background image

Carla Neggers

 

Huragan na wyspie

 

Tłumaczyła 

Monika Chilewicz

 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

-  Antonia...

 

Antonia Winter zatrzymała się w pół kroku. Wy-

dało  jej  się,  że  słyszy,  jak  ktoś  woła  ją  po  imieniu. 
Rozejrzała  się  po  niemal  pustym  parkingu,  ale  nie 
dostrzegła  nikogo.  Ruszyła  ponownie,  stukając  ob-
casami  po  betonowej  podłodze.  Wybierała się właś-
nie  na  kolację  w  „Back  Bay",  więc  miękkie,  płaskie 
buty  szpitalne  zamieniła  na  wysokie  czarne  szpilki, 
które  idealnie  komponowały  się  z  małą  czarną  su-
kienką.

 

To  pewnie  zmęczenie,  doszła  do  wniosku.  Cóż 

innego  mogłoby  sprawić,  że  zwyczajne  na  parkingu 
dźwięki pomyliła z własnym imieniem.

 

-  Antonia Winter... Doktor Antonia Winter...

 

Nabrała  głęboko  powietrza  i  przebiegła  kilka  ostat-

nich  metrów,  jakie  dzieliły  ją  od  auta.  Trzęsącymi  się 
rękami przycisnęła guzik pilota, by odblokować drzwi. 
Otworzyła je i błyskawicznie usiadła na fotelu kierow-
cy. Od razu też zablokowała wszystkie zamki.

 

To niemożliwe, myślała. To chyba jakiś koszmarny

 

background image

160      Carla Neggers 

sen!  A przecież coś takiego zdarzyło jej się nie po raz 
pierwszy...

 

Było tuż po siódmej wieczorem, zakończyła właśnie 

dwunastogodzinny  dyżur,  nic  więc  dziwnego,  iż  czuła 
się  zmęczona.  Pracując  jako  chirurg  urazowy  w  jed-
nym z bostońskich szpitali, miała do czynienia z wielo-
ma  trudnymi  przypadkami,  a  miniony  dzień  nie  byL 
pod  tym  względem  wyjątkowy.  Była  jednak  profe-
sjonalistką  i  umiała  sobie  radzić  ze  stresem,  jaki  niósł 
ze  sobą  ten  zawód.  Nie  przytrafiło  jej  się  dotąd,  by 
słyszała  tajemnicze  głosy,  czy  też  widziała  nierzeczy-
wiste postaci. Nie wyciągała też pochopnie dramatycz-
nych  wniosków  ze  zwyczajnych  wydarzeń.  Może 
jednak w końcu przedobrzyła z pracą i przestała sobie 
radzić  z  własnymi  emocjami?  Miała  ostatnio  dużo  na 
głowie,  zarówno  w  życiu  zawodowym,  jak  i  prywat-
nym.  Od  paru  miesięcy  była  zakochana  w  Hanku 
Callahanie, z którym miała się za chwilę spotkać. Była 
to  jednak  trudna,  pełna  komplikacji  znajomość.  Wpraw-
dzie  byli  sobie  szalenie  bliscy,  ale  jednocześnie  wiele  ich 
różniło - praca, rodzina, przeszłość... Nie miała jednak 
prawa  obwiniać  Hanka  za  obecną  sytuację.  Była  roz-
sądną,  trzeźwo  stąpającą  po  ziemi  kobietą.  Skoro 
wydawało  jej  się,  że  ktoś  ją  zawołał  po  imieniu,  to 
zapewne tak właśnie się stało.

 

Przekręciła kluczyk w stacyjce, a gdy silnik urucho-

mił się, ruszyła powoli, raz po raz spoglądając w luster-
ko  wsteczne,  czy  nie  pojawi  się  w  nim  jakaś  podejrzana 
postać.  Przez  moment  chciała  nawet  zapytać  straż-
nika,  czy  nie  słyszał  czegoś  dziwnego,  ale  ostatecznie 
zrezygnowała. Doszła do wniosku, że głos był na tyle

 

background image

Huragan na wyspie 

161 

cichy,  iż  nie  mógł  dotrzeć  do  budki,  znajdującej  się  przy 
wjeździe  na  parking.  Gdy  wreszcie  znalazła  się  na 
ulicy,  zjechała  na  moment  na  pobocze, by wziąć kilka 
głębszych oddechów.

 

Poprzedniego  dnia  otrzymała  dziwną  wiadomość 

pocztą  elektroniczną.  Trzecią  z  kolei.  „Pacjenci  ufają 
pani.  A  co,  jeśli  zawiodła  pani  to  zaufanie?-"  Wszystkie 
traktowały  o  tym samym, dotyczyły relacji pacjent - 
lekarz  oraz  zdrady.  Antonia  skonsultowała  się  z  lepiej 
od  niej  zorientowanym  w  komputerach  znajomym, 
który  oznajmił,  że  wytropienie  autora  anonimowych 
wiadomości  elektronicznych  jest  praktycznie  niemożli-
we,  jeśli  osoba  ta  nie  chce  zostać  zidentyfikowana. 
Teksty  te  nie  stanowiły  bezpośrednich  pogróżek,  nie 
wspominały  też  ani  słowem  o  Hanku  Callahanie, 
kandydacie do senatu ze stanu Massachusetts. Wybory 
miały się odbyć w pierwszy wtorek listopada, a więc za 
niespełna dwa miesiące. Gdyby w poczcie do niej poja-
wiło się jego nazwisko, musiałaby go o tym poinformo-
wać,  ale  jak  na  razie  uznała,  że  lepiej  będzie  go  nie 
niepokoić.  Poza  tym  trudno  było  jej  uwierzyć,  że  ktoś 
mógłby chcieć ją zastraszyć. Niby dlaczego ktoś miałby 
ją prześladować? Niemożliwe. Musiała to sobie ubzdu-
rać. Była zmęczona i spięta, co pewnie miało wpływ na 
jej  zdolność  kojarzenia  faktów.  Może  tak  naprawdę 
nikt nie wołał jej po imieniu, tylko powietrze zasyczało 
w  rurze  wydechowej?-  A  wiadomości  przychodziły  od 
kogoś znajomego, kogo numeru nie rozpoznałaś- Może 
ktoś  z  jej  przyjaciół  czy  współpracowników  pracował 
nad artykułem o etyce w medycynie i z braku świeżych 
pomysłów zarzucał ją retorycznymi pytaniami?

 

background image

162      Carla Neggers 

Mimo  iż  powinna  się  czuć  spokojniejsza,  gdy  już 

podjechała  przed  wejście  do  restauracji,  to  jednak 
wolała  oddać  kluczyki  do  auta  parkingowemu,  by 
uniknąć  kręcenia  się  po  kolejnym garażu. Nim weszła 
do  restauracji,  postała  parę  minut na zewnątrz, aby 
zaczerpnąć świeżego powietrza.

 

Hank  już  czekał  przy  ich  ulubionym  stoliku.  Gdy 

zbliżała się, podniósł się z krzesła, więc pomachała mu 
wesoło.  Niewątpliwie  był  najprzystojniejszym  męż-
czyzną,  jakiego  kiedykolwiek  spotkała.  Miał  czter-
dzieści  jeden  lat,  szpakowate  włosy,  kwadratową, 
silnie zarysowaną dolną szczękę, a do tego niewiarygo-
dnie  niebieskie  oczy.  Poznała  go  w  listopadzie  ubieg-
łego  roku  w  rodzinnym  Cold  Ridge,  niewielkim  mias-
teczku  z  stanie  Nrw  Hampshire.  Właśnie  rozpoczynał 
kampanię do senatu i przyjechał w góry White Moun-
tains,  by  odpocząć,  wędrując  w  towarzystwie  daw-
nych  kolegów  z  wojska  -  Tylera  Northa  i  Manny'ego 
Carrerya.

 

Hank  pochodził  z  Callahanów  z  Massachusetts, 

rodziny  od  niepamiętnych  czasów  aktywnej  politycz-
nie  i  społecznie,  wychowującej  kolejne  pokolenia  do 
służby  krajowi  i  narodowi.  Gdy  przed  dwoma  laty 
kończył  karierę  wojskową  w  stopniu  majora  lotnic-
twa,  jego  ostatnią  misją  była  niebezpieczna  wyprawa 
na ratunek pięciu rybakom, których kuter wywrócił się 
podczas  sztormu.  Choć  wcześniej  wiele  razy  brał 
udział  jako  pilot  helikoptera  w  podobnych  akcjach, 
tym  razem  wiadomość  o  ich  pełnej  poświęcenia  po-
stawie  znalazła  się  na  pierwszych  stronach wszystkich 
gazet w kraju. Antonia nie miała wątpliwości, że Hank

 

background image

Huragan na wyspie 

163 

bez  wahania  podjąłby  się  ochrony  jej  przed  prze-
śladującym  ją  nieznajomym.  Uczyniłby  to  nie  tylko 
dlatego, że był szkolony do niesienia ratunku, ale i z 
powodu  osobistej  tragedii,  jaką  przeżył  przed 
dziesięciu  laty,  kiedy  to  jego  żona  i  córeczka  zginęły 
w  wypadku  samochodowym.  Choć  nie  byłby  w  stanie 
im  w  żaden  sposób  pomóc,  wciąż prześladowały go 
wyrzuty  sumienia,  że  w  momencie  ich  śmierci znaj-
dował  się  tysiące  kilometrów  od  nich.  Dlatego,  gdyby 
Antonia  szepnęła  choć  słowo,  iż  czuje  się  zagrożona, 
Hank  zapewne  rzuciłby  wszystko,  aby  otoczyć  ją 
opieką, a tego zdecydowanie nie chciała.

 

Robert  Prancer  zajrzał  do  restauracji  przez  duże 

okno.  Pani  doktor  siedziała  przy  niewielkim  stoliku, 
popijając  wino  w  towarzystwie  przystojnego  kan-
dydata na senatora.

 

Jakże  to?-  Czyżby  nie  wiedziałaś?  Musiał  się  siłą 

powstrzymywać, by nie zacząć walić pięściami w szy-
bę,  żeby  zwróciła  na  niego  uwagę. Jak mogła nie zda-
wać  sobie  sprawy  z  tego,  co'  czuł,  gdy  widział  ją  z 
innym  mężczyzną?  Nie  wiedziała,  jak  bardzo  bolała 
go świadomość, że ani trochę o niego nie dbała? Ze od 
jakiegoś  czasu  żył  złudzeniami?  Nie  miał  pojęcia,  co 
powinien  dalej  robić.  Od  paru  dni  działał  instynktow-
nie,  ale nie przynosiło mu to satysfakcji. Co z tego, że 
wysyłał  jej  wiadomości,  skoro  nie  mógł  widzieć  wyra-
zu  jej  twarzy,  gdy  je  odczytywała?  Czy  była  prze-
straszona?  A  może  tylko  zaskoczona?  Napisał  je  tak, 
by  nie  mogła  mieć  pewności,  czy  ktoś  chce  ją  tylko 
przestraszyć, czy jednak rzeczywiście jest w niebez-

 

background image

164      Carla Neggers 

pieczeństwie.  Co  do  jednego  był  przekonany:  doktor 
Antonia Winter nie zaalarmuje nikogo, póki nie będzie 
na sto procent przekonana, że coś jej grozi. Od niemal 
trzech  lat  obserwował  ją  przy  pracy  i  wiedział,  że  nie 
ma  w  zwyczaju  panikować.  Tym  lepiej.  Zamierzał 
dozować  pogróżki  tak,  aby  wreszcie  trzęsła  się  ze 
strachu  i  błagała,  by  darował jej życie. Wpatrywał się 
w  parę,  która  wesoło  rozmawiała  z  obsługującym  ich 
kelnerem.  Czy  istotnie  chciał,  by  błagała  go  o  litość? 
Czy  był  gotów  zajść  aż  tak  daleko?  A  może  jeszcze 
dalej ?

 

Ostatnia akcja na parkingu udała mu się wyśmieni-

cie. Słyszał, jak na długi czas wstrzymała oddech, a 
potem  wypuściła  gwałtownie  powietrze.  Żałował,  że 
nie  mógł  widzieć  jej,  miny.  Wciąż  czuł  na  ubraniu 
zapach  oleju  silnikowego, w który niechcący usiadł na 
parkingu.  Plamę  na  betonowej  posadzce  zauważył  za 
późno,  a  nie  chciał  się  niepotrzebnie  ruszać,  by  nie 
zwrócić na siebie uwagi. Doktor Antonia przemierzała 
właśnie parking, stukając czarnymi szpilkami. Spieszy-
ła się na spotkanie z kandydatem na senatora. Opieku-
jąc  się  pacjentami,  unikała  zwykle  pośpiechu.  Była 
spokojna,  opanowana,  bez  reszty  oddana  swej  pracy. 
A  przynajmniej  tak  mu  się  wydawało...  Wrócił  wspo-
mnieniami  do  chwili,  gdy  przed  paroma  tygodniami 
postrzelił się w stopę. Miał wtedy okazję przekonać się, 
co  w  jej  rozumieniu  oznaczało  poważne  podejście  do 
pracy.  Najzwyczajniej  w  świecie  zdradziła  go.  Dzięki 
niej  najpierw  musiał  tłumaczyć  się  policjantom,  a  po-
tem  psychiatrze.  Nie  miała  nawet  pojęcia,  ile  czasu 
zajęło mu odkręcanie wszystkiego. W dodatku stopa

 

background image

Huragan na wyspie 

165 

wciąż  go  pobolewała.  A  chciał  tylko,  by  zwróciła  na 
niego  uwagę,  mimo  że  był  zwykłym  sprzątaczem,  a  ona 
ważną lekarką. Pomyślał, że zrobi coś dramatycznego, 
by ją przetestować, by sprawdzić, jak się wobec niego 
zachowa.  Była  jedyną  kobietą  w  jego  życiu.  Pierwszą 
i  jedyną.  Nawet  jeszcze  nim  ją  poznał,  był  jej  wierny. 
Powinien  był  postrzelić  kogoś  innego.  Na  przykład 
któregoś ze sprzątaczy. Wtedy mógłby przynieść go do 
niej na ostry dyżur, żeby uznała go za bohatera. Przecież 
lubiła  bohaterów.  Dzielnych  pilotów,  którzy  ratowali 
życie innych żołnierzy czy rybaków.

