysokich   wzgórz  omawiano  szczegóły 

polowania. Meg  nie przestawała się mazać, więc prowadzili ją za  włosy,  żeby  przypadkiem  nie 
uciekła. Trzymali ją  na  zmianę, w  zależności od tego, który  z  chłopców  potrzebował  akurat 
obydwu rąk do gestykulowania.

–  Pamiętajcie  –  powiedział  Gawaine  –  że ja  jestem  dowódcą. Jako  najstarszy  muszę 

background image

wami dowodzić.

– Wiedziałem, że tak powiesz – stwierdził Gareth.
– Kłopot w tym, że według instrukcji przynęta powinna zostać sama.
– Zwieje.

– Zwiejesz, Meg?

– Tak proszę pana, paniczu Gawaine.
– No widzicie.

– W takim razie trzeba ją uwiązać.
– Jak to, proszę pana, paniczu Gawaine, trzeba mnie uwiązać?
– Zamknij się. Dziewczyny nie mają głosu.
– Nie mamy czym jej związać.
– Jako dowódca, moje zuchy, rozkazuję Garethowi polecieć do domu po sznurek.
– Jeszcze czego.

– Musisz polecieć po sznurek, bo inaczej popsujesz cały plan.
– Nic nie muszę. Zastanawiałem się nad tym.
– No to niech leci Agravaine.

– Ja? Dlaczego ja?

– No to Gaheris.

– Nie pójdę.
– Meg, ty wstręciucho, masz nie uciekać, rozumiesz?
– Tak, paniczu Gawaine, tylko że, paniczu Gawaine...
– Gdyby tak znaleźć mocny korzeń wrzośćca – powiedział Agravaine.
– Przywiązalibyśmy ją do pnia za warkocze.
– Dobra, tak zrobimy!

– Olaboga! Olaboga!

Przytwierdziwszy  dziewczynę  do  drzewa,  czterej  młodzieńcy  obstąpili  ją,  by  omówić 

następne stadium  polowania. Uzbrojeni byli należycie, gdyż  wzięli ze zbrojowni prawdziwe 
oszczepy na dzika.

–  Ta  dziewczyna –  rzekł  uroczyście Agravaine –  jest moją  matką. Dokładnie to  samo 

robiła wczoraj nasza mama. A ja będę Sir Grummorem.

– A ja Pellinorem.

–  Niech  sobie Agravaine będzie Grummorem, jak tak strasznie mu  na  tym  zależy, ale 

przynętę trzeba zostawić samą. Tak jest w instrukcji.

– Ojejku, paniczu Gawaine! Olaboga, paniczu Agravaine!

– Przestań wyć. Spłoszysz jednorożca.
– Musimy  się teraz oddalić i schować. Nasza  mama  dlatego nie złapała  jednorożca, że 

rycerze byli koło niej cały czas.

– Ja będę Finnem MacCoulem!
– A ja Sir Palomidesem.

– Paniczu Gawaine, błagam panicza, niech mnie panicz samej nie zostawia.
– Pocałuj się w nos – odrzekł jej Gawaine. – Głupia gęś.
Powinnaś być dumna, że zostałaś przynętą. Nasza mama też nią wczoraj była.
– Nie martw  się, Meg, nie płacz – pocieszał  dziewczynę Gareth. –  On  ci nic nie zrobi. 

Nie pozwolimy na to.

– Co on ci zresztą może zrobić? Najwyżej cię zabije – dodał brutalnie Agravaine.
Słysząc to, nieszczęsne dziewczę jęło szlochać jeszcze głośniej.
– Po co to powiedziałeś? – zezłościł  się Gawaine. – Ciągle wszystkich  straszysz.  Widzisz, 

jak ona teraz wyje?

– Meg, posłuchaj – mówił Gareth. – Posłuchaj. Nie płacz. Biedna Meg.
– Obiecuję ci, że jak wrócimy do domu, dam ci postrzelać z mojej katapulty.
– Ojejej, paniczu Gareth.

– No dobra, idziemy. Zostawcie ją.
– Cicho, Meg. Cicho.

– Ojejku! Ojejuńciu!
– Meg  – zwrócił  się do niej Gawaine z bardzo srogą miną. – W tej chwili przestań wyć, 

background image

bo będę zawsze tak na ciebie patrzył.

Meg natychmiast otarła oczy.
– Teraz uwaga – powiedział  Gawaine. – Jak jednorożec  przyjdzie, wszyscy  wypadamy 

z kryjówki i wbijamy w niego oszczepy. Zrozumiano?

– Czy koniecznie trzeba go zabić?
– Tak, trzeba go zabić na śmierć. – Aha.
– Mam nadzieję, że nie będzie go bolało – powiedział Gareth.
– Taka głupia nadzieja jest jak najbardziej w twoim stylu – skrzywił się Agravaine.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego trzeba go zabić.
– Dlatego, że musimy go zanieść mamie do domu, ty tumanie.
–  A  nie moglibyśmy  go złapać  i  zaprowadzić do  mamy? – upewnił  się Gareth. –  Meg 

mogłaby go prowadzić, gdyby nie był zanadto narowisty.

Gawaine i Gaheris zgodzili się z jego zdaniem.
– Jeżeli nie będzie narowisty  – uznali – to nawet może lepiej przyprowadzić go żywego. 

To najwyższy kunszt Polowania na Grubego Zwierza.

– Można go pędzić – uzupełnił Agravaine – okładając kijami.
–  Meg   też  możemy   okładać  kijami  –  dorzucił  po  namyśle.  Potem   schowali  się 

w kryjówce, zachowując milczenie, tak jak sobie postanowili.

Ciszę  mącił  jedynie  lekki  wiaterek,   pszczoły   nad  wrzosowiskiem,  bujające  wysoko 

skowronki i coraz rzadsze pochlipywania Meg.

Spotkanie  z  jednorożcem   przebiegało  inaczej  niż  oczekiwali.   Owo  nieopisanie 

szlachetne stworzenie było ucieleśnieniem  piękna.  Ktokolwiek je zobaczył, musiał  ulec magii 
jego uroku.

Jednorożec był biały, miał  srebrne kopytka i wdzięcznie skręcony  perłowy  róg. Stąpał  po 

wrzosowisku  tak  lekko,  że miało  się  wrażenie, iż  wcale  go  nie  dotyka,  a  jego  długa, jakby 
świeżo  wyczesana  grzywa falowała  na  wietrze. Najwspanialsze były  jednak oczy  jednorożca. 
Po  obu   stronach   pyska   ciągnęły   się  od  nozdrzy   niebieskie  bruzdy,   które  okalały   oczy 
zwierzęcia  nostalgicznym  cieniem. Obramowane smutnym,  pięknym  odcieniem  błękitu, oczy 
te  wyrażały  żal,   samotność,   nieskończoną  łagodność  i  szlachetny  tragizm,  wobec  których 
pierzchały wszelkie uczucia z wyjątkiem miłości.

Jednorożec zbliżył  się  do podkuchennej Meg  i  skłonił  przed nią  głowę. Czyniąc skłon, 

wygiął  szyję  w zachwycający  łuk,  perłowym  rogiem  wskazując ziemię pod stopami Meg, i na 
znak czci grzebnął  parę razy  srebrnym  kopytkiem. Meg zapomniała  o płaczu. W królewskim 
geście rozpoznania, wyciągnęła dłoń ku cudnemu stworzeniu.

–  Pójdź, jednorożcu  –  powiedziała. –  Złóż  głowę  na  moim  łonie, jeśli taka  jest  twoja 

wola.

Jednorożec zarżał  i pogrzebał  kopytkiem. Potem, z niezmierną ostrożnością,  opuścił  się 

na jedno kolano, na  drugie,  i klęknął  przed dziewczyną, pochylając  głowę. Z tej pozycji obrócił 
na Meg zamglone spojrzenie i na  koniec  wsparł  głowę o jej kolano. Patrząc na nią błagalnie, 
pocierał  płaski, biały  policzek o gładkość jej sukienki. Z rozkoszy  odsłaniał  górą białka oczu. 
Pomału,  wstydliwie  złożył  na   ziemi  zadnią  część  ciała   i  zamarł  w  bezruchu,  zapatrzony 
w oblicze podkuchennej. Spojrzenie jego przepełniała ufność. Uniósł przednią nogę, jak gdyby 
coś  głaskał. Tym  wymownym  gestem  dał  dziewczynie do  zrozumienia:  „Zaopiekuj się  mną. 
Pokochaj mnie. Pogłaszcz moją grzywę”.

Agravaine,  dusząc  okrzyk,  wyskoczył  z  kryjówki  i  z  oszczepem  w  ręku  rzucił  się  na 

jednorożca. Reszta chłopców obserwowała go, siedząc w kucki.

Agravaine stanął  przy  jednorożcu  i  jął  go  dźgać  oszczepem  w  zad, w  szczupły  brzuch 

i pod żebra. Ciosom  towarzyszyły  piskliwe okrzyki. Jednorożec z panicznym  lękiem  popatrzył 
na Meg. Skoczył  w  popłochu  na równe nogi,  jego wzrok przybrał  nagle wyraz  wyrzutu, lecz 
Meg  mocno  trzymała go  jedną ręką  za  róg. Była  jak  w  transie, jakby  mimo  chęci nie mogła 
dopomóc  zwierzęciu.  Jednorożec   też  zdawał  się  niezdolny   do  wyrwania   rogu   z  uścisku 
panieńskiej dłoni. Krew, której sprawcą był Agravaine, trysnęła na śnieżnobłękitną sierść.

Gareth   wyskoczył  z  kryjówki.  Gawaine  deptał  mu   po  piętach,   a  na  końcu   podążał 

ogłupiały Gaheris.

background image

– Przestań! – krzyczał Gareth. – Zostaw go! Przestań! Słyszysz?
Gawaine dobiegł do drzewa w momencie,  gdy  oszczep Agravaine’a  zagłębił  się pod piąte 

żebro  jednorożca. Jednorożec zadrżał. Dygocąc  na  całym  ciele,  wyprężył  w  tył  zadnie nogi. 
Wyprostował  je,  jakby  w najdłuższym  skoku  swego życia.  Potem  zaczął  drżeć jeszcze mocniej, 
w  przedśmiertnej  agonii.  Przez  cały’czas  nie  odrywał  oczu  od  Meg   i  ona   też  wzajemnie 
patrzyła mu w oczy.

– Co ty robisz? – wrzeszczał Gawaine. – Zostaw go. Jest niegroźny.
– Ach, jednorożcu – wyszeptała Meg.
Wyprężone tylne nogi jednorożca  spoczywały  równolegle na  ziemi, a ciało przestało się 

trząść.  Głowa   stworzenia  opadła   na  kolana  Meg.  Jednorożec  rzucił  się  po  raz  ostatni, 
zesztywniał i oczy jego zasnuły się do połowy błękitnymi powiekami. Zamarł w bezruchu.

– Coś ty zrobił? – złościł się na brata Gareth. – Zamordowałeś go. Był taki piękny.
–  Ta  dziewczyna  jest  moją  matką  –  zaperzył  się  Agravaine.   –  On  złożył  łeb  na  jej 

kolanach. Musiał zginąć.

–  Umawialiśmy  się,   że  go  weźmiemy  żywego  –  pieklił  się  Gawaine.  –  Mieliśmy 

zaprowadzić go do domu i w nagrodę usługiwać przy kolacji.

– Biedny jednorożec – powiedziała Meg.
– Patrzcie – odezwał się Gaheris. – Mnie się zdaje, że on nie żyje.
Gareth  stanął  odważnie przed trzy  lata od niego starszym  Agravainem, który  mógł  go 

rozłożyć jednym palcem.

–  Po  coś  to  zrobił? –  spytał  z  groźną  miną. –  Ty  morderco. Taki śliczny  jednorożec. 

Dlaczego go zabiłeś?

– Trzymał łeb na kolanach naszej matki.
– Nic złego jej nie robił. Miał srebrne kopytka.
– Musiałem go zabić, bo był jednorożcem. Meg też powinienem był zabić.
–  Zdrajco  –  powiedział  Gawaine. –  Mogliśmy  go  zaprowadzić  do  domu  i  w  nagrodę 

podawać do kolacji.

– Trudno, stało się – rzekł Gaheris. – Jednorożec  nie żyje. Meg  zwiesiła  głowę nad biały 

lok  na  czole  jednorożca  i  rozbeczała  się  na  nowo.  Gareth  głaskał  białą  głowę  stworzenia, 
odwracając twarz,  żeby  ukryć łzy. Głaszcząc  przekonał się,  jak niezmiernie gładka  i miękka jest 
sierść  jednorożca.  Lecz  tragizm  zdarzenia  dotarł  do  niego  w  pełni  dopiero  wówczas,  gdy 
zajrzał z bliska w oko jednorożca, szybko zachodzące mgłą śmierci.

– Widać, że nie żyje – zauważył  po raz trzeci Gaheris. – Lepiej pomyślmy, jak  go zabrać 

do domu.

–  Patrzcie:  jednak  go  złapaliśmy!  –  do  Gawaine’a  powoli  docierała niezwykłość  tego 

faktu.

– To była dzika bestia – rzekł Agravaine.
– Złapaliśmy go! Sami! Bez pomocy!
– Sir Grummore nie upolował jednorożca.
– A my tak!

Gawaine  zapomniał  o  współczuciu  dla  jednorożca.   Puścił  się  w  taniec   wokół  ciała, 

wymachując oszczepem i wznosząc przeraźliwe okrzyki.

– Trzeba  go teraz porządnie oprawić – zawyrokował Gaheris. – Wypatroszyć, przerzucić 

przez grzbiet kuca i zawieźć do zamku, tak jak to robią prawdziwi myśliwi.

– Ale się mama ucieszy!
– Na pewno powie: „Na piętę Pana Boga! Moi synowie to prawdziwe chwaty!”.
– Będziemy jak Sir Grummore i Król Pellinore. Całe życie odmieni nam się na dobre.
– No to jak z tym patroszeniem?

– Wypruwa się flaki i koniec – wzruszył ramionami Agravaine.
Gareth wstał i zaczął oddalać się w gąszcz.
– Nie będę przy tym pomagał – rzekł na odchodnym. – A ty, Meg?
Meg  nic  nie powiedziała,  bo było jej niedobrze. Gareth  rozwiązał jej warkocze. Ledwie to 

uczynił, dziewczę puściło się pędem  do zamku, byle dalej od miejsca  zbrodni.  Gareth  gnał  za 
nią, krzycząc:

background image

– Meg! Meg! Poczekaj na mnie! Nie uciekaj!

Ale Meg  pędziła  dalej jak rącza  gazela, tylko migały  za nią białe pięty. Gareth  zaprzestał 

pogoni. Rzucił się we wrzosowisko i wybuchnął płaczem, sam nie wiedział dlaczego.

Trzej   oprawcy   stali  nad  zdobyczą  wielce  zakłopotani.  Rozcięli  skórę  na   brzuchu 

zwierzęcia,  ale  nie  znając  się  na  tej  robocie  poprzebijali  jelita.  Widok  był  obrzydliwy  i  w 
niczym  nie przypominał  tak  pięknego niedawno  zwierzęcia.  Każdy  z trzech  chłopców  kochał 
jednorożca  na  swój sposób,  przy  czym  najbardziej pokrętny  był  sposób  Agravaine’a,  toteż 
teraz  znienawidzili  swą  ofiarę,  czując   się  winnymi  zniszczenia  jej  piękna.   Najsilniejszą 
nienawiścią  do  trupa zapałał  Gawaine. Nienawidził  go  za to, że jest martwy,  że  kiedyś  był 
piękny, i że on  sam  z jego powodu  czuł  się jak  zwierzę. Ponieważ kiedyś go kochał  i przyczynił 
się do jego pojmania, więc teraz nie miał  innego wyjścia,  jak  skierować cały  wstyd i wstręt do 
siebie na ofiarę. Bliski płaczu, dźgał i ranił martwe ciało.

– Nigdy  tego nie skończymy  – sapali chłopcy. – A nawet  jeśli go wypatroszymy, to jak 

zaniesiemy ciało do zamku?

– Musimy  go jakoś zanieść – zawziął  się Gaheris. – Musimy. Inaczej całe polowanie na 

nic. Musimy donieść go do domu.

– Donieść? Na pewno nie.
– Konia nie mamy.

– Myśliwi zawsze zarzucają zwierzynę na konia.
–  Trzeba  mu  odciąć łeb –  zawyrokował  Agravaine. –  Odciąć mu  łeb i  zabrać sam  łeb. 

Łeb wystarczy. Możemy go nieść na zmianę.

Wzięli się zatem do odrażającego dzieła odrąbywania łba swojej zdobyczy.
Gareth  wypłakał  się wreszcie na  wrzosowisku. Przewrócił  się na plecy  i ujrzał  nad sobą 

niebo. Zakręciło mu  się w głowie od chmur  żeglujących  majestatycznie po niezmierzonej toni 
błękitu.  Myślał:  ciekawe,   jak   daleko  może  być  stąd  do  tamtej  chmury?  Z  milę?  A  do  tej 
wyższej? Dwie mile? I jeszcze milę,  i następną milę, i milion  milionów  mil niebieskiej pustki. 
A może ziemia  obrócona jest do góry  nogami,  i zaraz z niej spadnę,  i też będę żeglował daleko, 
daleko.  Po  drodze  będę  się  chciał  złapać  chmury,  ale  żadnej  nie  zdołam  się  przytrzymać. 
Ciekawe, dokąd w końcu dotrę.

Od tego myślenia  Garethowi zrobiło się niedobrze. I bez tego czuł  się fatalnie,  bo wstyd 

mu  było,  że  tak  uciekł  od trupa. W  tej  sytuacji miał  tylko  jedno  wyjście:  opuścić  miejsce, 
w  którym   czuł  się  fatalnie,  w  nadziei,  że  pozostawi  tam   złe  samopoczucie.  Podniósł  się 
i poszedł do braci.

– Cześć – powitał go Gawaine. – Dogoniłeś ją?
– Nie. Zwiała do zamku.
–  Miejmy  nadzieję,  że  nie  wygada  –  powiedział  Gaheris.  –  Musimy  zrobić  mamie 

niespodziankę. Inaczej nic z tego.

Trzej  rzeźnicy, umazani potem  i  krwią, przedstawiali sobą opłakany  widok. Agravaine 

dwa razy zwymiotował. Pracowali jednak dalej, na koniec z pomocą Garetha.

– Teraz już nie ma  sensu  przerywać – przekonywał  braci Gawaine.  – Pomyślcie, jak to 

będzie fajnie przynieść go mamie.

–  Może  nawet   mama   przyjdzie  na   górę  powiedzieć  nam   dobranoc,  skoro  jej 

przyniesiemy to, o czym marzyła.

–  Będzie  się  uśmiechała   i  powie,  że  dzielni  z  nas  myśliwi.  Odpiłowany   od 

zmaltretowanego  korpusu   łeb  jednorożca  okazał  się  dla   chłopców  za   ciężki.  Uświnili  się 
jeszcze bardziej, kiedy  próbowali go  podnieść. Gawaine  zaproponował,  żeby  ciągnąć  łeb na 
linie. Nie mieli liny.

–  Może  ciągnąć  za  róg  –  poddał  Gareth.  –  Dopóki  będzie  z  górki,  możemy  ciągnąć 

i pchać jednocześnie.

Za   róg  mogła  trzymać  tylko  jedna   osoba,  więc  chłopcy   holowali  łeb  na  zmianę, 

a  pozostała  trójka  popychała  z  tyłu, kiedy  głowa  zaklinowała  się we wrzosach albo w  rowie. 
Nawet w ten  sposób był  to ciężki ładunek, toteż zatrzymywali się mniej więcej co dwadzieścia 
jardów i zamieniali rolami.

– Jak dojdziemy  do zamku  – sapał  Gawaine –  postawimy  łeb na  ławeczce w ogrodzie. 

background image

Mama  na  pewno  będzie  tamtędy  przechodziła,  odbywając  spacer  przed  kolacją.  Staniemy 
przed  ławeczką  wszyscy  czterej,  a  jak mama  dojdzie  do  tego  miejsca  –  rozstąpimy  się,  no 
i zobaczymy, co powie.

– Zdziwi się – rzekł Gaheris.
Ściągnąwszy  łeb  po  stoku   spadzistego  wzgórza,  napotkali  następną  przeszkodę:  róg 

okazał się za słaby, aby zań ciągnąć łeb po płaskim terenie.

Widząc, że sytuacja  jest beznadziejna, a pora  kolacji bliska, Gareth na  ochotnika puścił 

się  do  domu   po  linę.   Obwiązali  nią  to,   co  pozostało  z  głowy   i  wreszcie  oślepiony, 
pokiereszowany,   ubłocony,   zakrwawiony  i  zmierzwiony  eksponat  trafił  na   ostatnią  stację 
swojego przeznaczenia,  czyli do ogrodu, w którym  rosły  zioła. Chłopcy  dźwignęli go na ławkę 
i udrapowali jak mogli grzywę na  tym, co pozostało.  Zwłaszcza  Gareth  starał  się tak ustawić 
głowę, żeby dawała choć nikłe wyobrażenie o pięknie, które tak doskonale pamiętał.

Królowa-czarownica  wyszła na przechadzkę punktualnie,  konwersując po  drodze z  Sir 

Grummorem,  a w  ślad za  nią podążały  ulubione pieski: Tycuś,  Bielanka  i Słoneczko.  Królowa 
nawet  nie  zauważyła  swoich  czterech  synów,  wyprężonych  na  baczność  w  szeregu  przed 
ławeczką. Chłopcy byli brudni, rozemocjonowani i pełni nadziei.

