background image

 
Tytuł oryginału 
To the Stars. Starworld 
Rozdział 1 
  
 
Redaktor 
Jacek Foromariski 
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis 
PRINTED IN GREAT BRITAIN 
Wydanie I 
Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition 
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991 
ISBN 8385276742 

GWIEZDNY DOM 

 

Rozdział 1 

Stary,  połatany  frachtowiec  przeciął  orbitę  Marsa  i  leciał  dalej,  wykorzystując  jedynie  tradycyjny  napęd 
silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi  lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się 
za  kilka  godzin.  Wszystkie  urządzenia  elektroniczne  statku  były  bądź  wyłączone,  bądź  pracowały  na 
minimalnych  obrotach    pełną  moc  pobierały  jedynie  ekrany  ochronne. Wraz  ze  zbliżaniem  się  ku  Ziemi,  z 
każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia. 
 A więc przynosimy im w końcu wojnę  powiedział oficer polityczny. 
Przed  rewolucją  był  profesorem  ekonomii  niewielkiego  uniwersytetu  na  jednej  z  odległych  planet.  Wojna 
pozmieniała wszystko. 
 Nie musi mnie pan o tym przekonywać  odparł Blakeney.  Byłem w komitecie, który opracował ten  atak. I 
mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony. 
 Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę 
na Teorancie... 
 Ale  już  jej  pan  nie  ma    przerwał  szybko  Blakeney.    Cała  planeta  została  zniszczona.  Radziłbym,  by  jak 
najszybciej pan o nich zapomniał. 
 Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi. 
Tych i milionów innych, zniewolonych lub 
pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny. 
 Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera. 
 Zupełnie  niepotrzebnie.  Pojedyncza  bomba  zrzucona  zostanie  na  Australie. W  jaki  sposób  może  pan  nie 
trafić w tak duży cel? 
 Mogę  to  panu  dokładnie  wyjaśnić.  Po  odłączeniu  statku  zwiadowczego  rozpocznie  on  przyśpieszenie  od 
prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu  w 
trajektorii  lotu,  ponieważ  nie  będzie  czasu  na  żadne  korekty.  Czy  zdaje  pan  sobie  sprawę,  jak  ogromna 
będzie prędkość końcowa?  sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków. 
Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę. 
 Wystarczy.  Nie  mam  w  tej  chwili  głowy  do  matematyki.  Wiem  jedynie,  iż  nasi  najlepsi  specjaliści 
zmodyfikowali  statek  zwiadowczy  do  tego  jednego  zadania. W  środku  jest  jakiś  wirus,  który  ma  zniszczyć 
wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby. 
 Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test. 
 Proszę  bardzo.  Lecz  niech  pan  nie  zapomni,  że  pozostało  już  tylko  kilka  godzin.  Gdy  znajdziemy  się  w 
zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie. 
 To nie zajmie dużo czasu  zapewnił Blakeney. 
Odwrócił się i opuścił mostek. 
"To wszystko jest jedną wielką improwizacją"  rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku. 
Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może 
się  powieść.  Od  momentu  przecięcia  orbity  Marsa  wciąż  nabierali  prędkości.  Być  może  uda  im  się 
przemknąć  tuż  obok  Ziemi,  zanim  zaskoczona  obrona  będzie  w  stanie  wykonać  przeciwuderzenie,  i 
wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer. 
I  to  właśnie  martwiło  go  najbardziej.  Obwody  większości  komputerów  były  prototypowe  i  niesprawdzone. 
Jeżeli  zawiodą,  nie  powiedzie  się  cała  misja.  Przeprowadzenie  jeszcze  jednej  serii  testów  było  sprawą 
zwykłego rozsądku. 
Maleńki  zwiadowca,  mniejszy  nawet  niż  zwykły  pojazd  ratunkowy,  tkwił  przymocowany  do  podłogi 
zewnętrznego  luku  stalowymi  klamrami  wyposażonymi  w  wybuchowe  sworznie.  Tuba  łącznikowa,  dzięki 

background image

której  powietrze  z  frachtowca  przedostawało  się  do  wnętrza  zwiadowcy,  wciąż  tkwiła  na  swoim  miejscu. 
Blakeney  przeczołgał  się  przez  nią,  wszedł  do  wnętrza  kabiny  i  zmarszczył  czoło,  spoglądając  na 
umieszczoną  na  jednej  ze  ścian  plątaninę  kabli  i  urządzeń  kontrolnych.  Odwrócił  się  w  stronę  ekranu, 
wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów. 
Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer 
polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora. 
 Co to za sygnał?  zapytał. 
 Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów. 
 Więc wiedzą już, że tu jesteśmy? 
 Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki... 
 A to oznacza.. 
 Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku. 
Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania 
został  już  jednak  zaalarmowany  i  za  chwilę  skierują  na  nas  wszystko,  co  tylko  mają.  Lasery,  radary  i  tym 
podobne  rzeczy.  Zresztą  wkrótce  się  tego  dowiemy. Monitorujemy ich  wszystkie  sygnały.  Gdy  powrócimy, 
wszystko  będzie  pięknie  nagrane.  Po  uważnym  przeanalizowaniu  dowiemy  się  sporo  o  układach,  w  jakich 
pracują. 
"Gdy  pomyślał ponuro oficer polityczny  a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to 
dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa  ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się 
ze statkiem zwiadowczym. 
 Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana? 
 Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę. 
 Dobrze. Chciałbym... 
 Zlokalizował nas radar pulsacyjny!  wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego 
łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie 
palcem.  Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi 
się  kilkanaście  niezidentyfikowanych  punktów,  poruszających  się  w  różnych  kierunkach  i  z  różnymi 
prędkościami. 
 Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem? 
 W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak 
i  do  tyłu  w  czasie  i  zlokalizują  ten  prawdziwy.  Jednak  zanim ich  komputery  uporają  się  z  tym  problemem, 
nasze  zainicjują  już  kolejne  programy  dezorientujące.  Zresztą  całkiem  niezłe,  opracowane  przez 
najlepszych fizyków i komptechów. 
Rozumowanie  to  nie  trafiało  jednak  do  przekonania  oficerowi  politycznemu.  Nie  podobała  mu  się  myśl,  iż 
jego  życie  zależy  od  zaprogramowanych  przez  nieznanych mu ludzi  komputerów,  bawiących  się  w  kotka i 
myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i 
powiększający  się  dysk  Ziemi.  Spróbował  wyobrazić  sobie,  jak  tuż  obok  nich  przemykają  niewidzialne 
promienie  światła  i  fale  radiowe.  Było  to  oczywiście  niemożliwe.  Musiał  jedynie  na  wiarę  przyjąć,  iż 
rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem. 
Ludzie  dawno  już  przestali  toczyć  bitwy  w  kosmosie.  Zastąpiły  ich  komputery.  Załogi  były  jedynie 
uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska 
założone za plecy dłonie. 
Nagle  wyczuł  raczej  niż  usłyszał  serię  niewielkich,  głuchych  wstrząsów,  po  których  nastąpiła  słyszalna  już 
wyraźnie eksplozja. 
 Trafili nas!  wykrzyknął w przypływie paniki. 
 Jeszcze nie  odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a 
po  nich  statek  zwiadowczy.  Nasza  misja jest  już  zakończona,  lecz musimy  się  jeszcze  stąd  wyrwać.  Stos 
wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze. 
Oczy  oficera  politycznego  otworzyły  się  szeroko,  gdy  jego  mózg  przeszyło  nagle  straszliwe  podejrzenie. 
Rozejrzał się szybko dookoła. 
 Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał. 
W  napiętym  milczeniu  odliczali  sekundy,  dzielące  ich  od  pocisków,  które  z  pewnością  zostały  już 
wystrzelone w ich stronę. 
Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney. 
Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu, 
który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości. 
Z  satysfakcją  obserwował  elektroniczny  pisak,  kreślący  na  ekranie  obraz  przesuwającej  się  w  dole  Ziemi. 
Nagle  zmartwiał,  gdy  dostrzegł  przesuwający  się  majestatycznie  tuż  nad  Europą  front  burzowy.  Wyłączył 
automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w 

background image

tej  chwili  od  gęstej  pokrywy  chmur  wycinek  Australii.  Gdy  świecąca  końcówka  pisaka  przesunęła  się  na 
wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec. 
W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew  silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs. 
Dobrze.  Wyświetlił  na  ekranie  kolejny  etap  programu  i  odblokował  przełącznik,  umożliwiający  mu  w  razie 
jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika. 
Na  szczęście  nie  było  żadnych.  W  chwili,  gdy  na  ekranie  pojawiła  się  cyfra  zero,  komputer  uaktywnił 
mechanizm  detonujący,  wyrzucając  ceramiczny  pojemnik  ku  powierzchni  Ziemi.  Siedzący  w  kabinie 
oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney 
uśmiechnął  się  w  duchu,  wiedząc,  co  się  za  chwilę  wydarzy:  pojemnik  był  jedyną  rzeczą,  która  została 
zaprojektowana  naprawdę  dobrze.  Wraz  z  opadaniem  w  coraz  gęstsze  warstwy  atmosfery,  pojemnik, 
zawierający  umieszczone  w  kriogenicznych  kapsułach  zamrożone  wirusy,  zacznie  się  rozgrzewać, 
wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr. 
Dokładnie  na  wysokości  dziesięciu  tysięcy  siedemset  sześćdziesięciu  dziewięciu  metrów  eksploduje 
ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy. 
Wiatry  rozniosą  je  po  całej  Australii,  zaniosą  być  może  nawet  do  Nowej  Zelandii    zmodyfikowane 
genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory 
płodów rolnych. 
Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk. 
Ponieważ  rakieta  wyposażona  była  w  głowicę  jądrową,  ludzie  na  powierzchni  Ziemi  odnieśli  wrażenie,  iż 
przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce. 
 

Rozdział 2 

Odrzutowiec  TWA  wystartował  z  Nowego  Jorku  parę  godzin  po  zmroku.  Natychmiast  po  osiągnięciu 
wyznaczonego  mu  korytarza  powietrznego  zwiększył  szybkość  do  naddźwiękowej  i  z  rykiem  silników 
pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na 
pierwsze  promienie  zachodzącego  słońca.  A  gdy  obniżyli  pułap  lotu  nad  Arizoną,  słońce  stało  jeszcze 
wysoko  nad  horyzontem,  i  pasażerowie,  którzy  oglądali  jeden  zachód  słońca  w  Nowym  Jorku,  byli  teraz 
świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego  nad pustynią Mojave. 
ThurgoodSmythe  skrzywił  się  i  przyciemnił  okno.  Musiał  przejrzeć  notatki  ze  zwołanej  w  pośpiechu  w 
gmachu  Narodów  Zjednoczonych  konferencji  i  nie  miał  głowy,  by  podziwiać  subtelne  piękno  zachodu 
słońca.  Na  jego  kolanach  leżała  otwarta  dyplomatka  z  tkwiącym  wewnątrz  ekranem  monitora. Wędrowały 
teraz  po  nim  cyfry,  nazwiska  i  daty.  Nieruchomiały  jedynie  wtedy,  gdy  mężczyzna  dotykał  klawiatury 
niewielkiego  komputera,  korygując  błąd  zapisu.  Robił  to  jednak  zupełnie  automatycznie,  myślami  błądząc 
wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło. 
Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika 
rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej 
chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu. 
Na  zewnątrz  czekało  już  dwu  umundurowanych  strażników.  Na  ich  sprężysty  salut  skinął  jedynie  niedbale 
głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim 
był;  wiedzieli  także,  iż  ten  nadprogramowy  lot  odbył  się  jedynie  po  to,  by  przywieźć  tego  człowieka  tutaj. 
Haczykowaty  nos  i  ostre  rysy  twarzy  ThurgoodSmythe'a  wystarczająco  często  pojawiały  się  w  środkach 
masowego  przekazu,  by  nie  zadawać  mu  żadnych  pytań.  Krótko  przycięte,  stalowosiwe  włosy  oraz 
wyprostowana sylwetka  sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u 
steru władzy. 
Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako 
dyrektor  Spaceconcent  zajmował  biuro  umieszczone  na  ostatnim  piętrze  najwyższego  budynku 
administracyjnego.  Widok  za  oknem  był  wręcz  olśniewający.  Majaczące  na  horyzoncie  smoliście  czarne 
góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, 
ognistym kolorze  kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc 
za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a. 
 Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot  powiedział, wyciągając dłoń. 
Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu, 
niemniej  jednak  używał  go  niezmiernie  rzadko.  Zresztą  ludzie  pokroju  ThurgoodSmythe'a  nie  zawracali 
sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi 
formalnościami. 
 Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie? 
 Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier. 
 To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach  powiedział, podając gościowi wysoką 
szklaneczkę.  Sobie  nalał  koniaku.  Nie  odwracając  głowy,  zupełnie  jakby  zawstydzony  tym,  o  co  chce 

background image

zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek:  Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym 
czytałem? 
 Nie wiem, co pan słyszał  odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki.  Ale w zaufaniu mogę panu 
powiedzieć... 
 Ten pokój jest absolutnie bezpieczny. 
 ... że jest o  wiele gorzej, niż nam się wydawało na  początku. To była istna lawina  opadł  w fotel i pustym 
wzrokiem  zapatrzył  się  w  trzymaną  w  dłoni  szklaneczkę.    Przegraliśmy. Wszędzie.  Nie  mamy  już  kontroli 
nad żadną z planet... 
 To niemożliwe!  w  starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej 
paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte? 
 Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o 
niskiej  grawitacji  i muszą  być  regularnie  zaopatrywane. Więcej  z  nimi  kłopotu  niż  pożytku.  Ewakuujemy je 
wszystkie. 
 Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed... 
Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową  tym razem w głosie ThurgoodSmythe'a nie 
było ani śladu ciepła.  Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan 
odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo  wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu 
wyraźnie dyrektorowi.  Decyzje zostały już podjęte. 
August  Blanc  wyciągnął  drżącą  dłoń  i  przybliżył  dokument  do  oczu.  ThurgoodSmythe  spoglądał  na  niego 
bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy  odezwał 
się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie: 
 Wiem,  iż  decyzje  takie  łatwiej  jest  czasami  podjąć,  niż  się  z  nich  wywiązać.  Przykro  mi,  Auguście. 
Rebelianci  nie  pozostawili  nam  wyboru.  Planety  są  ich.  Wszystkie.  Zaplanowali  to  doskonale.  Większość 
naszych  ludzi  została  pojmana  lub  po  prostu  nie  żyje.  Jednak  cała  nasza  flota  przestrzenna  pozostała 
nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne 
przegrupowanie sił. 
 Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz.  A więc przegraliśmy. 
 Wcale  nie. Wciąż mamy  jeszcze  liniowce,  a  pomiędzy  nimi jednostki  o  przeznaczeniu  typowo  militarnym. 
Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. 
Podczas  gdy  oni  będą  zmuszeni  martwić  się  o  przeżycie,  my  zreorganizujemy  nasze  środki  obrony.  Gdy 
spróbują  nas  zaatakować,  z  pewnością  będziemy  na  to  dobrze  przygotowani.  A  potem  ponownie 
odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to 
sprawa odległej przyszłości. 
 Co więc mam robić?August Blanc nie wydawał się być przekonany. 
 Wysłać  to.  Jest  to  specjalny  rozkaz  Służb  Bezpieczeństwa  zalecający  natychmiastową  zmianę  kodów. 
Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy. 
August  Blanc  spojrzał  na  tajemnicze  serie  liter  i  cyfr  i  skinął  głową.  Sam  proces  kodowania  niewiele  go 
obchodził    starczyło,  iż  wiedział,  że  całym  tym  procesem  zajmuje  się  komputer.  Wsunął  zapisany  gęsto 
skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później 
mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił: 
 Polecenie  przekazane  do  wszystkich  wymienionych  na  liście  odbiorców.  Potwierdzenie  odbioru  od 
wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku. 
ThurgoodSmythe  po  wysłuchaniu  komunikatu  skinął  krótko  głową  i  położył  na  biurku  dyrektora  kolejny 
papier. 
 Po  przeczytaniu  z  pewnością  zauważy  pan,  że  wszystkie  wyszczególnione  tu  rozkazy  potraktowane  są 
bardzo  ogólnikowo.  Cała  flota  w  możliwie  najkrótszym  terminie  wycofana ma  zostać  na  orbitę Ziemi,  bazy 
planetarne  zniszczone,  a  bazy  na  Księżycu  mają  otrzymać  posiłki.  Gdy  wejdziemy  w  posiadanie 
odpowiedniej  ilości  środków  transportu,  natychmiast  rozpoczniemy  przerzucanie  oddziałów  na  kolonie 
okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebetiantami, a nie z nami. 
To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania? 
 Czy  wystąpią  braki  żywnościowe?  Doszły  mnie  słuchy,  że  stoimy  przed  widmem  głodu. Wysłałem  żonę  z 
dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat? 
"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem 
 pomyślał ThurgoodSmythe  w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością 
jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono 
oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek." 
 Powiem panu prawdę  powiedział głośno. 
 Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa 
jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy 

background image

będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za 
to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno? 
 Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru... 
Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych 
powiek. 
 Bardzo dobrze  powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci.  Na Ziemi nie 
będzie  głodu,  lecz  racje  żywnościowe  będą  zmniejszone  i  racjonowane.  Zawsze  musieliśmy  importować 
pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten 
miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii. 
 Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem. 
 Spowodowana  zmutowanym  wirusem,  który  zrzucili  w  formie  bomby  z  niewielkiego  statku  kosmicznego. 
Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią. 
 Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć! 
 Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani 
chęcią  zemsty  przeprowadzili  parę  akcji  na  własną  rękę,  niszcząc  kompletnie  co  najmniej  dwie  planety 
rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć 
wszystkie  ziemskie  zasoby  żywności,  a  jednak  ograniczyli  się  do  jednego  tylko  kontynentu.  Nie,  to  było 
pewnego  rodzaju  ultimatum.  Przejęliśmy  oczywiście  ten  statek  i  wysłaliśmy  go  im  z  wiadomością,  iż 
zgadzamy się na ich warunki. 
Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych. 
 Musimy zniszczyć ich co do jednego!  rzucił ochryple August Blanc. 
 I  tak  się  stanie.  Nasz  plan  jest  stosunkowo  prosty.  Wycofujemy  wszystkie  nasze  siły  na  orbitę  Ziemi,  by 
zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem 
ponownie  zaczniemy  zdobywać  utracone  planety.  Nasze  wszystkie  liniowce  zostaną  uzbrojone  i 
przekształcone  w  jednostki  wojenne.  Rebelianci  mają  jedynie  kilka  statków.  Może  wygrają  jeszcze  parę 
bitew, ale my wygramy wojnę... 
 Pilna wiadomość  przerwał mu mechaniczny głos komputera. 
August  Blanc  oderwał  wysuwający  się  z  drukarki  skrawek  papieru,  podniósł  do  oczu  i  wyciągnął  w  stronę 
swego gościa. 
 Zaadresowane  do  pana    powiedział.  ThurgoodSmythe  szybko  przebiegł  wzrokiem  kilka  linijek  tekstu  i 
uśmiechnął się. 
 Poleciłem,  by  śledzono  wszystkie  ruchy  floty  nieprzyjaciela.  Potrzebują  więcej  żywności,  niż  my.  Wysłali 
właśnie  pewną  ilość  statków  transportowych  na  Halvmork    to  jedna  z  największych  planet  produkujących 
żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć... 
 A  my  je  przejmiemy!    wykrzyknął  z  podnieceniem  August  Blanc,  zapominając  na  chwilę  o  swych 
wcześniejszych  obawach.    To  genialny  plan,  panie  ThurgoodSmythe.  Niech  mi  będzie  wolno  panu 
pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód. 
 Dokładnie  to  było  moim  zamiarem,  drogi  Auguście.  Dokładnie.  Obydwaj  mężczyźni  wymienili  okrutne, 
pozbawione ciepła uśmiechy. 
 Winić  mogą  jedynie  siebie    mówił  ThurgoodSmythe.    Daliśmy  im  pokój,  a  oni  w  zamian  dali  nam  wojnę. 
Pokażemy  im  teraz,  jak  wielką  cenę  przyjdzie  im  zapłacić  za  tę  nieprzemyślaną  decyzję.  Gdy  wreszcie  z 
nimi  skończymy,  w  galaktyce  na  wieki  już  zapanuje  pokój.  Zapomnieli  już,  że  są  dziećmi  Ziemi,  że 
stworzyliśmy  Federację  dla  ich  własnego  dobra.  Zapomnieli,  jak  wiele  sił  i  środków  pochłonęło 
przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić. 
 

Rozdział 3 

Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w żelazną pięść, 
która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę  lecz to my ją zakończymy. 
A więc odchodzisz powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji. 
Jednak  jej  dłonie,  które  Jan  trzymał  mocno  w  uścisku,  wyraźnie  drżały.  Stali  w  cieniu  jednego  z 
frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej 
chwili  rysy  twarzy  dziewczyny.  Westchnął  i  nie  znajdując  żadnej  sensownej  odpowiedzi,  skinął  jedynie 
głową. 
Zakrawało  na  okrutną  ironię,  iż  po  wszystkich  latach  spędzonych  na  tej  niegościnnej  planecie,  żonaty  i 
nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla 
zamieszkujących  tę  rolniczą  planetę  ludzi,  jedynym,  który  mógł  stworzyć  tu  nowe,  funkcjonujące  na 
prawidłowych  zasadach  społeczeństwo.  Jan  był  bowiem  jedynym  na  całej  Halymork  człowiekiem,  który 
urodził  się  na  Ziemi  i  znał  realia, jakimi  kierowało  się  życie  nie  tylko  na macierzystej  planecie,  ale  w  całej 
Ziemskiej Federacji Planet. 

background image

Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których 
jedynym  zadaniem  było  zaopatrywanie  pozostałych  planet  w  żywność.  Walcząc  z  tyranią  Ziemi  planety 
oczekiwały,  iż  Halvmork  w  dalszym  ciągu  pozostanie  rolniczym  zapleczem  rebelii.  Oczywiście,  mogli 
obsiewać pola  w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich 
świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem. 
Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by 
zmienić  sztuczny  system,  dawno  temu  narzucony  im  siłą  przez  Ziemię.  Jan  wiedział,  iż  nikt  mu  za  to  nie 
podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka. 
 Tak, muszę was opuścić  powiedział wreszcie. 
 Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba. 
 Spróbuj  mnie  zrozumieć.  Ta  planeta,  chociaż  tak  duża,  jest  jedynie  niewielką  częścią  galaktyki.  Dawno 
temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam 
dla  większości  ludzi  jest  prawdziwym  piekłem.  Próbowałem  im  pomóc    lecz  to  na  Ziemi  jest  nielegalne. 
Zostałem  za  to  aresztowany,  pozbawiony  wszystkiego  i  zesłany  tutaj  jako  zwykły  pracownik  fizyczny. 
Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła 
się  sukcesem.  Wszędzie,  za  wyjątkiem  Ziemi.  W  tej  chwili  moja  praca  tutaj  jest  już  zakończona,  zboże 
zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że 
owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz? 
Obdarzyła  go  czułym,  pełnym  miłości  spojrzeniem  i  zamknęła  w  silnym  uścisku,  jakby  obawiając  się,  że 
widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy 
obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej. 
"On wróci  powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją.  Musi wrócić..." 
 Wróć do mnie  szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu. 
 Dziesięć minut  wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu.  Chodźmy na pokład. 
Musimy się przygotować. 
Jan  odwrócił  się  i  ruszył  za  nim  w  górę  trapu.  Jeden  z  członków  załogi  czekał  już  na  nich  przy  śluzie  i 
natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz. 
 Idę na mostek  rzucił Debhu.  Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami 
 Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan. 
Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą  
więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany. 
 Dobrze    mruknął.    Może  mi  się  przydasz.  Straciliśmy  mnóstwo  wyszkolonych  ludzi,  a  większość  nowej 
załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek. 
Jan  stwierdził,  iż  operacja,  której  właśnie  był  świadkiem,  jest  niezwykle  fascynująca.  Musiał  przybyć  na 
Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował  się obecnie  niewiele jednak z 
tego  okresu  zachowało  się  w  jego  pamięci.  Jedyne,  co  pamiętał  to  duszna,  pozbawiona  okien  cela 
więzienna.  I  nafaszerowane  narkotykami  pożywienie,  które  sprawiało,  iż  był  uległy  i  zobojętniały  na 
wszysko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął  stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a  statki 
zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu. 
Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się 
od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do 
podniesienia  z  powierzchni  planety  ciężarów,  tysiąckrotnie  przekraczających  ich  własną  wagę.  Przez  cały 
czas przebywały  w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na 
planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe 
pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały 
się  liniowce    podobne  do  olbrzymich  pająków  jednostki,  które  nigdy  nie  wchodziły  w  kontakt  z  atmosferą 
planet.  Pozostawały  na  orbicie,  uwalniając  zacumowane  po  bokach  metalowe  cygara  frachtowców. Wtedy 
właśnie wkraczały do akcji holowniki. 
Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały 
przy  burtach  pustych  frachtowców  i  rozpoczynały  delikatną  operację  opuszczania  ciężkich  jednostek  na 
powierzchnię planety. 
W  tej  chwili  frachtowce  były  już  załadowane.  Miały  na  swych  pokładach  wystarczającą  ilość  ziarna,  by 
wyżywić  wszystkie  zbuntowane  planety.  Start,  kontrolowany  w  całości  przez  komputer,  przebiegł  bez 
żadnych  zakłóceń.  Metalowe  olbrzymy  wznosiły  się  coraz  wyżej  i  szybciej,  przebijając  z  rykiem  silników 
atmosferę.  Programy  komputerowe,  nadzorujące  całą  operację,  napisane  zostały  przez  nieżyjących  już 
dawno  komtechów  z  precyzją,  dającą  im  powód  do  słusznej  chwały.  Orbity  zostały  obliczone,  odrzutowe 
silniki  korekcyjne  włączone.  Olbrzymie  kadłuby,  ważące  tysiące  ton,  dryfowały  wolno  ku  sobie  i  wreszcie 
łączyły się ze statkiem macierzystym. 
 Połączenia  frachtowców  zakończone    wyrecytował  mechanicznie  komputer.    Pełna  gotowość  do 
odcumowania i transferu załogi. 

background image

Debhu  naciśnięciem  odpowiedniego  klawisza  rozpoczął  następną  fazę  programu.  Jeden  po  drugim 
gigantyczne  winogrona  zaczęły  się  rozdzielać.  Kadłubem  holownika  targnął  wyraźny  wstrząs.  Pozbawiony 
swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły 
się.  Natychmiast  po  uszczelnieniu komory  powietrznej  rozległ  się  syk i  wewnętrzne  drzwi  rozsunęły  się  na 
boki. 
 Chodźmy    powiedział  Debhu  i  ruszył  jako  pierwszy.    Zazwyczaj  czekamy,  dopóki  holowniki  ponownie  nie 
znajdą  się  na  orbitach  kołowych.  Tym  razem jednak liniowce  po  przycumowaniu frachtowców  natychmiast 
wyruszają  w  drogę.  Każdy  z  nich  kieruje  się  do  innego  punktu  przeznaczenia.  To  zboże  jest  sprawą 
naszego życia lub śmierci. 
W  centrali  rozbrzmiewał  brzęczyk  alarmowy,  a  jedna  z  lampek  na  pulpicie  kontrolnym  pulsowała  ogniście 
czerwonym kolorem. 
 Nic  poważnego    oświadczył  Debhu.    Nie  zabezpieczona  pokrywa  chwytaka.  Do  szczęk  mogło  dostać  się 
trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem? 
Czemu  nie?    odparł  Jan.    Od  czasu  przybycia  na  tę  planetę  to  właśnie  naprawy  były  moim  głównym 
zajęciem. Gdzie są kombinezony? 
Pojemnik  z  narzędziami  był  integralną  częścią  kombinezonu,  tak  samo  jak  i  radio.  Kierując  się  głosem 
niewidzialnego  przewodnika,  Jan  dotarł  do  uszkodzonej  jednostki.  Wraz  z  wypompowaniem  powietrza  ze 
śluzy,  kombinezon  z  lekkim  sykiem  zaczął  się  usztywniać.  W  końcu  właz  zewnętrzny  otworzył  się  i  Jan 
wypłynął na zewnątrz. 
Nie  miał  czasu,  by  podziwiać  subtelne  piękno  gwiazd  nie  przesłoniętych  atmosferą  planety.  Podróż  nie 
rozpocznie  się,  dopóki  on  nie  usunie  opóźniającego  ich  uszkodzenia.  Uruchomił  namiernik i  przytrzymując 
się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok 
niego  z  kadłuba  wystrzelił  w  górę  słup  cząsteczek  lodu.  Po  chwili  pojawił  się  jeszcze  jeden  i  jeszcze.  Jan 
uśmiechnął  się  lekko i  ruszył  dalej.  Dobrze  wiedział,  czym  w  rzeczywistości  były  owe  gejzery.  Frachtowce 
wypompowywały  z  ładowni  powietrze.  Uwolnione  z  wnętrza  statków  powietrze  i  para  wodna  natychmiast 
zamieniały  się  w  lód.  Próżnia  odwodni  ziarno,  zabezpieczając  je  i  nie  dopuszczając  przy  okazji  do 
rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów. 
Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już 
zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne 
szczęki jęły rozsuwać  się na  boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z 
nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni 
kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka. 
"Prosta sprawa"  pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę. 
 Natychmiast  wracaj!    dobiegł  go  podniecony  głos  z  wmontowanego  w  kombinezonie  radia.  Urządzenie 
umilkło,  zanim  zdążył  zapytać  o  przyczynę  takiego  pośpiechu.  Nie  tracąc  ani  chwili,  złapał  za  linę 
bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej. 
Właz był jednak zamknięty i uszczelniony. 
Przez  kilka  cennych  sekund  wpatrywał  się  w  niego  z  osłupieniem.  To  przecież  niemożliwe.  Odwrócił  się  i 
dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia. 
Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na 
jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle. 
Była to flaga Ziemi. 
Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się 
właściwie dzieje. Spostrzegł, jak na statku przeciwnika otwiera  się śluza powietrzna i nagle wszystko  stało 
się jasne. 
Ziemia  nie  miała  wcale  zamiaru  poddawać  się  tak  łatwo.  Z  pewnością  obserwowali  tworzenie  się  tego 
konwoju  i  z  łatwością  mogli  odgadnąć  miejsce  jego  przeznaczenia.  A  Ziemia  potrzebowała 
zmagazynowanego  w  cielskach  frachtowców  ziarna  w  takim  samym  stopniu,  jak  planety  rebeliantów. 
Potrzebowała, by przetrwać  i by głodem zmusić niepokornych do uległości. Utrata tego zboża oznaczałaby 
klęskę. 
Na widok pierwszej, opadającej właśnie na kadłub ubranej w kombinezon postaci Jan zawrzał gniewem. 
Za  wszelką  cenę  trzeba  ich  powstrzymać.  Wyjął  z  pojemnika  z  narzędziami  elektryczny  śrubokręt  i 
naciśnięciem kciuka nastawił wirujące ostrze na najszybsze obroty. Trzymając zaimprowizowaną broń przed 
sobą, ruszył w stronę odwróconego tyłem mężczyzny. 
Przewaga  leżała  po  stronie  Jana    w  cieniu,  rzucanym  przez  masywny  kadłub  był  zupełnie  niewidoczny. 
Mężczyzna, kątem oka dostrzegając niewyraźny ruch, próbował się odwrócić  było już jednak za późno. Jan 
złapał  go  za  ramię i  przyłożył  obracające  się  szybko ostrze  do  boku  kombinezonu. Obserwował,  jak metal 
wgryzając  się  w  twardy  materiał  rozerwał  go,  i  jak  po  chwili  wytrysnął  w  kosmos  strumień  zamrożonego 
powietrza. Mężczyzna szarpnął się raz i zwiotczał. Jan odepchnął bezwładne ciało, odwrócił się i odskoczył 
na bok, wyciągając równocześnie swą broń w stronę kolejnego przeciwnika. 

background image

Jednak  za  drugim  razem  nie  udało  mu  się  zaatakować  tak  skutecznie,  jak  za  pierwszym.  Mężczyzna 
unieruchomił  dzierżącą  śrubokręt  dłoń  w  silnym  uchwycie.  Zmagając  się  desperacko,  Jan  zapomniał  o 
obecności innych. Nagle poczuł, że ktoś łapie go za nogi. 
Był  to  nierówny  pojedynek  i  Jan  wiedział,  że  musi  go  przegrać.  Jego  przeciwnicy  byli  uzbrojeni    Jan 
dostrzegł  w  ich  dłoniach  pistolety  rakietowe.  Po  unieruchomieniu  go  schowali  je  jednak  do  kabur.  Jan 
zaprzestał  walki.  Nie  chcieli  go  zabijać    oczywistym  było,  że  potrzebowali  jeńców.  Dłonie  napastników 
uniosły  go  w  górę  i  poczuł,  że  płynie  w  stronę  obcego  statku.  Przez  śluzę  powietrzną  wciągnęli  go  do 
środka.  Gdy  tylko  właz  śluzy  ponownie  został  uszczelniony,  zdarli  z  niego  kombinezon  i  przewrócili  na 
podłogę.  Jeden  z  mężczyzn  postąpił  krok  do  przodu  i  kopnął  go  w  skroń,  a  potem  powoli,  metodycznie, 
zaczął  kopać  w  żebra.  Jan  czuł,  jak  ból  przesłania  mu  oczy  kurtyną  czerwonej  mgły.  Potrzebowali  swych 
jeńców żywych  lecz niekoniecznie cieszących się dobrym zdrowiem. Była to jego ostatnia myśl, bowiem but 
ponownie uderzył go w głowę, tym razem odbierając litościwie przytomność. 
 

Rozdział 4 

 Zabili kilku naszych mówił Debhu, przykładając wilgotny ręcznik do głowy Jana.  Jednak jedynie wtedy, gdy 
stawiali  opór i  pojmanie  ich  było  zbyt  niebezpieczne.  Resztę  wzięli żywcem. Otoczyli  nas  i  stłukli  pałkami. 
Najwidoczniej potrzebują jeńców. Jak twoja głowa? 
 Paskudnie. 
 Mogło  być  gorzej. Masz  parę  siniaków  i  założyli ci kilka  szwów.  Lekarz  powiedział,  że  wszystkie  kości  są 
całe. Chcą dowieźć nas w dobrym stanie, by po powrocie na Ziemię urządzić pokazowy proces  z nami jako 
oskarżonymi. Do tej pory nie udało im się wziąć zbyt wielu jeńców. To nie był ten rodzaj wojny - zawahał się 
na moment, a po chwili przemówił dużo spokojniejszym tonem.  Jesteś w ich kartotekach? To znaczy, czy 
mogą cię zidentyfikować? Dowiedzieć się, kim byłeś? 
 Dlaczego pytasz? 
 Ja nigdy poprzednio nie byłem na Ziemi. Być może i mają o mnie jakieś informacje, nie jestem pewny. Lecz 
wszystkim nam zrobiono fotografię siatkówki oka. Tobie także, gdy byłeś nieprzytomny. 
Jan skinął głową i prawie natychmiast przymknął oczy, gdyż nawet tak nieznaczny ruch eksplodował gdzieś 
we wnętrzu głowy tępym bólem. 
 Gdy mnie zidentyfikują, czeka ich prawdziwa niespodzianka  powiedział.  Niestety, nie mogę cieszyć się z 
tego na równi z nimi. 
Wzór  siatkówki  oka  jest  bardziej  indywidualny  dla  danego  osobnika,  niż  jakiekolwiek  odciski  palców.  Nie 
można go zmienić czy sfałszować. Każdy na Ziemi ma ów wzór zakodowany w kartotekach już od urodzenia 
i co kilka lat zmuszany jest poddawać go obowiązkowej weryfikacji. Komputer jest w stanie przejrzeć miliony 
takich fotografii w ciągu zaledwie kilku sekund. Z pewnością odnajdą jego fiszkę. A wtedy będą wiedzieli o 
nim wszystko. O jego kryminalnej przeszłości także. 
 Zresztą i tak nie ma to już większego znaczenia 
 powiedział  Debhu,  opierając  się  plecami  o  stalową  ścianę  ich  celi.    Wszystkich  nas  czeka  to  samo. 
Najprawdopodobniej pokazowy  proces by zabawić proli, a co potem  nie wiadomo. Jestem jednak dziwnie 
pewny, że nic dobrego. Możemy mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć. 
 Zamiast popadać w depresję, możemy pomyśleć o czymś innym.  Ignorując ból, Jan zmusił się, by usiąść 
prosto.  Możemy spróbować stąd uciec. 
 Tak.  Wargi Debhu wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.  Możemy spróbować. 
 Nie staraj się traktować mnie protekcjonalnie 
 rzucił  ze  złością  Jan.   Wiem,  co mówię.  Pochodzę  z  Ziemi i  samo  to,  to już  więcej,  niż  ktokolwiek  w  tym 
pomieszczeniu może o sobie powiedzieć. Wiem, jak ludzie na Ziemi myślą i w jaki sposób działają. Zresztą i 
tak jesteśmy już martwi, więc co szkodzi nam przynajmniej spróbować? 
 Jeżeli uda nam się stąd wydostać, to i tak nigdy nie opanujemy tego statku. Nie bez armii uzbrojonych ludzi. 
 Nie  musimy  przecież  uciekać  stąd  właśnie  teraz.  Poczekajmy  aż  do  momentu  lądowania.  Wtedy  cała 
załoga będzie na swoich stanowiskach, pozostaną jedynie strażnicy. I wcale nie będziemy musieli zdobywać 
tego statku. Po prostu wyniesiemy się stąd. 
 Brzmi stosunkowo prosto  ponownie uśmiechnął się  Debhu.  Jestem z tobą. Czy masz jednak jakikolwiek 
pomysł, jak wydostać się z tej zamkniętej celi? 
 Mnóstwo.  Chcę,  byś  zebrał  od  ludzi  wszystko,  co  mają  jeszcze  przy  sobie.  Zegarki,  narzędzia,  monety  
wszystko. Gdy zobaczę, co mamy, wtedy powiem, jak się stąd wydostaniemy. 
Jan  nie  chciał  w  tej  chwili  niczego  wyjaśniać.  Napił  się  jedynie  wody  i  rozejrzał  po  metalowych  ścianach 
pomieszczenia,  w  którym  zostali  uwięzieni.  Na  plastykowej  wykładzinie  podłogi  leżało  kilka  cienkich 
materacy, a pod jedną ze ścian znajdował się zlew i niewielka toaletka. I to było już wszystko. W przeciwnej 
ścianie  widniały  pojedyncze  drzwi.  Nie  dostrzegł  nigdzie  żadnych  ukrytych  urządzeń  podglądowych,  nie 
znaczyło  to  jednak,  że  ich  nie  było.  Musi  zachować  wszelkie  dostępne  środki  ostrożności,  mając  jedynie 
nadzieję, że strażnicy nie obserwują ich zbyt uważnie. 

background image

 W jaki sposób podają nam jedzenie?  zapytał Jan, gdy Debhu ponownie usiadł tuż obok niego. 
 Wsuwają tace przez szczelinę w drzwiach. Kubki i talerze są plastykowe i po trzech minutach rozpuszczają 
się. Nic, czego moglibyśmy użyć jako broni. 
 Nie o tym myślałem. Co jest za tymi drzwiami? 
 Krótki korytarz i drugie drzwi. Nigdy nie są otwierane jednocześnie. 
 Coraz lepiej. Czy w tym korytarzu jest jakiś strażnik? 
Ja  żadnego  nie  widziałem.  Być  może  uważają,  iż  nie  ma  takiej  potrzeby.  Ale  udało  mi  się  coś  zebrać  od 
chłopaków... 
 Nie pokazuj mi tego. Po prostu powiedz. 
 W większości śmiecie. Monety, klucze, obcinacz do paznokci, komputer osobisty... 
 Proszę, proszę. Jakieś zegarki? 
 Nie, zabrali wszystkie. Ten komputer to czysty przypadek. Jest wbudowany w brelok, który jeden z naszych 
nosił na szyi. I co ty właściwie chcesz z tym zrobić? 
 Zbudować  zespół  obwodów  mikroelektronicznych. Zajmowałem  się  tym,  zanim mnie  aresztowano.  Czy  te 
światła nigdy nie gasną? 
 Obawiam się, że nie. 
 A  więc  musimy  postępować  niezwykle  ostrożnie.  Przysuń  się  bliżej  i  włóż  mi  te  wszystkie  rzeczy  do 
kieszeni. Jeżeli zabierają nas na Ziemię  jak długo potrwa sama podróż? 
 Około dwóch tygodni czasu subiektywnego. Pół raza dłużej czasu przestrzennego. 
 Dobrze. A więc powinno się udać. 
Światła nie gasły nawet na chwilę. Jan wątpił, by więźniowie obserwowani byli przez cały czas  musiał tak 
zresztą uważać, bowiem w przeciwnym wypadku jakakolwiek próba ucieczki nie miałaby większego sensu. 
Posługując się jedynie dotykiem, posortował znajdujące się w kieszeni przedmioty. Następnie położył się na 
podłodze  i  rozłożył  przed  sobą  wyjęte  z  kieszeni  klucze,  starając  się  jednocześnie  zasłonić  je  własnym 
ciałem.  Były  to  różnokolorowe,  niewielkie  rurki,  zaopatrzone  na  jednym  końcu  w  pierścień.  Aby  otworzyć 
drzwi,  należało  po  prostu  włożyć  je  w  otwór  mechanizmu  zamka.  Były  tak  powszechne,  iż  niewielu  ludzi 
zastanawiało się, co właściwie tkwi wewnątrz plastykowej rurki. 
Jan  wiedział  jednak,  że  zawiera  ona  stosunkowo  skomplikowany  mechanizm,  składający  się  z  odbiornika 
mikrofal owego, procesora mikrochipowego i niewielkiej baterii. Po włożeniu klucza w otwór, wysyłany przez 
mikroelektryczny  obwód  zanika  sygnał  uaktywniał  ukryty  w  kluczu  mechanizm,  który  w  odpowiedzi  wysłał 
swój  własny  sygnał  kodowy.  Jeżeli  był  on  prawidłowy,  drzwi  otwierały  się,  a  niewielkie,  lecz  bardzo  silne 
pole magnetyczne ładowało powtórnie baterię. Jeżeli w zamek włożono jednak nieodpowiedni klucz ze złym 
sygnałem  kodowym,  drzwi  nie  tylko  pozostawały  zamknięte,  ale  mechanizm  zamka  natychmiast 
rozładowywał baterię, czyniąc klucz niezdatnym do użytku. 
Używając ostrza obcinacza do paznokci, Jan zerwał okrywającą mechanizm klucza warstwę plastyku. Miał 
teraz  narzędzia,  obwody  i  baterie.  Był  pewny,  że  przy  odrobinie  cierpliwości  i  umiejętności  uda  mu  się 
zbudować  to,  czego  potrzebuje.  Technologia  mikrochipowa  była  już  tak  powszechna,  iż  te 
nieprawdopodobnie  małe  mikroprocesory  znalazły  swe  zastosowanie  we  wszystkich  praktycznie 
urządzeniach mechanicznych. Większość ludzi wydawała się tego jednak nie dostrzegać. Jan wiedział o tym 
doskonale,  ponieważ  sam  zaprojektował  większość  tego  typu  obwodów. Wiedział  także  jak je  zmienić,  by 
posłużyły jego celom. 
Z  jednego  z  kluczy  wyjął  samą  baterię.  Jej  dwa  cienkie  przewody  posłużyły  do  zmian  w  obwodach 
mikroelektronicznych drugiego klucza. Jego transmiter stał się teraz odbiornikiem, którego zadaniem będzie 
wykrycie kombinacji impulsów zamka w drzwiach celi. Gdy wszystkie czynności zostały już zakończone, Jan 
odwrócił się w kierunku siedzącego nieruchomo Debhu. 
 Chcę  teraz  spróbować  odczytać  kod  zamka  w  drzwiach  naszej  celi.  Mam  jedynie  nadzieję,  że  nie  jest 
obwarowany obwodem zabezpieczającym. 
 Myślisz, że się uda? 
Jan pozwolił sobie na słaby uśmiech. 
 Powiedzmy, iż mam taką nadzieję. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, jest włożenie tego klucza 
w zamek. Ale będę potrzebował twojej pomocy. 
 Oczywiście. Co mogę zrobić? 
 Musisz  odwrócić  uwagę  strażników.  Nie  wiem,  w  jakim  stopniu  jesteśmy  obserwowani.  Nie  chcę  jednak 
ryzykować. Ja będę pod ścianą tuż obok drzwi. Niech twoi ludzie zaczną walczyć ze sobą pod przeciwległą 
ścianą. Z pewnością zwróci to uwagę strażników i da mi kilka cennych sekund. 
Debhu pokręcił z powątpiewaniem głową. 
 Czy to musi być akurat walka? Moi ludzie niewiele wiedzą o tego typu sprawach. Nigdy się tego nie uczyli. 
 Naprawdę?  zaskoczony  Jan  spojrzał  prosto  na  swego  rozmówcę.    A  te  karabiny,  którymi  tak  ochoczo 
wymachiwali na planecie? Wyglądały całkiem realistycznie. 

background image

 Był  prawdziwe,  ale  nie  naładowane.  Może  moglibyśmy  zrobić  coś  innego?  Hainault  jest  gimnastykiem. 
Porozmawiam z nim. Z pewnością przyjdzie mu coś do głowy. 
 I niech to lepiej będzie dobry pomysł. 
 Kiedy ma zacząć? 
 Gdy tylko znajdę się pod drzwiami. Gdy będę gotowy, potrę podbródek. 
Daj mi parę minut  powiedział Debhu i ruszył powoli w stronę leżącego nieruchomo mężczyzny. 
Hainault okazał się być prawdziwym artystą. Zaczął od niewielkiej rozgrzewki. Wkrótce przeszedł do stania 
na rękach i skomplikowanych mostków, a zakończył wyskokiem z saltem w powietrzu. 
Zanim  jeszcze  stopy  akrobaty  dotknęły  podłogi,  Jan  na  krótką chwilę  włożył  zmodyfikowany  klucz  w  otwór 
zamka. Po wyjęciu ukrył go w dłoni i odsunął się od drzwi, oczekując na ryk syreny alarmowej. 
Nic się jednak nie stało. Po pięciu minutach już wiedział, iż pierwszy krok zakończony został sukcesem. 
Najważniejszą  rzeczą,  którą  udało  się  zatrzymać  więźniom,  był  mikrokomputer.  Była  to  właściwie 
zabaweczka, niewątpliwie otrzymana od kogoś  w podarunku. Strażnicy przeoczyli go, ponieważ z wyglądu 
przypominał  sztukę  biżuterii  w  kształcie  wiszącego  na  złotym  łańcuszku  czerwonego  serca,  z 
wygrawerowaną  po  jednej  stronie  literą  "J".  Należało  jedynie  położyć  wisiorek  na  płaskiej  powierzchni  i 
nacisnąć  literę,  by  przed  operatorem  pojawił  się  pełny  hologram  klawiatury.  Pomimo  braku  wrażenia 
realności  był  to  jednak  najprawdziwszy  komputer,  dzięki  wbudowanej  jednostce  pamięci  molekularnej 
zbliżony pojemnością do zwykłych komputerów osobistych. 
Jan  znał  już  kod  zamka  w  drzwiach  celi.  Następnym  krokiem  będzie  taka  zmiana  jednego  z  kluczy,  by 
emitował  ten  właśnie  kod.  Bez  komputera  nie  byłoby  to  jednak  możliwe.  Użył  go,  by  wykasować  starą 
pamięć z obwodów klucza i wprowadzić na to miejsce nową. Był to długi, pełen prób i błędów proces. Zajęło 
to mnóstwo czasu  lecz w efekcie Jan otrzymał klucz, o którym wiedział, iż otworzy drzwi celi nie powodując 
alarmu. Debhu spojrzał z powątpiewaniem na niewielki, plastykowy cylinder. 
 Jesteś pewny, że zadziała?  zapytał. 
 Prawie. Powiedzmy, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. 
 Spore szansę. A co zrobimy po otwarciu tych drzwi? 
 Użyjemy  tego  samego  klucza,  by  otworzyć  zewnętrzne  drzwi  na  końcu  korytarza.  Tutaj  szansę,  że  ten 
zamek otwiera się tą samą kombinacją klucza są już mniejsze, wynoszą jakieś pięćdziesiąt procent. Jeżeli 
się otworzą, wychodzimy na zewnątrz. Jeżeli nie, to... no cóż, wtedy po naszej stronie będzie przynajmniej 
element zaskoczenia. 
 Jeżeli się uda, prawdopodobnie nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć... 
 Nawet tak nie mów  przerwał ostro Jan. Gdyby nie to, że najprawdopodobniej na nas  wszystkich wydano 
już wyrok śmierci, nawet nie rozważałbym tak zwariowanego pomysłu. Czy zastanowiłeś się, co stanie się, 
jeżeli nasza ucieczka rzeczywiście zakończy się powodzeniem? Jeżeli uda nam się opuścić ten statek? 
 No cóż  będziemy wolni. Jan westchnął z rezygnacją. 
 Być  może,  gdybyśmy  wylądowali  na  jakiejś  innej  planecie.  Ale  to  będzie  Ziemia.  Gdy  wyjdziesz  z  tego 
liniowca, znajdziesz się w samym sercu centrum kosmicznego. W dodatku bardzo pilnie strzeżonego. Każda 
osoba,  którą  spotkasz,  będzie  twoim  wrogiem.  Prole  nie  zrobią  nic,  by  ci  pomóc    a  najprawdopodobniej 
wydadzą,  gdy  za  twoją  głowę  wyznaczona  zostanie  nagroda.  Każdy  inny  człowiek  będzie  twoim 
prześladowcą. W przeciwieństwie do twoich ludzi potrafią walczyć i sprawia im to przyjemność. Niektórzy z 
nich lubią nawet zabijać. Widzisz więc, że będziemy stąpać po bardzo niebezpiecznym gruncie. 
 To już  nasze  zmartwienie    odparł  Debhu,  kładąc  dłoń  na  ramieniu  Jana.   Wszyscy jesteśmy  ochotnikami. 
Rozpoczynając  rebelię  doskonale  wiedzieliśmy,  dokąd  może  nas  to  zaprowadzić.  Przeciwnikowi  udało  się 
nas  pojmać  i  ma  zamiar  poprowadzić  nas  na  stryczek  niczym  stado  baranów  na  rzeź.  Uratuj  nas,  Janie 
Kulozik, a do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami. 
"Aby  tylko  starczyło  tego  życia"    pomyślał  gorzko  Jan.  Szybko  jednak  odepchnął  ponure  myśli  na  bok, 
koncentrując się na planowanej ucieczce. Szansę na powodzenie, chociaż minimalne, jednak rzeczywiście 
były. Rozmyślał nad tym wszystkim przez kilka pozostałych do ładowania dni i opracował plan, który wydał 
mu się najodpowiedniejszy. Szeptem wyjaśnił leżącemu tuż obok Debhu, co należy robić: 
 Gdy wyjdziemy z celi, musimy trzymać się razem i poruszać bardzo szybko. Zaskoczenie jest naszą jedyną 
bronią. Będziemy także musieli odnaleźć drogę do wyjścia. Proponuję pojmać jednego z członków załogi i 
zmusić go, by nas prowadził... 
 Nie ma takiej potrzeby  przerwał Debhu. Jestem konstruktorem i sam budowałem takie statki. Dlatego też 
powierzono mi dowództwo jednego z nich. Ten liniowiec to ulepszona wersja standartowego pojazdu klasy 
Bravo. 
 Znajdziesz drogę? 
 Nawet w ciemnościach. 
 A  więc  bardzo  ważne  pytanie    w  jaki  sposób  możemy  ominąć  główną  śluzę?  Czy  są  jakieś  inne  drogi 
wyjścia  ze  statku?    I  to  całkiem  sporo.  Ponieważ  statek  ten  zaprojektowano,  by  operował  zarówno  w 
atmosferze,  jak  i  w  próżni,  posiada  kilka  niezależnych  śluz  i  włazów.  Duży  luk  załadunkowy  jest  w 

background image

maszynowni...  chociaż  nie,  otwarcie  go  zajmuje  zbyt  wiele  czasu    zamyślił  się  na  chwilę.    Ale  całkiem 
niedaleko jest dużo mniejszy luk, służący do uzupełniania zapasów. Do naszych celów wręcz idealny. 
Jan uśmiechnął się szeroko. 
 Zatem  dobrze.  Będziemy  postępować  zgodnie  z  rozwojem  sytuacji. W tej  chwili  nie  wiem  nawet,  w  jakim 
kraju wylądujemy. Najprawdopodobniej w Stanach Zjednoczonych, w Spaceconcent na pustyni Mojave. To 
stwarza dodatkowy problem. Pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Kompleks na pustyni posiada jedynie kilka 
dróg wjazdu i wyjazdu. Niedobrze. Mogą łatwo wszystko zablokować. 
Po następnym posiłku do pomieszczenia wszedł oddział silnie uzbrojonych strażników. 
 Ustawić się w szeregu  rozkazał dowodzący oficer.  Twarzami do ściany. Właśnie tak, ręce do góry i dłonie 
oparte  o  ścianę,  tak,  byśmy  mogli  je  widzieć.  Ty  tam,  pierwszy  w  szeregu.  Wyrzuć  wreszcie  ten  chleb  i 
klękaj. 
Do  przodu  wystąpił  strażnik  z  soniczną  maszynką  do  golenia  i  nachylił  się  nad  klęczącym  więźniem.  Fale 
ultradźwiękowe  dawały  znakomity  efekt  -  usuwały  wszelki  zarost  nie  dotykając  przy  tym  skóry.  Sam  akt 
golenia był też niezwykle szybki. Wkrótce z twarzy więźniów zniknęły wszelkie ślady zarostu, a ogolone do 
gołej skóry głowy przypominały gładkie kule bilardowe. Było to niezwykle upokarzające - strażnikom jednak 
wydawało się śmieszne. Cała podłoga 
zaśmiecona została ścinkami włosów. Oficer ponownie zwrócił się w stronę więźniów: 
 Gdy  usłyszycie  sygnał  ostrzegawczy,  chcę  abyście  wszyscy  leżeli  na  podłodze.  Przy  lądowaniu  możecie 
trochę pofruwać, a nam nie trzeba dodatkowych kłopotów w postaci połamanych kości. Ten, kto będzie miał 
pecha i nie będzie w stanie wyjść stąd o własnych siłach, zostanie natychmiast zastrzelony. Obiecuję wam 
to. 
Przy  wtórze  głośnego  śmiechu  strażnicy  opuścili  celę.  Głucho  szczęknęły  zamykane  drzwi.  Więźniowie 
spojrzeli po sobie w milczeniu. 
 Zaczekajmy,  dopóki  nie  wylądujemy  i  nie  przywrócą  normalnego  ciążenia    powiedział  wreszcie  Debhu.  
Wtedy wszyscy będą zajęci, a włazy zewnętrzne wciąż jeszcze zamknięte. 
Jan skinął głową i w tej samej chwili zawyła syrena alarmowa. 
Wejściu  w  atmosferę  towarzyszyły  lekkie  wibracje  i  stopniowy  wzrost  ciążenia.  Wszyscy  położyli  się 
nieruchomo na podłodze, spoglądając czujnie na leżących obok siebie Hana i Debhu. 
Silniki  umilkły.  Na  krótką  chwilę  powróciła  nieważkość,  lecz  szybko  zastąpiona  została  ponownym 
ciążeniem, wzrastającym wraz z opuszczaniem się statku ku powierzchni Ziemi. 
 Teraz!  wykrzyknął Debhu. 
Jan  zerwał  się  na  równe  nogi  i  włożył  klucz  w  zamek.  Drzwi  otworzyły  się  nadspodziewanie  lekko.  Krótki 
korytarz  był  pusty.  Mając  za  sobą  resztę  więźniów,  kilkoma  skokami  przebył  dzielącą  go  od  drugich  drzwi 
wolną przestrzeń i wsunął klucz w szczelinę zamka. Wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się. Nie rozległ się 
żaden  sygnał  alarmowy.  Jan  skinął  głową  w  stronę  Debhu,  który  otworzył  je  szerzej i  wyjrzał  ostrożnie  na 
zewnątrz. 
 Tędy  syknął i pobiegł w głąb pustego korytarza. 
Nagle zza zakrętu wyszedł jeden z członków załogi liniowca. Na ich widok stanął jak wryty, a potem odwrócił 
się  próbując  uciec.  Spóźnił  się  z  tym  jednak  o  całą  wieczność.  W  chwilę  później  leżał  nieprzytomny  na 
podłodze. 
 A  więc  jesteśmy  uzbrojeni    uśmiechnął  się  Debhu,  prezentując  wyjętą  z  kabury  broń.    Weź  to,  Janie.  Z 
pewnością wiesz lepiej od nas, jak się z tym obchodzić. 
Debhu  ruszył  dalej,  a  pozostali  tłoczyli  się  tuż  za  nim.  Zignorował  windę,  jako  zbyt  powolną.  Zamiast  tego 
ruszył  w  dół  schodami  awaryjnymi,  przeskakując  po  kilka  stopni  na  raz.  Zatrzymał  się  dopiero  na  samym 
dole, czekając na resztę przy okrągłym włazie. 
 Ten właz prowadzi do głównego przedziału silnikowego  wyjaśnił.  Wewnątrz jest co najmniej czterech ludzi 
i jeden oficer. Możemy spróbować ich zaskoczyć... 
 Nie  sprzeciwił się Jan.  Zbyt ryzykowne. Mogą być uzbrojeni. Gdzie powinien znajdować się oficer? 
 Przy pomocniczym pulpicie kontrolnym. Jakieś cztery metry po lewej stronie. 
 Pięknie. Wchodzę pierwszy. Wy wejdziecie za mną, lecz nie ustawiajcie się na linii strzału pomiędzy mną a 
obsługą maszynowni. 
 Nie zamierzasz chyba... 
 Doskonale wiesz, co zamierzam  uciął Jan, unosząc w górę broń.  A teraz otwieraj ten luk. Znajdujący się 
wewnątrz oficer był bardzo młody. Jego pełen przerażenia okrzyk rychło zamienił się w agonalne rzężenie, 
gdy wystrzelony z trzymanego przez Jana rewolweru  pocisk rzucił go o ścianę. Na widok osuwającego  się 
bezwładnie,  zakrwawionego  ciała,  wbiegający  do  maszynowni  rebelianci  zatrzymali  się  gwałtownie.  Na 
szczęście  w pomieszczeniu nie było pełnej obsady ludzi. Jan zabił jeszcze dwu mężczyzn, w tym jednego 
strzałem w plecy. 
 Prędzej!  wykrzyknął ze zniecierpliwieniem. 
 Droga wolna! 

background image

Więźniowie rzucili się w stronę luku. Jan zauważył jednak, iż przebiegając obok, starali się nie spoglądać mu 
w  twarz.  Debhu  nie  zawracał  sobie  głowy  szukaniem  przycisków  otwierających  klapę,  lecz  podbiegł  do 
awaryjnego koła zamachowego i zaczął je przekręcać. Po dwu obrotach odepchnięty został przez Hainaulta 
na  bok,  który  wykorzystując  swą  potężną  siłę  jął  kręcić  korbą  coraz  szybciej i  szybciej. Wkrótce  blokujące 
właz stalowe zapadki uniosły się w górę. 
 Jak na razie żadnego alarmu  szepnął Jan. 
 Otwórzcie trochę szerzej. Musimy się przekonać, czy na zewnątrz nie czeka już na nas komitet powitalny. 
 