 

Cóż, człowiek uczy się przez całe życie...

 

Gdy stopa mu się jako tako zagoiła, wrócił do pracy 

na  oddziale.  Do  nieudaczników,  którzy  uważali  wyży-
manie  mopa  i  machanie  szczotką  za  szczyt  szczęścia. 
Do traktujących go z wyższością lekarzy i pielęgniarek. 
Do  pracowników administracji szpitala, powtarzają-
cych  do  znudzenia  wyświechtane  frazesy  o  tym,  jaka 
to ważna i niezbędna jest ciężka praca ekipy sprzątają-
cej.  Jego  koledzy  i  koleżanki  grali  w  totolotka,  kibico-
wali drużynie Red Sox, wozili dzieci do szkoły, wymie-
niali  się  przepisami  kulinarnymi  i  bonami  zniżkowy-
mi.  Przy  tym  wszystkim  naiwnie  wierzyli,  że  tak 
właśnie  powinno  wyglądać  szczęśliwe  życie.  Tym-
czasem  Robert  Prancer  miał  iloraz  inteligencji  równy 
156,  więc  zdawał  sobie  sprawę,  że  zamiast  sprzątać 
korytarze,  powinien  być  dyrektorem  szpitala.  Jego 
współpracownicy  w  ogóle  tego  nie  dostrzegali,  ale  nic 
w tym dziwnego, bo byli prości i ograniczeni. Wiecznie 
naśmiewali  się  z  jego  nazwiska,  a  on  nie  miał  ochoty 
przyznać, że matka podała to nazwisko na cześć jej

 

background image

166      Carla Neggers 

ulubionego  renifera  z  bajki,  bo  nie  wiedziała,  kim  był 
jego  ojciec  i  jak  się  nazywał.  Umarła,  gdy  miał  jedenaś-
cie  lat.  Dobrze  jej  tak!  Robert  nie  tolerował  głupich 
ludzi.

 

Sądził,  że  Antonia  Winter  dostrzegła  w  nim  tę 

inteligencję  i  potencjal,  że  ujrzała  w  nim  bratnią  duszę. 
Dobre sobie! A jednak wciąż łudził się, iż nie wszystko 
stracone.  Była  tak  piękna,  że  aż  zapierało  mu  dech 
w  piersiach.  Miała  proste  kasztanowe  włosy,  niebies-
kie  oczy  i  nieduży  kształtny  nos.  Podobały  mu  się 
kobiety piękne, a zarazem inteligentne.

 

-  O,  nie!  -  zawołał,  kręcąc  głową,  przez  co  kilka 

mijających  go  osób spojrzało na niego podejrzliwie. 
- O, nie! Zupełnie nie jest w moim typie!

 

Kobieta  w  jego  typie  nigdy  by  go  nie  zdradziła. 

A doktor Winter zrobiła to i jako lekarka, i jako kobieta. 
Złamała mu serce, choć przecież nie był taki najgorszy, 
mógł się nawet podobać.

 

Był  piękny,  ciepły  wieczór,  więc  domyślał  się,  że 

randka  potrwa  znacznie  dłużej  niż  sama  kolacja.  Na 
szczęście wiedział, gdzie Antonia mieszka. W dodatku 
miał klucze do jej domu. Postanowił więc wykorzystać 
tę okazję...

 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Hank  Callahan  miał  dokładnie  godzinę  do  spot-

kania  z  miejscowymi  biznesmenami.  Wierzył,  że  wy-
starczy mu tyle czasu, aby wyciągnąć z Carine Winter, 
młodszej  siostry  Antonii  Winter,  potrzebne  informa-
cje. Jeśli mu się jednak nie uda, nie odpuści i wróci tam 
przy najbliższej okazji. Chciał dowiedzieć się, gdzie się 
podziała Antonia, po której słuch zaginął przed paroma 
dniami.

 

Zaparkował  przed  skromnym  budynkiem  na  tyłach 

Inman  Square,  gdzie  późną  wiosną  Carine  Winter 
wynajęła  mieszkanie,  czym  kompletnie  zaskoczyła 
swoją siostrę. Zupełnie nie pasowała do Cambridge, 
jej miejsce było w Cold Ridge, gdzie mieszkała w skrom-
nym  drewnianym  domku  u  podnóża  góry  o  tej  sa-
mej  nazwie.  Była  świetną  fotograficzką,  specjalizo-
wała  się  w  fotografowaniu  przyrody.  Zapewne  nie 
zrezygnowałaby z tej pasji, gdyby w lutym jej życie nie 
legło  w  gruzach,  kiedy  to  porzucił  ją narzeczony, w 
efekcie  czego  zdecydowała,  iż  powinna  zamieszkać  w 
mieście. Kiedy zaś ktokolwiek z rodziny Win-

 

background image

168      Carla Neggers 

terów  coś  postanowił,  nie  sposób  było  go  od  tego 
odwieść.

 

Tyler  North,  były  narzeczony  Carine,  a  jednocześ-

nie jeden z najbliższych przyjaciół Hanka, ostrzegał go 
przed tym wiele razy. Trudno mu było odmówić racji, 
zwłaszcza  że  znał  rodzinę  Winterów  od  zawsze,  choć 
zakochał  się  i  oświadczył  młodszej  z  sióstr  dopiero 
zeszłej  jesieni,  co  było  zaskoczeniem  dla  większości  ich 
krewnych  i  znajomych.  Jak  się  potem  okazało,  niepo-
trzebnie  się  nad  tym  głowili,  bo  tydzień  przed  wy-
znaczoną  datą  ślubu  Tyler  wycofał  się.  Utrzymywał, 
że  powodem  był  nie  tyle  strach,  co  nagłe  olśnienie,  że 
ich styl życia jest tak skrajnie odmienny, iż prędzej czy 
później  stanie  się  źródłem  konfliktu.  Carine,  która 
straciła  rodziców  wieku  trzech  lat,  wolała  prowadzić 
spokojne życie, Tylera zaś ciągle gdzieś nosiło.

 

Zerwanie  przez  przyjaciela  zaręczyn  odbiło  się 

niekorzystnie  także  na  Hanku,  który  musiał  pracować 
parę  miesięcy  nad  zasypaniem  przepaści,  jaka  utwo-
rzyła  się  między  nim  i  Antonią  w  wyniku  źle  pojętej 
siostrzanej  solidarności.  Dopiero  niedawno  udało  mu 
się ją przekonać, by patrząc na niego, nie myślała ciągle 
o złamanym sercu siostry.

 

-  Winterowie  trzymają  się  razem -  ostrzegał  Tyler. 

- Nie daj się zwieść pozorom. Mogą się kłócić, obrażać, 
ale  niech  ktoś,  nie  daj  Boże,  skrzywdzi  jedno  z  nich, 
reszta  stanie  za  nim  murem.  Są  uparci  i  nieustępliwi, 
nie masz przy nich najmniejszych szans.

 

Skoro  niewiarygodnie  uparty  i  nieustępliwy  Tyler 

North mówił coś takiego, sytuacja musiała być istotnie 
poważna. Jednak Hank nie zamierzał ani wycofać się

 

background image

 

Huragan na wyspie 

169 

ze  starań  o  Antonię,  ani  zakończyć  przyjaźni  z  Tyle-
rem,  choć  miał  z  tego  powodu  spore  nieprzyjemności. 
Bądź  co  bądź, gdyby przyjaciel nie zaprosił go zeszłej 
jesieni  do  Cold  Ridge,  nigdy  by  nie  poznał  sióstr 
Winter.

 

Jak się spodziewał, początkowo Carine w ogóle nie 

chciała go wpuścić.

 

-  Porozmawiajmy,  proszę  -  nie  ustępował.  -  Mart 

wię się o Antonię.

 

Młodsza  z  sióstr  wyraźnie  walczyła  ze  sobą  przez 

chwilę, aż wreszcie uchyliła szerzej drzwi frontowe. 
Była wyższa od Antonii o jakieś pięć centymetrów, jej 
włosy  miały  ciemniejszą  o  kilka  tonów  barwę,  ale  ich 
oczy były niemalże identyczne.

 

-  Nie ma jej tu - mruknęła. 
-  Wiem. Mogę wejść? 
-  Jestem zajęta... 
-  Carine. Proszę cię... 

Westchnęła,  ale  widać  było,  że  nie  potrafi  być  dla 

niego  niemiła,  choćby  nie  wiadomo  jak  się  starała. 
Zresztą  bycie  niemiłym  wobec  Hanka  nie  sprawiłoby 
jej tyle przyjemności, ile zepchnięcie Tylera z urwiska, 
co  obiecała  mu,  gdyby  zjawił  się  ponownie  na  jej  progu. 
Nie  zapowiadało  się  jednak,  by  miało  to  rychło  na-
stąpić, ponieważ Tyler nie pokazał się w Cold Ridge od 
kilku miesięcy, a i sama Carine trzymała się z daleka od 
Cold  Ridge.  Hank  widział,  że  bardzo  martwiło  to 
Antonię, ale jako że temat samopoczucia siostry stano-
wił absolutne tabu, wolał nie podejmować dyskusji.

 

Carine otworzyła drzwi.

 

-  Jak to? Bez obstawy? - zapytała z przekąsem,

 

background image

170      Carla Neggers 

zerkając na korytarz. - Pozwalają ci na taką samowolę? 
-  udawała  zdziwienie,  widocznie  postanowiła  jednak 
odegrać  się  na  nim  za  winy  przyjaciela. -  A gdzie jest 
twoja limuzyna?- Na dole czy może raczej za rogiem?

 

-  Carine, daj spokój, staram się jak mogę. 
-  Akurat!  -  Gestem  zaprosiła  go  do  środka,  od-

suwając  się  jednocześnie.  -  Dobrze,  dobrze.  Wejdź, 
proszę. 

Hank  podążył  za  nią  kiepsko  oświetlonym  koryta-

rzem.  Odniósł  wrażenie,  że  ten  budynek  komunalny 
i  jej  uroczy  drewniany  domek  w  Cold  Ridge  znaj-
dowały się na dwóch przeciwległych biegunach.

 

-  Widzę, że ostro zabrałaś się do pracy- stwierdził, 

rozglądając  się  po  kolorowych,  świeżo  pomalowanych 
ścianach. 

 

-  Właściciel  zaproponował,  że  mogę  coś  zmienić, 

więc postanowiłam trochę tu odświeżyć. 

-  Nie  sądzisz,  że  wolałby,  żebyś  wybrała  bardziej 

neutralne  koloryt  Na  przykład  biel?  -  zasugerował, 
spoglądając  na  zielone  szafki  kuchenne  i  cytrynowe 
ściany. 

Uśmiechnęła się ciepło, siadając przy stoliku barwy 

lawendy.

 

-  Szczerze mówiąc, nie pytałam.

 

Na  ścianie  nad  stolikiem  wisiało  zdjęcie  jastrzębia 

z  czerwonym  ogonem.  Jego  widok  sprawił,  że  Hanka 
przeszły  ciarki,  podobnie  jak  podczas  oglądania  więk-
szości  prac  Carine.  Miała  niewątpliwy  talent  do  foto-
grafowania  przyrody,  a  mieszkanie  w  mieście  dawało 
jej  zapewne  niewielkie  możliwości,  by  go  rozwijać. 
Antonia wprawdzie unikała tematu młodszej siostry,

 

background image

Huragan na wyspie 

171 

ale  wspomniała  coś  mimochodem,  że  Carine  ostatnio 
przyjęła zlecenie przygotowania reklamy jednego z bu-
tików przy Newbury Street.

 

-  Kontaktowałaś się ostatnio z Antonią"? 
-  Czemu pytasz"? 
-  Jedliśmy  razem  kolację  w  sobotę.  Skończyła  właś-

nie  dyżur,  była  chyba  zmęczona,  nawet  poirytowana, 
na  pewno  rozkojarzona.  Wspomniała,  że  chce  wyje-
chać  na  kilka  dni,  żeby  skończyć  artykuł,  który  już 
dawno  obiecała  jakiemuś  medycznemu  czasopismu. 
Domyślam się, że tym się właśnie zajmuje? 

-  Nic ci nie powiedziała"? 
-  Zdaje  się,  że  nie  dosłyszałem  terminu  ani  nazwy 

miejsca,  w  które  się  wybierała  -  odparł  wymijająco. 
- Zostawiłem jej kilka wiadomości w poczcie głosowej, 
ale nie oddzwoniła. 

-  Może powinieneś wreszcie przyjąć do wiadomoś-

ci tę subtelną aluzję. 

-  Carine, na litość boską... 

Dziewczyna  usadowiła  się  wygodnie  na  kuchen-

nym krześle.

 

-  A jak idzie kampania? 
-  Dziękuję,  nieźle.  Ale  to  nie  ma  nic  wspólnego 

z celem mojej wizyty. 

-  Były  major  lotnictwa.  Bohater  narodowy.  Cal-

łahan z Massachusetts. Kandydat na senatora. Zdaje 
się,  że  nie  jesteś  przyzwyczajony,  żeby  cię  ktokolwiek 
zbywał"? 

-  Gdyby  Antonia  chciała  się  mnie  pozbyć,  na 

pewno  nie  wybrałaby  ucieczki,  żeby  dać  mi  to  do 
zrozumienia - oświadczył z większym przekonaniem, 

background image

172      Carla Neggers 

niż naprawdę czuł. - Powiedziałaby mi to wprost, bo 
jest odważna i uczciwa.

 

-  Pewnie,  zawsze lepsza szybka śmierć niż powol-

na i bolesna. 

-  Carine,  zauważ,  proszę,  że  nie  jestem  Tylerem 

Northern. 

-  To  prawda.  -  Uśmiechnęła  się  lekko.  -  Gdybyś 

nim  był,  na  pewno  byś  tu  nie  siedział.  Nie  wpuściła-
bym  cię  za  próg.  Przykro  mi,  Hank,  ale  nie  jestem 
w stanie ci pomóc. 