– Już! – krzyknął Gawaine i bracia rozstąpili się.
Królowa  Morgause  nie  zwróciła   uwagi  na   jednorożca.  Myślami  bujała  bowiem 

całkowicie gdzie indziej. Oboje z Sir Grummorem przeszli obok ławeczki jak najobojętniej.

– Mamo! – zawołał dziwnym głosem Gareth. Skoczył za matką i szarpnął ją za suknię.
– No, co tam, mój białasku? Czego sobie życzysz?
– Mamo, zobacz. Przynieśliśmy ci jednorożca.
–  Słodkie  maleństwa,   nieprawdaż,  Sir   Grummore?  Pędźcie  zaraz  do  kuchni 

i powiedzcie, niech wam dadzą mleka.

– Ale mamusiu...

– Nie teraz, nie teraz – skarciła go półgębkiem Królowa. – Później zobaczę.
I poszła dalej, milcząca  i uduchowiona,  w towarzystwie rycerza  z Puszczy  Dzikiej,  który 

niczego z tej sytuacji nie rozumiał. Nie dostrzegła  nawet,  że ubrania jej dzieci są w strzępach; 
nawet ich  za to nie zbeształa.  Kiedy  później, wieczorem,  dowiedziała  się o jednorożcu, kazała 
chłopców wychłostać, gdyż dzień spędzony z angielskimi rycerzami nie przyniósł jej sukcesu.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Równina  Bedegraine porosła  lasem  namiotów  we wszystkich  kolorach  tęczy. Niektóre 

przypominały  staroświeckie budki kąpielowe  i  miały  nawet  deseń  w  paski  jak  te budki, ale 
większość  namiotów  była  jednokolorowa:  żółte,  zielone  i  tak dalej.  Na ścianach  namiotów 
wytłoczono  lub  wymalowano  symbole  heraldyczne:  ogromne  czarne  orły   –  najczęściej 
dwugłowe, skrzydlate  dwunożne  smoki,  lance,  dęby  albo  obrazki kojarzące  się  żartobliwie 
z  imieniem  lokatora   namiotu.  Sir  Kay,  na  przykład,  miał  na  swoim  namiocie  wizerunek 
czarnego  klucza, gdyż klucz  po  angielsku  zwie się „key”, a Sir  Ulbawes z obozu  przeciwnika 
rezydował  w  namiocie  ozdobionym  parą  łokci  w  szerokich  rękawach,  ponieważ  jego  imię 
wymawiało  się  podobnie jak angielski łokieć: „elbow”.  Prawidłowa  nazwa  przedstawionych 
w  emblemacie  rękawów  brzmi  „mankiety”.  Na  szczytach namiotów  łopotały  proporce,  a  o 
ściany  opierały  się pęki włóczni. Najwaleczniejsi panowie  powystawiali przed namioty  tarcze 
albo sporych rozmiarów  miedziane cebrzyki i wystarczyło uderzyć w takie urządzenie klingą 
włóczni,  aby  baron wyskoczył  ze środka jak  wściekła  pszczoła  z  ula i  stoczył  ze śmiałkiem 
błyskawiczny  pojedynek, trwający  częstokroć nie dłużej niż pogłos samego gongu. Sir  Dinadin, 
znany  kawalarz,  wywiesił  w  tym  celu  nocnik.  W  namiotach  i  wokół  nich  kręcili  się  ludzie. 
Kucharze  wykłócali się  z  psami,  które  właśnie  zeżarły  baraninę,  mali  paziowie  ukradkiem 
wypisywali  jeden  drugiemu  na  plecach  obelżywe  słowa,  wytworni  minstrele  ze  smętnymi 
minami  brzdąkali  na  lutniach  i  śpiewali  ballady,  a  giermkowie,  którym  uczciwość  wprost 
tryskała  z oczu, próbowali sobie wzajemnie sprzedawać okulałe konie. Kataryniarze zarabiali 
muzyką  na  miskę  kaszy,  Cyganie  wróżyli,  jak  się  komu  powiedzie  w  bitwie,  rośli rycerze, 
z  głowami  poowijanymi  w  nie  pierwszej  czystości  turbany, grali w  szachy,  a  na kolanach 
niektórych  z nich  siedziały  markietanki. Poza  tym, dla  uciechy  wojska, pętali się tam  trefnisie, 
komedianci,  akrobaci, harfiarze, trubadurzy,  kuglarze,  minstrele, tancerze z  niedźwiedziem, 
tancerze z  jajkiem,  tancerze z  drabiną,  baletmistrze i  baletnice, szarlatani, połykacze  ognia 
i  linoskoczkowie.   Atmosfera  była  całkiem   jak  na   odpuście  albo  na   wielkich   wyścigach 
konnych.  Nieprzebyta Puszcza  Sherwood roztaczała  się wokół  lasu  namiotów  dalej niż okiem 
sięgnąć,  a  była  to  puszcza  pełna  dzików,  jeleni, banitów,  smoków  i  demonów.  W  Puszczy 
Sherwoodzkiej kryła się ponadto zasadzka, o której nikt jeszcze nie wiedział.

Król  Artur  nie  przejmował  się  bliską  bitwą.  Dni  mijały,  napięcie  rosło,  a  on  siedział 

z dala  od oczu  wojska  w swoim  namiocie i naradzał się z Sir  Ectorem, Kayem  albo Merlinem. 
Niżsi dowódcy  cieszyli się, że ich  Król  odbywa  tyle narad wojennych, gdyż  widzieli światło 
palące  się  do  późna  w  noc   w  jedwabnym   namiocie  i  ufali,  że  trwa   tam   planowanie 
nadzwyczajnej kampanii. W namiocie Króla naradzano się jednak nad innymi sprawami.

–  Nie unikniesz zawiści –  mówił  Kay. –  Każdy  rycerz twojego  sprzymierzenia  będzie 

twierdził, że to on ma największe zasługi i w związku z tym powinien zasiadać u szczytu stołu.

– W takim razie zrobimy okrągły stół, bez honorowych miejsc.
– Ale pomyśl, Arturze, jak  posadzisz przy  okrągłym  stole stu pięćdziesięciu  rycerzy? To 

nie do zrobienia.

Merlin,  który   ostatnimi  czasy  nie  zabierał  głosu   w  dyskusji,  tylko  z  promiennym 

uśmiechem,  z  założonymi  rękami,  przysłuchiwał  się  z  boku,  udzielił  Kayowi  precyzyjnej 
odpowiedzi na trudne pytanie:

–  Średnica   stołu   powinna   wynosić  około  pięćdziesięciu   jardów.  Obwód  oblicza   się 

według wzoru 2nv.

–  No  dobrze.  Powiedzmy: pięćdziesiąt  jardów  średnicy. A  co  z  tą  wielką  przestrzenią 

pośrodku? Taki stół  będzie oceanem  drewna, okolonym  cienkim  wianuszkiem  istot ludzkich. 
Na takim stole nie można nawet ustawić posiłku, bo nikt by do niego nie sięgnął.

–  Więc  zrobimy  okrągły  stół  z  dziurą  w  środku  –  zdecydował  Artur.  –  To  ma swoją 

nazwę... nie pamiętam. Coś jak koło u wozu. Służba mogłaby  obsługiwać gości od środka, tam, 
gdzie normalnie są szprychy. A przymierze nosiłoby nazwę Rycerzy Okrągłego Stołu.

– Brawo! Świetna nazwa!

background image

– Najważniejsza  rzecz – ciągnął  Król, który  im  dłużej myślał, tym  się stawał  mądrzejszy 

–  najważniejsza   rzecz  to  ściągnąć  młodych.  Starzy  rycerze,  ci,  przeciwko  którym  dzisiaj 
walczymy, są już straceni dla nauki. Nawet jeżeli uda  nam  się ich  pozyskać i skłonić do walki 
po  stronie  dobra   –  a  sądzę,   że  tak   będzie  –  to  nie  zmienimy   głęboko  zakorzenionych 
przyzwyczajeń u takich  osobników  jak Sir Bruce. Grummore’a  i Pellinore’a  trzeba, rzecz jasna, 
pozyskać  za  wszelką  cenę  –  ciekawe,  swoją  drogą,  gdzie  oni  się  podziewają!  Grummore 
i Pellinore są w porządku,  bo zawsze odznaczali się dobrotliwym  usposobieniem. Za  to ludzie 
Lotha  będą  się  bez  wątpienia  czuli  nieswojo  w  naszym  sprzysiężeniu. Dlatego  powtarzam: 
trzeba  zbierać młodzież.  Musimy  wychować nowe rycerskie pokolenie dla przyszłości. Trzeba 
nam  takich  ludzi jak  mały  Lancelot, który  tu  przybył  z Wiadomą Osobą. Tacy  jak  on  stworzą 
prawdziwy Stół.

–  Co  do  Stołu  –  wtrącił  Merlin  –  to  nie muszę  chyba  taić  przed  tobą  faktu,  że  Król 

Leodegrance posiada  mebel idealnie się nadający  do wspomnianego celu.  Skoro tak  czy  owak 
masz poślubić jego córkę, powinieneś go namówić, żeby  wam  ofiarował  ten  stół  jako prezent 
ślubny.

– Ja mam poślubić jego córkę?
– Tak się składa. Na imię jej Ginewra.
– Słuchaj, Merlinie. Nie lubię, jak mi ktoś przepowiada przyszłość i w  ogóle nie wierzę 

w takie przepowiednie.

– O pewnych  sprawach  muszę cię uprzedzić – odparł  czarodziej. –  I to bez względu  na 

to,   czy   mi  uwierzysz,   czy   nie.  Najgorsze,  że  ciągle  mi  się  zdaje,  że  o  czymś  ważnym 
zapomniałem  ci powiedzieć. Przypomnij mi kiedyś  przy  okazji, że mam  cię ostrzec  przed tą 
Ginewrą.

– Wszystkim  się wszystko miesza od twojego gadania – jęknął Artur. – Ja sam  co chwila 

tracę wątek. O czym to ja...

–  Będziesz  musiał  wydawać  specjalne  uczty  –  zabrał  głos  Kay.  –  Na  Zielone  Świątki, 

i  tak   dalej.   Rycerze  będą  się  wówczas  gromadzili  celem  złożenia  sprawozdań  ze  swojej 
działalności.  Polubią wymyślony  przez  ciebie nowy  rodzaj wojaczki pod warunkiem,  że będą 
mogli o niej opowiadać. Merlin  mógłby  czarodziejskim  sposobem  umieścić imię każdego nad 
jego miejscem  za  stołem, a wyżej widniałyby  herby  wyryte w drewnie.  To będzie fantastycznie 
wyglądało.

Porywająca wizja  Kaya  kazała  Królowi zapomnieć  o  pytaniu, które chciał  zadać. Obaj 

młodzieńcy  natychmiast  zaczęli  szkicować  własne  herby,   chcąc  je  dać  czarodziejowi,   żeby 
przypadkiem  nie pomylił  barw. W połowie rysowania  Kay  podniósł  wzrok, ukazując zarazem 
wysunięty w twórczym zapale czubek języka.

–  Coś  mi się przypomniało  –  powiedział. – Pamiętasz, jak  się  kiedyś  spieraliśmy  o  to, 

kto jest agresorem? Wymyśliłem bardzo dobry powód do wypowiedzenia wojny.

Merlin zesztywniał ze zgrozy.
– Ciekawym, co też to za powód – odezwał się z pozornym spokojem.
– Najlepszym  powodem  do rozpętania  wojny  jest zdrowy  rozsądek! Na  przykład, gdyby 

jakiś król wymyślił nowy  sposób życia społecznego – taki, wiecie, który  wszystkim  przynosiłby 
korzyści,  a  może  nawet   taki,  który   miałby   cały   lud  uchronić  od  zagłady   –  i  gdyby 
społeczeństwo  okazało  się  zdemoralizowane  albo  za  głupie,  żeby  się  na ten  sposób  zgodzić 
dobrowolnie,  to  taki  król,   moim  zdaniem,  miałby   prawo  zmusić  swoich   poddanych   do 
posłuchu mieczem. W ich własnym interesie.

Czarodziej jął nerwowo zaciskać pięści, skręcać poły płaszcza i dygotać na całym ciele.
– To ciekawe, co mówisz – odezwał  się drżącym  głosem. – Bardzo ciekawe.  W czasach 

mojej młodości żył taki człowiek  – pewien Austriak, który  wymyślił dla  ludzi nową drogę życia 
i uwierzył,  że to właśnie on jest  dobroczyńcą ludzkości. Posługując się mieczem  dla wcielenia 
w  życie  swoich  reform,  wtrącił  cywilizację  w  otchłań  rozpaczy  i  chaosu.  Ów  dobroczyńca 
ludzkości przegapił  bowiem,  moi mili, jeden  istotny  fakt:  ten  fakt  mianowicie, że już  ktoś 
przed nim  próbował radykalnie odmienić rodzaj ludzki, a ten  ktoś nazywał się Jezus Chrystus. 
Załóżmy,  że  Jezus  wiedział  o  zbawieniu   ludzi  tyle  samo  co  Austriak,  o  którym   wam 

background image

opowiadam.  Ciekawa  jednak rzecz, że Jezus nie zamienił  grupy  swoich  uczniów  w  bojówkę 
szturmową,  nie  spalił  świątyni  w  Jerozolimie  i  nie  zwalił  na  koniec  winy  za  wszystko  na 
Poncjusza Piłata. Przeciwnie:  Jezus  dowiódł, że zadaniem  filozofa  jest objawiać  idee, a  nie 
narzucać je innym ludziom.

Kay pobladł, ale uparcie trwał przy swoim.
– To dlaczego Artur ma walczyć, żeby narzucić swoją ideę Królowi Lothowi?

background image

ROZDZIAŁ IX

Polowanie  na  jednorożca   według  koncepcji  Królowej  nie  przyniosło  oczekiwanych 

rezultatów. Tymczasem  choroba miłosna Króla  Pellinore’a  nasilała się i  należało  koniecznie 
przedsięwziąć środki zaradcze. Sir Palomides doznał pewnego dnia nagłego olśnienia.

– Królewską melancholię – zawyrokował – odegnać może tylko Bestia  Dyżurna. Ona  to 

bowiem  jest obiektem,  do  którego  wielmożnego  pana  przykuwa wieloletni nawyk.  Uniżony 
sługa waszej czcigodności mówił to już ze sto razy.

– Jeśli o mnie chodzi – skrzywił  się  sceptycznie Sir  Grummore – to  przypuszczam, że 

Bestia Dyżurna dawno  zdechła.  A poza  tym  przypominam  szanownemu  panu, że została  we 
Flandrii.

– Więc musimy  się za nią przebrać – odparł  mu  nie zrażony  Sir  Palomides. – Odegramy 

rolę Bestii Dyżurnej i damy się Królowi potropić.

– Niemożliwe, żebyśmy  się przebrali za  Bestię. Saracen dał  się  jednak ponieść własnej 

fantazji.

– A to  dlaczego? – spytał. – Czemu  nie, na święte imię Jingo! Trefnisie przecież stroją 

się  w  zwierzęce  skóry,  czy  to  jelenia,  czy  innej,  za  przeproszeniem,  kozy,  i  tak  przebrani 
skaczą, kręcąc ucieszne piruety, przy dźwiękach tamburynu i bębenka.

– Zgoda, Palomidesie, tylko że my nie jesteśmy trefnisiami.
– Więc musimy się nimi stać!
– Co? Trefnisiami?

Trefniś,  czy  też  komediant,  był  podrzędną  odmianą  minstrela.   Dlatego  pomysł  Sir 

Palomidesa bynajmniej nie przypadł rycerzowi do gustu.

– Skąd wzięlibyśmy  kostium  Bestii Dyżurnej? – spytał  bez entuzjazmu. – To potwornie 

skomplikowane zwierzę.

– Opisz mi pan to zwierzę.
–  Trudna  sprawa. Ma łeb żmii,  korpus lamparta, lwi zad i  charcie łapy.  A  w  dodatku 

powiedz  mi  pan,  jak   podrobimy  ten   jazgot,  który  się  wydobywa   z  jej  brzucha,  niczym 
trzydzieści par psów gończych w pościgu za zwierzyną.

–  Brzuch  zostaw  pan  uprzejmie  swojemu  uniżonemu  –  skłonił  się  Sir Palomides.  – 

A oto i odgłos.

Sir Palomides zademonstrował koledze próbkę jodłowania.
– Cicho! – oburzył się Sir Grummore. – Cały zamek postawisz pan na nogi.
– A więc postanowione?
–  Coś  pan?  Jakie  postanowione?  Jak   żyję  nie  słyszałem  takiej  bzdury.  Nie  mówiąc 

o tym, że ona ma całkiem inny głos. O taki.

I  Sir  Grummore zagdakał  fałszywym  altem, jak  wielotysięczne stado  dzikich  gęsi  na 

bagnach.

– Ćśśś! – uciszył go Sir Palomides.
– Żadne ćśśś. Odgłos, który  pan  dałeś, przypomina  świnię. Tu  dwaj znawcy  przyrody  jęli 

na wyścigi pohukiwać, chrząkać, skrzeczeć,  piszczeć, krakać,  muczeć, gruchać, fukać,  kwakać, 
warczeć i miauczeć – aż obaj niebezpiecznie poczerwienieli na licach.

–  Głowę  –  przerwał  nagle  popisy  wokalne  Sir   Grummore  –  trzeba  będzie  wyciąć 

z tektury.

–  Albo  z  płótna  – rzekł  Sir  Palomides.  –  Miejscowa  ludność  rybacka  będzie zapewne 

w posiadaniu płótna.

– Skórzane buty mogą od biedy robić za kopyta.
– Na korpusie wymaluje się cętki.
– Musi się zapinać pośrodku...
– ...tam, gdzie się złączymy.
–  Zgadzam  się  –  oznajmił  łaskawie  Sir  Palomides  –  żebyś  pan był  tylną  częścią  ciała 

i wydawał odgłos. Odgłos musi wszak dobywać się z głębi trzewi.

background image

Sir  Grummore  z  wielkiej  radości  oblał  się  rumieńcem,  lecz  normańskim  zwyczajem 

odpowiedział szorstko:

– Dziękuję, Palomidesie. Trzeba przyznać, że zachowałeś się całkiem przyzwoicie.
– Nie ma o czym mówić.
Przez następny tydzień Król Pellinore prawie nie widywał swoich towarzyszy.
–  Idź pisać wiersze,  Pellinore – radzili mu,  ilekroć go  spotkali. –  Albo siądź sobie na 

nadmorskiej skale i powzdychąj. No, idź już, idź, słuchaj kolegów, jak ci dobrze radzą.

Pellinore snuł  się więc po okolicy,  od czasu  do czasu  wykrzykując: „Flandria  Glandria!”, 

albo „córa  – hura”, ilekroć przyszedł mu  do głowy  niezły  rym. Ciemnowłosa Królowa  trzymała 
się ostatnio z dala od rycerzy.

Tymczasem   w  stale  zamkniętym   na   klucz  pokoju   Sir   Palomidesa   odbywało  się 

gorączkowe szycie, krojenie, malowanie i kłótnie, jakich nikt tam dotąd nie słyszał.

– Szanowny kolego. Powtarzam, że lampart ma czarne cętki.
– Furda – zbagatelizował uwagę Sir Palomides.
– Co za furda? Żadnej furdy tu nie widzę.
I co chwila mierzyli się rozognionymi twórczą weną spojrzeniami.
– Przymierz głowę.
– Uważaj! No tak, rozerwałeś. Mówiłem, że podrzesz.
– Konstrukcja od początku była licha.
– Trzeba ją zrobić na nowo.
Po dokonaniu rekonstrukcji, Poganin odstąpił o krok, podziwiając swoje dzieło.
– Uważaj na cętki, Palomidesie! No, oczywiście, rozmazałeś!
– Tysiąckrotnie przepraszam!
– Trzeba uważać, gdzie się lezie.
– Tak? A kto wdepnął pod żebro i zrobił dziurę na wylot?
Następnego dnia mieli kłopoty z zadnią częścią ciała.
– Te biodra są o wiele za ciasne.
– To się nie schylaj.
– Jak mam się nie schylać, skoro jestem zadkiem?
– Nie pękną.
– Pękną.
– Powiadam ci, że nie pękną.
– O, już pękły.
– Uważaj na  mój ogon  – strofował kolegę Sir Grummore dnia  trzeciego. – Depczesz mi 

po ogonie.

– Nie ciągnij tak, Grummore. Skręcisz mi kark.
– Nie widzisz?

– Nic nie widzę. Skręciłeś mi kark.
– No i już po ogonie.
Chwilę trwała cisza, gdyż twórcy wyplątywali się z własnego dzieła.
– Jeszcze raz. Tylko ostrożnie. Musimy iść w nogę.
– Ty dyktuj tempo.

– Lewa! Prawa! Lewa! Prawa!

– Biodra mi się osuwają!
– Jeżeli teraz puścisz w pasie swego uniżonego, rozerwiemy się na pół.
– Ale inaczej zgubię biodra.
– Guziki poszły.
– A niech idą do diaska.
– Twój uniżony ostrzegał cię, że pójdą.
Czwartego dnia poprzyszywali na nowo guziki i zaczęli od początku.
– Czy mogę poćwiczyć odgłos?
– Najwyższy czas.
– No i co powiesz o moim ujadaniu z głębi trzewi?
– Imponujące, drogi Grummorze. Imponujące. Dziwne może się zdawać jedynie to, że 

background image

odgłos dobywa się z... drugiego końca, jeśli nadążasz za mym rozumowaniem.