Rozdział 5 

Lądowisko było ciemne i ciche. Słychać było tylko cichy zgrzyt kurczącego się metalu i szum wody. Kadłub 
statku  i  sam  szyb  ładowniczy  schładzany  był  strumieniami  wody,  tryskającymi  z  dysz  chłodniczych.  Jan 
zatrzymał się u szczytu trapu, który automatycznie wysunął się tuż po wylądowaniu. Ostatnie stopnie ginęły 
w masie kłębiącej się na dnie szybu pary. 
 Przy dyszach wodnych powinien być luk wyjściowy  szepnął Debhu.  Jeżeli oczywiście te szyby są podobne 
do tych, które projektowałem. 
 Lepiej, aby były  odparł Jan.  Prowadź. 
Odsunął się na bok i rozejrzał czujnie dookoła. Wszędzie panowała cisza. Dziwne, przecież powinni odkryć 
już ich ucieczkę. Debhu z pozostałymi zaczął schodzić w dół. 
Nagle  ze  wszystkich  stron  zapłonęły  reflektory,  zalewając  wszystko  ulewą  jaskrawego  światła.  W  chwilę 
później padły strzały. Pociski odbijały się od metalowych boków statku i od betonu, rozrywając schodzących 
w dół ludzi na strzępy. 
Jan  osłonił  oczy  ramieniem  i  parę  razy  wystrzelił  na  ślepo.  W  końcu  odrzucił  pustą  broń  na  bok.  Jakimś 
cudem  nie  był  nawet  ranny.  Dobiegające  z  dołu  chrapliwe  okrzyki  świadczyły,  że  pozostali  nie  mieli  tyle 
szczęścia. 
Jako  ostatni  z  uciekających  więźniów  wciąż  jeszcze  znajdował  się  na  szczycie  trapu.  Ich  ucieczka  nie 
pozostała  niezauważona    powiadomieni  przez  radio  strażnicy  brali  właśnie  srogi  odwet.  Wewnątrz  szybu 
szalała  śmierć.  Ignorując  deszcz  padających  wszędzie  dookoła  kuł,  Jan  dał  nura  w  zbawczy  otwór 
otwartego włazu. 
Przez  chwilę  leżał  zupełnie  nieruchomo. Wiedział,  iż  jego  egzekucja  została  jedynie  chwilowo  odroczona. 
Jednak nie mógł znieść myśli, że jego prześladowcy znajdą go leżącego bezsilnie na podłodze. Podniósł się 
z wysiłkiem i ruszył powoli w głąb maszynowni. Nagle z dreszczem przerażenia spostrzegł, że drzwi windy 
zaczynają się wolno otwierać... 
Jednym  skokiem  dopadł  do  zgrupowanych  pod  jedną  ze  ścian  urządzeń  i  wcisnął  się  w  wąską  szczelinę 
pomiędzy  jednym  z  nich  a  ścianką  grodzi.  Wstrzymał  oddech,  słysząc  tupot  zbliżających  się,  ciężkich 
kroków. 
 Zatrzymajcie  się  tutaj    rozległ  się  czyjś  głos.    I  uważajcie,  by  nie  dostać  się  w  ogień  naszych  własnych 
oddziałów na zewnątrz.  Po chwili najwyraźniej zwrócił się do kogoś z zewnątrz: 
 Tu Lauca. Połączcie mnie z dowództwem. Tak, sir... Jesteśmy na pozycji w maszynowni. Tak, wstrzymać 
ogień. Wchodzimy do akcji. Rozumiem, żadnych jeńców. 
Strzały zaczęły cichnąć. Mężczyzna ponownie zwrócił się w stronę żołnierzy: 
 Słyszeliście?  Żadnych  jeńców.  I  spróbujcie  nie  powystrzelać  się  nawzajem  z  nadmiaru  entuzjazmu. 
Zostawcie ciała tam, gdzie leżą. Potem przylecą reporterzy. Major chce, by cały  światr dowiedział  się, jaki 
los czeka odszczepieńców i morderców. Ruszajcie! 
Żołnierze,  trzymając  gotową  do  strzału  broń,  ruszyli  do  przodu.  Jan  mógł  jedynie  czekać,  aż  jeden  z  nich 
spojrzy  w  bok  i  odkryje  go  siedzącego  bezradnie  na  podłodze.  Jednak  żaden  z  nich  tego  nie  uczynił. 
Zaślepieni żądzą zemsty gnali w stronę luku. 
Dowodzący  nimi  oficer  zatrzymał  się  niespełna  pół  metra  od  Jana  i  przemówił  do  widocznego  u  kołnierza 
mikrofonu: 
 Wstrzymać ogień. Powtarzam: wstrzymać ogień. Do szybu schodzą oddziały porządkowe. 
Jan  jął  wysuwać  się  na  zewnątrz,  jednak  jego  koszula  zaczepiła  się  o  jedną  z  wystających  śrub.  Gdy 
szarpnął mocniej, pękła z cichym trzaskiem. Zaskoczony oficer drgnął i odwrócił głowę. Jan runął do przodu 
i obiema dłońmi złapał go za gardło. 
Było  to  okrutne,  niemniej  jednak  efektywne.  Oficer  szarpnął  się  do  tyłu,  próbując  oderwać  miażdżące  mu 
krtań  palce.  Upadli  na  podłogę.  Z  głowy  żołnierza  spadł  hełm  i  potoczył  się  na  bok.  Oficer  walczył  jednak 
zaciekle  dalej.  Jego  paznokcie  pozostawiały  na  dłoniach  Jana  krwawe  bruzdy,  szeroko  otwarte  usta 
bezskutecznie próbowały  wciągnąć do płuc odrobinę  powietrza. Mięśnie Jana, zahartowane latami ciężkiej 
pracy, dawały mu teraz wyraźną przewagę. Tylko jeden z mężczyzn mógł wyjść z tej potyczki z życiem. Jan 
zacisnął palce silniej, bez emocji patrząc na posiniałą twarz trzepoczącego się pod nim oficera. 
Mężczyzna  szarpnął  się  jeszcze  raz  i  znieruchomiał.  Jan  zwolnił  ucisk  dopiero  wtedy,  gdy  jego  palce  nie 
wyczuwały już żadnego śladu pulsu. 

background image

Rozejrzał się szybko dookoła. Na razie był sam. Strzały na zewnątrz stawały się coraz rzadsze, w miarę jak 
żołnierze unieszkodliwiali jeden cel po drugim. W każdej chwili mogą wrócić z powrotem... 
Rozpiął magnetyczne zapięcia i szybkimi ruchami zerwał z ciała oficera mundur. Zdjęcie własnego ubrania i 
założenie  czarnego  uniformu  zajęło mu mniej,  niż minutę.  Pasował,  chociaż  buty  były  odrobinę  za ciasne. 
Do  diabła  z tym.  Założył  na  głowę  hełm  i  nie tracąc czasu,  wepchnął  bezwładne  ciało  w  to  samo miejsce, 
które posłużyło mu za kryjówkę. Biegnąc w stronę windy, zapiął pod brodą pasek hełmu. Unosił już palec w 
stronę guzika, gdy nagle jego wzrok spoczął na świecącej płytce wskaźnika. Zamarł. 
Winda zjeżdżała właśnie w dół. 
Schody awaryjne. Droga, którą dostali się tutaj. Przebiegł przez drzwi i naparł na mechanizm, by zamknęły 
się za nim szybciej. A teraz w górę. Nie za szybko, nie może pozwolić, by stracić oddech. Ale jak wysoko? 
Który  pokład?  Gdzie  jest  inne  wyjście  ze  statku?  Debhu  znałby  odpowiedzi  na  te  pytania.  Ale  Debhu  był 
martwy.  Wszyscy  byli  martwi.  Jan  ze  zdumieniem  spostrzegł,  że  ich  śmierć  nie  robi  na  nim  większego 
wrażenia. Teraz czy później, cóż za różnica? I tak wszystkich czekałoby to samo. On jednak wciąż jeszcze 
był wolny. Schwytanie go z pewnością nie będzie takie proste, jak ta rzeźnia nieuzbrojonych ludzi w szybie. 
Jan poprawił wiszącą przy pasie kaburę. Z nim nie pójdzie im tak łatwo. 
Ile  pokładów  już  właściwie  przeszedł?  Pięć,  sześć?  Następny  będzie  równie  dobry,  jak  każdy  inny.  Po 
dotarciu do kolejnych drzwi obciągnął mundur i wziął głęboki oddech. Wyprostował się i pchnął drzwi. 
Korytarz był pusty. Ruszył w głąb statku krokiem, który jak miał nadzieję, przypominał sposób poruszania się 
wojskowych. Nagle zza załomu korytarza wynurzył się jeden z członków załogi. Na widok Jana skinął lekko 
głową, zamierzając przejść obok. Jan położył mu rękę na ramieniu. 
Chwileczkę,  dobry  człowiekuzupełnie  nieświadomie  jął  formułować  słowa  z  akcentem  swej  dawno 
zapomnianej,    elitarnej    szkoły   przygotowawczej. 
 Gdzie jest najbliższe wyjście? 
Zaskoczony  mężczyzna  cofnął  się  do  tyłu  i  spojrzał  na  niego  szeroko  otwartymi  oczyma.  Jan  przemówił 
ponownie, tym razem bardziej stanowczo. 
 Odpowiadaj!  Razem  z  oddziałem  byłem  w  szybie  ładowniczym  i  chcę  się  teraz  stąd  wydostać,  by  złożyć 
odpowiedni meldunek. 
 Przepraszam,  wasza  dostojność.  Nie  wiedziałem.  Śluza  jest  na  pokładzie  pierwszym.  Tymi  schodami  w 
górę. Potem na prawo. 
Jan skinął głową i ruszył sztywno do przodu. Jak na razie wszystko w porządku. Oszukał tego człowieka 
 lecz  czy  tak  samo  łatwo  pójdzie  mu  z  pozostałymi?  Wkrótce  się  przekona.  Próbował  sobie  przypomnieć, 
jakie  nazwisko  wymienił  oficer.  Loka?  Nie.  Lauca  albo  coś  bardzo  podobnego.  Spojrzał  na  widniejącą  na 
rękawie munduru naszywkę. Podporucznik Lauca. Pchnął drzwi i ruszył w górę schodów. 
Przy  wyjściu  ze  statku  stało  dwóch  uzbrojonych  strażników.  Sama  śluza,  była  otwarta.  Widniejący  za  nią 
metalowy trap dawał nadzieję na chwilowe bezpieczeństwo. 
Na  jego  widok  strażnicy  wyprostowali  się  i  zasalutowali  mu.  Jan  nie  mógł  się  już  wycofać.  Szedł  dalej, 
odmierzając  miarowo  krok,  aż  w  końcu  zatrzymał  się  tuż  przed  nimi.  Wtedy  właśnie  dostrzegł  coś,  co 
natchnęło go odrobiną nadziei. 
Numer ich jednostki różnił się od tego, który widniał na rękawie jego munduru. 
 Jestem  porucznik  Lauca  ze  szwadronu  porządkowego.  Mam  zepsute  radio.  Gdzie  znajdę  waszego 
dowódcę? 
Żołnierze wyprostowali się jeszcze bardziej.  
 Major jest na dole, sir. W punkcie dowodzenia. 
 Dziękuję. 
Jan  zasalutował  z  precyzją,  którą  wpajano  mu  podczas  szkolenia  wojskowego  w  szkole,  odwrócił  się  na 
pięcie i wymaszerował na trap. 
Będąc pewnym, że żołnierze przy śluzie nie mogą go już dostrzec, odwrócił się i przemykając wzdłuż rzędu 
skupionych na rampie maszyn, pomknął w mrok. 
Doskonale  wiedział,  iż  to  chwilowe  bezpieczeństwo  nie  oznaczało  jeszcze  wolności.  Mundur  zabitego 
oficera  był  co  prawda  znakomitym  kamuflażem,  lecz  gdy  tylko  zostanie  odnalezione  ciało,  stanie  się 
śmiertelną  pułapką.  A  w  dodatku  nie  wiedział  nawet,  gdzie  się  znajduje..  Najprawdopodobniej  w  centrum 
kosmicznym na pustyni Mojave. Chociaż równie dobrze mógł być w jednej z tajnych baz wojskowych. Teraz 
nie  było  to  jednak  najważniejsze.  Przede  wszystkim  musi  się  stąd  wydostać.  I  to  jak  najszybciej,  zanim 
pułapka  się  zatrzaśnie.  Ruszył  w  stronę  czegoś  w  rodzaju  drogi,  słabo  oświetlonej  reflektorami 
przejeżdżających pojazdów. 
Przystanął  w cieniu rzucanym przez ogromne paki i spojrzał na jaskrawo iluminowaną bramę. Zwykły bluff 
nie  wystarczy,  by  przedostać  się  przez  nią  na  drugą  stronę.  Przez  chwilę  rozważał  możliwość  przejścia 
przez  ogrodzenie.  Szybko  zarzucił  jednak  ten  pomysł.  Cały  płot  jest  najprawdopodobniej  pod  napięciem, 
wyposażony  w  różnorakie  systemy  alarmowe.  Jan  był  boleśnie  świadomy, iż z  każdą  upływającą  sekundą 
szansę na pomyślną ucieczkę kurczą się w zastraszająco szybkim tempie. 

background image

 Porucznik Lauca, zgloś się. 
Na  nagły  dźwięk  tego  rozkazu  nieomal  podskoczył.  Radio,  oczywiście.  Gdzie  jest  przełącznik?  Sięgnął 
dłonią do kontrolki przy pasie, próbujące odnaleźć w ciemnościach prawidłowy przycisk. 
 Lauca, zgloś się. 
Czy  ten  jest  tym  prawidłowym?  Musi  nim  być.  Był  tylko  jeden  sposób,  aby  to  sprawdzić.  Nacisnął  guzik  i 
przemówił: 
 Słucham, sir. 
 Nareszcie. Chcemy, byś pozostawił ciała prasie. Odwalaj ludzi z powrotem. 
Głos  w  słuchawkach  umilkł.  A  więc  fortel  działał  nadal    lecz  Jan  wiedział,  że  zyskał  tylko  kilka  cennych 
minut,  nie  więcej.  Przełączył  radio  na  obwód  ogólny  i  jednym  uchem  słuchał  krzyżujących  się  komend  i 
rozkazów. Musi coś zrobić i to szybko. 
Podbiegł  w  stronę  oświetlonej  alejki  i  skryty  przed  wzrokiem  stojących  strażników,  czekał  na  okazję. 
Wkrótce pojawił się samochód, ale w kabinie obok kierowcy siedział ktoś jeszcze. Jan cofnął się w cień. Za 
samochodem przejechał motocykl. Minuty płynęły. Pojazdy nieprzerwanym strumieniem wjeżdżały do bazy, 
jednak bardzo niewiele z nich ją opuszczało. Niech się wreszcie coś pojawi! 
Nagle  mrok  rozproszyły  światła  potężnej  ciężarówki.  Kabina  była  zbyt  wysoko,  by  mógł  zobaczyć,  czy 
kierowca jest sam. Było to jednak ryzyko, które należało podjąć. 
Jan  wyszedł  na  środek  betonowej  nawierzchni i  uniósł  rękę. Zgrzytnęły  hamulce.  Pojazd  zatrzymał  się i  w 
oknie ukazała się twarz kierowcy. 
 Czym mogę służyć, wasza dostojność? 
 Czy ten samochód był już przeszukiwany? 
 Jeszcze nie, sir. 
 A więc otwórz drzwi. Wchodzę do środka. 
Jan  wspiął  się  po  kilku  stopniach  w  górę  i  wślizgnął  do  wnętrza  kabiny.  Kierowca,  zwykły  prol  ubrany  w 
poplamiony  kombinezon  i  czapkę,  był  sam.  Jan  zatrzasnął  drzwiczki,  odwrócił  się  w  stronę  mężczyzny  i 
wyciągnął rewolwer. 
 Wiesz, co to jest? 
 Tak, wasza miłość, wiem. 
Mężczyzna  wpatrywał  się  w  broń  rozszerzonymi  strachem  oczyma.  W  mdłym  świetle  wskaźników  widać 
było, że drży. Jan nie mógł sobie jednak pozwolić, by mu współczuć. 
 Dobrze. Rób więc dokładnie to, co ci powiem. Przejedziesz przez bramę tak, jak zwykle. Nic nie mów. Będę 
leżał tuż obok na podłodze i zastrzelę cię, jak tylko otworzysz gębę. Zrozumiałeś? 
 Tak, sir. Oczywiście, że... 
 Ruszaj. 
Jęknął  wrzucony  bieg  i  maszyna  potoczyła  się  do  przodu.  Po  chwili  wolnej  jazdy  kierowca  ponownie 
nacisnął na hamulec. Jan przyłożył lufę broni do boku mężczyzny. Miał jedynie nadzieję, że malujący się na 
twarzy prola strach nie zwróci uwagi stojących poniżej strażników. Jeden z nich powiedział coś niewyraźnie i 
kierowca  wyjął  z  kieszeni  w  drzwiach  plik  papierów,  po  czym  podał  je  komuś  na  zewnątrz.  Napięcie  w 
kabinie  stało  się  niemal  namacalne.  Jan  wyraźnie  widział  spływające  po  twarzy  mężczyzny  strużki  potu. 
Wepchnął lufę głębiej. 
W końcu papiery zostały zwrócone i kierowca, nie zawracając sobie głowy włożeniem ich na miejsce, rzucił 
je  na  podłogę.  Gwałtownym  ruchem  wrzucił  bieg  i  ruszyli.  Jechali  przeszło  minutę,  gdy  nagle  szmer 
prowadzonych w słuchawce rozmów zagłuszony został przez jeden, brzmiący zdecydowanie głos: 
 Uwaga,  wszystkie  posterunki.  Odnaleziono  cialo  zamordowanego  podporucznika.  Jego  mundur  zaginął. 
Przypuszcza się, iż jeden ze zbiegów pozostaje na wolności. Zamknąć wszystkie bramy. 
Ostrzeżenie to przyszło jednak za późno. 
 

Rozdział 6 

Ciężarówka  mijała  właśnie  puste  i  ponure  magazyny,  oświetlone  jedynie  porozmieszczanymi  w  dość 
dalekich odstępach od siebie lampami. 
 Skręć  za  następnym  rogiem    polecił  Jan.  Istniała  spora  szansa,  że  rozpoczęto  pościg.    Dobrze.  Za 
następnym rogiem zatrzymaj się. 
Zaszumiały  hydrauliczne  hamulce.  Znajdowali  się  na  jednej  z  bocznych  uliczek,  sto  metrów  od  najbliższej 
latarni. Doskonale. 
 Która godzina?  zapytał Jan. 
Kierowca zawahał się, a potem spojrzał na zegarek. 
 Trzecia... rano...  wystękał. 
 Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić  powiedział uspokajająco. Nie schował jednak broni. 
 O której będzie świt? 
 Około szóstej. 

background image

A więc jeszcze trzy godziny ciemności. Nie było to zbyt wiele. 
 Gdzie jesteśmy? 
 W Dinkstown. Dzielnica magazynów. Nikt tutaj nie mieszka. 
 Nie o to pytam. Co to za baza, którą właśnie opuściliśmy? 
Kierowca  przez  chwilę  gapił  się  na  Jana  w  milczeniu,  jakby  nie  bardzo  wiedząc,  co  powiedzieć. W  końcu 
odpowiedział: 
  Mojave, wasza dostojność. Centrum kosmiczne na pustyni Mojave... 
 Wystarczy  przerwał Jan, decydując się na kolejny krok. 
Było  to  niebezpieczne, lecz  potrzebował  jakiegoś  środka  transportu.  Zresztą  na  obecnym  etapie  wszystko 
było niebezpieczne.  Zdejmuj kombinezon. 
 Proszę, nie. Nie chcę, aby mnie zabili...! 
 Zamknij się! Powiedziałem ci przecież, że nic ci się nie stanie. Jak się nazywasz? 
 Miliard, wasza dostojność. Eddie Miliard. 
 A więc powiem ci, co zrobię, Eddie. Zabiorę twoje ubranie i cię zwiążę. Potem wezmę twój samochód. I nie 
mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdy cię znajdą, powiesz po prostu, że cię porwałem. To zresztą prawda. Nie 
będziesz miał przez to żadnych kłopotów. 
 Nie! Już jestem w kłopotach   głos mężczyzny pełen był rozpaczy i gniewu.  Równie dobrze mogę być już 
martwy. W  najlepszym  wypadku  wyrzucą  mnie z  roboty i  do  końca życia  pozostanę  na  zasiłku.  Już lepiej, 
gdybyś mnie zastrzelił! 
Ostatnie słowa były histerycznym wrzaskiem. Kierowca nagłym ruchem odwrócił się i złapał siedzącego na 
siedzeniu obok Jana za szyję. Był bardzo silny. Jan nie miał wyjścia. Kolbą rewolweru uderzył mężczyznę w 
czoło,  a  gdy  ten  nie  zwalniał  ucisku,  uderzył  ponownie.  Eddie  Miliard  westchnął  głęboko  i  nieprzytomny, 
osunął się na siedzenie. "A więc to, co ten człowiek powiedział, okazało się prawdą  pomyślał ponuro Jan, 
ściągając  z  kierowcy  kombinezon.  Jeszcze  jedna  ofiara.  A  czyż  oni  wszyscy  nie  byli  w  jakimś  stopniu 
ofiarami?" Nie miał jednak czasu, by rozmyślać o takich rzeczach. 
Gdy  wywlókł  wciąż  jeszcze  nieprzytomnego  kierowcę  z  kabiny  i  delikatnie  ułożył  na  asfalcie,  zaczął  się 
trząść.  Tak  wiele  ludzi.  Chociaż  działał  w  samoobronie,  wciąż  jeszcze  nie  mógł  zaakceptować  myśli,  iż  w 
brutalności  nie  daje  się  prześcignąć  innym.  Ale  dzięki  temu  żył.  Od  momentu,  w  którym  poświęcił  swoją 
pozycję na Ziemi, nie było już odwrotu. Podjął tę decyzję gdy uświadomił sobie, iż jego pozorna wolność jest 
sterowana  przez  państwo  policyjne,  którego  nadzór  rozciągnął  się  nad  wszystkimi  sferami  życia.  Takich, 
którzy  myśleli  podobnie  jak  on,  wciąż  przybywało    rezultatem  była  rebelia,  która  ogarnęła  całą  galaktykę. 
Toczyła się wojna, a on był w niej żołnierzem. Na razie musi mu to wystarczyć. Na wzajemne obwinianie się 
przyjdzie  czas  po  zwycięstwie.  Rewolta  bowiem  zatriumfuje,  musi  zatriumfować.  Inne  rozwiązanie  jest  po 
prostu nie do pomyślenia. 
Kombinezon Eddie Miliarda przesycony był potem i smarami. Był także za duży. Jak na razie jednak będzie 
musiał  spełnić  swe  zadanie.  Czapka  kierowcy  skutecznie  ukryła  świeżo  ogoloną  głowę.  Znalezionym  pod 
siedzeniem  drutem  skrępował  przeguby  nieprzytomnego  mężczyzny.  Wystarczy.  Wkrótce  i  tak  będzie  się 
musiał pozbyć tej ciężarówki. 
Silnik zaskoczył z cichym zgrzytem i pojazd zaczął wolno toczyć się wąską ulicą. Jan miał wciąż na głowie 
zabrany  oficerowi  hełm.  Nie  było  innego  sposobu  by  zorientować  się,  co  dzieje  się  na  zewnątrz.  Jednak 
szybko zdał sobie sprawę, że jest to właściwie bez sensu. W słuchawkach zabrzmiało jedynie kilka komend, 
a  potem  zapadła  cisza.  Ochrona  bazy  z  pewnością  wiedziała,  że  ma  przy  sobie  skradzione  radio,  więc 
komputer  komunikacyjny  dawno  pozmieniał  już  wszystkie  częstotliwości,  by  uniemożliwić  mu  dalszy 
podsłuch rozmów. Rzucił hełm na podłogę i nacisnął na pedał gazu. 
Zwolnił  dopiero  wtedy,  gdy  dojechał  do  skrzyżowania  z  drogą  główną.  Komputer  drogowy  dał  mu  zielone 
światło,  skręcił  więc  w  prawo.  Dostrzegł  co  prawda  zjazd  na  autostradę  nr  399  do  Los  Angeles,  wiedział 
jednak, że przy wjeździe do większych miast z pewnością postawiono już policyjne zapory. 
Ruch  na  drodze  stawał  się  stopniowo  coraz  większy.  Gdy  Jan  dostrzegł  jaskrawo  oświetloną  stację 
benzynową, zwolnił. Za nią znajdował się parking i całodobowa restauracja. Doskonale. Skręcił na podjazd i 
przejechał  powoli  obok  rzędu  zaparkowanych  pojazdów,  kierując  się  w  stronę  majaczących  w  mroku 
budynków. Były to garaże. Wszystkie były zamknięte, lecz mógł postawić za nimi ciężarówkę. Przy odrobinie 
szczęścia znajdą ją dopiero za parę godzin. Ale co dalej? 
Działać. Miał przy sobie kartę identyfikacyjną Eddie'go Miliarda, lecz zda ona egzamin jedynie przy bardzo 
powierzchownej kontroli. W skrytce znalazł kilka banknotów jednodolarowych i garść miedziaków. Wsunął je 
do  kieszeni  i  zapiał  kombinezon.  Jeżeli  prole  tutaj  podobni  byli  do  tych  z  Wielkiej  Brytanii,  to  poważnie 
wątpił,  by  zauważyli,  że  ubranie  jest  niedopasowane.  Ale  co  zrobić  z  mundurem  oficera?  W  tej  chwili  był 
zupełnie  nieprzydatny.  Z  pewnością  wiedzą  już  o  nim  wszyscy  policjanci  w  okolicy.  A  broń  i  dodatkowy 
magazynek? Lepiej będzie, jeżeli zatrzyma je przy sobie. 
Przez  chwilę  macał  ręką  pod  fotelem,  aż  znalazł  w  końcu  brudny  worek.  Pistolet  i  magazynek  wrzucił  do 
środka, a mundur i hełm wcisnął pod fotel. Na razie będzie to musiało wystarczyć. Zarzucił worek na ramię, 

background image

zamknął  drzwi  kabiny  na  klucz  i  zszedł  na  ziemię.  Rozejrzał  się  dookoła  i  szybkim  ruchem  cisnął  klucz 
ponad  otaczającym  garaże  płotem.  To  wszystko,  co  mógł  w  tej  chwili  zrobić. Odetchnął  głęboko  i  wolnym 
krokiem ruszył w stronę świateł restauracji. 
Przed  wejściem  do  jaskrawo  iluminowanego  pomieszczenia  zatrzymał  się  niepewny,  co  oczekuje  go  w 
środku. Był zmęczony i spragniony  chociaż "zmęczony" było zbyt słabym określeniem. Leciał wprost z nóg. 
Od chwili, w której udało mu się otworzyć drzwi celi, bez przerwy uciekał, bez przerwy groziło mu śmiertelne 
niebezpieczeństwo.  Adrenalina  utrzymywała  go  w  ruchu,  maskowała  narastające  znużenie.  Dopiero  teraz 
zaczął odczuwać je w całej pełni. Z wysiłkiem oparł się o ścianę restauracji i przez szerokie okno zajrzał do 
środka. 
Przestronna  sala  z  lożami  i  stolikami;  przy  długim  barze  siedziało  dwu  mężczyzn.  Reszta  sali  była  pusta. 
Czy  powinien  tam  wejść?  Było  to  ryzykowne,  lecz  w  tej  chwili  wszystko  było  jednym  wielkim  ryzykiem. 
Wewnątrz będzie miał szansę coś zjeść, przez chwilę posiedzieć i uporządkować chaos rozbieganych myśli. 
Potrzebował  tego.  Bardzo  tego  potrzebował.  Zmęczenie  sprawiało,  iż  z  wolna  stawał  się  fatalistą. 
Ostatecznie  i  tak  go  złapią    lecz  przynajmniej  wtedy,  gdy  będzie  miał  pełny  żołądek.  Odepchnął  się  od 
ściany, zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wszedł do środka. 
Podczas  swych  poprzednich  wizyt  w  Stanach  Zjednoczonych  jak  wiele  lat  temu  to  było?    nigdy  nie  był  w 
miejscu takim jak to. Oczywiście, bywał w najlepszych restauracjach Nowego Jorku, Detroit, nie dawało mu 
to  jednak  jakiejkolwiek  skali  porównawczej.  Podłoga  była  betonowa,  poplamiona  i  bardzo  stara.  Siedzący 
przy  barze  mężczyźni  nawet  nie  podnieśli  głów,  gdy  siadał  w  pierwszej  od  drzwi  loży.  Same  siedzenia  i 
stolik wydawały się być zrobione z aluminium i solidnie dotknięte zębem czasu. Czyżby obowiązywała tutaj 
samoobsługa? Czy może był tu gdzieś selektor z mechanizmem dostawczym? Rzeczywiście, dopiero teraz 
dostrzegł  na  blacie  szklaną  płytę.  Była  porysowana  do  tego  stopnia,  iż  znajdujące  się  pod  nią  menu  było 
ledwie  widoczne.  Pod  napisem:  "NAPOJE"  występowała  kawa,  nie  było  jednak  herbaty.  Napis:  "DANIA" 
oferował potrawy, których nazwy nic mu nie mówiły. 
Znaczenie płyty było jasne, jednak jej konstrukcja zupełnie nieznana. Dotknął jej przy słowie kawa, lecz bez 
widocznego  efektu.  W  końcu,  rozglądając  się  dookoła,  dostrzegł  tuż  pod  wbudowanym  w  ścianie 
telewizorem niewielki guzik. Umieszczony nad nim napis głosił: "OBSŁUGA". Z wahaniem wyciągnął palec i 
nacisnął go. 
W  panującej  na  sali  ciszy  dźwięk  brzęczyka  zabrzmiał  niezwykle  donośnie.  Dobiegł  gdzieś  od  strony 
kontuaru.  Popijający  swoje  drinki  mężczyźni  nawet  się  nie  poruszyli.  W  chwilę  później  zza  lady  wyszła 
dziewczyna i ruszyła w stronę loży. W jednym ręku trzymała bloczek rachunków. Obsługa kelnerska w takim 
miejscu! Jednak jej fartuszek był poplamiony nieomal w równym stopniu, co podłoga, a ona sama nie była 
tak  młoda,  jak  wyglądało  to  z  daleka.  Jej  szorskie  włosy  przyprószone  były  siwizną  i  najwyraźniej  była 
bezzębna. Nie była to najlepsza reklama dla serwowanych przez nią potraw. 
 Co ma być?  zapytała, spoglądając na Jana z kompletnym brakiem zainteresowania. 
 Kawa. 
 Coś do jedzenia? 
Uderzył palcem w szklaną płytkę. 
 Hamburger. 
 Z dodatkiem? 
Nie  mając  najmniejszego  pojęcia,  o  czym  dziewczyna  mówi,  skinął  głową.  Wydawało  się  to  ją 
satysfakcjonować,  bowiem  napisała  coś  na  bloczku  i  odeszła.  Jan  nigdy  w  życiu  nie  jadł  jeszcze 
hamburgera, nie wiedział nawet, co to jest. 
Wiedział za to, iż jego nienaganny brytyjski akcent z łatwością może go zdradzić. Hamburger było słowem, 
które  często  słyszał  na  oglądanych  jako  dziecko  amerykańskich  filmach.  Później,  razem  z  kolegami 
wymawiali je z namaszczeniem, usiłując podrobić ten charakterystyczny sposób wymowy u aktorów. Bawili 
się wtedy świetnie. Także i teraz wypowiedział je bez chwili wahania, mając jedynie nadzieję, iż jego próbka 
amerykańskiego będzie wystarczająco dobra. 
Nagle jego uwagę przyciągnął brzęk rzuconych na kontuar monet. Jeden z mężczyzn wstał i skierował  się 
do  wyjścia.  Przechodząc  obok  Jana  obdarzył  go  przelotnym  spojrzeniem.  Czy  to  możliwe,  by  jego  oczy 
rozszerzyły  się  lekko?  Trudno  było  to  sprawdzić,  bowiem  mężczyzna  zniknął  już  za  drzwiami.  Czyżby  go 
rozpoznał? Ale jak? A może zachowanie Jana stawało się już z lekka paranoiczne? Przysunął worek bliżej 
siebie,  tak,  aby  łatwiej  mu  było  sięgnąć  po  umieszczoną  w  środku  broń.  Zamiast  przejmować  się  każdym 
nieznajomym, powinien pomyśleć raczej o dalszej ucieczce. 
Jednak  gdy  kilka  minut  później  kelnerka  przyniosła  jego  zamówienie,  nie  miał  nawet  ogólnych  zarysów 
jakiegokolwiek  planu.  Dziewczyna  postawiła  tacę  na  stoliku  i  obdarzyła  jego  kombinezon  krytycznym 
spojrzeniem. 
 To będzie sześć boksów  oświadczyła. 

background image

"Gdy  jesteś  ubrany  w  taki  sposób,  pieniążki  na  stół"  pomyślał  z  lekkim  rozbawieniem.  Nawet  jej  o  to  nie 
winił.  Wyciągnął  z  kieszeni  garść  banknotów  odliczył  sześć  i  wręczył  dziewczynie.  Włożyła  pieniądze  do 
kieszeni fartucha, odwróciła się i odeszła. 
Kawa, ku jego zdziwieniu, była gorąca i aromatyczna. Z hambugerem sprawa wyglądała inaczej. Było to coś 
w rodzaju bułki z nadzieniem w środku. Na tacy nie było żadnych sztućców, więc Jan nie miał najmniejszego 
pojęcia,  jak  się  do  tego  zabrać.  Wreszcie,  pewny,  że  nikt  go  nie  obserwuje,  podniósł  go  do  ust  i  odgryzł 
kawałek.  W  smaku  było  to  niepodobne  do  niczego,  co  jadł  przedtem,  niemniej  jednak  całkiem  znośne. 
Głęboko w sercu wyryty miał obraz krwistego befsztyka, nurzającego się w oceanie zielonej sałaty. Jednak 
na  razie  musiał  wystarczyć  hamburger.  Zjedzenie  go    a  raczej  pochłonięcie    zajęło  mu  równą  minutę. 
Kończył właśnie kawę, gdy do restauracji weszło dwóch mężczyzn. 
Bez  wahania,  nawet  bez  rozglądania  się,  podeszli  bliżej  i  zajęli  miejsce  w  pustej  loży  naprzeciwko  niego. 
Jan odstawił powoli filiżankę, a drugą ręką namacał kolbę tkwiącej w worku broni. 
Nie patrzyli na niego jednak nie dlatego, że go nie zauważyli. Jeden z nich wyjął z kieszeni monetę i włożył 
ją  w  szczelinę  pod  ekranem  telewizora.  Urządzenie  przebudziło  się  do  życia,  emitując  dźwięki  hałaśliwej 
muzyki. Jan starał się nie zwracać na to uwagi; wyjęty z torby pistolet ukrył pod blatem stolika. Mężczyzna, 
który  wrzucił  monetę  przez  chwilę  kręcił  zmieniającym  programy  pokrętłem,  aż  w  końcu, 
usatysfakcjonowany, usiadł. Muzyka zastąpiona została wiadomościami sportowymi. 
Co  to  miało  znaczyć?  Obaj  mężczyźni  byli  w  średnim  wieku,  ich  znoszone  ubrania  świadczyły  o 
przynależności do proli. Wydawali się studiować menu, nie naciskali jednak wzywającego kelnerkę guzika. I 
jak  do  tej  pory  żaden  z  nich  nie  spojrzał  nawet  w  jego  kierunku.  Z  chwilowego  zamyślenia  wyrwały  go 
dobiegające z telewizora słowa spikera: 
 dalsze wiadomości o kryminalistach, którzy usiłowali porwać Alpharon. Walki zakończyły się, a wszystkich 
morderców  spotkał  taki  sam  los,  jaki  wielokrotnie  gotowali  innym.  Sprawiedliwość  wymierzona  została 
rękami towarzyszy tych wszystkich dzielnych chłopców, którzy oddali życie w obronie ojczystej planety... 
Jedno spojrzenie na porozdzierane, zalane krwią ciała jego przyjaciół wystarczyło. Jan ponownie spojrzał na 
obu mężczyzn. Kolejne słowa spikera sprawiły, że zamarł w bezruchu. 
 Uwaga,  jednemu  z  kryminalistów  udało  się  zbiec.  Nazywa  się  JanKulozik.  Ostrzega  się  jednocześnie,  iż 
człowiek  ten  jest  niezwykle  niebezpiecznym  mordercą.  Za  jakąkolwiek  informację,  pomocną  w  jego 
ponownym  ujęciu  wyznaczono  nagrodę  w  wysokości  dwudziestu  pięciu  tysięcy  dolarów.  Uwaga, 
mieszkańcy Kalifornii i Arizony. Poszukuje się tego właśnie człowieka.. 
Jan  pozwolił  sobie  na  szybkie  spojrzenie  w  stronę  ekranu.  Przedstawiono  tam  akurat  jego  fotografie, 
ukazując go en face i z profilu. Robiono je dość dawno temu, jeszcze zanim zesłano go na Halvmork, lecz w 
dalszym ciągu można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdy odwrócił się ponownie, obaj mężczyźni 
patrzyli prosto na niego. 
Ich  ręce  spoczywały  w  widoczny  sposób  na  blacie  stolika.  Byli  więc  bardzo  pewni  siebie  -  lub  po  prostu 
głupi. 
 Czy  to  prawda,  co  powiedział  ten  facet?    zapytał  mężczyzna,  który  włączył  telewizor.  Ponieważ  Jan  nie 
odpowiedział, po chwili dodał:  Dlaczego oni tak bardzo chcą ciebie odnaleźć, Kulozik? 
W odpowiedzi Jan wysunął lufę pistoletu nad blat stołu. 
 To, co widzicie, jest standartowym pistoletem rakietowym kaliber 65. Jeden pocisk może wywalić dziurę na 
wylot w krowie. Chcę, abyście teraz wstali i razem ze mną wyszli grzecznie na zewnątrz. Ruszajcie. 
Mężczyźni  posłusznie  wstali  i  odwrócili  się  do  niego  plecami.  Gdy  wychodził  za  nimi  przez  drzwi,  odniósł 
wrażenie, że pod ścianą czai się jakaś postać. Zdążył jedynie unieść pistolet, gdy coś twardego uderzyło go 
w głowę. Stracił przytomność. 
 

Rozdział 7 

 Mogę jedynie powtórzyć to, co już powiedziałem  w głosie Jana brzmiało znużenie. 
 A więc zrób to. 
Tym  razem  głos  był  inny  lecz  pytania  wciąż  takie  same.  Jan  tkwił  przywiązany  do  twardego  krzesła. 
Ramiona  i  nogi  zupełnie  mu  zdrętwiały;  oczy  przewiązano  czarną  opaską.  Wydawało  mu  się,  że  to 
przesłuchanie trwa już całą wieczność. 
 Nazywam się Jan Kulozik. Na Ziemię przybyłem na pokładzie statku Alpharon. Po raz pierwszy usłyszałem 
tę  nazwę  w  wiadomościach  telewizyjnych.  Byłem  z  grupą  więźniów,  którzy  uciekli.  Jedynie  mnie  jednak 
udało się ujść z tego z życiem. Zabiłem oficera... 
 Jego nazwisko? 
 Lauca.  Podporucznik  Lauca.  Nie  było  to  morderstwo,  lecz  samoobrona.  Mówiłem  to  już.  Zabrałem  jego 
mundur  i  broń,  a  potem  porwałem  ciężarówkę,  której  kierowcą  był  mężczyzna  o  nazwisku  Eddie  Miliard. 
Porzuciłem ją za garażami obok restauragi, w której mnie pojmaliście. A teraz wy. Kim właściwie jesteście? 
Służba Bezpieczeństwa? 
 Stul gębę. To my zadajemy pytania... 

background image

Głos  zamilkł,  gdyż  do  pokoju  wszedł  ktoś  nowy.  Jan  słyszał  odgłosy  kroków  i  cichy  szmer  prowadzonej 
szeptem rozmowy. Podeszli bliżej i nagle zerwano mu z twarzy opaskę. Skrzywił się, gdyż jaskrawe światło 
boleśnie uraziło go w oczy.  Jaki był numer rejestracyjny twojego ostatniego samochodu w Anglii? 
 Skąd  mam  to  pamiętać,  do  diabła?  To  było  tak  dawno  temu    mrugając  powiekami,  spojrzał  na  stojących 
przed nim trzech mężczyzn. Dwóch znał 
 byli to ci z restauracji.  Jeżeli jesteście z Bezpieki, wiecie o mnie wszystko. Po co więc ta gra? 
Odpowiedział  mu  nowoprzybyły    kościsty  mężczyzna,  którego  głowa,  w  przeciwieństwie  do  głowy  Jana 
pozbawiona została włosów w sposób naturalny: 
 Nie,  nie  jesteśmy  ze  Służby  Bezpieczeństwa.  Ale  być  może  to  ty  jesteś  ich  wtyczką,  podesłaną  tutaj,  by 
rozpracować  nasze siły od  wewnątrz. Tak więc lepiej dla ciebie będzie, jeżeli postarasz  się  w miarę ściśle 
odpowiadać  na  nasze  pytania.  Jeżeli  rzeczywiście  jesteś  tym,  za  kogo  się  podajesz,  pomożemy  ci.  Jeżeli 
nie 
 zabijemy. 
Jan spojrzał na ich pozbawione wyrazu twarze i powoli skinął głową. 
 Nie  sądzę,  by  takie  wyjaśnienie  mogło  rozproszyć  moje  obawy.  Możecie  być  z  Bezpieczeństwa,  bez 
względu na to, co powiecie. Dlatego powiem wam tylko to, co będziecie mogli znaleźć w mojej kartotece. 
 Zgoda  Łysy mężczyzna spojrzał na plik trzymanych w dłoni papierów.  Twój numer telefonu w Londynie? 
Jan zamknął oczy i spróbował się skoncentrować. To pytanie wydawało się dotyczyć innego świata, innego 
życia. Wyobraził sobie swój apartament, odźwiernego i windę. Wchodzi do pokoju, podnosi słuchawkę... 
 Jeden... dwa, trzy, sześć... potrójne zero, dwa. Padło jeszcze wiele tego typu pytań. Jan odpowiadał na nie 
coraz pewniej, w miarę przypominania sobie 
fragmentów  własnej  przeszłości.  Zadający je mężczyzna  musiał  posiadać  odpis  jego  akt  policyjnych   skąd 
bowiem znałby tyle szczegółów? Jedynie Bezpieka wiedziała tak dużo. O co w tym wszystkim chodzi? 
 Wystarczy powiedział wreszcie przesłuchujący go mężczyzna odkładając plik papierów na bok. 
 Odwiążcie go. Wygląda na to, że mówi prawdę. 
Po zdjęciu więzów musieli go podtrzymać, by nie upadł. Zdrętwiałe członki zareagowały gwałtownym bólem 
na powrót krążenia. Spróbował rozmasować obolałe nogi. 
 Cudownie  powiedział, krzywiąc się z bólu. 
Jesteście zadowoleni. Aleja w dalszym ciągu nie mam pewności, czy nie jesteście Służbą Bezpieczeństwa. 
 W  naszej  robocie  nie  posługujemy  się  kartami  identyfikacyjnymi    odparł  łysy,  uśmiechając  się  po  raz 
pierwszy.    Możesz  więc  myśleć,  co  ci  się  żywnie  podoba.  Jednak,  gdybyś  sam  był  agentem,  to  muszę  ci 
powiedzieć szczerze, że z podziemia nie znamy nikogo. Dlatego właśnie zostaliśmy wybrani, by cię porwać i 
przesłuchać.  Dane  o  tobie  otrzymaliśmy  z  policji    tak  więc  organizacja  i  tam  także  musi  mieć  własnego 
człowieka. Przyjaciele zwracają się do mnie Słoneczko 
 wskazał na swą bezwłosą czaszkę i uśmiechnął się ponownie. 
Tym razem Jan odwzajemnił uśmiech. 
 Wierzę ci, Słoneczko. Muszę ci wierzyć. Gdybyś rzeczywiście był z Bezpieki, z łatwością dowiedziałbyś się 
o mnie wszystkiego bez odstawiania tego cyrku. 
- Rzeczywiście byłeś na innych planetach?  wyrwał się nagle jeden z mężczyzn, nie potrafiąc powstrzymać 
ciekawości.  Opowiedz nam o tej rebelii. My wiemy o niej jedynie ze źródeł oficjalnej propagandy. 
  I co mówią? 
 Nic.  Same  bzdury.  Sabotażyści  zniszczyli  zbiory,  więc  czeka  nas  racjonowanie  żywności.  Wszyscy 
rebelianci  zostali  ujęci  lub  zabici.  Zwycięstwo  na  wszystkich  frontach  i  tym  podobne  rzeczy.  Ciekawe,  ile 
ludzi dało się na to nabrać. 
 Macie  rację  to  wszystko  bzdury.  Nie  ośmieliliby  się  przecież  przyznać,  że  to  my  wygrywamy!  Utracili 
wszystkie planety i zmuszeni zostali do ucieczki tutaj, na Ziemię. 
Słysząc to, ich surowe dotąd twarze zaczęły się z wolna rozpogadzać. Jeden z nich wykrzyknął: 
 To znaczy, że walki trwają nadal? 
 Oczywiście.  Nie  mam  najmniejszego  powodu,  by  kłamać.  Rządzą  jedynie  systemem  słonecznym    lecz 
nigdzie dalej. 
Ich radosne podniecenie wyglądało na autentyczne. .Jeżeli udają  pomyślał  to są najlepszymi aktorami na 
świecie." Mocno w to jednak wątpił. Był dziwnie pewny, że znajduje się w rękach ludzi z ruchu oporu, a nie 
policji. Opowiedział im wszystko co wiedział i czego był świadkiem, a oni w odpowiedzi zasypali go gradem 
pytań. W końcu zmuszony został im przerwać. 
 Teraz moja kolej  powiedział. Jakim cudem wpadliście na mój ślad przed siłami Bezpieczeństwa? 
Po  prostu  szczęście    odparł  Słoneczko    lub  po  prostu  dlatego,  iż jest  nas  więcej,  niż  przypuszczasz.  Gdy 
tylko zaczęto mówić o tobie w wiadomościach, natychmiast przyszło polecenie, by spróbować cię odnaleźć. 
Mamy sporo sympatyków. To właśnie jeden z nich rozpoznał cię w tej restauracji i powiadomił nas. Resztę 
znasz. 
 A więc  co dalej?  

background image

Coś  mi  mówi,  że  jesteś  bardzo  ważną  figurą.  Możesz  się  nam  przydać.  Oczywiście,  jeżeli  zgodzisz  się  z 
nami pracować. 
Przez wargi Jana przemknął niewesoły uśmiech. 
 Od  tego  właśnie  zaczęły  się  wszystkie  moje  kłopoty.  Dlaczego  nie?  Jeżeli  ktoś  mi  nie  pomoże,  moja 
przyszłość rysuje się w bardzo ciemnych barwach. 
Dobrze. A więc zabieramy cię stąd natychmiast, zanim odkryją, że ktoś ci pomaga. Nie wiem, w jaki sposób 
się  to  odbędzie.  I  nawet  nie  chcę  tego  wiedzieć.  Mamy  dla  ciebie  ubranie.  Przebierz  się.  Ja  muszę 
zatelefonować. 
Jego  nowym  przebraniem  były  obszerne,  podniszczone  portki  i  bawełniana  koszula.  Z  przyjemnością  zzuł 
wreszcie  wojskowe  buty,  które  uwierały  go  coraz  bardziej.  Proste  sandały  były  prawdziwą  ulgą.  Jeden  z 
mężczyzn podał mu basebollową czapkę, nad daszkiem której widniał żółty napis: "Dodgers". 
Weź  to  i  przykryj  ten  swój  ogolony  łeb  powiedział  z  uśmiechem.  Mamy  trochę  prawdziwego  bourbona. 
Gdybyś zechciał... 
 Chętnie  odparł Jan, biorąc plastykowy kubek. Piję za wolność. Oby któregoś dnia Ziemia dzieliła się razem 
z gwiazdami. 
 Tak, za to rzeczywiście warto wypić. 
Jan  był  już  przy  trzecim  drinku    za  każdym  razem  palący  napój  smakował  coraz  lepiej    gdy  powrócił 
Słoneczko. 
 Musimy ruszać  oświadczył.  Ktoś na ciebie czeka. Pójdziemy na piechotę. Wszystko, co ma koła, podlega 
kontroli. 
Ich  cel  nie  był  daleko,  a  rześkie,  nocne  powietrze,  orzeźwiało  go.  Przez  cały  czas  przemykali  bocznymi 
uliczkami.  Słoneczko  bez  przerwy  spoglądał  na  zegarek  i  zmuszał  ich,  by  ostatni  odcinek  drogi  przebyli 
biegiem. W końcu zatrzymali się przed bocznym wejściem do ogromnego budynku. 
- Tutaj cię zostawiam. Gdy tylko zniknę, zapukaj w te drzwi. Ktoś cię wpuści. Powodzenia, Janie. 
Wymienili  uściski  dłoni.  Słoneczko  odwrócił  się  i  już  po  chwili  jego  sylwetka  rozpłynęła  się  w  mroku.  Jan 
zapukał lekko. Otworzono mu natychmiast. Wewnątrz było ciemno. 
 Pośpiesz się  rozbrzmiał czyjś głos. Po zamknięciu drzwi ciemność stała się jeszcze głębsza. 
 Słuchaj  uważnie    ciągnął  niewidoczny  mężczyzna.    Po  przejściu  przez  te  drzwi  znajdziesz  się  w  garażu. 
Stoją  tam  ciężarówki  z  przyczepami  towarowymi.  Przewożą  produkty  wolne  od  cła,  nie  będą  więc  ich 
przeszukiwać. Wszystkie  przyczepy, za  wyjątkiem  trzeciej  od  drzwi,  są  zamknięte i  opieczętowane. Wejdź 
do  niej  a  my  zamkniemy  ją  ponownie.  Teraz  wyprowadzę  cię  stąd.  Jeden  z  naszych  odbierze  cię  w  Los 
Angeles.  Przy  ciężarówkach  może  ktoś  się  kręcić,  ale  nie  będzie  cię  zaczepiał,  jeżeli  będziesz  wyglądał 
naturalnie. I nie pozwól, by ktokolwiek zobaczył, jak wchodzisz do tej przyczepy. To bardzo ważne. Poczekaj 
tu chwilę, a ja się rozejrzę. 
Drzwi po przeciwnej stronie uchyliły się lekko i w wypadającym przez nie świetle Jan dostrzegł niewyraźny 
zarys męskiej postaci. Mężczyzna rozejrzał się szybko i ponownie cofnął w mrok. 
- Droga wolna  szepnął.  Powodzenia. 
Budynek  był  ogromny,  rozbrzmiewający  odległym  echem  pracujących  głośno  wentylatorów.  Cały  garaż 
zastawiony  był  rzędami  ciężarówek,  z  których  każda  miała  doczepioną  olbrzymią  przyczepę.  Jan  szedł 
powoli,  nie  spiesząc  się,  zupełnie  jakby  jego  obecność  tutaj  była  czymś  naturalnym.  Po  chwili  szum 
wentylatorów  zastąpiony  został  odgłosami  czegoś  ciężkiego,  uderzającego  o  metal.  Podszedł  do  trzeciej 
przyczepy  i  rozejrzał  się  ostrożnie  dookoła    jednak  w  zasięgu  wzroku  nie  było  nikogo.  Zdecydowanym 
ruchem  otworzył  ciężkie  drzwi  i  wśliznął  się  do  środka.  Zasuwając  je  za  sobą,  spostrzegł  wypełniające 
wnętrze przyczepy paki. Po chwili usłyszał, jak ktoś zamyka i blokuje drzwi od zewnątrz. 
W  środku  było  ciemno  i  ciepło;  pachniało  lekką  stęchlizną.  Usiadł,  opierając  się  plecami  o  ścianę,  jednak 
szybko  zrobiło  mu  się  niewygodnie.  Położył  się  więc  płasko  na  podłodze,  kryjąc  twarz  w  zgięciu  łokcia  i 
prawie natychmiast zapadł w sen. Nie przebudził się nawet wtedy, gdy pojazd drgnął i wytoczył się z garażu. 
Po  wjechaniu  na  szosę  samochód  zwiększył  szybkość.  Jan  spał  dalej. Obudziło  go  dopiero lekkie  drżenie 
podłogi  i  syk  hydraulicznych  hamulców.  W  nagłym  przypływie  paniki  zerwał  się  na  równe  nogi,  lecz  na 
szczęście w porę przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Wstrzymał oddech, gdy ktoś na zewnątrz sprawdzał 
mocujące drzwi sztaby. Jeżeli je otworzą, złapią go natychmiast i to będzie już koniec wszystkiego. Przywarł 
kurczowo  do  ściany  i  czekał.  Jednak  wkrótce  cały  pojazd  drgnął  i  ruszył  do  przodu.  Jeżeli  był  to  punkt 
kontrolny,  to  przejechali  go  bezpiecznie.  Czuł,  jak  w  miarę  nabierania  prędkości  napięcie  go  opuszcza. 
Wkrótce ponownie zapadł w sen. 
Wiercił  się  niespokojnie  na  twardej  podłodze,  lecz  przebudził  się  dopiero  wtedy,  gdy  ciężki  pojazd  zaczął 
zwalniać i zatrzymał się. Po krótkim postoju ruszyli dalej. Co to było? Blokada policyjna przed wjazdem do 
miasta?  Z  pewnością  coś  takiego  byłoby  w Wielkiej  Brytani;  istniała  spora  szansa,  że  tutaj  procedura  jest 
podobna.  Gdy  zatrzymali  się  po  raz  trzeci,  usłyszał  wyraźny  zgrzyt  zdejmowanych  sztab.  Wkrótce  drzwi 
otworzyły się szeroko. Jan, oślepiony pełnym słońcem, osłonił oczy przedramieniem. 
 Wysiadaj, Buster, dla ciebie to już przystanek końcowy  usłyszał nagle chropawy głos. 

background image

Zeskoczył na ziemię i poczuł, jak na widok umundurowanego policjanta zamiera w nim serce. A więc jednak 
go  złapali!  Zamierzając  uciekać,  odwrócił  się,  lecz  zaciśnięta  nagle  na  jego  ramieniu  dłoń  osadziła  go  na 
miejscu. 
 Żadnych sztuczek! Właź do samochodu i połóż się na podłodze. Przerwali mi lunch, cholera, i lepiej byłoby, 
Buster,  gdyby  to rzeczywiście  było  coś  ważnego    mówiąc  to  pchnął  Jana  w  stronę  mrugającego  światłami 
wozu patrolowego, który stał tuż obok przyczepy w wąskiej alejce. 
Tylne  drzwi  były  otrwarte.  Jan,stosownie  do  otrzymanego  wcześniej  polecenia,  położył  się  na  podłodze,  a 
policjant  zatrzasnął  za  nim  drzwi.  W  chwilę  później  mężczyzna  wśliznął  się  za  kierownicę  i  wrzucając 
wsteczny  bieg,  ruszył  ostro  do  tyłu.  Gdy  wyjechali  na  główną  ulicę,  kierowca  odprężył  się  widocznie  i 
obdarzył leżącego na podłodze Jana nie pozbawionym sympatii spojrzeniem. 
 To prawda, co im powiedziałeś? O tych planetach? Że są... jakie to właściwie było słowo, którego użyłeś? 
 Wolne. Tak, to wszystko prawda. A rebelii nie da się tak łatwo zdławić, jak się wam wydaje. 
 No cóż, dobrze to słyszeć. Jeżeli rzeczywiście jest taka zaraźliwa, jak mówisz, to być może zawita wkrótce 
na  staruszkę  Ziemię.  Ci,  do  których  się  udajesz,  wiedzieliby,  jaki  zrobić  z  niej  użytek.  Zabieram  cię  do 
smoluchów. Nie wiem, czy będzie ci tam wygodnie, ale przez jakiś czas będziesz bezpieczny. 
"O czym ten człowiek właściwie mówi?"  zastanawiał się gorączkowo Jan. 
 Przykro mi ale obawiam się, że nie rozumiem. 
 Śmiesznie gadasz. Jesteś Angolem, co? 
 Rzeczywiście urodziłem się w Anglii. Opuściłem ją jednak dość dawno temu. 
 No  właśnie.  Od  razu  poznałem.  Po  akcencie.  No  cóż,  nie  wiem,  jak  rzeczy  układają  się  tam,  skąd 
pochodzisz,  panie  Angol,  tu  jednak  wszystko  wygląda  zupełnie  inaczej.  Jedziemy  do  New  Watts.  Gdy  je 
zobaczysz, zrozumiesz o czym mówię. Zatrzymam się na chwilę, a ty wystaw nos i rozejrzyj się dookoła. 
Samochód zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymali się. 
 Teraz  rzucił policjant. 
Jan uniósł ostrożnie głowę i spostrzegł, że zaparkowali obok rzędu niewielkich domków. Kiedyś musiały być 
całkiem  atrakcyjne,  lecz  teraz  stanowiły  już  tylko  ruinę.  Stały  niezamieszkałe  i  ciche,  strasząc 
pozałamywanymi dachami i powybijanymi oknami. 
Po  drugiej  stronie  ulicy  widniał  wysoki  płot  z  drutu  kolczastego,  za  którym  znajdował  się  pas  ugorów. 
Spalona  ziemia,  na  której  rosły  jedynie  sporadyczne  kępy  trawy  lub  chwastów.  Dobre  sto  metrów  dalej 
ustawiono drugi, identyczny płot. Za nim stały domy mieszkalne i biurowce. 
Z tej odległości Jan nie mógł dostrzec wszystkiego wyraźnie, ale wyglądało na to, że są także w opłakanym 
stanie. 
 Kładź  się    polecił  policjant.    Tam  właśnie  się  udajesz.  Z  tego  miejsca  nie  wygląda  to  jeszcze  tak  źle... 
roześmiał  się.  Zbliżamy  się  do  punktu  kontrolnego.  Chłopcy  mnie  tutaj  znają,  więc  najwyżej  pomachają 
rękoma. Włączę syrenę. Niech myślą, że dostałem wezwanie. 
Jęk  syren  wdarł  się  w  ciszę  niczym  upiorne  wycie.  Skręcili  ostro,  nabierając  szybkości  i  nagle  samochód 
podskoczył  gwałtownie,  gdy  uderzyli  w  coś  leżącego  na  jezdni.  Nie  zwalniając,  pomknęli  dalej.  Po  chwili 
kierowca wyłączył syrenę i wytracając stopniowo prędkość, zjechał na pobocze. 
 Przygotuj  się    oświadczył.    Wolałbym  nie  zatrzymywać  się  tutaj  dłużej.  Wyskoczysz,  gdy  ci  powiem. 
Znajdziesz się na alejce z tyłu domów. Przejdziesz nią kilka jardów i ktoś cię tam spotka. 
 Dzięki za pomoc. 
 Nie dziękuj dopóki nie zobaczysz, w co się właściwie pakujesz. Teraz! 
Jan przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Wysiadł, a w następnej chwili samochód wystrzelił do przodu. Nagłe 
przyśpieszenie  z  hukiem  zatrzasnęło  drzwiczki.  Pojazd  zakręcił  ostro,  piszcząc  przeraźliwie  oponami  i 
zniknął za najbliższym rogiem. Jan z ciekawością rozejrzał się dookoła. 
Tak, jak  powiedział  kierowca,  znajdował  się  na  wąskiej,  zaśmieconej  alejce.  Po  obu  stronach  wznosiły  się 
drewniane płoty. Zgodnie z instrukcją ruszył do przodu i chociaż nikogo nie było widać, miał wrażenie, iż jest 
bacznie obserwowany. Nagle tuż za nim, w płocie, otworzyła się szczelina i jakiś chropawy głos rzucił tylko 
jedno słowo: 
Właź! 
Po drugiej stronie płotu stało trzech mężczyzn, mierzących do niego z pistoletów. Wszyscy byli czarni. 
 