Wyraz  jej  oczu  zdradzał  jednak  coś  zupełnie  prze-

ciwnego.  Carine  mogła,  ale  nie  chciała  mu  pomóc. 
Wiedziała  coś,  co  wolała  zostawić  tylko  dla  siebie. 
A  może  siostra  zobowiązała  ją  do  milczenia  w  tej 
sprawie?

 

-  Normalnie  nie  nachodziłbym  cię  tu  ani nie naga-

bywał.  Zaczekałbym  na  jej  powrót  i  wtedy  z  nią 
porozmawiał.  Teraz  jednak  czuję,  że  coś  jest  nie  w 
porządku.  Zachowywała  się  dziwnie  podczas  tej 
kolacji, ale tłumaczyła się nadmiarem pracy, tyle że nie 
wypadła specjalnie przekonywująco. Nie mam pojęcia, 
o co może chodzić... 

-  Może o ciebie? - podsunęła usłużnie. 

Tyler  ostrzegał  go,  że  Carine  potrafi  doskonale 

wyczuć  najbardziej  czuły  punkt  i  bez  skrupułów  w 
niego uderzyć. Dobrze, że się tego spodziewał, bo w 
przeciwnym razie mógłby za ostro zareagować.

 

-  Może. Ale naprawdę mi na niej zależy. 
Carine wpatrywała się w niego w milczeniu, uznał

 

więc, że najlepszą strategią będzie spokojne wyrażanie 
swego zaniepokojenia, by w końcu nabrała do niego

 

background image

Huragan na wyspie 

173 

zaufania. Nie było to łatwe, bo wciąż cierpiała po tym, 
co  zrobił  jej  Tyler, więc trudno się dziwić, że nie była 
skłonna ufać jego najlepszemu przyjacielowi.

 

-  A  jeśli  to  coś,  z  czym  nie  będzie  potrafiła  sobie 

sama poradzić ? Jeśli ma kłopoty? - nie ustępował.

 

Szybko odwróciła wzrok. A więc trafił w dziesiątkę. 

Coś  było  na  rzeczy,  nie  wymyślił  sobie  tego.  Wolał 
jednak  nie  dać  po  sobie  poznać,  że  się  czegokolwiek 
domyśla.  Za  bardzo zależało mu na informacjach, aby 
mógł  sobie  teraz  pozwolić  na  przedwczesny  triumf, 
czekał  więc  cierpliwie.  Mijały  sekundy,  minuty,  a  Ca-
rine nadal milczała, unikając jego spojrzenia.

 

-  OK,  jeśli  nie  chcesz,  nie  mów,  nie  mogę  cię 

zmusić. Zadzwonię do Gusa.

 

To  jej  się  specjalnie  nie  spodobało.  Gus  był  jej 

stryjem,  który  po  śmierci  rodziców  zajął  się  nimi  jak 
tylko  potrafił  najlepiej,  choć  sam  miał  zaledwie  dwa-
dzieścia  lat  i  żadnego  doświadczenia  w  opiece  nad 
dziećmi.

 

-  Jak  to,  zadzwonisz  do  Gusa?!  -  Zerwała  się  na 

równe nogi. - Przecież Antonia nie ma dziesięciu lat! 

-  Dobrze, zostawię Gusa w spokoju, za to sprowa-

dzę tu Tylera. Złapie cię za kostki i wywiesi za okno, aż 
zdecydujesz się mówić. 

Sięgała właśnie do kranu, aby odkręcić wodę, ale 

w tym momencie jej dłoń znieruchomiała na kurku.

 

-  Proszę bardzo. W ogóle mnie to nie obchodzi. 
-  Chcę ci po prostu uświadomić, że mam poważne 

zamiary. Coś się dzieje, wiemy o tym obydwoje, tyle że 
to  ty  posiadasz  konkretne  informacje  i  nie  chcesz  mi 
ich udzielić, bo obiecałaś trzymać język za zębami. 

background image

174      Carla Neggers 

Jestem pewien, że Antonia ci wybaczy, gdy wyjaśnisz, 
że straszyłem cię Tylerem.

 

-  Czyli blefowałeś? 
-  Nie  do  końca.  Powinnaś  jednak  docenić  moją 

determinację. 

Nabrała  powietrza  w  płuca,  jakby  chciała  coś  po-

wiedzieć, ale po chwili wypuściła je gwałtownie.

 

-  Czy  Antonia  ma  jakieś  kłopoty?  -  naciskał.  - 

A może ty? 

-  Nie,  nie  mam  kłopotów  -  odparła  zniecierp-

liwiona. - Tym razem nie ja. 

A więc miał rację! Coś się działo, teraz wystarczyło 

tylko wyciągnąć więcej szczegółów.

 

Carine  odkręciła  kurek,  by  napełnić  kubek  wodą. 

Mimo  że  na  jej  policzkach  widniał  rumieniec,  wy-
glądała  na  wyczerpaną  wydarzeniami  ostatnich  paru 
miesięcy.  Choć  intensywne  kolory  na  ścianach  i  meb-
lach ożywiły wnętrze, nie zatuszowały śladów zuży-
cia,  świadczących  o  tym,  jak  skromne  były  jej  moż-
liwości  finansowe.  Mimo trudnej sytuacji nie wynajęła 
jednak  ani  nie  wystawiła  na  sprzedaż  swego  drew-
nianego  domku  w  Cold  Ridge.  Czyżby  rozważała 
możliwość  powrotu  w  rodzinne  strony?  A  może  w 
głębi  serca  miała  jeszcze  nadzieję  na  pojednanie  z 
Tylerem ?

 

-  Powiedz mi, co wiesz, Carine - poprosił. 
Sącząc wodę, odwróciła się powoli w kierunku

 

niedużego  telewizora,  aby  go  włączyć.  Nie  miał  poję-
cia,  o  co  chodzi,  ale  obserwował  ją  w  milczeniu. 
Nastawiła  kanał  pogodowy,  w  którym  raz  po  raz 
podawano komunikaty na temat nadciągającego hura-

 

background image

Huragan na wyspie 

175 

ganu  Hope,  wędrującego  z  Południa  wzdłuż  Wschod-
niego Wybrzeża ze średnią prędkością dwustu kilomet-
rów na godzinę. Jak na razie w ich rejonie nie ogłoszo-
no  stanu  alarmowego,  bo  prognozy  przewidywały,  iż 
huragan  zmieni  kierunek,  nim  dotrze  tak  daleko  na 
Północ.

 

-  Wiesz,  że moja rodzina mieszka w White Moun-

tains od czasów prezydenta Madisona?- - odezwała się 
ni z tego, ni z owego. - Nawet jedno ze wzgórz nazywa 
się Górą Madisona. 

-  Carine... 
-  Gdybyś  mnie  posadził  na  wysokości  półtora 

tysiąca  metrów  nad  poziomem  morza,  nawet  przy 
zbliżającej  się  burzy,  wiedziałabym,  co  robić.  -  Zerk-
nęła  na  moment  na  ekran  telewizora.  -  Ale  nie 
miałabym  pojęcia,  jak  się  zachować  w  obliczu  nad-
ciągającego huraganu. 

Hank  nie pojmował, o co jej chodzi, ale postanowił 

niczemu się otwarcie nie dziwić.

 

-  Martwisz się huraganem Hope? 
-  Tak, ale nie o siebie. Nie jestem tu tak narażona, 

jak  wy  tam  na  przylądku  Cape  Cod  i  okolicznych 
wyspach. Twoja rodzina mieszka gdzieś na przylądku, 
prawda? 

-  Tak,  w  Brewster.  Przeżyliśmy  już  wiele  sztor-

mów  i  burz.  Ludzie  w  moich  stronach  nauczyli  się 
obserwować  zmienne  warunki  i  wsłuchiwać  się  w 
ostrzeżenia.  Jeśli  przychodzi  nakaz  ewakuacji,  nie 
zastanawiają  się,  tylko  szybko  pakują  najpotrzebniej-
sze rzeczy. 

Odpowiadał spokojnie, powoli, chcąc zyskać na

 

background image

176      Carla Neggers 

czasie, zastanawiał się bowiem, w jakim celu skierowa-
ła  rozmowę  na  ten  tor.  Czy  chciała  go  zdekoncen-
trować,  czy  może  próbowała  mu  coś  przekazać,  nie 
mówiąc tego wprost?

 

-  Ale to dlatego, że są od lat tego nauczeni, a poza 

tym  mają  dostęp  do  prognoz  pogody  i  ostrzeżeń.  A 
gdyby...  -  zawahała  się,  nie  odrywając  wzroku  od 
ekranu. - Gdyby ktoś nie miał żadnego doświadczenia, 
jeśli  chodzi  o  huragany,  a  do  tego  miał  myśli  zajęte 
czymś  innym?  Gdyby  ktoś  był  na  bezludnej  wyspie 
i znalazł się na trasie huraganu... Mogłoby się stać coś 
złego, prawda? 

-  Mogłoby. Ale to tylko teoria, przecież nie ma już 

bezludnych wysp w naszej okolicy... 

Są, wbrew pozorom - wpadła mu w słowo. 
Przyjrzał jej się spod zmrużonych powiek.

 

-  Carine,  czy  chcesz  przez  to  powiedzieć,  że  An-

tonia  jest  sama  na  bezludnej  wyspie,  bez  dostępu  do 
informacji o pogodzie i aktualnych ostrzeżeniach? 

-  Ja  nic nie powiedziałam - zastrzegła, spoglądając 

mu jednocześnie prosto w oczy. 

Jej wzrok mówił, że teraz jego kolej, że powinien się 

domyślić,  co  chciała  mu  przekazać  i  zacząć  działać. 
Wyjął  więc  szybko  komórkę  i  wybrał  numer  Tylera 
Northa, który stacjonował obecnie w bazie Hurlburt 
na  Florydzie,  gdzie  był  szefem  oddziału  do  zadań 
specjalnych.  Spodziewał  się,  że  w  związku  z  kolejną 
akcją  przyjaciel  ma  wyłączony  telefon  i  przyjdzie  mu 
zostawić  wiadomość,  tymczasem  w  słuchawce  ode-
zwał się głos Tylera.

 

-  Tu North, słucham.

 

background image

Huragan na wyspie 

177 

-  Gdzie jesteś? 
-  Na Florydzie, piję sobie zimne piwo. A tyś- 
-  W  Cambridge.  Jestem  u  Carine.  Coś  niedobrego 

dzieje  się  z  Antonią,  ale  nie  mogę  wydobyć  z  Carine 
żadnych szczegółów, chyba obiecała siostrze, że nic nie 
powie. 

-  Powodzenia, stary - zaśmiał się Tyler. - Carine 

nic ci nie powie, póki sama nie będzie tego chciała. 

-  Coś  mi  jednak  zasugerowała.  Antonia  jest  praw-

dopodobnie  na  jakiejś  wysepce  w  okolicy  Cape  Cod. 
Istnieje  obawa,  że  jeśli  huragan  Hope  nie  zmieni 
kierunku, może jej się stać coś złego. Nie wiadomo, czy 
ma dostęp do komunikatów pogodowych. 

-  Nie  martw  się,  one  są  niezniszczalne,  przetrwają 

każdy kataklizm. 

-  Wiem, jedna z nich niemalże wyszła za ciebie za 

mąż.  Na  szczęście  w  porę  dostrzegłeś  zbliżające  się 
nieszczęście. 

-  Lepiej nie tykajmy tego tematu, majorze. 
Tyler zwracał się do niego per „majorze" tylko

 

wtedy, gdy chciał się od niego z jakiegoś powodu 
zdystansować.

 

-  Wiedziała, że do ciebie zadzwonię.

 

-  Naprawdę?  W  takim  razie  sytuacja  musi  być 

naprawdę  poważna  -  stwierdził  Tyler  znacznie  bar-
dziej  poważnym  tonem.  -  Jestem  ostatnią  osobą,  z 
którą Carine chciałaby się kontaktować. Co się dzieje? 

-  Nie mam pojęcia. Ale zamierzam się dowiedzieć. 
-  A jak Carine? Wszystko u niej w porządku? Jest 

bezpieczna? 

Hank po raz kolejny doszedł do wniosku, że nic nie

 

background image

178      Carla Neggers 

rozumie.  Najpierw  Tyłer  był  zakochany  w  Carine  na 
śmierć  i  życie,  potem  ni  z  tego,  ni  z  owego  odwołał 
ślub,  a  teraz  z  kolei  martwił  się  o  bezpieczeństwo 
swojej byłej narzeczonej.

 

-  W  porządku,  nic  jej  nie  grozi.  Stoi  teraz  przed 

telewizorem,  ogląda  kanał  pogodowy  i  udaje,  że  nie 
wie,  do  kogo  dzwonię.  Chyba  z  jakiegoś  powodu 
uważa, że wiesz, gdzie może być Antonia.

 

Tyler  ciężko  westchnął.  Znał  Winterówny całe swe 

życie,  w  pewnym  sensie były jego jedyną rodziną. Jak 
mógł nie wiedzieć takich rzeczy?

 

-  Jest  na  Shelter  Island.  Wychowałeś  się  w  tamtej 

okolicy, powinieneś wiedzieć, gdzie to jest. 

-  Oczywiście,  że  wiem.  Tylko  że  to  rezerwat 

dzikiego  ptactwa,  nie  ma  tam  żadnych  zabudowań, 
a namiotów rozbijać nie wolno. 

-  A  wyobrażasz  sobie  Antonię  w  namiocie?  Na 

wyspie  jest  jedna  chata,  należy do staruszki, która jest 
znajomą Antonii. Ma dożywotnie prawo korzystania 
z  tej  chaty,  a  kiedy  umrze,  budynek  będzie  rozebrany. 
Antonia  jeździła  tam,  gdy  uczyła  się  do  sesji  egza-
minacyjnej na akademii medycznej. 

Ciekawe,  że  nigdy  nie  wspomniała  ani  o  znajomej 

staruszce,  ani  o  domku  na  wyspie.  Jak  wiele  miała 
jeszcze przed nim tajemnic...

 

-  Wybierasz się tam?- upewnił się Tyler. 
-  Oczywiście, i to jak najszybciej. Wolałbym, żeby 

huragan  nie  zmiótł  jej  z  powierzchni  ziemi.  Mam 
wrażenie,  że  dzieje  się  coś  niedobrego,  ale  nie chciała mi 
nic powiedzieć podczas naszej ostatniej kolacji. 