– Wydawało mi się, że odgłos jest stłumiony.
– W pewnym sensie tak.

– Więc dla słuchacza  z zewnątrz będzie w sam  raz.  Piątego dnia  prace były  już poważnie 

zaawansowane.

– Trzeba poćwiczyć galop. Nie możemy  przecież ciągle spacerować,  zwłaszcza kiedy  on 

będzie nas ścigał.

– Proszę uprzejmie.
– Jak powiem „start”, ruszaj do biegu. Gotowi... start!

– Uważaj, Grummore, trącasz mnie tyłkiem!
– Tyłkiem?
– Uwaga, łóżko!
– Co mówisz?

– O rety!

– Niech ogień strawi to głupie łóżko. Au, moje łydki!
– Znów oberwałeś guziki.
– Pies trącał guziki. Rozwaliłem palec.
– A twojemu uniżonemu odleciała głowa.
– Widzę, że musimy poprzestać na spacerowaniu.
– Galopowanie poszłoby  nam  łatwiej –  rzekł  Sir  Grummore szóstego dnia  – gdybyśmy 

mieli podkład muzyczny. Coś dziarskiego.

– Ale nie mamy.

– A nie mógłbyś, Palomidesie, podśpiewywać z cicha, kiedy ja ujadam?
– Twój uniżony z radością spróbuje.
– No to siup. Zaczynamy.

– Hopsasa, hopsasa, hopsasa!

– Stój, do licha!

–  Trzeba będzie  wszystko  zrobić  od  nowa  –  orzekł  w  sobotę  Sir  Palomides. –  Tylko 

kopyta są jeszcze w jakim takim stanie.

– Mam  nadzieję, że w lesie upadek mniej boli niż tutaj, biorąc pod uwagę  mech, i tak 

dalej.

– I może płótno nie będzie się tak darło.
– Uszyjemy z podwójnego.

– Dobra myśl.
– Cieszę się, że kopyta nadają się do użytku.
– Na Jowisza, mój Palomidesie, toż to istny potwór!
– Tym razem pięknie nam wyszło.
– Szkoda, że nie da się zrobić, żeby ział ogniem z paszczy, czy coś w tym rodzaju.
– Istnieje niebezpieczeństwo zaprószenia ognia wewnątrz.
– Spróbujemy jeszcze raz pogalopować, Palomidesie?
– Ależ oczywiście.
– No to pchnij łoże w kąt pokoju.
– Uwaga na guziki.

– Jak zobaczysz, że na coś wpadamy, to się po prostu zatrzymaj, dobrze?
– Dobrze.

– Miej oko na wszystko, mój Palomidesku.

– Tak jest, Grummorciu.

– Gotów?

– Gotów.

– Ruszamy.

– To był wspaniały zryw, Palomidesku – zachwycił się Rycerz z Puszczy Dzikiej.
– Galop najwyższej klasy.
– Czyś zauważył, że bez przerwy ujadałem?
– Nie dało się nie zauważyć, Sir Grummorze.
– Już nie pamiętam,  kiedy  się tak świetnie bawiłem. Sapali triumfalnie,  odziani w skórę 

background image

potwora.

– Widziałeś, Palomidesie, jak merdam ogonem?
– Uroczo, Grummorze. A popatrz jak ja mrugam jednym okiem.

–  Za  chwilę,  Palomidesie.  Najpierw  popatrz  na  ogon.  Musisz  zobaczyć  jak  merdam 

ogonem.

– Skoro ja mam  patrzeć na  twoje merdanie, to ty  musisz popatrzeć na moje mruganie. 

Tak będzie sprawiedliwie.

– Przecież ja stąd, ze środka, nic nie widzę.
– Więc  przyjmij do wiadomości, Sir  Grummorze, że twój uniżony  też nie wykręci się tak, 

żeby móc podziwiać okolice dziurki w zadku.

–  No  to  trudno.  Zróbmy  jeszcze  jedną  próbę.  Ja  będę  przez  cały  czas  kręcił  młynka 

ogonem i ujadał jak wściekły. Damy przerażające widowisko.

– A twój uniżony będzie bez przerwy mrugał, to jednym okiem, to drugim.
– Jak sądzisz, Palomidesie, czy  galopując moglibyśmy  sobie od czasu  do czasu  bryknąć? 

Czyli wykonać gwałtowny wyskok?

– Naturalniej będzie, jeżeli wyskok wykona tylko zadnia część ciała, solo.
– Więc twoim zdaniem mogę brykać sam?
– Moim zdaniem tak.

– To więcej niż przyzwoicie z twojej strony, mój Palomidesie, że pozwalasz mi brykać.
–  Twój  uniżony   ufa,  że  brykanie  przebiegać  będzie  z  zachowaniem   minimum 

ostrożności, a to celem uniknięcia naruszenia frontowych partii ciała przez zadnie.

– Trafiłeś w sedno, mój Palomidesie.
– Wszystko gotowe, Sir Grummore.

– Hej-ho, Sir Palomidesie!

– Hopsasa, hopsasa, pojedziemy dać się ścigać do łasa!
Królowa pogodziła  się  nareszcie  z  tym,  że  nic  nie  wskóra.  Nawet  jej  chytry  celtycki 

umysł  pojął, że nie  da  się  skrzyżować  osła z  wężem. Popisywanie  się  urodą  i  zdolnościami 
wobec  tych  pożałowania  godnych  rycerzy  nie miało najmniejszego sensu,  tak samo jak próby 
złowienia  ich   na  przynętę  tego,  co  w  mniemaniu  Królowej  uchodziło  za  miłość.  Wskutek 
nagłej  odmiany  uczuć  Królowa stwierdziła,  że  nienawidzi  rycerzy,  którzy  nie  dość, że byli 
durniami, to jeszcze Sasami – podczas gdy  ona  sama  była  rozumna  i święta. W tej nowej roli 
odkryła,  że nie obchodzi ją  nic poza  ukochanymi synkami. Była najlepszą  matką na świecie! 
Jej  serce  rwało  się  do  dzieci,   jej  macierzyńska   pierś  wzbierała   czułością.  Kiedy   Gareth 
przyniósł  jej do komnaty  białą gałązkę wrzośćca,  żeby  przeprosić za to, że został wychłostany, 
matka  okryła go  pocałunkami –  przez cały  czas  zerkając  w  lustro.  Gareth  uciekł  z  jej objęć 
i  prędko  osuszył  łzy, po  części  wstydu,  po  części radosnego  uniesienia.  Wrzosiec wetknięty 
został dramatycznym  gestem  w kubek bez wody  – Królowa była idealną gospodynią – i Gareth 
usłyszał, że może odejść. Wypadł  z królewskiej komnaty  i jak grający  bąk sfrunął  po kręconych 
schodach,  niosąc   braciom   radosną  wieść  o  przebaczeniu.  Zamek,  w  którym   mieszkali, 
w niczym  nie przypominał  zamku, po którym  jako dziecko buszował  Król Artur. Normańskic 
oko poznałoby, że to zamek, tylko po wieży  strażniczej. Budowla  miała  o tysiąc  lat  więcej niż 
najstarsze znane Normanom konstrukcje.

Zamek, przez  który  mały  chłopiec  biegł  teraz  co  sił  w  nogach,  żeby  zanieść  braciom 

dobrą nowinę o tym, że matka  ich  kocha, miał  swój początek w mglistej przeszłości i stanowił 
jedną  z  nierozszyfrowanych   symbolicznych   konstrukcji  Pradawnych  –  rodzaj  wysuniętej 
w morze warowni. Wyrzuceni na  morze przez wulkan  historii,  Pradawni zawrócili swe łodzie 
i  wylądowali  na   najdalej  wysuniętym  cyplu.   Tam,  na  wysokim,   skalistym  jęzorze  lądu  – 
chociaż  morze deptało im  po piętach  – wznieśli pojedynczy  mur  u  nasady  ziemnego jęzora. 
Morze, które stało się ich  przekleństwem,  było również ostatnim  obrońcą z trzech  pozostałych 
stron. Tam  właśnie, na wysuniętym  cyplu, pomalowani na  niebiesko kanibale,  wznieśli godną 
cyklopa  budowlę  z  nie  ociosanych głazów, wysoką  na  czternaście stóp i  na  czternaście  stóp 
szeroką, porytą z  jednej strony  tarasami, z  których można  było ciskać  kamienie, a  z  drugiej 
najeżoną tysiącami ostrych  głazów, osadzonych  szpicami na wierzch,  jak kolce wystraszonego 
jeża. Za tym  monumentalnym  murem  ludzie kulili się nocą w drewnianych  szałasach  razem  ze 

background image

zwierzętami domowymi. Głowy  wrogów  ustawiano na  palach  dla  dekoracji, a król owego ludu 
kazał sobie zbudować podziemny  skarbiec, będący  jednocześnie podziemnym  tunelem  i drogą 
ucieczki. Tunel prowadził  za  mury, toteż nawet  w przypadku  szturmu  na  twierdzę król mógłby 
się  wyczołgać poza  tyły  wroga. W  tunelu mieścił  się  na  szerokość  tylko  jeden  człowiek,  a  w 
pewnym  miejscu   znajdowała  się  pułapka:  uciekający  mógł  się  tam   zaczaić  i  za  pomocą 
specjalnego  urządzenia  strzaskać  łeb  osobie,   która  by  go  ścigała,   w  chwili  gdy  ta   osoba 
zastanawiałaby  się, jak ominąć przeszkodę.  Budowniczowie podziemnego przejścia  zostali po 
robocie zgładzeni przez króla-kapłana osobiście, aby nikt oprócz niego nie znał sekretu.

Działo się to w odległym tysiącleciu.
Dunlothianie  nie  posunęli  zanadto  do  przodu   cywilizacji  Pradawnych.   Po  podboju 

Wikingów  tu  i ówdzie wyrósł  drewniany  barak; gdzieniegdzie wydłubano z mum  stare głazy, 
aby  zbudować  z  nich  wieżę  dla  kapłanów  na planie  koła, a  królewska  wieża,  z  oborą  pod 
dwiema   komnatami  mieszkalnymi,   była  ostatnim  krzykiem  architektonicznej  mody  tych 
okolic.

Między  skleconymi  jak  bądź  wrakami  stuleci  gnał  Gareth,   szukając  braci.   Biegał 

pomiędzy  szałasami i dobudówkami, wzdłuż tablic ku  czci dawno zmarłego Deaga, syna No, 
wmurowanych  w późniejszą basztę do góry  nogami. Wspiął  się na  szczyt  oskalpowanej przez 
wichry  Atlantyku  nadmorskiej skały, pod  którą  przycupnęła  pośród  wydm  mała  wioseczka 
rybacka. Zobaczył  ciągnące  się  na tuzin  mil  kłębowisko  fal, a  za  nimi kilkusetmilowe  pole 
cumulusów.  Wzdłuż całej linii wybrzeża  święci i uczeni mężowie Eriu, rezydenci kamiennych 
uli,  praktykowali święte okropieństwo: każdy  recytował  kolejno pięćdziesiąt  psalmów  w  ulu, 
pięćdziesiąt   na  wolnym  powietrzu   i  pięćdziesiąt  zanurzony  po  szyję  w  zimnej  wodzie  – 
a wszystko z nienawiści ku  tętniącemu  życiem  światu. Święty  Toirdealbhach  nie był  typowym 
przedstawicielem swojego gatunku.

Gareth trafił na braci w spiżarni.
Pachniało tam  owsem, szynką, wędzonym  łososiem, suszonym  dorszem, cebulą, olejem 

z  rekina,  marynowanymi  śledziami  w  beczkach,  konopiami,   kukurydzą,   kurzym  pierzem, 
płótnem   żeglarskim,  mlekiem   –  w  czwartki  w  tym   pomieszczeniu   wyrabiano  masło  – 
sosnowym  drewnem, jabłkami, suszonymi ziołami, rybim  klejem  i lakierem, którego używali 
producenci  strzał,  zamorskimi  przyprawami,  zdechłym  szczurem,  który  uwiązł  w  pułapce, 
dziczyzną, wodorostami,  trocinami, młodymi kociętami,  przeznaczonym  na sprzedaż runem 
górskich owiec i ostro wonnym dziegciem.

Gawaine, Agravaine i Gaheris siedzieli na owczym  runie i zajadali jabłka, kłócąc się przy 

tym zajadle.

– Nie wasz interes – upierał się Gawaine.
–  Jak to nie nasz  interes? – oburzył  się Agravaine. – A czyj, jak nie nasz? To nie jest 

w porządku.

– Jak śmiesz twierdzić, że nasza matka nie ma racji?
– Bo nie ma.

– Właśnie że ma.
– No to udowodnij.

– Oni są nawet całkiem porządni jak na Sasów – powiedział Gawaine.
Sir Grummore wczoraj wieczorem dał mi ponosić hełm.
– Co to ma do rzeczy?

– Nie chce mi się o tym gadać – zamknął dyskusję Gawaine. – Takie gadanie jest podłe.
– Niewiniątko!
Stanąwszy  w  drzwiach,  Gareth  ujrzał  spąsowiałą  z  wściekłości  twarz  Gawaine’a  pod 

szopą  ryżych  włosów. Nie  ulegało  wątpliwości, że Gawaine zaraz  dostanie  kolejnego  ataku 
szału   –  lecz  Agravaine  należał  do  tych   nieszczęsnych   intelektualistów,  którym  duma  nie 
pozwala  ulec brutalnej sile.  Był  z tych, których  przeciwnik bez trudu  powala  na  łopatki, bo nie 
umieją  się  bronić  –  a  oni dalej się  wykłócają  z  pozycji leżącej,  szydząc:  „No, proszę, uderz 
jeszcze raz, pokaż jaki jesteś mądry!”.

Gawaine na razie tylko piorunował Agravaine’a wzrokiem.
– Zamknij się!

background image

– Ani mi się śni.
– Pomóc ci?

–  Twoja   pomoc  w  niczym  nie  zmieni  mojego  stanowiska.  Gareth   wmieszał  się  do 

dyskusji.

– Cicho bądź, Agravaine. Gawaine, dajże mu  spokój. Agravaine,  ucisz się lepiej, bo  on 

cię zabije.

– No to niech mnie zabije. I tak mam rację.
– Przestańcie jazgotać.
– Ja  nie przestanę. Uważam, że powinniśmy  wysłać list  do ojca  w sprawie tych  rycerzy. 

Powinniśmy napisać ojcu, co matka wyrabia i...

Gawaine rzucił się na brata, nim ten skończył zdanie.
– Niech  cię diabli! – wrzeszczał.  – Zdrajco! Co robisz?! Agravaine uciekł  się bowiem  do 

sposobu  dotąd w sporach  rodzinnych  nie stosowanego. Był  słabszy  od brata  i lękał  się  bólu. 
Powalony na ziemię, wyciągnął sztylet przeciwko bratu.

– Uważaj, on ma broń! – krzyknął Gareth. Dwaj bracia tarzali się po skłębionym runie.
–  Gaheris! Złap go za  rękę!  Gawaine, puść  go! Agravaine, rzuć ten  sztylet! Agravaine, 

rzuć go, bo on cię zabije! Ty draniu!

Chłopiec był  siny  na  twarzy, a sztyletu nigdzie nie było widać. Gawaine obiema  rękami 

dusił  Agravaine’a  za  gardło i wściekle walił  jego głową o podłogę.  Gareth  złapał  Gawaine’a za 
koszulę  na  karku  i  mocno  skręcił  materiał, żeby  poddusić  napastnika. Tymczasem  Gaheris 
krążył wokół walczących, polując na sztylet.

–  Puszczaj –  wysapał  Gawaine. – Puszczaj, no  już. Zakaszlał,  a  raczej zarzęził  z  głębi 

piersi, jak młody lew, zanim wyda ryk.

Agravaine, któremu  brat solidnie zgniótł grdykę, leżał  bezwładnie z zamkniętymi oczami 

i miał  czkawkę. Wyglądał, jakby  miał  zaraz umrzeć. Bracia odciągnęli Gawaine’a  na  bok  i nie 
puszczali go, bo chciał się koniecznie dorwać z powrotem do ofiary, żeby dokończyć dzieła.

Gdy  Gawaine  wpadał  w  szał,  zapominał  o  ludzkich  uczuciach. W  późniejszym  wieku 

zdarzało  mu  się  w  tym  stanie  mordować  nawet  niewiasty  –  czego  potem  zawsze  gorzko 
żałował.

Doprowadziwszy  kostium  Bestii  do  perfekcji,  rycerze  wynieśli  go  z  zamku  i  ukryli 

w  jaskini u  stóp nadmorskiej skały, powyżej poziomu wody. Dla uczczenia okazji napili się 
whisky i o zmroku ruszyli na poszukiwania króla.

Znaleźli go w jego komnacie, przy  gęsim  piórze i karcie pergaminu. Na  pergaminie nie 

było  poezji,   tylko  obrazek,  w  zamierzeniu   autora   przedstawiający  serce  przebite  strzałą, 
z dwiema splecionymi literami P w środku. Król właśnie wycierał nos.

–  Wybacz  nam   to  najście,  Pellinorze  –  rzekł  na  powitanie  Sir  Grummore  –  ale 

widzieliśmy coś na nadmorskich skałach.

– Coś okropnego?
– E, nie, niekoniecznie.

– Szkoda. Miałem nadzieję, że coś okropnego.
Sir Grummore  błyskawicznie przeanalizował  sytuację  i  odciągnął  Saracena na  stronę. 

Wspólnie uznali, że sprawa wymaga wiele taktu.

–  O, widzę, że rysujesz, Pellinorze – zagadnął  Sir Grummore jakby  nigdy  nic. – Co to 

takiego?

– A jak ci się zdaje?
– Mnie to wygląda na rysunek.
– Zgadłeś – rzekł  Król.  – A teraz wolałbym, żebyście już sobie poszli. Czy  moja subtelna 

aluzja do was nie dociera?

– Powinieneś o, tutaj, zrobić linię – pouczył go nie speszony Sir Grummore.
– Gdzie?

– Tu, gdzie ta świnia.
– Przyjacielu, nie wiem, o czym mówisz.

–  Wybacz, jeśli cię obraziłem, Pellinorze.  Myślałem, że  rysujesz  świnię z  zamkniętymi 

oczami.

background image

Sir Palomides uznał, że pora wkroczyć do akcji.
–  Sir  Grummore  –  odezwał  się  nieśmiało  –  zaobserwował, że się  tak wyrażę, pewne 

zjawisko.

– Zjawisko?

– Pewną rzecz – uściślił Sir Grummore.
– Jakiego rodzaju? – zapytał podejrzliwie Król.
– Rodzaju, który chyba by ci się spodobał.
– To coś ma cztery nogi – rozwinął temat Saracen.
– Czy to jest zwierzę? – zainteresował się Król. – Czy może raczej roślina albo minerał?
– Zwierzę.
– Czy świnia? – pytał dalej Król czując, że koledzy do czegoś zmierzają.
–  Nie, nie, Pellinorze.  To  nie jest świnia.  Świnie możesz  sobie  raz  na  zawsze  wybić 

z głowy. Stworzenie, o którym mowa, wydaje głos podobny do ujadania sfory psów.

– Jak sześćdziesiąt psów na raz – uściślił Sir Palomides.
– Wieloryb! – ucieszył się Król.
– No coś ty, Pellinorze. Przecież wieloryb nie ma nóg.
– Ale wydaje taki odgłos.
– Wieloryb? Naprawdę?
– Tak naprawdę to nie wiem, szanowny  kolego. Proszę precyzyjniej określić przedmiot 

zagadki.

– Przedmiot zagadki? Ależ to cała menażeria!
– Słuchaj no, Pellinorze. Myśmy kogoś widzieli. Kogoś kto przeraźliwie ujada i wyje.
– Dajcie mi spokój – jęknął  Król. – Albo przestańcie tyle gadać, albo sobie idźcie. Przez 

te  wasze  wieloryby,  świnie  i  ujadania  człowiek  kompletnie  traci  głowę.  Nie  potraficie  raz 
zostawić człowieka  w spokoju,  żeby  mógł  sobie porysować, kiedy  ma na  to ochotę? Czy  może 
za wiele wymagam, proszę mi powiedzieć?

– Pellinorze – przerwał  mu  stanowczo Sir Grummore. – Natychmiast  weź się w garść! 

Widzieliśmy Bestię Dyżurną!

– Dlaczego?

– Dlaczego?

– No właśnie pytam: dlaczego?
– Mój drogi – Sir  Grummore mówił  do Króla  jak do dziecka. – Należało zadać pytanie: 

gdzie? Albo: kiedy? Ale dlaczego: dlaczego?

–  Pellinorze,  czyżbyś  zatracił  resztki  przyzwoitości?  Powtarzam   ci:  widzieliśmy  to 

stworzenie! Tu, niedaleko, na skałach nadbrzeżnych. Całkiem blisko.

– To nie jest żadne stworzenie. To jest Ona.
– Szanowny kolego, cóż to ma za znaczenie? Grunt, że widzieliśmy ją.
– To ją sobie złapcie.
– Łapanie jej nie do nas należy, Pellinorze, lecz do ciebie. Bądź co bądź, jest  ona twoją 

misją życiową – czy się mylę?

– Jest głupia – stwierdził Król.
–  Może głupia,  a  może niegłupia –  odparł  Sir  Grummore tonem  nieco  urażonym. – 

Rzecz w tym, że stanowi twoje magnum opus.