Rozdział 8 

 Więc  to  ty  jesteś  facetem  z  gwiazd    zapytał  ten  stojący  najbliżej.  Jan  skinął  w  odpowiedzi  głową  a 
mężczyzna wskazał kierunek pistoletem.  Chodź. Tam opowiesz nam wszystko. 
Otoczyli go i popchnęli w stronę stojącego nieopodal domku. Po wejściu do środka znaleźli się w ciemnym, 
dusznym  pokoju,  którego  wszystkie  okna  zabite  były  szczelnie  deskami.  Jedynym  meblem  był  okrągły, 
drewniany stół, przy którym stało kilka podniszczonych krzeseł. Jeden z mężczyzn położył dłoń na ramieniu 
Jana, zmuszając go, by usiadł, a sam wymierzył w niego pistolet. 
 Jesteś szpieg  rzucił z wściekłością przez zaciśnięte zęby.  Cholerny szpieg od... 

background image

 Odsuń się, głupku!  wtrącił najstarszy z trójki, podchodząc bliżej. 
Rozeźlony mężczyzna odstąpił niechętnie na bok, a starszy usiadł naprzeciwko Jana. 
 Kłopot w tym, że przywiozły cię tu gliny. On tego nie lubi. Kto ich zresztą lubi? Jestem Willy. Ty jesteś Jan, 
widziałem twoje foto w telewizji. 
Jan skinął głową, wytężając uwagę, by zrozumieć wypowiadane z dziwnym akcentem słowa. 
 W telewizji gadali, że jesteś z gwiazd. Jeżeli to prawda to powiedz nam, co się tam dzieje. 
Jan po raz wtóry zmuszony był do snucia opowieści o zwycięstwie rebelii. Mężczyźni słuchali z uwagą, od 
czasu do czasu prosząc o powtórzenie jakiegoś zdania najwidoczniej jego akcent był dla nich równie trudny 
do zrozumienia. Jan czuł, jak ponownie zaczyna  opadać go znużenie. Od mówienia zaschło mu w gardle. 
Poprosił o wodę. 
 Głodny jesteś?  zapytał Willy. 
Jan przytaknął ruchem głowy i mężczyzna zawołał coś niezrozumiale przez otwarte drzwi. 
Przyniesione  pożywienie  było  Janowi  zupełnie  nieznane,  jednak  niezwykle  sycące.  Gotowana  zielenina, 
biała fasola  i  coś,  co  zapewne  było  substytutem mięsa.  Mężczyźni  obserwowali  go, jak jadł i  rozprawiali  o 
czymś z podnieceniem. 
 Chcę wiedzieć powiedział w końcu Willy.  Czy tam w górze są jacyś bracia. 
 Nie rozumiem. 
 Czarni. Czarni ludzie, jak my. A może to tylko biali zabijają się nawzajem? 
Było to bardzo ważne pytanie. Gdy Jan odstawił pusty talerz na bok, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza. 
 Dziękuję. Byłem bardzo głodny zamyślił się na chwilę.  Na początku chciałbym zadać wam jedno pytanie, 
Czy tutaj, w tym New Watts, wszyscy ludzie są czarni? 
 Trafiłeś w dziesiątkę. 
 Na planetach nie występuje coś takiego. To znaczy, nie widziałem tam ludzi, którzy byliby odseparowani od 
siebie jedynie z powodu koloru skóry. Tutaj, na Ziemi, występują oczywiście różnice pomiędzy populacjami 
Afryki i Azji. Jednak podziały rasowe spowodowane są głównie przez odrębne miejsca zamieszkania. Lecz 
gdy  ludzie  osiedleni  są  na  obcych  planetach,  wszystkie  te  uprzedzenia  tracą  na  znaczeniu.  Nie  mają  po 
prostu sensu. Jest tyle innych rzeczy, o które należy się martwić... 
 Mówisz trochę za szybkoprzerwał krzywiąc się Willy. Jeśli dobrze zrozumiałem, to powiedziałeś, że ludzie 
tam są ślepi na kolory? Że wszyscy mieszają się ze sobą? 
 Właśnie. Kolor skóry nie jest tam ważny. 
 Tutaj jest bardzo ważny parsknął Willy i z rozmachem klepnął się w kolano. 
Pozostała dwójka zanosiła  się głośnym śmiechem. Jan uśmiechnął się także, chociaż nie bardzo  wiedział, 
na czym polegał ten dowcip. 
 Mamy nadzieję, że mówisz prawdę  powiedział po chwili Willy, a jeden z mężczyzn wykrzyknął głośno: 
 Amen. 
 Jednak trudno w to tak uwierzyć. Pogadaj lepiej z Wielebnym. On mówi twoim językiem. Powie nam potem, 
co i jak. 
Jan  wyprowadzony  został  z  pokoju  przez  tę  samą  trójkę  mężczyzn.  Chociaż  wydawali  się  rozluźnieni,  to 
jednak trzymana przez nich broń cały czas gotowa była do strzału. Jan spostrzegł, iż pistolety te były stare i 
solidnie zniszczone, niczym eksponaty muzealne. 
Przeszli do kolejnego pokoju, który najwidoczniej pełnił funkcję olbrzymiej sypialni. Siedzące na łóżku nagie 
dzieci i siwowłose kobiety śledziły ich przejście w ponurym milczeniu. Było tu także wyjście, które stanowiła 
zwykła,  wybita  w  ścianie  dziura.  Otwierała  się  na  kryty  pasaż,  który  prowadził  do  sąsiedniego,  bliźniaczo 
podobnego domu. Gdy przeszli w ten sposób przez kilka budynków, Jan zorientował się, że wszystkie domy 
muszą być w ten sposób połączone, tworząc jedno, ogromne pomieszczenie. W końcu zatrzymali się przed 
zamkniętymi drzwiami. Willy zastukał lekko. 
 Wejść  odpowiedział głos z wewnątrz. 
Willy wprowadził Jana do obszernego, pełnego książek pokoju. Różnica, pomiędzy tym pomieszczeniem a 
pozostałymi była uderzająca. To, w którym się teraz znalazł, przypominało mu pokój, zajmowany przez jego 
starego  profesora  na  uniwersytecie.  Biurka  zawalone  były  papierami  i  otwartymi  książkami,  na  ścianach 
wisiały obrazy, a na podłodze stał nawet globus. Za biurkiem jednak, zamiast profesora, siedział mężczyzna 
równie czarny jak pozostali. 
 Dziękuję, Willy  powiedział.  Chcę teraz porozmawiać z tym panem na osobności. 
 Czy będzie dobrze... 
 Oczywiście, że będzie. Zostaw kogoś za drzwiami. Krzyknę, gdy będę czegoś potrzebował. 
Gdy  za  wychodzącym  Willym  zamknęły  się  drzwi,  mężczyzna  zza  biurka  uniósł  się  i  wyciągnął  rękę.  Jan 
uścisnął  ją  niepewnie,  przyglądając  się  jednocześnie  Wielebnemu.  Był  to  postawny,  w  sile  wieku 
mężczyzna,  którego  włosy  i  broda  gęsto  przetykane  już  były  pasemkami  siwizny.  Jego  ubiór  stanowił 
ciemny, konserwatywny garnitur, doskonale pasujący do widniejącej pod szyją koloratki. 

background image

 Jestem  wielebny  Montour,  panieKulozik.  Niech  mi  wolno  będzie  powitać  pana  w  samym  sercu  naszej 
siedziby. 
Zaskoczony  Jan  mógł  skinąć  jedynie  głową.  Ślady  obcego  akcentu,  obecnego  jeszcze  przed  chwilą,  w 
trakcie krótkiej rozmowy z Willym zniknęły bez śladu. Wielebny przemawiał teraz miłym, kulturalnym tonem 
wykształconej osoby. 
 Proszę siadać. Czy mógłbym zaproponować panu kieliszeczek sherry? To coś w rodzaju lokalnego wina i 
myślę, iż jego smak pozyska pańskie uznanie. 
Jan pociągnął z kieliszka i z nieukrywanym podziwem rozejrzał się po pokoju. 
 Proszę  mi  wybaczyć  moją  ciekawość    powiedział.  Ale  lata minęły  od  chwili,  kiedy  po  raz  ostatni  byłem  w 
takim pokoju, jak ten. Podziwiam pańską bibliotekę. 
 Dziękuję  panu.  Istotnie,  jest  imponująca.  Większość  zgromadzonych  tu  woluminów  ma  setki  lat.  Są  już 
niezwykle rzadkie. Ich wszystkie kartki zostały pieczołowicie zabezpieczone przed wilgocią. 
 Pozostałości po Uzurpatorach? Mogę spojrzeć? Dziękuję. 
Odstawił  szklankę i podszedł  w  stronę uginających się półek. Większość okładek była zniszczona, a  same 
tytuły  nieczytelne.  Wyjął  jeden  z  grubych  tomów  i  otworzył  na  stronie  tytułowej.  Złoty  napis  głosił:  "Wieki 
Średnie  3951500".  Odwrócił  ostrożnie  stronę  i  przeczytał:  "Rok  wydania  1942".  Gdy  przemówił,  jego  głos 
drżał z przejęcia: 
 Ta książka... ona ma przeszło pięćset lat. Nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jeszcze istnieje. 
 Mogę  pana  zapewnić,  że  jest  jeszcze  sporo  tego  typu  pozostałości.  Rozumiem  jednak  pańskie  uczucia. 
Jest pan Brytyjczykiem, prawda? 
Jan skinął głową. 
 Tak  myślałem.  Pański  akcent  i  ten  termin:  Uzurpatorzy.  Sądzę,  iż  w  pańskim  kraju  jest  on  w  dość 
powszechnym  użytku.  Musi  pan  jednak  wiedzieć,  że  zbiór  ten  powstał  u  schyłku  okresu,  który  historycy 
nazywają Retrocesją. W owym czasie różne kraje i obszary świata borykały się z tymi samymi trudnościami, 
lecz  zabrały  się  za  ich  rozwiązywanie  w  różny  sposób,  wykorzystując  zazwyczaj  istniejące  podziały 
społeczne. Wielka  Brytania,  ze  swym  społeczeństwem tradycyjnie już  podzielonym  na  klasy,  wykorzystała 
owo historyczne podłoże, by stworzyć sztywną, funkcjonującą do dzisiaj strukturę społeczną. Elity rządzące 
nigdy  nie  były  zachwycone  zbytnio  możliwością  gruntownej  edukacji,  która  stałaby  się  udziałem  mas. 
Odetchnęły więc z ulgą, gdy wkrótce stało się to po prostu fizycznie niemożliwe. Jednak proces hamowania 
swobodnego  dostępu  do  edukacji  i  informacji,  raz  rozpoczęty,  nie  ma  właściwie  końca.  Dzisiaj  większość 
obywateli brytyjskich nie ma żadnego pojęcia o historii czy nawet o świecie, w którym żyją. Czy mam rację? 
 W zupełności. Moje przypadkowe odkrycie tego faktu było początkiem całego łańcucha wydarzeń, które w 
efekcie doprowadziły mnie do tego właśnie pokoju. 
 Rozumiem.  Przestrzeganie  przyjętych  zasad  w  systemie  takim,  jaki  panuje  w  pańskim  kraju,  musi  być 
niezwykle  uciążliwe.  U  nas  historia  potoczyła  się  w  zupełnie  odmienny  sposób.  Ameryka,  pozbawiona  w 
zasadzie  systemu  klasowego,  rozwinęła  system  wartości  oparty  w  większości  o  pieniądze.  Zakrawa  to  na 
truizm,  lecz  w  naszym  państwie  o  statusie  obywatela  nigdy  nie  decydowało  jego  pochodzenie,  lecz  stan 
konta  bankowego.  Za  wyjątkiem,  oczywiście,mniejszości  narodowych.  Irlandczycy,  Polacy  czy  Żydzi,  jako 
tradycyjnie  już  odrzucane  mniejszości  zasymilowali  się  w  końcu  w  przeciągu  kilku  pierwszych  generacji, 
ponieważ ich typy rasowe umożliwiały im swobodne mieszanie się z resztą społeczeństwa. Jednak zupełnie 
inaczej było z rasą czarnych, którzy raz zepchnięci na samo dno białej społeczności, musieli już tam 
pozostać, zmuszeni do tego powtarzającymi się cyklami fizycznej i edukacyjnej deprawacji. Tak wyglądała 
sytuacja  na  początku  Retrocesji,  a  doprowadziła  ona  w  naszym  kraju  do  tego,  co  widzi  pan  obecnie. 
Przerwał i sięgnął po karafkę z sherry. 
 Widzę,  że  pański  kieliszek  jest  już  prawie  pusty.  Przepraszam,  ale  obawiam  się,  że  kiepski  ze  mnie 
gospodarz. 
 Nie,  proszę  już  mi  nie  dolewać.  I  proszę  mówić  dalej.  Latami  tkwiłem  na  planecie,  która  jest  kulturową 
pustynią wszechświata. Pańskie słowa... rozmowa z Panem sprawia mi prawdziwą przyjemność. Nie może 
pan niestety zrozumieć, co czuję... 
 Wydaje  mi  się,  że  wiem.  Odczuwałem  to  samo,  gdy  otworzyłem  pierwszą  książkę.  Był  to  ten  sam  głód 
wiedzy,  który  mnie  również  zaprowadził  do  tego  pokoju,  do  pozycji,  którą  obecnie  zajmuję.  Chciałem 
wiedzieć  po  prostu,  dlaczego  ten  świat  jest  taki,  jaki  właśnie  jest.  Miałem  wiele  powodów  aby  go 
nienawidzieć    lecz  chciałem  go  także  zrozumieć.  Jak  już  powiedziałem,  Retrocesja  powiększyła  jedynie 
tradycyjne podziały. Wasza policja w Anglii pozornie stała się niezwykle uprzejma, próbując dopilnować, by 
wszyscy obywatele posiadali niezbędne do przeżycia minimum, nawet jeżeli byłyby to jedynie zwykłe resztki 
pożywienia. Jednak gdy państwo zaczyna kontrolować wszystko, ludzie którzy kontrolują państwo osiągają 
władzę absolutną. I nie rezygnują z niej łatwo. Naszą narodową tradycją stało się deklarowanie, iż wszyscy 
potrzebujący  są  w  rzeczywistości  próżniakami,  a  pozostający  bez  pracy:  leniami  i  pasożytami.  Tak  więc 
Retrocesja  przyniosła  kompletne  zwycięstwo  laissez  fair  e,  czym  okazał  się  doprowadzony  do  ekstremum 
zinstytucjonalizowany egoizm. To zadziwiające, w jakie nonsensy ludzie wierzą, gdy leży to w ich własnym 

background image

interesie.  Miejsce  zdrowego  rozsądku  zajęły  kompletnie  nie  sprawdzone  teorie  ekonomiczne,  które 
umożliwiły dalsze bogacenie się bogatych, a biednych spychały na samo dno drabiny społecznej. 
Montour westchnął i pociągnął łyk sherry. 
 A więc stało się to, co od początku było oczywiste. Gdy żywność i energia zaczęły się wyczerpywać, bogaci 
zaczęli  większość  zapasów  zatrzymywać  dla  siebie,  aż  w  końcu  zawładnęli  wszystkim.  Zresztą  była  to 
polityka  narodowa    Ameryka  sama  konsumowała  większość  światowych  zasobów  nafty,  nie  dbając  w 
zupełności o potrzeby innych krajów. Kto może więc winić jednostki, że przyjęły taki sam kurs? Jeżeli jakiś 
kraj pozwala swoim obywatelom umierać jedynie dlatego, iż nie stać ich na opiekę medyczną, szybko staje 
się  narodem  stojącym  w  obliczu  poważnych  kłopotów  moralnych.  Wybuchały  zamieszki.  Użycie  siły 
pociągnęło  za  sobą  nasilenie  się  aktów  gwałtów  i  terroru.  Broń  dostępna  była  wszędzie,  tak  pozostało 
zresztą do dzisiaj. Efektem końcowym tego wszystkiego stał się naród podzielony, z brązowymi i czarnymi 
żyjącymi  tak,  jak  pan  to  teraz  widzi    w  gettach  otoczonych  drutem  kolczastym.  Uprawiają  tutaj  niewielkie 
poletka lub zarabiają na życie wykonując najbardziej upokarzające prace. Dobrodziejstwa techniki nie są dla 
nich osiągalne w najmniejszym nawet stopniu. I w przeciwieństwie do pańskiego kraju, tutaj nie ma żadnych 
prób  ukrywania  czy  też  fałszowania  faktów,  dzięki  którym  znaleźliśmy  się  w  takiej  właśnie  sytuacji. 
Gnębiciele  chcą,  by  gnębieni  dokładnie  widzieli,  co  się  z  nimi  stało,  aby  nigdy  ponownie  nie  podjęli 
jakiejkolwiek  próby  buntu.  Czy  dziwi  się  pan  teraz,  że  z  taką  ciekawością  słucham  o  rebelii  na  innych 
planetach? Z utęsknieniem czekamy, by rozszerzyła się wreszcie na Ziemie. 
Jan mógł się jedynie z tym zgodzić. 
 Proszę  mi  wybaczyć  bezpośredniość  pytania,  lecz  nie  rozumiem,  dlaczego  klasy  rządzące  pozwoliły  na 
pańską edukację? 
Montour uśmiechnął się lekko: 
 Nie  pozwoliły.  Ludzie  o  moim  kolorze  skóry  pierwotnie  przybyli  do  tego  kraju  jako  niewolnicy.  Bez 
wykształcenia, pozbawieni zostali własnych korzeni i własnej kultury. To, co obecnie posiadamy udało nam 
się uzyskać wbrew pozycji, w jakiej umieścili nas nasi panowie. Gdy zaczął się kryzys, nie mieliśmy zamiaru 
oddawać tego, co z takim trudem uzyskaliśmy. Zabrali nam wszystko, za wyjątkiem inteligenci  musieliśmy 
więc  nauczyć  się  robić  z  niej  użytek.  Bardzo  pomógł  nam  w  tym  przykład  innej,  równie  prześladowanej 
mniejszości   Żydów.  Poprzez  wieki  udało  im  się  zachować  kulturę  i  tradycje  poprzez  religię  i  szacunek  do 
nauki. Człowiek religijny i wykształcony był w tej społeczności człowiekiem wysoko honorowanym. My także 
mieliśmy naszą religię, naszych profesorów i wychowawców. Pod wpływem okoliczności te dwie osoby stały 
się  obecnie  jedną,  pełniącą  te  same  funkcje.  Ja  swoje  młode  lata  spędziłem  na  tych  właśnie  ulicach. 
Mówiłem  językiem,  który  rozwinęliśmy  na  własny  użytek,  odkąd  odsunięto  nas  od  głównego  nurtu  życia. 
Lecz częścią mojej edukacji była także nauka języka naszych gnębicieli. Jeżeli wyzwolenie nie nadejdzie za 
mojego życia, przekaże moją wiedzę tym, którzy nastąpią po mnie. Wiem jednak  wierzę  iż pewnego dnia 
doczekamy  się  wolności.  Jan  dopił  resztkę  sherry  i  odstawił  pusty  kieliszek  na  biurko.  Gwałtowne 
wydarzenia  mijającego  dnia  sprawiły,  iż  czuł  się  lekko  zdezorientowany.  Jego  umysł  był  prawie  tak  samo 
zmęczony, jak ciało; skupienie się nad tym, co przed chwilą usłyszał, przychodziło mu z wyraźnym trudem. 
Co za parszywy żywot wiedli tutaj ci ludzie! Prole w Anglii byli przynajmniej odżywiani i dbano o nich, niczym 
o bydło  oczywiście, o ile akceptowali taki stan rzeczy. Tutaj ludzie zamieszkujący czarne getta Ameryki nie 
mieli takiego komfortu. Wiedzieli jednak, czym byli w przeszłości i czym stali się obecnie. 
 Naprawdę sam już nie wiem, który system jest gorszy powiedział zamyślony Jan. Pański czy mój. 
 Żadna  z  form  represji  nie  może  być  lepsza  od  drugiej.  A  na  świecie  istnieją  jeszcze  gorsze  systemy. 
Choćby  wielki  eksperyment  socjalistyczny  w  Związku  Radzieckim,  łącznie  z  szaleństwem  w  rodzaju 
wewnętrznych  paszportów  czy  masowych  obozów  pracy.  Nie  dowiemy  się  już  nigdy,  czy  losy  tego  kraju 
potoczyłyby  się  zgodnie  z  teorią  Marksa.  Przed  Retrocesją  Rosjanie  wciąż  jeszcze  nie  zindustrializowali 
swej głównej rolniczej ekonomii, stąd więc powrót do  stosunków feudalnych był już jedynie kwestią czasu. 
Wielu ludzi umarło, lecz w Rosji zawsze umierało wielu. Komisarze i wyżsi urzędnicy partyjni przejęli funkcję 
szlachty.  Tytuły  są  być  może  trochę  inne,  ale  gdyby  którykolwiek  z  carów  powrócił  z  przeszłości  w  czasy 
obecne, czułby się tam teraz jak u siebie w domu. 
 Rebelia musi ogarnąć także i Ziemię  oświadczył Jan. 
 W zupełności się z panem zgadzam. Wszyscy musimy pracować na tę chwilę... 
 

Rozdział 9 

Drzwi  otworzyły  się  gwałtownie  i  do  pokoju  wtargnął  Willy.  Chrapliwy  oddech  i  trzymane  w  obu  dłoniach 
pistolety świadczyły o powadze sytuacji. 
 Kłopoty  nucił.  Cholerne kłopoty. 
Co jest?  zapytał Montour, szybko zarzucając dotychczasowy sposób mówienia. 
 Gliny.  Tylu  tych  wściekłych  psów  na  raz  nie  widziałem  w  życiu.  Otoczyli  całe  New  Watts  i  strzelają  do 
wszystkiego, co się rusza. Mają działa ogniowe i... 

background image

Dalsze  słowa  zagłuszył  ryk  miotacza  ognia,  do  którego  po  chwili  dołączyły  serie  z  broni  automatycznej. 
Wszystko to działo się blisko, bardzo blisko. Jan  poczuł, jak jego żołądek zaczyna kurczyć się ze strachu. 
Podniósł wzrok i spostrzegł, że obaj mężczyźni patrzą prosto na niego. 
 Oni chcą mnie  powiedział. 
Wielebny Montour skinął potakująco głową. 
 To możliwe. Jeszcze nigdy nie najeżdżali nas w takiej sile. 
 Nie  ma  sensu  przeciągać  tego  dłużej.  Te  miotacze  ognia  zamienią  tu  wszystko  w  popiół.  Lepiej  będzie, 
jeżeli się poddam. 
 Mamy miejsca, w których może się pan ukryć  odparł Montour.  Gdy ich siły główne zbliżają się, nie będą 
już mogli używać ognia. Być może wypalą jedynie dziurę w płocie. 
 Przykro mi, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ostatnimi dniami widziałem już zbyt wielu zabitych ludzi. Nie 
chcę być odpowiedzialny za kolejną masakrę. Wychodzę na zewnątrz. 
Montour przez chwilę spoglądał na niego bez słowa, a potem powoli skinął głową. 
 Jest  pan  odważnym  człowiekiem.  Żałuje,  iż  nie  możemy  zrobić  dla  pana  niczego  więcej    odwrócił  się  w 
stronę Willy'ego. 
 Zostaw pistolety tutaj i pokaż mu, gdzie jest policja. 
Dwa pistolety upadły na podłogę. Jan uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń Montoura. 
 Nie zapomnę tego spotkania. 
 Ja  także    Montour  wyjął  z  kieszeni  na  piersi  białą  chusteczkę.    Niech  pan  to  lepiej  weźmie.  Oni  często 
najpierw strzelają, a dopiero potem zadają pytania. 
Willy ruszył pierwszy. Prowadząc Jana ciemnymi pasażami, mruczał coś wściekle pod nosem. Raz musieli 
usunąć się na bok, by przepuścić dwóch strzelców dźwigających trzeciego, którego koszula splamiona byk 
krwią. "To nie ma końca  pomyślał gorzko Jan.  Nigdy nie będzie miało końca". 
 Tam  masz  tych  pieprzonych  drani    powiedział  Willy,  wskazując  na  drzwi,  po  czym  odwrócił  się  i  ruszył 
pośpiesznie w stronę, z której właśnie przybyli. 
Jan  przystanął  obok  otwartych  lekko  drzwi i  wytknął  na  zewnątrz  białą  chusteczkę. W  odpowiedzi  posypał 
się grad pocisków, które przebiły drzwi i pomknęły z jękiem w głąb korytarza. 
 Nie strzelać!  wrzasnął, wymachując desperacko chusteczką.  Wychodzę na zewnątrz. 
Na ostry gwizd strzelanina zaczęła ucichać, a wzmocniony silnie głos wykrzyknął: 
 Otwieraj  drzwi  powoli.  Wychodzić  pojedynczo,  z  rękami  na  głowie.  Jeżeli  ręce  będą  w  innej  pozycji,  lub 
jeżeli  wyjdzie  was  więcej,  niż  tylko  jeden  na  raz,  natychmiast  otwieramy  ogień.  W  porządku,  a  teraz 
wychodzić. 
Jan  złączył  palce  na  czubku  głowy,  pchnął  łokciem  drzwi  i  wolnym  krokiem  ruszył  w  stronę  stojących  z 
bronią  gotową  do  strzału  policjantów.  Dzięki  jednakowym  hełmom  z  przyłbicami  i  tarczom,  wyglądali  jak 
roboty. 
 Jestem sam  powiedział. 
 To on!  wykrzyknął ktoś. 
 Cisza    uciął  sierżant.  Schował  broń  do  kabury  i  skinął  na  Jana  dłonią.    Tutaj,  chłopcze.  Idź  powoli  i 
spokojnie. Everson, podprowadź samochód. 
Wytrenowanym  ruchem  złapał  Jana  za  ramię  i  wykręcił  je  za  plecy,  zatrzaskując  równocześnie  kajdanki. 
Potem to samo zrobił z drugą ręką i pchnął go silnie do przodu. 
Przeszli  przez  wyrwę  w  drucie  kolczastym  i  skierowali  się  w  stronę  czekającego  już  wozu  patrolowego. 
Poczerniały grunt był wciąż jeszcze ciepły. Sierżant wepchnął Jana głową naprzód do wnętrza samochodu i 
zatrzasnął za nim drzwiczki. Kierowca z piskiem opon ruszył do przodu. 
Jechali  w  milczeniu.  Jan  czuł  się  rozbity  i  przygnębiony.  Doskonale  wiedział,  co  wydarzy  się  potem. 
Ponieważ pochodził z Ziemi, Służba Bezpieczeństwa  bez wątpienia uważała go za jednego z przywódców 
rebelii.  W  poszukiwaniu  dowodów  rozedrą  mu  umysł  na  strzępy.  Wiedział,  jak  wyglądali  ludzie  po  takim 
badaniu. Śmierć byłaby wybawieniem. 
Zatrzymali  się  przed  wysokim  budynkiem  biurowym.  Sierżant  wywlókł  go  z  samochodu  i  wepchnął  przez 
otwarte drzwi do środka. Wewnątrz dwóch ubranych po cywilnemu policjantów schwyciło Jana za ramiona i 
poprowadziło  w  stronę  windy.  Więzień  był  zbyt  wyczerpany,  by  zastanawiać  się,  dokąd  właściwie  idą. 
Wszystko było skończzone. Policjanci wciągnęli go do pokoju i posadzili na krześle. Widniejące po drugiej 
stronie pokoju drzwi otworzyły się powoli. 
Do środka wszedł ThurgoodSmythe. 
Jan poczuł, jak całe zmęczenie i desperacja momentalnie zastąpione zostały zimną, morderczą furią. 
 Zafundowałeś nam niezły pościg, drogi szwgarze 
powiedział oficer. Jeżeli przyrzekniesz, że będziesz zachowywał się rozsądnie, rozkażę zdjąć kajdanki. Ty i 
ja musimy poważnie porozmawiać. 
Jan,  siedząc  z  wbitym  w  podłogę  wzrokiem  i  trzęsąc  się  z  trudem  pohamowywanej  wściekłości,  skinął 
jedynie głową. 

background image

 Dobrze  uśmiechnął się ThurgoodSmythe, nieopatrznie biorąc targające Janem uczucie za strach. 
 Zdejmijcie mu kajdanki. Nic ci się nie stanie, masz na to moje słowo. 
Szczęknął  metal  i  już  po  chwili  Jan  rozcierał  czerwone  pręgi  na  nadgarstkach,  wsłuchując  się  w  odgłos 
oddalających się kroków. Nie mógł już dłużej czekać  wściekłość wezbrała w nim nagłą furią i musiał znaleźć 
dla  niej  ujście.  Z  gardłowym  krzykiem  zerwał  się  z  krzesła  i  rzucił  na  swego  ciemiężyciela.  Zaskoczony 
ThurgoodSmythe runął na podłogę. Jan usiadł na nim okrakiem, zaciskając palce na gardle. Oficer krzyknął 
coś  gardłowo    w  następnej  chwili  silne  kopnięcie  w  szyję  rzuciło  Jana  na  bok.  Skulił  się,  usiłując  osłonić 
przed następnymi kopniakami. 
 WystarczywysapałThurgoodSmythe. Posadźcie go na krzesło i wynoście się stąd. 
Usiadł  naprzeciwko  Jana  i  wymierzył  w  niego  wyjętym  z  kabury  pistoletem.  Przez  chwilę  obaj  mężczyźni 
oddychali ciężko. 
 Nie  chciałbym,  aby  to  się  powtórzyło    powiedział  w  końcu  ThurgoodSmythe.    Mam  ci  coś  ważnego  do 
powiedzenia.  Ważnego  dla  nas  obydwu,  lecz  jednocześnie  nie  zawaham  się  cię  zastrzelić,  jeżeli  zrobisz 
choć krok w moim kierunku. Zrozumiałeś? 
 Rozumiem, że zabiłeś moich przyjaciół. Zamordowałeś Sarę, zanim mnie... 
 Nie mówimy w tej chwili o przeszłości. Stało się. Twoje oskarżenie i żal nic tu nie pomogą. 
 Zabij mnie i skończ z tym wreszcie. Twoja gra w kotka i myszkę już mnie nie interesuje. Gdy widzieliśmy się 
po  raz  ostatni,  powiedziałeś  mi,  bym  pracował  lub  zostanę  zniszczony.  Przestałem  pracować    lub  raczej 
zacząłem pracować nad obaleniem takich ludzi, jak ty. Jak chcesz, możesz to łatwo zakończyć. 
 Cóż  za  dziwaczny  pociąg  do  samodestrukgi    uśmiechnął  się  lekko  ThurgoodSmythe  i  otarł  z  kącika  ust 
strużkę  krwi.  Jednak  wycelowana  w  Jana  broń  ani  na  chwilę  nie  zmieniła  swego  położenia.  To  do  ciebie 
niepodobne. 
 Zmieniłem się. Przekonałeś się na własnej skórze. 
 Istotnie. Mam nadzieję, że również trochę dojrzałeś. Przynajmniej do tego, by usiąść i spokojnie wysłuchać, 
co  nam  ci  do  powiedzenia.  W  chwili  obecnej  zasiadam  w  radzie  Narodów  Zjednoczonych.  Zajmuję  się 
równocześnie  koordynacją  działań  pomiędzy  globalną  siecią  Służb  Bezpieczeństwa  a  Ziemską  Obroną 
Powietrzną.  Debaty  w  radzie  Narodów  Zjednoczonych  są  pasmem  jałowych  dyskusji,  które  prowadzą  do 
niczego.  Na  Ziemi  nie  ma  w  tej  chwili  jednolitej  władzy    obojętnie,  co  na  ten  temat  wypisują  w  gazetach. 
Każdy kraj sam stanowi prawo dla siebie. Są jednak jeszcze na szczęście komitety, zajmujące się zarówno 
międzynarodowymi porozumieniami handlowymi jak i programem kosmicznym. Spacecontent 
w Kalifornii jest towarzystwem międzynarodowym i do niedawna organizacją międzyplanetarną. Obaj wiemy, 
iż  ostatnimi  czasy  strefa  jej  wpływów  znacznie  zmalała.  A  ponieważ  pomiędzy  Spacecontent  a  pewnymi 
krajami,  które  czerpią  z  jego  przedsięwzięcia  znaczne  zyski,  istnieje  swego  rodzaju  sprzężenie  zwrotne, 
moja pozycja jest zarówno bezpieczna jak i bardzo mocna. To bardzo odpowiedzialna pozycja, o czym nie 
przestaje  mi  powtarzać  twoja  siostra.  A  tak  przy  okazji    cieszy  się  doskonałym  zdrowiem.  Pomyślałem,  iż 
ucieszy cię ta wiadomość. Moja praca jest tak odpowiedzialna, że przed nikim nie muszę składać raportów z 
wyników mojej działalności. A to oznacza, że mogę zrobić z tobą wszystko, co będę chciał. Wszystko. 
 Czyżbyś oczekiwał, że będę błagał cię o litość? 
 W dalszym ciągu błędnie interpretujesz moje słowa, Janie. Wysłuchaj mnie uważnie, proszę. W przeciągu 
ostatnich kilku miesięcy zmieniło się dosłownie wszystko. Jak doskonale wiesz, nasze siły poniosły klęskę i 
zmuszone  zostały  do  wycofania  się  z  wszystkich  planet,  które  były  we  władaniu  Ziemi.  Nastały  bardzo 
dramatyczne  czasy,  które  wymagają  bardzo  drastycznych  środków  zaradczych.  Dlatego  też  wszystkie 
zarzuty, wniesione niegdyś przeciwko tobie, nie mają obecnie żadnej wartości. Jesteś wolnym człowiekiem, 
Janie, ze wszystkimi prawami przysługującymi wolnemu obywatelowi. 
Jan parsknął krótkim śmiechem. 
 Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Za chwilę mnie poprosisz, abym dla ciebie pracował. 
 Rzeczywiście,  miałem  coś  takiego  na  myśli.  Mam  dla  ciebie  pracę,  która  doskonale  odpowiada  twojemu 
pochodzeniu  i  doświadczeniu    w  oczekiwaniu  na  lepszy  efekt  zawiesił  na  chwilę  głos.  To  bardzo 
odpowiedzialne  zadanie.  Chcę,  abyś  skontaktował  się  z  ludźmi  z  ruchu  oporu  tutaj,  na  Ziemi.  Chcę,  abyś 
został moim łącznikiem. 
Jan pokiwał z politowaniem głową. 
 Sądzisz więc, że byłbym w stanie ich wydać? Jesteś chorą pozbawioną skrupułów kreaturą. 
 Rozumiem twój  punkt  widzenia,  drogi  Janie.  To  zresztą  zrozumiale,  biorąc  pod  uwagę  okoliczności.  Lecz 
wysłuchaj mnie do końca. Zamierzam opowiedzieć ci o sobie parę rzeczy, jakich nigdy nie podejrzewałeś. 
Pamiętasz  chyba,  że  byliśmy  kiedyś  przyjaciółmi.  Być  może  zostaniemy  nimi  ponownie,  gdy  wysłuchasz 
tego,  co  mam  ci  do  powiedzenia.  Tak  jak  i  ciebie,  jako  młodego  człowieka,  zawsze  intrygował  mnie 
otaczający  nas  świat  i  sposób,  w  jakim funkcjonujemy.  Ponieważ  nie  miałem  żadnych  innych  środków,  za 
wyjątkiem własnej ambicji, wiedziałem, że będę musiał zabrać się do tego na swój własny sposób. Odkrycie, 
w  jaki  właściwie  sposób  rzeczywiście  prowadzimy  życie,  podobnie jak i  ciebie  przepełniło mnie  wstrętem  i 

background image

odrazą.  Jednak  w  przeciwieństwie  do  ciebie,  postanowiłem  wniknąć  raczej  do  władzy,  niż  próbować  ją 
zwalczać. Rodzaj konspiracji od wewnątrz, mógłbyś powiedzieć... 
 Przykro  mi,  ty  sukinsynu,  ale  to  nie  przejdzie.  Widziałem  cię  przy  robocie,  widziałem,  jaką  sprawiała  ci 
przyjemność. 
 Byłem  przekonywujący,  prawda?  Ale  były  to  tylko  działania  pozorujące.  Wiedziałem,  że  Służba 
Bezpieczeństwa  jest  rzeczywistą  siłą,  która  kontroluje  Ziemię    postanowiłem  więc  kontrolować  Służbę 
Bezpieczeństwa.  By  tego  dokonać,  musiałem  pozbyć  się  wszystkich  potencjalnych  rywali.  Być  zawsze 
najlepszym.  Nie  było  to  łatwe  zadanie,  jednak  opłaciło  się.  Przy  okazji  osiągnąłem  dwa  cele  za  jednym 
zamachem.  Zdobyłem  władzę,  będąc  największym  reakcjonistą  ze  wszystkich  członków  Służb 
Bezpieczeństwa.  Nikt  we  mnie  nie  wątpił.  Nikt  także  nie  rozumiał,  że  działając  w  ten  sposób    poprzez 
zwiększenie represji  zwiększyłem równocześnie siły ruchu oporu. Czuję  się dumny, iż prowadzona z taką 
konsekwencją polityka zaowocowała wreszcie zbrojną rebelią. Tak, Janie. To, że planety są już wolne, jest 
moim osobistym sukcesem. 
Jan pokręcił z niedowierzaniem głową. 
 Nie, to zbyt nieprawdopodobne, by w to uwierzyć. 
 Jednak to prawda. Zresztą, prawda czy też nie, nie powinno to mieć większego wpływu na nasze wzajemne 
stosunki.  Od  tej  chwili  jesteś  wolny.  Masz  wszystkie  przywileje,  należne  człowiekowi  o  twoim  statusie. 
Wszystkie  dane  o  twojej  kryminalnej  przeszłości  zostaną  wymazane,  a  do  komputera  powróci  twoja 
oryginalna  karta.  Twoja  nieobecność  przez  ostatnie  lata  wyjaśniona  została  jako  praca  dla  Służby 
Bezpieczeństwa.  Wszystkim,  którzy  posiadają  odpowiednio  wysoki  stopień  priorytetu,  by  móc  zajrzeć  do 
kartoteki, twoje akta wykażą, że zawsze byłeś wyższym oficerem Służby Bezpieczeństwa i wszystkie twoje 
zadania  były  ściśle  powiązane  z  tą  właśnie  instutycją.  Jesteś  człowiekiem  bardzo  zamożnym,  twoje  konto 
bankowe  jest  pełne.  Proszę,  oto  twoja  nowa  karta  identyfikacyjna.  Witamy  z  powrotem,  Janie.  Mam 
nadzieję, że nie odmówisz z tej okazji kieliszka szampana. 
Jan wiedział, iż to wszystko musiało być kolejną, sadystyczną sztuczką. Chociaż od zadanych mu kopnieć 
bolało  go  całe  ciało,  spróbował  zebrać  myśli.  Musi  posłużyć  się  inteligencją,  a  nie  emocjami.  Jednak  w 
stosunku  do  swego  szwagra  w  dalszym  ciągu  odczuwał  jedynie  nienawiść;  jakże  musiał  się  on  cieszyć, 
mając  w  swych  rękach  człowieka,  który  nienawidził  go  jak  nikt  na  tym  świecie!  Ale  o  co  w  tym  wszystkim 
chodzi? Musi to być pewnego rodzaju podstęp Jan  wątpił, by ThurgoodSmythe był zdolny do prowadzenia 
uczciwej gry. Karty, którymi się posługiwał, musiały być znaczone. Cokolwiek jednak planował, z pewnością 
nie zostanie to teraz ujawnione. Co więc powinien zrobić? Przyłączyć się do gry? Udawać, że wierzy? Czy 
jest zresztą inny wybór? Jeżeli jego nowa tożsamość była rzeczywiście prawdziwa, to być może będzie miał 
wreszcie  szansę  uniknąć  z  sieci  Bezpieki.  Tak  więc  bez  znaczenia  będzie,  co  powie,  jeżeli  uda  się  mu 
opuścić ten pokój żywym. Nie miał żadnych obiekcji przed okłamywaniem szwagra w rzeczywistości była to 
przyjemność.  Może  obiecać  przecież  cokolwiek.  To  o  wiele  lepsze  niż  pewna  śmierć,  która  niechybnie 
spotkałaby  go,  gdyby  odmówił.  Jan  patrzył  z  niedowierzaniem,  jak  ThurgoodSmythe  nalewa  dwa  kieliszki 
szampana.  Szwagier  odwrócił  się  i  z  szerokim  uśmiechem  wyciągnął  jeden  z  nich  w  stronę  Jana,  który 
przyjął poczęstunek. 
 Tak  jest  o  wiele  lepiej    powiedział  ThurgoodSmythe.    Pohamuj  jedynie  swe  krwiożercze  instynkty,  a 
pozostaniesz przy życiu. Nie jesteś typem skłonnym do samobójstwa. 
 Dobrze.  Będę  z  tobą  pracował.  Zrobię,  co  każesz.  Ale  nikogo  nie  wydam,  nie  przekażę  ci  żadnych 
informacji. 
 Doskonale.  Nie  proszę  o  nic  więcej.  Możemy  wypić  wiec  za  przyszłość  i  za  nadzieję,  że  będzie 
pomyślniejsza dla całej ludzkości. 
Podniósł swój kieliszek. Wypili. 
 Co więc mam robić?  zapytał Jan. 
 Udasz się z misją. Do Izraela. Wierzysz mi teraz? Jeżeli wątpisz, równie dobrze możesz pozostać tutaj. 
 Nie wierzę ci. Sam mi przecież powiedziałeś, że twój człowiek w rządzie Izraela śledził wszelkie poczynania 
ich agentów. 
 To prawda. Nigdy nie mówiłem jednak, iż naprawdę wiem, co dzieje się w tym kraju. Jak już z pewnością 
sam  się  o  tym  przekonałeś,  są  to  ludzie  obdarzeni  dużą  siłą  woli.  Powiem  ci  teraz  w  sekrecie,  co  zresztą 
będzie dowodem mojej uczciwości, coś, co złoży moje życie w twoje ręce. Pod kodowym imieniem Kasjusz 
przekazywałem  Izraelitom  tajne  informacje  dotyczące  Służb  Bezpieczeństwa,  nie  żądając  niczego  w 
zamian.  Sami  bardzo  wdzięczni,  uważają  bowiem,  iż  zrobiłem  to  wszystko  jedynie  dla  lepszej  przyszłości 
ludzkości.  Zdobędziesz  ich  pełne  zaufanie,  gdy  ujawnisz,  że  to  ty  właśnie  jesteś  Kasjuszem.  Dam  ci  kod 
identyfikacyjny i kopie wszystkich informacji, które przekazywałem do Izraela w przeciągu ostatnich kilku lat. 
To, co stanie się później, zależeć będzie wyłącznie od ciebie. Jeżeli zdradzisz jednak ten sekret tutaj, w tej 
kwaterze, to przekonasz się, jak wielu ludzi chciałoby mnie zniszczyć i zająć moje stanowisko. Możesz też 
udać  się  do  Izraela  i  przekazać  najważniejszą  wiadomość  w  całym  swoim  życiu. Wybór  należy  do  ciebie, 
Janie. 

background image

Wybór?  Jan  wątpił,  by  miał  jakikolwiek  wybór.  Był  pewny,  iż  pierwsza  próba  przekazania  tych  informacji 
jakiemukolwiek  innemu  oficerowi  Służby  Bezpieczeństwa  zakończyłaby  się  jego  natychmiastową  śmiercią. 
ThurgoodSmythe był zbyt przebiegły, by pozwolić sobie na zagrożenie własnej pozycji. Nie. Musi podjąć tę 
grę. Zawiezie tę wiadomość do Izraela i niech oni zadecydują, co z tym wszystkim zrobić. Wygląda na to, że 
cały świat wywraca się do góry nogami. Część opowieści ThurgoodSmythe'a może być prawdą. Lecz równie 
dobrze  szwagier  może  próbować  opuścić  tonący  już  statek,  by  uratować  własne  życie.  Jan  sam  już  nie 
wiedział, co o tym wszystkim myśleć. 
 Dobrze  powiedział wreszcie.  Powiedz mi więc, co mam robić. 
 Mądra decyzja. Nie będziesz jej żałował. 
Oficer  podszedł  do  biurka  i  z  jednej  z  szuflad  wyjął  plastykową  torbę.  Podrzucił  ją  w  dłoni  i  wyciągnął  w 
stronę Jana. 
 Wsadzę cię teraz w  samolot do Nowego Jorku. W Arizonie i Kalifornii nie jest dla ciebie zbyt bezpiecznie  
wciąż  jesteś  poszukiwany.  Mogę  jednak  sprawić,  by  stan  alarmu  nie  objął  całego  kraju.  Masz 
zarezerwowany pokój w WaldorfAstorii. Odpocznij, kup sobie nowe  ubrania, odwiedź kilka restauracji. Gdy 
będziesz  już  gotowy,  chcę  abyś  przejrzał  zawartość  tej  teczki.  Nie  musisz  uczyć  się  tego  na  pamięć, 
wystarczy,  że  będziesz  wiedział  czego  dotyczą  zamieszczone  w  niej  informacje.  Są  dla  mnie  mocno 
obciążające, nie zawierusz ich więc gdzieś. Na przeczytanie ich będziesz miał osiem godzin. Potem papier 
ulegnie  samozniszczeniu.  Zadzwoń  potem  do  mnie  pod  numer,  który  znajdziesz  wewnątrz  koperty,  bym 
mógł poczynić kolejny krok. Jakieś pytania? 
 Tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Będę potrzebował trochę czasu, by się z tym wszystkim oswoić. 
Rozumiem  cię  doskonale.  Witamy  na  pokładzie,  Janie.  Po  tylu  latach  samotnej  pracy  miło  mieć  wreszcie 
kogoś do pomocy.  Wyciągnął rękę. 
Jan spojrzał na dłoń szwagra i po długim wahaniu pokręcił odmownie głową. 
 Nie zapominam tak łatwo. Na twoich rękach jest zbyt wiele krwi, bym mógł ich dotknąć. 
 Czy przypadkiem nie stajesz się przesadnie melodramatyczny? 
 Być może. Będę z tobą pracował, ponieważ nie mam innego wyboru. Nie oznacza to jednak, że muszę to 
lubić  a tym bardziej, że lubię ciebie. 
Oczy ThurgoodSmythe'a zwęziły się lekko. Jednak gdy przemówił, w jego głosie nie było gniewu. 
 Niech  będzie  i  tak,  Janie.  Sukces  jest  ważniejszy,  niż  nasze  osobiste  animozje.  Czas,  byś  ruszył  na 
lotnisko. 
 