-  Sądzisz, że Carine coś wieś? 

background image

Huragan na wyspie 

179 

-  Najprawdopodobniej  tak,  ale  też  nie  chce  mi  nic 

powiedzieć. 

-  Chcesz, żebym przyjechał i to z niej wycisnął? 
-  Nie  ma  takiej  potrzeby.  Zresztą,  jeśli  Carine  wie 

coś,  co  pozwoli  uratować  jej  siostrę,  na  pewno  mi 
powie. 

Nie  zareagowała,  wciąż  udając,  że  nie  słucha  ich 

rozmowy.

 

-  Winterowie  nie  myślą,  jak normalni  ludzie

 

-  przestrzegł  go  przyjaciel.  -  Ile  znasz  kobiet,  które 
pojechałyby  samotnie  na  maleńką  wysepkę,  choć 
wszędzie  nadaje  się  ostrzeżenia  przed  nadciągającym 
huraganem?Skoro  Antonia  nie  widzi  potrzeby  opusz 
czenia  wyspy,  to  nie  masz  szansy  jej  stamtąd  wyciąg 
nąć choćby i siłą.

 

-  Masz dla mnie jakieś praktyczne rady? 
-  Owszem,  mam.  Zawieź  jej  zawieszkę  z  imieniem 

i  nazwiskiem,  żeby  ekipa  ratunkowa  mogła  ją  ziden-
tyfikować po przejściu huraganu. 

-  North, na litość boską... - żachnął się Hank. 
-  Mówię  poważnie.  Pracuje  na izbie przyjęć, miała 

nieraz  okazję  napatrzyć  się,  co  się  dzieje  z  ludźmi, 
którzy  nie  słuchają  ostrzeżeń.  -  To  powiedziawszy, 
Tyler rozłączył się bez uprzedzenia. 

-  Naprawdę chciałaś za  niego  wyjść,  Carine? 

-  Uśmiechnął się.

 

-  Naprawdę.  Teraz  wydaje  się  to  niedorzeczne, 

prawda?  Co  zamierzasz?  Antonia  bardzo  nalegała, 
żebym ci nic nie mówiła... 

-  Tego  akurat  zdążyłem  się  domyślić.  Zamierzam 

tam do niej pojechać. 

background image

180      Carla Neggers

 

-  Jest  bardzo  niezależna,  nie  spodoba  jej  się  po 

czucie, że ktoś mógłby uważać, że potrzebuje pomocy. 
Wyjdzie na to, że zwątpiliśmy w jej możliwości...

 

-  Rozumiem... Mam jeszcze tylko jedno pytanie. 
Skinęła w milczeniu głową.

 

-  Nie  chodzi  tylko  o  ten  huragan,  prawda?  Coś 

jeszcze cię martwi. 

-  Owszem.  Jest  coś  jeszcze,  ale  nie  chciała  na  ten 

temat rozmawiać. 

Po raz pierwszy Hank spostrzegł w jej oczach smutek 

i rozczarowanie. Zwykle kryła je za fasadą zadziorności 
i  uporu,  postawiła  sobie  bowiem  za  punkt  honoru  nie 
dopuścić do tego, by Tyler zmarnował jej życie.

 

-  Wiesz coś? A może coś podejrzewasz?

 

-  Wydaje  mi  się,  że  jest  przerażona,  a  to  do  niej 

niepodobne.  -  Nerwowym  gestem  przeczesała  włosy. 
- Jedziesz sam, czy z obstawą?

 

Domyślił  się,  że  tym  razem  miała  na  myśli  oddział 

specjalny  pod  wodzą  Tylera,  a  nie  grupę  ochroniarzy, 
z którymi ostatnio niemal się nie rozstawał.

 

-  Sam. 
-  Proszę,  proszę,  jak  widać są jeszcze pewne rzeczy, 

które  potrafisz  zrobić  sam.  -  Uśmiechnęła  się  prze-
kornie. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Najważniejsze  to  nie  stracić  z  oczu  przyszłego 

senatora.

 

Robert  nie miał pojęcia, w jaki sposób to zrobi, ale 

uznał, że przy swoim ilorazie inteligencji 156 zdoła coś 
wymyślić. Jak mógł w ogóle pozwolić doktorce tak się 
wymknąć?  Powinien  był  się  domyślić,  że  siostrunia 
pożyczy  jej  samochód,  żeby  mogła  wyjechać  niepo-
strzeżenie z miasta.

 

Carine  Winter,  nawiedzona  fotograficzka.  Widział 

jej  dziwaczne  zdjęcia  w  mieszkaniu,  do  którego  za-
kradł  się  przed  tygodniem,  aby  skopiować  klucze  do 
apartamentu  siostry.  Przejrzał  przy  okazji  kilka  jej 
emaili.  Nie  chciałby  być  w  skórze  tego  faceta,  co  ją 
rzucił... Wpadł przy tym na genialny pomysł - wysłał 
z jej komputera parę wiadomości do doktor Antonii. 
Rozważał  przez  chwilę  podłożenie  ognia,  ale  zdecydo-
wał,  że  powinien  się  skupić  na  tym,  co  najważniejsze, 
aby  zrealizować  swoje  zamierzenia.  Wyobraźnia  pod-
sunęła  mu  obraz,  który  miał  pod  powiekami  każdego 
wieczoru przed zaśnięciem. Doktor Antonia Winter.

 

background image

182      Carla Neggers 

Przerażona. Spocona. Skazana na jego łaskę i niełaskę, 
tak  jak  on  wtedy,  gdy  przyszedł  do  niej  ze  zranioną 
stopą. Błagająca o litość.

 

Jeszcze  nie  wiedział,  co  zrobi,  by  to  osiągnąć. 

Powinien  mieć  jakiś  plan,  ale  za  bardzo  kochał  spon-
taniczność,  by  przygotowywać  szczegółowe  strategie. 
Dlatego  nie  był  jeszcze  pewien,  czy  ostatecznie  powi-
nien  zabić  doktorkę.  Zdecyduje,  gdy  już  nadejdzie 
odpowiedni moment.

 

Siedział po turecku na ładnym, miękkim łóżku w jej 

przytulnym apartamencie w Back Bay. Sypialnia miała 
dziewczęcy,  romantyczny  wystrój,  czego  się  zupełnie 
nie  spodziewał.  Na  ścianach  wisiały  fotografie  kwia-
tów,  niewątpliwie  autorstwa  siostrzyczki,  na  półkach 
znajdowały  się  pachnące  świece,  a  pościel  ozdobiona 
była  delikatnymi  haftami.  Przejrzał  też  zawartość 
szuflady  z  bielizną.  Głównie  jedwab  i  delikatne  ko-
ronki.  Dotykając  miękkiej  tkaniny,  wspominał,  jaka 
była  dla  niego  miła  i  troskliwa,  gdy  trafił  na  oddział. 
Sądził  wtedy,  że  ma  u  niej  szansę.  Że  się  jednak  nie 
pomylił,  sądząc,  że  wystarczy  dać  jej  znak,  by  od-
ważyła  się  ujawnić  swe  uczucia.  Tymczasem  ona 
doniosła  na  niego  na  policję.  Twierdziła,  że  takie  są 
wymogi  prawne,  by  zgłaszać  wszystkie  przypadki 
postrzału. Akurat! Przecież postrzelił się sam, nie było 
więc  mowy  o  jakiejkolwiek  zbrodni.  Gdyby  tylko 
chciała, mogłaby machnąć na to ręką. Ale nie chciała...

 

Kiedy tylko został sam na sali, wyciągnął z ręki igłę 

kroplówki  i  uciekł,  nie  zważając  na  obolałą  stopę. 
Gliniarze dopadli go na parkingu, choć sądził, że zdoła 
im umknąć. Znał przecież cały teren szpitalny jak

 

background image

Huragan na wyspie 

183 

własną  kieszeń.  Tak,  wspomnienie  tej  pogoni  przypo-
mniało  mu  o  celu  wizyty.  Odszukał  nożyczki  i  pociął 
na  drobne  skrawki  całą  bieliznę.  Jeśli  jakimś  cudem 
Antonia zdoła wrócić do domu, nim on dowie się, gdzie 
jest, z pewnością to ją przestraszy nie na żarty. Dobrze 
jej tak!

 

Dopiero  po  raz  drugi  odwiedził  jej  mieszkanie,  ale 

starał  się  nie  narażać  niepotrzebnie  na  niebezpieczeń-
stwo.  Wprawdzie  ta  nieudacznica  Carine  nie  miała 
pojęcia,  że  pożyczył  sobie  klucze  z  jej  mieszkania  ani  że 
wysłał  z  jej  komputera  wiadomości...  Uśmiechnął  się 
do siebie. To ten wysoki iloraz inteligencji pomagał mu 
przeprowadzić to, co większości by nawet nie przeszło 
przez myśl.

 

Babcia, która wychowywała go po tym, jak oferma 

matka  przedawkowała  narkotyki,  mawiała  często,  że 
gdy  tylko  sobie  coś  postanowił,  był  w  stanie  zrobić 
wszystko,  aby  dopiąć  swego.  Biedaczka,  zmarła  na 
wylew, gdy miał szesnaście lat.

 

Nie chciał teraz myśleć o babci, niepotrzebnie go to 

rozpraszało,  a  powinien  się  skoncentrować,  by wymy-
ślić  sposób  na  wytropienie  supermana  Hanka  Cal-
lahana.  Istniały  przecież  dwie  możliwości  -  albo  wie-
dział,  gdzie  jest  Antonia  i  pojechał  za  nią,  albo  nie 
wiedział i też szukał śladów.

 

Tknięty przeczuciem, podniósł słuchawkę i przycis-

nął guzik ponownego wybierania numeru. Ciekaw był, 
z kim doktorka rozmawiała tuż przed wyjazdem.

 

- Dzień dobry, tu rezydencja Winslowów.

 

Robert odchrząknął, by przybrać najbardziej uprzej-

my ton głosu, na jaki go tylko było stać.

 

background image

184      Carla Neggers 

-  Bardzo  przepraszam,  że  przeszkadzam.  Czy  roz 

mawiam z panią Winslow?

 

-  Tak, słucham.

 

Uwielbiał  starszych  ludzi.  W  dzisiejszych  czasach 

tylko  oni  bez  wahania  podawali  obcym  przez  telefon 
informacje, które powinni zatrzymać dla siebie.

 

-  Szukam doktor Winter. Czy jest może u pani? 
-  Doktor Winter? Nie, nie ma jej. Była tu parę dni 

temu.  Teraz  jest  w  moim  domku  na  Shelter  Island. 
Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego nazwiska. 

-  Jestem  jej  kolegą  ze  szpitala  -  podał  tonem 

wyjaśnienia.  -  Przepraszam,  że  panią  niepokoiłem. 
Bardzo dziękuję i życzemiłego dnia. 

Rozłączył się, nim staruszka zdążyła odpowiedzieć. 

Shelter Island. Nigdy o takiej wyspie nie słyszał, ale nie 
miał  wątpliwości,  że  szybko  uda  mu  się  ją  odnaleźć. 
W końcu był przecież geniuszem.

 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Antonia  stała  na  niewielkim  wzniesieniu  poroś-

niętym  trawą  morską  i  kępami  soczystozielonej  mącz-
nicy.  Białogrzywa  fala  zbliżała  się  szybko  ku  plaży. 
Nadchodził  przypływ,  wody  zatoki  podnosiły  się. 
Powoli  wypuściła  powietrze.  Była  bezpieczna,  nie 
musiała  się  tu  nikogo  obawiać.  Zyskała  kilka  dni  na 
przemyślenia, pracę i odpoczynek.

 

-  Wszystko  będzie  dobrze -  zapewniła  samą siebie. 

- Na pewno.

 

Było  późne  popołudnie.  Nie  znała  dokładnej  godzi-

ny,  bo  po  przybyciu  na  wyspę  schowała  zegarek,  by 
symbolicznie  odciąć  się  od  pełnego  pośpiechu  życia, 
jakie prowadziła w mieście. Była sama w miejscu, które 
pod  wieloma  względami  przypominało  raj,  więc  nie 
pozostawało  jej  nic  innego,  jak  wreszcie  oddać  się 
lenistwu.  Shelter  Island stanowiła swego rodzaju przy-
stanek  dla  ptactwa  wędrownego,  mieszkały  tu  także 
na  stałe  liczne  gatunki  ptaków  nabrzeżnych  i  mors-
kich. Były wśród nich brodźce, siewki, kaczki, rybitwy, 
mewy, sowy, orły i sokoły. Antonii udawało się już

 

background image

186      Carla Neggers 

rozpoznać część z nich, wciąż jednak wielu nie umiała 
nazwać. Brakowało jej cierpliwości i wytrwałości, jakie 
charakteryzowały  jej  siostrę.  Starała  się  nie  wchodzić 
ptakom  w  drogę,  czuła  bowiem,  że to ich miejsce, a ona 
jest tu po prostu chwilowym intruzem.

 

Tylko Carine znała jej miejsce pobytu. Przed wyjaz-

dem  Antonia  kazała  siostrze  przysiąc,  że  dochowa 
tajemnicy-  może  niepotrzebnie,  ale  wtedy  wydawało 
jej  się  to  niezbędne.  Miała  nadzieję,  że  nawet  te 
szczątkowe  informacje  nie  narażały  Carine  na  niebez-
pieczeństwo  ze  strony  ewentualnego  prześladowcy. 
Hankowi  nie  wspomniała  ani  słowem  o  celu  swej 
podróży. Im mniej wiedział, tym lepiej dla niego i jego 
kampanii.