–  Po  co  ja  mam  ją łapać? – zamyślił  się  monarcha. – No  po co? Może ona jest teraz 

szczęśliwa tam, na tych nadbrzeżnych skałach? Nie rozumiem, o co tyle hałasu.

– To bardzo smutne – westchnął Król po chwili – że człowiek  nie może się ożenić kiedy 

chce.  I co mi po tym  zwierzęciu? Ślubu  z nim  nie brałem. Więc po co za  nim  latam  całe życie? 
To nielogiczne.

– Pellinorze. Porządne polowanie na pewno dobrze ci zrobi. Wyrwie cię z melancholii.
Odebrali mu  pióro,  a  w  zamian  uraczyli kilkoma  pod rząd szklaneczkami whisky, nie 

omieszkawszy i siebie przy okazji poczęstować.

– Nie widzę innego wyjścia  – stwierdził nagle Król. – Ostatecznie, tylko Pellinore może 

ją ucapić.

– Oto słowa godne mężnego rycerza.

background image

– A jednak  smutno mi czasami –  ciągnął  Król –  z powodu  córy  Królowej Flandrii. Nie 

była   ona   piękna,   mój  Grummorze,  ale  mnie  rozumiała.  Zdawało  mi  się,  że  znajdujemy 
wspólny  język, jeśli rozumiesz, co  chcę przez to  powiedzieć. Ja  specjalnie mądry  nie jestem 
i  łatwo  wpadam  w  tarapaty, kiedy  nie  mam  nikogo  do  pomocy, a  Piggy  w  każdej sytuacji 
wiedziała  co robić. No  i miał  człowiek  towarzystwo. Nie jest  źle mieć kogoś  do towarzystwa, 
szczególnie jak  lata lecą,  a  przez  całe życie ścigało  się  Bestię  Dyżurną? W  puszczy  człowiek 
czuje się czasami nieco samotny.  Fakt, że Bestia  Dyżurna  też była  dla  mnie na  swój sposób 
towarzystwem  – trzeba jej to przyznać – ale nie dało się z nią porozmawiać. Gotować też nie 
umiała.  Co  innego  z  Piggy.  Sam   nie  wiem,  koledzy,   po  co  was  zanudzam  tym   swoim 
gadaniem,  ale  czasami człowiekowi się  wydaje, że już  tak dłużej nie wytrzyma. Moja  Piggy, 
widzicie  panowie,  to  nie  był  taki  sobie  wakacyjny   romans.  Ja   ją  naprawdę  kochałem, 
Grummorze. Naprawdę. I dlatego byłoby milej, gdyby chociaż odpisywała mi na listy.

– Biedny  poczciwy  Pellinore – wzruszyli się koledzy.  – Widziałem  dzisiaj siedem  srok, 

Palomidesie. Leciały jedna za drugą, jak komplet patelni.

– Jedna  to na  nieszczęście – objaśnił  Król. –  Dwie, los ci sprzyja. Trzy, będzie wesele. 

Cztery, syn się urodzi. W takim razie siedem oznaczałoby czterech synów, no nie?

– Bezwarunkowo – zgodził się Sir Grummore.
– Mieli się nazywać: Aglovale, Percivale i Lamorak, a ten  czwarty  jakoś tam  śmiesznie... 

nie pamiętam.  Wszystko przepadło. Ale przyznam  wam  się,  że chciałbym  mieć syna  imieniem 
Dornar.

– Posłuchaj, Pellinorze. Musisz się nauczyć, że nie ma co płakać nad rozlanym  mlekiem. 

W ten sposób tylko marnujesz energię. Lepiej zbierz siły i zapoluj na Bestię, co ty na to?

– Przypuszczam, że nie mam innego wyjścia.
– Otóż, to. Rozerwiesz się nieco.
– To już osiemnasty  rok,  jak ją ścigam  – zamyślił  się Król. – Nieźle byłoby  ją dopaść dla 

odmiany. Ciekawe, gdzie się podziewa moja suka myśliwska?

– Brawo, Pellinorze! To się nazywa rozsądne stanowisko!
– To może by tak zaraz? Co na to nasz czcigodny monarcha?
– Jak to, Palomidesie, na noc? Po ciemku?

Sir Palomides dyskretnie wymierzył Sir Grummore’owi sójkę w bok.
– Kuj żelazo póki gorące – szepnął.
– Tak, tak, rzeczywiście.
– Ale w końcu,  cóż to ma  za  znaczenie.  Wszystko jest  przecież bez znaczenia  – zauważył 

filozoficznie Król.

– No to świetnie – ucieszył  się Sir  Grummore, przejmując kontrolę nad sytuacją. – Oto 

mój plan. Jeszcze dziś w nocy  umieścimy  poczciwego Pellinore’a w kryjówce na jednym  końcu 
skał,  a  sami będziemy  posuwać  się  ku  niemu  z  drugiego  końca,  metodycznie  przeczesując 
teren. Bestia musi gdzieś tam siedzieć, skoro widzieliśmy ją nie dalej jak po południu.

– Nie uważasz – spytał Sir  Grummore nieco później, kiedy  po ciemku  nakładali kostium 

– że sprytnie umotywowałem  konieczność pozostawienia  go samego? –  Chodzi o ten  pomysł 
z nagonką.

– Genialnie – odparł Sir Palomides. – Prosto mam głowę?
– Daruj, kolego, ale nic nie widzę. Głos Saracena stracił na pewności.
– Ta ciemność – rzekł – jest prawie namacalna.
– Nie szkodzi – zbagatelizował  sprawę Sir  Grummore. – Tym  lepiej zamaskuje drobne 

wady kostiumu. Może księżyc się pokaże?

– Dzięki Bogu, że jego miecz bywa z reguły tępy.
– Daj spokój,  Palomidesie, masz pietra? Co  do  mnie, to  nie wiem  czemu, ale czuję się 

wyśmienicie. Może przez te sprężyste podeszwy. Zobaczysz, jak będę dzisiaj brykał i ujadał.

– Przypinasz się do mnie, Sir Grummorze. Nie te guziki.
– Najmocniej cię przepraszam, Palomidesie.
–  Czy  nie  wystarczyłoby,  żebyś  merdał  ogonem,   zamiast  brykać?  Brykanie  naraża 

przednią część ciała na pewne niewygody.

– Merdać też mogę, ale z brykania nie zrezygnuję – oznajmił stanowczo Sir Grummore.

background image

– Jak sobie życzysz.
– Czy mógłbyś na momencik wziąć kopyto z mojego ogona, Palomidesie?
– Może póki idziemy poniósłbyś ogon na ramieniu?
– To sprzeczne z naturą.
– No tak, rzeczywiście.
–  Na   domiar   złego  –  zauważył  z  goryczą  Sir  Palomides  –  zanosi  się  na  deszcz. 

Zauważyłeś, że tu prawie bez przerwy pada?

Sir Palomides wytknął  czekoladową dłoń przez gardziel Bestii i poczuł  na  skórze krople 

deszczu. W tej samej chwili deszcz zabębnił po płótnie kostiumu jak grad.

–  Szanowna  przednia połowo  ciała  –  zwrócił  się  do  niego  Sir  Grummore,  który  był 

w  świetnym  nastroju, bo wypił  sporo  whisky. –  Chcę  ci, po pierwsze, przypomnieć, że to ty 
wymyśliłeś tę całą imprezę. Głowa do góry, pesymisto.  Pomyśl, o ile gorzej czuje się Pellinore 
oczekujący  nas  w  zasadzce.  Nie  ma   nawet,   biedaczek,  cętkowanego  płótna,  pod  którym 
mógłby się ukryć.

– Może przestanie padać.
– Jasne, że przestanie. Trzeba być dobrej myśli, poganinie. No to jak, gotowy?
– Gotowy.

– Podaj tempo.

– Lewa! Prawa!

– Nie zapomnij hopsasać.
– Lewa! Prawa! Hopsasa! Hopsasa! Co mówisz?

– Nic, ja tylko ujadam.

– Hopsasa! Hopsasa!

– A teraz brykamy!

– Litości, Sir Grummorze!
– Pardon, Palomidesie.

– Twój uniżony po tym zderzeniu chyba prędko nie usiądzie.
Król Pellinore stał  mężnie pod ociekającą  skałą, sam  twardy  jak skała, i  wpatrywał  się 

w  nieprzeniknione ciemności.  Wiedziona  na  długim  sznurku  suka rasy  myśliwskiej okręciła 
się  wokół  niego  parę  razy.  Król miał  na  sobie pełną  zbroję,  jakkolwiek nieco przerdzewiałą 
i  przeciekającą  w  pięciu   miejscach.  Woda   ściekała   Królowi  po  obu   łydkach,  po  obu 
przedramieniach,  ale  najbardziej  pod  przyłbicą.  Przyłbica  miała  kształt  ryjka,  stwierdzono 
bowiem, że im  paskudniejszy  hełm, tym  skuteczniej odstrasza  wroga. Król Pellinore wyglądał 
w swoim  hełmie jak ciekawska  świnka. Niestety, woda  dostawała się do środka przez nozdrza 
ryja i spływała równym strumyczkiem, łaskocząc Króla w pierś. Król myślał.

Miał  nadzieję, że zgoda  na  nocną eskapadę  na  jakiś  czas uspokoi towarzyszy. Impreza 

nie należała  do przyjemnych, zważywszy  na późną porę i opady  atmosferyczne, ale czego się 
nie robi dla  kolegów. Widział  przecież, jak im  zależało.  Trudno wszak o poczciwszą duszę niż 
Grumcio,  a i Palomidesowi nie można  było nic zarzucić, choć poganin. Skoro powzięli chęć na 
taką zabawę,  wypadało zadośćuczynić ich  fantazji. Suka  też od dawna  nie była  na porządnym 
spacerze.  Co prawda  stale się plącze,  ale trudno: takie jest prawo natury. Co do zbroi, to Król 
pocieszał się myślą, że będzie miał nazajutrz cały dzień na wyczyszczenie jej.

„Przynajmniej czymś  się  człowiek  zajmie –  myślał  z  goryczą.  – Lepsze to niż  pętać się 

bez celu z sercem zżeranym nieustannym smutkiem”. – I dalej myślał już tylko o Piggy.

Największą zaletą  córy  Królowej Flandrii było to, że nigdy  się z niego nie wyśmiewała. 

Ludzie  najczęściej  wyśmiewają  się  z  kogoś,  kto  ściga  –  w  dodatku  nieskutecznie  –  Bestię 
Dyżurną. Ale Piggy  nigdy  się nie śmiała.  Przeciwnie, uważała, że  to  bardzo ciekawe zajęcie 
i  poczyniła  szereg rozsądnych sugestii co  do  sposobu  pojmania  Bestii. Naturalnie, Król nie 
zaczął  od razu udawać mądrego, nic z tych  rzeczy, ale przyjemnie było nie być wyśmiewanym. 
Wyżej nosa nie podskoczysz.

A   potem   przyszedł  ten  fatalny  dzień,  w  którym  przeklęta  łódź  przybiła  do  brzegu. 

Wsiedli na jej pokład,  gdyż obowiązek nakazuje rycerzom  rzucać  się bez  namysłu  w  objęcia 
przygody, a  łódź  natychmiast odpłynęła. Jakże gorliwie machali z  pokładu  do  Piggy! Nawet 
Bestia wychyliła  łeb  z  lasu  i  wlazła za  nimi do  wody  z  bardzo  nieszczęśliwą miną.  Lecz łódź 

background image

płynęła  i  płynęła  naprzód,   a  figurki  na   brzegu  malały,  aż  w  końcu  ledwie  było  widać 
chusteczkę, którą  wymachiwała  Piggy.  A  później  suka rasy  myśliwskiej zapadła  na  morską 
chorobę.

Pisał  do ukochanej z każdego portu. W każdym  porcie zostawiał listy  marynarzom, a oni 

zaklinali się,  że je dostarczą pod wskazany  adres. Ona jednak nie napisała w odpowiedzi ani 
słówka.

To dlatego, że nie jestem  jej godzien  – wyrzucał  sobie Król.  Był  niezdarny, niespecjalnie 

mądry  i ustawicznie wpadał  w tarapaty. Czemu  córa  Królowej Flandrii miałaby  pisać do takiej 
fajtłapy,  szczególnie  że  fajtłapa   bez  pożegnania  wsiadła  na   pokład  czarodziejskiej  barki 
i odpłynęła w siną dal? Przecież to wyglądało na  klasyczne porzucenie.  Piggy  miała prawo czuć 
się  dotknięta. Tymczasem  deszcz  padał  i  padał,  woda  ciurkała  pod  zbroję,  a  suka  zaczęła 
kichać. Zbroja  przerdzewieje do cna. Król zaczął  też odczuwać przeciąg w okolicy  karku, tam 
gdzie hełm  był  przyśrubowany  do pancerza. Było  ciemno i  obrzydliwie. Ze skały  kapało coś 
lepkiego.

– Za przeproszeniem, Sir Grummorze, czy to ty sapiesz mi prosto w nos?

– Jakim cudem, kochany? Idziemy, idziemy. Ja tylko ujadam najlepiej jak potrafię.
– Nie chodzi mi o ujadanie, Sir Grummorze, lecz o sapanie, z gatunku chrapliwych.

– Nie mam  pojęcia,  co to może być, jedyny  odgłos, jaki ja tu  słyszę,  to skrzypienie,  coś 

jak gdyby stary miech.

– Twój uniżony odnosi wrażenie, że deszcz ustaje. Może i my staniemy?
–  No  cóż,  Palomidesie, skoro  musisz  stanąć, to  stajemy.  Ale tylko  na  chwileczkę, bo 

znów dostanę kolki. Właściwie to dlaczego chcesz się zatrzymać?

– Wolałbym, żeby nie było tak ciemno.
– Czyżbyś chciał się zatrzymać z powodu ciemności?
– Nie, nie. Właściwie to nawet dobrze.
– Wobec tego maszerujmy dalej. Lewa! Prawa! To rozumiem!

– Wiesz co, Grummorze? – odezwał się po jakimś czasie Sir Palomides. – Znowu słyszę.
– Co słyszysz?
– To sapanie, Sir Grumorze.

– Pewien jesteś, że to nie ja?
– Absolutnie.  Sapanie owo określiłbym  jako natarczywe bądź lubieżne. Słowo poganina, 

szczerze bym wolał, żeby nie było tak ciemno.

–  Trudno,  nie zawsze jest tak, jak człowiek  chce.  Idziemy, idziemy, mój Palomidesie. 

Nie trać ducha. Przed siebie.

Po chwili Sir Grummore odezwał się grobowym głosem:
– Daj spokój, stary, czy musisz mnie stale trącać w zadek?
– Ależ ja cię w ogóle nie trącam, Sir Grummorze.
– Więc kto trąca?
– Twojego uniżonego nikt nie trąca.
– A mnie trąca. Od tyłu. I to bez przerwy.
– Czy to czasami nie twój ogon?

– Nie, ogon zawinąłem wokół szyi.
– Tak czy siak, byłoby mi dość trudno trącać cię od tyłu, bo przednie łapy są z przodu.
– No proszę! Znowu!
– Co takiego?

– Trąca! To napaść! Palomidesie, napadają na nas!
– Wykluczone, Sir Grummorze. Coś ci się przywidziało.
– Palomidesie, musimy się obrócić.
– W jakim celu, Sir Grummorze?

– Żeby sprawdzić, co mnie trąca w zadek.
– Twój uniżony i tak niczego nie zobaczy, Sir Grummorze. Jest za ciemno.
– Wysuń łapę przez pysk i powiedz, co wymacałeś.
– Jakiś przedmiot. Okrągły.
– To ja, Sir Palomidesie. Tyle że od tyłu.

background image

– Najserdeczniej przepraszam, Sir Grummorze.

– Nie ma za co, kochany, nie ma za co. Co tam jeszcze czujesz?

Głos poczciwego Saracena począł zamierać ze zgrozy.
– Coś zimnego – wyjąkał. – I... oślizłego.
– Czy to się rusza, Palomidesie?
– Owszem, rusza się. I... sapie!
– Sapie?

– Sapie!

W tym momencie wyłonił się księżyc.
–  Święte potęgi! – wrzasnął  Sir Palomides cienkim  głosem,  kiedy  wyjrzał  na  zewnątrz 

przez pysk –  w  nogi, Grummorze, w  nogi! Lewa, prawa!  Marszobiegiem! Szybciej, szybciej! 

Tempo, tempo! Równaj krok! O, moje pięty! O, mój Boże! O, mój kapelusz!

–  Nie  ma   co  dłużej  czekać  –  uznał  Król.   –  Pewnie  zgubili  się  w  lesie  albo  poszli 

poszukiwać lepszej rozrywki.

Było  potwornie  mokro,   jak  prawie  zawsze  w  kraju   Lothian.  Król  mógł  z  czystym 

sumieniem  powiedzieć sobie, że uczynił  wszystko, by  dostosować się do planu  towarzyszy. Za 
to oni postąpili jak dranie bez serca  i zostawili go samego z uprzykrzoną suką, żeby  zardzewiał 
na deszczu. Tak się nie robi.

Z pełną dumy determinacją Król udał się do łóżka, holując za sobą sukę rasy myśliwskiej.
W  połowie szczeliny  rozdzielającej stromą skałę sztuczna Bestia, pozbawiona  większości 

guzików, kłóciła się z własnym brzuchem.

– Szanowny rycerzu, jakże twój uniżony miał przewidzieć podobny kataklizm natury?
– Tyś to wszystko wymyślił  – wściekał  się brzuch. –  Kazałeś mi się przebrać. Wszystko 

twoja wina.

U stóp tej samej skały, Bestia Dyżurna  tkwiła  w pozie sentymentalnej w romantycznym 

blasku  księżyca,  oczekując  zejścia  ukochanego.  Za  jej  grzbietem  rozciągało  się  srebrne  tło 
morza,  w  rozmaitych   zaś  punktach   krajobrazu   kilkudziesięciu   garbatych,   koślawych 
Pradawnych  czujnie  śledziło  sytuację  z  kryjówek  w  skałach,  wydmach,  kopcach  ziemnych, 
kamiennych  budkach  itp. Zachowanie Anglików  wciąż pozostawało dla  nich  nierozszyfrowaną 
zagadką.

background image

ROZDZIAŁ X

Pod  Bedegraine  trwała  ostatnia  noc  przed  bitwą.  Biskupi  po  obydwu   stronach 

błogosławili  armie,  wysłuchiwali  spowiedzi  i  odprawiali  msze.  Ludzie  Artura  traktowali 
obrządki religijne z należytą czcią, w przeciwieństwie do ludzi Króla Lotha – ci zachowywali 
się  dokładnie  tak,  jak  każda   armia,   która   ma   ponieść  klęskę.   Biskupi  każdej  z  armii 
zapewniali,  że ona  właśnie zwycięży, gdyż Bóg jest po  jej stronie,  ale żołnierze Króla Artura 
doskonale wiedzieli, że przeciwnik przewyższa  ich  liczebnie w stosunku  trzy  do jednego, toteż 
uznali  za   stosowne  wyspowiadać  się.  Żołnierze  Króla   Lotha,  którzy  też  znali  statystykę, 
spędzili noc na tańcach,  popijawach, grze w kości i sprośnych  opowieściach. Tak  przynajmniej 
podają kroniki.

W  namiocie Króla  Anglii odbyła się ostatnia  narada sztabowa, po której Merlin został, 

chcąc porozmawiać z Królem w cztery oczy. Minę miał nietęgą.

– Czym się martwisz, Merlinie? Czyżbyśmy jednak mieli przegrać bitwę?
– Nie, nie. Odniesiesz walne zwycięstwo.  Nie ma  obawy.  Staniesz na  wysokości zadania, 

będziesz bił  się mężnie, a w  stosownym  momencie wezwiesz Wiadomo Kogo. Ponieważ i tak 
zwyciężysz, ukrywanie tego faktu  przed tobą  nie miałoby  sensu.  Nie o  to  chodzi. Mam  inne 
zmartwienie, coś, o czym powinienem był ci powiedzieć dużo wcześniej.

– Co to takiego?

– Wielkie nieba! Czy ja bym się zamartwiał, gdybym pamiętał, co to takiego?
– Może chodzi ci o tę panienkę imieniem Nimue?
– Nie, nie, nie, nie. To było coś całkiem innego. Coś takiego... czego nie pamiętam.
Minęła chwila. Merlin wyjął z ust koniec brody i zaczął wyliczać na palcach.
– O Ginewrze ci mówiłem, tak?
– I tak nie wierzę.
– Wszystko jedno. W każdym razie ostrzegałem cię przed nią i przed Lancelotem.
– To ostrzeżenie – zauważył Król – było podłe bez względu na swoją prawdziwość.
–  Powiedziałem  ci  też  coś  niecoś  o  Ekskaliburze  i  o  tym, że  masz  bardzo  uważać  na 

pochwę, w której go nosisz?

– Owszem, wspominałeś.
– O ojcu  też ci mówiłem, więc nie o niego chodzi. I poczyniłem  aluzję do pewnej osoby... 

Szlag  mnie trafi! – wykrzyknął zrozpaczony  czarodziej,  rwąc kępy  włosów  z brody. – Za  nic nie 
mogę sobie przypomnieć, czy to było w przeszłości, czy w przyszłości!

– Nie przejmuj się – uspokoił  go Artur. – Wiesz,  że nie lubię  wiedzieć, co mnie czeka. 