Rozdział 10 

W  środku  nocy  przebudził  Jana  odgłos  odległej  eksplozji.  Usłyszał  ją  wyraźnie,  mimo  że  jego  apartament 
mieścił  się  na  trzydziestym  piętrze,  a  okna  posiadały  podwójne,  dźwiękoszczelne  szyby.  Pchnął  drzwi  i 
wyszedł  na  balkon.  Po  drugiej  stronie  miasta  coś  się  paliło.  Ulicami  przemykały  wozy  policyjne  i  jednostki 
straży pożarnej, torując sobie drogę migocącymi światłami i syrenami. Pożar wyglądał na całkiem spory. Nie 
przyglądał się jednak długo, ponieważ na zewnątrz klimatyzowanego pokoju było nieznośnie duszno. Wciąż 
czuł się zmęczony i zasnął, gdy tylko znalazł się z powrotem w łóżku. 
Gdy  obudził  się  ponownie,  pokój  skąpany  był  w  pełnym  świetle  dnia.  Jan  przeciągnął  się  i  nacisnął  guzik 
rozsuwający kotary. To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na oryginalny obraz Rembrandta, po naciśnięciu 
odpowiedniego  przycisku  okazało  się  być  ekranem  telewizyjnym.  Jan  wybrał  program  z  wiadomościami 
lokalnymi i zatrzymał przesuwające się w górę ekranu napisy na nagłówku: "EKSPLOZJA I POŻAR". Lista 
zniknęła,  zastąpiona  widokiem  ławki  w  parku.  Po  żwirowej  ścieżce  maszerowało  kilka  gołębi.  Na  dwóch 
końcach  ławki  siedzieli  kobieta  i  mężczyzna,  oboje  smukli,  niezwykle  piękni  i  opaleni.  A  także  całkowicie 
nadzy. Uśmiechnęli się do niego, prezentując nieskazitelnie białe uzębienie. 
 Dzień dobry  powiedział mężczyzna.  Jestem Kevin ODonnel. 
A ja Patti Pierce. Które z nas ma zapoznać pana z wiadomościami porannymi? 
Po  wypowiedzeniu  tej  kuszącej  propozycji,  oboje  zastygli  nieruchomo,  tak  samo  jak  gołębie  i  szumiące 
cichutko liście drzew. Komputer czekał na jego decyzję. 
 Patti,  oczywiście    powiedział  Jan  szybko,  a  kamera  zrobiła  najazd  na  dziewczynę,  która  wstała  i 
uśmiechnęła  się  promiennie. To,  czy  była  prawdziwa,  czy  była  tylko  programem  w  komputerze,  naprawdę 
nie miało żadnego znaczenia. Była zarówno piękna jak i godna pożądania i z pewnością uczyni wiadomości 
bardziej interesującymi. Chociaż Jan nie bardzo mógł zrozumieć, co naga spikerka mogła mieć wspólnego z 
wiadomościami. 
Wczoraj  w  nocy  w  domach  towarowych  Apple  było  bardzo  gorąco    oświadczyła  Patti,  wskazując  na  coś 
przez ramię. 
Park zniknął, a na jego miejsce ukazał się obraz palącego się budynku. Olbrzymie płomienie biły wysoko w 
czarne  niebo.  Na  ulicy  przed  budynkiem  widniał  porozkładany  sprzęt  ratowniczy,  a  mężczyźni  z  wężami 
strażackimi usiłowali ugasić pożar. Patti odwróciła się i wdzięcznym krokiem podeszła w stronę najbliższego 
wozu strażackiego. Wspięła się do wnętrza kabiny i usiadła na miejscu operatora drabiny. 

background image

 Pożar  magazynu  trwał  niemal  przez  całą  noc,  sir.  Wezwano  cztery  oddziały  straży.  Walka  z  ogniem  i 
niedopuszczenie, by płomienie nie rozprzestrzeniły się dalej, trwało aż do świtu. W budynku tym znajdowały 
się farby i łatwopalne chemikalia, co bardzo utrudniało pracę naszym bohaterskim strażakom. Nikt nie wie 
jeszcze, co było bezpośrednią przyczyną pożaru, 
lecz celowe podpalenie zostało z całą stanowczością wykluczone. 
Na ekranie ukazał się właśnie jeden z bohaterskich strażaków. Podbiegł do pojazdu i zdjął wiszącą tuż obok 
Patti  gaśnicę.  Nawet  jej  nie  zauważył.  Stymulacja  komputerowa  była  doskonała  dziewczyna  rzeczywiście 
sprawiała wrażenie, iż jest w samym sercu opisywanych wydarzeń. 
Ktoś  zapukał  do  drzwi.  Jan  szybko  wyłączył  telewizor  i  uśmiechnął  się  pod  nosem;  każdy  z  pozostałych 
gości z całą pewnością oglądałby nagą dziewczynę dalej. 
 Proszę wejść  wykrzyknął i drzwi otworzyły się. 
 Dzień  dobry,  sir,  piękny  mamy  dzisiaj  poranek    powiedział  kelner,  wtaczając  na  wózku  zamówione  przez 
Jana śniadanie. 
Był to młody, biały mężczyzna, z widniejącym nad górną wargą śladem pierwszych wąsów. Położył tacę na 
stojącym obok łóżka stoliku i ukłonił się. 
 Niezły pożar mieliście w nory  powiedział Jan. 
 To te  przeklęte  czarnuchy    odparł  kelner,  ciężko  oddychając  przez  rozchylone  usta.    Dzisiaj  żaden  z  nich 
nie pojawił się w kuchni. To oni to zrobili. 
 Myślisz,  że  to  oni  spowodowali  ten  pożar?  W  wiadomościach  podano,  że  przyczyna  nie  jest  jeszcze 
znana... 
 Oni zawsze tak mówią. Ale to musieli być czarni. Powinni spalić za to Harlem do gołej ziemi. 
Jan  poczuł  się  nieswojo,  wyczuwając  tak  jaskrawą  nienawiść.  Nalał  sobie  trochę  kawy;  kelner  ukłonił  się 
jeszcze  raz  i  wyszedł.  Jan  nigdy  przedtem  nie  zdawał  sobie  sprawy,  jak  bardzo  cała  Ameryka  podzielona 
jest na tle rasowym. Lecz musiało tu być tak zawsze, a gorączka wojny podsyciła jeszcze ogólny nastrój. Nic 
nie  mógł  na  to  poradzić,  absolutnie  nic.  Ponownie  włączył  telewizor  i  spoglądał  od  czasu  do  czasu  na 
ponętną Patti, całą uwagę koncentrując jednak na jajkach na bekonie i tostach. 
Gdy wstał z łóżka, uwagę jego przykuła plastykowa koperta, którą zeszłego wieczoru rzucił na sekretarzyk. 
Nie był jeszcze gotowy, by ją otworzyć  nie był nawet pewny, czy powinien to zrobić. Wiedział bowiem, że 
gdy  już to  zrobi,  będzie musiał  dołączyć  do  ThurgoodSmythe'a  w  jego  zwariowanym  planie.  Spostrzegł,  iż 
jego umysł w dalszym ciągu ma trudności z zaakceptowaniem nowej rzeczywistości. Nic zresztą dziwnego. 
Zmiany były zbyt gwałtowne. Po latach bezbarwnej wegetacji na Halvmork nie mógł narzekać teraz na brak 
silnych  wrażeń.  Podróż  liniowcem,  uwięzienie,  ucieczka,  ponowne  uwięzienie  i  wreszcie  to 
nieprawdopodobne  wyznanie  jego  szwagra.  Jan  pomimo  wszystko  nie  potrafił  wyzbyć  się  nieufności. 
Przeszedł  do  marmurowozłotej  łazienki  i  spojrzał  na  swe  odbicie  w  lustrze.  Czerwone,  podkrążone  oczy, 
wymizerowana  twarz  i  ślady  zarostu  na  brodzie.  Nieźle.  Zanim  cokolwiek  zadecyduje,  będzie  musiał 
doprowadzić się do porządku. 
Okrągła  wanna  była  wystarczająco  duża,  by  w  niej  pływać.  Nastawił  odpowiednią  temperaturę  i  nacisnął 
przycisk NAPEŁNIANIE. Wanna niemal natychmiast stała się pełna. Najwidoczniej gdzieś niedaleko musiał 
być zbiornik wodny. Jan zanurzył się w pachnącej wodzie świadomy, jak daleko znajduje się teraz od New 
Watts  i  Harlemu,  o  którym  wspominał  kelner.  I  jak  blisko  jest  tam  w  rzeczywistości.  Ten  świat,  w  którym 
nieliczni  żyją  w  luksusie,  a  reszta  egzystuje  na  krawędzi  głodu,  był  bardzo  nietrwałym miejscem. Okruchy 
rewolucji dotarły już na Ziemię. Lecz czy jest szansa, by dotarła sama rebelia? 
 Mam  nadzieję,  że  kąpiel  sprawia  panu  przyjemność    powiedziała  wchodząca  właśnie  na  środek  łazienki 
dziewczyna. 
Ubrana  była  w  kusy  szlafroczek,  który  właśnie  wolno  zdejmowała    pod  nim  była  rozkosznie  naga.  Rzuciła 
strój na podłogę i szlafroczek zniknął. Jan zdał sobie sprawę, że patrzy na projekcję holograficzną. 
 Dyrekcja  hotelu  WaldorfAstoria  życzy  sobie,  by  podczas  swego  pobytu  w  naszym  hotelu  otrzymał  pan 
najlepszą  obsługę.  Jeżeli  pan  sobie  życzy,  mogę  zrobić  panu  masaż  pleców,  wymyć  i  osuszyć.  Mogę  też 
zaproponować o wiele bardziej intymny masaż w łóżku. Czy wyraża pan takie życzenie, sir? 
Jan  potrząsnął  przecząco  głową,  widząc  jednak  znieruchomiały  obraz,  zrozumiał,  iż  komputer  oczekuje 
dyspozycji ustnych. 
 Nie. Odejdź ode mnie, Szatanie  dziewczyna zafalowała i zniknęła. 
Jego żona znajdowała  się o lata świetlne stąd, nie oznaczało to jednak, że o niej nie myślał. Skończył się 
myć i wyszedł z wanny, a samoczynny regulator opróżnił ją natychmiast i spłukał czystą wodą. 
Gdy przybył tu poprzedniego dnia, na widok jego podniszczonego ubrania i braku bagażu nie uniosła się ani 
jedna  brew,  nie  padło  ani  jedno  znaczące  spojrzenie.  Nawet  wtedy,  gdy  zajął  jeden  z  najdroższych 
apartamentów w hotelu. Potrzebował jednak nowego ubrania wymagała tego jego pozycja. Nowa pozycja. 
Szybko  ubrał  się  i  założył  sandały.  W  saloniku  znajdowała  się  skrytka,  tam  więc  umieścił  otrzymaną  od 
szwagra  kopertę.  Z  nową  kartą  identyfikacyjną  otrzyma  wszystko,  czego  będzie  potrzebował.  Uśmiechnął 
się pod nosem i wyszedł z pokoju. 

background image

Lobby hotelowe wypełnione było tłumem elegancko odzianych gości, głównie kobiet, które śpieszyły się do 
sklepu z konfekcją damską. Przepychając się pomiędzy nimi, czuł się niemal jak żebrak. W końcu wyszedł 
na  zalaną  słońcem  ulicę.  Przyjeżdżając  tutaj  wczoraj wieczorem, zauważył,  że  najwięcej  sklepów  widniało 
przy Lexington Avenue. Ubrania, buty, walizki  było tam wszystko, czego mógłby potrzebować. 
Chociaż  ulicą  przesuwało  się  sporo  samochodów,  na  chodnikach  nie  było  zbyt  wielu  pieszych.  Miał  już 
ruszyć  w  swoją  stronę,  gdy  nagle  zatrzymany  został  przez  rosłego  policjanta,  który  przyłożył mu  do  piersi 
koniec solidnej pałki. 
 W porządku, koleś. Jeżeli szukałeś kłopotów, to właśnie je znalazłeś. 
Jan zawrzał gniewem w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin widział już zbyt wielu policjantów. 
 Obawiam  się,  że  to  pan  jest  właśnie  tym,  który  będzie  miał  kłopoty    powiedział  wyciągając  kartę 
identyfikacyjną.  Proszę rzucić na to okiem. Potem oczekuję natychmiastowych przeprosin. 
Pałka  policjanta  opadła  powoli  ku  ziemi.  Nienaganny  akcent  i  wyszukane  maniery  nie  pasowały  jakoś  do 
podniszczonego  ubrania.  Gdy  stróż  porządku  zobaczył  obok  symbolu  Służb  Bezpieczeństwa  trzycyfrowy 
numer,  określający  rangę  Jana,  zaczął  wyraźnie  drżeć.  Zasalutował  energicznie,  a  Jan  poczuł  się  nagle 
głupio. Zachował się właśnie tak samo jak policjanci, którzy najechali New Watts. 
 Przepraszam, sir. Nie wiedziałem. Ale to ubranie... 
Rozumiem  odparł Jan, chowające kartę do kieszeni.  Wracam z rozpoznania. Właśnie wybierałem się, by 
kupić coś bardziej stosownego. 
 A  więc  proszę  za  mną,  sir,  pokażę  panu  drogę.  Zaczekam  też,  by  odprowadzić  pana  z  powrotem. 
Niebezpiecznie jest dzisiaj chodzić samemu po ulicach. 
 Ogłoszono już alarm? 
 Nie.  Ale  ludzie  i  tak  już  wiedzą.  Plotki  rozchodzą  się  szybko.  Zastrzeliliśmy  dwóch  facetów,  którzy  spalili 
samochód  pancerny.  Obaj  biali.  Co  oni  sobie  właściwie  wyobrażają,  do  cholery?  Jesteśmy  na miejscu. To 
najlepszy sklep w Lexigton. Zaczekam na zewnątrz. 
Zastukał głośno końcem pałki w drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast. 
 Proszę zająć się tym gentelmenem natychmiast  powiedział, kręcąc przy tym znacząco pałką. Wystraszony 
sprzedawca kiwnął głową i gestem zaprosił Jana do środka. 
Magazyn  był  bardzo  ekskluzywny  i  bardzo  drogi.  Jan  z  prawdziwą  przyjemnością  oddał  się  wydawaniu 
sporej ilości świeżo zdobytych pieniędzy. Koszule, spodnie, garnitury, bielizna  wszystko było bardzo lekkie, 
nie mnące się i łatwe do pakowania. Jeżeli w Nowym Jorku było gorąco, to Izrael z pewnością przypominać 
będzie  rozpalony  piec.  Lubił  ciepły  klimat    jedynie  wtedy  jednak,  gdy  był  odpowiednio  ubrany.  Zakupy 
uzupełniły miękkie mokasyny i kilka par sandałów. Z przyjemnością spojrzał na własne odbicie w lustrze. 
 Resztę proszę przesłać do hotelu Waldorf  powiedział i wskazał na swe stare ubranie, leżące na podłodze.  
A tego proszę się pozbyć.  
 Oczywiście, sir. Czy mógłbym prosić o pańską kartę...? 
Jan wręczył ją sprzedawcy  ostatecznie nie były to jego pieniądze. Mężczyzna wsunął kartę do komputera, 
szybko  wystukał  wysokość  sumy  i  oddał  ją  z  powrotem.  Pieniądze  z  konta  Jana  zostały  już 
przetransferowane na konto sklepu. 
Widząc nowe ubranie Jana, oczekujący na zewnątrz policjant skinął z uznaniem głową. Teraz wszystko było 
w  porządku.  Przeszli  do  sklepu  z  walizkami,  a  potem  odwiedzili  optyka,  gdzie  Jan  dobrał  odpowiednie 
okulary  przeciwsłoneczne.  Po  latach  spędzonych  w  mroku  Halvmork  jego  oczy  wciąż  jeszcze  nie  mogły 
przyzwyczaić się do pełnego blasku słońca. Pod wpływem impulsu kupił jeszcze jedną parę i po wyjściu ze 
sklepu  wręczył ją policjantowi. Mężczyzna aż sapnął, zdumiony. Nałożył je powoli i spoglądając na własne 
odbicie w oknie wystawowym, pogłaskał się z lubością po brzuchu. 
 Nie zapomnę tego, sir. Jest pan klawym gościem. Nigdy przedtem nie spotkałem Angola, ale teraz wydaje 
mi się, że jesteście w porządku. 
Ruszyli w drogę powrotną do hotelu. Poligant z uwagą spoglądał w twarz każdemu przechodniowi. Na widok 
czarnego  mężczyzny  w  podniszczonym  ubraniu  jego  pałka  zatoczyła  młynka.  Mężczyzna  trzymał  oczy 
utkwione w chodniku i mijając ich, dotknął wpiętego w klapę marynarki plastykowego znaczka  z pewnością 
jakiegoś  identyfikatora.  Niespodziewanie  Jan  miał  już  dość  tego  spaceru  i  z  prawdziwą  przyjemnością 
znalazł  się  w  klimatyzowanym  hollu WaldorfAstorii. Boy  hotelowy  zawiózł  go  na  górę  i  otworzył  przed  nim 
drzwi apartamentu. Pudełka z jego zakupami stały już w równym rzędzie na podłodze  w  przedpokoju. Jan 
spojrzał  na  ozdobne  drzwiczki  sejfu.  Ta  chwila  nie  może  być  odwlekana  w  nieskończoność.  Czas,  by  się 
dowiedzieć,  w  co  się  właściwie  pakuje.  Otwarciu  koperty  towarzyszył  lekki  syk  dostającego  się  do  środka 
powietrza. Wewnątrz znajdował się gruby plik papierów. Jan usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać. 
Była  to  przerażająca,  dotycząca  ostatnich  dwu  lat,  kronika  zła.  Każda  informacja  była  datowana,  każda 
linijka zdumiewająco treściwa. Nazwiska aresztowanych, osadzonych  w więzieniach i wreszcie straconych. 
Lista  agentów  obcych  państw,  których  każdy  ruch  znano  co  do  godziny.  Wykaz  meldunków,  które 
dostarczali  brytyjscy  agenci  i  ich  ambasady.  Były  tu  także  inne,  niezwykle  intrygujące  informacje,  które  z 
pewnością nigdy nie ujrzały światła dziennego. Lord Mer Londynu, bogaty i szanowany biznesmen, okazał 

background image

się równocześnie człowiekiem kontrolującym czarny rynek żywnościowy. Służba Bezpieczeństwa  wiedziała 
o tym doskonale, nie zrobiła jednak niczego  dopóki agenci niemieccy nie odkryli tego faktu i nie posłużyli 
się nim, by go szantażować. Problem ten rozwiązało morderstwo, czy też raczej nieszczęśliwy wypadek. W 
obszernym dossier było więcej tego typu informacji. 
Jan  przerzucał  szybko  strony,  starając  się  zapamiętać  nazwiska  i  daty  najważniejszych  wydarzeń.  Było  to 
nudne,  lecz  mogło  okazać  się  niezwykle  przydatne.  Po  kilku  godzinach  uświadomił  sobie,  iż  jest  głodny, 
zadzwonił  więc  po  obsługę.  Menu  było  wręcz  imponujące.  Zamówił  pieczonego  na  ruszcie  homara, 
zamrożoną butelkę Louis Martini i powrócił do czytania. 
Godzinę  później  róg  strony,  którą  właśnie  przewracał,  pozostał  mu  w  palcach.  Szybko  przerzucał  resztę 
materiału,  próbując  zapamiętać  tak  dużo,  jak  to  tylko  możliwe.  Kiedy  skończył,  spostrzegł  iż  na  dłoniach 
pozostał mu tusz i fragmenty papieru. Przeszedł do łazienki i włożył dłonie pod silny strumień ciepłej wody. 
Po powrocie spostrzegł, że z kartek pozostała jedynie kupka szarego proszku. 
Jan podniósł kopertę i spojrzał na umieszczony wewnątrz numer telefonu. Czy miał jakikolwiek wybór? 
Odpowiedź  w  dalszym  ciągu  brzmiała:  nie.  Ta  cała  sprawa  musiała  być  jakimś  szatańskim  planem  jego 
szwagra.  Jednak  w  dalszym  ciągu  Jan  nie  był  pewien,  o  co  właściwie  chodzi.  Jeżeli  nie  zgodzi  się  na 
współpracę,  był  pewny,  iż  zostanie  pozbawiony  swego  nowego  statusu  tak  szybko,  jak  go  poprzednio 
uzyskał. Musi się  więc podporządkować i wydostać z  kraju - a potem przemyśleć wszystko ponownie, gdy 
będzie już bezpieczny. 
Szybko  wystukał  numer  na  klawiaturze  telefonu.  W  sekundę  później  na  ekranie  ukazała  się  twarz 
ThurgoodSmythe'a. Widząc, kto dzwoni, oficer uśmiechnął się. 
 Mam nadzieję, że zadowolony jesteś z pobytu w Nowym Jorku, Janie? 
 Przeczytałem twoje dossier. 
 Bardzo dobrze. I jaka jest twoja decyzja? 
 Jestem  z  tobą,  dopóki  nie  dowiem  się  nowych  faktów,  które  wszystko  zmienią.  Mam  nadzieję,  że  od 
początku zdawałeś sobie z tego sprawę? 
 Oczywiście.  Witam  na  pokładzie.  Jeżeli  za  godzinę  wezwiesz  taksówkę,  zdążysz  na  specjalnie 
wyczarterowany lot do Kairu. Na pokładzie będą technicy i inżynierowie, udający się na nowo otwarte pola 
naftowe.  Ponieważ  byłeś  długo  nieobecny,  powiem  ci,  że  techniki  ekstrakcj  cieplnej  rozwinęły  się  do  tego 
stopnia, iż pozwalają po raz pierwszy od przeszło czterystu lat na ponowne  wydobycie ropy. Dołączysz do 
nich  jako  specjalista  obwodów  mikroelektronicznych,  którym  jesteś  przecież  w  rzeczywistości.  Bilety, 
paszport  i  nowa  karta  identyfikacyjna  czekają  już  na  ciebie  w  recepcji.  Zatrzymaj  swoją  obecną  kartę  na 
wypadek  nagłego  niebezpieczeństwa.  Twoja  nowa  karta  spełnia  także inną funkcję.  Numer identyfikacyjny 
jest  także  kodem  identyfikacyjnym  Kasjusza.  Gdy  podzielisz  ten  numer  przez  dzień  miesiąca,  wszystkie 
cyfry na lewo od przecinka dziesiętnego stanowią kod na ten właśnie dzień. 
 A więc Kair. Co potem? 
 Ktoś się z tobą skontaktuje. I postaraj się zapamiętać ten numer telefonu. Poprzez niego skontaktować się 
możesz ze mną natychmiast, gdziekolwiek będę. Powodzenia! 
Ekran  zgasł.  Jan  spakował  swoje  rzeczy  i  zadzwonił  do  recepcji.  Zastanawiał  się,  jak  się  to  wszystko 
skończy. Nie podobał mu się pomysł udawania się  w drogę, o której nie wiedział, dokąd prowadzi. Jednak 
Stany Zjednoczone opuszczał bez żalu. 
 

Rozdział 11 

Przez pełnych sześć dni Jan poświecił się wyłącznie pracy. Szyby naftowe na pustyni Synaj były pierwszymi 
instalacjami,  w  których  na  skalę  przemysłową  wykorzystać  miano  złożoną  technikę  ekstrakcji  cieplnej. 
Przypominało to pracę na cmentarzu  ich obóz rozłożony został pośrodku starego pola naftowego. Wszędzie 
dookoła  widniały  antyczne  pompy  i  wieże  wiertnicze, ciche i  nieruchome, zakonserwowane  na  wieki  przez 
jałową  pustynię.  Współczesne  instalacje  były  nowe  i  błyszczące,  niczym  świeżo  wybita  moneta.  Budynki 
mieszkalne  wykonano  z  lśniącego  prefabrykatu,  tak  jak  i  całą  resztę  sprzętu.  Wewnątrz  laboratorium 
petrolog Karaman, kręcił trzymaną w dłoni probówką, wypełnioną ciemną, gęstą cieczą. 
 Próbka wygląda na  dobrą   powiedział.  Jednak  w przeciągu kilku dni dalsze pompowanie  wstrzymano już 
po raz trzeci. Dlaczego? 
 Kontrola sprzężenia zwrotnego  odparł Jan. Jest pan  w tym projekcie od początku, więc z pewnością zna 
pan  wszystkie  wiążące  się  z  tym  problemy.  Pod  naszymi  stopami,  głęboko  w  piasku,  panuje  prawdziwe 
piekło. W dół pompowany jest azot, który przez generator atomowy zamieniany jest w plazmę. Powstałe w 
wyniku  topienia  piasku  i  skały  składniki  lotne  wytwarzają  ciśnienie,  które  wypiera  z  kolei  naftę  na 
powierzchnię.  Tyle  teoria.  Lecz  w  praktyce  występują  setki  czynników,  które  zaważyć  mogą  na  całym 
procesie... 
Wiem. Może nastąpić eksplozja całego szybu lub nawet stopienie reaktora, tak jak przydarzyło się to nam w 
Kalifornii. Lecz mówiąc szczerze, Janie, ten etap mamy już za sobą. 

background image

 Lecz kontrola układu sterowania ciągle jest jeszcze w powijakach. Występuje brak niezbędnej korelacji przy 
równoczesnej kontroli poszczególnych cykli całego procesu. Cykle nakładają się, a wtedy musimy wszystko 
przerwać  i  zaczynać  jeszcze  raz  od  początku.  Na  szczęście  otrzymaliśmy  nowe  programy,  które  powinny 
coś poradzić na te problemy. Musimy je jedynie wypróbować. 
Karaman z ponurą miną wpatrywał się w probówkę. Po chwili odłożył ją na bok, by odebrać telefon. 
 Dyrektor. Prosi, byś zgłosił się natychmiast do biura. 
Po  wejściu  do  biura,  dyrektor  wręczył  mu  złożoną  kartkę  papieru,  na  której  widniało  podkreślone  słowo: 
PILNE. 
 Wiadomość z centrali. Potrzebują cię, jak to powiedzieli, na wczoraj. I nie mówią nawet dlaczego. Cholera, 
nie  mogli  wybrać  gorszego  momentu,  by  cię  stąd  odwołać.  Powiedz  im,  że  już  wkrótce  rozpoczynamy 
wydobycie.  Mnie  nawet  nie  chcieli  słuchać.  Zrób  tam,  co  trzeba  i  natychmiast  wracaj.  Stanowisz  dla  nas 
cenny nabytek, Kulozik. Na zewnątrz czeka już taksówka. 
 Muszę się spakować... 
 Wszystko już przygotowane. Pośpiesz cię i wracaj jak najszybciej. 
Jan  żywił  silne  podejrzenie,  iż  jego  droga  nie  prowadzi  bezpośrednio  do  Kairu.  Arabski  kierowca  włożył 
walizki  do  bagażnika  i  usłużnie  otworzył  przed  nim  drzwi.  Powietrze  w  klimatyzowanym  wnętrzu  pojazdu 
było  rozkosznie  chłodne.  Po  opuszczeniu  terenu  robót,  kierowca  wyjął  ze  skrytki  płaskie,  metalowe 
pudełeczko i podał je do tyłu. 
 Po  podniesieniu  wieczka  ukaże  się  zamek  cyfrowy.  Jeżeli  nie  jest  pan  pewny  kombinacji,  proszę,  by  nie 
eksperymentował pan we wnętrzu samochodu. Błąd grozi wybuchem. 
 Dzięki  odparł Jan, ważąc pudełeczko w dłoni.  Czy jest coś jeszcze? 
 Spotkanie. Wiozę pana właśnie na umówione miejsce. Opłata za przejazd wynosi osiemdziesiąt funtów. 
Jan  był  pewny,  z  mężczyzna  został  opłacony  z  góry,  a  dodatkowa  opłata  była  jedynie  formą  zarobku  na 
boku. Niemniej jednak wręczył mu pieniądze. 
Przez  pół  godziny  jechali  nieźle  utrzymaną  autostradą,  a  potem  skręcili  na  jeden  z  nieoznakowanych 
szlaków,  prowadzących  prosto  na  pustynię.  W  chwilę  później  dojechali  do  miejsca,  które  przypominało 
zapomniane pole bitwy. Wszędzie dookoła widniały wypalone szkielety czołgów i porozbijane armaty. 
 To już tutaj  powiedział kierowca i otworzył drzwi. 
Do  środka  wlała  się  fala  gorąca.  Jan  wysiadł  i  rozejrzał  się  dookoła.  Nie  dostrzegł  niczego,  za  wyjątkiem 
pordzewiałych  wraków  i  samej  pustyni.  Odwrócił  się  i  spostrzegł,  że  jego  bagaże  stoją  już  na  piasku,  a 
kierowca wchodzi do samochodu. 
 Poczekaj  krzyknął Jan.  Co dalej? 
Mężczyzna  nie  odpowiedział.  Zamiast  tego  włączył  silnik  i  zakręcając  ciasnym  łukiem,  pomknął  w  stronę 
autostrady. Wyrzucony spod kół piasek obsypał Jana, który klnąc, uskoczył na bok i otarł twarz wierzchem 
dłoni.  Gdy  odgłos  silnika  umilkł  już  w  oddali,  panująca  wokół  cisza  przytłoczyła  go.  Było  w  niej  coś 
przerażającego. Było także gorąco, nieznośnie gorąco. Gdyby był zmuszony wracać w stronę autostrady na 
piechotę, 

musiałby 

pozostawić 

bagaże. 

tej 

temperaturze 

dźwiganie 

czegokolwiek 

było 

nieprawdopodobieństwem.  Położył  metalowe  pudełeczko  w  cieniu  torby,  mając  jedynie  nadzieję,  iż 
umieszczony w środku ładunek wybuchowy nie jest wrażliwy na ciepło. 
 Czy to ty jesteś Kasjusz?  zapytał niespodziewanie jakiś głos. 
Zaskoczony  Jan  odwrócił  się  i  zamarł.  Niedaleko  zdewastowanego  czołgu  stała  dziewczyna.  Przez  chwilę 
miał  wrażenie,  że  patrzy  na  pustynny  miraż.  Nie,  to  nie  była  Sara    ona  zginęła,  zamordowana  na  jego 
oczach, wiele lat temu. A jednak widok tej smukłej, opalonej dziewczyny o długich blond włosach wstrząsnął 
nim.  Podobieństwo  było  ogromne.  A  może  po  tych  wszystkich  latach  jego  pamięć  zaczyna  mu  już  płatać 
figle?  Była  po  prostu  Izraelitką,  tak jak  Sara,  to  wszystko. Zorientował  się,  że  nie  odpowiedział  jeszcze  na 
pytanie. 
 Przybywam od Kasjusza. Mam na imię Jan. 
 Dvora    odparła.  Podeszła  bliżej  i  ujęła  go  za  rękę.  Uścisk  jej  dłoni  był  silny  i  ciepły.    Od  dawna 
podejrzewaliśmy,  że  Kasjusz  musi  być  kilkoma  osobami.  Lecz  porozmawiamy  później,  w  jakimś 
chłodniejszym miejscu. Pomóc ci z bagażem? 
 Dziękuję, poradzę sobie sam. Masz jakiś środek transportu? 
 Tak. Ustawiłam go za tym wrakiem, by nie był widoczny od strony autostrady. 
Dziewczyna przybyła takim samym łazikiem, jakich używali na polach naftowych. Jan rzucił swe bagaże na 
tylne siedzenie, a sam usiadł obok Dvory. Pojazd nie posiadał drzwi. Był otwarty, a ochronę przed słońcem 
stanowił metalowy dach. Dziewczyna wcisnęła przycisk na kolumnie kierowniczej i pojazd z lekkim szumem 
ruszył do przodu. 
 Napęd elektryczny?  zapytał Jan. Dvora skinęła głową. 
 Tak. Pod podłogą znajdują się baterie o podwyższonej gęstości, ważące przeszło czterysta kilo. Lecz dzięki 
temu  te  wehikuły  są  niemal  samowystarczalne.  Dach  wyłożony  jest  ogniwami  solarnymi  najnowszej 
generacji więc energii starczy, by przejechać pustynię. 

background image

Odwróciła głowę i napotkawszy jego natarczywe spojrzenie, skrzywiła się lekko. 
 Przepraszam,  iż  tak  ci  się  przyglądam    powiedział  zmieszany  Jan.    Przypominasz  mi jednak  kogoś,  kogo 
znałem wiele lat temu. Ona także była Izraelitką, tak samo jak i ty. 
 A więc byłeś już kiedyś w naszym państwie? 
 Nie. To jest pierwszy raz. Ale ją poznałem niedaleko stąd, a potem spotkaliśmy się jeszcze raz w Anglii. 
 Mieliście więc szczęście. Bardzo niewielu z naszych ludzi podróżuje za granicę. 
 Ona była jak by to ująć  bardzo utalentowaną osobą. Na imię miała Sara. 
 Jest to bardzo pospolite imię. Bardzo często pojawia się w Biblii. 
 Tak, chyba masz rację. Jej nazwisko usłyszałem tylko raz. Giladi. Nazywała się Sara Giladi. 
Dvora nagłym ruchem przekręciła kluczyk w stacyjce. Łazik przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. 
Dziewczyna,  opierając  łokieć  o  oparciefotela,  spojrzała  na  niego  swymi  ogromnymi,  w  tej  chwili  odrobinę 
smutnymi oczyma. 
 Naszym  światem  nie  rządzi  przypadek,  Janie.  Teraz  już  wiem,  dlaczego  wysłano  po  ciebie  mnie,  a  nie 
jednego z wyszkolonych agentów polowych. Ja także nazywam się Giladi. Sara była moją siostrą. 
A więc to tak. Właściwie sam powinien się tego domyśleć. Sposób poruszania się, głos... 
 Sara nie żyje  powiedziała Dvora zadziwiająco opanowanym tonem.  Wiedziałeś o tym? 
W grymasie, który wykrzywił twarz Jana nie było ani cienia uśmiechu. 
 Byłem tam, gdy ją zabili. Byliśmy razem. Próbowaliśmy wydostać się z Anglii. To było takie głupie... Ona nie 
powinna była umrzeć. To straszne. 
Pamięć  tej  chwili  powróciła  nagłą,  paraliżującą  falą.  Huk  wystrzałów.  Bezwładne  ciało  w  kałuży  krwi.  I 
obecność ThurgoodSmythe'a. Wszystko na jego rozkaz. Nieświadomie zacisnął dłoń na klamce. 
 Nie powiedzieli mi żadnych szczegółów.   Dvora nie odrywała oczu od jego zbielałych kłykci.  Tylko to, że 
poległa na służbie. Czy... czy kochałeś ją? 
 Czy to takie istotne? 
 Dla mnie tak. Ja także ją kochałam. Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jak to się stało? 
 Oczywiście.  Właściwie,  to  bardzo  proste.  Próbowaliśmy  wyjechać  z  kraju,  lecz  nie  mieliśmy  na  to  nawet 
najmniejszej  szansy.  Zdradzono  nas  już  na  samym  początku.  Ona  jednak  o  tym  nie  wiedziała.  Zamiast 
poddać  się,  otworzyła  ogień,  zmuszając  ich,  by  zrobili  to  samo.  Pragnęła  własnej  śmierci  bowiem  nie 
chciała, by cokolwiek udało im się z niej wydobyć. I to właśnie było najstraszliwszą pomyłką. Oni od dawna 
już znali wszystkie szczegóły. 
 Nic o tym nie wiedziałam. To rzeczywiście straszne. I chyba nawet bardziej dla ciebie, ponieważ ty wciąż 
musisz z tym żyć. 
 Tak, ale ostatecznie to już przeszłość. Nie możemy przywrócić jej do życia. 
Nie chciał już więcej rozmawiać na ten temat. Łazik drgnął i ruszyli dalej. Jadąc przez pustynię, Jan nie mógł 
uciec  przed  kłębiącymi  się  pod  czaszką  myślami.  Być  może  ThurgoodSmythe  i  Służba  Bezpieczeństwa 
unicestwiła  Sarę  fizycznie,  lecz  już  wcześniej  została  ona  zdradzona  przez  własnych  ludzi,  przez  własną 
organizację, tu, w Izraelu. Przynajmniej tak twierdził ThurgoodSmythe. Gdzie leżała prawda? Zanim zacznie 
z tymi ludźmi współpracować, będzie musiał się tego dowiedzieć. 
Dalsza  jazda  była  niezwykle  wyczerpująca.  Zatopieni  we  własnych  myślach,  niewiele  mieli  sobie  do 
powiedzenia.  Piasek  dookoła  z  czasem  zastąpiony  został  skałami.  Wkrótce  zaczęły  pojawiać  się  znaki 
drogowe w języku hebrajskim i Jan zorientował się, że opuścili już pustynię Synaj znajdującą się w Izraelu. 
 Jak daleko jeszcze? 
 Pół godziny, nie więcej. Jedziemy do Beersheby. On już tam na ciebie czeka. 
Kto? 
Odpowiedziała mu cisza, która trwała nieprzerwanie, aż do końca podróży. Jechali teraz brukowaną drogą, 
mijając niewielkie, zakurzone wioski i poletka uprawne. Niespodziewanie pustynia skończyła się i wszystko 
dookoła  rozkwitło  zielenią.  Przejechali  dolinę  i  tuż  przed  nimi  pojawiło  się  miasteczko.  Skręcili  w  wąską, 
wijącą  się  pod  górę  uliczkę  i  po  kilku  minutach  jazdy  zatrzymali  się  przed  osamotnioną  willą,  otoczoną 
drzewami. 
 Bagaże  możesz  tu  zostawić    powiedziała  D  vora.  Wysiadła  z  samochodu  i  przeciągnęła  się.    Ktoś  o  nie 
zadba. Weź jednak to metalowe pudełeczko. On na nie czeka. 
W progu ukazało się dwóch młodych mężczyzn. Mijając ich, pozdrowili Dvorę gestem wysoko  uniesionych 
dłoni. Jan, poprzedzany przez dziewczynę, przeszedł na obszerny balkon, otwierający się na dolinę i leżące 
poniżej miasto. Na ich spotkanie wyszedł stary, posiwiały i niezwykle chudy mężczyzna. 
 Szalom, Janie Kulozik  powiedział nieoczekiwanie mocnym głosem, zdecydowanie nie pasującym do jego 
wątłej postury.  Jestem Amri BenHaim. Proszę usiąść. 
 Wysłanie po mnie Dvory nie było przypadkiem? 
 Oczywiście, że nie. 
 A więc należy mi się parę słów wyjaśnienia 
 rzucił wojowniczo Jan, nie ruszając się z miejsca. 

background image

 To zrozumiałe. Za chwilę je pan otrzyma. 
 Chciałbym, aby usłyszała je także Dvora. 
 Naturalnie, dlatego tu jest. Czy teraz pan usiądzie? 
Jan  westchnął  i  opadł  na  jedno  z  krzeseł.  Z  wdzięcznością  przyjął  oferowaną  mu  ogromną  szklankę 
mrożonej  lemoniady.  Po  wypiciu,  została  natychmiast  napełniona  ponownie.  Jan  położył  dłoń  na 
spoczywającej na kolanach metalowej kasetce. Mógłby im ją wręczyć, chciał jednak najpierw wysłuchać, co 
ma do powiedzenia BenHaim. 
 Czy wie pan, kto to jest ThurgoodSmythe? 
 zapytał Jan. 
Amri BenHeim skinął poważnie głową. 
 Były  szef  brytyjskiej  Służby  Bezpieczeństwa.  Przez  ostatnie  lata  wspinał  się  coraz  wyżej  ł 
najprawdopodobniej  jest  w  tej  chwili  najpotężniejszym  człowiekiem  na  Ziemi.  Wiemy  także,  iż  jest 
zaangażowany bezpośrednio w akcje wywiadowcze i militarne Narodów Zjednoczonych. 
 A czy wie pan, iż jest także moim szwagrem? I że to właśnie on zwabił mnie oraz Sarę w pułapkę? 
 Tak, wiem o tych wszystkich rzeczach. 
Nadeszła  pora  na  najważniejsze  pytanie.  Jan  odstawił  szklankę  na  stolik  i  spróbował  się  rozluźnić.  Jego 
słowa, gdy wreszcie padły, zabrzmiały jednak nadspodziewanie ostro: 
 ThurgoodSmythe  od  samego  początku  w  pełni  zdawał  sobie  sprawę  z  istnienia  w  Londynie  ruchu  oporu. 
Wszystkich członków miał pod baczną obserwacją, dokonał nawet kilku aresztowań. Wiedział także, że Sara 
jest Izraelitka. Zginęła, by zachować to w tajemnicy, ponieważ obawiała się, iż jeżeli jej narodowość  stanie 
się  znana  bezpiece,  jej  kraj  może  ucierpieć  na  skutek  daleko  idących  reperkusji.  Jej  poświęcenie  poszło 
jednak  na  marne.  ThurgoodSmythe  nie  tylko  wiedział  o  niej  wszystko,  ale  także  twierdził,  że  sam  ściśle 
współpracuje  z  rządem  Izraela.  Twierdził,  że  podaliście  mu  pełną  listę  waszych  ludzi,  którzy  próbowali 
pracować na własną rękę poza granicami Izraela. Czy to prawda? 
 I tak, i nie  odparł BenHaim. 
 To nie jest wystarczająca odpowiedź. 
 A więc postaram sie ją rozwinąć. Nasze państwo ma dość niepewne powiązania z potęgami, które operują 
pod  przykrywką  Narodów  Zjednoczonych.  Podczas  Retrocesji  kraje  te  zapomniały  zupełnie  o  Bliskim 
Wschodzie.  Gdy  złoża  naftowe  wyczerpały  się,  natychmiast  odwróciły  się  plecami  od  tej  wiecznie 
niespokojnej  części  świata.  Wolny  od  wszelkich  zewnętrznych  wpływów,  Izrael  mógł  wreszcie  spróbować 
zaprowadzić  tutaj  pokój.  Nie  obyło  się  bez  wojen,  oczywiście.  Umieraliśmy  tysiącami,  lecz  przetrwaliśmy. 
Państwa  arabskie  szybko  zużyły  wszelką  importowaną  broń  i  naturalnie  nie  miały  środków,  by  zakupić  ją 
ponownie.  Pobici  przez  nas,  zwrócili  się  przeciwko  sobie.  Dżihad,  ich  święta  wojna,  poprzez  Iran 
rozprzestrzeniła się aż po nasze granice. To także udało nam się przeżyć. W końcu nawet ich religia ustąpić 
musiała  przed  widmem  głodu.  Ludzie  zaczęli masowo  chorować  i  umierać.  I  tu  właśnie  zaczęła  się  nasza 
rola.  Jednak  w  przeciwieństwie  do  światowych  potęg,  naszym  zamiarem  nie  było  tworzenie  tu  wysoko 
rozwiniętego,  stechnicyzowanego  i  konsumpcyjnego  społeczeństwa  typu  zachodniego.  W  istniejących 
warunkach taki model po prostu by się nie przyjął. Zamiast tego usprawniliśmy stare techniki uprawy ziemi, 
wprowadzając  jedynie  najniezbędniejsze  procesy  technologiczne,  takie  jak  odsalania  wody,  co  na  tym 
obszarze jest niezwykle istotne. 
 W dalszym ciągu nie odpowiedział mi pan jednak na moje pytanie. 
 Proszę  o  chwilę  cierpliwości,  panie  Kulozik. Wszystko,  co  teraz  mówię,  ma  naprawdę  istotne  znaczenie. 
Mógłby pan powiedzieć, iż powróciliśmy do naszych ogrodów. Rozbudowaliśmy gospodarkę żywnościową i 
niewielkie formy przetwórstwa, odpowiednie dla tej części świata. Leczyliśmy choroby, budowaliśmy szpitale 
i  szkoliliśmy  lekarzy.  Zatroszczyliśmy  się  także  o  nasze  własne  bezpieczeństwo.  Zaprowadziliśmy  dookoła 
pokój,  ponieważ  jedynie  pokój  jest  najlepszą  formą  bezpieczeństwa.  Wiem,  że  jest  to  dość  trudne  do 
zaakceptowania, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę historię. Wszystkie najstarsze dokumenty pisane, 
włączając w to Stary Testament, są kronikami wojen. Niekończących się wojen. My na szczęście mamy to 
już za sobą. Gdy powróciła stabilizacja, świat ponownie stał się świadomy istnienia Bliskiego Wschodu jako 
obszaru, który przez cały rok zaopatrywać może wszystkie kraje w tak poszukiwane produkty żywnościowe. 
Nie  powiem,  by  wpadł  w  nasze  ramiona  ze  szczęścia  w  rzeczywistości  było  kilka  prób  przejęcia  bardziej 
zdecydowanej  kontroli.  Wtedy  właśnie  nasze  pociski  atomowe,  w  większości  porozmieszczane  poza 
granicami Izraela, stały się bardzo ważnym czynnikiem tonującym te zapędy. My nigdy nie zaczniemy wojny 
atomowej.  Chociażby  dlatego,  iż  jesteśmy  tak  małym  narodem,  że  kilka  starannie  wycelowanych  bomb 
wodorowych zmiecie nas całkowicie z powierzchni Ziemi. Lecz inni wiedzą, że dzisiaj nawet martwi potrafią 
oddawać ciosy. Cena za rozpętanie wojny atomowej byłaby tak straszliwa, że nie istnieje w tej chwili naród, 
który  odważyłby  się  ją  zapłacić.  Wypracowano  więc  pewnego  rodzaju  porozumienie,  które  szczęśliwie 
funkcjonuje już od setek lat. Dopóki pozostaniemy na miejscu, nikt się do nas nie wtrąca. Znaczy to, że my, 
Żydzi,  niegdyś  najbardziej  kosmopolityczny  naród  na  świecie,  dziś  staliśmy  się  narodem  najbardziej 

background image

zamkniętym.  Oczywiście,  by  utrzymać  tę  niezwykle  chwiejną  równowagę,  często  korzystamy  z  pomocy 
innych rządów. W dużej mierze polegamy także na naszych agentach wywiadu. 
 Na szpiegach? 
 To  inne  określenie,  lecz  oznacza  dokładnie  to  samo.  Inne  kraje  także  mają  swoich  agentów.  Wiemy  to, 
ponieważ  często  udaje  nam  się  któregoś  z  nich  pojmać.  To  samo  dotyczy  naszych  agentów  za  granicą, 
niestety. A teraz wracając do pańskiego pytania. Gdy odkryliśmy, że Sara została zdemaskowana, było już 
zbyt późno, by cokolwiek zrobić z... 
 Przepraszam, że panu przerywam, panie BenHaim, ale wydaje mi się, iż ta pańska gadanina nie wnosi nic 
nowego. Proszę nie poczytać moich słów za obrazę, ale żądam jasnej i precyzyjnej odpowiedzi. 
 Cierpliwości,  młody  człowieku.    BenHaim  uniósł  w  górę  otwartą  dłoń.    Już  do  tego  dochodzę. 
ThurgoodSmythe  poinformował  nas,  że  zamierza  aresztować  Sarę  i  wymienić  ją  na  trzech  własnych 
agentów,  którzy  przebywali  w  naszych  więzieniach.  Oczywiście,  przystałem  na  tę  propozycję. Wiedziałem 
więc, że Sara jest w niebezpieczeństwie i prawdą jest także, że kontaktowałem się z ThurgoodSmythe'm. 
 Powiedział  mi,  iż  to  właśnie  pan  informował  go  o  Sarze,  tak  samo  jak  i  o  obecności  innych  agentów  na 
terytorium Wielkiej Brytanii, którzy próbowali działać na własną rękę. 
 Skłamał  panu.  Nigdy  nie  było  pomiędzy  nami  tego  rodzaju  porozumienia.  I  żaden  z  naszych  agentów  nie 
pracuje na własną rękę, obojętnie, co naopowiadał panu na ten temat ThurgoodSmythe lub sami agenci. 
Jan wyprostował się nieznacznie. 
 A więc któryś z was kłamie - powiedział. 
 Właśnie.  Wiec  rozumie  pan  teraz,  dlaczego  zmusiłem  pana  do  wysłuchania  nudnawej  historii  naszego 
kraju. Może pan teraz osądzić, kto z nas dwóch jest większym kłamcą. Ja czy ThurgoodSmythe. 
 Obaj  możecie  kłamać.  On  z  pobudek  czysto  egoistycznych,  a  pan  kierowany  interesami  własnego  kraju. 
Wiem jedynie, że Sara jest martwa. 
 Tak  w  ustach  BenHaima  zabrzmiało  to  niemal  jak  westchnienie.    Nie  miałem  pojęcia,  że  tak  to  się 
zakończy. Gdybym wiedział zrobiłbym wszystko, by ją uratować. Wszystko inne jest zwykłym kłamstwem. 
 A ThurgoodSmythe jest najzręczniejszym intrygantem na świecie. Wszyscy utknęliśmy w jego sieci. A ja w 
szczególności. Przybywam tu jako Kasjusz 
 człowiek, który przez ostatnie dwa lata dostarczał wam ściśle tajnych informacji. 
 Wiem. Jesteśmy za to ogromnie wdzięczni. 
 Jeżeli życzy pan sobie tego, mogę udowodnić, kto naprawdę jest Kasjuszem. Sam dowiedziałem się tego 
zaledwie tydzień temu. Czy chce pan o tym usłyszeć? 
BenHaim skinął głową. 
 Weryfikacja mogłaby być pomocna. Od samego początku byliśmy pewni, iż osobą tą mógł być jedynie sam 
ThurgoodSmythe. Dlatego byliśmy tacy zaintrygowani, gdy na scenie pojawił się pan. 
 A więc przez cały czas była to jego prywatna rozgrywka  rzucił Jan.  On bawi się z nami wszystkimi. 
 Tak  potwierdził skinieniem głowy BenHaim. 
Jestem pewny, że częściowo tak to właśnie wygląda. Ale nie do końca. Mógł przygotować rolę Kasjusza z 
wielu powodów. Lecz gdy tak nagle pojawił się pan na Ziemi, niespodziewanie otworzyła się przed nim nowa 
możliwość,  której  nie  mógł  nie  wykorzystać.  Teraz  musimy  się  dowiedzieć,  o  co  mu  naprawdę  chodzi. 
Sądzę, że przesyłkę ma pan ze sobą. Jan położył pudełeczko na blacie stołu. 
 Ma  zamek  szyfrowy    powiedział  tonem  wyjaśnienia.    I  eksploduje,  gdy  użyje  się  niewłaściwej  kombinacji 
szyfru. A przynajmniej tyle powiedział mi ten typek w taksówce. 
  Pewny  jestem,  iż  ta  informacja  jest  prawdziwa.  Na  początku  całej  tej  afery  Kasjusz  podał  mi 
siedmiocyfrowy numer. Czy to może być ta kombinacja? 
Jan nie odrywał wzroku od metalowej kasetki. 
 Nie wiem. Nie znam żadnej kombinacji. 
 A więc musimy wypróbować moją  BenHaim sięgnął po pudełko, lecz Dvora uprzedziła go. 
 Nie  sądzę,  by  było  to  mądre,  aby  przy  próbie  otwierania  tego  zamka  uczestniczyła  cała  nasza  trójka. 
Potrzebujemy ochotnika. Czyli mnie. Czy mógłbyś podać mi ten numer, Amri BenHaim? 
 Nie pozwól jej na to - powiedział szybko Jan.  Ja to zrobię. 
Mamy już ochotnika  odparł mężczyzna i wręczył dziewczynie złożoną na pół kartkę papieru. 
Wzięła kasetkę  i  zeszła  po  schodach  do  ogrodu.  Podeszła  aż  pod  ścianę  i machnęła  w  ich  stronę  ręką, a 
potem uklękła i pochyliła się nad pudełkiem. 
 

Rozdział 12 

Jan z prawdziwą ulgą spostrzegł, iż dziewczyna prostuje się i z uśmiechem triumfu prezentuje im trzymane 
ponad głową pudełko. 
 Nie  groziło  jej  większe  niebezpieczeństwo    powiedział  BenHaim,  spoglądając  bystro  na  Jana.    W 
przeciwnym wypadku nie posłałbym jej tam. Lub też pan nie zezwoliłby jej iść. 

background image

Rozradowana Dvora wbiegła po schodach i położyła otwarte pudełeczko na stole. BenHaim wyjął ze środka 
wykonany z czarnego plastyku płaski czworokąt. 
 Dyskietka  pamięciowa  Mark  czternaście    powiedział  Jan,  rzuciwszy  na  to  okiem.    Gdzie  jest  pański 
terminal? 
 Wewnątrz. Zaprowadzę pana  odparł BenHaim i uniósł się z fotela. 
Jan, pod wpływem nagłego impulsu schwycił stojącą tuż obok Dvorę za rękę. 
 To było głupie i niepotrzebne... 
 Wcale nie, i doskonale o tym wiesz. A zresztą będzie to dobrze wyglądało w moich aktach personalnych. 
Widząc jego zdumioną minę, dziewczyna wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. Zawtórował jej, zdając sobie 
jednocześnie  sprawę,  że  w  dalszym  ciągu  trzyma  ją  za  rękę.  Chciał  ją  puścić,  lecz  Dvora  trzymała  go 
nadspodziewanie silnie. Nagle przytuliła się do niego mocno i pocałowała go. Jej wargi były miękkie i ciepłe. 
 Odwzajemnił  pocałunek,  a  dziewczyna  puściła  jego  dłoń.  Cofnęła  się  o  krok  i  obdarzyła  przeciągłym, 
znaczącym spojrzeniem, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła do środka domu. Pośpieszył za nią. 
BenHaim stał przed klawiaturą komputera i z niecierpliwością naciskał klawisze. 
 I  nic    rzucił.    Bez  przerwy  domaga  się  kodu  dostępu.  Nie  mam  pojęcia,  o  co  mu  chodzi.  Jan  spojrzał  na 
widniejące na ekranie litery: 
WPROWADZIĆ PRAWIDŁOWY KOD DOSTĘPU NIEPRAWIDŁOWY KOD SPOWODUJE WYKASOWANIE 
PAMIĘCI. 
 A więc nie zna pan kodu  mruknął Jan, zwracając się właściwie do samego siebie.  W takim razie ja muszę 
go  znać.  I  przychodzi  mi  do  głowy  tylko  jedna  rzecz    wyjął  swą  nową  kartę  identyfikacyjną  i  spojrzał  na 
numer. ThurgoodSmythe powiedział, że gdy numer ten podzielić przez dzień miesiąca, stanie się on kodem 
identyfikacyjnym Kasjusza. A więc to musi być to. 
Jan  wprowadził  numer  do  kalkulatora  i  podzielił  przez  27.  Cyfry  na  lewo  od  przecinka  wprowadził  do 
komputera  i  nacisnął  klawisz  zwrotny.  Tym  razem  na  ekranie  ukazała  się  twarz  ThurgoodSmythe'a,  który 
uśmiechnął się i skinął lekko głową. 
 Widzę, że dotarłeś do celu bezpiecznie, Janie. Sądzę, iż w tej właśnie chwili jesteś razem z moim starym 
współpracownikiem,  Amri  BenHaimem.  Jak już  zdążyłeś  się  zorientować,  ta  dyskietka  jest  zbyt  ważna,  by 
ryzykować przypadkowe odtworzenie zawartego na niej nagrania. Tak więc BenHaim miał połowę klucza, a 
ty, Janie, drugą. A teraz, proszę, usiądźcie gdzieś wygodnie, a ja postaram się wszystko wam wyjaśnić. 
Jan dotknął klawisza STOP i twarz ThurgoodSmuthe'a zastygła w nieruchomą maskę. 
 Nie  sądzi  pan,  że  powinniśmy  to  nagrać?  Dysk  z  pewnością  ulegnie  samozniszczeniu,  a  wiec  jakaś 
trwalsza kopia byłaby bardzo pożądana. 
 Oczywiście  odparł BenHaim.  Proszę tak zrobić. 
Jan wsunął do komputera pustą dyskietkę i ponownie włączył odtwarzanie. 
 ... chcę, aby obecna rebelia jak najszybciej dobiegła kresu. BenHaimie, Jan opowie ci o moich osobistych 
powodach, które kryją się za tą decyzją. Przypuszczam, że tak samo jak mój młody przyjaciel, nie uwierzysz 
w nie, ale trudno. Jak widzisz, jestem w tej sprawie szczery. Nie są one jednak najważniejsze. Proponowane 
przeze  mnie  rozwiązanie,  mające  na  celu  zakończenie  tej  niepotrzebnej  wojny,  leży  na  gruncie  czystej 
pragmatyki.  Na  początku  nakreślę  wam  ogólne  zarysy  mego  planu.  Zrozumiecie  wtedy,  iż  okoliczności 
niejako same zmuszą was, byście przyłączyli się do mnie. Mam nadzieję, że wszyscy podzielacie wiarę w 
nasz  wspólny  cel,  jakim  w  nadchodzącym  konflikcie  będzie  absolutne  zwycięstwo  rebeliantów,  a  w 
konsekwencji dalszy, nieskrępowany rozwój i ekspansja całej rasy ludzkiej. A teraz szczegóły. Mój wywiad 
doniósł mi, że pozostałe jednostki Sił Przestrzennych grupują się właśnie w pobliżu Ziemi. W większości są 
to  duże  liniowce.  Stawką  w  tej  rozgrywce  jest  przyszłość  wszystkich  planet.  Wiecie  zapewne,  iż  jedynie 
Ziemia  posiada  niezbędne  fabryki,  by  wyprodukować  paliwo  i  komponenty  napędu  przestrzennego. 
Wszystkie uszkodzone lub niesprawne części mogą zostać wymienione jedynie tutaj, na Ziemi. A więc to, co 
kiedyś było podstawą potęgi tej planety, teraz może stać się główną przyczyną jej porażki. Jedyną rzeczą, 
jaką siły rebeliantów powinny w tej sytuacji zrobić, jest atak. I tak musi on zostać przeprowadzony wcześniej 
czy  później    lepiej  jednak  wcześniej,  nim  wraz  z  upływem  czasu  urządzenia  odmawiać  zaczną 
posłuszeństwa.  Nie  znam  szczegółów  planów  rebeliantów.  Wiem  jednak,  iż  jest  jedna  rzecz,  którą  muszę 
zrobić,  by  mieć  nadzieję  na  zwycięstwo.  Muszę  zaatakować  i  przejąć  bazę  Spaceconctentu  na  pustyni 
Mojave.  Każdy  inny  kierunek  ataku  byłby  samobójstwem.  Wszystko,  czego  potrzebują  Ziemskie  Siły 
Przestrzenne do dalszej egzystencji, znajduje się właśnie tam. Jeżeli baza zostanie przejęta lub zniszczona, 
oznacza to koniec sił okupacyjnych. Winno to zostać przeprowadzone w następujący sposób: pierwszy atak 
nastąpić musi jeszcze  w  przestrzeni,  by zmniejszyć  siły  grupującej  się floty.  Potem  należy  zająć  kompleks 
na  pustyni  Mojave.  Atak  przeprowadzić  należy  z  Ziemi,  ponieważ  obrona  rakietowa  jest  zbyt  silna,  by 
jakakolwiek  próba  ataku  powietrznego mogła  zakończyć  się  powodzeniem.  Po zajęciu  ośrodka  ostateczne 
zwycięstwo będzie już jedynie kwestią czasu. Janie, jestem w stanie umożliwić ci kontakt z flotą rebeliantów, 
co  pozwoli  ci  na  koordynowanie  całej  operacji.  Po  rozbiciu  ziemskiej floty,  siły  Izraela  zaatakują  i  opanują 
bazę  Spaceconctentu,  gdzie  będą  oczekiwały  na  wasze  przybycie.  Zanim  podejmą  jednak  decyzję  co  do 

background image

ewentualnej  współpracy,  chciałbym  przypomnieć  im  o  rajdzie  na  Entebbe  i  o  powstaniu  w  gettcie 
warszawskim. Już czas, by ponownie opuścili getto... 
Jan  zatrzymał  odtwarzanie  i  odwrócił  się  w  stronę  BenHaima.  Spostrzegł,  iż  stary  człowiek  ma  dziwny, 
zamyślony wyraz twarzy. 
Myślę, że ten człowiek jest szalony  stwierdził Jan.  O czym on właściwie mówił w tym ostatnim zdaniu? 
 Nie,  szaleńcem  nie  jest  z  całą  pewnością.  Kusi  nas  obietnicą  zbawienia,  wiedząc,  iż  może  to  oznaczać 
zniszczenie.  I  by  pomóc  nam  podjąć  decyzję,  przytacza  przykłady  z  naszej  własnej  historii.  Jego  sposób 
rozumowania jest tak pokrętny, jakby wywodził się ze starej szkoły Talmudu. 
 Powstanie Warszawskie  miało miejsce  podczas  Drugiej Wojny  Światowej    wtrąciła  Dvora.    Żydzi  byli  tam 
mordowani  przez  nazistów,  umierali  z  powodu  chorób  i  głodu.  Powstali  wiec  i  walczyli  przeciwko  swym 
oprawcom, mając przeciw karabinom jedynie gołe pięści. Zginęli wszyscy. Wiedzieli, że zginą  a jednak nie 
poddali się. 
 Równie  ważne  jest    dorzucił  BenHaim    że  walczyli,  by  wydostać  się  z  getta.  Do  dzisiejszych  czasów 
bowiem Żydzi zmuszani są do życia w gettach. Więzieniem pozostawać może cały kraj, jednak w dalszym 
ciągu jest to więzienie. ThurgoodSmythe doskonale wie, że chcemy się z niego wydostać. 
 A Entebbe?  zapytał Jan.  Co to takiego? 
 Niespodziewany  rajd  komandosów,  który  nie  powinien  był  mieć  nawet  cienia  szansy  na  powodzenie. 
Kuszenie przez ThurgoodSmythe'a mogłoby wpędzić w kompleksy samego Szatana! 
 Mówiąc szczerze, to nie jest dla mnie takie zupełnie jasne  przyznał Jan.  Nie jesteście przecież z nikim w 
stanie wojny. Możecie po prostu zostać tutaj i czekać cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. 
 Zasadniczo  ma  pan  rację.  Lecz  w  rzeczywistości  nasza  wolność  jest  zaledwie  iluzją  wolności.  Jesteśmy 
wolni  na  tyle,  by,  jak  już  mówiłem  pozostawać  w  więzieniu  wielkości  kraju.  Dochodzą  do  tego  kwestie 
moralne,  z  którymi  musimy  się  uporać.  My  wszyscy,  w  naszym  maleńkim,  miłym  więzieniu  otoczeni 
jesteśmy przez świat pełen ekonomicznie i fizycznie zniewolonych gojów. Czy powinniśmy im pomóc? My, 
którzy przez wieki byliśmy w niewoli, wiemy doskonale, co ona oznacza. A więc czy mamy odmówić pomocy 
dla innych w osiągnięciu tego, o co modliliśmy się dla nas samych? Jak już powiedziałem, jest to prawdziwy 
problem  dla  uczonych  w  Talmudzie.  Ja  jednak  jestem  jedynie  starym  człowiekiem i  dlatego  być może  nie 
potrafię  oprzeć  się  wątpliwościom.  Posłuchajmy  jednak  głosu  młodego  Izraela.  Co  ty  o  tym  wszystkim 
myślisz, Dvora? 
 Ja nie myślę, ja wiem!  odparła dziewczyna z ogniem w oczach.  Musimy walczyć! Nie ma innej możliwości. 
 Moja odpowiedź jest równie prosta  powiedział Jan.  Jeżeli istnieje choćby cień szansy na powodzenie tego 
planu,  muszę  się  przyłączyć.  ThurgoodSmythe  powiedział,  że  ułatwi  mi  kontakt  z  naszą  flotą.  Bardzo 
dobrze.  Opowiem  im  więc  o  tym  planie,  a  także  o  naszych  obiekcjach  oraz  o  tym,  jakim  pokrętnym 
człowiekiem jest w rzeczywistości ThurgoodSmythe. W ten sposób odpowiedzialność za ostateczną decyzję 
nie będzie spoczywała wyłącznie na mnie. Zrobię więc to, co mówi. Nie mogę dać innej odpowiedzi. 
 Tak,  na  pańskim  miejscu  zrobiłbym  to  samo    przyznał  BenHaim.    Nie  ma  pan  nic  do  stracenia,  a  do 
zyskania  cały  świat.  Jednak  to  wszystko  brzmi  zbyt  doskonale.  Mam  niejasne  przeczucie,  iż  człowiek  ten 
prowadzi jakąś diabelską grę. 
 To nieważne  powiedziała Dvora.  Jeżeli to pułapka, rebelianci muszą zostać ostrzeżeni, by wykorzystać to 
dla własnej korzyści. A jeżeli nie jest to żaden podstęp, Izrael musi walczyć. Walczyć w wojnie, która położy 
kres innym wojnom. 
BenHaim westchnął i pokiwał w zadumie głową. 
 Jak wiele razy słowa te były  wypowiadane? Wojna, która kładzie kres  wojnom. Czy były one kiedykolwiek 
prawdziwe? 
 Nie. Lecz mogą być nimi teraz  upierała się Dvora. Włącz jeszcze raz, Janie. Posłuchamy zakończenia. 
Miało  to  bardzo  wiele  sensu    lub  też  nie  miało  go  kompletnie.  Jan  nagle  poczuł,  iż  znajduje  się  w  takiej 
samej pułapce, w jakiej znaleźli się Izraelici. Przecież jedyne, co łączyło go z ThurgoodSmythe'm to wizja, iż 
któregoś dnia zginie on z jego ręki. A teraz okazuje się, że pracuje dla swego największego wroga. Zupełnie 
zdezorientowany, pokręcił głową i nacisnął klawisz startu. 
 ... by ponownie opuścić getto. Przemyślcie więc to, co wam przed chwilą powiedziałem. Zwołajcie Knesset i 
zadecydujcie.  Mój  plan  nie  przewiduje  rozwiązań  alternatywnych.  Musicie  zaakceptować  go  w  całości  lub 
odrzucić. Wszystko albo nic. Macie jeszcze trochę czasu, by rozważyć wszystkie za i przeciw. Powracająca 
flota  będzie  tu  za  około  dziesięć  dni.  Wasz  atak  winien  mieć  miejsce  przed  świtem  w  dniu,  o  którym 
zostaniecie poinformowani oddzielnie. W następny piątek wasza rozgłośnia radiowa emitować będzie swój 
zwykły,  cotygodniowy  program  upamiętniający  tych,  którzy  polegli.  Jeżeli  zdecydujecie  się  do  mnie 
przyłączyć,  umieśćcie  po  prostu  nazwisko  Jana  Kulozika  na  liście  poległych.  Jan  nie  należy  do  ludzi 
przesądnych,  jestem  więc  pewien,  iż  nie  będzie miał  nic  przeciwko  temu.  Jeżeli  zadecydujecie jednak,  że 
próba  uratowania  ludzkości  nie  powinna  stać  się  waszym  udziałem,  nie  róbcie  niczego    bowiem  i  tak 
niczego  nie  będziecie  mogli  zrobić.  To  mój  ostatni  przekaz.  Nie  usłyszycie  mnie  więcej.    Z  tymi  słowami 
ekran zgasł. 

background image

 Co  za  umysł!    wykrzyknął  BenHaim,  wpatrując  się  w  pusty  ekran.  Teraz  nałożył  jeszcze  na  nas  poczucie 
winy. Czy jest pan pewny, iż on nigdy nie studiował teologii? 
 Niczego  już  nie  jestem  pewien,  jeżeli  chodzi  o  mego  ukochanego  szwagra.  Zaczynam  wierzyć  jednak  w 
jego  wszystkie  wcześniejsze  dokonania.  Lecz  z  pewnością  jest  także  królem  kłamców.  Co ma  pan  zamiar 
zrobić dalej? 
 To,  co  zasugerował.  Przedstawię  jego  propozycję  dla  Knessetu.  To  nasz  parlament.  Niech  trochę  tej 
odpowiedzialności i winy spadnie i na ich ramiona. 
Dvora i Jan wyszli z pokoju, a BenHaim zasiadł przed telefonem. W pomieszczeniu przez cały czas płonęło 
światło,  nie  zauważyli  więc,  że  na  zewnątrz  zapadł  już  zmrok.  Wyszli  na  balkon.  Oboje  milczący.  Gdy 
odwrócił się do niej, spostrzegł, że dziewczyna zwrócona jest do niego twarzą. W następnej chwili była już w 
jego ramionach. 
Upłynęło  wiele czasu, nim oderwała  swoje wargi od jego ust, lecz w dalszym ciągu obejmowała go mocno 
ramionami. Jej słowa były zaledwie szeptem: 
 Chodźmy do mego pokoju. To miejsce jest zbyt na widoku. 
Delikatnie pogłaskał ją po ramionach i nagle poczuł delikatne ukłucie winy. 
 Jestem żonaty, Dvora. Moja żona jest o lata świetlne stąd...  zamilkł, gdy położyła mu na ustach dłoń. 
 