 

Powietrze  pachniało  tropikiem,  co  oznaczało,  że 

huragan  Hope  wciąż  stanowił  realne  zagrożenie.  Ko-
munikaty  radiowe  sugerowały,  że  być  może  do  rana 
zostanie  ogłoszony  stan  alarmu  dla  Cape  Cod  i  wyse-
pek  położonych  w  Cod  Bay.  Gdyby  tak  się  stało, 
ogłoszona  zostałaby  ewakuacja,  a  Antonia  nie  była 
przekonana,  że  chciałaby  wyjechać.  Huragan  mógł 
w  ostatniej  chwili  zmienić  kierunek,  co  dałoby  jej 
jeszcze kilka dni spokoju, odsuwając w czasie perspek-
tywę  ponownego  spotkania  z  prześladowcą.  Spędziła 
trzy  dni  przy  komputerze,  przeglądając  dokładnie 
karty pacjentów, a wciąż nie miała pojęcia, kto mógłby 
chcieć ją zastraszyć. Kto byłby tak nieustępliwy i pod-
stępny? Dziwne wiadomości przesyłane pocztą elektro-
niczną czy szepty na parkingu niczego jeszcze przecież 
nie  dowodziły.  Gdyby  z  czymś  takim  zgłosiła  się  na 
policję, prawdopodobnie zostałaby uznana za osobę

 

background image

Huragan na wyspie 

187 

przewrażliwioną.  Nawet  gdyby  potraktowano  ją  po-
ważnie,  śledztwo  prędzej  czy  później  objęłoby  też 
Hanka, a na to nie mogła pozwolić.

 

Niewiele  brakowało,  by  po  sobotniej  kolacji wspól-

nie  wrócili  do  jej  mieszkania,  ale  Hank  zauważył  jej 
roztargnienie  i  nieobecny  wzrok,  więc  odprowadził  ją 
tylko  do  drzwi  wejściowych.  Nie  mogła  przestać 
myśleć  o  tych  dziwnych  szeptach,  które  słyszała  na 
parkingu.  Nic  mu  o  nich  nie  wspomniała,  widziała 
więc, że był nieco zaskoczony jej zachowaniem, ale na 
szczęście  nie  naciskał.  Nie  chciała  w  ogóle  dotykać  tego 
tematu,  póki  nie zyska pewności, że coś się faktycznie 
dzieje.  Było  jej  przykro,  iż  musiała  coś  przed  nim 
ukrywać,  więc  gdy  znalazła  się  na  górze,  z  jej  oczu 
popłynęły łzy. Jak przez mgłę ujrzała lekko powiewają-
ce  na  wietrze  muślinowe  firanki  w  oknach  sypialni. 
Przecież  nigdy  nie  zostawiała  otwartych  okien,  wy-
chodząc  z  domu.  Rozejrzała  się  dokoła.  Nie  było 
żadnych  śladów  włamania,  wszystko  leżało  na  swoim 
miejscu,  ale  uchylone  okno  świadczyło,  iż  ktoś  tu  był 
pod jej nieobecność.

 

Sięgnęła po słuchawkę, by zadzwonić na policję, ale 

po  przyciśnięciu  jednej cyfry zmieniła zdanie. Przecież 
miała  następnego  dnia  wyjechać,  a  zgłoszenie  włama-
nia tylko by ten wyjazd opóźniło. Potrzebowała czasu, 
by  zastanowić  się  nad  elementem  wspólnym,  łączą-
cym  szepty,  wiadomości  i  uchylone  okno.  Mogła  to 
równie  dobrze  zrobić  sama  w  ciszy  domku  na  Shelter 
Island,  bez  wzywania  policji.  Z  dala  od  ewentualnego 
prześladowcy,  od  Carine,  a  przede  wszystkim od Hanka. 
Nie miała wątpliwości, że media z przyjemnością

 

background image

188      Carla Neggers 

zajęłyby  się  tą  sprawą,  czego  chciała  za  wszelką  cenę 
uniknąć. Nim znalazła się w mieszkaniu, liczyła też po 
cichu  na  to,  iż  przez  kilka  dni  jej  nieobecności  ów 
tajemniczy  ktoś  znudzi  się  i  zakończy  swą  kampanię 
przeciwko  niej.  Włamanie  jednak  było  czymś  zupełnie 
innym  niż  wysyłanie  dziwnych  wiadomości,  stanowiło 
zwykłe  przestępstwo,  a  całą  sprawę  stawiało  w  zupełnie 
innym świetle.

 

Odwróciła się od oceanu i ruszyła powoli piaszczys-

tą  ścieżką  między  karłowatymi  sosnami  i  drobnymi 
krzakami  jałowca.  Ściany  starego  domku,  do  którego 
zmierzała,  zbudowane  były  z  cedrowych  bali,  noszą-
cych  ślady  wichur  i  ulew.  Pomalowane  na  biało  ramy 
okienne  i  niebieskie  drzwi  dodawały  mu  niezwykłego 
uroku.  Niewielka  weranda  od  strony  cieśniny  Nan-
tucket zapewniała zapieraj ące dech w piersiach widoki.

 

Antonia  poznała  Babs  Winslow  jeszcze  w  czasie 

studiów  na  Akademii  Medycznej,  gdy  starsza  pani 
pracowała  jako  wolontariuszka  w  szpitalu  klinicznym. 
Mimo  tak  dużej  różnicy  wieku  zaprzyjaźniły  się  ser-
decznie.  Babs  była  najprawdziwszą  w  świecie  ekscen-
tryczną  arystokratką,  zarządzającą  ogromnym  mająt-
kiem  rodzinnym,  a  jednocześnie  zaangażowaną  w  po-
moc  ubogim.  Nigdy  nie  obnosiła  się  ze  swym  bogac-
twem,  wręcz  przeciwnie,  była  niesłychanie  skromna 
i  bezpretensjonalna.  Domek  na  wyspie  wyposażony 
był  tylko  w  niezbędne  udogodnienia,  z  sufitu  na 
środku  pomieszczenia  wisiała  jedna  żarówka,  zaś  do-
datkowe  oświetlenie  zapewniały  dwie  lampy  naftowe. 
Woda  była  tylko  zimna,  więc  do  mycia  należało  ją 
grzać na mikroskopijnej kuchence. Nieduży generator

 

background image

Huragan na wyspie 

189 

zasilał  oprócz  żarówki  również  malutką  lodówkę  i  pom-
pę.  Do  niedawna  toaleta  znajdowała  się  w  niewielkiej 
komórce  na  zewnątrz,  ale  na  szczęście  Babs  zdecydo-
wała  się  wygospodarować  na  nią  kącik  w  domku. 
Carine  wprawdzie  nie  miałaby  nic  przeciwko  korzys-
taniu  z  zewnętrznego  wc,  ale  Antonia  ceniła  sobie 
umiarkowaną wygodę.

 

Weszła  na  werandę,  by  sprawdzić,  czy  ręcznik 

kąpielowy,  który  wcześniej  wywiesiła  na  drewnianej 
balustradzie,  zdążył  już  wyschnąć.  Nagle  zatrzymała 
się  w  pół  kroku.  Dobiegł  ją  jakiś  dziwny  dźwięk.  Nie 
był to śpiew ptaka ani też odgłos oceanu czy wiatru.

 

Wstrzymała  oddech,  starając  się  opanować  ogar-

niające  ją  przerażenie  i  skoncentrować  na  wsłuchiwa-
niu w panujące odgłosy.

 

Gwizdanie.  Ktoś  gwizdał.  W  dodatku  była  to  pio-

senka krasnoludków z disneyowskiego filmu Królewna 
Śnieżka. 
Odruchowo uśmiechnęła się wesoło, ale szyb-
ko  spoważniała.  Przecież  nie  miała  pewności,  kto 
gwiżdże. Nie powinna dopuścić, by wesoły refren „Hej 
ho, hej ho" uśpił jej czujność. Wśliznęła się po cichu do 
domku,  podbiegła  do  kredensu  i  na  wszelki  wypadek 
wyjęła  z  szuflady  ostry  nóż.  Najprawdopodobniej 
załoga przepływającej obok wyspy łodzi zauważyła jej 
kolorowy ręcznik i zgłosiła władzom lokalnym, że ktoś 
przebywa  w  strefie  zagrożenia.  Władze  zaś  przysłały 
kogoś,  by  sprawdził,  czy wie o niebezpieczeństwie i 
czy będzie się w stanie ewakuować, gdyby zaszła taka 
potrzeba.  Nie  podejrzewała,  aby  jej  prześladowca 
anonsował  się  wesołą  piosenką  krasnoludków,  ale 
wolała nie ryzykować. Jak najciszej wyszła tylnymi

 

background image

190      Carla Neggers 

drzwiami i zbiegła po rozchwianych schodkach. Chcia-
ła  się  dostać  w  miejsce,  z  którego  mogła  obserwować 
intruza,  nie  będąc  sama  widzianą.  Przykucnęła  za 
rozłożystym  krzakiem  dzikiej  róży,  starając  się  nie 
pokłuć  ostrymi  kolcami.  Nie  zdawała  sobie  nawet 
sprawy, że nóż trzyma jak skalpel, a nie jak broń.

 

Gwizdanie urwało się.

 

A  może  to  Gus?  Jeśli  Carine  choćby  napomknęła  mu 

o  jej  podejrzeniach  oraz  o  wyjeździe  w  okolice  Cape 
Cod,  stryj  niewątpliwie  wsiadł  do  auta  i  ruszył  jej  na 
pomoc,  nie  zważając  na  to,  że  bratanica  ma  już 
trzydzieści  pięć  lat,  pracuje  na  izbie  przyjęć,  więc  nie 
powinna mieć kłopotu z poradzeniem sobie w kryzyso-
wej sytuacji.

 

Z  pewnością  nie  była  to  Carine,  która  nie  potrafiła 

w ogóle gwizdać.

 

Z  werandy  po  drugiej  stronie  domu  dobiegł  ją 

odgłos kroków.

 

-  Antonia?  To  ja,  Hank.  Hank  Callahan  -  uściślił, 

jakby  w  jej  życiu  był  przynajmniej  tuzin  mężczyzn 
o tym imieniu.

 

Słysząc jego głos, poczuła tak ogromną ulgę, że nogi 

niemal  odmówiły  jej  posłuszeństwa.  Jak  zdołał  zmusić 
Carine  do  zdradzenia  jej  miejsca  pobytu?  Zapewne 
użył  skutecznej  metody  perswazji  lub  zmylił  ją,  tak że 
wygadała  się,  nim  zdążyła  się  zorientować.  A  może 
namówił  Tylera,  by  ten  wytrącił  biedną  Carine  z rów-
nowagi?  Obydwaj  byli  nieugięci,  gdy  sądzili,  że  mają 
rację  w  jakiejś  kwestii  i  potrafili  użyć  wszelkich 
dostępnych sposobów, aby dopiąć swego.

 

Dopiero teraz dotarło do niej, że jej zachowanie

 

background image

Huragan na wyspie 

191 

musiało  wzbudzić  w  Hanku  podejrzenia.  Zapewne 
podczas sobotniej kolacji wyglądała na czymś zaniepo-
kojoną,  a  potem  zniknęła  bez  śladu.  Zresztą  nawet 
gdyby  nie  sprawiała  wtedy  wrażenia  wzburzonej, 
Hank i tak zmartwiłby się jej nagłą nieobecnością. Nie 
rozumiała,  dlaczego  wcześniej  zdawało  jej  się,  że 
będzie  zbyt  zapracowany,  by  zauważyć  jej  zniknięcie. 
Jak  się  powinna  była  spodziewać,  rzucił  wszystkie 
ważne zajęcia i ruszył na poszukiwanie. Gdyby ją teraz 
spostrzegł, jak kuca za krzakiem róży z nożem w ręku, 
nie uwierzyłby na pewno, gdyby próbowała go zapew-
niać,  że  wszystko  jest  w  porządku.  Dlatego  wbiła  nóż 
w ziemię i podniosła się, przywołując na twarz pogod-
ny uśmiech.

 

-  Jestem  na  tyłach  domu  -  zawołała.  - Jak mnie tu 

znalazłeś?

 

Usłyszała, jak wchodzi do chaty. Nie zapukał, co ją 

zdziwiło,  zwłaszcza  biorąc  pod  uwagę,  że  należał  do 
najlepiej  wychowanych  mężczyzn,  jakich  kiedykolwiek 
spotkała.  Tym  razem  jednak  wyraźnie  nie  miał  ochoty 
na  ceremonie,  coś  innego  zaprzątało  jego  myśli.  Tylne 
drzwi  skrzypnęły,  Hank  wyszedł  z nich na rozchwiane 
schody i zszedł w kierunku czegoś na kształt podwórka, 
porośniętego  kępami  mącznicy,  krzakami  karłowatych 
polnych  róż,  jałowcem  i  wiotkimi  samosiejkami  dębu. 
Wokół  domu  rosło  sporo  trującego  bluszczu,  który 
oplatał wszystkie dostępne pionowe przedmioty.

 

-  Cóż za niespodzianka - przywitała go. 
-  Jesteś  jakaś  dziwnie  blada  -  stwierdził,  przypat-

rując jej się uważnie. 

-  Naprawdę? Niemożliwe... 

background image

192       Carla Neggers 

-  Mam nadzieję, że cię nie wystraszyłem.

 

-  Tylko odrobinę. Nie spodziewałam się gości. Nie 

masz żadnych spotkań w związku z kampanią?

 

-  Miałem, ale je odwołałem.

 

Trudno było jej odgadnąć ton jego głosu. Czy był na 

nią zły? A może raczej zaniepokojony ?

 

-  Już  od  jakiegoś  czasu  nie  słuchałam  komunika-

tów pogodowych. Czy huragan się zbliża? 

-  Niestety  tak,  idzie  dokładnie  w  naszym  kierunku 

-  odparł  już  łagodniejszym  głosem.  -  Przyspieszył  na 
tyle, że chyba nie zdąży skręcić, nim dotrze do Cape Cod. 

A więc będzie miała okazję przekonać się, co znaczy 

powiedzenie  „z  deszczu  pod  rynnę".  Przyjechała  na 
Shelter  Island,  by  odzyskać  poczucie  bezpieczeństwa, 
a tu tymczasem znów los zmusza ją do ucieczki.

 

-  Jestem  pewna,  że  gdyby  przyszło  do  ewakuacji, 

udałoby mi się szybko zareagować.

 

-  Widziałem przycumowany kajak. To twój? 
Skinęła głową.

 

-  Jest nowy, kupiłam go specjalnie na tę wyprawę. 

Wiem,  że  niebezpiecznie  jest  pływać  w  pojedynkę,  ale 
na  wodach  zatoki  było  tyle  łodzi,  że  postanowiłam 
zaryzykować. Zapasy dowiozła mi wodna taksówka. 