Lepiej przestań się martwić, bo wtedy i ja się martwię.

– Ale to miała być informacja najwyższej wagi.
–  Przestań o  niej myśleć  –  zaproponował  Król – to może sama przyjdzie ci do  głowy. 

Powinieneś wziąć urlop.  Za bardzo ostatnimi czasy  wytężałeś głowę.  Te wszystkie ostrzeżenia, 
te plany bitewne...

– Naturalnie,  że wezmę urlop! – ożywił  się Merlin.  – Zaraz po bitwie zamierzam  odbyć 

rajd pieszy  po North  Humberlandii. Mieszka  tam  pewien  Mistrz imieniem  Blcise –  może on 
mi przypomni, czego  nie pamiętam. A  potem  możemy  sobie we dwóch  popodglądać dzikie 
ptaki. Bleise to wielki miłośnik dzikiego ptactwa.

– Świetnie – powiedział  Artur. – Zrób sobie długie wakacje. A jak wrócisz,  spróbujemy 

wymyślić jakiś sposób na Nimue.

Starzec przestał przebierać rozcapierzonymi palcami i zerknął bacznie na Króla.
– Niewinny z ciebie młodzian, mój Arturze – zauważył. – A serce złote!
– Dlaczego tak mówisz?

– Pamiętasz jeszcze coś niecoś z tych czarów, których zakosztowałeś jako mały chłopiec?
–  Nic nie pamiętam. Naprawdę  były  jakieś  czary? Pamiętam,  że zawsze  interesowały 

mnie  ptaki   i  inne  zwierzęta.  Dlatego  trzymam  menażerię  w  Tower.  Ale  czarów  sobie  nie 
przypominam.

background image

–  Człowiek   tak  łatwo  zapomina  –  westchnął  Merlin.  –  Przypowieści,   które  ci 

przytaczałem dla objaśnienia rozmaitych zjawisk, też pewnie nie pamiętasz?

–  A  właśnie że pamiętam. Jedna  była  o Rabinie. Opowiedziałeś  mi ją, kiedy  chciałem, 

żeby  Kay  gdzieś  mi  towarzyszył,  a  ty  byłeś  temu  przeciwny.  Szczerze  mówiąc,  do  dziś  nie 
rozumiem, dlaczego krowa zdechła.

– Chciałbym ci teraz opowiedzieć jeszcze jedną przypowieść.
– Doskonale. Słucham.
–  W  pewnym  kraju  na  Wschodzie,  może w  tym  samym, z  którego  pochodził  Rabbi 

Jachanan,  pewien  człowiek, przechodząc przez rynek w Damaszku,  spotkał  się oko w oko ze 
Śmiercią.  Paskudne  widmo  zrobiło  strasznie  zdziwioną  minę,   ale  minęli  się  bez  słowa. 
Przerażony  człowiek  udał  się  do  mędrca  i  spytał,  co  w  takiej sytuacji ma czynić. Mędrzec 
objaśnił  mu,  że Śmierć przybyła  do Damaszku  zapewne po to, aby  go zabrać nazajutrz rano. 
Słysząc to, nieszczęśnik przeraził  się  nie na  żarty  i  spytał  mędrca, jak  mógłby  wymknąć się 
Śmierci. Po namyśle wspólnie doszli do wniosku, że ofiara  powinna uciekać konno do Aleppo, 
jadąc bez przerwy całą noc.

-1  człowiek udał  się konno do Aleppo. Jazda była  mordercza; nikt  przed nim  nie przebył 

tej  odległości w  jedną  noc. Dotarłszy  do  celu,  człowiek udał  się  na  rynek, winszując  sobie 
w duchu udanej ucieczki przed Śmiercią.

–  Nagle Śmierć zbliżyła  się do  niego  i  dotknęła jego  ramienia. „Wybacz”, rzekła,  „ale 

przyszłam  po  ciebie”.  „Jak  to?”,  wykrzyknął  przerażony  człowiek.  „Przecież  widziałem  cię 
wczoraj  w  Damaszku!”.  „Zgadza  się”,  odparła  mu  na  to  Śmierć.  „Właśnie  dlatego  tak  się 
zdziwiłam na twój widok – mówiono mi bowiem, że spotkam cię dzisiaj w Aleppo”.

Artur przez dłuższą chwilę próbował rozgryźć twardy orzech przypowieści.
– Więc nie ma ucieczki przed Nimue? – spytał wreszcie.
–  Nawet   gdybym   próbował  uciec  –  rzekł  Merlin   –  na   nic  by  się  to  zdało.  Czas 

i przestrzeń rządzą się pewnym  prawem, które odkrył filozof Einstein. Niektórzy  ludzie zwą to 
prawo Przeznaczeniem.

– Nie umiem się pogodzić z tą ideologią ślepego zaułka!
–  Człowiek   –  powiedział  Merlin   –  potrafi  bardzo  wiele  poświęcić  w  imię  miłości. 

Wówczas nie czuje się nieszczęśliwy  w ślepym  zaułku, nie bardziej nieszczęśliwy  niż kiedy  śpi. 
Będę miał czas rozważyć sobie spokojnie to i owo, zanim mnie wypuszczą.

– Jak to: wypuszczą?
–  Powiem  ci  coś  jeszcze,  Królu,   co  może  być  dla  ciebie  niespodzianką.  My  tu  obaj 

wrócimy  – chociaż upłynie przedtem  wiele setek lat. Czy  chcesz wiedzieć, co będzie wypisane 
na twoim  grobowcu? Hic iacet  Arthurus Rex  quondam Rexque futurus. Pamiętasz  trochę 
łaciny? To znaczy „król, który był i będzie”.

– Więc ja powrócę, i ty też?
– Zdaniem niektórych, z doliny Avilion.

Król  zamyślił  się.  Dokoła  panowała  głęboka  noc,  a  rzęsiście  oświetlonym  namiotem 

władała cisza. Nie zakłócali jej stąpający po trawie wartownicy.

– Ciekawe – odezwał się Król – czy ludzie szybko zapomną o Okrągłym Stole?
Merlin  milczał,  skłoniwszy  czoło  ku  mlecznobiałej  brodzie.  Dłonie  trzymał  złożone 

między kolanami.

– Co to będą za ludzie, Merlinie? – zawołał w ciszę młodzieniec, z rozpaczą w głosie.

background image

ROZDZIAŁ XI

Królowa Lothian  zamknęła  się w swoich  komnatach, odmawiając gościom  towarzystwa, 

więc  Pellinore śniadał  sam.  Po  śniadaniu  udał  się  na spacer  plażą, podziwiając  po  drodze 
mewy,   które  fruwały  wokół  niego  niczym  białe  pióra  do  pisania,  których  końce  usłużnie 
zanurzono w atramencie.  Stare kormorany  tkwiły  na  skałach  niby  krucyfiksy,  susząc  obwisłe 
skrzydła. Pellinore był  smutny  – jak zwykle – ale do tego jeszcze czuł  się dziwnie nieswojo: 
czegoś  mu   brakowało  i  sam   nie  wiedział  czego.  Gdyby  się  nad  tym  głębiej  zastanowił, 
stwierdziłby niechybnie, że brakuje mu Palomidesa i Grummore’a.

Wtem usłyszał wołanie i poszedł sprawdzić, kto też to może być.
– Hop-hop, Pellinorze! Tutaj jesteśmy, tutaj!
– Czy  to nie Grummore? – zainteresował  się Król. – Co porabiasz tak wysoko na  skale, 

mój Grummorze?

– Nie widzisz Bestii, człowieku? Patrz, Bestia!
– Coś podobnego! Złapaliście starą Glatisantę!
– Przyjacielu, na litość boską, zrób coś! Siedzimy tu od wczoraj!
– A coś ty  się tak dziwnie ubrał,  Grummore? Cały  jesteś w cętki.  I co ten  Palomides ma 

na głowie?

– Człowieku, nie czas na pogaduszki.
– Zaraz, zaraz, Grummorze. Widzę, że ty masz ogon. Dynda ci tam z tyłu.
–  To chyba  oczywiste, że mam  ogon. Może wreszcie przestaniesz  gadać  i  coś  zrobisz? 

Całą  noc   przesiedzieliśmy  w  tej  zakichanej  szczelinie.  Padamy  z  wycieńczenia,  do  dzieła, 
Pellinore. Zabij czym prędzej tę swoją Bestię.

– Co ja słyszę? A czemuż to miałbym ją zabijać?
– Niebiosa, miejcie mnie w swojej opiece! Podobno marzysz o tym  od osiemnastu  lat! 

Nie  wygłupiaj  się,   Pellinore,   bądź  kolegą,   zróbże  coś!  Jeżeli  zaraz  czegoś  nie  zrobisz, 
pospadamy stąd jak gruszki.

–  Po  pierwsze  nie rozumiem,  skąd wyście się  w  ogóle wzięli na tej skale. I  dlaczego 

jesteście tak śmiesznie ubrani? Sami wyglądacie jak jakaś Bestia. A Bestia  skąd się tu  wzięła? 
To wszystko stało się zbyt nagle.

– Pellinorze, pytam cię po raz ostatni: zabijesz Bestię, czy nie?
– Ale za co?

– Za to, że nas zagnała na tę skałę.
–  To  nie jest w  stylu  Bestii –  zauważył  Król. –  Bestia  nie zajmuje się ludźmi do tego 

stopnia.

–  Palomides  twierdzi  –  wykrztusił  z  wysiłkiem  Sir  Grummore  –  że  ona  się  w  nas 

zakochała.

– Zakochała się w was?
– No tak. Bo przebraliśmy się za Bestię.
– Ciągnie swój do swego – wyjaśnił omdlewającym głosem Sir Palomides.
Król Pellinore zaczął  się śmiać –  zrazu  niepewnie –  po  raz pierwszy  od dnia  przybycia 

do kraju Lothian.

– No no no! Nie do wiary! Słyszał  kto coś podobnego? A na  jakiej podstawie Palomides 

twierdzi, że ona się w nim kocha?

– Bestia – oznajmił z godnością Sir  Grummore – od wczoraj krąży  wokół skały. Czochra 

się o nią i rozkosznie mruczy. A od czasu  do czasu  wygina  szyję i patrzy  na  nas takim  dziwnym 
wzrokiem.

– Co znaczy „dziwnym”, Grummore?

– Kochany, sam sobie zobacz – teraz!

Bestia Dyżurna, która  nie zwróciła najmniejszej uwagi na  pojawienie się swego  pana, 

z najczulszym  oddaniem  wlepiała  wzrok  w Sir  Palomidesa. Przywarła szyją do skały  i tylko od 
czasu  do czasu  merdała ogonem, przesuwając  go z głośnym  szuraniem  po usłanej kamykami 

background image

ziemi. Chwilę popiskiwała z cicha  i skrobała skałę, ale zaraz potem  – czując, że staje się zbyt 
nachalna  –  wygięła  wężową szyję  i  ukryła  łeb pod brzuchem, wyzierając  stamtąd wstydliwie 
okiem.

– No i czego ty chcesz ode innie, Grummore?

– Chcemy stąd zejść! – jęknął Grummore.
–  To  rozumiem  –  rzekł  Król. –  Uważam, że to  całkiem  rozsądny  pomyśl. Co  prawda 

nadal nie do końca pojmuję, jak się tam  znaleźliście, ale idea  zejścia  jest dla  mnie oczywista, 
absolutnie.

– Więc ją zabij, Pellinorze. Zabij to podłe stworzenie.
–  Podłe?  –  zdziwił  się  Król.  –  Pierwsze  słyszę.  Co  ona  wam  zrobiła?  Zakochani  są 

ulubieńcami  świata. Jak mógłbym  zabić  biedną  bestyjkę  tylko  za  to, że jej  serce  przeszyła 
strzała  Amora?  Sam  jestem  zakochany,  wiem,  co  to  znaczy.   Odczuwam,  że  tak   powiem, 
pokrewieństwo dusz.

– Królu  Pellinorze – przemówił stanowczym  tonem  Sir  Palomides. – Albo natychmiast 

poweźmiesz stosowne kroki, albo twój uniżony  odda  tu  zaraz ducha  jako męczennik.  Świeć mi 
Panie.

–  Zrozum,  drogi  Palomidesie,  że  nawet   gdybym   chciał,  nie  zdołałbym   uśmiercić 

poczciwej Bestii, ponieważ dysponuję tylko tępym mieczem.

– Nawet tępym  możesz ją skutecznie ogłuszyć,  Pellinorze. Możesz ją rąbnąć w łeb z całej 

siły, a ona – co daj Boże! – dostanie wstrząsu mózgu.

– Dobrze ci mówić,  Grummore. A jak walnę, ale nie ogłuszę? Wiesz, co ze mną będzie, 

jak  Bestia  straci cierpliwość? Szczerze mówiąc,  nie rozumiem,  czemuście się tak  uparli, żeby 
jej zrobić krzywdę. Przecież ona was kocha, sami mówiliście.

–  Mniejsza  o  motywy, jakie kierują  tym  zwierzęciem.  Ważne, że  tkwimy  tu na  skale, 

i ledwo się trzymamy.

– Nie widzę nic prostszego, jak zejść na dół.
– Mój dobry człowieku, czy radzisz nam zejść prosto w paszczę potwora?
–  Przecież ta paszcza chce wam  tylko dać  buzi – zapewnił  ich  Król. –  Ona  się do  was 

zaleca. Nie przypuszczam, żeby  chciała  zrobić krzywdę. Korona  wam  z głowy  nie spadnie, jak 
dacie jej się odprowadzić do zamku. Moglibyście z nią nawet potlirtować. Każdy  lubi czuć, że 
kocha z wzajemnością.

– Co takiego? – zapytał  lodowatym  tonem  Sir  Grummore.  – Namawiasz nas do flirtów 

z tą gadziną?

– To by wam bardzo ułatwiło sprawę. Mam na myśli bezpieczny powrót do domu.
– Jak sobie wyobrażasz taki flirt?
– Na przykład Palomides mógłby  co pewien czas spleść się z nią szyjami, podczas gdy  ty 

merdałbyś ogonem. Gdyby jeszcze Palomides zechciał polizać ją w nos... ale nie sądzę.

– Pański uniżony  – jęknął  omdlewającym  głosem  Sir  Palomides – na  pewno nie będzie 

się splatał, nie mówiąc już o lizaniu.  Szczerze mówiąc, pański uniżony  właśnie spada  na  łeb. 
Adieu.

Rzeczywiście, nieszczęsny  poganin  puścił występ skalny, którego trzymał się był  obiema 

rękami i zaczął  spadać wprost  w paszczę potwora, lecz Sir  Grummore złapał  go w samą porę, 
a resztka guzików pomogła im utrzymać się razem.

– No widzisz! – zawołał do Króla z wyrzutem Sir Grummore. – Widzisz coś narobił?
– Ależ szanowny kolego...
– Nie jestem żadnym twoim szanownym kolegą. Celowo wystawiasz nas na zagładę.
– Licz się pan ze słowami!
– Chcesz naszej zguby! Człowieku bez serca! Zakłopotany Król poskrobał się po głowie.
–  Mógłbym  spróbować  –  odezwał  się  niepewnie  –  przytrzymać  ją  za  ogon,  gdy  wy 

tymczasem sprintem pobiegniecie do zamku.

–  No  to  trzymaj!  Trzymaj!  Trzeba   coś  zrobić,  bo  Palomides  lada   chwila   spadnie 

i rozlecimy się na pół.

– Jednak wciąż nie rozumiem  – zauważył  ze smutkiem  Król – dlaczego musieliście się 

tak poprzebierać. Jest to dla mnie niewyjaśnioną zagadką.

background image

–  Ha,  trudno  –  westchnął, ujmując  bestię  za  ogon.  –  Chodź, staruszko.  W  każdych 

okolicznościach  trzeba  wybierać  najmniej  szkodliwe  wyjście.  No  już,  trzymam.  Teraz 
uciekajcie. Szybciej, Grummore! Mam  wrażenie,  że Bestii się to nie podoba. Leżeć, ty  brzydka! 
Prędzej, Grummore! Ty  niedobra  Bestio! A masz! Ty  brzydka! Brzydka  Bestia! Leżeć! Tempo, 
panowie, tempo! Chodź no tutaj! Nie rusz! Do nogi! Ojej, wyrywa  mi się! Do nogi, słyszałaś! 
Do nogi! Wróć! Ty  paskudna bestyjo! Grummore, szybciej,  szybciej! Siad! Siad! Bestia, leżeć! 
Głucha  jesteś?  Uwaga,  panowie, zaraz  mi się  wyrwie!  Taka  jesteś?  Poczekaj. A  masz!  Au! 
Ugryzła mnie!

Błyskawicznie dopadli zwodzonego mostu, który zamknął się za nimi w mgnieniu oka.
–  Fiu-fiu! –  odetchnął  Sir Grummore, kiedy  już porozpinał  guziki zadniej części ciała 

i wyprostował grzbiet, ocierając pot z czoła.

–  A  sio!  A  kysz!  –  rozwrzeszczały  się  starsze  przekupki,  które  przyszły  pod  zamek 

z jajami.

Tylko nieliczna  część ludności spoza  zamku  – w tym  gronie Święty  Toirdelbhach i Matka 

Morlan – posługiwała się językiem, który można było od biedy uznać za angielski.

–  Toż  to  owa  straszna  bestyja –  zauważył  człowiek obsługujący  zwodzony  most  –  co 

nam jaśnie rycerza do grobu wpędziła.

– Olaboga! Olaboga! – zawyli chórem gapie.

–  Dzielny  Sir  Palomides  –  odzywali się tu  i ówdzie w tłumie Pradawni, którzy  dobrze 

wiedzieli  o  nocnych   katuszach   rycerzy   na   skale,  ale  zgodnie  ze  swoim   obyczajem   nie 

przyznawali się do tego głośno. – Zaraz tu padnie i wyzionie ducha.

Oczy  wszystkich  zwróciły  się na  poganina.  Potwierdziło  się, że istotnie Pradawni mają 

rację. Sir  Palomides osunął  się na kamienny  schodek do wsiadania na  koń i leżał  tam, dysząc 
bardzo  ciężko.  Nawet  nie zdjął  głowy. Zdjęli mu  ją  dopiero  dobrzy  ludzie. Potem  chlusnęli 
kubkiem  zimnej wody  we własne już oblicze Sir Palomidesa  i jęli go energicznie wachlować 
fartuchami.

– Ajaj, biedaczysko! – rozczulali się nad nim  – Sasik, Dzikusek poczciwy. Czy  on  jeszcze 

roztworzy oczęta? Dajta jeszcze kubełeczek! Lu, na niego!

Sir Palomides z wolna przychodził do siebie i wypuszczał nosem bańki.
– Gdzie znajduje się pański uniżony? – zapytał wreszcie.
– W bezpiecznym miejscu, stary. Udało się. Bestia została na zewnątrz.
Spoza  murów,  jakby   na   potwierdzenie  słów   Sir   Grummore’a,   dobiegł  ich  żałosny 

skowyt, przypominający wycie do księżyca trzydziestu par psów naraz. Sir Palomides zadrżał.

– Powinniśmy wyjrzeć, czy nie nadchodzi czasem Król Pellinore.
–  Oczywiście,  Sir   Grummorze.  Dopraszam   się  jeszcze  tylko  sekundeczki  na 

rekonwalescencję.

– Bestia mogła mu zrobić krzywdę.
– Nieszczęsny!
– Jak się teraz czujesz?
– Niedyspozycja ustępuje – odparł Sir Palomides, bohatersko przezwyciężając słabość.
– Nie ma więc czasu do stracenia. Bardzo możliwe, że ona właśnie go zjada.
– Prowadź więc – rzekł poganin, gramoląc się na nogi. – Naprzód, na mury!
I  całe  towarzystwo  skierowało  się  ku   wąskim   schodkom   prowadzącym   na  wieżę 

obserwacyjną.

Daleko  w  dole  maleńka i  widoczna  z  tej  wysokości  do  góry  nogami  Bestia  Dyżurna 

siedziała w wąwozie, który  z tej strony  ograniczał zamek. Siedziała na  kamieniu, moczyła  ogon 
w strumieniu  i z przekrzywioną głową gapiła  się na  zwodzony  most. Siedziała tak  bez ruchu, 
z wywieszonym jęzorem. Nigdzie natomiast nie było ani śladu Pellinore’a.

– Więc jednak go nie zjada – zauważył Sir Grummore.
– Może już zjadła.
– Coś ty, stary, nie dałaby rady. Nie starczyłoby jej czasu.
– No i chyba musiałaby zostawić chociaż parę kości. Albo przynajmniej zbroję.
– Święte słowa.
– Co twoim zdaniem powinniśmy uczynić?

background image

– Ciekawe pytanie.

– Czy powinniśmy podjąć wycieczkę za mury?
–  Sądzę, że i tu  można  dobrze poczekać  na  rozwój wydarzeń. A jakie jest  twoje danie, 

Palomidesie?

– Co nagle, po diable – zgodził się sentencjonalnie Sir Palomides.
Minęło  pół  godziny  i  frakcja  Pradawnych,  znudzona   brakiem  rozrywki,  poczłapała 

schodkami  w  dół  na  mury  obronne i  stamtąd zaczęła  rzucać kamieniami w  Bestię  Dyżurną. 
Rycerze pozostali na posterunku.

– Ładny bigos.
– To prawda.