Rozdział 13 

 Cicho. Chcę się z tobą kochać, a nie wychodzić za ciebie za mąż. Chodź za mną. 
Ruszył z większą ochotą, niż chciałby się do tego przyznać. 
My chyba nigdy nie dostaniemy tu czegoś do jedzenia  powiedział Jan. 
 Jesteś bardzo wymagający  uśmiechnęła się Dvora.  Większość mężczyzn nie miałaby już do tego głowy. 
Przez  zaciągnięte  story  do  pokoju  sączyło  się  już  pierwsze  światło  poranka.  Dziewczyna  zrzuciła  koc  i 
przeciągnęła  się  leniwie.  Jan  przewrócił  się  na  bok  i  koniuszkiem  palców  dotknął  jej  płaskiego  brzucha. 
Zadrżała lekko. 
 Cieszę się, że żyję  powiedziała.  Śmierć z pewnością musi być niezwykle nudna. To, co obecnie robimy, 
jest o wiele bardziej podniecające. 
Uśmiechnął się zamierzając ją objąć, lecz dziewczyna wyśliznęła się z jego ramion i wstała. Kiedy wygięła 
plecy do tyłu i sięgnęła palcami ku włosom, wyglądała jak przepiękna, żywa rzeźba. 
 To  ty  wspomniałeś  o  jedzeniu,  a  nie  ja    powiedziała.    Lecz  teraz,  gdy  to  słowo  nareszcie  padło,  czuję,  iż 
także jestem głodna. Chodź. Zrobię nam śniadanie. 
 Chyba lepiej będzie, jak przedtem udam się do swego pokoju. 
Nie przerywając czesania będących w nieładzie włosów, roześmiała się serdecznie. 
 Dlaczego?  Nie  jesteśmy  przecież  dziećmi.  Jesteśmy  dorośli  i  możemy  robić,  co  nam  się  podoba.  A 
przynajmniej my tak robimy. Z jakiego ty właściwie świata przybywasz? 
 Z zupełnie innego, niż tutaj. Chociaż w Londynie  Chryste, jak to wydaje się dawno temu  przypuszczam, że 
zachowywałem  się  podobnie.  Potem  żyłem  jednak  w  piekle  Halvmork    a  jest  to  świat,  o  którym  nie  mam 
zamiaru nawet zaczynać ci opowiadać. Śniadanie jest zdecydowanie lepszym pomysłem. 
Łazienka, chociaż nie tak przytłaczająco luksusowa jak w WaldorfAstorii, fukcjonowała całkiem przyzwoicie. 
Po  przekręceniu  kurka  z  kranu  popłynęła  ciepła  woda.  Jan  pomyślał,  iż  w  tym  kraju  najprawdopodobniej 
wszyscy  mają  podobne  instalacje.  Była  to  koncepcja  demokracji,  której  nigdy  jeszcze  nie  rozważał. 
Równość  w  dostępie  do  środków  fizycznego  komfortu,  tak  samo  jak  równość  w  swobodzie  wyboru. 
Burczenie  w  brzuchu  przerwało  te  filozoficzne  rozmyślania;  szybko  umył  się  i  ubrał.  Potem,  kierując  się 
zapachami, przeszedł do obszernej kuchni. Przy drewnianym stole siedzieli już młody mężczyzna i kobieta. 
Na jego widok skinęli głowami a Dvora wręczyła mu kubek pełen parującej kawy. 
 Przede wszystkim jedzenie, towarzyskie konwenanse później  powiedziała.  Jak chcesz swoje jajka? 
 Na talerzu. 
 Mądra decyzja. Spróbuj także tego  podejrzewani, że po raz pierwszy  w życiu będziesz miał przyjemność 
skosztować potrawy prawdziwie koszernej. 
Młodzi  ludzie  przy  stoliku  obok  wstali  i  bez  słowa  wyszli  na  zewnątrz.  Nawet  się  nie  przedstawili.  Jan  już 
wcześniej zauważył, iż tu, w samym sercu izraelskiegowywiadu, wymienianych jest bardzo niewiele nazwisk  
co  zresztą  jest  cechą  wspólną  dla  wszystkich  wywiadów  świata.  Dvora  postawiła  na  stole  talerze i  usiadła 
naprzeciwko  niego.  Oboje  wykazali  wprost  wilczy  apetyt,  rozprawiając  od  czasu  do  czasu  o  zupełnie 
nieistotnych rzeczach. Kończyli właśnie, gdy do kuchni pędem wbiegła młoda dziewczyna. Była śmiertelnie 
poważna. 
 BenHaim chce widzieć was natychmiast. Mamy poważne kłopoty. 
Atmosfera  w  całym  domu  stała  się  wyraźnie  napięta.  BenHaim  siedział  w  tym  samym  fotelu,  w  którym 
zostawili go poprzedniego wieczoru  być może siedział w nim przez cały ten czas. Z nieobecnym wyrazem 
twarzy ssał dawno wygasłą fajkę. 

background image

 Wygląda  na  to,  że  ThurgoodSmythe  wywiera  na  nas  pewien  nacisk.  Powinienem  był  domyślić  się 
wcześniej, iż nie ograniczy się jedynie do poproszenia nas o przysługę. To nie w jego stylu. 
 Co się właściwie stało?  zapytała Dvora. 
 Obławy. Na całym świecie, w każdym niemal kraju. Raporty wciąż napływają. Nazywają to aresztowaniami 
prewencyjnymi.  Powołują  się  na  stan  zagrożenia.  Mają  naszych  ludzi,  wszystkich.  Misje  handlowe  i 
przedstawicieli biznesu, a nawet tajnych agentów, o których sadziłem, że wciąż są bezpieczni. Wszystkich 
aresztowano. Dwa tysiące ludzi, może więcej. 
 Przyciska śrubę  przyznał niechętnie Jan.  Czy podejrzewa pan, jaki może być jego następny krok? 
 Co  więcej  mógłby  jeszcze  zrobić?  Tych  kilka  tysięcy  naszych  obywateli,  których  aresztował,  są  jedynymi 
osobami, które legalnie, czy też nie, przebywają poza granicami Izraela. A on ma ich wszystkich. - Jestem 
pewny,  że  to  do  czegoś  prowadzi.  Znam  sposób,  w  jaki  ThurgoodSmythe  przeprowadza  swe  operacje  i 
wiem, że to dopiero pierwszy krok. 
Ponure  prognozy  Jana  sprawdziły  się  w  przeciągu  niecałej  godziny.  Na  wszystkich  dwustu  dwunastu 
kanałach  telewizyjnych  przerwano  nadawanie  bieżących  programów,  by  podać  ważne  obwieszczenie. 
Wygłaszał je doktor Bal Ram Mahant, obecny Prezydent Narodów Zjednoczonych. Stanowisko to od dawna 
było wyłącznie tytularne, a jego funkcja polegała głównie na otwieraniu i zamykaniu kolejnych sesji Narodów 
Zjednoczonych.  Czasami  wygłaszał  także  przemówienia,  przy  okazjach  takich,  jak  ta.  Orkiestra  wojskowa 
grała  dziarskie  marsze,  a  cały  świat  obserwował  ekrany  i  czekał.  W  końcu  dźwięki  muzyki  zamarły,  a  na 
ekranie  ukazała  się  twarz  doktora  Mahanta.  Skinął  głową,  jakby  przed  niewidzialną  publicznością  i  zaczął 
mówić wysokim, podniesionym głosem: 
 Obywatele  świata.  Jesteśmy  pośrodku  toczącej  się,  okrutnej  wojny,  spowodowanej  przez  anarchistyczne 
elementy  zamieszkujące  planety  Konfederacji  Ziemi.  Nie  jestem,  tu  jednak  po  to,  by  mówić  o  wielkich 
bitwach,  które  nasi  dzielni  żołnierze  toczą  i  wygrywają  w  imię  całej  ludzkości.  Jestem  tu,  by  opowiedzieć 
wam  o  większym  nawet  zagrożeniu  dla  naszego  bezpieczeństwa.  Pewne  ilości  osobników  z  Izraela, 
przejmuje dostawy tak życiowo dla nas ważnej żywności, dla swych własnych celów. Są oni żerującymi na 
wojnie spekulantami, robiącymi fortuny na nieszczęściu i głodzie innych. Nie możemy na to pozwolić. Muszą 
oni zrozumieć, że ich postępowanie jest sprzeczne z etyką i prawem. Sprawiedliwości musi się stać zadość, 
zanim inni zdecydują się podążyć ich śladem. Doktor Mahant westchnął, wszak ciężar odpowiedzialności za 
świat  spoczywał  na  jego  barkach.  Najwidoczniej  zaakceptował  to  brzemię,  wzruszył  bowiem  lekko 
ramionami i kontynuował dalej: 
 Nawet  w tej chwili nasze wojska posuwają się  w głąb Egiptu, Jordanii i Syrii, oraz wszystkich pozostałych 
najważniejszych producentów żywności w tym rejonie. Przyrzekam, iż nikt z was nie będzie głodny. Dostawy 
żywności będą kontynuowane pomimo oburzających praktyk tej egoistycznej mniejszości. Rebelia zostanie 
złamana i wspólnie podążymy ku ostatecznemu zwycięstwu. 
Twarz  Prezydenta  zastąpiona  została  powiewającą  na  wietrze  białobłękitną  flagą  Ziemi.  Z  głośników 
buchnął ogłuszający aplauz. Trąby zagrzmiały nawet głośniej, niż na początku audycji. 
BenHaim wyłączył telewizor. 
 Nic z tego nie rozumiem  przyznał zdezorientowany Jan. 
 Za to ja rozumiem bardzo dobrze  odparł BenHaim.  Zapomina pan, że reszta świata nie ma nawet pojęcia 
o istnieniu naszego narodu. Nie obchodzą ich nasze losy, byleby tylko ich brzuchy napchane były do pełna. 
Te  ziemie  zamieszkane  są  przez  spokojnych  wieśniaków,  którzy  wysyłają  swe  produkty  poprzez  własnych 
przedstawicieli.  Lecz  to  my  nauczyliśmy  ich,  jak  nawadniać  i  użyźniać  pustynię,  to  my  zapewniliśmy  im 
niezbędne  rynki  zbytu  na  ich  produkty.  W  naszym  wreszcie  posiadaniu  znajdują  się  wszystkie  morskie  i 
powietrzne środki transportu. Do tej pory. Czy widzi pan, co on zamierza z nami zrobić? Zewsząd jesteśmy 
wypędzani, ponownie zamykani w obrębie własnych granic. Wkrótce nastąpią dalsze restrykcje. A wszystko 
to jest dziełem jednego tylko człowieka  ThurgoodSmythe'a. Nikt nie przejmuje się losem tego niewielkiego 
zakątka świata, nie w obecnych czasach. I proszę zauważyć, jakim znakomitym okazał się znawcą historii. Z 
jaką  pieczołowitością  odszukał  stare  terminy,  których  głównym  zadaniem  już  w  średniowiecznej  Europie 
było  podsycanie  antysemityzmu.  Spekulanci,  krwiopijcy,  bogacący  się  gdy  reszta  przymiera  głodem.  Jego 
przesłanie jest zupełnie jasne. 
Jan skinął głową. 
 Ma was w garści. Jeżeli nie zrobicie, czego chce, będzie cierpiał cały wasz kraj. 
 Ten kraj i tak będzie cierpiał. Przetrwamy jedynie wtedy, gdy wielkie potęgi tego świata nie będą zwracały 
na  nas  uwagi.  Tak  naprawdę,  to  tych  naszych  kilkanaście  bomb  atomowych  przeciwko  ich  setkom tysięcy 
stanowi  bardzo  iluzoryczną  równowagę.  Jesteśmy  zbyt  mali  i  słabi,  by  zawracać  sobie  nami  głowę.  Tak 
długo,  jak  pozostawaliśmy  spokojni  i  zapewnialiśmy  im  w  zimie  świeże  pomarańcze  i  avocado,  byliśmy 
bezpieczni.  Teraz  ThurgoodSmythe  chce  to  wszystko  zmienić,  a  wojna  dostarczyła  mu  doskonałego 
pretekstu. Ich oddziały suną wolno w stronę naszych granic. Nie możemy ich powstrzymać. Zajmą wszystkie 
wyrzutnie  naszych  rakiet  porozmieszczane  poza  granicami  naszego  państwa.  A  gdy  tego  dokonają,  będą 

background image

mogli  zrzucić  własne  bomby  lub  wysłać  czołgi.  Nie  będzie  to  już  miało  większej  różnicy.  Tak  czy  owak, 
przegramy. 
 ThurgoodSmythe  rzeczywiście  może  tego  dokonać    rzucił  ze  złością  Jan.    Nie  z  zemsty,  iż  nie  otrzymał 
waszej  pomocy    byłoby  to  działanie  emocjonalne,  a  osobników  emocjonalnych  zawsze  można  przekonać, 
by zmienili zdanie. Lecz ThurgoodSmythe jest człowiekiem innego pokroju. Działa bez zbędnych nerwów i 
zawsze doprowadza do końca to, co zaplanował. Chce, byście byli tego pewni. 
 Zna go pan bardzo dobrze  powiedział BenHaim, spoglądając uważnie w twarz Jana. -A ja sądziłem, że to 
tylko  zbieg  okoliczności.  Teraz  rozumiem,  dlaczego  jako  emisariusza  przysłał  właśnie  pana.  Nie  było 
właściwie  potrzeby,  by  pan  osobiście  doręczył  nam  jego  przesłanie.  Chciał  jednak,  byśmy  byli  absolutnie 
pewni  jego  motywów,  byśmy  dokładnie  wiedzieli,  jakim  jest  typem  człowieka.  Jest  więc  pan  adwokatem 
diabła, Janie, czy to się panu podoba, czy nie. 
Co więc zrobimy?  zapytała głucho Dvora. 
Musimy  przekonać  Knesset,  iż  naszą  jedyną  szansą  jest  przyłączenie  się  do  planu  ThurgoodSmythe'a. 
Wyślę  wiadomość  przez  radio,  obojętnie  czy  za  ich  zgodą,  czy  też  bez.  W  końcu  i  tak  się  przyłączą.  Nie 
mają po prostu żadnej innej alternatywy. A potem nastąpi druga Diaspora.* 
 Co takiego? Co pan przez to rozumie? 
 Pierwsza  diaspora  datuje  się  jeszcze  z  okresu  niewoli  babilońskiej.  Tym  razem jednak  wszyscy  jesteśmy 
ochotnikami. Jeżeli atak na bazę na pustyni Mojave nie powiedzie się, odpowiedź będzie natychmiastowa i 
ostateczna.  Zagłada  nuklearna.  Cały  nasz  maleńki  kraj  stanie  się  radioaktywnym  piekłem.  Musimy  więc 
spróbować  postarać  się  zredukować  śmiertelność.  Musimy  pozyskać  ochotników,  którzy  pozostaną  na 
miejscu,  by  utrzymywać  w  ruchu  urządzenia  i  ukryć  nasze  odejście.  Reszta  przedostanie  się  do  krajów 
sąsiednich, w których mamy wielu przyjaciół. 
*  Diaspora    rozproszenie  jakiejś  narodowości  wśród  innych,  lub  wyznawców  jakiejś  religii  wśród  grup 
inowierców. 
Jeżeli nasz atak powiedzie się, będą mogli powrócić bezpiecznie do domu. Jeżeli nie, no cóż, przeniesiemy 
naszą religie i naszą kulturę do innych krain. Ale przetrwamy. 
Dvora  skinęła  z  determinacją  głową.  Jan  po  raz  pierwszy  zrozumiał,  co  pozwoliło  przetrwać  tym  ludziom 
tysiące  lat  prześladowań  i  terroru.  Wiedział,  iż  znajdą  oni  sobie  miejsce  w  przyszłości,  tak  jak  wiele  razy 
dokonywali tego w przeszłości. 
BenHaim wzdrygnął się nagle jak ktoś, kogo niespodziewanie owiał zimny wiatr. Wyjął z ust wygasłą fajkę i 
spojrzał  na  nią,  jakby  zaskoczony  jej  widokiem.  Położył  ją  ostrożnie  na  stole,  wstał  i  idąc  wolnym  krokiem 
starego,  zmęczonego  człowieka,  wyszedł  z  pokoju.  Dvora  spoglądała  za  nim,  dopóki  nie  zniknął  za 
drzwiami,  a  potem  odwróciła  się  i  przywarła  do  Jana,  obejmując  go  silnie  ramionami.  Przez  chwilę  stali 
nieruchomo,  starając  się  w  cieple  własnych  ciał  znaleźć  zapomnienie  przed  pędzącą  im  na  spotkanie 
mroczną przyszłością. 
 Chciałabym wiedzieć, jak to się wszystko skończy  szepnęła wreszcie Dvora. 
 Pokojem  dla  całej  ludzkości.  Sama  to  przecież  powiedziałaś.  Wojna,  która  kończy  wszystkie  wojny.  Ja 
uczestniczę w tej walce od samego początku. A teraz, czy chcę tego, czy też nie, twoi ludzie także biorą w 
niej  udział.  Chciałbym  tylko  wiedzieć,  o  co  naprawdę  chodzi  w  tym  planie  ThurgoodSmythe'a.  Czy  jest  to 
pułapka, która ma nas zniszczyć, czy też rzeczywiście przyniesie on pokój? 
Był  już  prawie  zmierzch,  gdy  na  trawniku  tuż  obok  willi  wylądował  śmigłowiec.  Jan,  który  razem  z  Dvorą 
znajdował się w ogrodzie, odwołany został do BenHaima. 
Proszę na to spojrzeć  powiedział stary mężczyzna, wskazując na stojącą na podłodze zamkniętą walizkę.  
Specjalna  przesyłka  dla  pana  z  placówki  Narodów  Zjednoczonych  w  TelAvivie.  Przynieśli ją  bezpośrednio 
do  naszej  najbliższej  tajnej  agendy,  która  zajmuje  się  nasłuchem  ich  sygnałów  radarowych.  Sposób 
dostarczenia tej przesyłki zdradza jej nadawcę. To wiadomość dla mnie, iż wiedzą o naszych siłach więcej, 
niż nam się to wydaje. Jeśli chodzi o pana - musi pan to otworzyć i zobaczyć. 
 Nie była jeszcze otwierana? 
 Nie.  Posiada  zamek  cyfrowy,  którego  nikt  nie  chciał  ruszyć.  Nie  ma  powodu  posyłać  po  Dvorę,  by  ją 
otworzyła.  Nasz  nadawca  ma  z  pewnością  ważniejszą  sprawę  na  głowie,  niż  zamach  na  życie  starego 
człowieka. Mogę? 
Nie  czekając  na  odpowiedź,  BenHaim  schylił  się  i  szybkim  ruchem  palców  zaczął  manipulować  przy 
pokrętłach. Rozległ się cichy zgrzyt i walizka otworzyła się. Jan położył ją na stole. 
Wewnątrz  znajdował  się  czarny  mundur,  takież  same  buty  i  pasująca  do  uniformu  czapka  z  błyszczącymi 
insygniami  nad  daszkiem.  Na  mundurze  leżała  przeźroczysta,  plastykowa  koperta.  Zawierała  kartę 
kredytową  na  nazwisko  John  Holliday  i  gruby  podręcznik  techniczny  z  wetkniętą  pod  obwolutę  dyskietką. 
Pomiędzy kartkami podręcznika widniał  skrawek papieru z  wypisanym na nim nazwiskiem Jana. Wyjął ją i 
odczytał głośno: 
 John  Holliday  jest  technikiem  ONZ  pracującym  w  centrum  komunikacyjnym  w  Kairze.  Należy  także  do 
Rezerwy  Sił  Przestrzennych,  gdzie  pełni  funkcję  technika  łączności.  Przyswój  sobie  tę  dziedzinę  wiedzy 

background image

szybko, Janie. Załączony podręcznik powinien ci w tym pomóc. Masz dwa pełne dni, by nauczyć się swojej 
nowej  pracy  i  udać  się  do  Kairu.  Twoi  przyjaciele  w  Izraelu  są  w  stanie  zapewnić  ci  bezpieczny  transport. 
Gdy będziesz już w mieście, sugeruję, byś nałożył ten uniform i udał się na lotnisko. Twoje dalsze rozkazy 
będą już na ciebie czekały w biurze oficera Służby Bezpieczeństwa. Życzę ci szczęścia. Powodzenie całej 
operacji zależy od wyniku twojej misji  Jan spojrzał na stojącego naprzeciwko mężczyznę. I to już wszystko. 
Żadnego podpisu. 
Nie  musiało  go  być.  Obaj  mężczyźni  wiedzieli,  że  plan  ThurgoodSmythe'a  posunął  się  o  kolejny  krok  do 
przodu. 
 

Rozdział 14 

 Masz  szczęście,  że  jesteś  prawidłowo  umundurowany,  żołnierzu    wycedził  oficer  Bezpieczeństwa, 
obrzucając Jana lodowatym spojrzeniem. 
 Stawiłem się natychmiast po otrzymaniu rozkazu  powiedział Jan. 
 To,  że  przez  chwilę  korzystałeś  z  rozkoszy  życia  nie  oznacza,  że  możesz  zapominać  o  swoich 
obowiązkach. 
Po  zakończeniu  zwyczajowej  w  takich  sytuacjach  słownej  chłosty,  oficer  wsunął  kartę  identyfikacyjną  do 
terminala i skinął głową na Jana, który położył prawą dłoń na metalizowanej płytce. Był to prostszy i o wiele 
bardziej skuteczny sposób, niż zwykła kartoteka odcisków palców. Po chwili karta wysunęła się z czytnika. 
Jego nowa osobowość zaakceptowana została bez zastrzeżeń. Najwidoczniej ThurgoodSmythe miał dostęp 
do  kartotek  identyfikacyjnych  na  najwyższym  szczeblu    a  ponad  nim  nie  było  już  nikogo,  kto  mógłby  go 
kontrolować. 
 No cóż, sir, wygląda na to, że zapewniono panu bilet pierwszej klasy  nagła zmiana w zachowaniu oficera 
wskazywała,  iż  nowy  status  Jana  był  o  wiele  wyższy,  niż  przypuszczał  policjant.    Oczekujemy  na  przylot 
wojskowego odrzutowca, który ma pana stąd zabrać. Gdyby zechciał zaczekać pan w barze, mógłbym pana 
wywołać natychmiast po wylądowaniu samolotu. Czy odpowiada to panu? Bagażami zajmę się osobiście.  
Jan skinął głową i skierował się w stronę baru. Szacunek, jaki okazywał mu teraz oficer Bezpieczeństwa, nie 
sprawiał  mu  jakoś  przyjemności.  Czuł  się  samotny  i  pozostawiony  samemu  sobie.  Inną  rzeczą  jest 
rozważanie  czegoś  w  teorii,  a  jeszcze inną    przystąpienie  do  działania. W  dodatku  bez  przerwy  unosił  się 
nad nim mroczny cień ThurgoodSmythe'a, co także nie poprawiło jego samopoczucia. Był niczym pionek w 
partii  szachów,  którą  rozgrywał  jego  szwagier.  Nie  pierwszy  raz  zaczął  zastanawiać  się,  co  ten  człowiek 
właściwie planuje. Piwo było zimne, za to zupełnie pozbawione smaku  ograniczył się więc do jednej butelki. 
Za nim egipski barman w niezwykłym skupieniu polerował jedną szklankę za drugą. Wszystko wskazywało 
na to, że na lotnisku w Kairze nie było dużego ruchu. Nigdzie także nie było widać jednostek wojska, z taką 
emfazą zapowiadanych przez Prezydenta Mahonta. Czyżby był to tylko podstęp? W tej chwili trudno było na 
to odpowiedzieć. 
Jednak  jego  kłopoty  były  zdecydowanie  realne  i  nie  oczekiwał  przyszłych  wydarzeń  z  nadmiernym 
entuzjazmem. Wszystko zaczynało toczyć się z tak szaloną prędkością, że dotrzymanie kroku zmieniającej 
się  bez  przerwy  sytuacji  przychodziło  mu  z  coraz  większym  trudem.  Nudne  życie  na  Halvmork  prawem 
kontrastu wydało mu się nagle całkiem przyjemne. 
Gdy  powróci  jeżeli  powróci    przyszłe  lata  będą  spokojne  i  bezpieczne.  Będzie  tam  miał  rodzinę,  żonę  i 
dziecko, a potem więcej dzieci. Ostatnio, z powodu braku czasu, rzadko wracał myślami do Elżbiety. Nagle 
zobaczył ją tak, jak widział ją po raz ostatni: obejmującą go ramionami i uśmiechającą się, pomimo z trudem 
powstrzymywanych  łez.  Jednak  obraz  jej  szybko  zbladł  i  zastąpiony  został  daleko  wyraźniejszym 
wizerunkiem nagiej Dvory, ciepłej i tak słodko pachnącej... 
Cholera!  Szybko  wypił  resztę  piwa  i  skinął  na  barmana,  by  podał  mu  jeszcze  jedną  butelkę.  Życie  jest 
zjawiskiem  bardzo  złożonym.  Od  chwili  przybycia  na  Ziemię  stało  się  niekończącym  pasmem 
niebezpieczeństw,  ale  jednocześnie...  właściwie  jakie?  Zabawne?  Nie,  nie  było  to  odpowiednie  słowo. 
Raczej ekscytujące. Diabelnie ekscytujące. Szczególnie teraz, gdy zdecydował  się pożyć jeszcze odrobinę 
dłużej.  Chociaż  w  tej  chwili  nie  powinien  właściwie  rozmyślać  o  przyszłości.  Nie  w  sytuacji,  której  nie 
wiedział zupełnie, co go jeszcze czeka. Jedyne, co mógł zrobić, to za wszelką cenę postarać się przeżyć. 
 Technik Holliday  zabrzmiało nagle z głośników. Technik Holliday proszony do wyjścia numer trzy. 
Spiker powtórzył tę wiadomość dwukrotnie, nim Jan zorientował  się, iż dotyczy ona właśnie jego. Odstawił 
szklankę  i  ruszył  we  wskazanym  kierunku.  Przy  wyjściu  na  płytę  oczekiwał  już  na  niego  ten  sam  oficer 
Bezpieczeństwa. 
 Zaprowadzę pana, sir. Samolot zakończył właśnie tankowanie i jest gotowy do startu. Pański bagaż jest już 
na pokładzie. 
Jan skinął głową i ruszył za mężczyzną. Płyta lotniska skąpana była w promieniach upalnego słońca, które 
złocistymi  refleksami  odbijało  się  od  betonowych  budynków  lotniska.  Podeszli  w  stronę  dwumiejscowego, 
naddźwiękowego myśliwca, którego bok opatrzony był białą gwiazdą Lotnictwa Stanów Zjednoczonych. 

background image

Jan  wspiął  się  do  kabiny  po  drabince  przytrzymywanej  przez  dwóch  mechaników,  podczas  gdy  trzeci 
pomógł mu usadowić się w fotelu i zamknął osłony kabiny. Siedzący przed nim pilot odwrócił się i w krótkim 
geście powitania pomachał dłonią. 
 Ktoś w wielkim pośpiechu zadecydował, by cię stąd wyciągnąć, chłopie. Odciągnęli mnie od partyjki pokera 
i nie pozwolili nawet dokończyć rozdania. Zapnij pasy. 
Silniki zagrzmiały i wkrótce po wyjeździe na pas znaleźli się w powietrzu. 
 Dokąd  lecimy?    zapytał  Jan,  podczas  gdy  samolot  w  dalszym  ciągu  płynnie  wznosił  się  na  wyznaczoną 
ścieżkę przelotu.  Mojave? 
 Diabła  tam.  Chciałbym,  aby  tak  było.  Chociaż,  gdybym  posiedział  tam  odrobinę  dłużej,  to  z  pewnością 
zacząłby  mi  rosnąć  garb,  jak  u  wielbłąda.  Nie,  chłopie,  gdy  tylko  wzniesiemy  się  ponad  korytarze 
pasażerskie,  prujemy  prosto  do  Bajkonuru.  A  Ruskie  nie  lubią  tam  nikogo,  nawet  swoich.  Zamykają  cię  w 
niewielkiej  klitce,  a  dookoła  pełno  uzbrojonych  strażników.  Dziesięć  tysięcy  cholernych  formularzy,  by  ci 
zatankowali paliwo. Może być niezła zabawa. A pamiętam... 
Pilot  zaczął  snuć  wspomnienia,  których  Jan  nie  silił  się  nawet  słuchać.  Najwidoczniej  głos  pilota 
funkcjonował niezależnie od umysłu, bowiem prowadził samolot z godną podziwu precyzją. Jak do tej pory 
nie wykonali ani jednego zbędnego manewru. 
Bajkonur.  Gdzieś  w  południowej  Rosji    to  wszystko,  co  Jan  pamiętał.  Baza  o  niewielkim  znaczeniu 
strategicznym,  gdzie  w  głównej  mierze  stacjonowały  zwykłe  holowniki  orbitalne.  Prawdopodobnie  istniała 
jedynie  dlatego,  by  Udowodnić,  iż  Rosjanie  w  dalszym  ciągu  zaliczają  się  do  światowych  potęg.  Bez 
wątpienia  stamtąd  uda  się  w  otwarty  Kosmos.  Nie  mając  w  dodatku  najmniejszego  pojęcia,  dokąd  się 
właściwie  udaje.  Atmosfera  wojny  musiała  dodatkowo  powiększyć  tradycyjną  paranoję  Rosjan,  bowiem 
wieża  kontrolna  w  Bajkonurze  pozostawała  w  stałym  kontakcie  radiowym  z  pilotem  od  chwili,  w  której 
pojawili się nad Morzem Czarnym. 
 Uwaga,  Air  Force  cztery  trzy  dziewięć.  Mamy  was  na  radarze.  Jakakolwiek  zmiana  obecnego  kursu  grozi 
natychmiastowym  zestrzeleniem.  To  oficjalne  ostrzeżenie  i  jako  takie  egzekwowane  będzie  z  całą 
surowością. Słyszycie mnie? 
 Czy  słyszę?  Do  diabła,  Bajkonur,  już  po  raz  siedemnasty  powtarzam,  że  jestem  tylko  pasażerem  w  tym 
pudełku. Mój autopilot działa na waszej częstotliwości i znajduję się na wyznaczonej przez  was  wysokości 
dwudziestu tysięcy stóp, jak zwykle zresztą! Prowadź nas grzecznie na ekranie i jeżeli chcesz pogadać, to 
gadaj z własnym komputerem. Ja nie mam żadnych możliwości zmian. 
Jedyną odpowiedzią było powtórne ostrzeżenie: 
 Zostaniecie  zestrzeleni  przy  jakiejkolwiek  próbie  zmiany  kursu.  Zrozumiałeś  mnie,  Air  Force  cztery  trzy 
dziewięć? 
 Zrozumiałem, zrozumiałem  mruknął wściekle pilot i popadł w ponure milczenie. 
Nad obszar Bajkonuru dotarli późno w nocy. Cały kompleks prawdopodobnie ze względów bezpieczeństwa, 
pogrążony  był  w  głębokich  ciemnościach.  Opadli  w  dół,  prowadzeni  jedynie  przez  komputer  wieży 
kontrolnej.  Światła  pasa  przez  cały  czas  pozostawały  wyłączone.  Czując,  jak  myśliwiec  wypuszcza 
podwozie, Jan wstrzymał oddech. 
Lądowanie było jednak idealne. Zatrzymali się prawie na samym końcu pasa i natychmiast tuż obok pojawił 
się  pojazd  dyspozycyjny.  Pilot  nasunął  na  oczy  gogle  na  podczerwień  i  zaczął  kołować  wolno  za 
samochodem w stronę zaciemnionego hangaru. Kiedy tylko znaleźli się w środku i zamknięto za nimi grube, 
stalowe  drzwi,  rozbłysło  światło.  Jan,  oślepiony  nagłym  blaskiem,  zmrużył  oczy  i  rozpiął  pasy.  Tuż  przy 
drabince oczekiwał już na niego oficer, odziany w taki sam, czarny mundur. 
 Technik Holliday? 
 Tak, sir. 
 Zabierz  bagaż  i  idź  za  mną.  Na  orbicie  jest  już  wahadłowiec  dostawczy,  a  prom  do  niego  startuje  za 
dwadzieścia minut. Musimy zdążyć. Pośpiesz się. 
Od tej chwili Jan był już wyłącznie jednym z pasażerów. Napędzana paliwem chemicznym rakieta wyniosła 
ich  na  orbitę,  która  leżała  tuż  poza  atmosferą.  Po  chwili  do  kadłuba  przycumował  wahadłowiec  i 
pasażerowie, z których wszyscy stanowili personel wojskowy, weszli na jego pokład. Każdy z nich w stanie 
nieważkości czuł się zupełnie swojsko. Jan dziękował w duchu Bogu, iż pracował już w otwartej przestrzeni, 
inaczej jego niezdarność zdradziłaby go natychmiast. 
Siedząc w fotelach, oczekiwali na zakończenie załadunku towarów. Po mało apetycznym posiłku, na który 
składało  się  coś,  co  jedynie  z  zapachu  przypominało  smażoną  rybę,  Jan  skorzystał  z  chemicznej  toalety. 
Przedtem  przeczytał  jednak  uważnie  instrukcję,  wiedział  bowiem, jakie  nieszczęścia  grożą  ludziom,  którzy 
przekręcą niewłaściwy zawór. 
Wreszcie  wyruszyli  w  drogę.  Napięcie  szybko  ustąpiło  miejsca  nudzie.  Na  pokładzie  wahadłowca  można 
było  jedynie  przeglądać  nagrania lub  spróbować  zasnąć.  Kolonia  kosmiczna  Lagrange  5  jak  na  złość  była 
jedną z najdalszych i znajdowała się o przeszło dwieście tysięcy mil od Ziemi. Podróż była więc długa. 

background image

Udając, że drzemie, Jan przysłuchiwał  się rozmowom swych  współpasażerów. Jak się  szybko zorientował, 
kolonia,  do  której  zmierzali  była  równocześnie  bazą  Sił  Przestrzennych  i  kwaterą  główną  Ziemskich  Sił 
Obronnych. Większość  konwersacji  była  jednak mieszaniną  pogłosek  i  plotek,  z  których  najciekawsze  Jan 
starał się zapamiętać. Mogło się to okazać przydatne. 
Po  rozmowach  z  innymi  przekonał  się,  że  większość  z  nich  była  rezerwistami,  którzy  nigdy  nie  służyli  w 
regularnych  oddziałach  Sił  Powietrznych.  Natchnęło  go  to  niespodziewaną  otuchą.  Rzeczywiście, 
ThurgoodSmythe zadbał o jego przyszłość z nieomylną precyzją. 
Wreszcie  zadekowali  przy  Lagrange  5.  Jan  nigdy  nie  miał  jeszcze  sposobności,  by  z  tak  bliska  obejrzeć 
wnętrze satelity przemysłowego. Przy wyjściu ze śluzy powietrznej oczekiwał już na nich posłaniec. 
 Technik Holliday? wykrzyknął w stronę grupki wychodzących mężczyzn.  Który z was nazywa się Holliday? 
Jan zawahał się na moment, lecz już po chwili ruszył w stronę oczekującego nieruchomo mężczyzny. Skoro 
w  dalszym  ciągu  ma  posługiwać  się  swą  fałszywą  tożsamością,  najwidoczniej  było  to  częścią 
kompleksowego planu ThurgoodSmythe'a. Okazało się, że było tak w istocie. 
 Wskakuj  w  kombinezon,  a  bagaż  zostaw  tutaj,  Holliday.  Poczeka  na  ciebie,  aż  wrócisz. Wysyłamy  statek 
zwiadowczy, a na pokładzie brakuje technika. 
Ty jesteś tym szczęściarzem, który został wybrany 
 spojrzał na trzymany w dłoni komputerowy wydruk. 
Nazwisko dowódcy brzmi kapitan Lastrup. Statek to Idą Piotr Dwa Pięć Sześć. Chodźmy. 
Jego  nowy  pojazd  okazał  się  otwartym,  odrzutowym  ślizgiem.  Był  to  właściwie  metalowy  szkielet  z 
przymocowanymi  doń  sześcioma  fotelami,  czterema  silnikami  rakietowymi  i  nieskomplikowanym  pulpitem 
sterowniczym. Jan nałożył hełm i sadowił  się na jednym z foteli. Ledwie zakończył przypinać się troskliwie 
pasami, pilot odpalił silniki i wprowadził niewielki pojazd na nową orbitę. 
Flota  Ziemi  stanowiła  imponujący  widok.  Dookoła  dwukilometrowej  kolonii  zgrupowano  statki  kosmiczne 
najróżniejszych rozmiarów i kształtów: od masywnych liniowców po ślizgi, takie jak ten, w którym się właśnie 
znajdowali. 
Zmierzali  prosto  w  stronę  wysuniętej  do  przodu,  srebrzystej  igły  statku  zwiadowczego.  Przestrzeń 
mieszkalna  na  dziobie  wyglądała  na  niewielką,  w  porównaniu  z  silnikami i  zapasowymi  zbiornikami  paliwa 
na  rufie.  Najeżony  błyszczącymi  antenami  i  urządzeniami  nasłuchowymi,  statek  taki  stanowił  oko  i  ucho 
floty. 
Ślizg,  błyskając  płomieniami  wstecznego  odrzutu,  zwolnił  i  zatrzymał  się  tuż  obok  śluzy  powietrznej.  Jej 
zewnętrzny  luk  był  otwarty,  a  tuż  nad  nim  widniał  namalowany  olbrzymimi  literami  symbol  identyfikacyjny: 
IP256.  Jan  odpiął  pasy,  odepchnął  się  od  fotela  i  poszybował  wolno  w  kierunku  luku.  Po  wpłynięciu  do 
środka  śluzy  złapał  się  za  jeden  z  uchwytów,  a  wolną  ręką  pomachał  w  stronę  pilota  ślizgu.  Wreszcie 
nacisnął przycisk i luk zewnętrzny z cichym pomrukiem zamknął się. 
Chwilę  trwało  wyrównywanie  ciśnień  pomiędzy  śluzą  powietrzną  a  resztą  statku,  a  potem  luk  wewnętrzny 
otworzył  się  automatycznie.  Jan  zdjął  hełm  i  wpłynął  do  środka.  Kulista  komora,  najwidoczniej  przestrzeń 
mieszkalna, nie mogła mieć więcej jak trzy metry długości i tyle samo wysokości. "Około dziewięciu metrów 
sześciennych  przestrzeni  życiowej  dla  dwu  ludzi    pomyślał  Jan.    Cudownie."  Dowództwo  Floty  nie 
poświęcało zbyt wiele uwagi wygodzie własnych załóg. 
Nagle w okrągłym włazie po przeciwnej stronie kabiny ukazała się twarz. Jak Jan ze zdumieniem spostrzegł, 
mężczyzna po drugiej stronie musiał tkwić zawieszony do góry nogami. 
 Nie  wydajesz  się  być  szczególnie  rozgarnięty,  techniku.   Bez  wątpienia  był  to kapitan  Lastrup  we  własnej 
osobie. Przy każdym słowie w stronę Jana mknęły kropelki śliny.  Przestań już fruwać dookoła i złaź na dół. 
 Tak jest, sir  odparł służbiście Jan. 
W dwie godziny po odcumowaniu i starcie, Jan zaczął już serdecznie nie znosić tego człowieka. A gdy po 
przeszło  dwudziestu  godzinach  kapitan  zezwolił  wreszcie  na  chwilę  odpoczynku,  jego  załogant  czuł  doń 
wręcz nienawiść. 
Po trzech godzinach snu Jana obudził głośny brzęczyk. Obolały i wściekły, powlókł się do sterowni. 
 Muszę  się  chwilę  przespać,  techniku,  a  to  oznacza,  że  obejmujesz  wachtę.  Jako  że  jesteś  zupełnie 
niekompetentnym amatorem z rezerwy, nic nie rób i niczego nie dotykaj. Aparatura świetnie poradzi sobie 
bez  twojej  pomocy.  Lecz jeżeli  zobaczysz  choćby  najmniejsze  czerwone  światełko  lub  usłyszysz  brzęczyk 
alarmowy, obudź mnie natychmiast. Zrozumiałeś? 
Tak, sir. Ale mogę dokonywać odczytu pomiarów, wiem przecież... 
 Czy pytałem cię o zdanie? Czy rozkazałem ci mówić? Wszystko, co do mnie mówisz jest dla mnie niczym, 
chłopcze. I jeżeli jeszcze raz powiesz coś ponad "tak, sir", będzie to złamaniem rozkazu i wyciągnę z tego 
konsekwencje. Chciałeś więc coś powiedzieć? 
Jan  był  zmęczony  i  z  każdą  upływającą  minutą  coraz  bardziej  rozdrażniony.  Nie  odpowiedział  i  z 
przyjemnością patrzył, jak twarz oficera purpurowieje z gniewu. 
 Rozkazuję ci mówić! 
Jan wolno policzył do pięciu, nim odparł: 

background image

 Tak jest, sir. 
Była to niewielka satysfakcja po obelgach, jakie musiał znosić, ale jak na razie musiało to wystarczyć. Jan 
zażył tabletkę pobudzającą i starał się nie pocierać bolących, podpuchniętych oczu. Cała sterownia skąpana 
była w miękkiej czerwonej poświacie. 
Ekrany  radarów  i  urządzeń  przeszukujących  przestrzeń  dookoła  statku  nie  wykazywały  niczego,  za 
wyjątkiem pustki. Wyszli już poza zasięg ostatnich stacji wczesnego ostrzegania i wkrótce ich raporty staną 
się  jedynym  źródłem  informacji  o  tym,  co  dzieje  się  w  tej  cząstce  kosmosu.  I  chociaż  nie  otrzymał  od 
ThurgoodSmythe'a żadnych instrukcji, Jan doskonale wiedział, jak ma się zachować w takiej sytuacji. 
Na  pełnej  prędkości  pędzili  w  stronę  nadciągającej  floty.  Orbitujący  radioteleskop  wykrył  na  swym 
maksymalnym zasięgu jakieś obiekty, których nie powinno tutaj być. IP256 był w drodze, by wytropić coś, co 
mogło być jedynie flotą rebeliantów. 
Jan  wiedział,  że  nie  może już  sobie  pozwolić  na  dalsze  irytowanie  kapitana  Lastrupa.  Zaczynał  już  nawet 
żałować, że dał się ponieść nerwom i wywołał tę ostatnią sprzeczkę. Gdy kapitan powróci do sterowni, musi 
go przeprosić. A potem będzie musiał stać się doskonałym podwładnym i wykonywać tylko to, co każe mu 
zwierzchnik.  Szybko  i  bez  wahania.  I  musi  tak  postępować  aż  do  chwili,  w  której  złapią  przeciwnika  na 
detektorach i będą absolutnie pewni jego zamiarów i pozycji. 
A  jeszcze  potem,  wykorzystując  przycięty  już  odpowiednio  do  tego  celu  kawałek  kabla,  z  prawdziwą 
rozkoszą udusi tego sukinsyna. 
 