-  Ocean  czasem  bywa  zbyt  wzburzony,  żeby  po 

nim pływać kajakiem, zwłaszcza w pojedynkę. 

-  Może  nawet  nie  podejrzewasz,  ale  jestem  świet-

ną wioślarką - pochwaliła się. -A gdybym potrzebowa-
ła pomocy, na pewno kogoś udałoby mi się zatrzymać. 

Hank  ubrany  był  w oliwkowe szorty i biały pod-

koszulek,  ale  mimo  to  trzymał  się  prosto  jak  każdy 
wojskowy. Roztaczał wokół siebie aurę autorytetu, jak

 

background image

Huragan na wyspie 

193 

przystało  na  amerykańskiego  senatora,  choć  przecież 
dopiero  kandydował  na  to  stanowisko.  Nie  ulegało 
wątpliwości,  że  nie  należał  do  mężczyzn,  których 
łatwo  zbyć  byle  wykrętem,  więc  zadanie  Antonii  nie 
było  łatwe.  Choć  tego  nie  lubiła,  tym  razem  musiała 
ukrywać prawdę, naciągać i bagatelizować coś, co było 
poważną  sprawą.  Hank  zaś  sprawiał  wrażenie  czło-
wieka,  który  potrafi  inteligentnie  i  w  czarujący sposób 
wydobyć  każdą  informację  na  interesujący  go  temat. 
Zwykle spoglądał na nią z podziwem i czułością, teraz 
jednak  w  jego  wzroku  widziała  powątpiewanie  i 
dystans.  Co  też  Carine  mogła  mu  naopowiadać,  że  aż 
tak bardzo zmienił swe podejście?

 

-  Carine powiedziała ci, gdzie jestem? domyśliła się. 
-  Nie  do  końca.  Ledwie  cokolwiek  napomknęła, 

reszty pomógł mi się domyślić Tyler. 

Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

 

-  Jak to? Jest u niej w Cambridge? 
-  Nie,  na  Florydzie.  Twierdzi,  że  nie odważy się 

przyjechać  do  Nowej  Anglii,  bo  Gus  zabije  go,  gdy 
tylko go tam zauważy. 

-  Niewiele w tym przesady - zgodziła się. - Trudno 

się w tym wszystkim połapać. Najpierw Gus groził, że 
go zabije, gdy ośmieli się poprosić Carine o rękę. Teraz 
chce go zabić za to, że się z nią jednak nie ożenił. 

-  Nawet nie próbuję się w tym połapać. - Uśmiech-

nął się lekko. 

-  Ja  też  już  dawno  przestałam  próbować.  Zwłasz-

cza,  że  Tyler  też  jest  nieprzewidywalny.  -  Zdjęła  z 
ramienia  pozostałość  pajęczyny,  którą  zniszczyła, 
kryjąc się za krzakiem. - Czemu gwizdałeś „Hej ho"? 

background image

194      Carla Neggers 

-  Nie  chciałem  cię  zaskoczyć  swoim  nagłym  poja-

wieniem się. 

-  Całkiem  słusznie.  -  Zerknęła  dyskretnie  w  kie-

runku krzaka, pod którym tkwił wbity w ziemię nóż. 
-  Bandyta  gwizdałby  po  to,  żeby  odwrócić  moją 
uwagę... 

-  Ale ja nie jestem bandytą. 

Przypomniała  sobie  ów  pamiętny  listopadowy 

dzień, gdy spotkali się po raz pierwszy w drewnianej 
chacie  Carine.  Od  razu  poczuła,  że  stojący  przed  nią 
mężczyzna odegra niesłuchanie ważną rolę w jej życiu. 
Kto  wie,  może  najważniejszą..?  Potem  zastanawiała 
się  wiele  razy,  jak  mogła  pozwolić  sobie  na  to,  by  się 
zakochać od pierwszego wejrzenia. Tylko że nie sposób 
było tu mówić o pozwoleniu, wszystko działo się jakby 
poza jej wolą.

 

-  Tyler  sugerował,  że  powinienem  przywieźć  ci 

zawieszkę  z  imieniem  i  nazwiskiem,  żeby  w  razie 
czego  można  cię  było  zidentyfikować.  -  Delikatnie 
zdjął jej z włosów resztkę pajęczyny. 

-  Wydaje mu się, że jest taki dowcipny... 
-  Ależ on wcale nie żartował. Powiedział, że jak się 

uprzesz... 

-  Dlaczego niby miałabym się upierać? 
-  Nie  mam  pojęcia,  czemu  mógłby  cię  uważać  za 

upartą. - Uśmiechnął się z rozbawieniem. 

-  Jeśli  tylko  zostanie  ogłoszony  alarm,  nie  zamie-

rzam zostać tu ani minuty dłużej. 

-  Ale brałaś to pod uwagę - spoważniał. - Powiedz 

mi,  co  takiego  zdarzyło  się  w  Bostonie,  że  rozważałaś 
pozostanie na niewielkiej wysepce w czasie huraganu ? 

background image

Huragan na wyspie 

195 

-  Nawet  nie  wiemy,  czy  huragan  w  ogóle  tędy 

przejdzie  -  przypomniała,  chcąc  uniknąć  odpowiedzi. -
Widzę, że się o mnie martwisz i jest mi z tego powodu 
bardzo  miło,  ale  niepotrzebnie  zawracasz  sobie  głowę. 
Ostatnio  miałam  kilka  spraw  do  przemyślenia,  więc 
przyjechałam tu, żeby się nad nimi zastanowić. 

-  Nie ma tu telefonu, prawda? 
-  Nie,  nie  ma.  -  Pokręciła  przecząco  głową.  -  Ko-

mórki  też  nie  działają,  brak  zasięgu.  Ale  na  wszelki 
wypadek wzięłam race alarmowe. 

-  Race  -  powtórzył  z  niedowierzaniem.  -  Jesteś 

bardzo  oryginalna,  wiesz?-  Większość  ludzi  zaszyłaby 
się  w  miękkim  fotelu  ze  szklaneczką  whisky,  gdyby 
potrzebowała  przemyśleć  parę  spraw.  A  ty  przyjecha-
łaś na samotną wyspę i wzięłaś ze sobą race.... 

-  Zawsze  mi  się  tu  bardzo  podobało.  Poza  tym 

łatwiej  mi  się  skupić  tu  niż  w  Bostonie.  Przypłynąłeś 
sam? - Zmieniła temat, aby nie narażać się na sytuację, 
w  której  umiejętnymi  pytaniami  wydobyłby  z  niej 
informacje, które wolała zachować dla siebie. 

-  Owszem, samiuteńki. - Uśmiechnął się. 
-  Na szczęście nie przyleciałeś helikopterem. W ży-

ciu bym do czegoś takiego nie wsiadła. 

Swoją  drogą,  ciekawe,  że  pociągało  ją  to,  czego 

powinna  się  wystrzegać  i  ludzie,  których  powinna 
unikać.  Wychowana  w  górach,  nie  miała  żadnego 
doświadczenia,  jeśli  chodzi o sztorm czy huragan, a 
jednak  postanowiła  w  tak  niebezpiecznym  okresie 
spędzić  samotnie  kilka  dni  na  wyspie.  Mając  na 
uwadze  smutne  doświadczenia  swojej  siostry,  powin-
na się wystrzegać wojskowych pilotów, a jednak nie

 

background image

196      Carla Neggers 

potrafiła  przestać  myśleć  o  Hanku.  Może  owego  lis-
topadowego  wieczoru  w  chacie  Carine  rzeczywiście 
było  coś  w  powietrzu,  skoro  obydwie  związały  się 
później z niewłaściwymi mężczyznami?

 

Skarciła się w duchu. Zdecydowanie za wiele sobie 

wyobrażała,  przecież  jej  znajomość  z  Hankiem  ledwie 
wykroczyła  poza  ramy  przyjaźni.  Zjedli  razem  parę 
razy  kolację,  byli  w  kinie  i  teatrze,  na  beznadziejnym 
meczu  baseballu,  a  przed  paroma  tygodniami  wylądo-
wali  w  łóżku.  Nie  oznaczało  to  jednak  od  razu  dzwo-
nów  weselnych,  zwłaszcza  że  Hank  stracił  żonę  i  cór-
kę,  więc  z  pewnością  trudno  mu  było  zdecydować  się 
po  czymś  takim  na  kolejny  poważny  związek.  Dobrze 
się  składało,  biorąc  pod  uwagę,  że  poważny  związek 
oznaczał  komplikacje,  które  byłyby  co  najmniej  nie-
wskazane w sytuacji, w jakiej się znalazła.

 

-  Po drugiej stronie wyspy zacumowałem łódkę

 

-  poinformował,  nie  spuszczając  z  niej  zaniepokojone 
go wzroku. - Możemy wyruszyć jutro rano.

 

Rano...  Chata  była  naprawdę  niewielka,  znajdowa-

ło  się  w  niej  tylko  jedno  bardzo  niewygodne  i  wąskie 
łóżko.  Jak  poradzą  sobie  we  dwójkę?  Wyobraźnia 
usłużnie  podsunęła  jej  obrazy,  od  których  na  jej  po-
liczki wypłynął rumieniec.

 

-  Sprawa na pewno trafi do gazet - westchnęła.

 

-  „Hank  Callahan,  kandydat  na  senatora,  ratuje  lekar 
kę z wyspy zagrożonej uderzeniem huraganu".

 

-  Nie lubisz być ratowana? 
-  Nie  o  to  chodzi.  Wolałabym  nie  znaleźć  się  w 

sytuacji,  w  której  potrzebowałabym  ratunku,  ale 
cieszę się, że po mnie przyjechałeś. 

background image

Huragan na wyspie 

197 

Zajrzał jej głęboko w oczy i wpatrywał się w nie tak 

intensywnie, że w końcu odwróciła wzrok.

 

-  Jesteś bardzo spięta. Czemu? 
-  Może  z  powodu  zbliżającego  się  huraganu?  - 

podsunęła. 

-  Wątpię. 

Minęła  go,  muskając  niechcący  jego  ramię,  na  co 

obydwoje  zareagowali  drżeniem.  Najpierw  nieznajo-
my  prześladowca,  potem  huragan,  a  wreszcie  Hank 
Callahan. Jakże miała w takiej sytuacji logicznie rozu-
mować?  Zerknęła  za  siebie,  ruszając  w  górę  po  scho-
dach prowadzących do domku.

 

-  A  co  zrobisz,  jeśli  zmienię  zdanie  i  nie  zechcę 

rankiem z tobą odpłynąć? - rzuciła przez ramię. 

-  Dostosuję się. 
-  To znaczy zostaniesz? 
-  Prawda,  że  to  byłoby  ekscytujące?  -  Uśmiechnął 

się  i  podążył  za  nią.  -  Ty,  ja,  huragan  i  mała  jednoiz-
bowa chatka... 

-  A  twoi  pracownicy  i  ochroniarze  nie  będą  się 

o ciebie martwić? 

-  Nawet jeśli, to co z tego?- Przecież o ciebie też się 

martwi kilka osób, a siedzisz tu od kilku dni. 

-  Musisz  mieć  ostatnie  słowo,  prawda?  -  roze-

śmiała  się.  -  Na  szczęście  ja  nie  muszę.  -  Udała,  że 
mdleje. - Z przyjemnością pozwolę się wyratować. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

Robert  odpoczywał  na  najwyższej  wydmie  w przy-

legającej  do  cieśniny  Nantucket  części  wyspy.  Plecak 
położył na kępie trawy morskiej, przykucnął i podciąg-
nął  nogawki  spodni.  A  niech  to!  Kleszcze!  Mnóstwo 
kleszczy  wpiło  mu  się  w  kostki  i  łydki.  Przeklął  w 
duchu wstrętną doktorkę. To jej wina, że dopadły go te 
obrzydliwe insekty.

 

Był  już  kilkadziesiąt  metrów  od  jej  chaty,  o  czym 

najprawdopodobniej nie miała pojęcia. Przypłynął oko-
ło  godzinę  przed  supermanem  Hankiem,  którego 
przedwczesne  pojawienie  się  zirytowało  go  niesłycha-
nie.  Oczywiście  zdawał  sobie  sprawę,  iż  Callahan  ją 
odnajdzie,  ale  jako  że  jemu  samemu  tak  się  poszczęś-
ciło  z  Babs  Winslow,  liczył  na  większą różnicę czasu. 
Gdyby  się wszystko udało, kandydat na senatora mógł 
zastać swą dziewczynę już martwą...

 

Sapiąc  ciężko,  zaczął  wyskubywać insekty z łydek. 

Żałował,  że  nie  zapakował  pincety.  Doktor  Suka 
zapewne  miała  w  chacie  podręczną  apteczkę,  ale  nie 
spodziewał się, by zechciała mu pomóc. Jeden z klesz-

 

background image

Huragan na wyspie 

199 

czy  wbił  się  na  tyle  głęboko,  że  gdy  udało  mu  się  go 
wyciągnąć,  pociekła  krew.  Wiedział,  że  stworzenia  te 
mogą  przenosić  bardzo  groźny  wirus  boreliozy,  ale 
zaryzykował,  bo  tylko  droga  przez  krzaki  i  gęstwiny 
mogła  mu  zapewnić  możliwość  pozostania  niezauwa-
żonym.  Gdyby  przemieszczał  się  ścieżkami,  wpadłby 
od razu w łapy Callahana i zniweczył cały wysiłek.

 

-  Nie  trać  z  oczu  nagrody  -  powiedział  półgłosem 

sam do siebie.

 

Mógł  wprawdzie  załatwić  superpilota  jednym 

strzałem, ale byłoby to zbyt łatwe. Teraz jednak musiał 
radzić  sobie  z dwiema, a nie z jedną osobą, co stanowiło 
nie lada problem.

 

-  To  nie  problem,  tylko  wyzwanie,  idioto  -  po 

uczył  sam  siebie,  usuwając  kolejnego  kleszcza.  -  Mu 
sisz po prostu na bieżąco brać pod uwagę zmieniające 
się warunki, ot co.