– Jak się tak głębiej zastanowić...
– Otóż to właśnie.
– Z jednej strony  Królowa  Orknejów  o coś się dąsa – a sam  przyznasz, że trudno było 

nie zauważyć,  że w sprawie jednorożca  zachowała  się dość dziwnie.  Z drugiej strony  Pellinore 
wciąż  pokazuje te swoje humory. Ty, jeśli dobrze pamiętam, kochasz  się  w  Pięknej Izoldzie. 
A obu nas prześladuje Bestia.

– Niezręczna sytuacja.
– Miłość – skonstatował  z zażenowaniem  Sir Grummore – to naprawdę dosyć potężne 

uczucie, kiedy się nad tym głębiej zastanowić.

W  tej samej chwili, jakby  na potwierdzenie opinii Sir Grummore’a, na  ścieżce wiodącej 

granią nadmorskich skał pojawiły się dwie splecione uściskiem postacie.

Zbliżały  się  do  zamku,  toteż  już  po  chwili  można  było  ustalić  ich tożsamość.  Jedną 

z postaci był król Pellinore, ramieniem  obejmujący  w talii tęgą damę w średnim  wieku, ubraną 
w suknię do konnej jazdy. Zażywne oblicze damy  i bez wierzchowca miało w sobie coś z konia. 
W wolnej ręce dama dzierżyła szpicrutę. Włosy miała schludnie upięte w koczek.

– To nikt inny tylko córka Królowej Flandrii!

– Hej, wy  tam! – zawołał z dala  król  Pellinore, ledwie ich  zobaczył  na  wieży.  – Widzicie? 

No i co? Kto by to pomyślał? Kto by się spodziewał? Widzicie, kogo znalazłem?

–  Akurat!  –  huknęła  dama  gromkim  głosem,   klepiąc   go  pieszczotliwie  szpicrutą  po 

policzku. – Kto kogo znalazł?

– Tak, tak, oczywiście. To nie ja  ją znalazłem,  skąd znowu.  To ona  mnie znalazła! I co wy 

na to?

– Wiecie co? – ciągnął  rozradowany  Król, wcale nie czekając na  odpowiedź. – Na moje 

listy  po prostu  nie dało się odpisać! Nigdzie nie podałem  naszego adresu! No bo my  przecież 
nie mamy  adresu. Czułem,  że z  tymi listami  jest coś  nie w  porządku. A  Piggy,  imaginujcie 
sobie, skoczyła  na koń  i  puściła się  za  mną  galopem  przez  bagna, i  spadła z  siodła! Bestia 
Dyżurna  bardzo jej pomogła  – ona  ma świetny  węch – a i ta  nasza  czarodziejska  łódź nie była 
taka znowu  głupia, bo widząc  jak usycham  z tęsknoty, popłynęła  z powrotem  i przywiozła  mi 
je obie! Kochana łódeczka. Trafiły na nią przechodząc przez rzekę. I oto są!

–  No, ale co  my  tak  stoimy? –  zreflektował  się  Król. Był  tak przejęty,  że nikomu  nie 

dawał dojść do głosu. – Chciałem  powiedzieć: po co my  tak wrzeszczymy? Czy  to wypada? Czy 
nie powinniście raczej zejść na  dół  i powitać nas uroczyście w murach  zamku? Co się w ogóle 
dzieje ze zwodzonym mostem? Zepsuty?

– Bestia, Pellinorze, Bestia! Siedzi w fosie!

– Czego znowu chcecie od Bestii?

– Trzyma zamek w oblężeniu.
– Ano tak. Już sobie przypominam – rzekł Król. – Ugryzła mnie!
– Ale wiecie co? – pomachał  im  radośnie obandażowaną ręką.  – Piggy  założyła  mi taki 

śliczny opatrunek, z tego no, jak się nazywa...

– Z damskiej halki! – huknęła gromko córka Królowej Flandrii.
– Tak jest, z własnej halki.
Króla tak to rozbawiło, że cały się trząsł ze śmiechu i nie mógł przestać.
– Doskonale, Pellinorze, doskonale, ale co zamierzasz zrobić w kwestii Bestii?
Jego Wysokość, pijany szczęściem, zbagatelizował pytanie.

background image

– A tam, Bestia! Co za problem? Zaraz ją usadzę!
– Już cię tu  nie ma! – zawołał  stając  na  skraju  fosy  i groźnie potrząsając  mieczem.  – Już 

cię nie ma! Won stąd! A sio! A sio!

Bestia  Dyżurna   zwróciła  ku   niemu   powłóczyste  spojrzenie.  Na   znak,  że  poznaje 

Pellinore’a, machnęła  nawet niemrawo ogonem, ale zaraz znów  skupiła całą swoją uwagę na 
baszcie, gdzie siedzieli rycerze. Kamienie, którymi do czasu  od czasu  rzucali w nią Pradawni, 
chwytała zręcznie w locie i połykała  – dokładnie w ten  sam  denerwujący  sposób,  który  stosują 
kury, kiedy próbuje sieje skądś odpędzić.

– Opuścić zwodzony most! – rozkazał Król. – Ja ją tutaj przypilnuję. A sio! A sio!
Most   zwodzony  opuszczał  się  z  wyraźnym  wahaniem.  Bestia  natychmiast  dała  krok 

w jego stronę. Na jej pysku malował się wyraz nadziei.

– Uwaga! – komenderował Król. – Wskakuj prędko do środka! Ja osłaniam tyły!
Piggy  wskoczyła na  most  jeszcze zanim  dotknął ziemi. Król Pellinore – mniej zwinny  czy 

też  bardziej  oszołomiony  miłością  –  zderzył  się  z  ukochaną  w  samej  bramie.  W  tej  samej 
chwili Bestia Dyżurna wpadła na nich od tylu i powaliła Króla na płask.

– Uwaga! Uwaga! – podnieśli wrzask giermkowie, handlarki rybami, sokolnicy, kowale 

i brzechwiarze, a także wszyscy inni dobrzy ludzie zgromadzeni wewnątrz zamkowych murów.

Córa królowej Flandrii rzuciła się na Bestię jak tygrysica stająca w obronie młodych.
– Precz, bezwstydnico! – krzyknęła  i dała Bestii szpicrutą po nosie. Stworzenie cofnęło 

się  zaskoczone,  łzy  stanęły  mu  w  oczach,   a  obsługujący  most   skrzętnie  wykorzystali  ten 
moment i krata bramy oddzieliła Bestię od uciekinierów.

Wieczorem  stało  się  jasne,  że  sytuacja znowu  jest krytyczna.  Glatisanta najwyraźniej 

postanowiła  oblegać zamek dopóty, dopóki nie dostanie ukochanego. W tej sytuacji Pradawni, 
którzy  przybyli  na  targ  z  jajami, odmówili  wyjścia  za  bramę  bez  eskorty. Konwój  złożony 
z trzech rycerzy z obnażonymi mieczami odprowadził ich do stóp wzgórza.

Wiejską  drogą  wędrował  obdarty  Sylen  –  Święty  Toirdealbhach,  z  obstawą  czterech 

małych   chłopców.  Od  Świętego  zalatywało  whisky.   Był  on   tego  dnia   w  wyjątkowo 
buńczucznym nastroju, czemu dał wyraz wymachując maczugą.

–  Koniec z  bajkami!  –  darł  się  Święty. –  Albo  to  nie mam  się  żenić  z  Matką  Morlan 

i pojedynkować z Duncanem, i nigdy więcej nie być Świętym?

– Gratulacje! – wrzasnęli chórem chłopcy, po raz setny.
–  Nam  też  ostatnio  los  sprzyja  –  powiedział  Gareth.  –  Codziennie  usługujemy  przy 

kolacji.

– Chwała Bogu! Naprawdę codziennie?
– Naprawdę. I mama chodzi z nami na spacery.
– No widzicie. Dla chcącego nic trudnego.
Święty dojrzał konwój z daleka i wydał okrzyk bojowy wodza Irokezów.
– Do broni!

–  Spokojnie,  spokojnie  –  powstrzymali  go  rycerze.  –  Niech   się  Święty   tak  nie 

gorączkuje. Te miecze nie zostały dobyte do walki.

–  A  do  czego? –  zaciekawił  się  Święty,  po  czym  podszedł  do  Króla  Pellinora, aby  go 

ucałować i chuchnąć mu w nos.

–  Czy  Święty  istotnie  się  żeni?  –  zagadnął  go  Król.  –  Boja  tak.  Bardzo  się  Święty 

denerwuje?

Zamiast  odpowiedzi,  świątobliwy  mąż  objął  Króla  za  szyję  i  zaciągnął  go  do  szałasu 

Matki  Morlan.  Niespecjalnie  zachwyciło  to  Pellinore’a,  który  miał  ochotę  jak  najszybciej 
wrócić  do  swojej  Piggy,   ale  tradycji  musiało  się  stać  zadość  i  wieczór   kawalerski  był 
nieunikniony.  Celtycka  podejrzliwość  ulotniła  się  nagle  niby  mgła –  czy  to  pod  wpływem 
miłości,  czy  whisky,  czy  z  jeszcze  innego  powodu   –  i  trzej  waleczni  południowcy  zostali 
nareszcie powitani jak goście w samym sercu Północy.

background image

ROZDZIAŁ XII

Bitwa  pod  Bedegraine,  w  pobliżu  miejscowości  Sorhaute  w  Puszczy  Sherwoodzkiej, 

rozegrała się  w  Zielone Świątki. Była to  bitwa pamiętna o  tyle, te pod pewnymi względami 
stanowiła XII-wieczny odpowiednik współczesnej wojny totalnej.

Jedenastu   królów   chciało  pokonać  swego  suwerena   po  normańsku  –  czyli  metodą 

„polowania  na lisa”, którą stosowali w bitwach  Henryk  II i jego synowie, a której główne cele 
były   dwa:  rozrywka  i  łupy.   Najmniej  liczyła   się  w  tej  taktyce  sama   walka.   Królowie 
i wywodzący  się z ich  szlachty  rycerze, którzy  z wyglądu  przypominali czołgi, chętnie podjęli 
sportowe ryzyko. Król Loth  mógł  bez przesady  stwierdzić, że dowodzona  przez niego rebelia 
przeciwko Królowi jest  jak polowanie na lisy, tyle że bez wyrzutów  sumienia  i bez większego 
ryzyka.

Ale i ta  strategia  wymagała  ludzi. Nawet jeśli rycerze sami nie mieli chęci wzajemnie się 

mordować, to przecież nic im  nie przeszkadzało rżnąć łyków. Cała  zabawa  byłaby  dla  rycerzy 
niewiele warta, jeżeli po bitwie, o zachodzie słońca,  nie mogliby  zakosztować liczenia  trupów 
na pobojowisku.

Zgodnie  z  życzeniem  zbuntowanych   baronów  była  to  więc  bitwa   podwójna;  inaczej 

mówiąc, wojna  w  wojnie.  Po  zewnętrznej orbicie maszerowało  sześćdziesiąt  tysięcy  chłopów 
i najemników. To kiepsko uzbrojone mięso bitewne Pradawnych  ziało nienawiścią do liczącej 
dwadzieścia tysięcy  ludzi saskiej  piechoty  Artura, a  przyczyną  nienawiści były,  rzecz  jasna, 
tragiczne  dzieje  Celtów.   Między   armiami  panował  autentyczny   konflikt   rasowy.   Był  to 
jednakże  konflikt  sterowany   z  góry,  przez  możnych   panów,  osobiście  nie  za   bardzo 
spragnionych  krwi  nieprzyjaciela.  W  tej  sytuacji  armie odgrywały  role  psich  sfor, których 
zmagania  obserwowali  myśliwi, traktujący  wojnę  jako  emocjonujące  igrzysko.  Gdyby  sfora 
Lotha  się zbuntowała, Loth  i jego sojusznicy  bez wahania  połączyliby  swe siły  z Arturem  dla 
zdławienia ludowej rebelii.

Szlachetni panowie z wewnętrznych  orbit  wojsk po obu  stronach  byli na ogół w znacznie 

lepszych  stosunkach z sobą wzajemnie niż z własnymi armiami. Żołnierzy  używali wszak tylko 
do  celów  statystycznych  i  widowiskowych.  Za dobrą wojnę  uważali taką, w  której ręce,  nogi 
i  głowy  fruwają w  powietrzu, a  szczęk oręża rozbrzmiewa echem  po wodach  i  lasach. Rzecz 
jasna,  że fruwające ręce, nogi i głowy  miały  pochodzić od prostaków, za  to szczęk  oręża – które 
na  ogół  nie  sięgało  zakutych w  stal  torsów  i  kończyn  –  od  żelaznej  szlachty.  Taka  opinia 
o godziwej wojnie panowała  w środowisku  dowódców  armii Lotha. Uważali oni,  że wystarczy 
pozbawić  głów  odpowiednio dużą  liczbę łyków  i  odpowiednio  zademonstrować potęgę  oręża 
angielskim   dowódcom,   aby  Artur   dalszy   opór   uznał  za  bezcelowy   i  ogłosił  kapitulację. 
Wówczas  ustalono  by  finansowe warunki traktatu  pokojowego  – innymi słowy: czysty  zysk 
z okupu  – i wszystko zostałoby  mniej więcej po staremu, z tą tylko różnicą, że zniosło by  się 
umowne pojęcie feudalnego suwerena, które w końcu tak czy owak było czystą fikcją.

Rozumie się samo przez się, że wojna  w stylu  normańskim  obfitowała  w sztywne reguły 

gry,  tak  jak obfituje w nie polowanie na  lisy.  Mogła  się odbyć tylko na  wyznaczonym  polu,  pod 
warunkiem   sprzyjającej  pogody,  a  walczyło  się  według  norm  ustalonych   w  poprzednich 
bitwach.

Artur   przyjął  inną  koncepcję.  Jego  zdaniem   napuszczanie  na   siebie  nawzajem 

osiemdziesięciu  tysięcy  prostych  ludzi, podczas gdy  garstka  opancerzonych  jak  czołgi facetów 
kombinowała  jak  pomnożyć  łupy,  było  ze wszech  miar  niezgodne z  zasadami sportu. Artur 
mierzył ręce,  nogi i głowy  miarą ich  indywidualnych  właścicieli – nawet jeśli właścicielami byli 
prości chłopi pańszczyźniani.  To  Merlin  nauczył  go  nieufności  wobec logiki,  w  myśl  której 
można  było plądrować wsie, rujnować gospodarstwa  i mordować żołnierzy  po to, aby  samemu 
zagarnąć  obfity  łup, nie gubiąc włoska  z  głowy  –  tak  jak  to  czynił  legendarny  Król Ryszard 
Lwie Serce.

Król Artur  zarządził,  że w jego bitwie nie wolno brać łupów. Jego rycerze mieli walczyć 

nie z najemną piechotą wroga, tylko z rycerzami Konfederacji Celtyckiej. Piechota  – jeśli taka 

background image

jej  wola  – niech się  bije z piechotą strony  przeciwnej, skoro chodzi im  o coś  więcej niż tylko 
o  podział  łupów. Niech  walczą, jak  potrafią.  Co  się  zaś  tyczy  szlachty  –  ta  miała atakować 
szlachtę buntowników  całkiem  serio,  jakby  to byli prości żołnierze i nic więcej. Rycerze mieli 
przykazane  nie  bawić  się  w  żadne  konwencje  i  tańce  z  szablami,  tylko  prowadzić  wojnę 
z  rzeczywistym   wrogiem,  aż  wrogowi  odechce  się  wojaczki,  gdy   zobaczy,   czym   ona 
rzeczywiście pachnie.

A  po  wojnie  –  Król  Artur  był  tego  całkowicie pewien  –  zadaniem  jego  życia  będzie 

rozprawić się z wszelką Siłą, która drwi sobie z przyzwoitości.

Trudno  się  zatem  dziwić, że  wojsko  Króla  Artura  dało  się  wyspowiadać  w  noc  przed 

bitwą.  Coś  z  młodzieńczej  wizji  monarchy   przeniknęło  jednak  sekretną  drogą  do  serc 
dowódców  i  żołnierzy. Jakby  nagle  pojęli, że  idea Okrągłego  Stołu  musi się  urzeczywistnić 
przez czyny  niebezpieczne,  a czasem  niegodne,  które jednak  prowadzić mają do godnego celu. 
Wszyscy  czuli,  że czeka ich bitwa krwawa, okrutna  i bez nagrody.  Bitwa,  za  którą nie dostaną 
nic,  prócz  niewymiernej  w  złocie  świadomości,  że uczynili,  co  do  nich  należało, i  pokonali 
własny   strach.   Źli  ludzie  gardzą  tego  rodzaju   satysfakcją,  nazywają  ją  „romantyczną 
bohaterszczyzną”,  lecz  to  bynajmniej  nie  ujmuje  chwały  bohaterom.  Ta  idea  przepełniała 
serca   młodzieńców,  którzy   klękali  przed  biskupami,  aby   przyjąć  z  ich  rąk  Boże  Ciało. 
Wiedzieli, że wróg  ma  nad nimi trzykrotną przewagę; że ich  ciepłe, młode ciała  mogą stygnąć 
na ziemi o zachodzie słońca.

Artur  zaczął  bitwę  od  karygodnego  pogwałcenia  reguł  gry  i  w  miarę  rozwoju  sytuacji 

dopuszczał  się dalszych  wykroczeń. Po pierwsze, nie odczekał  do  powszechnie przyjętej pory 
rozpoczynania  walk.  Obyczaj nakazywał, aby  Artur  dał  wojsku  spokojnie zjeść śniadanie,  po 
śniadaniu  przedefilował  z  nim  przed armią  Lotha  i  dopiero gdzieś  około  południa, gdy  linie 
zostaną prawidłowo ustawione, dał sygnał do rozpoczęcia  bitwy. Na ten  sygnał rycerze Artura 
powinni byli rozpocząć krwawą rzeź piechoty  armii Lotha, a rycerze Lotha powinni byli zrobić 
to  samo  w  odniesieniu  do  piechoty  Króla  Artura.  Słowem  powinna  była  nastąpić  krwawa 
jatka.

Tymczasem   Artur   zaatakował  nocą.  Po  ciemku,  z  zaskoczenia  –  co  jest   metodą 

prymitywną  i  niegodną  dżentelmena  –  spadł  jak  jastrząb  na   obóz  buntowników.  Krew 
pulsowała  mu  w nabrzmiałych  żyłach,  a Ekskalibur opętańczo śmigał  w dłoni.  Nie przeląkł się 
trzykrotnej przewagi  liczebnej.  Jeśli  chodzi  o  samych  rycerzy,  proporcje  przedstawiały  się 
jeszcze mniej korzystnie dla  niego. Dość powiedzieć, że tylko jeden  ze zbuntowanych  królów  – 
Król Stu  Rycerzy  – miał  w swojej armii dwie trzecie całej liczby  rycerstwa,  które zasiąść miało 
ostatecznie przy  Okrągłym  Stole. Trzeba  pamiętać, że to nie Artur  rozpętał  wojnę, aby  walczyć 
we  własnym   kraju,   setki  mil  od  najbliższej  granicy,  z  agresorem,   którego  niczym   nie 
sprowokował.  Padły  namioty,  stanęły  pochodnie,  błysnęły  nagie  ostrza  i  wrzask  bitewny 
zmieszał  się z jękiem  zaskoczenia. Zgiełk,  zjawy  katów  i zjawy  ofiar  na tle łuny  pożaru –  oto 
sceneria miejsca w Puszczy Sherwood, gdzie dzisiaj dęby tulą się do siebie.

Początek  był  mistrzowski i z miejsca  przyniósł  przewagę atakującym. Jedenastu  Królów 

i ich  baronowie mieli już zbroje na  sobie – ubieranie rycerza  w zbroję trwało tak długo, że na 
ogół  poświęcano  na  to całą  noc  przed bitwą. Gdyby  nie to, zwycięstwo  wojsk Artura  byłoby 
niemal bezkrwawe. Skoro jednak panowie okazali się  zakuci w  stal, Artur przejął  inicjatywę 
i  nie  wypuszczał  jej  z  garści.  Rycerze  Pradawnych  wycinali  sobie  mieczami  drogę  z  ruin 
obozowiska, walcząc wręcz z rycerzami Króla  Artura, którzy  stawali im  na  drodze. Wreszcie 
udało  im  się  skupić  w  zbrojny  pułk –  i  nawet ten  pułk, chociaż niekompletny,  kilkakrotnie 
przewyższał  liczebnie  zastęp  zbrojnych,   którymi  dysponował  Król   Artur.  Lecz  pułk 
Pradawnych, chociaż stosunkowo  liczny, nie nawykł  do walki bez żywej tarczy  piechoty. Nie 
było czasu, aby  ustawić  wojsko w szyku,  a większość łyków, którzy  kręcili się  bliżej szlachty, 
była  zdemoralizowana i niekarna. Artur  puścił własną piechotę pod wodzą Merlina do toczącej 
się na obrzeżach  obozu  walki z pieszymi wroga, sam  zaś, wraz z kawalerią, dalej ostro nacierał 
na  rycerzy.  Zmusił  ich  do  ucieczki  i  ścigał  bez  pardonu.   Rycerze  byli  skrajnie  oburzeni 
zachowaniem  Króla, które poczytali sobie za osobistą zniewagę i przejaw  bandytyzmu: kto to 
widział, rzucać się z bronią na barona, jak na byle bosego saskiego łyka?

background image

Lecz prawdziwie karygodnym  przewinieniem  Króla  było to, że zaniedbał  tychże właśnie 

łyków. Wojnę plemienną – a  był  to  konflikt rzeczywisty, nawet jeżeli niegodny  –  pozostawił 
do rozegrania  plemiennej piechocie pod dowództwem  Merlina,  w dodatku  na  terenie obozu, 

z  którego  właśnie  uciekała   jazda.  Na   jednego  Germanina  przypadało  trzech   Celtów,   na 
szczęście osłabionych siłą zaskoczenia. Artur  nie życzył  Celtom  źle – jego nienawiść skupiła  się 
na  przywódcach  buntu,  którym  woda  sodowa  uderzyła  do  głów  –  wiedział  jednak,  że  nie 
obejdzie się  bez  walki prostych  ludzi. Naturalnie miał  nadzieję, że walkę tę  wygra  jego  lud. 
Sam  jednak  całą  uwagę  poświęcił  dowódcom  wroga. Karygodny  błąd  tej strategii stawał  się 
z każdą chwilą bitwy coraz bardziej oczywisty.