Rozdział 15 

 Mamy ich! Spójrz tylko na wielkość tej floty! Rejestrujesz to wszystko? Jeżeli nie, to ja... 
 Wszystko  w  porządku,  sir    przerwał  Jan.    Jeden  zapis  idzie  na  dysk  pamięciowy,  a  drugi  na  rezerwową 
płytkę molekularną. Urządzenia rejestrujące sprawdzałem wcześniej i działają bez zarzutu. 
 Oby tak było  mruknął wściekle Lastrup. 
 Zaprogramuję teraz komputer na kurs powrotny. Gdy wszystkie główne talerze anten zwrócą się w kierunku 
Ziemi, włączysz odczyt danych na pełną moc nadawania. Zrozumiałeś? 
 Oczywiście, sir. To jest właśnie ta chwila, na którą czekałem. 
W głosie Jana brzmiała prawdziwa radość. Ostrożnie owinął końcówki kabla dookoła nadgarstków obu dłoni. 
Napiął go i spojrzał na przewód w zamyśleniu 
 około siedemdziesięciu centymetrów długości, powinno wystarczyć. Nie zmniejszając naprężenia, kciukiem 
odpiął utrzymujący go w fotelu pas. Odbił się stopą od podłogi, już w powietrzu przekręcił się do przodu i z 
wyciągniętymi przed siebie ramionami popłynął w stronę kapitana. 
Lastrup  dostrzegł  poruszającą  się  postać  kątem  oka.  Miał  jedynie  tyle  czasu,  by  odwrócić  głowę.  W 
następnej sekundzie kabel zacisnął mu się dookoła szyi. 
Jan  po  wielokroć  przeprowadzał  całą  tę  operację  w  myślach,  planując  każdą jej  część  z  osobna.  Zaciskał 
teraz  kabel  stopniowo,  wiedząc,  że  silne  szarpnięcie  mogłoby  zmiażdżyć  krtań  mężczyzny.  Nie  chciał  go 
zabić,  a  jedynie  obezwładnić.  Zmagania  toczyły  się  w  absolutnej  ciszy,  przerywanej  jedynie  ciężkim 
oddechem Jana. W końcu kapitan szarpnął się gwałtownie, zamknął oczy i stracił przytomność. 
Jan  rozluźnił  nieco  kabel  i  czekał.  W  każdej  chwili,  gdyby  postawa  mężczyzny  okazała  się  jedynie 
wybiegiem,  gotów  był  zacisnąć  go  ponownie.  Nie  było  to  jednak  potrzebne.  Lastrup  był  nieprzytomny. 
Oddychał  chrapliwie,  lecz  regularnie,  na  szyi,  doskonale  widoczna,  pulsowała  niewielka  żyłka. Wspaniale. 
Jan  założył  dłonie  oficera  za  plecy  i  skrępował  je  kablem. Związał  mu  także  nogi,  a  następnie  bezwładne 
ciało przytroczył do występu w tylnej ściance sterowni. 
A  więc  pierwszy  krok  został  zrobiony.  Jan  nawet  nie  spojrzał  w  stronę  pulpitu  sterowniczego  statku. 
Wszystkie  urządzenia  obejrzał  już  sobie  dokładnie  podczas  długich  godzin  samotnej  wachty  i  wiedział,  że 
samo  czytanie  podręczników  obsługi  nie  uczyni  z  niego  pilota.  Na  szczęście  wektor  kursu  IP256,  biegł 
raczej  prosto  w  stronę  nadciągającej  floty  rebeliantów.  To  właśnie  decyzja  Lastrupa,  by  zmienić  ten  kurs 
była powodem, dla którego Jan zmuszony był  wyeliminować swego dowódcę. Obrzucił leżącą nieruchomo 
postać kapitana pozbawionym ciepła spojrzeniem i odwrócił się w stronę ekranów. 
Nie należało jednak oczekiwać, iż przetnie kurs rebeliantów prosto od czoła. Nie zaszkodzi, jeżeli spróbuje 
nawiązać  z  nimi  kontakt.  Skierował  jedną  z  największych  anten  w  stronę  nadciągającej  floty.  Ścisłe 
ustawienie  nie  będzie  konieczne    nawet  najbardziej  skupiona  wiązka  sygnałowa,  jaką  uda  mu  się 
wyemitować, po dotarciu do celu będzie miała średnicę 
daleko  większą,  niż  cała  flota.  Ustawił  moc  na  maksimum,  uruchomił  urządzenia  rejestrujące  i  sięgnął  po 
mikrofon. 
 Mówi Jan Kulozik. Jestem na pokładzie ziemskiego statku zwiadowczego, który zbliża się właśnie w stronę 
waszej  pozycji.  Sygnał  ten  emitowany  jest  prosto  w  waszym  kierunku.  Nie  próbujcie,  powtarzam,  nie 
próbujcie  tym  razem  nawiązywać  ze  mną  kontaktu.  Proszę  przygotować  się  na  odebranie  wiadomości: 
Byłem  rezydentem  Halvmork. Opuściłem  tę  planetę  na  statku  dostawczym,  którego  dowódcą  był  człowiek 
nazwiskiem  Dębnu.  Na  orbicie  wpadliśmy  w  pułapkę  Ziemskich  Sił  Przestrzennych  i  zostaliśmy  pojmani. 

background image

Później wszyscy więźniowie zostali zabici. Jestem jedynym, który ocalał. Wszystkie szczegóły podam wam 
później.  W  tej  chwili  mówię  wam  jedynie  tyle,  byście  mogli  zorientować  się  kim  naprawdę  jestem.  Nie 
strzelajcie  do  tego  statku,  gdy  znajdzie  się  w  waszym  zasięgu.  To  dwuosobowy,  nieuzbrojony  statek 
zwiadowczy. Dowódcę udało mi się unieszkodliwić. Nie wiem jednak, jak się pilotuje taką jednostkę. Oto, co 
proponuję: Po ustaleniu mojego kursu i prędkości, wyślijcie w moją stronę jeden z waszych liniowców. Nie 
mogę zmienić prędkości, pozostawię jednak otwarty właz śluzy powietrznej. Potrafię poruszać się w stanie 
nieważkości i mogę przedostać się na wasz  statek. Sugeruję także, byście wysłali jednego z pilotów, który 
byłby  w  stanie  przejąć  tego  zwiadowcę.  Na  jego  pokładzie  znajduje  się  bardzo  wyrafinowany  sprzęt 
detekcyjny.  Wiem,  że  nie  macie  powodu,  by  mi  wierzyć,  ale  nie  macie  też  powodu,  by  nie  przejąć  tego 
statku. W moim posiadaniu znajdują się także ważne informage dotyczące sił obronnych Ziemi i przyszłych 
operacji.  Przekaz  ten  nadawany  jest  na  częstotliwości  alarmowej.  Moje  słowa  są  w  tej  chwili  nagrywane  i 
powtarzane  będą  automatycznie  na  dwóch  głównych  częstotliwościach  komunikacyjnych,  a  potem 
ponownie na częstotliwości alarmowej. Emisja będzie trwała aż do momentu spotkania. Koniec. 
Teraz  Jan  mógł  już  tylko  jedynie  czekać.  I  martwić  się.  Dowództwo  Sił  Przestrzennych  zasypywało  go 
mnóstwem kodowanych wezwań, które radośnie ignorował. Najlepiej byłoby, gdyby pomyśleli, że IP256 po 
prostu  rozpłynął  się  w  pustce  kosmosu.  Wywołałoby  to  zrozumiałe  zaniepokojenie,  a  przy  odrobinie 
szczęścia przypuszczenie, iż rebelianci dysponują jakąś sekretną bronią. 
Nie potrafił jednak przestać się martwić. Jego plan był dobry, w tej sytuacji jedyny możliwy, wymagał jednak 
ogromnej  dozy  cierpliwości.  Do  tej  pory  nie  otrzymał  żadnej  wiadomości  od  zbliżającej  się  floty.  Mogło  to 
oznaczać,  że  rebelianci  otrzymali  jego  przekaz  i  kierują  się  zawartymi  w  nim  sugestiami.  Mogło  też 
oznaczać, że statki zmieniły kurs i omijają go szerokim łukiem. A nawet jeszcze gorzej mógł się pomylić w 
identyfikacji. Flota, która mknęła ku Ziemi, wcale nie musiała należeć do rebeliantów. Równie dobrze mogli 
to być obrońcy. Ta i tym podobne myśli wcale nie poprawiały jego samopoczucia. 
Kapitan  Lastrup  był  kolejnym  utrapieniem.  Natychmiast  po  odzyskaniu  przytomności  rozpoczął  wrzaskliwą 
przemowę na temat okropności, które czekają na Jana po powrocie na Ziemię. Nawet nie zauważył, że po 
brodzie  cieknie  mu  strużka  śliny.  Jan  zagroził,  że  ponownie  pozbawi  go  przytomności.  Nie  odniosło  to 
jednak  spodziewanego  efektu.  Wobec  tego  ostrzegł,  że  ucieknie  się  do  knebla.  Gdy  i  to  także 
niespowodowało żadnej reakcji, wprowadził groźby w czyn. 
Jednak widok sinej twarzy kapitana, z wybałuszonymi oczyma i miotającego się jak złapana na haczyk ryba, 
był zbyt trudny do zniesienia. Wyjął knebel i aby zagłuszyć miotane na jego głowę wściekłe przekleństwa, na 
pełny regulator włączył radio. 
W  podobnych  warunkach  upłynęły  dwa  dni.  Kapitan  zapadał  w  błogosławione  chwile  drzemki,  a  potem 
budził się i rozpoczynał  swą tyradę od nowa. Jan usiłował go karmić, lecz związany mężczyzna z uporem 
wypluwał jedzenie. Pił jedynie niewielkie ilości wody. Zapewne jedynie po to, by utrzymywać głos  w pełnej 
operatywności bojowej. 
Gdy  Jan  pozwolił  mu  skorzystać  z  toaletki,  usiłował  zbiec,  wiec  Kulozik  zmuszony  był  skrępować  go 
ponownie.  Było  to  bardzo  niewygodne  dla  nich  obu.  Dlatego  też  trzeciego  dnia  Jan  z  prawdziwą  ulgą 
dostrzegł na ekranie radaru niewyraźny punkt. Wyłączył transmisję przekazu i skrzyżował palce. Potera ujął 
za mikrofon. 
 Tu Jan Kulozik na pokładzie IP256. Mam was na radarze. Czy mnie słyszycie? 
Jedyną odpowiedzią były dobiegające z głośnika trzaski. Wysłał sygnał ponownie i przeszedł na nasłuch. W 
końcu coś usłyszał. Słabo, ale wyraźnie. 
 Nie  zmieniaj  kursu  IP256.  Pod  żadnym  pozorem  nie  uruchamiaj  silników.  Żadnych  dalszych  emisji.  W 
przeciwnym  wypadku  otwieramy  ogień.  Otwórz  zewnętrzny  właz  śluzy  powietrznej,  lecz  nie  wychodź  na 
zewnątrz. Gdy zobaczymy przy śluzie jakiś ruch, natychmiast otwieramy ogień. Koniec. 
Jan  pomyślał,  że  brzmiało  to  zdecydowanie  po  wojskowemu.  Lecz  gdyby  był  na  ich  miejscu, 
prawdopodobnie zachowywałby się w taki sam sposób. Zgodnie z poleceniem wyłączył nadajnik antenowy, 
odbiornik  pozostawił  jednak  nastawiony  na  nasłuch.  Następnie  otworzył  zewnętrzny  właz  i  pogrążył  się  w 
oczekiwaniu. 
 Przybywają przyjaciele  mruknął pod nosem z większą pewnością, niż czuł w rzeczywistości. Jego więzień 
w  dalszym  ciągu  opisywał  mu  szczegółowo  czekającą  nań  pełną  przykrości  przyszłość.  Stawało  się  to  już 
męczące. Z pewnością pozbycie się towarzystwa kapitana będzie jedną z głównych atrakcji, zamykających 
tę podróż. 
W śluzie powietrznej coś nagle zachrobotało. 
W  chwilę  później  zapłonęło  nad  nią  światło  i  Jan  usłyszał  szum  pracujących  pomp.  Podpłynął  w  stronę 
włazu,  z  niecierpliwością  oczekując  na  zapalenie  się  zielonego  światełka.  W  końcu  właz  wewnętrzny 
otworzył się. 
 Ręce do góry i nie ruszaj się. 

background image

Jan  uczynił,  jak  mu  polecono.  Ze  śluzy  wypłynęło  dwóch  mężczyzn.  Jeden  z  nich  zignorował  Jana  i 
poszybował  w  stronę  skrępowanego  kapitana,  który  całą  swą  złość  skierował  na  nowo  przybyłych.  Drugi 
mężczyzna machnął trzymanym w dłoni pistoletem w stronę śluzy. 
 Właź  w  skafander  i  bez  żadnych  numerów.  Podczas  gdy  Jan  nakładał  kombinezon,  drugi  mężczyzna 
zakończył przeszukiwanie pomieszczeń. 
 Jest ich tylko dwóch  powiedział. 
 I być może bomba zegarowa. To w dalszym ciągu może być pułapka. 
 Zgłosiłeś się na ochotnika. 
Nie musisz mi o tym przypominać. Zostań z tym związanym, a ja przetransportuję tego drugiego na pokład. 
Jan  podporządkował  się  temu  z  prawdziwą  radością.  Już  na  zewnątrz,  za  rufą  zwiadowcy,  dostrzegł 
znajomy kształt średniej wielkości liniowca. Jego towarzysz, mający na plecach silniczek rakietowy, chwycił 
go  pod  ramiona  i  zaczął  holować  w  kierunku  otwartej  śluzy  powietrznej  czekającego  statku.  Po  przejściu 
przez śluzę i zdjęciu skafandra, Jan stanął twarzą w twarz z dwoma uzbrojonymi ludźmi. Trzeci mężczyzna, 
potężny blondyn o silnie zarysowanej szczęce, spoglądał prosto na Jana z zagadkowym wyrazem twarzy. 
 Jestem admirał Skougaard  przedstawił się.  A teraz proszę mi powiedzieć, o co panu właściwie chodzi. 
Jan,  niezdolny  do  jakiegokolwiek  słowa  czy  gestu,  wpatrywał  się  w  niego  rozszerzonymi  grozą  oczami. 
Stojący przed nim mężczyzna nosił taki sam czarny uniform Ziemskich Sił Przestrzennych, co Jan. 
 

Rozdział 16 

Jan  cofnął  się  do  tyłu,  jakby  uderzony  niewidzialną  pięścią.  Lufy  pistoletów  powędrowały  za  nim.  Admirał 
zmarszczył brwi, jednał; już po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową. 
 Chodzi o ten mundur, prawda?  na granitowej twarzy pojawił się cień uśmiechu.  Być może noszę go z tego 
samego powodu, co i pan. Jeżeli rzeczywiście jest pan tym, za kogo się podaje. Nie wszyscy na Ziemi są 
odszczepieńcami.  Gdyby  nie  pomoc  takich  ludzi,  jak  ja,  ta  rebelia  dawno  już  dobiegałaby  swego  finału. 
Teraz każę pana przeszukać, Kulozik, a potem opowiem mi pan całą tę historię od samego początku. 
Admirał  z  pewnością  nie  był  głupcem.  Bez  końca  zmuszał  Jana  do  powtarzania  różnorakich  szczegółów, 
szukając  nieścisłości  w  nazwiskach  i  datach,  które  znał.  Przerwano  im  jedynie  raz    oficer  dyżurny 
zameldował, że IP256 został przeszukany i nie znaleziono na pokładzie żadnych materiałów wybuchowych. 
Pilot  skierował  już  jednostkę  w  stronę  flotylli.  Potem  Jan  powrócił  do  swojej  opowieści.  W  końcu  admirał 
przerwał mu ruchem dłoni. 
 Niels!   krzyknął.    Przynieś  nam trochę  kawy    i  zwracając  się  ponownie  w  stronę  Jana:  -  Sądzę,  że  mogę 
zaakceptować  pańską  historię.  Na  razie.  Wszystkie  szczegóły  dotyczące  tej  wyprawy  po  żywność  są 
prawdziwe. Znam fakty, ponieważ to ja zgromadziłem tę flotę i wysłałem ją na pańską planetę. 
 Czy wielu statkom udało się przedrzeć? 
 Przeszło  połowie.  Co  prawda  spodziewaliśmy  się,  iż  będzie  ich  więcej,  ale  nawet  ta  ilość  na  jakiś  czas 
oddala  od  nas  klęskę  głodu.  Lecz  tutaj  dochodzimy  do  najciekawszej  części  pańskiej  historii  i  szczerze 
mówiąc, nie wiem zupełnie, jak ją zinterpretować. Czy dobrze pan zna tego ThurgoodSmythe'a? 
 Aż za dobrze. Jak już powiedziałem, to mój szwagier. Jest niezrównanym intrygantem. 
 I  niezwykle  wyrafinowanym  zdrajcą.  Tego  akurat  możemy  być  absolutnie  pewni.  Bowiem  albo  występuje 
przeciwko tym wszystkim, którzy widzą w nim ostoję starego porządku i rzeczywiście chce dopomóc rebelii, 
albo to wszystko jest gigantyczną pułapką, która ma nas zniszczyć. 
Jan pociągnął łyk mocnej, czarnej kawy i skinął głową. 
 Wiem  o  tym.  Lecz  co  możemy  zrobić?  Przynajmniej  jedno  jest  pewne,  a  mianowicie  udział  w  tym  ataku 
bojowników Izraela. 
 Lub  też  może  to  być  najbardziej  śmiertelna  część  całej  pułapki.  Zwabić  nas,  by  w  efekcie  zniszczyć. 
Izraelici mogą być jedynie przeznaczoną na odstrzał przynętą. 
 To możliwe. Właśnie takich rzeczy można się po nim spodziewać. Nie pomyślałem o tym wcześniej. Lecz 
co z sugestią, by zająć bazę na pustyni Mojave? Brzmi rozsądnie. To z pewnością zaważy na losach wojny. 
Admirał roześmiał się. 
 Istotnie,  nie  tylko  brzmi  to  rozsądnie,  lecz  jest  jedyną  możliwością,  która  mogłaby  przeważyć  szalę 
zwycięstwa na korzyść jednej ze stron. My to wiemy i oni o tym wiedzą. Moglibyśmy zająć wszystkie bazy 
księżycowe,  satelity,  a  nawet  kolonię  Lagrange,  lecz  Ziemia  i  tak  przetrwałaby.  Jej  flota  w  dalszym  ciągu 
byłaby silna. A my z każdą upływającą chwilą stawalibyśmy się coraz słabsi. Mojave jest kluczem. Pozostałe 
bazy  służą  jedynie  jako  pasy  startowe.  Ten,  kto  kontroluje  Mojave,  kontroluje  operacje  kosmiczne    a  w 
konsekwencji wygrywa wojnę. 
 Więc jest ona aż tak ważna? 
Tak. 
 Co więc zamierza pan zrobić? 

background image

 Przeanalizować  to  wszystko  i  uciąć  sobie  drzemkę.  A  zresztą  i  tak  nic  w  tej  chwili  nie  możemy  zrobić, 
dopóki nie znajdziemy się bliżej orbity Ziemi. Przykro mi, lecz na jakiś czas będę zmuszony trzymać pana 
pod strażą. Tak będzie rozsądniej. 
 No  cóż,  po  kilku  dniach  spędzonych  w  jednej  kabinie  z  kapitanem  Lastrupem,  chwila  samotności  będzie 
przyjemną odmianą. Jak on się właściwie miewa? 
 Jest pod silną narkozą. Obawiam się, że będzie potrzebował opieki lekarskiej. 
 Przykro mi. 
 Niepotrzebnie. To wojna. On, będąc w podobnej sytuacji, bez wątpienia zastrzeliłby pana. 
Na mostku pojawił się młody kadet i wręczył admirałowi złożoną kartkę. Po przeczytaniu wiadomości admirał 
spojrzał na Jana, uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. 
 Witamy na pokładzie, Janie Kulozik. Oto wiadomość, na którą oczekiwałem. Na orbicie dookoła Halvmork 
pozostał jeden z naszych statków. Chociaż uszkodzony po walce, jego sprzęt radiowy jest w dalszym ciągu 
sprawny  i  może  przesyłać  wiadomości  poprzez  sieć  Fascolo.  Poleciłem,  by  skontaktowali  się  z  ludźmi  na 
planecie i sprawdzili pańskie słowa. 
Okazuje  się,  iż  mówi  pan  prawdę.  Udało  im  się  dotrzeć  do  pańskiej  żony.  A  przy  okazji    przesyła  panu 
gorące pozdrowienia. 
 To  prawdziwa  przyjemność  służyć  pod  pańskimi  rozkazami,  sir    odparł  Jan,  ujmując  wyciągniętą  dłoń 
admirała.  Do tej pory nie brałem jeszcze udziału w samych walkach... 
 Ale już dokonał pan znacznie więcej, niż większość z nas. To jedynie dzięki panu nasze statki mogły zabrać 
to zboże. Gdyby nie pańskie zdecydowanie, całe zapasy z pewnością spłonęłyby. Czy ma pan pojęcie, jak 
wielu ludzi uratował pan przed śmiercią głodową? 
 Wiem,  że to  było  ważne.  Na  szczęście  zostało  to już  pomyślnie zakończone.  Jednak  głównym  powodem, 
dla którego zesłano mnie na tę planetę było moje aktywne uczestnictwo w ruchu oporu. Teraz, gdy planety 
są już wolne, a przed nami ostatnia bitwa, proszę zrozumieć, że po prostu muszę wziąć w niej udział. 
 I  weźmie  pan.  Po  rozpoczęciu  walki  będziemy  potrzebowali  pana  jako  łącznika  pomiędzy  nami,  a 
izraelskimi oddziałami na Ziemi. To bardzo odpowiedzialna funkcja. Zadowolony? 
 Oczywiście. Zrobię wszystko, czego ode mnie się zażąda. Z wykształcenia jestem inżynierem elektronikiem 
ze  specjalizacją  projektowania  mikroobwodowego.  Jednak  przez  ostatnie  lata  zajmowałem  się  głównie 
konserwacją maszyn i urządzeń. 
 To  świetnie!  Może  okazać  się  pan  tym  właśnie  człowiekiem,  którego  potrzebujemy.  Chcę,  by  poznał  pan 
naszego  technika,  Vittorio  Curtoni.  Jest  odpowiedzialny  za  nasze  uzbrojenie,  między  innymi  za  to,  co 
niektórzy  nazywają  naszą  sekretną  bronią.  Wiem  jednak,  że  ma  z  nią  jeszcze  sporo  kłopotów,  wiec  być 
może będzie pan w stanie mu pomóc. 
 Byłoby to idealne rozwiązanie. 
 Dobrze.  Polecę  wiec,  by  zaraz  przetransportowano  pana  na  pokład  Leonardo.    Admirał  gestem  dłoni 
przywołał stojącego w pobliżu kadeta. 
W  chwilę  później  Jan,  ubrany  w  kompletny  kombinezon  próżniowy,  znalazł  się  na  pokładzie  niewielkiego 
zwiadowcy.  Pozostał  w  otwartej  śluzie  powietrznej,  nie  chcąc  tracić  czasu  w  oczekiwaniu  na  wyrównanie 
różnicy  ciśnień.  Przez  otwarty  luk  widział  przesuwające  się  w  obie  strony  sylwetki  masywnych  liniowców. 
Wytracając  stopniowo  prędkość,  znaleźli  się  nagle  przy  samej  burcie  jednego  ze  srebrnych  olbrzymów. 
Podpłynęli pod otwartą śluzę i wkrótce Jan, wsuwając się przez właz, znalazł się na pokładzie Leonarda. 
Po drugiej stronie śluzy z niecierpliwością oczekiwał już na niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o twarzy 
ozdobionej imponującymi wąsami. 
 Pan Kulozik?  zapytał z większą dawką podejrzliwości, niż entuzjazmu.  Czy to pan jest tym człowiekiem, 
który ma mi dopomóc? 
 A pan jest zapewne Vittorio Curtoni? Tak, mam nadzieję, że będę w  stanie panu pomóc. To znaczy, o ile 
potrafi pan wykorzystać umiejętności doświadczonego inżyniera mikroelektronika. 
Curtoni natychmiast wyzbył się początkowej rezerwy. 
 Czy  potrafię?  A  czy  głodny  człowiek  potrafi  wykorzystać  pieczeń  wieprzową?  Niech  mi  będzie  wolno 
pokazać panu, czym się ostatnio zajmujemy. 
Poprowadził Jana w głąb statku. Przez cały czas rozprawiał z ożywieniem, robiąc przerwy jedynie po to, by 
zaczerpnąć oddechu. 
 To  wszystko  to  jedna  wielka  prowizorka.  Zaprojektowana,  wytworzona  i  przetestowana  jeszcze  tego 
samego  dnia.  A  czasami  i  to  nie.  Admirał  Skougaard  okazał  nam  olbrzymią  pomoc.  To  on  dostarczył 
wszystkich światłokopii i dokumentacji Sił Przestrzennych, dotyczących zarówno uzbrojenia jak i projektów, 
które nigdy nie zostały zrealizowane. Co pan właściwie wie o walce w przestrzeni kosmicznej?  zwrócił się w 
stronę Jana, unosząc do góry brew. 
 No  cóż,  brałem  już  udział  w  walce  w  otwartym  kosmosie,  ale  niewiele  miało  to  wspólnego  ze  starciem 
wrogich flot. Takie bitwy widziałem jedynie na filmach. 
 Otóż to! Na filmach takich jak ten, który za chwilę panu zaprezentuję. 

background image

Weszli  do  warsztatu.  Curtoni  przeszedł  obok  maszyn  i  urządzeń  i  poprowadził  Jana  w  stronę  zwykłego 
telewizora, przed którym znajdował się rząd krzeseł. 
 Proszę  usiąść  i  uważnie  patrzeć   powiedział,  włączając  telewizor.   To  bardzo  stary film, który  odnalazłem 
czystym przypadkiem. Jest tu scena walki w przestrzeni. Lecz oto i ona. 
Z  głośnika  ryknęła  głośna  muzyka,  a  na  ekranie  ukazał  się  statek  kosmiczny.  Posiadał  okna,  wieże 
strzelnicze  i  baterie  dział  energetycznych.  W  ślad  za  nim  sunął  jego  prześladowca,  jeszcze  większy 
krążownik.  Oba  statki  tryskały  różnokolorowymi  strumieniami  energii,  w  przestrzeni  krzyżowały  się 
promienie  lasera,  a  nad  wszystkim  dominował  bezustanny  ryk  silników  i  grzmoty  kolejnych  salw.  Nagle 
ukazał  się  widok  mężczyzny,  który  wychylony  z  wieżyczki  mniejszego  statku,  strzelał  z  pistoletu 
energetycznego  w  stronę  większego  pojazdu.  Czerwony  promień,  rysujący  na  burcie  wrogiego  statku 
ogniste zygzaki, prezentował się niezwykle malowniczo. W końcu mniejszy statek skręcił gwałtownie w bok i 
skrył się za widocznym obok księżycem. Ekran zgasł. 
 I co pan o tym sądzi?  zapytał Curtoni. 
 Niewiele. Wyglądało to raczej zabawnie. 
 Właśnie! Zabawa dla mało rozgarniętych dzieci. Lecz od strony technicznej, to potworność. Ani jeden fakt  
ani jeden!  nie jest naukowo prawidłowy. W przestrzeni nie występują żadne dźwięki. Statki kosmiczne nie 
zatrzymują  się  czy  zakręcają  z  taką  gwałtownością,  refleks  człowieka  w  warunkach  manewrowania 
przestrzennego jest zupełnie bez wartości, broń energetyczna nie działa... 
 Zgadzam się z panem, chociaż nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Ale proszę  nie odrzucać tak 
zdecydowanie  broni  energetycznej.  Widziałem  już  tego  typu  miotacze  w  akcji.  W  przeciągu  kilku  sekund 
zmieniają skałę w roztopioną lawę. 
 Być może  odparł Curtoni, rozkładając szeroko ręce.  Jeżeli lufa jest w takiej odległości od skały. A gdy cel 
znajduje się sto metrów dalej? Czy podpali wtedy choćby skrawek papieru? A gdy trzeba zniszczyć statek 
znajdujący  się  w  odległości  tysiąca  kilometrów,  co  i  tak  w  przestrzeni  kosmicznej  jest  bardzo  nieznaczną 
odległością?  To  po  prostu  niewykonalne.  Rozchodzenie  się  światła,  rozchodzenie  się  jakiejkolwiek  formy 
energii... 
 Oczywiście, zmienia się proporcjonalnie do przebytego dystansu. Nie pomyślałem o tym wcześniej. 
 No  właśnie.  Nikt  nie  pomyśli,  dopóki  nie  stanie  z  takim  problemem  twarzą  w  twarz.  Dlatego  właśnie 
wszystkim  puszczam  na  początek  ten  mały  instruktaż  filmowy.  To  po  pierwsze.  Po  drugie,  należy  sobie 
uświadomić,  że  wszelkie  wojny  kosmiczne  są  tak  bliskie  nieprawdopodobieństwa,  że  właściwie  uznać  je 
należy za niemożliwe. 
 Przecież prowadzimy właśnie taką wojnę, prawda? 
Curtoni włączył jeden ze stojących na długim stole aparatów i pokręcił przecząco głową. 
 Prowadzimy rebelie, w której po obu stronach walczą ziemskie statki. Nie, ja mówię o prawdziwej wojnie, w 
której  walczyliśmy  ze  statkami  zupełnie  obcej  cywilizacji,  nadciągającymi  gdzieś  spomiędzy  odległych 
gwiazd.  To  bzdury, jak  te  rzeczy,  które  właśnie  widział  pan  na fiknie.  Nawet  Ziemskich  Sił  Przestrzennych 
nie zaplanowano, by toczyły wojny. Gdy rozpoczęła się rebelia, zaledwie kilka statków było zaopatrzonych w 
broń.  Nie  była  ona  zresztą  nigdy  używana,  ponieważ  Federacja  miała  absolutną  władzę  nad  planetami  i 
wszystkimi  liniowcami.  Wiedzieli  oczywiście,  że  jeden  czy  dwa  z  ich  statków  mogą  zostać  porwane, 
przygotowali  więc  broń  wyłącznie  na  taki  właśnie  wypadek.  Była  ona  zaprojektowana  i  wykonana  według 
takiego samego, prostego schematu. Może zgadnie pan, jakiego? 
 Prawdopodobnie pociski balistyczne, podobne do tych, które wykorzystuje się w atmosferze. 
 Dokładnie  tak.  A  teraz,  jak  pan  sądzi,  jak  wiele  czasu  zajęłoby  nam  zaprojektowanie,  wykonanie  i 
przetestowanie naszych własnych pocisków? 
 Lata.  Nawet  gdyby  udało  się  wam  przejąć  jakieś  i  po  prostu  powielić,  to  samo  wykonanie  zespołów 
obwodowych, systemów kontrolujących, silników odrzutowych... całe lata. 
Dokładnie tak. To przyjemność móc rozmawiać z kimś naprawdę inteligentnym, to znaczy z kimś, kto się ze 
mną  zgadza.  Tak  więc  zarzuciliśmy  pomysł  z  pociskami,  chociaż,  nawiasem  mówiąc,  mamy  kilka  na 
jednostkach Floty Przestrzennej, które zajęliśmy. Bardziej istotne było wypracowanie odpowiednich środków 
obrony.  Dokonaliśmy  tego,  kopiując  i  odpowiednio  modyfikując  systemy  detekcyjne  Ziemi.  Gdy  widzimy 
nadlatujące pociski, uaktywniamy odpowiednie pola, które zakłócają ich systemy naprowadzające. Do ataku 
przygotowaliśmy jednak coś o wiele prostszego. Jak to. 
Podniósł z blatu niewielki kawałek metalu zakończony statecznikami i zważył go w dłoni. 
 To pocisk z pistoletu rakietowego  zauważył Jan. 
 Waśnie.  I  lepsza  broń  w  przestrzeni,  niż  na  powierzchni  planety.  Brak  grawitacji,  która  zakrzywiałaby  tor 
lotu, brak powietrza by spowolnić... 
 W próżni nawet stateczniki są bezużyteczne  dodał Jan. 
 Ponownie  ma  pan  zupełną  raq'ę.  Zmontowanie  na  statkach  sterowanych  komputerowo  wyrzutni, 
strzelających  seriami  takich  pocisków  okazało  się  stosunkowo  proste.  Wystarczy  postawić  zaporę  z  tych 

background image

rzeczy tuż przed pędzącym statkiem kosmicznym, a będzie pan miał wrak. Masa równa się prędkości, więc 
w przestrzeni taki rozpędzony kawałek metalu może uderzyć z silą wielu ton. I żegnaj, nieprzyjacielu. 
 Być może  odparł Jan, obracając niewielki pocisk w palcach.  Lecz w dalszym ciągu widzę jedną czy dwie 
trudności. Odległość i prędkość, a raczej obie te rzeczy na raz. Te pociski są zbyt małe, by stanowiły jakąś 
poważniejszą siłę. 
Oczywiście. Dlatego też używamy ich przeważnie do obrony. A do ataku mamy to. 
Z  pobliskiego  stołu  podniósł  niewielką, metalową  kulę  i  nacisnął  na  widniejącej tablicy  kontrolnej  przycisk. 
Jan  usłyszał  niski,  basowy  pomruk.  Gdy  Curtoni  zbliżył  kulę  do  umocowanego  w  pionowej  pozycji 
pierścienia, ta wyrwała mu się z dłoni i zawisła nieruchomo w samym środku obręczy. Podobne pierścienie, 
ustawione blisko siebie, widniały na całej długości stołu. Technik nacisnął kolejny przycisk. Rozległ się krótki 
gwizd,  błysnęło  i  kula  zniknęła,  uderzając  z  głośnym  trzaskiem  o  stojącą  pod  jedną  ze  ścian  warsztatu 
grubą, plastykową płytę. 
 Akcelerator linearny  powiedział Jan z podziwem w głosie.  Jak te na Księżycu. 
 Dokładnie  takie  same.  Zainstalowane  tam  modele  są  w  stanie  przezwyciężyć  grawitację  Księżyca, 
wystrzeliwując  pojemniki  wypełnione  rudą  prosto  na  satelitę  Lagrange,  w  celu  dalszej  obróbki.  Jak  pan 
widzi,  pierwszy  elektromagnes  w  formie  pierścienia  wytwarza  pole  magnetyczne,  które  utrzymuje  żelazną 
kulę  nieruchomo  w  powietrzu.  Uaktywnienie  kolejnych  elektromagnesów  powoduje,  że  zaczynają  one 
działać  niczym linearny motor,  przesuwając  kulę  coraz  prędzej i  prędzej  do  przodu,  aż  w  końcu  opuszcza 
ona ostatni pierścień i z wielką siłą uderza w cel.  Odwrócił się i zaprezentował większą kulę, która mieściła 
się wygodnie w dłoni.  To najbardziej praktyczny rozmiar, jaki udało nam się uzyskać metodą prób i błędów. 
Waży  trochę  więcej  niż  trzy  kilogramy,  co  w  jednym  z  bardziej  archaicznych  systemów  miary  wynosi 
dokładnie sześć funtów. Gdy przystępowałem do tego projektu, ogromną pomocą okazały się wczesne testy 
balistyczne,  uwzględniające  prędkości  początkowe  przy  opuszczaniu  lufy  i  tym  podobne  rzeczy.  Z 
prawdziwą fascynacją czytałem o pierwszych prymitywnych bitwach morskich, w których strzelano do siebie 
takimi  solidnymi  pociskami,  jak  właśnie  ten.  Historia  ma  dla  nas  w  zanadrzu  jeszcze  niejedną 
niespodziankę. 
 Jak daleko zaszedł pan z tym projektem?  zapytał Jan. 
 Cztery  liniowce  przekształcono  w  statki  strzelnicze.  Znajduje  się  pan  na  jednym  z  nich.  Nazwano  go,  na 
cześć  najgenialniejszego  teoretyka  nauki,  który  pierwszy  wykonał  rysunek  tej  nieprawdopodobnej  broni, 
Leonardo  da  Vinci.  Na  pokładach  tych  statków  znajdują  się  setki  tysięcy  kuł,  które  otrzymaliśmy,  topiąc 
asteroidy  bogate  w  rudę  żelaza.  Cały  proces  jest  zresztą  niezwykle  prosty.  Pozostawione  w  próżni  płynne 
żelazo  pod  wpływem  napięcia  powierzchniowego  samoczynnie  formuje  się  w  kształt  kuli.  Jak  więc  pan 
widzi, nasza sekretna broń biegnie przez całą długość statku i otwiera się na obu jego końcach. Celuje się z 
takiego  działa  obracając  całym  statkiem,  przy  czym  zarówno  celowanie,  jak  i  prowadzenie  ognia 
kontrolowane  jest  przez  komputer  nawigacyjny.  I  wszystko  byłoby  doskonale,  gdyby  nie  jedna  maleńka 
wada. 
 Mianowicie? 
 Niesprecyzowana  usterka  w  zespole  obwodów  strzelniczych.  Aby  kule  były  efektywne,  powinny  być 
wystrzeliwane jedna po drugiej w przeciągu mikrosekund. Jak na razie nie potrafimy sobie z tym poradzić. 
Jan odłożył kulę na blat stołu. 
 Proszę  mi  więc  pozwolić  zobaczyć  całą  dokumentację  i  diagramy.  Postaram  się  szybko  zlokalizować  tę 
usterkę. 
 Doskonale. Jeszcze wygra pan dla nas tę wojnę! 
 

Rozdział 17 

 Owoce  są  już  dojrzałe  i  możemy  zaczynać  zbiory    powiedział  stary  mężczyzna.    Im  dłużej  będziemy 
czekać, tym więcej stracimy. 
 Możemy  stracić  coś  o  wiele  bardziej  wartościowego    odparła  dziewczyna.    Na  przykład  nasze  głowy. 
Chodźmy, Tatę, czekają już na nas. 
Starzec  westchnął  i  powlókł  się  za  córką  w  stronę  stojącej  na  głównym  placu  kibucu  ciężarówki.  Była  już 
zatłoczona, lecz z uwagi na jego starczy wiek ustąpiono mu miejsca na drewnianej ławce. Przeszło godzinę 
temu  pod  kocioł  parowy  podłożono  pachnące  żywicą  kloce, tak  więc  pojazd  gotowy  był  już  do  drogi.  Ktoś 
wykrzyknął,  że  to  już  wszyscy.  Kierowca  otworzył  przepustnicę  i  ruszyli.  Przejeżdżali  obok  domów,  w 
niektórych  oknach  wciąż  ciepło  płonęło  światło.  Zjechali  w  dół  krytą  alejką  pośród  sadów  i  wjechali  na 
autostradę.  Jechali  nocą,  lecz  gładka  nawierzchnia  była  doskonale  widoczna  nawet  przy  mdłym  świetle 
migocących w górze gwiazd. 
Przekroczyli  granicę  Syryjską  tuż  po  pomocy.  Komputer  w  TelAvivie,  za  pośrednictwem  komputerów  na 
granicy,  odnotował  kod  identyfikacyjny  ciężarówki  i  godzinę  przejazdu.  Jednak  nim  dotarli  do  El  Quncitra, 
kierowca skręcił w głębokie, wyschnięte o tej porze roku koryto rzeki. 

background image

Zatrzymał  się  dopiero  wtedy,  gdy  tuż  przed  sobą  dostrzegł  migocące  niewyraźne  światełka.  Na  jego 
pasażerów  oczekiwała  już  karawana  wielbłądów.  Niektórzy  z  wysiadających  mężczyzn  dotykali  jego 
ramienia, inni mruczeli po kilka niewyraźnych słów. Zaczekał, aż karawana rozpłynęła się w mroku, a potem 
zawrócił i skierował się w stronę pustych zabudowań kibucu, gdzie dotarł tuż przed świtem. Był ochotnikiem, 
który jako jedyny pozostał w miejscu swego zamieszkania. 
 Przypominało to miasto umarłych  mówił malarz.  Przerażający widok dla kogoś, kto posiada choć odrobinę 
wyobraźni.  Na  chodnikach  żadnych  dzieci,  jedynie  gdzieś  w  oddali  przemyka  kilka  pojazdów.  Zapadł  już 
zmierzch, więc wewnątrz mijanych przeze mnie domów zaczęły zapalać się światła. Początkowo podniosło 
mnie to nawet na duchu. Dopiero gdy podeszłam bliżej i zajrzałem przez jedno z okien, spostrzegłem, że w 
środku nie ma nikogo. Światła zapalał komputer. W pewien sposób było to bardziej przerażające, niż pustka 
na  ulicach.  Jeżeli  nie  przekracza  to  twoich  możliwości,  to  postaraj  się  trzymać  ten  szablon  nieruchomo, 
Heimyonkel    narzekał,  nie  przestając  wprawnymi  ruchami  przesuwać  lufę  pistoletu,  wypełnionego  czarną 
farbą.  Kiedy wyjeżdżasz? 
 Dziś w nocy. Rodzina już wyjechała. 
 Ucałuj ode mnie żonę i poproś, by wróciła czasami myślami do samotnego artysty, który spotkał się twarzą 
w twarz ze swym przeznaczeniem w mrocznych hangarach lotniska Lód. 
 Zgłosiłeś się na ochotnika. 
 To nie znaczy, że muszę śpiewać z radości, prawda? W porządku, zdejmuj. 
Cofnął się o krok do tyłu i przyjrzał się swemu dziełu. Widniejąca do tej pory po obu stronach kadłuba oraz 
na  skrzydłach  ciężkiego  transportowca  ANAN13  sześcioramienna  gwiazda  Dawida,  zastąpiona  została 
ponurym, czarnym krzyżem. 
 Symbolika  mruknął malarz.  W dodatku niezbyt przyjemna. Gdybyś znał historię, rozpoznałbyś ten krzyż. 
Heimyonkel wzruszył ramionami i zaczął nalewać do zbiorniczka pistoletu srebrną farbę. 
 To krzyż Rzeszy Niemieckiej, prześladującej dzieci Izraela. Nie jest to miłe i zastanawiam się, co to ma do 
diabła znaczyć. Czy rząd wie, co właściwie robi? 
Nowe  oznaki  zaklejone  zostały  płachtami  papieru.  Po  zamalowaniu  ich  srebrną  farbą  z  kadłuba  samolotu 
zniknęły wszelkie ślady wykonanej wcześniej pracy. 
Zaniepokojony BenHaim siedział w swym ulubionym fotelu z szeroko otwartymi, lecz niewidzącymi oczami 
skierowanymi  gdzieś  w  przestrzeń.  Stojąca  na  stoliku  szklanka  cytrynowej  herbaty  dawno  już  ostygła. 
Dopiero przybierające na sile buczenie śmigłowca sprawiło, że starszy mężczyzna drgnął i spojrzał w stronę 
drzwi. Pociągnął łyk herbaty i skrzywił usta z niesmakiem. Właśnie odstawił filiżankę na blat, gdy do pokoju 
weszła Dvora z kolejną przesyłką. 
 Jeszcze jeden prezent, i tym razem także dostarczony przez policjanta z Bezpieczeństwa. Na jego widok aż 
ścierpła mi skóra. A on tylko uśmiechnął się i wręczył mi to bez słowa. 
 Refleksyjni  sadyści   mruknął  BenHaim,  odbierając  od  niej  grubą  kopertę.    Nie mógł  wiedzieć, co  zawiera. 
Oni po prostu lubią, gdy inni ludzie się ich boją. 
Po  rozdarciu  koperty  z  jej  wnętrza  wysunęła  się  metalowa,  zamknięta  kasetka.  Mężczyzna  otworzył  ją, 
ustawiając  znajomą  kombinację  do  komputera.  Na  ekranie  monitora  ukazała  się  poważna  twarz 
ThurgoodSmythe'a. 
 To już moja ostatnia wiadomość, BenHaim  powiedział. - Do tej pory twoje oddziały i samoloty powinny być 
już gotowe do przeprowadzenia zaplanowanej operacji. Dokładną datę oraz plan lotu otrzymasz jeszcze w 
tym miesiącu. Przelot odbędzie się w ciemnościach, co powinno zmniejszyć ryzyko waszego wykrycia przez 
urządzenia obserwacyjne Ziemi. Masz już dane i instrukcje dotyczące sieci radarowej. Nigdy nie zapominaj, 
iż jest to atak koordynowany. Jakiekolwiek odstępstwo od ram czasowych grozi katastrofą. 
ThurgoodSmythe spojrzał na coś, co znajdowało się poza zasięgiem kamery i uśmiechnął się lekko. 
 Dotarła  do  mnie  spora  ilość  raportów,  informujących,  że  nocami  wydajesz  się  ewakuować  ludność  poza 
granice  kraju.  Bardzo  mądrze.  Zawsze  istnieje  przecież  możliwość  jednej  czy  dwu  eksplozji  nuklearnych, 
nawet jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A może po prostu mi nie ufasz? Lecz z drugiej strony nie masz także 
powodów, by mi ufać. Niemniej jednak postępujesz słusznie. Mam nadzieję być w bazie, gdy rozpoczniecie 
atak. Jeżeli nie sprawi ci to zbyt wiele kłopotu, to uprzedź swoich ludzi, by w miarę możliwości postarali się 
mnie nie zastrzelić. Do widzenia zatem, Amri BenHaim. Módl się za pomyślność naszego przedsięwzięcia. 
Ekran zgasł. BenHaim odwrócił się, kręcąc z niedowierzaniem głową. 
 Nie zastrzelić go! Osobiście usmażę go na wolnym ogniu, jeżeli coś pójdzie nie tak! 
Rondel  z  wysiłkiem  wlókł  swą  sztywną  nogę  w  górę  schodów,  posuwając  się  za  każdym  razem  o  jeden 
stopień. Dyszał ciężko. Granatnik przewiesił przez plecy, by jedną ręką móc wygodnie uchwycić się poręczy. 
Tuż za nim, z twarzą lśniącą od potu, szedł wysoki nastolatek, dźwigając skrzynkę pełną granatów. 
 Tutaj  rzucił  Rondel.  Otworzył  ostrożnie  drzwi  i  upewnił  się,  że  zasłony  są  wciąż  zaciągnięte. Wszystko  w 
porządku,  chłopcze.  Połóż  tę  skrzynkę  pod  oknem  i  zmiataj  stąd.  Dam  ci  dziesięć  minut.  Idź  powoli  i  nie 
pozwól, by zatrzymał cię jakikolwiek posterunek kontrolny. Gdy wpadniesz, komputer w Londynie dowie się, 
że tu byłeś i będzie po tobie. 

background image

 A nie mógłbym zostać z tobą, Rondel? Mógłbym potem pomóc ci uciekać. Twoja noga... 
 Nie martw się, chłopcze, nie dostaną starego Rondla. Udało im się to tylko raz, dawno temu. Przetrącili mi 
nogę i zafundowali wycieczkę po górskich obozach. Ten jeden raz wystarczy, możesz mi wierzyć. Nie mam 
zamiaru tam wracać. Ale ty idź już stąd. To rozkaz. 
Z  westchnieniem  ulgi  usiadł  na  skrzyni  z  granatami  i  przez  chwilę  wsłuchiwał  się  w  szybki  tupot 
zbiegających  po  schodach  stóp.  Dobrze.  Przynajmniej  o  niego  nie  będzie  się musiał  martwić.  Zrobił  sobie 
mocnego  skręta  i  zaciągnął  się  z  lubością,  zapominając  niemal  o  bólu  w  sztywnej  nodze.  Palił,  dopóki 
żarzący się koniec skręta nie sparzył go w usta. Rzucił niedopałek na podłogę i przydeptał obcasem. 
Już czas. Odsłonił zasłony i ostrożnie otworzył okno. Od strony Marlybone wiał leciutki wietrzyk, niosąc ze 
sobą odgłosy ulicznego ruchu. Na widok przesuwającego się w dole konwoju wojskowego odsunął się pod 
ścianę. Gdy dźwięk silników zamarł już w oddali, uniósł wieko skrzynki. 
Wyjął  jeden  z  granatów  i  z  uśmiechem  zważył  metalowy  cylinder  w  dłoni.  Dobra  robota.  Ręczna,  ale 
sumienna. Podczas testowania granatnika zaledwie jeden pocisk na dwadzieścia okazał się niewypałem. A 
powiedziano mu, że od tamtej pory ich konstrukcja została znacznie ulepszona. Miał taką nadzieję. Złamał 
broń w  pół,  wsunął  granat do cylindrycznej lufy, zarepetował i  wyjrzał na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy 
wznosiły się budynki Służby Bezpieczeństwa. 
Ponurej fasady nie szpeciły żadne okna. Kwatera główna Służb Bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii, a w chwili 
obecnej  prawdopodobnie  całego  świata. Wyśmienity  cel. Jeżeli  wszelkie  kalkulacje  były  słuszne,  to  zasięg 
tej  broni  pozwalał  na  obrzucenie  granatami  dachu  pierwszego  budynku.  Istniał  tylko  jeden  sposób,  by  to 
sprawdzić. Rondel podniósł broń do ramienia, wymierzył troskliwie i nacisnął spust. 
Przy  wystrzale  granatnik  szarpnął,  uderzając  go  kolbą  w  ramię.  Dostrzegł  cienką  smugę  dymu,  niknącą 
poza krawędzią dachu. Doskonale. Załadował kolejny granat. Gdy wystrzelił ponownie, nad dachem zaczął 
się już unosić słup białego dymu. 
 Dobra robota, chłopcze  uśmiechnął się złowrogo i jął ostrzeliwać dach ogniem ciągłym. 
Ktoś powiedział mu kiedyś, że granaty termitowe wypalają dziury absolutnie we wszystkim. Miał rację. 
Ulica  poniżej  zaroiła  się  od  uzbrojonych  mężczyzn.  Rondel  cofnął  się  od  okna  i  by  nie  mogli  go  dostrzec, 
położył się płasko na podłodze, nie przerywając ostrzału. 
Kiedy pociągnął za spust po raz kolejny, granatnik zareagował jedynie głośnym sykiem. 
 Niech to wszyscy diabli!  mrukął wściekle Rondel. 
Złamał broń i uderzył kolbą o podłogę, by wyrzucić wadliwy ładunek na zewnątrz. Schwycił dymiący granat i 
nie zważając na ostry ból w dłoni, cisnął go przez okno. W samą porę. Eksplodował w sekundę później, a z 
dołu dobiegły go okrzyki bólu i wściekłości. 
"Zasłużyli  sobie  dranie    pomyślał.    Nie  musieli  podchodzić  tak  blisko."  Podczołgał  się  w  stronę  drzwi  i 
ignorując ból w poparzonej dłoni, posłał kolejny granat w dół schodów. Odpowiedziało mu więcej okrzyków, 
a tuż nad jego głową seria pocisków odłupała tynk ze ściany. To powinno ich na chwilę zatrzymać. 
Zostały  mu  jeszcze  dwa  granaty,  gdy  wywalili  drzwi.  Wystrzelił  prosto  w  grupę  atakujących  mężczyzn  i 
sięgał właśnie po ostatni granat, kiedy kule przecięły go niemal na pół. Umarł szybko, leżąc na plecach pod 
oknem, wpatrując się w widoczne na zewnątrz słupy białego dymu. 
 

Rozdział 18 

Admirał Kapustin był bardzo, bardzo zadowolony. Pogwizdując wesoło przez zęby, odwrócił się, by po raz 
ostatni  spojrzeć  na  własne  odbicie  w  lustrze.  Mundur  był  zapięty  jak  należy,  skórzany  pas  i  wysokie  buty 
lśniły.  W  porządku.  Obrzucił  dumnym  spojrzeniem  widniejącą  na  piersi  imponującą  kolekcję  medali  i 
odznaczeń, po czym otworzył drzwi. 
Stojący  w  korytarzu  żołnierze  wyprężyli  się  oddając  honory  wojskowe.  Mijając  ich,  admirał  niedbałym 
gestem  dotknął  koniuszkami  palców  daszka  czapki.  Wreszcie  nadszedł  ten  wymarzony  dzień!  Echu 
sprężystych  kroków  towarzyszył  leciutki  brzęk  umocowanych  przy  obcasie  butów  ostróg.  Nawet  jeżeli  ktoś 
dostrzegł  coś  niezwykłego  w  butach  do  końskiej  jazdy  i  ostrogach  na  pokładzie  statku  kosmicznego, 
dwieście  tysięcy mil  od  najbliższego  konia,  to  nie  dał  tego  po  sobie  poznać.  Los  tych,  którzy  odważyli  się 
choćby uśmiechnąć w kierunku admirała Kapustina, nie był godny pozazdroszczenia. 
Wkraczającego na mostek admirała powitał jego osobisty adiutant, Oniegin. Podwładny trzasnął obcasami i 
pochylił  się  w  lekkim  ukłonie,  trzymając  w  obu  wyciągniętych  przed  siebie  dłoniach  srebrną  tacę.  Admirał 
rozprawił  się  z  niewielką  szklaneczką  zmrożonej  wódki  za  pierwszym  podejściem  i  sięgnął  po  papierosa. 
Adiutant błysnął zapaloną zapałką. 
 Dziś jest ten dzień, Oniegin  powiedział admirał, otaczając się chmurą aromatycznego dymu.  
 Wkrótce  rozegra  się  pierwsza  w  historii  kosmiczna  bitwa  i  ja  będę  pierwszym  dowódcą,  który  ją  wygra. 
Miejsce w książkach historycznych zapewnione. Jakieś zmiany w ich kursie? 
 Żadnych, towarzyszu admirale. Może pan sam się przekonać. 
Oniegin rzucił krótki rozkaz w stronę operatora hologramu, który natychmiast wyświetlił obraz zbliżającej się 
floty  nieprzyjaciela.  Obraz  holograficzny  mierzył  przeszło  trzydzieści  metrów  sześciennych,  zajmując  całe 

background image

centrum  mostka  bojowego.  Sam  obraz  był  trójwymiarowy  i  mógł  być  oglądany  z  każdej  strony.  Pośrodku 
zmaterializowała  się  nagle  grupa  świecących  symboli,  od  których  w  górę  biegła  biała,  kropkowana  linia, 
ginąca poza zasięgiem wzroku. 
 Tak  wygląda  ich  kurs  w  tej  chwili    powiedział  Oniegin.  A  to  projekcja  przyszłościowa.    Na  hologramie 
ukazała się kolejna linia, tym razem czerwona, zmierzająca w stronę podłogi. 
 Dobrze  chrząknął admirał.  A dokąd to ich właściwie prowadzi? 
Wewnątrz  hologramu  zmaterializowała  się  nagle  błękitna  kula  Ziemi,  otoczona  satelitami  i  orbitującymi 
dookoła księżycem. Biała linia biegła prosto w jej kierunku. 
 To projekcja bieżąca, nie biorąca pod uwagę żadnych zmian przyszłościowych  wyjaśnił Oniegin. 
 Lecz oczywiście, w dalszym ciągu istnieje mnóstwo możliwości zmian. Na przykład takich. 
Ukazało się kilkanaście czerwonych linii, z których każda mknęła w innym kierunku, celując w jakiś odległy 
punkt w przestrzeni. Admirał chrząknął ponownie. 
Ziemia, Księżyc, satelity, kolonie, cokolwiek. I właśnie dlatego tu jesteśmy, Oniegin. Nasze zadanie polega 
na obronie Ziemi. Ci kryminaliści, cokolwiek planują, będą musieli przejść tuż obok nas. Nawet jeszcze nie 
wiedzą,  co  ich  czeka.  A  prowadzi  ich  mój  stary  przyjaciel,  Skougaard.  Co  za  radość!  Po  ich  pojmaniu 
osobiście wykonani wyrok na tym zdrajcy. Wódki! 
Opróżnił kolejną szklaneczkę i usiadł na swym fotelu, skąd miał doskonały widok na cały hologram. 
 Do tej pory walki były jednym pasmem nikczemnych podstępów. Bomby, miny, wreszcie zdrady. Ci bandyci 
są nie tylko zdrajcami, lecz także tchórzami, którzy umknęli przed naszym sprawiedliwym gniewem, a potem 
pozbawili  nas  naszych  własnych  baz.  Ale  to  już  skończone.  Mieliśmy  dość  czasu,  by  przegrupować  się  i 
zorganizować obronę. Teraz muszą spotkać się z nami na otwartym polu. I przeżyją niespodziankę, gdy to 
zrobią. Proszę pokazać mi ostatnie fotografie. 
Astronomowie  na  orbitującym  dookoła  Ziemi  trzynastometrowym  teleskopie  optycznym  początkowo 
zaprotestowali,  gdy  zażądano  od  nich  zdjęć  zbliżającej  się  floty.  Argumentowali,  iż  teleskop  ten 
zaprojektowany został do zupełnie innych celów. Osłonięty przed promieniami słońca, bez atmosfery, która 
mogłaby  zniekształcić  wizję,  mógł  penetrować  tajemnice  nieprawdopodobnie  odległych  galaktyk,  badać 
systemy gwiezdne leżące w odległości tysięcy lat świetlnych. Ich stosunek do przedstawionej im propozycji 
uległ  gwałtownej  zmianie,  gdy  kolejnym  promem  z  Ziemi  złożyło  im  wizytę  kilkunastu  policjantów. 
Wspólnymi siłami znaleziono sposoby, by wykonać to zadanie. 
Wewnątrz hologramu pojawiły się sylwetki liniowców nieprzyjaciela. Szare i dość zamazane, rozciągały się 
w szerokim łuku. 
 Dajcie mi ich flagowy, Dannebrog  zażądał Kapustin. 
Okręt  pośrodku  formacji  zaczął  się  powiększać,  aż  miał  przeszło  metr  średnicy.  Jednak  jego  obraz  wciąż 
pozostawał niewyraźny. 
 Nie możecie czegoś z tym zrobić?  parsknął zniecierpliwiony admirał. 
 Spróbujemy komputerowego wspomagania obrazu  rzucił Oniegin. 
Po chwili widoczna na hologramie sylwetka zamigotała i stała się wyraźniejsza. 
 Teraz lepiej  mruknął admirał. Podszedł bliżej i wymierzył palec wskazujący w okręt.  Mata cię, Skougaard. 
Ciebie i ten twój cenny Dannebrog. Już mi nie uciekniesz. Dajcie mi teraz projekcję kursów zbieżnych. 
Obraz zmienił się ponownie. Symbole floty nieprzyjaciela pojawiły się teraz po jednej stronie hologramu, a 
floty Ziemi po drugiej. Od obu zgrupowań pomknęły w głąb obrazu przerywane linie. W miejscu, w którym 
linie skrzyżowały się, wykwitły nagle żółte i zielone cyfry. Żółte migotały i zmieniały się bezustannie. Zielone 
reprezentowały  odległość  w  kilometrach  od  ich  obecnej  pozycji  do  miejsca  przecięcia,  żółte  czas,  za  jaki 
dotrą tam przy obecnej prędkości. Admirał przez chwilę wpatrywał się w hologram. Wciąż byli za daleko. 
 Pokażcie mi teraz dziesiątkę i dziewiećdziesiątkę. 
Komputer  dokonał  niezbędnych  kalkulacji  w  przeciągu  mikrosekund.  Na  hologramie  ich  przyszły  kurs 
przecięły  nagle  dwa  łuki  światła.  Łuk  bliższy  flocie  nieprzyjaciela  był  właśnie  dziewięćdziesiątką    był  to 
zasięg,  w  jakim  dziewięćdziesiąt  procent  ich  pocisków  miało  uderzyć  w  nieprzyjaciela.  Dziesiątka  leżała 
dalej  i  oznaczała  dziesięć  procent  skuteczności  pocisków.  Jednak  nawet  ten  niepraktyczny  zasięg 
osiągnięty zostanie dopiero za kilka godzin. Wojna w przestrzeni kosmicznej, tak samo jak starożytne bitwy 
morskie,  polegała  na  długich  okresach  podróży,  przerywanych  krótkimi  potyczkami.  Admirał  zaciągnął  się 
radośnie papierosem i czekał. Ostatecznie, był przecież człowiekiem o nieskończonej cierpliwości. 
Okręt  flagowy  admirała  Skougaarda,  Dannebrog,  nie  posiadał  tak  wyrafinowanego  mostka  bojowego  jak 
jego główny przeciwnik we flocie nieprzyjaciela 
 Stalin. Skougaard nawet tak wolał. Wszystko, czego potrzebował, z łatwością mógł odczytać z ekranów, a 
gdyby  zażądał  czegoś  większego,  aparat  projekcyjny  w  razie  potrzeby  był  w  stanie  powiększyć  obraz  do 
rozmiarów  ściany  grodziowej.  Zawsze  uważał,  że  niezwykle  złożony  emiter  holograficzny  jest  jedynie 
zbędną komplikacją. 
Stał  właśnie  przed  ekranem  głównym  i  pocierając  w  zamyśleniu  masywną  szczękę,  spoglądał  na 
powiększony obraz obu flot. W końcu drgną) i odwrócił się w stronę Jana, który czekał cierpliwie na boku. 

background image

 A więc moja artyleria jest już w pełnej gotowości bojowej. To dobrze. Muszę przyznać, że z serca spadł mi 
ogromny ciężar. 
 Problem nie był właściwie zbyt skomplikowany 
 przyznał  Jan.    Zastosowałem  tu  coś,  co  z  powodzeniem  wykorzystywaliśmy  przy  automatycznych  liniach 
produkcyjnych,  kiedy  musieliśmy  przyśpieszyć  tempo  cykli.  To  właściwie  kwestia  mechaniki,  a  nie 
elektroniki. Cykle oparte na zasadzie sprzężenia zwrotnego zdają świetnie egzamin w przypadku obwodów 
zespolonych, gdzie różne typy operacji przebiegają tak szybko, że w czasie realnym wydają się zachodzić 
niemal  równocześnie.  Mechanika  zajmuje  się  obiektami fizycznymi,  które mają  zarówno  wagę,  jak i masę. 
Rozpędzenie  i  zatrzymanie  takich  obiektów  pochłania  znaczne  ilości  czasu.  Zmieniłem  więc  program 
strzelniczy  komputera  w  ten  sposób,  by  kontrolował  nie  cały  proces,  lecz  każdą  z  poruszających  się  kuł 
oddzielnie.  Tak  więc  jeżeli  jedna  z  kuł  zwolni,  zostanie  usunięta,  a  na  jej  miejsce  wprowadzona  zostanie 
następna.  Nie  będzie  potrzeby  zatrzymywania  całego  urządzenia,  tak  jak  to  miało  miejsce  w  przeszłości. 
Oznacza to także, że możemy strzelać tymi kulami w o wiele mniejszych odstępach czasu i rozmieszczać je 
w mniejszych odległościach od siebie. 
Admirał skinął z zadowoleniem głową. 
 Cudownie. Możemy je więc porozrzucać na kursie kolidującym tuż przed atakującą flotą. W jakiej właściwie 
odległości od siebie mogą być wystrzeliwane? 
 Podczas prób doszliśmy do około trzech metrów. 
 Niewiarygodne! A wiec oznacza to stalową ścianę, na którą nadzieją się swoimi rozpędzonymi nosami! 
 Dokładnie tak. Uprości to przy okazji resztę funkcji, pozostawiając jedynie celowanie. 
 Mamy  więc  coś,  co  staremu  Kapustinowi  sprawi  przykrą  niespodziankę.    Admirał  spojrzał  na  ekrany  z 
lekkim uśmiechem satysfakcji.  Znam go bardzo dobrze. Znam jego taktykę, uzbrojenie, a przede wszystkim 
jego  głupotę.  Pędzi  prosto  na  mnie,  nie  mając  właściwie  pojęcia,  co  chowam  w  zanadrzu.  Zapowiada  się 
interesujące spotkanie. Będzie to coś, co jeszcze długo będzie pan pamiętał. 
 Nie wyobrażam sobie, bym mógł pełnić rolę biernego obserwatora. Sądzę, że moje miejsce jest na jednym 
z okrętów strzelniczych. 
 Nie.  Będzie  pan  bardziej  przydatny,  pozostając  ze  mną.  Na  wypadek,  gdyby  skontaktował  się  z  nami 
ThurgoodSmythe, lub gdyby pojawił się  w jakiejkolwiek innej sytuacji. Jego osoba jest jedynym nieznanym 
czynnikiem w moich kalkulagach. Wszystko pozostałe zapięte jest już na ostatni guzik. 
Jakby  na  potwierdzenie  tych  słów  widoczne  na  ekranie  kursowym  cyfry  zaczęły  migotać,  a  na  mostku 
rozbrzmiała syrena alarmowa. 
 Zmiana kursuobwieściłmechanicznym głosem komputer. 
Silniki zwiększyły ciąg. Obydwaj mężczyźni wyraźnie wyczuwali stopami drżenie stalowych płyt pokładu. 
 A teraz zobaczymy, jak szybki jest komputer Kapustina  powiedział Skougaard.  A także, jak szybki jest on 
sam. Maszyny zbierają jedynie informacje, ale to on będzie musiał zadecydować, co z tym fantem zrobić. 
 Co się właściwie dzieje?  zapytał Jan. 
 Rozdzielam moje  siły.  I  to  z  dwóch  ważnych  powodów.  Ten  statek,  oraz  widoczny  na  ekranie  Sverige  są 
jedynymi jednostkami, które posiadają pociski antyrakietowe. Stary Lundwall, który dowodził Sverige, dawno 
już powinien przejść na emeryturę, jest jednak najlepszym taktykiem, jakiego znam. Razem opracowaliśmy 
tę operację. Każdy z nas stanie na 
czele  oddzielnej  eskadry.  Wiem,  że  moi  chłopcy  wypracowali  efektywne  techniki  zakłócenia  systemów 
naprowadzania rakiet wroga. Z pewnością okażą się one przydatne w dalszej fazie rozgrywki. Na początku 
wolę mieć jednak z przodu dwie jednostki wyposażone w solidne ekrany detekcyjne, które wykryją wszystkie 
pociski, zanim jeszcze wejdą w bezpośredni zasięg rażenia. 
Jan  bez  słowa  wpatrywał  się  w  ekran,  na  którym  widoczne  były  pozycje  wszystkich  jednostek  floty. W  tej 
właśnie chwili przesuwały się powoli, zgodnie ze schematem kontrolowanym przez komputer. Okręt flagowy 
wysunął  się  na  czoło,  podczas  gdy  połowa  floty  ustawiła  się  za  nim  w  długą  linię.  Druga  połowa  robiła  to 
samo za Sverige. Wkrótce obie eskadry znalazły się na kursach rozbieżnych. 
 To  da  towarzyszowi  Kapustinowi  sporo  do  myślenia    oświadczył  z  uśmiechem  Skougaard.    Wszystkie 
nasze jednostki posuwają się w dwóch liniach za okrętami flagowymi, które bez przerwy kierują się w stronę 
ich formacji. Może to oznaczać, oczywiście z ich punktu widzenia, że pozostałe statki po prostu zniknęły. To 
dobrze, że nasz przeciwnik nie zna historii. Słyszał pan kiedykolwiek o admirale Nelsonie, Janie? 
 Tak. Jeżeli to ten sam facet, który stoi na szczycie kolumny na Trafalgar Sąuare. 
 Ten sam. 
 Brytyjski bohater z wieków średnich, czy jakoś tak. Walczył z Chińczykami? 
 Niezupełnie.  Chociaż  z  pewnością  nie  miałby  nic  przeciwko  temu.  Walczył  chyba  z  wszystkimi  innymi 
nagami. Jego najświetniejsze zwycięstwo, które go zresztą zabiło, miało miejsce w trakcie bitwy pod 
Trafalgarem, kiedy przełamał szyk francuskich okrętów  w  sposób, jaki mam teraz zamiar powtórzyć. Statki 
prowadzące  przyjmują  na  siebie  pierwsze  uderzenie,  dopóki  w  formacji  nieprzyjaciela  nie  uczyniona 
zostanie wyrwa... 

background image

 Pociski odpalone  przerwał mu meldunek komputera. 
 Czy nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem? zapytał nerwowo Jan. 
 Tak,  ale  to  jedynie  pociski  antyrakietowe.  Ich  silniki  nadają  ciąg  przez  stosunkowo  krótki  okres  czasu,  a 
potem wyłączają się. Tworzą przed nami rodzaj parasola ochronnego, zdolnego do przechwycenia pocisków 
wroga, stając się w ten sposób systemem wczesnego ostrzegania. 
W chwilę później przestrzeń przed nimi zakwitała białymi kulami ognia. 
 Bardzo niezwykłe  zauważył Skougaard. Kapustin już w pierwszym ataku używa głowic jądrowych. Niezłe, 
gdyby  mogło  się  udać.  Tym  razem  zrobił  jednak  poważny  błąd,  ponieważ  wiem,  iloma  takimi  pociskami 
dysponuje. 
Spojrzał na zegar, a potem, na ekran, na którym jednostki uformowane w dwie, idealnie proste linie, sunęły 
w ślad za okrętami flagowymi. 
 Historyczny  moment    powiedział  wreszcie.    Początek  pierwszej  bitwy  podczas  pierwszej  wojny  w 
przestrzeni kosmicznej. Od jej wyniku zależy przyszłość nas wszystkich. 
 