 

Musiał  przyznać,  że  z  Callahana  był  prawdziwy 

przystojniak. Do tej pory widział go kilka razy w prasie i 
telewizji,  także  na  żywo  w  towarzystwie  Antonii, 
choć  nigdy  dotąd  z  bliska.  Stanowili  wyjątkową  parę: 
on - dzielny pilot kandydujący teraz do senatu, ona - 
śliczna,  niebieskooka  lekarka.  W  porównaniu  z  nimi 
Robert  był  nikim,  przypominał  kleszcza,  którego  nale-
żało  usunąć,  rozdusić  i  wyrzucić.  Ale  nie  zignorować. 
Odkąd  odkryto,  że  roztocza  te  przenoszą  boreliozę, 
nikt już ich nie ignorował...

 

Ni  z  tego,  ni  z  owego  zaczął padać lekki deszczyk, 

który zmył z jego nóg piasek i krew. Niestety, gdy tylko 
się  poruszył,  kolejne  ziarenka  przykleiły  się  w  to 
miejsce. Rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, czy

 

background image

200      Carla Neggers 

podnoszący  się  poziom  wody  oznacza  przypływ,  czy 
może  zbliżanie  się  huraganu  Hope.  Gdyby  jednak 
chodziło  o  to  drugie,  jego  szanse  na  przeżycie  były 
praktycznie zerowe. Łódź Callahana zacumowana była 
po  drugiej  stronie  wyspy.  Robert  przypłynął  taksówką 
wodną.  Okłamał  taksówkarza,  że jedzie po znajomą, z 
którą za parę godzin będzie wracać kajakiem. Dopiero 
gdy  łódka  odpłynęła,  zdał  sobie  sprawę,  że  w  ten 
sposób  także  i  on  utknął  na  wyspie.  Mógł  się 
wydostać,  korzystając  jedynie  z  łodzi  supermana Han-
ka  lub  kajaka  Antonii.  Na  wszelki  wypadek  zabrał  jej 
wiosło  -Antonia  Winter  nie  miała  prawa  odpłynąć  bez 
jego zgody.

 

Babcia  zwykła  mawiać,  że  jest  niesłychanie  in-

teligentny,  ale  nie  rozumuje  jak  większość  ludzi.  Kie-
dyś  uważał  ją  za  kochaną,  ale  pozbawioną  wyobraźni 
staruszkę,  ostatnio  jednak  coraz  częściej  dochodził  do 
wniosku,  iż  miała  słuszność.  Teraz  na  przykład  tkwił 
na  malutkiej  wysepce,  zaatakowany  przez  głupie,  ale 
groźne  kleszcze,  zagrożony  nadejściem  huraganu,  a  to 
wszystko  w  imię  czego?  Zemsty?  Odrobiny  sprawied-
liwości w życiu ?

 

Robiło  mu  się  niedobrze  na  wspomnienie  bólu, jaki 

promieniował  z  postrzelonej  stopy,  gdy  czekał,  aż 
Antonia  -  słodka  Antonia  -  jak  ją  wtedy  nazywał, 
opatrzy mu ranę, a jednocześnie zasugeruje, jak bardzo 
jej  na  nim  zależy.  Tymczasem  sprawiła,  iż  poczuł  się 
jak  życiowy  nieudacznik.  Jak  zakochany  dwunasto-
latek,  któremu  się  wydaje,  że  mógłby  mieć szansę u 
pięknej  studentki.  Był  gotów  się  założyć,  że  po  tym, 
jak doniosła na niego policji, poszła na randkę z Cal-

 

background image

Huragan na wyspie 

201 

lahanem.  Nie,  nie  mógł  pozwolić,  by  uszło  jej  to 
płazem.  Zdradziła  go,  upokorzyła,  musiała  więc  po-
nieść karę. Nie była taka, za jaką ją uważał. Wierzył 
w  nią,  ubóstwiał  i  dokąd  to  go  zaprowadziło?  Na 
podmywaną  falami  wydmę...  Cokolwiek  ostatecznie 
zdecyduje się z nią zrobić, uświadomi jej, dlaczego tak 
postępuje.  Koniec  z  anonimowością.  Niech  błaga, 
niech  się  trzęsie  ze  strachu,  niech  wreszcie  zrozumie, 
co mu zrobiła.

 

Deszcz  padał  coraz  intensywniej,  więc  Robert  wy-

jął  z  plecaka  gumowany  płaszcz  i  nie  bez  wysiłku 
narzucił go na plecy. Próbował nałożyć kaptur, ale ten 
wciąż zsuwał mu się z czubka głowy. Aby go utrzymać 
na miejscu, zawiązał pod brodą elastyczny sznureczek, 
który  przy  pierwszym  podmuchu  urwał  się,  uderzając 
go boleśnie w podbródek. Zirytowało go to tak bardzo, 
że  poczuł  nieodpartą  ochotę,  aby  kogoś  zabić  dla  sa-
mego wyładowania się.

 

Nie  mógł  nawet  założyć  obozowiska,  bo  nie  wziął 

ani  namiotu, ani śpiwora czy kuchenki turystycznej. 
Nie przyszło mu także do głowy, by nazbierać drewna 
na  ognisko.  Zresztą  nie  przywiózł  także  nic  konkret-
nego do jedzenia, miał tylko krakersy, jabłka, ser żółty 
oraz całkiem spory zapas wody pitnej.

 

Zdecydował,  że  jeśli  huragan  Hope  faktycznie  ude-

rzy,  nie  będzie  nawet  próbował  kryć  się  gdzieś  po 
krzakach,  tylko  od  razu  zajmie  chatę.  Na  szczęście 
miał  broń,  mógł więc zadbać o własne interesy. Wyjął 
pistolet,  by  jeszcze  raz  przyjrzeć  mu  się  z  lubością. 
Był to Smith & Wesson, kaliber 0,38 - może niewielki, 
ale użyteczny. Jeśli dopisze mu szczęście, huragan

 

background image

 

202       Carla Neggers 

zatrzyma doktorkę i Callahana razem z nim na wyspie, 
a  wtedy  będzie  mógł  zrzucić  winę  za  ich  śmierć  na 
szalejący żywioł.

 

- Świetnie - mruknął sam do siebie. - Bardzo mi to 

odpowiada.

 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

Mieliśmy  z  Carine  rację,  pomyślał  z  niepokojem 

Hank.  Antonia  była  wyraźnie  czymś  zaniepokojona. 
Twierdziła,  że  przyjechała  na  Shelter  Island,  by  się 
odprężyć,  ale  choć  warunki  sprzyjały  wypoczynkowi, 
wyglądała  na  zmęczoną,  a  w  jej  zachowaniu  widać 
było napięcie.

 

-  Jak ci idzie pisanie artykułu? - zapytał, wskazu-

jąc ruchem dłoni na rozłożony na stoliku komputer. 

-  Słucham? - Przez chwilę wpatrywała się w niego, 

wyraźnie próbując skojarzyć, o co mu chodzi, po czym 
rzuciła  się  do  laptopa  i  wyłączyła  go,  nie  zamykając 
poprawnie  wszystkich  okienek.  Było  to  na  tyle  podej-
rzane,  że  Hank  zaczął  się  zastanawiać,  co  było  na 
ekranie.  Z  pewnością  nie  ów  rzekomy  artykuł,  bo 
przecież nie miałaby chyba nic przeciwko temu, gdyby 
go przeczytał - większości i tak by nie pojął. Naukowy 
wywód  na  temat  chirurgii  urazowej  byłby  dla  niego 
równie zrozumiały jak tureckie kazanie. 

-  Jakoś  idzie,  ale  to  żmudna  robota  -  odparła, 

chowając notatnik do plecaka. - Zabrałam komputer 

background image

204       Carla Neggers 

głównie po to, żeby móc wieczorami grać w kierki i 
układać  pasjansa.  Nie  uwierzysz,  ale  życie  towarzys-
kie  tu  praktycznie  nie  istnieje  -  zażartowała,  by 
zatuszować swoje zdenerwowanie.

 

-  Dzisiejszy wieczór będzie nieco inny. 
Na jej policzki wypłynął lekki rumieniec.

 

-  Schowam  go,  bo  i  tak  bateria  jest  na  wykończe-

niu. - Sięgnęła po komputer, by włożyć go do plecaka. 

-  Antonia, powiedz mi, proszę, co się dzieje. 
-  Nic. 

Tym  razem  nie  drążył  tematu,  postanowił  cierp-

liwie  czekać,  aż zdecyduje się go wtajemniczyć. Ist-
niała  również  szansa,  że  uda  mu  się  ją  na  czymś 
przyłapać,  a  następnie  wyciągnąć  jakieś  wyjaśnienia. 
Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość, bo jak na razie 
robiła  wszystko,  by  niczego  podejrzanego  nie  zoba-
czył. Szybko zapięła plecak i wsunęła go pod stolik, jak 
gdyby  chciała  w  ten  sposób  zaznaczyć,  że  temat 
zawartości laptopa uważa za zakończony.

 

-  Nie  żartowałeś,  gdy  mówiłeś,  że  zostałbyś  ze 

mną, gdybym odmówiła wyjazdu?- - zapytała. 

-  Raczej  nie  żartuję  w  poważnych  sprawach.  Ani 

nie kłamię, bo to nie tylko nieuczciwe, ale i kłopotliwe. 
Trudno spamiętać, komu się jaką wersję opowiedziało. 
- Uśmiechnął się. 

-  Cóż,  w  moim  zawodzie  też  szanuje  się  praw-

dę.  Mówię,  co  myślę  i  myślę,  co  mówię.  Tylko  nigdy 
nie  wiadomo,  co  dana  osoba  tak  naprawdę  usłyszy, 
prawda? 

-  Powiedz, czy masz problem z jakimś pacjentem? 

Ktoś cię skrzywdził? 

background image

Huragan na wyspie 

205 

Nie  odpowiedziała.  Wydawała  się  pochłonięta  jaki-

miś  rozmyślaniami,  wpatrywała  się  w  milczeniu  w 
swoje  dłonie.  Wreszcie  poderwała  się  na  równe  nogi  i 
bez  jakiejkolwiek  zapowiedzi  wyszła  na  werandę, 
skąd zabrała ręcznik.

 

-  Pada  -  oznajmiła.  -  Ciekawe,  czy  to  z  powodu 

huraganu.

 

Hank  dostatecznie  wiele  razy  w  swej  wojskowej 

karierze  widział  osoby  ogarnięte  strachem,  by  nie 
rozpoznać tych samych symptomów u Antonii. Jako 
lekarka musiała zawsze być opanowana, wystrzegać 
się  paniki,  aby  nie  narażać  zdrowia  pacjenta.  Obser-
wowała  przerażenie  innych,  jednocześnie  nie  mogąc 
mu  ulec,  by  móc  dobrze  wykonać  swoją  pracę.  Teraz 
zaś to ona bała się, traciła kontrolę nad swoim życiem, 
widać  to  było  w  jej  zachowaniu,  w  sposobie  porusza-
nia, spojrzeniu. Czy właśnie po to ukryła się na Shelter 
Island,  żeby  nikt  nie  patrzył,  jak  się  zmaga  ze  swoim 
strachem?  A  może  popełniła  jakiś  błąd  w  diagnozie 
i teraz zadręcza się wyrzutami sumienia?

 

-  Powinieneś sprawdzić, czy nie masz kleszczy

 

-  poradziła beznamiętnym tonem. - Nie chciałbyś 
chyba złapać boreliozy?

 

-  Skądże znowu, pani doktor. - Uśmiechnął się.

 

-  Ale pochodzę z Cape Cod i wiem wszystko o klesz 
czach i boreliozie.

 

-  A  komary?  Nie  pogryzły  cię  po  drodze?  Przecież 

niektóre z nich przenoszą wirus Zachodniego Nilu... 

-  Mogłabyś mnie pouczać, gdybyś sama była ubra-

na w długie spodnie, a nie szorty - zauważył pogodnie, 
chcąc rozładować atmosferę. 

background image

206       Carla Neggers 

-  Cóż, ja przynajmniej byłabym w razie czego w 

stanie rozpoznać u siebie symptomy... 

-  Ale  jakie  jest  prawdopodobieństwo,  że  ugryzł 

mnie  zainfekowany  komar? A jeśli już, szanse zakaże-
nia są tak małe... 

-  Czy  wiesz,  ile  razy  dziennie słyszę coś takiego 

w  pracy?  -  Przewróciła  oczami.  -  „Nie  myślałem,  że 
mnie uderzy". „Nie sądziłem, że się skaleczę". 

-  A  ty  nie  sądziłaś,  że  tu  za  tobą  przyjadę -  przy-

pomniał, zbliżając się jednocześnie o krok. 

-  To prawda. Po co przyjechałeś? 
-  Bo coś jest nie w porządku i chcę ci pomóc. 
-  Ładnie  z  twojej  strony.  Dziękuję.  -Jej  ton  nagle 

stał  się  oficjalny,  zupełniejakby  zwracała  się  do  kolegi 
lekarza,  z  którym  się  konsultowała  w  sprawie  diag-
nozy. - Miło cię widzieć. 

Akurat!  Zupełnie  nie  potrafiła  kłamać,  bo  nawet 

przy  najszczerszych  chęciach  trudno  byłoby się dopat-
rzyć  w  niej  radości  z  jego  niespodziewanego  pojawie-
nia  się.  Czuł  jednak,  że  nie  chodzi  o  niego,  ich 
znajomość,  nawet  nie  o  byłego  narzeczonego  siostry. 
Być  może  kwestie  te  stanowiły  przyczynę,  dla  której 
nie  zwierzyła  mu  się  ze  swoich  kłopotów,  lecz  na 
pewno  istotą  sprawy  było  coś  zupełnie  innego.  Mimo 
wszystko postanowił postępować ostrożnie, wiedział 
bowiem,  że  Antonia  była  przyzwyczajona  samotnie 
analizować i rozwiązywać problemy.