Jedenastu  Królom  udało się bowiem  sklecić mur  piechoty, za  którym  oczekiwali szarży 

Artura.  Artur  powinien   był  szarżować  bez  pardonu   na  ten   kordon  trzęsących   portkami 
prostaków,   nikogo  nie  oszczędzając.  Lecz  tego  nie  uczynił.  Przegalopował  przez  pierścień 
piechoty  nie tykając jej,  jakby  to wcale nie byli jego wrogowie, a całe ostrze szarży  skierował 
na zbrojne centrum  formacji  nieprzyjaciela. Piechota Celtów  z  radością  powitała ów  dowód 
łaski. Najwyraźniej  nie poczytywali sobie za  wielki honor  umrzeć za  Lothian. Dyscypliny,  jak 
to później ocenili generałowie rebeliantów, nie dało się nazwać iście piktyjską.

Zaczęto szarżować.
Może zdarzyło  wam  się na paradzie wojskowej widzieć  szarżę  kawalerii? Jeśli  tak, to 

sami najlepiej wiecie, jak  nieodpowiednim  jest  tu  określenie „widzieć”. Szarżę bowiem  przede 
wszystkim  słychać. To grom, trzęsienie ziemi i wściekłe werble kopyt,  spod których  sypią się 
skry.  I to nawet w przypadku lekkiej jazdy  –  a co dopiero  ciężkiej! Wyobraźcie sobie szarżę, 
w której uczestniczą konie dwa  razy  cięższe niż te, których  my  używamy  do polowań, a i ludzie 
na nich  siedzący  są  dwa  razy  ciężsi niż  współcześni jeźdźcy,  ponieważ mają  na  sobie zbroję 
i  dzierżą  potężne tarcze.  Weźcie  też  pod uwagę, że efektu  akustycznego  dopełnia piekielny 
szczęk   i  klangor   krzyżowanej  broni.   Mundury   zastąpcie  w  wyobraźni  zgrzytliwymi 
pancerzami.  Pancerze  niby  lustra  rażą  odbitym  słońcem,  a  jeźdźcy,   zamiast  lekkich   pik 
naszych  lansjerów,  trzymają  w  dłoniach  stalowe  włócznie.  Ostrza  włóczni  chylą  ku  ziemi. 
Szarża  rusza  z  kopyta.  Ziemia  dudni. Za  jazdą  fruwają  fontanny  kamieni i  opadają na zryte 
kopytami pole. Przede wszystkim  trzeba  się bać nie ludzi, nie ich  mieczy, ani nawet  włóczni, 
lecz końskich  kopyt.  To one – transportery  żelaznej falangi – panują nad polem  walki wzdłuż 
i wszerz. Nie ma  przed nimi ucieczki. Głośniejsze niż wszystkie werble,  wszystko zetrą w pył 
na twardo ubitej ziemi.

Rycerze konfederacji walecznie stawiali czoła bezczelnej napaści. Wytrzymali natarcie 

i  odpowiedzieli  atakiem   na   atak.  Jednak   nietypowość  sytuacji,  w  której  przeciwnik   nie 
uszanował  ich rangi społecznej, a na dodatek  natarł  arogancko z siłą czterokrotnie mniejszą-
nie mówiąc już o tym, że nacierał  raz po raz, bez chwili wytchnienia  – wywarła pewien wpływ 
na morale rycerzy  Lotha  i  jego sojuszników. Po  jakimś czasie zaczęli cofać  się  przed szarżą, 
chociaż  nadal w  ordynku, i  pozwolili się  pędzić po  obrzeżu  rozległej sherwoodzkiej  polany, 
która wyglądała jak ujście rzeki traw, z obu stron obrośnięte drzewami.

W  tej fazie walki kilku  rycerzy  popisało  się  wyjątkową dzielnością. Król Loth  pokonał 

osobiście Sir Meliota de la  Roche i Sir  Clariance’a. Następnie, wysadzony  z siodła  przez Kaya, 
zręcznie dosiadł  rumaka  z powrotem,  jedynie po to, aby  podstawić ramię pod miecz samego 
Artura, który był wszędzie jednocześnie – młody, triumfujący, ogarnięty euforią walki.

Jak  na  dowódcę,  Loth  miał  w  sobie  zbyt  wiele  kapralskiej  służbistości,  nie  mówiąc 

o tym, że był raczej tchórzliwy.  Trzeba mu  jednak przyznać pewne zdolności taktyczne. Około 
południa  zorientował  się,  że  narzucono  mu  oto  nową  formę  wojny,  która wymaga  zmiany 
taktyki  obronnej.   Demoniczna   jazda   Króla  Artura  zupełnie  nie  interesowała   się  łupami. 
Wyglądało raczej na to, że jest gotowa  tak długo walić własnym  łbem  o mur  kawalerii Lotha, 
aż go przebije. Król Loth postanowił  zmęczyć przeciwnika. Na  pośpiesznej naradzie wojennej 
za  linią frontu  postanowiono, że Loth z czterema  innymi królami i połową wojska  wycofa  się 
w  drugi  koniec  polany  i  tam  przygotuje  nowe  pozycje.  Pozostałych  sześciu królów  mogło 
całkiem  skutecznie  zatrzymać  Anglików, a  w  tym  czasie  reszta,  która oddali się  po  wodzą 
Lotha,  odpocznie  i  zreformuje  szyki.  Kiedy   już  obejmą  nowe  pozycje,  sześciu   królów 
awangardy  wycofa  swoje oddziały  przez linię Lotha, którego wypoczęte wojsko w ten  sposób 

background image

stanie na froncie.

Rozdzielili się zgodnie z planem.
Artur  uznał  moment podziału  wojsk przeciwnika za sposobność, na którą właśnie czekał. 

Zaraz  posłał  koniuszego  w  głąb  lasu. Zawarł  bowiem  układ o  wzajemnej  pomocy  z  dwoma 
francuskimi królami, Banem  i Borsem,  którzy  przybyli mu  na odsiecz z Francji, wiodąc około 
dziesięciu   tysięcy   żołnierzy.   Francuzi  siedzieli  w  puszczy  po  obu   stronach   polany   jako 
wojskowe  rezerwy.  To  właśnie  na nich  Król  Artur  usiłował  naprowadzić  wroga.  Koniuszy 
pogalopował  w  las,   spomiędzy  gęstych   dębów   błysnęły  pancerze  –  i  Loth   dał  się  złapać 
w pułapkę. Zauważył  ukryte oddziały  tylko  z jednej strony, tam, gdzie Bors właśnie rozwijał 
szyki. Nie przyszło mu do głowy, że na przeciwległym skrzydle czai się Ban.

W   tej  sytuacji   Lothowi  zaczęły  wysiadać  nerwy.  Był  ranny  w  ramię,  otoczony  przez 

wroga,  który  drwił  sobie najwyraźniej ze śmierci dżentelmena na  polu  bitwy,  a teraz jeszcze 
na dodatek wpadł  w  pułapkę. „Broń nas, Panie, przed śmiercią i  niecnym  podstępem”, miał 
ponoć wówczas rzec, jak notują kroniki, „bo widzę, że marny nasz los”.

Odłączył  od  swoich  wojsk Króla  Caradosa  z  mocnym  oddziałem, aby  ten  stawił  opór 

Królowi  Borsowi,  a  ledwie  to  uczynił,  ujrzał,   że  na   hasło  drugiego  posłańca  Artura 
z przeciwległej ściany  lasu  wyrasta  armia  Króla  Bana. Loth  nadal miał, co prawda, przewagę 
liczebną,  ale  na  ten  widok  nerwy  wysiadły  mu  z  kretesem.  „Ha!”,  przemówił  rzekomo  do 
Księcia  Cambeneta:  „Klęska  nas  chyba  nie  minie”.   Podobno  nawet  zaszlochał  „z  wielkiej 
żałości i upokorzenia”.

Carados został  wysadzony  z siodła, a oddział  jego rozbity  przez Króla  Borsa. Awangarda 

sześciu królów  ledwo  zipała  pod ciosami szarży  Artura.  Loth, z  dywizją Króla  Morganore’a, 
zwrócił się frontem do Króla Bana, pragnąc odeprzeć jego atak.

Gdyby  słońce zaszło o godzinę później, rebelia  zostałaby  stłumiona jeszcze tego samego 

dnia.  Ale słońce zaszło  tak jak miało  zajść, przychodząc  w  sukurs  Pradawnym,  a  księżyc był 
w tej kwadrze niewidoczny.  Artur  odwołał  wojska z placu  boju, a stwierdziwszy  – i słusznie – 
że armia  przeciwnika  jest  kompletnie zdemoralizowana, pozwolił  ludziom  wyspać się  aż  do 
rana, z bronią u boku, pod ochroną nielicznych, lecz za to czujnych wartowników.

Wycieńczone oddziały  wroga,  które poprzednią noc miast  przespać przegrały  w kości, tej 

nocy  znów  nie spały, trwając na posterunkach albo  na naradach. Jak wszystkie armie,  które 
kiedykolwiek  walczyły  przeciwko Gramarii, armie Jedenastu  nie miały  do  siebie wzajem  za 
grosz  zaufania.  Poza  tym  wszyscy  dowódcy  spodziewali  się  powtórzenia  nocnego  ataku. 
Przygnębieni klęską rycerze nie mogli się pogodzić co do kapitulacji lub dalszej walki.  Dopiero 
o pierwszym brzasku król Loth zdołał przeforsować swoje stanowisko.

Resztki  piechoty  miały  być, zgodnie  z  planem  bojowym  Lotha, puszczone  luzem  jak 

bydło – niech  każdy  ratuje własny  zadek  jak potrafi.  Rycerze natomiast mieli utworzyć jedną 
zwartą falangę i wspólnym  frontem  stawić opór szarżom,  a ktokolwiek zbiegłby  z pola  walki, 
miał być na miejscu stracony za tchórzostwo.

Artur  uderzył  na  nich  z  samego  rana,  zanim  zdążyli do  końca uformować  szyki.  Na 

początek,  zgodnie  ze  swoją  taktyką,  wysłał  tylko  niewielki  oddziałek  czterdziestu  włóczni. 
Mężna bojówka  szturmowa  ochoczo podjęła  dzieło poprzedniego dnia.  Galopem  dopadli linii 
Lotha, wbijali się  w  nią  lub ją  nawet  łamali i  po błyskawicznym  odwrocie,  reformując  szyk, 
uderzali  na  nowo.  Żelazny   oddział  cofał  się  przed  ich  kąśliwymi  atakami,  już  całkiem 
pozbawiony ducha i wiary w zwycięstwo.

W  południe trzej królowie uderzyli pełną  siłą, zadając decydujący  cios. Huknęło, jakby 

wielki, przeciągły  grzmot runął  na  pole bitwy, frunęły  w górę połamane drzewce, konie stanęły 
dęba  przed  dzikim  żywiołem,   a  puszcza  zadrżała   od  wrzasków   i  jęków.  W  chwilę  potem 
nienaturalna  cisza  zaległa  nad zdeptaną murawą, zrytą końskimi kopytami i usianą resztkami 
śmiercionośnych   narzędzi,  między   którymi  noga   za  nogą  człapały   konie   z  milczącymi 
jeźdźcami na grzbietach. Po zorganizowanym rycerstwie celtyckim nie było ani śladu.

Merlin  spotkał  Króla  na  drodze  do  Sorhaute.  Czarodziej  szedł  pieszo  i  wyglądał  na 

zmęczonego.   Miał  na   sobie  kolczugę  rycerza   piechoty,   w  której  uparł  się  walczyć.  Niósł 
wiadomość, że klany piesze gotowe są ogłosić kapitulację.

background image
background image

ROZDZIAŁ XIII

W  blasku  wrześniowego księżyca, kilka  tygodni później, król Pellinore i jego narzeczona 

siedzieli na wysokiej skale i wpatrywali się w morze.

Wkrótce mieli wyjechać do Anglii, aby tam wziąć ślub.
Król obejmował  narzeczoną  wpół  i  przytulał  policzek do  jej głowy. Świat  dokoła  jakby 

dla nich nie istniał.

– Ale Dornar to wyjątkowo śmieszne imię – mówił Król. – Skądże ci przyszło do głowy?
– Nie mnie, lecz tobie, Pellinorze. To tyje wymyśliłeś.
– Naprawdę?
– Oczywiście, Aglovale, Percivale, Lamorak i Dornar.
– Moje kochane cherubinki! – wzruszył  się Król. – Istne cherubinki! Co to właściwie są 

te cherubinki?

Za  ich plecami wiekowe zamczysko wznosiło się złowieszczo na tle gwiaździstego nieba. 

Stłumione  krzyki  dobiegały  od  Okrągłej  Wieży,  ze  szczytu  której  Grummore  i  Palomides 
kłócili  się  z  Bestią  Dyżurną. Bestia  nadal  pałała  gorącą  miłością  do  swojej atrapy  i  twardo 
kontynuowała  oblężenie zamku,  przerwane tylko  na  parę godzin  w dniu  powrotu  pokonanej 
armii  Lotha.  Angielscy  rycerze  ze  zdumieniem  dowiedzieli  się, że  przez  cały  czas  swojego 
pobytu  na  wyspie pozostawali w stanie wojny  z Orknejami. Niestety,  było już za  późno, aby  się 
do tego faktu  ustosunkować, gdyż wojna  została  zakończona. Wszyscy  znaleźli się wreszcie na 
terenie zamku.  Mostu  zwodzonego od wielu  dni nie opuszczano, a  Glatisanta  leżała  u  stóp 
wieży   w  księżycowym   blasku,   od  którego  jej  łeb  lśnił,  jakby   był  ze  srebra.  Pellinore 
kategorycznie zabronił ją zabijać.

Któregoś  dnia   pod  zamkiem   pojawił  się  Merlin   z  plecakiem   i  w   ogromnych 

turystycznych  butach. Zamek  leżał  na  szlaku  jego  północnej wędrówki. Gładki, śnieżnobiały 
i  połyskliwy,  Merlin   wyglądał  jak   węgorz  w  ślubnej  podróży  na  Morze  Sargassowe,  a  to 
dlatego,  że zbliżała się pora Niume. Szedł  zatopiony  w myślach, gdyż cały  czas usiłował  sobie 
przypomnieć  tę  ważną  rzecz,  o  której  miał  koniecznie  powiedzieć  uczniowi,  dlatego  tak 
niechętnie rozmawiał z rycerzami o swoich kłopotach.

– Szanowny  panie! – zawołali go ze szczytu  wieży. – Chodzi o Bestię Dyżurną! Królowa 

Lothian i Orknejów wpadła z jej powodu w wisielczy humor!

– Pewni jesteście, że to z powodu Bestii?
– Absolutnie pewni, dobrodzieju, Bestia trzyma nas w oblężeniu.
–  My  sami,  o  czcigodny  –  biadolił  do  wtóru Sir  Palomides  –  mieliśmy  nieostrożność 

przebrać się za  coś w rodzaju tej Bestii. Widziała, jak  wchodzimy  do tego zamku.  Stworzenie 
owo zdradza  – ehem! – objawy  silnego ku  nam  afektu. Nie chce stąd odejść, przekonane, że 
ukochany  jej pozostaje na terenie zamku. W związku  z powyższym  opuszczenie mostu grozi 
nieprzyjemnymi konsekwencjami.

–  Powinniście  jej  samej  to  wszystko  powiedzieć.  Wyjdźcie  na   mury  i  wyjaśnijcie 

stworzeniu pomyłkę.

– Myślisz pan, że zrozumie?
–  B ą d ź  co  b ą d ź  –  rzek ł  czarodziej  –  jest  to  bestia   magiczna.  Istnieje 

prawdopodobieństwo, że zrozumie.

Niestety, próba wyjaśnienia spaliła na panewce. Bestia patrzyła na nich jak na kłamców.
– Hej, Merlinie! Proszę jeszcze nie odchodzić!
– Muszę iść – odrzekł  pogrążony  w myślach czarodziej. – Muszę koniecznie coś gdzieś 

zrobić, tylko nie pamiętam co. Na razie idę dalej swoją trasą. Mam spotkanie z mistrzem

Bleise w North  Humberlandii. Mistrz spisze kronikę bitwy, potem  będziemy  we dwóch 

obserwowali dzikie gęsi, a potem... właśnie tego nie pamiętam.

– Merlinie, słuchaj, Bestia nam nie wierzy!
– Trudno – odparł czarodziej głosem  zatroskanym. – Ja  nie mogę tu  zostać. Wybaczcie, 

panowie.  Wytłumaczcie  mnie,  proszę,  przed  Królową  Morgause  i  przekażcie  jej  moje 

background image

uszanowanie.

To rzekłszy, Merlin  wspiął się na palce i zaczął kręcić piruety, szykując się do zniknięcia. 

Tylko niewielką część trasy pokonywał pieszo.

– Merlinie! Merlinie! Chwileczkę!
Merlin, który już zdążył zniknąć, pojawił się jeszcze na moment i ze złą miną zapytał:
– O co chodzi?

– Bestia nie chce nam wierzyć. Co robić? Merlin zmarszczył brwi.
– Poddajcie ją psychoanalizie – poradził  po chwili namysłu  i znowu  zaczął  kręcić się na 

palcach.

– Czekaj, Merlinie! Powiedz jak to się robi?
– Zwyczajnie.

– Jak to zwyczajnie? – krzyknęli zrozpaczeni.
Lecz Merlin zniknął na dobre i tylko jego glos pozostał jeszcze w powietrzu.
–  Wypytajcie ją  o  sny  i  tak dalej.  Porozmawiajcie z  nią  o  życiu.  Byleby  nie za  dużo 

Freuda.

Tak poinstruowani, Grummore i Palomides wzięli się do dzieła  najlepiej jak umieli. Na 

króla Pellinore’a nie było co liczyć, gdyż miał ważniejsze sprawy.

– Więc to jest  tak – wrzeszczał  do Bestii z wieży  Sir Grummore. – Kurka  składa  jajko, 

a potem...

Sir  Palomides  przerwał  mu   w  pół  zdania,  aby   wygłosić  pogadankę  o  kwiatkach 

i motylkach.

W   głębi  zamku,  w  królewskiej  komnacie,  Król  Loth   i  jego  małżonka   spoczywali 

w małżeńskim  łożu. Król spał  głęboko, strudzony  wysiłkiem  pisania  pamiętników  z ostatniej 
wojny. Nie miał zresztą powodu do bezsenności. Co innego Morgause – ta nie zmrużyła oka.

Nazajutrz  wybierała  się  do  Carlion,  na  ślub  Pellinore’a.  Wybierała   się  –  tak 

przynajmniej tłumaczyła mężowi –  jedynie po  to, by  prosić  Króla  o  łaskę. Zabierała  z  sobą 
dzieci.

Lothowi  nie  podobał  się  ten   projekt  i  miał  ochotę  zabronić  rodzinie  wyjazdu,  ale 

Królowa umiała sobie radzić z zakazami męża.

Zręcznie zsunęła  się  z  łoża  i  podeszła  do swojego  kufra. Od powrotu armii do  zamku 

wiele  słyszała  o  Arturze  –  o  jego  sile  fizycznej,  uroku,  niewinności  i  łaskawości.   Nawet 
pokonani wrogowie,  mimo zawiści i podejrzliwości, musieli przyznać,  że Artur  jest  wspaniały. 
Mówiono  też  o  niejakiej  Lionorze,  córce  Księcia  Sanama,  z  którą  młody  władca  rzekomo 
romansował.  Królowa po ciemku  otworzyła  kufer i stanęła  przy  snopie księżycowego  blasku, 
który padał z okna. Wyjęła z kufra coś bardzo długiego i podniosła do góry. Była to taśma.

Czar z  taśmą  był  mniej  okrutny  niż  z  czarnym  kotem, za to  groźniejszy  w  skutkach. 

W  fachowej  terminologii nazywano  go  po  prostu  „sznurkiem”. Niemało  takich  „sznurków” 
spoczywało  w  tajemnych  kufrach  Pradawnych.  Czar ten należał  raczej do  gatunku  tricków, 
a nie magii właściwej. Morgause uzyskała  taśmę z ciała pewnego żołnierza, którego zwłoki jej 
małżonek przywiózł z wojny, celem pogrzebania ich na Orkadach.

Taśmę  wycinało  się  z  ludzkiej  skóry,  poczynając   od  prawego  ramienia.  Nóż  – 

podwójnym  nacięciem, aby  powstał  równy  pas  –  wędrował  następnie w  dół  po zewnętrznej 
części prawej ręki,  wokół  kolejnych  palców  – jakby  po szwie rękawiczki – i wewnętrzną stroną 
ręki aż pod pachę.  Dalej wzdłuż boku  i nogi ku  stopie, wewnętrzną  stroną nogi w górę, i tak 
dalej,   aż  opasawszy  całą  sylwetkę  dotarł  do  tego  prawego  ramienia,  z  którego  zaczynał 
wycinanie „sznurka”. Taśma była długa.