Rozdział 19 

 Oa coś knuje  powiedział Kapustin z lekkim niepokojem w głosie. 
Pułapka  została  już  zastawiona.  Skougaard  nie  miał  innego  wyjścia,  jak  w  nią  wpaść.  Lecz  we  wnętrzu 
hologramu statki wrogiej armady zaczęły znikać z pola widzenia, aż pozostały tylko dwa. 
 Przechodzą na napęd przestrzenny!  wrzasnął Kapustin.  Próbują mi uciec! 
 To  raczej  niemożliwe,  towarzyszu  admirale    powiedział  ostrożnie  Oniegin.  Jedna  z  trudniejszych  funkcji 
adiutanta  polegała  na  formułowaniu  myśli  w  taki  sposób,  który  sugerowałby,  iż  powstały  one  w  głowie 
admirała.  Pan pierwszy wytłumaczył mi przecież, że z powodu zachodzących na siebie pól grawitacyjnych 
napęd przestrzenny Fascolo nie może być używany w bezpośredniej bliskości planet. Nieprzyjaciel próbuje 
czegoś o wiele prostszego. Jego statki formują się w dwie linie za... 
 To  przecież  oczywiste.  Każdy  głupiec  to  zauważy.  Nie  musi  pan  marnować  mego  czasu,  objaśniając  mi 
takie rzeczy. Ale czy zauważył pan, że ich kursy także się zmieniły? Proszę trzymać oczy otwarte, Oniegin, 
to nauczy się pan kilku ciekawych rzeczy. 
Trudno  było  tego  nie  zauważyć.  Korzystając  z  chwili  czasu,  operator  hologramu  wprogramował  w  obraz 
dwie  Unie  sunących  za  jednostkami  statków.  Nie  miało  to  większego  znaczenia,  niemniej  jednak 
usatysfakcjonowało admirała. 
 
 Przeprowadźcie  analizę  tych  kursów.  Chcę  wiedzieć,  dokąd  zmierzają.  I  wystrzelcie  kilka  pocisków  z 
głowicami jądrowymi. Niech nie będą tacy pewni siebie. 
 Mamy ich dość ograniczoną ilość... raczej wcześnie, nie sądzi pan... może pociski innego typu... 
 Proszę się zamknąć i wykonywać rozkazy. 
Chociaż  ton  głosu  admirała  był  zupełnie  beznamiętny,  Onieginowi  zrobiło  się  nagle  zimno.  Wiedział,  że 
posunął się za daleko. 
 Oczywiście, towarzyszu admirale! To doskonały pomysł. 
 I podajcie mi wreszcie tę trajektorię ich przyszłych kursów. 
Na hologramie od strony zbliżających się eskadr  wytrysnęły nagle zakrzywione  stożki światła. Początkowo 
pokrywały one olbrzymi obszar, włączając w to całą Ziemię i sporą liczbę satelitów. Jednak w miarę napływu 
danych radarowych stożki robiły się coraz większe, przybierając w efekcie postać dwu świecących linii. 
 Dwa  oddzielne  cele   Kapustin  nie  odrywał  wzroku  od  hologramów.    Pierwszy,  to  nasze  bazy  księżycowe. 
Cudownie. Baterie umieszczonych tam rakiet zniszczą ich, gdy tylko podejdą bliżej. Ale gdzie prowadzi ten 
drugi kurs? 
 Najprawdopodobniej na orbitę geostacjonarną. Znajduje się tam spora liczba satelitów. To może być... 
 To może być cokolwiek. I nawet nie jest to w tej chwili ważne. Zamienią się w parę na długo, nim tam dotrą. 
My także podzielimy nasze siły. Chcę, by obie eskadry przecięły kurs tych statków. By zagrozić Ziemi, będą 
się musieli przez nas przedrzeć. Nie będzie to takie łatwe.  
Była to walka niewidzialnych sił  strumieni elektronów w komputerach, fal radiowych i fal światła. Żadna ze 
zbliżających  się  flot  nie  widziała  jeszcze  bezpośrednio  drugiej    mogło  się  zdarzyć,  iż  nie  dostrzegą  siebie 
nawet w trakcie bitwy. W dalszym ciągu znajdowali się o tysiące mil od siebie. Załogi statków kosmicznych 
przypominały marynarzy odległych bitew morskich, których dalekosiężne działa niszczyły nieprzyjaciela, nim 
ten pojawił się w zasięgu wzroku. 
Obie  floty  zbliżały  się  do  siebie  coraz  bardziej.  Kapustin  z  radością  w  oczach  spoglądał  na  widoczny  na 
ekranie powiększony kształt okrętu flagowego Skaugaard  Dannebrog. 
 Druga  eskadra  na  robić  dokładnie  to,  co  ja.  Strzelać  na  rozkaz.  Nie  zezwalam  na  oddzielne  komendy.  I 
niech  żaden  inny  statek  nie  próbuje  zbliżyć  się  do  Dannebrog,  gdy  go  już  wypatroszymy.  To  moja  ofiara. 
Wystrzelić salwę pocisków w formacji rozproszonej. To powinno nimi wstrząsnąć. 
Na pokładzie Dannebrog admirał Skougaard uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią o kolano. 

background image

 Proszę spojrzeć na tego głupca  zwrócił się w stronę Jana, wskazując równocześnie na ekrany.  Rozrzuca 
swe cenne pociski jak kawałki chleba dla ptaków. 
Komputer wyświetlał trasy pocisków, które zostawały przechwytywane i niszczone. 
 Ten  człowiek  jest  zupełnym  głupcem,  nie  mającym  pojęcia  o  taktyce.  Wydaje  mu  się,  że  może  nas 
zniszczyć,  używając  jedynie  brutalnej  siły.  Być  może  byłoby  to  możliwe,  gdyby  poczekał,  aż  się  zbliżymy. 
Nasza  obrona  zostałaby  wtedy  przygnieciona  taką  masą  pocisków.  Na  szczęście  mam  tu  kilka 
niespodzianek, które dadzą mu trochę do myślenia. 
 Okręty strzelnicze gotowe do otwarcia ognia  zameldował komputer. 
Oba  ogromne  okręty  weszły  w  zasięg  trajektorii,  którą  posuwała  się  nieprzyjacielska formacja. W  kierunku 
miejsca,  w  którym  wkrótce  miały  znaleźć  się  wrogie  jednostki,  pomknął  nieprzerwany  strumień  żelaznych 
kuł.  Włączone  na  pełną  moc  silniki  korekcyjne  utrzymywały  statki  w  pozycji,  przeciwdziałając  wstrząsom, 
wywołanym  przez  opuszczające  wyrzutnie  kule.  Strumienie  metalu  wyglądały  na  ekranach  jak  świetliste 
ołówki. Wkrótce zniknęły z pola widzenia. Pozorujące płynącą przed nimi flotę, pociski antyrakietowe sunęły 
po  wyznaczonych  komputerowo  kursach.  Ich  reflektory  radarowe,  pole  Gaussa  i  źródła  ciepła  miały  za 
zadanie zwieść i zniszczyć rakiety nieprzyjaciela. 
Przechadzający  się  po  mostku  bojowym  Stalina  Kapustin,  nie  wydawał  się  być  zadowolony  z  rozwoju 
sytuacji. 
 Czy mogą być jakieś błędy odczytu? To nie może być prawda!  krzyknął, wskazując na pojawiające się na 
ekranie cyfry. 
 Zawsze  występują  błędy,  sir    odparł  spokojnie  Oniegin.    Lecz  stanowią  jedynie  niewielki  procent 
ostatecznego wyniku. 
 Lecz ta głupia maszyna wciąż twierdzi, że nie trafiliśmy w ani jeden statek nieprzyjaciela. W ani jeden! A ja 
na własne oczy widziałem eksplozje. 
 Tak,  admirale.  Lecz  w  większości  były  to  jedynie  antyrakiety,  których  zadaniem  było  przyjęcie  na  siebie 
naszych rakiet. Po każdym kontakcie nasze radary przeszukują obszar eksplozji w poszukiwaniu szczątków. 
Po ich ilości określają, czy zniszczony został  statek, czy jakiś inny obiekt. Musi pan jednak pamiętać, że z 
każdą  eksplozją  niszczona  jest  jedna  z  ich  antyrakiet.  Ponieważ  mamy  o  wiele  więcej  pocisków  niż  oni, 
ostateczne  zwycięstwo  będzie  należało  do  nas.  Kapustin  nie  sprawiał  wrażenia  w  pełni  zadowolonego  z 
tego wyjaśnienia. 
 A gdzie są te ich pociski? Czy ten tchórz nie ma nawet zamiaru ich wystrzelić? 
 Ponieważ ma ich o wiele mniej, sądzę, iż czeka, aż odległość zmniejszy się na tyle, by ich siła rażenia była 
jak największa. Nasze ekrany ochronne są jednak tuż przed nami i z pewnością nie uda im się ich przebić. 
Ta  ostatnia  uwaga  była  szczególnie  niefortunna.  Właśnie  gdy  adiutant  kończył  ją  wypowiadać,  na  mostku 
zabrzmiał  alarm.  Na  ekranie  krwistą  czerwienią  pulsował  napis:  OBIEKTY  NA  KURSIE  KOLIZYJNYM. 
Niemal  natychmiast  z  innych  jednostek  napływać  zaczęły  raporty  o  uszkodzeniach.  Sparaliżowany 
zdumieniem,  admirał  wpatrywał  się  w  ekran,  na  którym  jego  liniowce  zmieniały  się  w  poskręcane  sterty 
złomu. Na jego oczach jeden ze statków eksplodował złocistą kulą ognia. 
 Co to jest? Co się dzieje?  wykrztusił. 
 Strumień meteorytów...  zaczął Oniegin, chociaż wiedział, że to nie może być prawda. 
Admirał,  zapominając  o zamknięciu  ust,  opadł  na  fotel.  Sprawiał  wrażenie  kompletnie  zdezorientowanego. 
Oniegin poprosił operatora o powtórne odtworzenie całego zajścia. Chociaż trwało ono niespełna sekundę, 
zostało zarejestrowane przez komputer, który odtworzył je teraz w zwolnionym tempie. Na ekranie ukazała 
się  zwarta  ściana  jakiejś  materii  przeszło  dwukilometrowej  długości,  z  precyzją  sunąca  kursem  kolizyjnym 
na  spotkanie  liniowców  floty.  Potem  nastąpiło  zderzenie.  To  musiała  być  akcja  nieprzyjaciela.  Na 
powiększeniu  Oniegin  spostrzegł,  iż  ową  ścianę  tworzyły  w  rzeczywistości  niewielkie,  kuliste  przedmioty. 
Wystrzelone  przez  nich  pociski,  pomimo  że  tworzyły  w  przeszkodzie  pokaźne  dziury,  nie  mogły 
powstrzymać głównego impetu. 
 Wygląda na to, że to pewien rodzaj broni  powiedział wreszcie Oniegin. 
 Co takiego? 
"Tajnej"    chciało  mu  się  dodać.  Nie  uczynił  jednak  tego,  ponieważ  mogło  go  to  kosztować  życie.  Zamiast 
tego powiedział jedynie: 
 Niewielkie  obiekty  pozbawione  własnego  napędu,  które  wystrzelono  nam  na  spotkanie.  Jednak  jakie  to 
obiekty i w jaki sposób wystrzelono je z taką precyzją, w dalszym ciągu nie wiadomo. 
 Będzie ich więcej? 
 To możliwe, chociaż oczywiście nie mogę być tego pewny. Być może wystrzelili w nas od razu wszystkim, 
co mają... 
 Więcej pocisków defensywnych. Wystrzelili je natychmiast. 
 Za  pierwszym  razem  ich  efekt  był  zupełnie  znikomy,  towarzyszu  admirale.  Gdy  wystrzelimy  je  teraz, 
zabraknie ich na... 
Urwał, gdyż silny cios w twarz przewrócił go na podłogę. 

background image

 Odmawia pan wykonania rozkazu? Kwestionuje pan moje dowództwo nad tą flotą? 
 Nigdy! Proszę wybaczyć... to była tylko sugestia... to się więcej nie powtórzy  Oniegin podniósł się na nogi. 
Z kącika rozciętej wargi sączyła się krew.  
 Postawić  parasol  ochronny  z  pocisków  defensywnych...  I  to  z  wszystkich!  Ta  piekielna  broń  musi  zostać 
powstrzymana! 
Lekkie  szarpnięcie  Stalina  świadczyło,  iż  pociski  zostały  wystrzelone.  Oniegin  otarł  krwawiące  usta 
rękawem.  Co  jeszcze  mogli  zrobić?  Musi  być  przecież  coś,  co  pozwoliłoby  im  uniknąć  ostatecznej 
katastrofy.  Ten  głupiec  admirał  był  zbyt  niekompetentny,  a  oficerowie  za  bardzo  się  go  bali,  by 
zaproponować jakieś rozsądne rozwiązanie. 
 Czy  mógłbym  zasugerować  coś,  co  byłoby  bardziej  efektywne  niż  pociski  defensywne,  towarzyszu 
admirale?  Czymkolwiek  ta  broń  jest,  nie  posiada  własnego  napędu.  Nasze  czujniki  nie  wykrywały  u  niej 
śladu jakiejkolwiek radiagi. Dlatego wydaje mi się, że wystrzeliwana być musi po ściśle określonej trajektorii. 
Gdybyśmy znniejszyli szybkość, istnieje spora szansa, że pociski te przejdą przed nami. 
 Co takiego? Zwolnić? Bierze mnie pan za tchórza? 
Oniegin westchnął. 
 Nie, sir. Oczywiście, że nie. Równie dobrze możemy przyśpieszyć. Efekt będzie ten sam. 
 Być może. w Każdym razie nie wyrządzi to chyba większej szkody. Niech pan wyda rozkaz. 
 Przerwać ogień  wydał polecenie Skougaard.  Zwiększyli szybkość, więc nasza ostatnia salwa przejdzie za 
nimi. Lecz i tak zadaliśmy im spore straty. Proszę spojrzeć na ekran. Wytrąciliśmy z walki więcej niż czwartą 
część ich sił. Kolejna zapora wykończy ich. Czy jesteśmy już w odpowiednim zasięgu dla naszych rakiet? 
 Będziemy za trzydzieści dwie sekundy, sir. 
Wydać polecenie otwarcia ognia. Chcę, by napotkali na swej drodze stalową ścianę. 
Z  precyzją  co  do  mikrometra  płaskie  wieżyczki  strzelnicze  obróciły  się,  kierując  wyloty  swych  wyrzutni  na 
obrany  punkt  w  przestrzeni.  Od  części  zamkowej  każdej  wyrzutni  biegła  przezroczysta,  plastykowa  rura, 
przez  którą  podawano  z  wnętrza  statku  strumień  niewielkich,  zmodyfikowanych  pocisków  rakietowych.  W 
sumie była to prosta, mało subtelna broń  lecz bardzo efektywna. 
Po osiągnięciu określonego punktu w przestrzeni włączano obwody strzelnicze. We wszystkich wieżyczkach 
elektroniczny zapłon zadziałał równocześnie, wyrzucając smukłe cygara rakiet w przestrzeń. Na ich miejsce 
w  wyrzutnie wsuwały  się następne, a potem następne. Ponieważ nie było potrzeby otwierania i zamykania 
zamka, czy wyrzucania pustych łusek, szybkostrzelność tych urządzeń była niewiarygodna. Ograniczało ją 
jedynie  tempo  mechanicznego  podawania  pocisków.  Co  sekundę  jedną  wyrzutnię  opuszczało  przeciętnie 
sześćdziesiąt  rakiet,  a  sto  osiemdziesiąt  każdą  wieżyczkę.  Sto  dziewięćdziesiąt  siedem  takich  wieżyczek 
zamontowano,  zanim  jeszcze  flota  wyruszyła  do  akcji,  a  ostatecznych  połączeń  i  testów  dokonano  już  w 
drodze. 
Co  sekundę  wyrzutnię  opuszczało  dziewięćdziesiąt  cztery  tysiące  pięćset  sześćdziesiąt  rakiet.  Przeszło 
dwie i pół tony stali, Gdy zaprzestano odstrzału po minucie, \v stronę ziemskiej floty zmierzało przeszło sto 
pięćdziesiąt ton stali. 
Na radarze masa ta przypominała połyskującą mgłę, która szybko zniknęła w przestrzeni. Komputer zaczął 
odliczać czas, który pozostał do momentu spotkania. 
Wszyscy  na  mostku  wstrzymali  oddech.  Minuty,  a  potem  sekundy,  nieubłaganie  zmierzały  w  stronę  zera. 
Teraz! 
 Dobry Boże...  westchnął Jan na widok nieprzeliczonej ilości eksplozji. 
Admirał Skougaard odwrócił  wzrok od ekranów, które ukazywały orgię zniszczenia. Znał większość z tych, 
którzy tam ginęli. Część służyła niegdyś pod jego rozkazami. 
Tam,  gdzie  jeszcze  przed  chwilą  była  imponująca  flota  statków  kosmicznych,  teraz  widniały  jedynie 
porozrywane,  osmolone  metalowe  szczątki.  W  przeciągu  kilku  sekund  obie  ziemskie  eskadry  przestały 
istnieć. 
Dwie chmury rozpraszających się powoli odłamków szybko pozostały z tyłu. 
Przed rebeliantami leżała Ziemia. 
 

Rozdział 20 

 Powinnam być w samolocie  powiedziała Dvora.  Pozostali są już na pokładzie. 
Zmęczona bezustannym wyczekiwaniem w samochodzie, wyszła na zewnątrz, by rozprostować kości. Noc 
była  wyjątkowo  ciepłą,  bezchmurne  niebo  pobłyskiwało  tysiącami  gwiazd.  Chociaż  sam  port  lotniczy  był 
zaciemniony,  sylwetki  zgrupowanych  na  pasie  startowym  transportowców  były  doskonale  widoczne.  Amri 
BenHaim  stanął  tuż  obok  dziewczyny.  Ssąc  nieodłączną  fajkę,  obrzucił  spojrzeniem  torbę  Dvory, 
zawierającą zapasowe magazynki i przewieszony przez plecy młodej bojowniczki karabin maszynowy. 
 Nie  ma  pośpiechu,  Dvora    powiedział.    Do  startu  pozostało  jeszcze  trzydzieści  minut.  Twoi  żołnierze  to 
dorośli ludzie, nie musisz prowadzić ich za rączkę. 

background image

 Dorośli  ludzie!    parsknęła  ze  zniecierpliwieniem.    Farmerzy  i  profesorowie  uniwersytetu.  Jak  się  będą 
zachowywać, gdy dookoła zaczną świstać kule? 
 Dadzą  sobie  radę,  jestem  tego  pewny.  Przeszkolenie,  które  przeszli  było  bardzo  dokładne,  tak  samo 
zresztą jak twoje. Ty po prostu masz więcej doświadczenia, to wszystko, Możesz na nich polegać... 
 Wiadomość!  wykrzyknął nagle kierowca. 
 Potwierdź moim kodem identyfikacyjnym  polecił BenHaim. 
Kierowca szepnął coś w stronę mikrofonu, a po chwili wychylił się przez okno. 
Podali tylko dwa słowa: beth doar. 
 Poczta!   wykrzyknął  BenHaim.  Odwrócił  się  w  stronę  Dvory.   A  więc  udało  się.  Zajęli  stację  w  Khartumie. 
Powiedz Blonsteinowi, że sytuacja, używając jego ulubionego powiedzenia, jest do przodu. A potem wsiadaj 
do samolotu. Nie chcę, byś mi się tutaj niepotrzebnie pętała. 
Dvora nałożyła heim i sięgnęła po mikrofon. 
 Tak...  tak,  generale.  Oczywiście,  powtórzę  odwróciła  się  w  stronę  BenHaima.    Wiadomość  dla  pana  od 
generała Blonsteina. Powiedział, by miał pan oko na Izrael. Po powrocie chce go zwiedzić. 
 Postaram  się.  Ale  następnym  razem  powiedz  mu,  że  zależy  to  od  niego,  a  nie  ode  mnie.  No,  idź  już. 
Posiedzę sobie na balkonie, czekając na wynik akcji. To znaczy tak długo, jak będę miał balkon, na którym 
mógłbym siedzieć. 
Dvora  pocałowała  go  leciutko  w  policzek  i  ruszyła  w  stronę  oczekującego  samolotu. Wkrótce  jej  sylwetka 
rozpłynęła się w mroku. 
BenHaim nasłuchiwał, jak silniki potężnych samolotów budzą się z hukiem do życia. Mrok nocy rozświetliły 
buchające  z  dysz  ognie  odrzutu.  Pierwszy  samolot mknął  już  po  pasie,  nabierając  prędkości,  aż  wreszcie 
płynnie  uniósł  się  w  powietrze.  Za  nim  następny  i  następny.  Na  obu  pasach  trwał  nieprzerwany  ruch.  W 
końcu niewyraźne kształty samolotów rozmyły się w ciemnościach, echo silników zamarło i powróciła cisza. 
BenHaim wyjął z ust wygasłą fajkę i wystukał ją o krawędź buta. Nie czuł ani podniecenia, ani zmęczenia; 
po dniach pełnych napięcia i przytowań był po prostu zmęczony. Od tej chwili nie było już odwrotu. Wsiadł 
do samochodu. 
W porządku. Możemy wracać do domu, chłopcze  polecił kierowcy. 
Wysoko  w  górze,  już  poza  zasięgiem  wzroku,  powietrzna  armada  zatoczyła  szerokie  koło.  Przestrzeń 
powietrzna  Izraela  była  zbyt  mała  na  wykonanie  takiego  manewru.  Nie  obawiano  się  co  prawda  sieci 
radarów,  lecz  w  dole  leżały  gęsto  zaludnione  miasteczka,  których  mieszkańcy  mogliby  się  zastanawiać, 
dokąd  właściwie  te  wszystkie  samoloty  się  kierują. Kiedy  maszyny  ponownie  przekroczyły  granicę  Izraela, 
znajdowały  się  na  wysokości  sześciu  mil.  Z  takiej  wysokości  odgłos  pracy  silników  był  już  zupełnie 
niesłyszalny  na  dole.  W  zwartej  formagi  skręcili  na  południowywschód  i  znaleźli  się  nad  Morzem 
Czerwonym. 
Grigor wyjrzał przez okienko i aż cmoknął ze zdumienia. 
 Dvorapowiedział. To, co widzę, nie wygląda koszernie. 
 A cóż takiego widzisz? Stadko świnek? 
 Raczej fale Morza Czerwonego. 
Grigor  był  z  zawodu  wykładowcą  matematyki.  Niezwykle  roztargniony,  zupełnie  nie  odpowiadał  wszelkim 
wymaganiom stawianym żołnierzom. Lecz jako strzelec wyborowy nie miał sobie równych. Jego wyczyny na 
strzelnicy przeszły już do legendy. 
 Chodzi  mi  o  to,  dokąd  lecimy.  Mamy  zaatakować  przecież  Spaceconcent  na  zachodzie  Stanów 
Zjednoczonych. Wiem, wiem, nie podniecaj się tak. Dawno już się tego domyślaliśmy. Tak wielki sekret, że 
nawet dziecko by na to wpadło. Ale do rzeczy. Z położenia gwiazdy pomocnej wnioskuję jedynie, że lecimy 
na południe. Właśnie to skłoniło mnie do refleksji, iż nie wygląda to zbyt koszernie. Chyba, że nasz samolot 
ma wystarczające zapasy paliwa, by dolecieć do Ameryki przez biegun południowy. 
 Nie lecimy bezpośrednią trasą. 
 Mogłabyś nam coś o tym powiedzieć, Dvorkila 
wtrącił Vasil, celowniczy ciężkiego karabinu maszynowego. 
Pozostali pochylili się w jej kierunku i zastygli w oczekiwaniu. 
 Mogę powiedzieć wam o kursie, jakim teraz lecimy, ale nic ponad to. Lecimy teraz prosto na południe, lecz 
nad  Pustynią  Nubijską  zakręcimy  na  zachód.  Jest  tam    a  raczej  była    stacja  radarowa  wKhartumie.  Nasi 
ludzie zajęli ją. Jest to jedyna stacja na drodze do Maroka...  zawahała się i umilkła. 
 A  dalej?    nalegał  Grigor.    A  może  ma  to  związek  z  tymi  czarnymi  krzyżami,  które  po  zdjęciu  papieru 
znaleźliśmy na kadłubie? Wtargniemy tam pod fałszywymi znakami, jak piraci? 
 To ściśle tajne... 
 Dvora, proszę. To w końcu my nadstawiamy głowy. 
 No  dobrze,  macie  rację.  Zresztą  teraz  i  tak  nie  jest  to  już  tajemnica.  Wiecie  z  pewnością,  że  w  rządzie 
Narodów Zjednoczonych mamy naszych agentów 
 urwała nagle. 

background image

"Lub być może oni mają nas  pomyślała ponuro. 
 Za późno jednak, by się wycofać. Nawet jeżeli to rzeczywiście pułapka, to musimy w nią brnąć dalej, aż do 
krwawego końca." 
 Od nich właśnie dowiedzieliśmy się  ciągnęła dalej.  Że do pomocy w utrzymaniu bazy na pustyni Mojave 
wysłano  oddziały  niemieckie.  To  ich  właśnie  znaki  i  numery  identyfikacyjne  mamy  na  naszym  samolocie. 
Zajmiemy po prostu ich miejsce. 
Nie  tak  po  prostu    przerwał  Grigor.    Przypuszczam,  że  istnieje  jeszcze  sporo  rzeczy,  o  których  nam  nie 
powiedziałaś. 
 To  prawda.  Lecz  muszę  dodać  coś  jeszcze.  Wyprzedzamy  samoloty  niemieckie  zaledwie  o  godzinę. 
Dlatego  tak  niezwykle  ważne  było  skoordynowanie  czasowe  całej  akcji.  Jak  na  razie  wszystko  rozwija  się 
zgodnie z planem. Mieścimy się w czasie. Więc lepiej spróbujcie teraz trochę odpocząć, bo po wylądowaniu 
nie będzie już na to ani chwili. 
Lecieli już kilka godzin. Większość ludzi spała. Czuwały jedynie załogi, obserwując bez przerwy wskazania 
automatycznych  pilotów.  Generał  Blonstein,  jako  wykwalifikowany  pilot,  znajdował  się  w  pierwszym 
samolocie formacji. Po minięciu  pustyń  Maroka  znaleźli  się  nad  Oceanem  Atlantyckim.  Generał  wpatrywał 
się właśnie w ciemny przestwór, gdy nagle ożyło radio. 
 Wieża Rabat do Air Force cztery siedem pięć. Czy mnie słyszycie? 
 Air Force cztery siedem pięć. Słyszymy głośno i wyraźnie, wieża Rabat. 
Kontakt  radiowy  był  jedynie  formalnością.  Stacje  naziemne  uaktywniły  już  transpondery  we  wszystkich 
samolotach, otrzymując w ten sposób  wszystkie zakodowane  wcześniej dane dotyczące identyfikacji, trasy 
przelotu i miejsca przeznaczenia. 
 Macie  czystą  drogę  aż  nad  Azory,  Air  Force  -  z  głośnika  dobiegł  szmer  prowadzonej  ściszonymi  głosami 
rozmowy.  Mamy tu dane dotyczące waszego lotu. Wygląda na to, że jesteście pięćdziesiąt dziewięć minut 
przed czasem. 
 Mamy sprzyjający wiatr  odparł spokojnie Blonstein. 
Zrozumiałem, Air Force. Koniec. 
Na dole, nasłuchując na częstotliwości wieży kontrolnej, tej krótkiej wymianie zdań przysłuchiwał się jeszcze 
ktoś inny. W kępie drzew tuż przy nadmorskiej autostradzie tkwił mężczyzna w burnusie. Wzdłuż autostrady 
biegły słupy trakcyjne sieci wysokiego napięcia. Mężczyzna słuchał rozmowy niezwykle uważnie, marszcząc 
czoło,  gdy  dobiegające  z  taniego  radia trzaski  zagłuszały  niektóre  słowa.  Odczekał  jeszcze  chwilę,  by  być 
absolutnie  pewnym,  że  transmisja  została  już  zakończona.  W  końcu  skinął  głową  i  nacisnął  guzik  z  boku 
niewielkiej skrzynki, która przez cały ten czas tkwiła u jego stóp. 
W niebo wystrzelił jaskrawy  słup  ognia, a w sekundę  później jego uszu dobiegł odgłos eksplozji. Jeden ze 
słupów trakcyjnych jął chylić się ku ziemi, aż w końcu runął, krzesząc przy tym malownicze snopy iskier. 
Połowa świateł w całym Rabacie momentalnie zgasła. Przy okazji wysiadła także podstacja naprowadzania 
radiowego wieży. 
Obsada  dyżurna  lotniska  Cruz  del  Luz  na  wyspie  Santa  Maria  pogrążona  była  w  błogim  śnie.  Ostatnio 
bardzo niewiele samolotów lądowało tutaj by napełnić zbiorniki, szybko więc godziny dyżuru nocnego stały 
się zwykłą rutyną. A zresztą, gdyby coś się działo, to wcześniej i tak obudziłoby ich radio. 
Tak  stało  się  i  tym  razem.  Kapitana  Sarmiento  wyrwał  z  okowów  pełnego  pięknych  dziewcząt  snu 
wzmocniony głos, dobiegający z wiszącego na ścianie głośnika. Żołnierz zerwał się z leżanki i nim udało mu 
się zapalić światło, wyrżnął się boleśnie w goleń. 
 Zgłasza  się  Cruz  del  Luz    wymruczał  sennie.  Odchrząknął,  splunął  do  pełnego  kosza  na  śmiecie  i  zaczął 
przerzucać leżące na biurku wydruki. 
 Tu Air Force cztery siedem pięć. Prosimy o zezwolenie na lądowanie w celu uzupełnienia paliwa. 
Trzęsące się palce Sarmiento znalazły właściwy wydruk, nim jego rozmówca skończył mówić. Tak, wszystko 
się zgadzało. 
 Możecie lądować na pasie numer jeden  nagle zamrugał i spojrzał na zegar ścienny.  Jesteście o godzinę 
wcześniej, niż było to przewidziane w harmonogramie, Air... 
 Sprzyjający wiatr padła lakoniczna odpowiedź. 
Sarmiento  opadł  na  fotel  i  z  obrzydzeniem  spojrzał  na  swą  rozespaną  i  ziewającą  załogę,  wkraczającą 
właśnie do centrali łączności. 
 Wy syny portowych dziwek! Po raz pierwszy od sześciu miesięcy przybywa tu prawdziwy major, a wy śpicie 
jak świnie w błocie. Ruszać się! Procedura tankowania. 
Jeszcze  przez  chwilę  przemawiał  w  ten  sposób,  aż  w  końcu  wszyscy  jego  ludzie  zabrali  się  do  roboty. 
Podobała im się ta bezpieczna praca i za nic nie chcieliby jej utracić. 
Wzdłuż  całego  pasa  równymi  szeregami  zapłonęły  światła  pozycyjne.  Wkrótce  z  otaczających  lotnisko 
ciemności wyłoniły się  samoloty. Jeden po drugim obniżyły się i lądowały, zostając natychmiast kierowane 
automatycznie do punktów tankowania. 

background image

Każda część tej operacji sterowana była komputerowo. Samoloty podłączane były w odpowiednie miejsce, a 
ich  silniki  wyłączone.  Na  każdej  z  wież  znajdowała  się  kamera  telewizyjna,  która  określała  położenie 
wpustów zbiorników na  skrzydłach. Natychmiast po ich umiejscowieniu mechaniczne ramię unosiło klapę i 
wprowadzało do baku końcówkę węża. Rozpoczynało się pompowanie. 
Sensory  określające  pojemność  przesyłały  informacje  o  ilości  benzyny  w  każdym  zbiorniku.  Przypadkowe 
rozlanie  paliwa  lub  przepełnienie  zbiornika  było  wykluczone.  W  trakcie  tankowania  wszystkie  samoloty 
pozostawały ciemne i ciche. 
Za  wyjątkiem  pierwszego,  w  którym  najwidoczniej  znajdował  się  dowódca  formacji.  Luk  w  tym  samolocie 
został  otwarty,  a  na  ziemię  opuszczono  metalową  drabinkę.  Zszedł  po  niej  umundurowany  mężczyzna  i 
sztywnym krokiem ruszył wzdłuż zbiorników z paliwem. 
Nagle, przechodząc obok jednej z wyniosłych ramp paliwowych, coś przykuło jego uwagę. Podszedł bliżej i 
nachylił  się,  by  przyjrzeć  się  temu  czemuś  bliżej.  Ponieważ  górne  części  jego  ciała  znalazły  się  w  cieniu 
rzucanym  przez  rampę,  nikt  nie  zauważył  niewielkiej  paczuszki,  którą  wysunęła  mu  się  zza  pazuchy  i 
spoczęła obok zbiornika. Mężczyzna wyprostował się, obciągnął mundur i ruszył w stronę wieży kontrolnej. 
Sarmiento  na  widok  wchodzącego  oficera  poczuł  się  trochę  nieswojo.  Zamrugał  nerwowo  powiekami. 
Czarny  mundur  mężczyzny  był  odprasowany  i  nieskazitelnie  czysty,  guziki  i  złote  naszywki  lśniły  zimnym 
blaskiem.  U  szyi  oficera  wisiał  krzyż  maltański,  pierś  pokrywały  rzędy  beretek,  a  w  oku  tkwił  monokl. 
Sarmiento, na którym wygląd przybysza uczynił piorunujące wrażenie, poderwał się na baczność. 
 Sprechen się Deutsch?- zapytał mężczyzna. 
 Przykro mi, ale nie rozumiem ani słowa. Oficer skrzywił się i zaczął mówić źle akcentowanym portugalskim: 
 Przyszłem, by podpisać formularz zapotrzebowania. 
Tak,  oczywiście    Sarmiento  machnął  ręką  w  stronę  komputera.  Nie  będzie  jednak  gotowy  przed 
zakończeniem tankowania. 
Oficer skinął głową i zaczął przechadzać  się tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Sarmiento zajął się 
jakąś  nie  cierpiącą  zwłoki  pracą.  Oboje  drgnęli,  gdy  rozległ  się  brzęczyk  i  z  drukarki  wysunął  się  gotowy 
formularz. 
 Proszę podpisać tutaj i tutaj  powiedział Sarmiento wskazując na właściwe miejsce.  Dziękuję. 
Wręczył  kopię  oficerowi,  który  odwrócił  się  i  ruszył  w  stronę  pasa  startowego.  Dopiero  gdy  zniknął  we 
wnętrzu samolotu, Sarmiento spojrzał na trzymany w dłoni papier. Dziwne nazwiska mają ci obcokrajowcy. I 
cudaczna pisownia. Wygląda to na Schickelgruber... tak, Adolf Schickelgruber. 
 Ile mamy czasu?  zapytał niecierpliwie oficer po zajęciu miejsca w fotelu pierwszego pilota. 
 Około dwudziestu ośmiu minut. Musimy być w powietrzu, nim nawiążę kontakt radiowy. 
 Mogą się przecież spóźnić... 
 Lecz mogą być także wcześniej. Nie możemy ryzykować. 
Pierwszy z samolotów opuszczał właśnie pas startowy, wznosząc się ostro w górę. Jako ostatni wystartował 
samolot dowódcy. Jednak zamiast podążać za formacją, zatoczył nad oceanem koło i zawrócił na lotnisko. 
 Jednostki straży pożarnej powróciły do remizy  powiedział pilot. 
 Reszta ludzi jest już w wieży kontrolnej. Nie, chwileczkę ktoś stoi w drzwiach i macha ręką uśmiechnął się 
generał Blonstein.  Zamrugajmy mu reflektorami na pożegnanie. 
W  chwilę  później  ponownie  znaleźli  się  nad  oceanem  i  łagodnym  łukiem  zakręcili  na  zachód.  Blonstein 
przycisnął  słuchawki  do  uszu  i modląc  się  o  czas,  nasłuchiwał  uważnie. Wciąż  cisza,  żadnych  wezwań.  A 
więc wszystko w porządku. 
 Udało się  powiedział jedynie. 
Podniósł widniejącą na tablicy kontrolnej czerwoną pokrywkę i nacisnął tkwiący pod nią guzik. 
Sarmiento  usłyszał  przytłumiony  huk  i  wyjrzał  przez  okno,  spoglądając  na  bijące  pod  niebo  słupy  ognia  i 
czarnego, oleistego dymu. Rozjęczały się sygnały alarmowe, ożyły drukarki i radio. 
Transportowce  niemieckie  przekroczyły  właśnie  brzeg  afrykański,  gdy  dowódca  oddziału  otrzymał 
zaszyfrowaną wiadomość. 
 Nowy kurs  powiedział, spoglądając na  wyświetloną  na ekranie komputera mapę.  Jakiś wypadek, ale nie 
podają szczegółów. Kierują nas do Madrytu. 
Dowódca  zdziwiony  był  tym  nowym  kursem,  niepokoił  go  także  niski  poziom  paliwa  w  zbiornikach.  Nie 
przyszło mu do głowy, by spróbować połączenia z lotniskiem Cruz del Luz  w tej chwili nie było to już jego 
zmartwienie. W ten sposób zrozpaczony i  śmiertelnie przerażony kapitan Sormiento nie musiał dodatkowo 
łamać  sobie  głowy  tajemniczym  przelotem  tej  samej  nocy  dwu  formacji  samolotów,  posiadających 
identyczny harmonogram lotu i takie same znaki identyfikacyjne. 
 

Rozdział 21 

 A  więc  pierwsza  połowa  naszego  zadania  zakończyła  się  sukcesem    powiedział  z  satysfakcją  admirał 
Skougaard, gdy szczątki floty nieprzyjaciela pozostały już daleko z tyłu.  Poszło nam tak samo dobrze, jak 
Nelsonowi  pod  Trafalgarem.  A  nawet  lepiej,  zważywszy  fakt,  iż  po  bitwie  pozostałem  przy  życiu.  I  nie 

background image

ponieśliśmy żadnych strat. No, może za wyjątkiem złamanej nogi jednego z artylerzystów, na którą spadła 
upuszczona przypadkowo kula. Korekty kursu? 
 Wprowadzone do komputera, sir  odparł operator.  Silniki włączą się za około cztery minuty. 
 Doskonale.  Po  wejściu  na  nową  orbitę  chcę,  by  dotychczasowa  zmiana  warty  udała  się  na  odpoczynek.  
Odwrócił się w stronę Jana.  Przywilej rangi. Właśnie z niego korzystam i idę coś zjeść. Przyłączy się pan do 
mnie? 
Aż do tej chwili posiłek był ostatnią rzeczą, która absorbowała umysł Jana. Lecz gdy napięcie poprzednich 
godzin minęło, nagle zdał sobie sprawę, że jest wręcz niesamowicie głodny. 
 Z przyjemnością, panie admirale. 
W prywatnej kabinie admirała czekał już na nich suto zastawiony stół, dookoła którego krzątał się osobiście 
szef kuchni. Admirał wymienił z nim parę słów w gardłowym, kompletnie dla Jana niezrozumiałym języku. 
Smorgasbord  -  westchnął  z  zachwytem  Jan,  spoglądając  na  pyszniące  się  na  stole  potrawy.    Ostatni  raz 
jadłem to... już nawet nie pamiętam, kiedy. 
 Stor  kold  bar    poprawił  admirał.    Chociaż  w  powszechnym  użytku  przyjęła  się  nazwa  szwedzka,  w 
rzeczywistości  nie  oznacza  ona  tego  samego.  My,  Duńczycy,  jesteśmy  bardzo  dumni  z  naszych  potraw. 
Zawsze  wyruszam  w  przestrzeń  z  pełnymi  lodówkami.  Chociaż  niewiele  już  pozostało    westchnął.    Lepiej 
szybko zakończmy tę wojnę. Za zwycięstwo! 
Spełnili  toast  szklaneczkami  zmrożonej  akvavity.  Szef  kuchni  natychmiast  uzupełnił  je  ponownie  z  butelki, 
spoczywającej  w  pojemniku  z  lodem.  Posiłek  przedstawiał  się  imponująco.  Poczesne  miejsce  zajmował 
ogromny półmisek, pełen grubych kanapek z przyrządzonymi na różne sposoby filetami ze śledzia. Potem 
zaserwowano  zimną  wołowinę  z  chrzanem  i  jajka  w  kawiorze,  a  wszystko  to  uzupełnione  kolejnymi 
puszkami  zimnego,  duńskiego  piwa.  Ucztowali  z  apetytem  zwycięzców    ludzi,  którym  udało  się  uzyskać 
jeszcze kilka dni życia. 
Przy kawie powrócili jednak w rozmowie do ostatniej fazy bitwy. 
 Czy da pan wiarę, że miałem zaprogramowanych kilkanaście planów strategicznych, zależnych od rezultatu 
tego  starcia?    zapytał  Skougaard.    Na  szczęście  mogę  wprowadzić  w  życie  ten  najlepszy.  Pierwszy.  Tak 
więc  moim  kolejnym  problemem  jest  utrzymanie  tego  planu  w  sekrecie  przed  rezerwami  nieprzyjaciela. 
Zaraz go panu wyjaśnię. 
Porozkładał na stole solniczkę, słoik z musztardą, widelce i noże. 
 Nasza eskadra to ten nóż. Tuż obok jest widelec, czyli druga eskadra. Tu leży nasz cel. Ziemia. Pozostałe 
statki  nieprzyjaciela  grupują  się  w  luźnych  formacjach  tutaj  i  tutaj.  Chociaż  znajdują  się  na  odpowiednich 
orbitach,  nie  zdążą  już  przeszkodzić  nam  w  naszych  planach.  Zanim  osiągną  ten  punkt,  nasze  jednostki 
opanują  te  widelce,  czyli  satelity  energetyczne.  Jak  pan  zapewne  wie,  ich  ogromne  lustra  przetwarzają 
energię  słoneczną  na  elektryczność  i  wysyłają  na  Ziemię  w  postaci  mikrofal.  Z  energii  tej  korzysta  cała 
Europa  i  Ameryka  Pomocna,  więc  wyłączenie  tych  satelitów  spowoduje  totalne  zaciemnienie  i  panikę.  A 
chcemy  wyłączyć  je  wszystkie  równocześnie.  Jednak  na  dłuższą  metę  nie  będzie  to  miało  większego 
znaczenia,  bowiem  Ziemia  posiada  wystarczająco  dużo  innych  źródeł  energii,  które  będzie  mogła 
wykorzystać.  Mnie  jednak  interesuje  chwila  obecna.  Najprawdopodobniej  przeprowadzą  atak  i  spróbują 
usunąć  stamtąd  naszych  ludzi.  Wykonają  go  siły  desantowe,  wątpię  bowiem,  by  odważyli  się  na  użycie 
pocisków rakietowych. Mogłoby  się to zakończyć całkowitym zniszczeniem satelitów. My nie mamy jednak 
żadnych  skrupułów  przed  strzelaniem  do  ich  statków.  Tak,  będzie  to  niezwykle  interesująca  potyczka.  I 
zupełnie bez znaczenia. Dywersja, nic więcej.  Dotknął noża.  A powinni szukać tego. 
Przesunął nóż dookoła jednego talerzyka i z powrotem w stronę drugiego. 
 Księżycpowiedział,  dotykając  pierwszego  talerzyka  i  wskazując  na  drugi,  dodał:  Ziemia.  Podniósł 
spoczywające  na  talerzyku  ciastko.    Jedna  nasza  dywersja  zaabsorbuje  większość  ich  obrony.  A  druga 
część naszego planu porobi ogromne dziury w tym, co z niej jeszcze pozostanie. 
 Druga część? Czy nie dotyczy ona przypadkiem ataku na bazę Spaceconcentu na pustyni Mojave? 
Skougaard oblizał palce z resztek kremu. 
 Dokładnie  tak.  Mój  plan  zakłada,  że  zniszczenie  ich  głównej  floty,  atak  na  satelity,  blokada  urządzeń 
energetycznych  oraz  akcje  dywersyjne  ruchu  oporu  spowodują  chaos,  w  którym  potracą  głowy.  Ułatwi  to 
zadanie naszym siłom, które zaatakują bazę na Mojave. 
Tuż obok pierwszego noża położył drugi i ponownie przesunął go za talerzyk, symbolizujący Księżyc. 
 Tutaj  mam  zamiar  ponownie  rozdzielić  siły.  Po  drugiej  stronie  Księżyca  będziemy  poza  zasięgiem 
ziemskich stacji namiarowych. A gdy miniemy to miejsce, o tutaj, zmienimy kurs. Siły główne przemieszczą 
się  w  tym  kierunku    odsunął  lekko  jeden  nóż  od  drugiego    by  uniknąć  rakiet  obrony,  które  do  tej  pory  z 
pewnością będą już tam na nas czekały. Lecz główna zmiana dotyczyć będzie dwóch pozostałych statków. 
Tego, na którym się właśnie znajdujemy i transportowca piechoty. Zmienimy orbitę i zwiększymy szybkość. 
Wyskoczymy  zza  Księżyca  jak  zawieszony  na  sznurku  ciężarek    i  znajdziemy  się  tutaj.  Daleko  z  boku 
głównych sił obronnych i na szlaku ku Ziemi. 
 Na orbicie, która w efekcie zaprowadzi nas nad pustynię Mojave? 

background image

 Właśnie. Daanebrog, ze  swymi pociskami, będzie stanowił powietrzne wsparcie i jednocześnie osłonę dla 
sił,  atakujących  bazę.  Będziemy  mieli  wystarczająco  dużo  czasu,  by  strącić  to  wszystko,  co  obrona  bazy 
zdecyduje się na nas rzucić. I nie musimy się obawiać baz księżycowych. Małe bombardowanie sprawi, iż 
będą mieli coś innego do roboty. 
 W pańskich ustach to wszystko brzmi prosto  stwierdził Jan. 
- Wiem, ale to nieprawda. Wojna nie jest rzeczą prostą. Może pan zaplanować wszystko w najdrobniejszych 
szczegółach,  a  i  tak  o  końcowym  efekcie  świadczy  zawsze  zwykły  przypadek  i  czynnik  ludzki.    Napełnił 
stojące przed nim szklaneczki.  No, jeszcze po jednej i proponuję odrobinę snu. Potem przekonamy się, co 
czeka  na  nas  w  pobliżu  Księżyca.  Proszę  trochę  odpocząć.  I  jeżeli  jest  pan  wierzący,  proponuję,  aby 
pomodlił się pan, by pański szwagier tym razem rzeczywiście był po naszej stronie. 
Jan położył się na przydzielonej mu koi, lecz nie mógł zasnąć. Pędzili pełną mocą silników ku nieznanemu 
przeznaczeniu. Dvora także była częścią owego przeznaczenia, nie powinien o niej myśleć, niemniej jednak 
myślał.  Halvmork,  wszyscy  jego  przyjaciele  i  żona  znajdowali  się  o  lata  świetlne  stąd.  Lecz  na  szczęście 
wojna, całe to zabijanie, już wkrótce się skończy. W ten, czy inny sposób. A co z ThurgoodSmythe'm? Był 
on główną niewiadomą w całym tym równaniu. Czy jego plan powiedzie się  czy też wpadną w zastawioną 
przez niego pułapkę? 
Ciepłe  mięso,  martwe  mięso,  broń,  życie  i  śmierć,  wszystko  to  zaczęło  wirować  mu  przed  oczyma.  W 
konsekwencji obudził go brzęczyk budzika. A więc mimo wszystko zasną]. Chwilę potrwało, nim przypomniał 
sobie,  po  co  właściwie  nastawił  ten  alarm.  Szybko  zerwał  się  na  nogi.  Bitwa  wkraczała  w  swą  decydującą 
fazę. 
Jan odnalazł Skougaarda na mostku. Admirał nasłuchiwał prowadzonych poprzez komputer rozmów. Potem 
spojrzał na ekran i skinął szybko głową. Był wyraźnie w filozoficznym nastroju. 
 Słyszy pan?  zapytał.  Wyrzutnie prowadzą ostrzał celów, których nawet nie widzą, i niszczą je, 
nim do nich dotrzemy. Czy rozważał pan wszystkie implikacje matematyczne owego niewielkiego ćwiczenia, 
które  w  tej  chwili  uważamy  już  za  całkiem  oczywiste?  Zastanawiam  się,  za  ile  lat  będziemy  w  stanie 
wykonywać takie obliczenia od ręki. Proszę spojrzeć. Wskazał na ekran, na którym widniała przesuwająca 
się wolno powierzchnia Księżyca.  Wprowadziłem do komputera najnowsze fotografie powierzchni Księżyca. 
Oznaczyłem  na  nich  trzy  bazy  z  wyrzutniami  pocisków  rakietowych,  które  usytuowane  są  po  widocznej  z 
Ziemi  stronie  naszego  satelity.  A  potem  nakazałem  po  prostu  rozpoczęcie  ostrzału.  I  to  się  właśnie  teraz 
dzieje.  By  tego  dokonać,  należy  prowadzić  stałe  namiary  powierzchni  Księżyca  i  naszej  orbity,  biorąc  pod 
uwagę  prędkość  i  wysokość.  Potem  należy  określić  położenie  baz  w  relacji  do  naszego  kursu.  Potem 
obliczyć nowe orbity dla pocisków, które muszą uwzględniać naszą prędkość, ich prędkość  wylotową oraz 
kąt,  który  umożliwi im  uderzenie  we  właściwy  cel.  Fantastyczne    spojrzał  na  zegar  i  nagle  jego  uniesienie 
zastąpione zostało chłodnym spokojem.  Za trzy minuty Ziemia ukaże się ponad horyzontem. Zobaczymy, 
jakie czeka nas tam powitanie. 
W miarę zbliżania się ku Ziemi, poprzez trzaski statyczne przebijać się poczęły pojedyncze słowa, a potem 
całe zdania. Komputer przeszukiwał wszystkie częstotliwości, próbując zlokalizować kanał łączności bojowej 
nieprzyjaciela. 
 Niezła  aktywność    zauważył  Skougaard.    Wygląda  na  to,  iż  wsadziliśmy  kij  w  mrowisko.  Pozostało  im 
jednak kilka wyśmienitych dowódców, o niebo lepszych niż nasz nieodżałowany towarzysz Kapustin. Jeżeli 
ten ThurgoodSmythe działa po naszej  stronie, powinien ich zdezorientować,  wydając sprzeczne rozkazy. I 
oby tak było, bowiem w tej chwili ważna jest każda forma pomocy. 
Błękitny  glob  Ziemi  znalazł  się  już  w  zasięgu  wzroku.  Przestrzeń  omiatały  wiązki  radarowe,  które 
natychmiast  po  zlokalizowaniu  jednostek  rebeliantów  zastępowane  były  bardziej  dokładnymi  promieniami 
detektorów  laserowych.  Flota  inwazyjna  także  złamała  niepotrzebną  już  ciszę  radiową  i  w  eter  pomknęły 
strumienie danych. Na ekranach komputerów zaczęły pojawiać się cyfry i symbole kodowe. 
 Mogło być lepiej  mruknął Skougaard.  Lecz z drugiej strony, mogło też być o wiele gorzej. 
Jan nie odzywał się ani słowem. Admirał zajął się poprawkami kursowymi, obliczeniami prędkości i zasięgu  
czyli  tym  wszystkim,  co  było  istotne  dla  prowadzenia  wojny  w  przestrzeni  kosmicznej.  Nie  spieszył  się, 
wiedząc, iż każda podjęta przez niego decyzja będzie nieodwołalna musiała więc być prawidłowa. 
 Sygnał gotowości do eskadry pierwszej. Plan siódmy. Zakodowany raport do eskadry drugiej. 
Skougaard usiadł  w fotelu i zamyślił się. Po chwili podniósł  wzrok i dostrzegając  stojącego tuż obok Jana, 
skinął w jego kierunku głową. 
 Obrona  nieprzyjaciela  przybrała  kształt  szerokiej  sieci,  co  było  zresztą  do  przewidzenia. 
Najprawdopodobniej sam postąpiłbym w podobny sposób. Wiedzieli, że nie wynurzymy się spoza Księżyca 
na  tej  samej  orbicie,  na  której  byliśmy,  gdy  stracili  z  nami  kontakt.  To  dla  nas  i  dobrze,  i  źle.  Dobrze  dla 
jednostek pierwszej eskadry. Są na ciasnej orbicie dookoła dwu najważniejszych satelitów kolonii Lagrange, 
tych przemysłowych. Po korektach kursów 
nieprzyjaciela  przekonamy  się,  czy  zechcą  zorganizować  pościg.  Siłą  rzeczy  będzie  on  jednak  dość 
niemrawy,  ponieważ  siły  naszego  przeciwnika  rozrzucone  są  na  dość  szerokiej  przestrzeni.  Może  to  być 

background image

jednak  niebezpieczne  dla  nas,  gdyż  mogą  skomasować  większe  siły  i  spróbować  zagrodzić  nam  drogę. 
Miejmy jedynie nadzieję, że pomylą się w wyborze priorytetów. 
 Co  pan  przez  to  rozumie?  Skougaard  wskazał  na  ekran,  na  którym  widoczny  był  sunący  tuż  obok  nich 
transportowiec piechoty. 
 W tej chwili wszystko zależy od tego  statku. Jeżeli wytrącą go z akcji, przegramy wojnę. Nieprzyjaciel już 
wie, iż obecny kurs zaprowadzi nas gdzieś nad Europę Środkową. Lecz w trakcie hamowania zmienimy kurs 
i  skierujemy  się  prosto  na  pustynię  Mojave.  Znajdziemy  się  tam  zaledwie  w  godzinę  po  ataku  oddziałów 
Izraela.  Z  naszą  pomocą  zajmą  bazę,  jak  i  wyrzutnie  pocisków  rakietowych.  Będziemy  w  stanie  zwalczyć 
każdy atak z kosmosu, lub też zniszczyć bazę, jeżeli zaatakowana zostanie z Ziemi. Koniec bitwy. Koniec 
wojny. Jeżeli jednak zniszczą ten transportowiec, no cóż... baza pozostanie nie zdobyta, Izraelici polegną, a 
my przegramy wojnę... Chwileczkę. Wiadomość od trzeciej eskadry. 
Admirał przebiegł wzrokiem raport i uśmiechnął się szeroko. 
 Udało  się!  Lundwall  i  jego  chłopcy  zajęli  wszystkie  trzy  satelity  energetyczne.    Uśmiech  stopniowo  znikł.  
Straciliśmy dwa statki. 
Trudno  było  o  jakiekolwiek  słowa.  Zajęcie  tych  satelitów  i  kolonii  Lagrange  będzie  niezwykle  ważnym 
czynnikiem  w  szybkim  zakończeniu  wojny  po  zdobyciu  bazy  Spaceconcentu.  Jednak  na  razie  były  to 
działania głównie dywersyjne. Miały one na celu 
rozdzielenie  sił  nieprzyjaciela,  co  umożliwiłoby  bezpieczne  przedarcie  się  transportowca.  Jednak  czy 
dywersja  ta  zakończyłaby  się  sukcesem,  oszacować  będzie  można  dopiero  po  ustaleniu  nowych  kursów 
jednostek Ziemi. 
 Ocena  wstępna    dobiegł  ich  głos  komputera.    Trzy  jednostki  na  kursie  jeden  alfa.  Prawdopodobieństwo 
kontaktu bojowego osiemdziesiąt procent. 
 Miałem  nadzieję  na  tylko  jeden  lub  dwa    powiedział  w  zamyśleniu  Skougaard.    Nie  podoba  mi  się  to. 
Podajcie mi identyfikację tych trzech jednostek. 
Teraz mogli jedynie czekać. Nim trzy punkty w przestrzeni przybiorą kształty jednostek bojowych, program 
identyfikacyjny  musi  szukać  innych  szczegółów.  Przyśpieszenie  przy  zmianach  kursu  może  dać  pojęcie  o 
typach  silników.  Ich  kod  komunikacyjny  może  zostać  złamany.  To  wszystko  zabierało  jednak  czas  
bezcenny czas, w którym statki zbliżały się do siebie coraz bardziej. 
 Identyfikacja  oznajmił wreszcie komputer. Skougaard spojrzał na ekran, na którym wykwitły serie symboli. 
 TU hehede!  rzucił z zimną wściekłością.  Coś poszło źle. To ich najcięższe krążowniki, uzbrojone po zęby 
wszystkim, co udało się im wymyślić. Nie przedrzemy się. Możemy się już uznać za martwych. 
 

Rozdział 22 

Latem pogoda nad pustynią Mojave rzadko sprawiała jakiekolwiek niespodzianki. Podczas krótkich miesięcy 
zimowych warunki zmieniały się  występowały chmury, okazjonalnie padał nawet deszcz. Pustynia zakwitała 
wtedy  różnokolorowymi  kwiatami,  które  po  kilku  dniach  bladły  i  więdły.  Latem  pustynia  nie  zmieniała  się 
nigdy  pozostawała tym samym żółtym i jałowym pustkowiem. 
Tuż  przed  świtem  temperatura  opadała  do  trzydziestu  ośmiu  stopni.  Dla  Amerykanów,  którzy  z  uporem 
godnym  lepszej  sprawy  odmawiali  przyjęcia  obowiązującego  już  powszechnie  systemu  metrycznego,  było 
dziewięćdziesiąt. Mogło nawet być o kilka stopni chłodniej, ale nie więcej. A potem wschodziło słońce. 
Gdy pojawiało się ponad horyzontem, paliło niczym rozpalony piec. W południe, temperatura przekraczająca 
sześćdziesiąt stopni  sto trzydzieści  wcale nie była czymś niezwykłym. 
Kiedy samoloty podchodzić zaczęły do lądowania, wschód rozjaśniały już pierwsze promienie słońca. Wieża 
kontrolna lotniska Spaceconcent pozostawała w kontakcie z dowódcą eskadry od chwili, w której ta pojawiła 
się nad Arizoną. 
Porucznik  Packer  ziewnął  i  bez  większego  zainteresowania  spoglądał  na  pierwszy  samolot,  który  kołował 
właśnie w stronę rampy rozładunkowej. Na kadłubie i skrzydłach widniały wyraźne, czarne krzyże. Szwaby. 
Porucznik nie lubił szwabów, ponieważ w książkach historycznych nieodmiennie występowali jako Wrogowie 
Demokracji.  Podobnie  jak  komuchy,  Ruskie,  żydzi  i  czarnuchy.  Szwabów  nie  lubił  szczególnie,  chociaż  w 
całym swym życiu nie spotkał ani jednego. 
 Dlaczego do ochrony tej bazy nie przysłano dobrych, amerykańskich chłopców? Stacjonowali tu co prawda 
Amerykanie,  sam  był  przecież  jednym  z  nich,  ale  ponieważ  Spaceconcent  było  towarzystwem 
międzynarodowym, główny trzon obrony stanowiły oddziały pościągane z różnych zakątków świata. Jednak 
szwaby... 
W  samolocie  otwarty  został  właz  i  opuszczono  drabinkę.  Zeszło  po  niej  trzech  oficerów  którzy,  wolnym 
krokiem skierowali się w jego  stronę. Za nimi pojawili się żołnierze. Natychmiast po opuszczeniu samolotu 
zaczęli  formować  dwuszereg.  Packer  jedynie  raz  widział  mundury  Armii  Światowej,  niemniej  jednak 
bezbłędnie rozpoznał generalską gwiazdę. Przyjął postawę na baczność i zasalutował. 
 Porucznik Packer. Trzeci oddział Kawalerii Zmotoryzowanej. 
 General von Blonstein. Heeresleitung. Gdzie nasz transport jest? 

background image

Nawet mówił jak typowy szwab na jednym ze starych, wojennych filmów. 
 Jest już w drodze, generale. Oczekiwaliśmy was za... 
 Pomyślny wiatr  odparł krótko generał. 
Odwrócił się i wydał kilka rozkazów we własnym języku. 
Porucznik  Packer  ze  zdziwieniem  spostrzegł,  iż  świeżo  sformowany  dwuszereg  szybkim  krokiem  rusza  w 
stronę hangarów. Postąpił krok w stronę generała. 
Proszę mi wybaczyć, sir, ale mam konkretne rozkazy. Transport zabierze pańskich ludzi do baraków... 
 Dobrze  powiedział generał odwracając się. Packer szybkim krokiem obszedł go dookoła i ponownie znalazł 
się tuż przed nim. 
 Pańscy ludzie nie mogą wejść do tych hangarów. To obszar zamknięty. 
 Gorąco. Do cienia idą oni. 
 Niestety,  to  niemożliwe.  Muszę  o  tym  zameldować.    Sięgnął  po  radiotelefon,  gdy  nagle  jeden  z 
towarzyszących  generałowi  oficerów  uderzył  go  silnie kolbą  pistoletu  w  dłoń,  a  następnie  przyłożył  lufę  do 
brzucha. 
 To pistolet z tłumikiem  w głosie generała zniknęły nagle wszelkie ślady obcego akcentu.  Rób, co każę, a 
nic  ci  się  nie  stanie.  Odwróć  się  i  idź  z  tymi  ludźmi  do  samolotu.  Jedno  słowo,  jeden  fałszywy  ruch,  a 
zginiesz. Ruszaj  polecił i po hebrajsku dodał:  dajcie mu zastrzyk i zostawcie w samolocie. 
Za  procedurę  lądowania  odpowiedzialny  był  komputer  główny  wieży  kontrolnej.  Pomyślne  zakończenie 
całego  programu  zasygnalizował  głośnym  brzęczykiem.  Jeden  z  operatorów  podniósł  do  oczu  lornetkę  i 
spojrzał  na  lądowisko. Wszystkie  samoloty  stały  już  na  wyznaczonych  pozycjach;  podjeżdżały  już  do  nich 
ciężarówki i autobusy. Dowodzący konwojem oficer w towarzystwie dwóch nowo przybyłych żołnierzy, szedł 
właśnie  w  stronę  jednego  z  samolotów.  Prawdopodobnie  mieli  tam  butelkę.  Uśmiechnął  się  pod  nosem. 
Najwidoczniej żołnierze niemieccy niewiele różnili się od amerykańskich. 
Do  tyłu,  nie  pchaj  się  tutaj    rzucił  ze  złością  kapral  na  widok  żołnierza,  który  otworzył  drzwi  ciężarówki  i 
zaczął gramolić się do środka. 
 Ja, ja, gut  odparł żołnierz ignorując polecenie. 
 Cholera, chłopie, nie mówię w twoim narzeczu. No dalej...urwał i ze zdumieniem spojrzał na intruza, który 
wychylił się do przodu i złapał go za nogę. 
Coś  ukłuło  go  w  udo.  Otworzył  usta,  by  zaprotestować,  lecz  zdołał  jedynie  westchnąć  i  osunął  się 
bezwładnie  na  kierownicę. Izraelczyk  wsunął  ukryty  w  dłoni  hipnotyzer  do kieszeni i  zepchnął  kierowcę  na 
siedzenie obok. Za kierownicą usiadł kolejny Izraelczyk. Zdjął hełm i nałożył na głowę sfatygowaną czapkę 
kaprala. 
Generał Blonstein spojrzał na zegarek. 
 Ile czasu nam to jeszcze zajmie? 
 Dwie, trzy minuty, nie więcej  odparł adiutant.  Na samochody ładują się już ostatnie oddziały. 
 Dobrze, jakieś kłopoty ? 
 Nic  ważnego.  Musieliśmy  uśpić  kilku  ludzi,  którzy  zadawali  zbyt  dużo  pytań.  Nie  zaatakowaliśmy  jednak 
żadnej ze strzeżonych bram ani budynku. 
 I nie zaatakujecie, dopóki wszyscy ludzie nie znajdą się na swych pozycjach. Ile czasu pozostało do akcji? 
 Sześćdziesiąt sekund. 
 Ruszajmy więc. Reszta ludzi dogoni nas po drodze. Nie możemy zmieniać planu ataku ani o sekundę. 
Dvora siedziała obok Vasila, który miał prowadzić opancerzoną ciężarówkę. Jej cały oddział znajdował się z 
tyłu pojazdu. Długie włosy związała w ciasny węzeł i ukryła pod hełmem. 
Jak długo jeszcze?  zapytał Vasil podgrzewając silnik. 
Dziewczyna zerknęła na zegarek. 
 Jeśli trzymają się planu, to ruszamy za kilka sekund. 
 To duży obszar  mruknął Vasil i wskazał na widniejące po drugiej stronie drutów kolczastych wieże, dźwigi i 
magazyny.  Być może uda nam się go zdobyć, ale z pewnością nie zdołamy go utrzymać. 
 Byłeś przecież na ostatniej odprawie. Otrzymamy posiłki. 
 Nie powiedziano jedynie, skąd. 
 Oczywiście. Jeśli nie wiesz, nie będziesz mógł tego wypaplać. 
Mężczyzna uśmiechnął się zimno i dotknął zawieszonego na szyi łańcucha granatów. 
 Gdyby mnie dostali, to jedynie martwego. Możesz więc śmiało powiedzieć. 
Dvora odwzajemniła uśmiech i ruchem głowy wskazała na niebo. 
 Pomoc nadejdzie prosto stamtąd. Vasil chrząknął i pokręcił głową. 
 Teraz gadasz zupełnie jak rabbi  urwał, gdyż radiotelefon ożył serią ostrych gwizdów. 
 Ruszamy! Strzelcy gotowi?  rzuciła do mikrofonu. 
 Na pozygach  odparł głos w słuchawkach. 
Ciężarówka  skręciła  za  róg  jednego  z  magazynów  i  zatrzymała  się  przed  zamkniętą  bramą,  obok  której 
mieścił się posterunek żandarmerii. Jeden ze strażników podszedł w stronę ciężarówki. 

background image

 Traficie do raportu, chłopcy. Ten grat nie ma prawa wjazdu... 
W rozcięciu okrywającej tył pojazdu plandeki ukazała się zaopatrzona w tłumik lufa karabinu maszynowego. 
Krótka seria, odgłosem przypominająca zduszony kaszel, odrzuciła żandarma do tyłu. Równocześnie drugi 
karabin unieszkodliwił strażników stojących po drugiej stronie pojazdu. 
 Taranem  rzuciła Dvora. 
Ciężarówka  ruszyła  do  przodu.  Brama  poddała  się  ze  zgrzytem  rozdzieranego  metalu.  Gdzieś  w  oddali 
rozbrzmiały syreny alarmowe, dobiegł ich również przytłumiony głos kilku eksplozji. 
Dvora spojrzała w rozłożoną na kolanach mapę. 
 Za  następnym  rogiem  w  lewo  poleciła,  wodząc  palcem  po  zakreślonej  na  czerwono  trasie.    Jeżeli  nie 
napotkamy na żaden opór, ta droga doprowadzi na wprost do celu. 
Znajdowali się na obszarze bloków biurowych i magazynów. Oprócz nich, na drodze nie było nikogo. Yasil 
nacisnął  pedał  gazu  do  oporu  i  ciężarówka  skoczyła  do  przodu.  Maltretowana  skrzynia  biegów 
zaprotestowała głośnym zgrzytem, a siedzący z tyłu żołnierze kurczowo uczepili się uchwytów. 
 To ten duży budynek...  urwała i jęknęła, widząc tuż przed nimi pękającą nagle nawierzchnię drogi. Yasil z 
całej  siły  nacisnął  na  hamulec.  Było  jednak  za  późno.  Ciężarówka,  pozostawiając  za  sobą  pasy  spalonej 
gumy, wyrżnęła z impetem w stalową płytę, która wynurzając się spod ziemi, zatarasowała dalszy przejazd. 
Impet  rzucił  Dvorę  do  przodu.  Uderzyła  silnie  hehnem  w  deskę  rozdzielczą.  Vasil  złapał  ją  pod  ramiona  i 
pomógł wyprostować. 
 Wszystko w porządku? 
Wciąż oszołomiona, skinęła jedynie głową. 
 Ta bariera... nic o niej nie mówili na odprawie... W kabinę i pancerne okna ciężarówki uderzyła nagle seria 
pocisków. 
 Wszyscy wyskakiwać!  krzyknęła Dvora. 
Podniosła karabin i posłała krótką serię w stronę, w której, jak się jej wydawało, dostrzegła jakiś ruch. Vasil 
był już na zewnątrz,  wyskoczyła  więc za nim. Żołnierze rozbiegli się po ulicy w poszukiwaniu jakiejkolwiek 
osłony, odpowiadając chaotycznie ogniem na ogień. 
 Nie strzelajcie, dopóki nie ujrzycie celu  poleciła. Są ranni? 
Za  wyjątkiem  kilku  siniaków  obyło  się  bez  poważniejszych  urazów.  Część  żołnierzy  przycupnęła  za 
ciężarówką, pozostali schronili się pod ścianami domów. Zagrzmiała kolejna seria, wyrzucając w powietrze 
fragmenty płyt chodnikowych. Nagle spod ciężarówki rozległ się pojedynczy wystrzał i zapadła cisza. Z okna 
budynku leżącego naprzeciwko wypadł karabin i z metalicznym brzękiem uderzył o bruk. 
 Był tylko jeden  powiedział Grigor, wprowadzając do komory kolejny pocisk. 
 Idziemy na piechotę.  Dvora podniosła wzrok znad mapy i rozejrzała się dookoła.  Musimy unikać głównych 
dróg. Tędy, pójdziemy tą aleją. Na początek dwójka zwiadowców. Ruszajcie i uważajcie na głowy. Teraz! 
Dwóch żołnierzy, jeden po drugim, przemknęło przez ulicę i zniknęło w bezpiecznym wylocie alejki. Reszta 
oddziału  podążyła  za  nimi.  Biegli  szybko,  boleśnie  świadomi  upływającego  z  każdą  minutą  czasu.  Vasil, 
objuczony dwiema ładownicami i dźwigający na ramieniu ciężki karabin maszynowy, dyszał ciężko. 
Przebiegli  kolejną  główną  ulicę,  nie  napotykając  tym  razem  na  żaden  opór.  Tu  także  nawierzchnię  jezdni 
tarasowała stalowa płyta, a w oddali widzieli ich jeszcze więcej. 
 Jeszcze jedna ulica  powiedziała pochylająca się nad mapą Dvora.  Budynek z pewnością będzie broniony. 
Nagle podniosła w górę dłoń. Żołnierze rozsunęli się i odbezpieczyli broń. 
W  otwartej  bramie  sporego,  mieszczącego  się  naprzeciwko  budynku,  zamajaczyła  przygarbiona  postać. 
Cywil, prawdopodobnie nieuzbrojony. W dodatku odwrócony był do nich tyłem. 
 Nie ruszaj się, a nic ci się nie stanie  poleciła Dvora. 
Spłoszony mężczyzna odwrócił się szybko i aż jęknął, widząc tuż przed sobą uzbrojony oddział. 
 Nic nie zrobiłem. Pracowałem wewnątrz, gdy usłyszałem alarm. Wyjrzałem i... 
 Do środka przerwała Dvora i zasygnalizowała w stronę oddziału, by ruszył w ślad za mężczyzną.  Co to za 
budynek? 
 Magazyn kwatermistrzostwa. Ja jestem kierowcą jednego z podnośników. 
 Czy istnieje przejście przez ten budynek? 
 Pewno. Schodami na drugie piętro a potem przez biura. Ale co tu się właściwie dzieje, panienko? 
 Małe kłopoty. W bazie ukryli się sympatycy rebeliantów. Ale zniszczymy ich. 
Mężczyzna spojrzał na milczący, uzbrojony oddział; przesunął spojrzeniem po jednakowych, pozbawionych 
jakichkolwiek  oznaczeń  czy  stopni  mundurach.  Już  otwierał  usta,  by  zadać  oczywiste  pytanie,  lecz  w 
ostatniej chwili połapał się i powiedział jedynie: 
 Chodźcie za mną. Pokażę wam drogę. Przeszli jedną kondygnacje schodów i ruszyli wzdłuż hollu. 
 Powiedziałeś  przecież,  że  drugie  piętro    zauważyła  podejrzliwie  Dvora  i  uniosła  lufę  pistoletu 
maszynowego. 
 Ano właśnie. To jest drugie piętro. 

background image

Ano  właśnie.  Dvora  skrzywiła  się  lekko.  Zapomniała,  że  Amerykanie  pierwszym  piętrem  nazywają  parter. 
Przez  chwilę  zastanawiała  się,  jak  idzie  pozostałym  oddziałom.  Czy  innym  także  "zapomniano"  czegoś 
powiedzieć, jak im o tej stalowej zaporze na drodze? Jednak bez wyraźnej potrzeby nie chciała przerywać 
ciszy radiowej. 
 To te drzwi  powiedział ich przewodnik.  Za nimi są schody na ulicę. Dokąd chcecie iść? 
Dvora skinęła na Grigora, który postąpił krok do przodu i uderzył odwróconego tyłem przewodnika kantem 
dłoni w szyję. Mężczyzna bez czucia zwalił się na podłogę. 
Dziewczyna uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na zewnątrz. W oddali rozbrzmiewały eksplozje i zduszone serie 
z broni automatycznej. Szybko zamknęła je z powrotem i ustawiła radio na częstotliwości bojowej. 
 Czarny kot pięć do czarnego kota jeden. Słyszycie mnie? 
 Tu czarny kot jeden  padła natychmiastowa odpowiedź. 
 Jesteśmy na pozycji. 
 Czarny kot dwa ma poważne klopoty. Nie może się przebić. Działajcie na własną rękę. Spróbujcie dostać 
się do środka. Koniec. 
Dvora spojrzała na stojących dookoła mężczyzn. Wszyscy byli w pogotowiu, oczekując na instrukcje. 
Dobre chłopaki. Ale właściwie nic nie wiedzieli jeszcze o prawdziwej walce. Muszą się jej dopiero nauczyć. 
Ci, którzy przeżyją, będą doświadczonymi żołnierzami. 
 Grupa, która atakowała cel od frontu, napotkała na silny opór i nie może się przebić  powiedziała.  A wiec 
my musimy  to  zrobić. Budynek  po  drugiej  stronie  ulicy  nie  powinien  być  dobrze  strzeżony.  Musimy  się  do 
niego dostać, a potem przejść na jego tyły, skąd będziemy już bardzo blisko celu. Pójdziemy tedy...  urwała, 
słysząc narastający na zewnątrz jęk syreny. 
Grigor  spojrzał  na  Dvorę i  widząc  w  jej  oczach  przyzwolenie,  rzucił  się  przed  drzwiami  na  ziemię i  wyjrzał 
ostrożnie na zewnątrz. 
 Nadjeżdża  samochód    zameldował.    Być  może  zatrzyma  się  przed  wejściem  do  tego  budynku.  Ktoś  stoi 
tam w drzwiach i macha w stronę samochodu ręką. 
 Idziemy    rzuciła  Dvora,  podejmując  natychmiastową  decyzję.    Rusznica.  Gdy  samochód  się  zatrzyma, 
rozwal go. Druga rakieta w drzwi. Ruszamy natychmiast po drugim wystrzale. 
Dalsze  działanie  było  już  kwestią  odpowiedniego  treningu.  Grigor  odturlał  się  na  bok,  a jego miejsce  zajął 
strzelec  z  bazooki.  Jego  ładowniczy  przycupnął  tuż  za  nim,  wepchnął  rakietę  w  rurę  i  klepnął  swego 
towarzysza  w  ramię  na  znak,  że  wszystko  jest  już  gotowe.  Pozostali  rozsunęli  się  na  boki,  by  uniknąć 
buchającego  w  momencie  oddawania  strzału  płomienia  wylotowego  z  dyszy.  Na  zewnątrz  syrena  zawyła 
jeszcze raz i umilkła. Samochód zatrzymał się. 
Z dyszy wystrzelił długi jęzor ognia, a nad ulicą przetoczył się grzmot eksplozji. Ładowniczy wsunął do rury 
kolejny pocisk. Z potrzaskanych okien runął w dół grad odłamków szkła. 
 Cel przesłonięty dymem...  mruknął strzelec. 
Odczekał chwile i z dyszy bluznęła kolejna struga ognia. Druga eksplozja rozległa się tym razem wewnątrz 
budynku. Dvora mocnym pchnięciem otworzyła drzwi na oścież i poderwała oddział do biegu. 
Minęli  roztrzaskany  wrak  samochodu  i  nieruchome,  dopalające  się  ciała.  Wbiegli  przez  rozbite  drzwi  do 
środka,  przeskakując  trupy  żołnierzy.  Nagle  jeden  z  nich,  skąpany  we  krwi,  dźwignął  się  niepewnie  na 
łokciach i podniósł broń. Dwa  wystrzelone w biegu pociski ponownie przygwoździły go do ziemi. Skręcili w 
holi i stanęli twarzą w twarz z grupą zaskoczonych obrońców. 
 Padnij    krzyknął  Vasil,  a  sam,  stojąc  na  szeroko  rozstawionych  nogach,  rozpoczął  ostrzał  z  ciężkiego 
karabinu  maszynowego.  Zaskoczenie  było  całkowite.  Śmiertelny  strumień  pocisków  przewracał  ludzi  jak 
szmaciane kukiełki, przecinał na pół, unicestwiał i zabijał. W przeciągu kilkunastu sekund wszyscy obrońcy 
byli już martwi. 
Chociaż  szybkość  i  gwałtowność  ataku  działały  na  ich  korzyść,  czas  nieubłaganie  uciekał.  Przyspieszyli 
tempo, biegnąc w ślad za Dvorą, która kierowała się otrzymanym wcześniej planem budynku. 
 To  tutaj    powiedziała,  gdy  wbiegli  do  dużego  pomieszczenia,  którego  cały  tył  zajmowały  skrzynie  do 
pakowania.  Ta ściana z tablicą ogłoszeń. Sześć metrów, licząc od lewej strony. 
Troje ludzi natychmiast przystąpiło do mierzenia i wiercenia dziur podładunki wybuchowe. Dvora usiadła na 
jednej ze skrzyń i troskliwie obejrzała wyjęte z plecaka zapalniki. Wszystkie były w porządku. 
 Ukryjcie się  poleciła.  W hollu, za tamtymi pakami. Ruszamy natychmiast po wybuchu. Powinniśmy znaleźć 
się w szerokim korytarzu prowadzącym do drzwi, które mają być odblokowane. Uwaga... 
Podłączyła  przewody  i  pobiegła  w  ślad  za  żołnierzami  do  hollu.  Gdy  naciskała  guzik  detonatora,  przed  jej 
oczami stanęła twarz ThurgoodSmythe'a. Zaraz się przekonają czy jego zapewnienia o tym, co czeka ich po 
drugiej stronie tej ściany, były prawdziwe. 
Po eksplozji ładunków wybuchowych nie było już czasu na myślenie. Krztusząc się od kurzu i dymu, rzucili 
się  przez  wyszczerbiony  otwór.  Szybki  bieg.  Zaskoczeni  obrońcy,  słysząc  nadciągających  od  tyłu 
napastników, mieli jedynie tyle czasu, by odwrócić się i umrzeć. 

background image

Dalsza  walka  szybko  przerodziła  się  w  prawdziwą  masakrę.  Bunkry,  od  czoła  nie  do  zdobycia,  z  tyłu  były 
zupełnie otwarte. Granaty i serie z automatów zmieniły je w kostnice. Dvora sięgnęła po radiotelefon. 
 Czarny kot... naprzód... droga wolna... powiedziała przerywanym ze zmęczenia głosem. 
Zza kurtyny czarnego dymu zaczęły wyłaniać się pierwsze oddziały. Prowadził je generał Blonstein. 
 A teraz do centrali sterowania pociskami rakietowymi. Za mną. 
Powoli, zachowując wszelkie niezbędne środki ostrożności, weszli do budynku i udali się na trzecie piętro. 
Olbrzymi holl był pusty. 
 Musimy tam  wejść  bez  jednego  strzału    powiedział  Blonstein.   Postaram  się  odwrócić ich  uwagę,  a  wy  w 
tym  czasie  zabezpieczcie  wszystkie  konsolety.  Ale  pamiętajcie:  musimy  to  miejsce  opanować,  a  nie 
zniszczyć... 
Przerwał  mu  stłumiony  huk  eksplozji,  który  wydawał  się  dobiegać  z  pokoju  naprzeciwko.  Po  chwili  drzwi 
otworzyły się powoli i stanął w nich mężczyzna, 
 

Rozdział 23 

opierając się ciężko o framugę. Przód jego koszuli splamiony był krwią. 
 ThurgoodSmythe!  wykrzyknęła ze zdumieniem Dvora. 
 A jednak nie obeszło się bez zdrady  wyszeptał ThurgoodSmythe i osunął się bezwładnie na podłogę. 
Wiedzieli  rzucił wściekle Skougaard, nie odrywając wzroku od ekranu.  Musieli wiedzieć. Ich pojawienie się 
tutaj w tej właśnie chwili nie może być przypadkowe. 
 ThurgoodSmythe?  zapytał Jan. 
 To pan może mi na to odpowiedzieć  w głosie admirała nie było śladu ciepła.  To pan przecież wprowadził 
mnie w jego plan. 
 Lecz powiedziałem także, że nie jest to człowiek, któremu można ufać. 
 Istotnie. I za tą omyłkę wszyscy zapłacimy teraz życiem. Szkoda mi tylko tych chłopców na transportowcu. 
 Możemy przecież walczyć, prawda? Nie ma pan chyba zamiaru się poddać. 
Wąskie wargi admirała rozciągnęły się w niewesołym uśmiechu. 
 Oczywiście,  że  będziemy  walczyć.  Ale  obawiam  się,  że  w  tej  rozgrywce  nie  mamy  szans.  Mają  trzy  razy 
więcej  pocisków,  niż  my,  a  może  nawet  więcej.  Przy  takiej  masie  ognia  nasza  obrona  będzie  bezsilna. 
Możemy  jedynie  spróbować  skoncentrować  na  sobie  całą  ich  uwagę  i  mieć  nadzieję,  że  transportowiec 
zdoła się wymknąć. 
 A zdoła? 
 Nie. Wynik tej bitwy jest już przesadzony. Ale zaatakowali nas, będziemy więc walczyć. 
 Możemy zmienić kurs. 
Oczywiście. Oni także. Nie unikniemy w ten sposób śmierci, co najwyżej odłożymy ją na później. Wiec jeżeli 
ma pan jakąś osobistą wiadomość do przekazania, radziłbym się pospieszyć... 
To niesprawiedliwe! Po tylu wysiłkach, gdy zaszliśmy już tak daleko... 
 A  od  kiedy  to  sprawiedliwość  ma  cokolwiek  wspólnego  z  wygrywaniem  bitew?  Niegdyś  piechota  i 
marynarka  zwykła  mieć  w  swych  szeregach  księży,  którzy  przekonywali  żołnierzy  po  obu  walczących 
stronach,  iż  w  nadchodzącym  starciu  Bóg  będzie  im  właśnie  sprzyjał.  Jednak  pewien  generał  powiedział 
kiedyś, że Bóg jest po stronie tych, którzy mają liczniejsze bataliony. W pełni się z tym zgadzam. 
Nie było już nic do dodania. Trzy krążowniki przeciwko jednemu. Nawet urodzony optymista nie mógł mieć 
złudzeń, co do wyniku takiego starcia. Na rozkaz admirała kurs obu statków zaczął się z wolna rozdzielać; 
jednak kurs przeciwnika nie uległ zmianie. Skougaard wskazał na jeden z ekranów. 
 Nic nie ryzykują i jednocześnie nic nie pozostawiają przypadkowi. Jeżeli zetkniemy się z atmosferą z taką 
prędkością jak obecna, spłoniemy. Wiedzą, że musimy hamować. Prawdopodobnie wiedzą nawet, w którym 
momencie.  Poczekają,  aż  będziemy  tuż  nad  atmosferą  i  kiedy  nasza  szybkość  zmaleje  do  minimum  
zaatakują. 
Wraz  z  upływem  godzin  wściekłość  i  żal  przerodziły  się  w  apatię;  w  odrętwienie  skazańca  w  celi  śmierci, 
oczekującego na nadejście kata. Jan powrócił myślami do dziwnego splotu okoliczności, które doprowadziły 
go  w  to  właśnie  miejsce.  I  chociaż  nie  chciał  jeszcze  umierać,  wiedział,  że  każdy  podjęty  przez  niego 
wcześniej  wybór,  każda  decyzja,  były  słuszne.  Przeżył  swe  życie  w  sposób,  którego  nie  żałował    chociaż 
dobiegało  ono  kresu  o  wiele  wcześniej,  niż  miał  to  w  planie.  Daleko  przed  nimi  przestrzeń  rozjarzyła  się 
nagłym blaskiem eksplozji. 
 A  więc  zaczyna  się  ostatni  akt    zauważył  z  ponurym  fatalizmem  Skougaard.  Wysyłają  pociski,  chociaż 
wiedzą,  iż  jesteśmy  grubo  poza  zasięgiem.  Wiedzą  także,  że  nie  mamy  wyboru.  Musimy  wystrzelić 
antyrakiety. Taktyka wojny na wyczerpanie. Gdy pozbawią nas pocisków defensywnych, będziemy bezradni. 
Ostrzał nieprzyjacielskich rakiet trwał przeszło godzinę i zakończył się tak samo nagle, jak rozpoczął.. 
 Nasze rezerwy spadły do dwudziestu procent 
 powiedział admirał.  Ciekawe, co szykują teraz. 
 Kontakt radiowy  zameldował nagle operator. 

background image

 Na naszej częstotliwości, ale nadaje nieprzyjaciel. Chcą z panem rozmawiać, admirale. 
Na ekranie komunikacyjnym ukazał się wizerunek brodatego mężczyzny w mundurze Sił Przestrzennych. 
 Tak myślałem, że to możesz być właśnie ty, Ryzard  w głosie Skougaarda zabrzmiała dawna ironia.  Czego 
chcesz? 
 Podać ci warunki, Skougaard. 
 Kapitułami? Nie sądzę, by był to mądry pomysł. Przecież i tak nas wszystkich w końcu pozabijasz. 
 Oczywiście. Ale uzyskasz parę tygodni życia. Gwarantuję ci sprawiedliwy proces i honorową śmierć przed 
plutonem egzekucyjnym. 
 Brzmi czarująco, ale mało atrakcyjnie. Dlaczego właściwie chcecie, by moje statki się poddały? Zazwyczaj 
nie bawicie się w takie subtelności. 
 Nie statki. Statek. Chcę ciebie i twój Dannebrog, jako pamiątkę po zakończonej fiaskiem rebelii. Ten drugi 
statek, który, jak sadze, jest transportowcem, zostanie przez nas zniszczony. 
 Możesz kazać się wypchać, Ryzard. Ty i reszta twoich morderców. 
 Wiedziałem, że tak właśnie odpowiesz. Ale zawsze byłeś uparty... 
 Jedno  pytanie,  Ryzard.  Ostatnia  przysługa  dla  starego  druha  z  ławy  szkolnej.  Byliście  poinformowani  o 
naszych planach, prawda? 
Ryzard uśmiechnął się nieznacznie i pogłaskał palcami po brodzie. 
 Teraz  to  już  właściwie  bez  znaczenia.  Wiedzieliśmy  o  wszystkim,  co  macie  zamiar  zrobić.  Nie  mieliście 
żadnej szansy. Informacje płynęły z samej góry... 
Nie czekając na resztę, Skougaard przerwał połączenie. 
 A  więc  jednak  ThurgoodSmythe.  Galaktyka  byłaby  o  wiele  przyjemniejszym  miejscem,  gdyby  w  młodości 
poślizgnął się na skórce od banana i skręcił sobie kark...  przerwał, gdyż nagle na mostku rozdzwięczały się 
sygnały alarmowe. Szybko odwrócił się w stronę ekranu, nad którym pulsowała czerwona lampka. 
 Pociski z Ziemi  mruknął w stronę Jana. Zadają sobie wiele trudu, by upewnić się, ze zamienimy się w parę. 
Te cygara mają po kilka głowic jądrowych, a jest ich przeszło tuzin. Nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać. 
Dotrą do nas za kilkanaście sekund... ależ nie! To niemożliwe! 
 Co takiego?  wykrzyknął Jan.  Co się stało? 
Dotknięty  chwilowym  paraliżem  strun  głosowych  Skougaard  wskazał  na  ekran.  Jan  spojrzał  i  z  wrażenia 
zaschło mu w ustach. 
Rakiety w dalszym ciągu sunęły po zaprogramowanych wcześniej kursach, jednak ich celem wcale nie były 
statki rebeliantów. Pędziły prosto w stronę krążowników Ziemskich Sił Przestrzennych. 
Przebiły się przez zaskoczoną obronę i eksplodowały. W ułamku sekundy wszystkie trzy okręty wyparowały 
w piekle atomowego ognia. 
Było  to  niewiarygodne    lecz  jak  najbardziej  prawdziwe.  W  jednej  chwili  klęska  przerodziła  się  w  całkowite 
zwycięstwo. 
Pełną niedowierzania ciszę przerwał stanowczy głos admirała: 
 Sygnał do transportowca. Siły nieprzyjaciela zniszczone. Procedura lądowania. Schodzimy. 
Na mostku rozległy się pełne entuzjazmu okrzyki. 
 

Rozdział 24 

Lądowanie,  pomimo  iż  nie  wspomagał  ich  komputer  wieży  kontrolnej,  przebiegało  pomyślnie.  Obie 
olbrzymie  jednostki,  błyskając  ogniem  z  dysz  hamujących,  schodziły  w  dół  nad  centralną,  wolną  już  od 
samolotów płytę. Załoga i żołnierze, przypięci pasami do swych koi, oczekiwali na dalsze rozkazy. Komputer 
pokładowy  przeprowadzał  ostatnie  korekty.  W  chwilę  później  podpory  ładownicze  z  lekkim  wstrząsem 
dotknęły betonowej nawierzchni lądowiska Spaceconctent. Ich długa podróż dobiegła kresu. 
Po wyłączeniu silników hamujących opadły przesłony kamer i ekrany na mostku Dannebrog jęły pokazywać 
to, co dzieje się na zewnątrz. W stojącym obok transportowcu otwierano luki ładunkowe i włazy, spuszczano 
na ziemię rampy zjazdowe i drabiny. 
Rozpoczynał  się  atak.  Po  rampach  zjeżdżały  lekkie  czołgi  i  transportery.  Wylewający  się  na  zewnątrz 
żołnierze  przypominali  strumień  czarnych  mrówek.  Nie  napotykając  na  żaden  opór,  pobiegli  w  stronę 
stojących na zewnątrz lądowiska budynków. 
Admirał  Skougaard  słuchał  podawanych  mu  na  częstotliwości  bojowej  meldunków.  W  końcu  skinął  z 
satysfakcją głową i wyłączył radio. 
 Wszystko w porządku  powiedział.  Połączyli się z oddziałami Izraela i atakują pozostałe punkty oporu. My 
już wykonaliśmy nasze zadanie. Reszta zależy od nich. 
Jan  z  lekkim  zamętem  w  głowie  spoglądał  na  niknących  we  wnętrzach  budynków  żołnierzy.  Czy  to 
rzeczywiście był już koniec? Koniec wojny  czy też oddziały Ziemi kontynuują walkę? Gdy nadciągną posiłki, 
rebelianci nie będą w stanie ich powstrzymać. Ale sama baza zostanie zniszczona. Czy to jednak wystarczy, 
by powstrzymać dalszy rozlew krwi...? 
 Proszę  Skougaard podsunął w stronę Jana pełną szklankę.  Wypijmy za sukces. 

background image

Była to akvavita, tym razem nie rozcieńczona wodą. Wypili. Jan miał wrażenie, że przełyka płynny ogień. 
 W kierunku statku zbliża się niezidentyfikowany pojazd  zameldował operator. 
Admirał uśmiechnął się i skinął głową. 
 W porządku. Chodźmy na zewnątrz. 
Przed  statkiem  czekał  już  na  nich  wojskowy  samochód  terenowy.  Jego  boki  w  dalszym  ciągu  zdobił 
białoniebieski  emblemat Sił Ziemi,  w  tej  chwili  podziurawiony  już  kulami.  Izraelski  kierowca  otworzył  przed 
nimi drzwi. 
 Mam polecenie zawieźć panów do Kwatery Głównej  powiedział. 
Z piskiem opon ruszyli w stronę wyłomu w murze na ulicę. Toczyły się tu najcięższe walki  wszędzie dookoła 
widać było poprzewracane, płonące  wraki i leżące nieruchome ciała. Jak wyjaśnił kierowca, podczas ataku 
na  budynek,  w  którym mieściła*  się  centrala  sterowania  rakiet,  rebelianci  ponieśli  najwięcej  strat.  Kwatera 
Główna usytuowana została na parterze. Wewnątrz generał Blonstein rozmawiał z kimś przez radio, lecz na 
ich widok podniósł się i ruszył, by ich powitać. 
A  więc  zdobyliśmy  bazę    oświadczył  bez  żadnych  wstępów.    Ostatni  z  obrońców  właśnie  złożyli  broń. 
Jednak na odsiecz ciągną dwie kolumny pancerne, wspomagane regimentem skoczków spadochronowych. 
Musimy ich powstrzymać. Negocjacje są w toku. 
Wskazał  na  siedzącego  przy  biurku  mężczyznę,  który  przyciskał  do  ucha  słuchawkę  telefoniczną. Tamten 
powiedział  coś  krótko,  przerwał  połączenie  i  odwrócił  się  do  nowo  przybyłych  twarzą.  Był  to 
ThurgoodSmythe. 
 Witam z powrotem Janie, uszanowanie, panie admirale. Jak zapewne sami już to zauważyliście, wszystko 
toczy się zgodnie z planem.  Na jego policzku, szyi i koszuli widniały strugi ciemnej krwi. 
 Jesteś ranny  powiedział Jan i postąpił krok bliżej. 
Kąciki ust ThurgoodSmythe'a drgnęły i uniosły się leciutko do góry. 
 Przykro mi, iż muszę cię rozczarować, Janie, ale nie jest to moja krew. Należy do mego współpracownika, 
obecnie  martwego,  który  w  ostatniej  chwili  próbował  pokrzyżować  nasze  plany.  Mowa  o  Auguście  Blanc, 
dyrektorze, a raczej byłym dyrektorze tego centrum. Udało mu się zamienić moje rozkazy dla pozostającej 
na orbicie floty. 
 Te krążowniki, które na nas czekały?  wtrącił admirał. 
 Właśnie.  Chociaż  właściwie  nie  powinienem  go  winić,  ponieważ  wszystkie  wysyłane  przeze  mnie  rozkazy 
podpisywane  były  jego  nazwiskiem.  Wolałem  się  zabezpieczyć,  by  w  razie  poważniejszych  kłopotów 
odpowiedzialność  spadła  na  niego.  Gdy  zorientował  się,  czym  to  wszystko  pachnie,  w  ostatniej  chwili 
zdecydował się spełnić swój patriotyczny obowiązek. Nie mogłem do tego dopuścić. 
 Przez ciebie  powiedział Jan niskim, pełnym wściekłości głosem  mogliśmy wszyscy zginąć. 
 Ale  nie  zginęliście,  prawda?  A  w  ostatecznym  rozrachunku  wasze  opóźnienie  nie  pociągnęło  za  sobą 
poważniejszych  konsekwencji.  Biedy  August  był  na  tyle  głupi,  iż  nie  omieszkał  pochwalić  się  przede  mną 
przenikliwością  własnego  umysłu  i  opowiedział  mi  o  wszystkim,  co  zrobił.  Po  uprzednim  zabraniu  mi 
pistoletu,  oczywiście.    Spojrzał  na  swe  poplamione  krwią  ubranie.    Był  bardzo  zaskoczony,  gdy  broń 
eksplodowała  mu  w  ręku.  Byłem  pewny,  iż  w  ostateczności  spróbuje  mnie  zabić.  Dlatego  właśnie 
spreparowałem odpowiednio mój pistolet. Zawsze był głupcem. 
 Pan ThurgoodSmythe umożliwił nam zajęcie tego pomieszczenia bez żadnych strat ani zniszczeń 
 wtrącił generał Blonstein.  Wystrzelił także pociski, które zniszczyły atakujące was jednostki. Negoguje teraz 
warunki kapitulacji. Jego pomoc dla naszej sprawy jest wprost nieoceniona. 
Pod  jedną  ze  ścian  stał  oparty  karabin  maszynowy.  Jan  podniósł  go  i  wycelował  lufę  w  stronę  grupki 
stojących nieruchomo mężczyzn. 
 Niech wszyscy odsuną się od tego człowieka 
 polecił.  Zabiję każdego, kto postąpi choćby o krok w jego kierunku. 
W pokoju zapadła cisza. Chociaż wszyscy obecni mieli broń, nikt nie był przygotowany na coś podobnego. 
Nikt się nie poruszył. 
 Proszę  to  odłożyć,  Janie    powiedział  spokojnie  Skougaard.    Ten  człowiek  jest  po  naszej  stronie.  Czy  nie 
rozumie pan, co on zrobił? 
Rozumiem aż zbyt dobrze. Wiem o wszystkim, co zrobił. To kłamca i morderca. Jest człowiekiem, któremu 
nie  wolno  ufać.  Nigdy  się  nie  dowiemy,  dlaczego  właściwie  zrobił  to,  co  zrobił.  Zresztą  to  już  nieważne. 
Będziemy bezpieczni dopiero wtedy, gdy zginie. 
Ktoś wysunął się do przodu. Jan natychmiast skierował w tę stronę lufę karabinu. Była to Dvora. 
 Janie, proszę  powiedziała.  On jest po naszej stronie. Potrzebujemy go... 
 Nie,  nie  potrzebujemy.  Jestem  pewny,  że  ponownie  zechce  sięgnąć  po  władzę.  Bohater  rewolucji. Każde 
działanie, jakie kiedykolwiek podejmował, zawsze miało na celu przyszłą korzyść. W rzeczywistości on nie 
przejmuje  się  nami,  czy  naszą  walką.  Myśli  wyłącznie  o  sobie.  Istnieje  tylko  jeden  sposób,  by  go 
powstrzymać. 
 Czy mnie zastrzelisz także?  zapytała dziewczyna, stanąwszy tuż przed nim. 

background image

 Jeżeli  będę  musiał    odparł.    Odsuń  się.  Nie  poruszyła  się.  Zaciśnięty  na  spuście  palec  Jana  nie  drgnął 
nawet o milimetr. 
 Niech pan nie będzie głupcem  powiedział Skougaard.  Zginie pan, jeżeli pan go zastrzeli. Czy jest to tego 
warte? 
 Tak. Wiem, co robił w przeszłości. Nie chcę, by tego typu rzeczy powtórzyły się... 
ThurgoodSmythe ruszył do przodu i odepchnął Dvorę na bok. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy lufa nieomal 
dotknęła jego żołądka. 
 A więc dobrze, Janie, masz swoją szansę. Zabij mnie i skończ z tym wszystkim. Co prawda nie przywróci to 
życia  martwym,  ale  być  może  uczyni  cię  szczęśliwym.  Więc  zrób  to.  Jeśli  przeżyję,  będę  w  tym  twoim 
nowym,  wspaniałym  świecie  stanowił  znaczną  siłę.  Być  może  będę  nawet  ubiegał  się  o  urząd  podczas 
pierwszych,  tak  bardzo  wymarzonych  przez  ciebie  demokratycznych  wyborów.  Byłoby  to  szczytem  ironii, 
nieprawdaż?  ThurgoodSmythe,  wróg  ludzi    zbawca  ludzkości    zostaje  wybrany  na  przykład  prezydentem. 
Więc strzelaj. Sam nie masz wystarczająco dużo wiary w tę swoją wolność, by pozwolić, by ktoś taki jak ja 
pozostał  przy  życiu,  nie  mam  racji?  Tak  więc  ty,  który  zawsze  przeciwny  byłeś  zabijaniu,  będziesz  teraz 
pierwszym,  który  zabije.  Być  może  będziesz  nawet  pierwszym,  który  zostanie  za  to  osądzony  i  skazany 
przez nowe prawo. 
Chociaż  w  jego  słowach  była  gorzka  ironia,  na  jego  twarzy  nie  zagościł  nawet  cień  uśmiechu.  Gdyby  to 
zrobił, Jan bez  wahania pociągnąłby za  spust. Lekkie naciśnięcie i problem ThurgoodSmythe'a na zawsze 
przestałby istnieć. Było to tak kusząco proste rozwiązanie... Lecz to, co dotyczyło ThurgoodSmythe'a nigdy 
nie było proste. 
 Powiedz mi prawdę  powiedział to tak cicho, by słyszeli to jedynie oni dwaj.  Chociaż raz w życiu powiedz 
mi prawdę. Czy rzeczywiście zaplanowałeś to w ten właśnie sposób od samego początku, czy też po prostu 
w odpowiedniej chwili dostrzegłeś możliwość zmiany stron i przyłączyłeś się do lepszych? 
Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się nieruchomym spojrzeniem. W końcu ThurgoodSmythe westchnął i 
powiedział: 
 Mój  drogi  szwagrze,  w  tej  chwili  mówienie  ci  czegokolwiek  nowego  byłoby  kompletną  stratą  czasu. 
Cokolwiek  bym  ci  powiedział  i  tak  mi  nie  uwierzysz.  Musisz  więc  zadecydować  sam.  Przykro  mi,  ale  nie 
jestem w stanie ci pomóc. 
Odwrócił się i wolnym krokiem podszedł  w  stronę stojącego nieopodal krzesła. Jan, chociaż miał ogromną 
ochotę,  nie  mógł  się  zmusić,  by  wystrzelić.  Cokolwiek  ThurgoodSmythe  zrobił,  jakiekolwiek  były  jego 
motywy, w końcówce był przecież razem z nimi. Bez jego pomocy oswobodzenie Ziemi nie byłoby możliwe. 
Zaangażował się w tę walkę, więc ostateczne zwycięstwo stało się także i jego udziałem. Jan po raz kolejny 
zdał  sobie  sprawę,  iż  jego  szwagier  nie  pozostawił  mu  właściwie  wyboru.  Uśmiechnął  się,  zdjął  palec  ze 
spustu i cisnął broń pod ścianę. 
 W porządku, Smitty, ta runda dla ciebie. Jesteś wolny. Możesz robić, co chcesz, możesz nawet ubiegać się 
o urząd prezydenta. Nie zapominaj jednak, że przez cały czas będę cię obserwował. Jeżeli powrócisz tylko 
do swych wypróbowanych metod... 
 Wiem.  Odnajdziesz  mnie  i  zabijesz.  Nie  wątpię  w  to  ani  trochę.  Będziemy  więc  musieli  pozwolić,  by 
przyszłość zatroszczyła się o siebie sama, prawda? 
Jan  nagle  zapragnął  znaleźć  się  na  świeżym  powietrzu,  uwolnić  się  od  tego  człowieka,  zapomnieć  o 
wszystkim i pomyśleć w spokoju o przyszłości. Nikt nie starał się go zatrzymać, kiedy odwrócił się i wyszedł. 
Na  zewnątrz  zatrzymał  się  i  zaczerpnął  kilkakrotnie  głęboko  tchu,  zastanawiając  się  nad  targającymi  nim 
emocjami.  Ktoś  wybiegł  za  nim.  Jan  odwrócił  się  i  spostrzegł  Dvorę.  Nie  myśląc  już  o  niczym  innym, 
schwycił ją w ramiona i przytulił. 
 Muszę  zapomnieć  o  tym  człowieku    powiedział  żarliwym  szeptem.    Chcę  powrócić  do  mojego  domu  na 
Halvmork, do mojej żony i przyjaciół. Jest tam jeszcze tyle do zrobienia. 
 Tutaj także  powiedziała.  Ja też chcę już wrócić do mojego męża... 
Nic mi o nim nie mówiłaś  odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion. 
 Nigdy  nie  pytałeś    odparła  z  uśmiechem,  odgarniając  opadające  na  oczy  włosy.  Ale  powiedziałam  ci 
przecież, że nie chcę ci się oświadczać, pamiętasz? Mój mąż jest rabinem, bardzo pobożnym i poważnym. 
Jest  także  znakomitym  pilotem.  Pilotował  jeden  z  naszych  samolotów.  Bardzo  się  o  niego  martwiłam. 
Warunki zmusiły nas do rozstania. Teraz na zawsze będziemy już razem. 
Jan nagle spostrzegł, iż uśmiecha się. Nagle, bez żadnego powodu, wybuchnął serdecznym śmiechem i nie 
przestawał się śmiać, dopóki po policzkach nie pociekły mu łzy. Wówczas przytulił Dvorę po raz ostatni. 
 Masz  rację.  Musimy  wierzyć,  że  to  już  rzeczywiście  koniec.  Musimy  pracować  teraz  nad  tym,  by  dla 
wszystkich  ludzi  koniec  wojny  był  początkiem  nowego  życia.    Z  nagłym  postanowieniem  spojrzał  na 
przesłonięte  słupami dymu niebo. Wrócę na Ziemię. Nie sądzę, by Elżbiecie się tu spodobało, lecz będzie 
musiała  się  przyzwyczaić.  Ziemia  ponownie  stanie  się  centrum  świata.  Więcej  zrobię  dla  Halvmork  i 
zamieszkujących ją ludzi, będąc tu, na miejscu... 

background image

 Dla wszystkich możesz zrobić bardzo dużo. Znasz Ziemię, znasz planety i wiesz, czego potrzeba ludziom 
najbardziej. 
 Wolności. Mają ją teraz. Lecz może okazać się trudniej ją utrzymać, niż było ją zdobyć. 
 Zawsze tak było  odparła.  Poczytaj niektóre książki. Większość rewolucji ponosiło kieski zaraz po tym, jak 
osiągnęły zwycięstwo. 
A więc upewnijmy się, że ta nie przegra  ponownie spojrzał na niebo.  Chciałbym, aby była noc. Chciałbym 
zobaczyć gwiazdy. 
 Są  tam  przecież.  Ludzkość  wyruszyła  już  raz  ku  gwiazdom,  ale  nie  zrobiła  tego  dobrze. Teraz  dano  nam 
drugą szansę. Musimy postarać się dobrze ją wykorzystać. 
 To  prawda    przyznał  Jan,  rozmyślając  o  potędze,  jaką  właśnie  zdobyli,  o  broni  i  o  nieskończonej 
różnorodności sposobów na zadawanie śmierci i zniszczenia. 
 Musi nam się udać. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek mieli trzecią szansę.