A  oto jak używało się „sznurka”. Należało zaskoczyć ukochanego we śnie. Nie budząc go, 

trzeba  mu  było zarzucić taśmę na głowę i związać w kokardę.  Jeśli przedmiot  zabiegów  obudził 
się  w  czasie  tej  czynności,  czekała  go  śmierć  przed  upływem  roku.  Jeśli  się  nie  obudził, 
zakochiwał się w wykonawczyni tricku.

Królowa Morgause stała w blasku księżyca i przeciągała „sznurek” między palcami.
Czterej synowie Królowej również nie spali.  Nawet nie było ich  w sypialni.  Podczas gdy 

rodzice spożywali uroczystą kolację, chłopcy  podsłuchiwali ze schodków  i dowiedzieli się, że 
matka zabiera ich do Anglii.

background image

Znajdowali się w maleńkim  kościółku  Men, a właściwie kaplicy,  mierzącej nie więcej niż 

dwadzieścia  stóp  kwadratowych,  za   to  tak  starej  jak   samo  chrześcijaństwo  na   wyspach. 
Kościółek  zbudowany   był,   podobnie  jak   wielki  mur,   z  nieociosanego  kamienia,  a  blask 
księżyca  wpadał  przez  okno  bez  szyby  prosto  na kamienny  ołtarz. Misa  na wodę  święconą, 
którą oświetlał  księżyc, była po prostu wydrążonym  kamieniem, osłoniętym  cienką kamienną 
pokrywą.

Dziatwa  Orknejów  przyklękła  w  domu  przodków. Modlili się  o  dochowanie wierności 

matce i  pamięci świętej kornwalijskiej zemsty, którą  im  matka przekazała,  a  także o  to, by 
nigdy  nie  przyszło  im  zapomnieć  owianej  wieczną  mgłą  krainy  Lothian,  którą  rządził  ich 
ojciec.

Za   oknem   chudy   księżyc  sterczał  na  sztorc  w  przepastnym   czarnym   niebie  jak 

zakrzywiony   pazur  czarownicy,  a  wiatrowskaz  w  kształcie  wrony   ze  strzałą  w  dziobie 
wskazywał południe.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Na szczęście dla  Sir  Palomidesa  i  Sir  Grummore’a, Bestia Dyżurna  dała się przekonać 

dosłownie w ostatniej chwili przed wyruszeniem  ślubnego orszaku. W przeciwnym  razie nasi 
dwaj rycerze nie mogliby  ruszyć się z zamku  Orknejów  i wesele przeszłoby  im  koło nosa. I tak 
musieli  tam  siedzieć  aż  do  rana,  gdyż  Bestia,  otrząsnąwszy  się  z  szoku,  skierowała  swoje 
uczucia  innym  torem. Całą miłość przelała  na zdolniejszego z dwóch  psychoanalityków  – Sir 
Palomidesa  –  jak  to  się  często  zdarza w  psychoanalizie.  Kategorycznie odmówiła  dalszego 
związku  z poprzednim  panem. Wobec powyższego Król Pellinore – acz nie bez żalu  za  tym, co 
minęło – scedował swoje prawa  do ścigania Bestii na  Saracena. Dlatego, chociaż autor  Malory 
poucza nas  niejednokrotnie w  swoim  dziele, że tylko  członek rodu  Pellinore’ow  zdolny  był 
ująć  Bestię,  w  końcowych   partiach   dziejów   Króla  Artura   ścigają  Sir   Palomides.  Prawdę 
mówiąc, kwestia, kto ją ma łapać, jest bez znaczenia, bo i tak nikomu się to nigdy nie udało.

Długi  marsz  na   południe,  do  Carlion,  z  licznymi  bagażami  i  konną  eskortą  pod 

łopocącymi  chorągwiami,   był  dla   wszystkich  nie  lada  przeżyciem.   Tabor   sam  w  sobie  był 
interesujący. Składał  się z szeregu  zwykłych  wozów,  wyposażonych  w maszty  flagowe, między 
którymi  rozpięto  hamaki.  Leżący  w  takim  hamaku  nie  odczuwał  podczas  jazdy  właściwie 
żadnych  wstrząsów.  Nasi dwaj rycerze jechali konno za  królewskim  orszakiem,  zachwyceni,  że 
udało im  się mimo przeciwności losu opuścić zamek  i uczestniczyć w weselu. Wśród gości nie 
zabrakło Świętego  Toirdealbhacha z  Matką  Morlan; zanosiło się na podwójny  ślub. Pochód 
zamykała   Bestia  Dyżurna,  która   ani  na   moment  nie  spuszczała   z  oka   Sir   Palomidesa, 
obawiając się ponownego zawodu.

Wszyscy  święci  powyłazili  z  uli,  żeby  im  pomachać.  Machali  Fomorianie,  Fir  Bołgi, 

Tuatha  de Danaanowie, Starowiny  i cała  reszta, która bez obawy  wyległa  pod skały, kurhany, 
góry,  bagna   i  kopce.   Jelenie  i  jednorożce  ustawiły  się  szeregami  na  graniach,  chcąc  też 
pożegnać  weselników.   Rybołówki  z  rozszczepionymi  ogonkami  nadleciały  od  ujścia   rzeki, 
skrzecząc  rozgłośnie,  jakby  stanowiły  podkład  dźwiękowy  sceny  w  porcie  w  słuchowisku 
radiowym; białorzytki i świergotki towarzyszyły  orszakowi po bokach,  polatując od skałki do 
skałki; górą krążyły  orły, sokoły  wędrowne, kruki i smugi torfowego dymu, który  ich  ścigał  od 
zamku,  jakby   chciał  koniecznie  po  raz  ostatni  połaskotać  ich   nozdrza;  rytualne  ołtarze 
i  starodawne  wieże  obserwacyjne  pyszniły  się  w  pełnym   blasku   słońca  prehistorycznym 
kunsztem  murarskim  swoich   budowniczych;  pstrągi  morskie  i  łososie  wystawiały  z  wody 
lśniące  głowy;  polanki,  góry  i  zarośnięte  wrzosem  stoki  najpiękniejszej  krainy  na  świecie 
przyłączyły  się do pochwalnego chóru i świat galicki z całej duszy  śpiewał  chłopcom  donośny 
czarodziejski hymn: Nie zapomnijcie nas!

Jeżeli  już  sam   marsz  budził  w  dzieciach   nadzwyczajne  emocje,  to  wspaniałości 

stołecznego  Carlionu  dosłownie  zaparły  im  dech  w  piersiach.  Dokoła królewskiego  zamku 
rozciągała  się sieć ulic – nie, jak u nich  w domu, pojedyncza  ulica; przy  ulicach  zaś stały  zamki 
królewskich  wasali,  klasztory,  kaplice, kościoły  katedry, targowiska  i  domy  kupców. Kręciły 
się tam  setki ludzi, strojnych  w błękity,  czerwienie, zielenie i wszelkie inne jaskrawe kolory. 
Jedni nieśli na  ramionach  kosze na  zakupy, inni pędzili przed sobą gęsi albo ubrani w liberię 
możnego  pana   spieszyli  załatwić  polecenia   służbowe.  Dzwoniły  dzwony,  biły  zegary  na 
wieżach, łopotały  sztandary  – powietrze nad miastem  zdawało się żyć własnym  życiem. Pełno 
było  psów,   osłów,  koni  w  czaprakach,  duchownych   i  chłopskich   wozów,  których   koła 
skrzypiały  jak  nieszczęście,  i  pełno  budek,  w  których   sprzedawano  lukrowane  pierniki, 
i sklepików, wystawiających  na pokaz rozmaite części uzbrojenia w najmodniejszych  wzorach 
i  kolorach.   Kupcy   handlowali  jedwabiem,   przyprawami  korzennymi  i  klejnotami.  Nad 

każdym  sklepem  wisiał  szyld z wymalowanym  symbolem  cechu, tak jak dziś wiszą szyldy  nad 
barami i  restauracjami. Służba krążyła po  winiarniach, stare kumoszki targowały  się o  ceny 
jaj, wędrowni ptasznicy  dźwigali klatki z sokołami na  sprzedaż, stateczni panowie pysznili się 
złotymi łańcuchami, ogorzali wieśniacy  pokazywali na ogół  gołe plecy, przesłonięte tu  i ówdzie 
skrawkami zwierzęcych  skórek,  chartom  stale plątały  się smycze, niezwykli kupcy  ze Wschodu 

background image

oferowali na  sprzedaż  papugi, urodziwe damy  spacerowały  w  spiczastych, jak dla pajaców, 
kapeluszach, z  powiewającymi na  czubkach  welonami, a  czasem  przed taką  damą szedł  paź 
z książką do nabożeństwa, na znak, że pani udaje się do kościoła.

Miasto  Carlion   okolone  było  warownym   barbakanem:  mur  wokół  tętniącej  życiem 

scenerii zdawał  się  nie mieć  końca. Co  dwieście  jardów  barbakan miał  wieżę  obserwacyjną, 
a do miasta  wejść można  było przez jedną z czterech  wielkich  bram. Kto przybywał do Carlion 
od strony  równiny, tego z daleka  witał  widok  zamkowych  i kościelnych  wież w gęstym  szyku 
wyrastających z muru. Wyglądało to jak dorodny kwiat w doniczce.

Król  Artur   z  największą  radością  powitał  starych   przyjaciół  i  wysłuchał  nowiny 

o zaręczynach  Pellinore’a. Pellinore był  pierwszym  rycerzem, do którego młody  Król, jeszcze 
jako  chłopczyna, w  Puszczy  Dzikiej,  zapałał  sympatią, toteż teraz  postanowił  wyprawić  mu 
weselisko  jakiego  jeszcze  nie  było.  Zarezerwowano  na   ten   dzień  katedrę  w  Carlion  i  nie 
szczędzono  wysiłków  dla  zapewnienia  wszystkim  gościom  wyśmienitej  zabawy.   Uroczystą 
mszę  weselną  koncelebrował  tak  wielki  zastęp  kardynałów,   biskupów   i  nuncjuszów,  że 
w  ogromnej świątyni zdawało  się  nie  być ani zakamarka  bez  purpury, szkarłatów, kadzideł 
i ministrantów  dzwoniących  srebrnymi dzwoneczkami. Co chwila  jakiś mały  ministrant pędził 
do  biskupa,  gorliwie  dzwoniąc  dzwonkiem.  Od  czasu   do  czasu   nuncjusz  rzucał  się  na 
kardynała  i  okadzał  go  od  stóp  do  głów.  Wszystko  razem  przypominało  wojnę  kwiatów. 
Tysiące  świec  płonęło  przed  wspaniałymi  ołtarzami. Gdzie  spojrzeć,  wprawne,  świątobliwe 
dłonie rozpościerały  małe obrusiki, wznosiły  w  górę  księgi,  błogosławiły  zawzięcie, chlapały 
wokoło święconą wodą lub z  namaszczeniem  prezentowały  publiczności Boże Ciało.  Muzyka 
była  niebiańska  i  gregoriańska, i  ambrozjańska, a  kościół  pękał  w  szwach  od natłoku  ludzi. 
Obuci w  sandały  mnisi, braciszkowie i  opaci przeróżnych  zakonów  wymieszali się  w  tłumie 
z rycerzami, których zbroje płonęły  w blasku świec.  Zjawił  się nawet  biskup franciszkański, na 
szaro,   w  czerwonej  czapeczce.   Ornaty   i  mitry   były   na   ogół  szczerozłote,  wysadzane 
brylantami,  a  od ich zakładania  i  zdejmowania  szeleściło  donośnie  w  całej katedrze. Co się 
tyczy  łaciny, to porozumiewano się w tym  języku  z niezwykłą sprawnością i w  takim  tempie, że 
stropy   dr ż a ł y   od  dope ł niaczy   liczby   mnogiej,  a  pasterskich   poucze ń ,  pochwa ł 
i  błogosławieństw  krążyła  w  powietrzu  taka  masa, że cud iż wszyscy  zgromadzeni nie poszli 
żywcem  do nieba. Nawet sam  Papież,  któremu  jak najbardziej zależało na  tym, by  rzecz nie 
przeszła bez rozgłosu, udzielił zaocznych odpustów bardzo wielu obecnym.

Po ślubie odbyła  się uczta  weselna. Król Pellinore i Królowa  Małżonka,  którzy  przez cały 

czas trwania poprzedniej ceremonii stali na  baczność, trzymając się za  ręce –  za  nimi Święty 
Toirdealbhach  z Matką Morlan  – oszołomieni iluminacją świec, wonią kadzideł  i prysznicami 
święconej  wody  –  zostali  teraz  usadzeni  na  honorowych  miejscach.  Usługiwał  im  sam  król 
Artur,  z  każdym  podejściem  do  królewskiej pary  zginający  kolano.  Nie macie  pojęcia, jaka 
oczarowana   była  Matka   Morlan.  Podano  pawia   w  cieście,  węgorze  w  galarecie,  krem 
Devonshire,  jeżozwierza  w  sosie  curry,  sałatkę  owocową  z  lodem  i  dwa tysiące  przekąsek. 
Biesiadzie  cały  czas  towarzyszyły   przemówienia,   pieśni,   toasty  i  trącanie  się  kielichami. 
W  pewnej  chwili  do  pana   młodego  przybył  pędem   kurier  z  North   Humberlandii 
z  telegramem:  „Najserdeczniejsze  życzenia   od  Merlina.  Stop.  Prezent  pod  tronem.  Stop. 
Pozdrowienia dla Aglovale’a, Percivale’a, Lamoraka i Dornara”.

Kiedy   ucichła  wrzawa   wokół  telegramu   i  wygrzebano  spod  tronu   ślubny  prezent, 

młodzież  rozpoczęła  najrozmaitsze gry  i  zabawy.  Przewodził  im  młody  paź  ze  świty  Króla 
Artura,  syn  Arturowego  sojusznika  spod  Bedegraine,  Bana,  Króla  Benwick.  Na  imię  miał 
Lancelot.  Bawiono  się  w  łowienie  jabłek  ustami,   w  cymbergaja,  w  ciuciubabkę,   a  także 
wystawiono  sztukę  kukiełkową  pod  tytułem   Mac  i  pasterze,  która   wszystkich   bardzo 
rozśmieszyła.  Święty   Toirdealbhach   skompromitował  się,  niestety,   ogłuszając   pewnego 
biskupa  swoją  słynną  pałką  w  sporze o  byka  zwanego  Laudabiliter.  Przyjęcie skończyło  się 
o  bardzo  późnej  godzinie  uroczystym   odśpiewaniem   pieśni  Auld  Lang  Syne.  Królowi 
Pellinore’owi  było  niedobrze.  Królowa  Pellinorowa  położyła  go  do  łóżka,  tłumacząc,  że  to 
wszystko z nadmiaru emocji.

W  dalekim  kraju  North  Humberlandii Merlin  jak oparzony  wyskoczył z pościeli. Razem 

z mistrzem  wstali poprzedniego dnia o bladym  świcie, by  obserwować gęsi, więc  Merlin  kładł 

background image

się spać bardzo zmęczony. A we śnie nagle przypomniało mu  się – no oczywiście! W chaosie 
spraw   zapomniał  zdradzić  Arturowi  imię  jego  matki!  Ględził  bez  końca   o  Utherze 
Pendragonie, o  Okrągłych  Stołach,  o  wojnach, Ginewrach, pochwach na miecze,  przeszłości 
i przyszłości – a zapomniał o rzeczy najważniejszej!

Matką Artura  była  Igraine – ta  sama Igraine, którą zły  król porwał  z zamku  Tintagil; ta, 

o której opowiadały  sobie w Okrągłej Wieży  na  początku  tej opowieści dzieci Orknejów. Artur 
został  poczęty  tej samej nocy, której Uther Pendragon  wtargnął  do zamku  Igraine. Ponieważ 
obyczaj nie pozwalał  Utherowi  poślubić  wdowy  przed końcem  żałoby  po  pierwszym  mężu, 
Artur  przyszedł  na świat za wcześnie –  jego  rodzice jeszcze nie byli małżeństwem. Dlatego 
oddano go  na wychowanie do Sir  Ectora.  Nikt o  tym  nie wiedział, oprócz Medina i  Uthera. 
A Uther już nie żył. Nawet Igraine nie wiedziała, gdzie odesłano jej syna.

Merlin stał  boso  na zimnej posadzce i  kiwał  się  na  piętach. Gdybyż  od razu zakręcił 

pirueta i przeniósł  się do  Carlion nim  będzie za  późno! Niestety, był  zmęczony, oszołomiony 
nagłym  przypomnieniem  i pijany  snem.  Uznał, że wystarczy, jeśli uda  się do Carlion  nazajutrz 
z rana – sam  dobrze nie pamiętał,  czy  ma  się cofać w czasie, czy  wybiegać naprzód.  Wyciągnął 
ku  pościeli żylastą  dłoń. Postać  Nimue już  rysowała się  w  jego  sennej wyobraźni.  Runął  na 
łoże, brodą pod kołdrę, nosem w poduchę. Spał jak kamień.

Król Artur  rozsiadł  się wygodnie w pustej sali tronowej. Jeszcze przed chwilą wychylał 

szklaneczkę na dobranoc w gronie ulubionych  rycerzy,  a teraz był  zupełnie sam. Miał  za sobą 
męczący  dzień mimo  że cieszył  się na ogół  niespożytą  energią młodości więc złożył  głowę na 
oparciu  tronu,  rozpamiętując  ślubną  uroczystość.   Od  dnia,  w  którym   wyciągnął  miecz 
z  kamienia   i  został  Królem,  bił  się  nieustannie,   a  ciągłe  napięcie  walk  uczyniło  zeń 
wspaniałego  mężczyznę.  Teraz  nareszcie wszystko  wskazywało  na to, że będzie  mógł  zażyć 
spokoju.  Rozmyślał  o  urokach   spokojnego  życia,  o  tym,  że  kiedyś  się  ożeni,  jak  mu   to 
przepowiadał  Merlin,  i  że  założy  rodzinę. Myśląc  o  tym,  wyobrażał  sobie  najpierw  Nimue, 
a potem jakąś inną piękną kobietę. Usnął.

Ocknął  się  z  niepokojem   i  ujrzał  przed  sobą  czarnowłosą,   niebieskooką  piękność 

w koronie na  głowie. Czwórka  nieokrzesanych  smarkaczy  z północy  stała  za  matką w pozach 
zarazem wstydliwych i wyzywających. Piękna dama zwijała długą taśmę.

Królowa Morgause celowo trzymała  się z dala od biesiadnego stołu. Starannie wyliczyła 

moment ataku. Młody  Król zobaczył  ją  oto po  raz pierwszy  w  życiu, a  wyglądała  wyjątkowo 
ponętnie.

Trudno  powiedzieć,  jak  to  się  zaczyna.  Może  „sznurek”   rzeczywiście  działał  cuda. 

A może fakt,  że Królowa  Morgause była  dwa  razy  starsza  od Artura  dawał  jej dwakroć więcej 
siły.

A  może wszystkiemu winna  była  prostota  młodzieńca,  która  kazał  mu  widzieć bliźnich 

tak, jak  oni sami  pragną  być  widziani.  Może  wreszcie nie znającemu  nigdy  macierzyńskiej 
miłości,  obraz  wzorowej  matki  w  otoczeniu   gromadki  dzieci  zapadł  w  serce  i  wzbudził 
gwałtowne uczucie.

Bez  względu   na  to,   którą  interpretację  przyjmiemy  za   słuszną,  dość  powiedzieć,   że 

w dziewięć miesięcy  później Morgana  powiła  dzieciątko, którego ojcem  był  jej przyrodni brat. 
Chłopcu  dano na  imię Mordred. A oto drzewo genealogiczne Mordreda, takie jak je po latach 
wyrysował Merlin:

Książę Kornwalii = Igraine = Uther Pendragon
Morgana le Fay Elaine

Loth = Morgause = Artur

Gawaine Agravaine Gaheris Gareth Mordred

Powinniście przestudiować ten schemat co najmniej dwa  razy,  jak zadaną lekcję historii, 

gdyż właśnie powyższe drzewo genealogiczne legło u podstaw  tragedii Króla  Artura.  Poeta Sir 
Thomas Malory  swą bardzo długą księgę o nim  zatytułował  Śmierć Artura.  Mimo iż dziewięć 
dziesiątych  dzieła  traktuje  o  turniejach  rycerskich, poszukiwaniu  świętego  Graala i  innych 
równie  przyjemnych   rozrywkach,  to  przedmiotem  całej  narracji  jest  dociekanie  przyczyn, 
które  w  końcu   zgotowały  dzielnemu   młodzieńcowi  mamy  los.   Dzieje  Artura  są  klasyczną 
tragedią  typu   arystotelesowskiego:  historią  grzechu,  który   powraca  do  swoich   korzeni. 

background image

Dlatego  musimy  zwrócić  szczególną  uwagę  na pochodzenie  Mordreda,  syna Króla  Artura, 
i pamiętać,  kiedy  przyjdą po temu  powody, że Król dzielił  łoże z rodzoną siostrą.  On sam  nie 
wiedział  o  tym;  możliwe, że to  wszystko  wyłącznie jej  wina –  jednak  w  tragedii, jak  uczy 
historia, niewinność nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem.

EXPLICIT LIBER SECUNDUS