 

A  przecież  tyle  razy  obiecywał  sobie,  że  nie  będzie 

się  angażował  w  żaden  związek...  Piękna  doktor  Win-
ter  od  razu  wpadła  mu  w  oko,  więc  spotkał  się  z  nią 
parę razy, ale nie planował, że wyniknie z tego coś

 

background image

Huragan na wyspie 

207 

poważniejszego.  Przecież  miał  kiedyś  żonę  i  córeczkę, 
kochał  je  z  całego  serca  i  nie  zamierzał  już  nigdy 
podejmować  tak  poważnych  zobowiązań  wobec  niko-
go.  Szukał  więc  tylko miłego towarzystwa, kogoś, z 
kim  mógłby  od  czasu  do  czasu  zjeść  kolację,  pożar-
tować,  porozmawiać.  Tymczasem  wbrew  swej  woli 
zaangażował  się  i  to  nawet  bardzo. Gdyby  mu  na  niej 
nie  zależało,  byłby  w  Bostonie,  a  nie  na  malutkiej 
wyspie, zagrożonej atakiem huraganu.

 

-  Naprawdę jestem ci wdzięczna, że przyjechałeś 

-  wyznała  niespodziewanie.  -  Przy  tobie  czuję  się 
znacznie bardziej bezpieczna. Ale gdybyś się nie zjawił, 
dałabym sobie radę sama. A gdyby coś mi się stało, nie 
byłaby to twoja wina. 

-  Antonia...  -  zaczął,  wpatrując  się  w  nią  pociem-

niałymi oczyma. 

-  Nie jesteś odpowiedzialny za moje decyzje. 
-  Ale wyrzuty sumienia są niezależne od rozumu. 
-  Wiem.  -  Skinęła  głową.  -  Przez  wiele  lat  sądzi-

łam,  że  jestem  częściowo  winna  śmierci  rodziców. 
Może  gdybym  była  grzeczniej  sza,  nie  poszliby  wtedy 
w  góry? Albo gdybym przewidziała, że pogoda się tak 
zmieni i poprosiła ich, żeby nie szli...?. 

-  Przecież miałaś wtedy pięć lat! 
-  Wiem. 
-  To nie to samo... 
-  Oczywiście, że nie. Służyłeś za granicą, gdy twoja 

żona i córeczka zginęły w wypadku. Ale nie mogłeś nic 
zrobić,  żeby  im  pomóc,  tak  jak  ja  nie  mogłam  nic 
zrobić,  żeby  ocalić  moich  rodziców.  -  Zamilkła  na 
krótką chwilę. - Przepraszam, nie mam prawa... 

background image

208       Carla Neggers 

-  Przeciwnie, masz wszelkie prawo.

 

Pochylił  się  i  pocałował  ją.  Pociągnęła go do siebie 

i  obydwoje  opadli  na  wąską,  przykrytą  kolorową 
narzutą,  kanapę.  Hank  rozmyślał  o  tej  chwili  od 
dawna,  zarówno  w  czasie  swej  podróży  z  Bostonu  na 
Cape Cod, jak i podczas krótkiego rejsu łodzią. Wyob-
rażał  sobie  nawet  najdrobniejsze  szczegóły,  takie,  jak 
odgłos  kropli  deszczu  bębniących  o  dach  nad  łóżkiem. 
Mimo  to  żywiołowość  jej  reakcji  zaskoczyła  go,  choć 
oczywiście  nie  zamierzał  z  tego  powodu  narzekać.  Jej 
dłonie  wsunęły  się  pod  jego  koszulę  i  wędrowały  w 
górę i w dół po nagich plecach.

 

-  Miałam  nadzieję,  że  przyjedziesz  -  wyszeptała 

wprost  w  jego  usta.  -  Nfe  do  końca  świadomie,  ale 
jednak  marzyłam... —urwała,  gdy  przesunął dłonią po 
jej udzie. 

-  Może  porozmawiamy  później?-  zaproponował  z 

szelmowskim  uśmiechem.  -  A  niech  to...  -  mruknął, 
gdy próba rozpięcia jej stanika zakończyła się fiaskiem. 

-  Pozwól, że ja to zrobię. 

Sięgnęła za plecy i jednym sprawnym ruchem zdjęła 

biustonosz.  Hank  aż  zamarł  w  bezruchu  na  widok  jej 
kształtnych piersi.

 

-  Jesteś najpiękniejszą... 
-  A  może  porozmawiamy  później?  -  przypomniała 

mu jego słowa i roześmiała się. 

Podmuch  wiatru  sprawił,  że  drzwi  i  okna  chatki 

zatrzęsły się i zabrzęczały. Można było niemal odnieść 
wrażenie,  że  budynek  kołysze  się  na  wietrze,  zbyt 
słaby, by stawiać opór. Wysepka była na tyle odizolo-
wana, że Hank czuł się tak, jakby byli jedynymi ludźmi

 

background image

Huragan na wyspie 

209 

na  całym  świecie.  Delikatna,  miękka  skóra  Antonii 
smakowała  solą,  pieścił  ją  pocałunkami  niespiesznie, 
bo  mieli  przecież  przed  sobą  cały  wieczór  i  noc.  Gdy 
zsunął jej szorty, a wraz z nimi jedwabne majteczki, 
nabrała gwałtownie powietrza w płuca. Niepewność, 
z  jaką  kochali  się  po  raz  pierwszy,  ustąpiła  miejsca 
swoistej  poufałości,  charakterystycznej  dla  par  za-
znajomionych  ze  sobą  na  tyle,  by  nie  odczuwać 
zażenowania.  Wzajemne  pragnienie  zaskoczyło  ich 
obydwoje,  chcieli  jednocześnie  jak  najwięcej  dotykać, 
czuć,  smakować...  Wkrótce  powolne,  leniwe  tempo 
pieszczot przestało im wystarczać, a gdy już nie byli 
w stanie zapanować nad emocjami, stali się jednym na 
długą chwilę, pełną słodyczy i uniesienia.

 

Dużo  czasu  upłynęło,  nim  zdołali  wyrównać  od-

dechy.  Leżeli  przytuleni,  wsłuchani  w  swe  bicie serca, 
wyczerpani,  a  jednocześnie  pulsujący  energią.  Hank 
pocałował Antonię w wilgotne czoło, ona zaś podnios-
ła na niego poważne spojrzenie.

 

- Wydaje mi się, że ktoś mnie śledzi.

 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

Zanim  Antonia  zaczęła  cokolwiek  wyjaśniać, 

uznała  za  konieczne  najpierw  się  ubrać.  Ukryła  się 
więc  za  zasłoną,  oddzielającą  część  sypialną  od 
reszty  jednoizbowej  chaty,  by  włożyć  lekkie  baweł-
niane  spodnie,  bluzę,  sportowe  skarpetki  i  buty. 
Słońce  już  zaszło  i  w  domku  zaczęło  się  robić 
chłodno.

 

Usiadła na łóżku ze wzrokiem utkwionym w różno-

barwne  poduszki,  starając  się  zebrać  w  ten  sposób 
myśli. Jeszcze nigdy nie spędziła całej nocy z Hankiem, 
teraz zaś była skazana na jego obecność, zwłaszcza po 
tym,  jak  powiedziała  mu  o  swym  prześladowcy.  Nie 
miała wątpliwości, że będzie chciał wiedzieć wszystko.

 

Przeszła  do  drugiej  części  pokoju.  Hank  również 

zdążył  się  już  ubrać,  nalewał  właśnie  wrzątek  do 
dwóch  wyszczerbionych  kubków.  Włączył  radio  i  na-
stawił  je  na  program  z  informacjami  o  pogodzie.  Z 
pełnego  liczb  komunikatu  wynikało,  że  huragan 
Hope  wprawdzie  przyspieszył,  ale  jednocześnie  stracił 
na sile w zetknięciu z chłodniejszymi masami powiet-

 

background image

Huragan na wyspie 

211 

rza, przemieszczającymi się z północy. W rejonie Cape 
Cod  ogłoszono  stan ostrzegawczy, który do rana mógł 
zostać przekształcony w alarm.

 

Trzeba  mieć  prawdziwego  pecha,  żeby  natknąć  się 

na  huragan  akurat  w  momencie,  gdy  człowiek  po-
trzebuje  ukryć  się  na  samotnej  wyspie,  pomyślała  z 
przekąsem.  Usiadła  na  rozchwianym  kuchennym 
krześle, świadoma wyczekującego spojrzenia Hanka.

 

-  Naprawdę  bardzo  się starałam zachować zdrowy 

rozsądek  i  nie  wysnuwać  pochopnych  wniosków  -  za 
częła niepewnie.

 

Opowiedziała  mu  wszystko  po  kolei.  O  wiadomoś-

ciach  elektronicznych,  szeptach  na  parkingu,  porusza-
nych  wiatrem  firankach.  Nie  przerywał  jej,  tylko  w 
milczeniu kontynuował parzenie herbaty.

 

-  Być  może  to  tylko  ciąg  przypadkowych,  niepo-

wiązanych ze sobą zdarzeń - stwierdziła na koniec. 

-  Zdarzyło  ci  się  wcześniej  otrzymywać  dziwne 

wiadomości pocztą elektroniczną? 

-  Nie.  Szczerze  mówiąc,  nie  korzystam  z  takich 

wynalazków,  nawet  nie  wiem,  skąd  się  wziął  w  moim 
komputerze program do ich wysyłania i odbioru. 

Podał jej kubek herbaty.

 

-  Czy ktoś kiedyś wołał cię szeptem na parkingu? 
Pokręciła przecząco głową. 
-  Ale mogło mi się to w ogóle tylko wydawać. 

 

-  Odniosłaś  wrażenie,  że  ktoś  wołał cię po imieniu 

i nazwisku? 

-  Tak, zdawało mi się, że ktoś wołał: „Antonia... 

Antonia  Winter...  Doktor  Winter".  Chyba,  że  się 
przesłyszałam. 

background image

212       Carla Neggers 

-  A  co  do  powiewających  firanek...  Masz  może 

sprzątaczkę? 

-  Nie, po co? Mam małe mieszkanie. Poza tym lubię 

sprzątanie. Daje wymierne, choć krótkotrwałe efekty. 

Usiadł po drugiej stronie stołu.

 

-  Sprzątałaś  tamtego  ranka  przed  wyjściem  do 

pracy?

 

Potrząsnęła przecząco głową.

 

-  Antonia,  spójrz  prawdzie  w  oczy  -  zasugerował. 

- Przecież okno się samo nie otworzyło.

 

-Ale Carine ma zapasowe klucze, może była u mnie 

i wietrzyła.

 

-  Pytałaś ją o to?      
-  Nie. - Wypiła łyk bardzo mocnej herbaty. - Tylko 

by się zmartwiła.  

 

-  I tak się martwi. 
Antonia zagryzła wargę. 
-  Wiem. Żałuję, że ją w to wciągnęłam. 

 

-  Ale  nikomu  nie  opowiadałaś  o  tym  szczegółach? 

Tylko nie pomyśl, że to ja cię prześladuję i próbuję się 
dowiedzieć,  czy  ktoś  coś  podejrzewa... - dodał poważ-
nym tonem. 

-  Daj  spokój!  Nigdy  by  mi  do  głowy  nie  przyszło, 

że to mógłbyś być ty! - obruszyła się. - Nie wspomina-
łam ci o tym, bo... 

-  Wiem, bo nie chciałaś mnie w to mieszać - wpadł 

jej  w  słowo.  -  Doceniam  to,  ale  nie  potrzebuję  takiej 
ochrony.  Nieważne,  że  trwa  kampania  wyborcza. Jeśli 
będzie się działo coś podejrzanego, chcę o tym natych-
miast  wiedzieć.  Nawet  gdyby  miało  mnie  to  kosz-
tować fotel senatora. 

background image

Huragan na wyspie 

213 

-  To nie takie proste... 
-  Ależ to właśnie jest proste! 
-  A  co,  gdyby  role  się  odwróciły?  Gdybym  to  ja 

miała  na  głowie  wiele  ważnych  spraw,  gdybyś  sądził, 
że  angażowanie  mnie  w  twoje  sprawy  mogłoby  nara-
zić na szwank moją reputację?- 

-  Nie  wymyślaj.  Nie  chodzi  o  moją  reputację,  czy 

też  napięty  kalendarz,  po  prostu  nie  jesteś  przyzwy-
czajona do dzielenia się z nikim swoimi problemami. 

-  Pewnie  masz  rację  -  przyznała  po  długiej  chwili 

milczenia. 

-  Pewnie? - roześmiał się. 
-  No  dobrze,  przyznam,  że  nie  wiedziałam,  co 

zrobić.  Aż  do  momentu,  gdy  się  tu  znalazłam,  nie 
zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem przerażona. 
Cały  czas  miałam  nadzieję,  że  zanim  wrócę  do  Bos-
tonu, wszystko się rozwiąże samo. Zresztą może tak 
się właśnie stanie? 

-  Może tak, a może nie... A czy w ogóle zastanawia-

łaś się, co by było, gdyby ktoś cię w końcu zaatakował? 
A ty nie poszłaś na policję w obawie, że mnie skompro-
mitujesz, gdyby się okazało, że tylko ci się wydawało? 

Przez moment sączyła wciąż gorącą herbatę.

 

-  Nie ponosisz odpowiedzialności za moje decyzje. 
-  Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi. 
-  Szczerze  mówiąc,  uważam,  że  postąpiłam roz-

sądnie... 

-  Rozsądnie!  -  prychnął.  -  Pozwól,  że  zakończę  tę 

bezsensowną  dyskusję.  Masz  pomysł,  kto  mógłby  cię 
prześladować? 

-  Początkowo sądziłam, że któryś z pacjentów. 

background image

21Ą      Carla Neggers 

W szpitalu stykam się z różnymi przypadkami, czasem 
niesłychanie  trudnymi.  Przestępcy,  ich  ofiary,  chorzy 
psychicznie,  długo  by  wymieniać.  Przywiozłam  nawet 
dyskietkę z kartami pacjentów, ale nie znalazłam nic 
podejrzanego.  Nie  wydaje  mi  się,  żeby  ten  ktoś  chciał 
mnie  skrzywdzić.  Gdyby  tak  było,  miałby  ku  temu 
wiele okazji.

 

-  Nie cieszyłbym się za wcześnie. - Pokręcił głową. 

-To, że cię nie skrzywdził, nie oznacza, że w końcu nie 
spróbuje.

 

-  Myślisz, że bawi się ze mną jak kot z myszką? 
Nie odpowiedział, więc wstała, by przejść się po

 

pokoju.  Jedna  niewielka  żarówka  ledwie  rozjaśniała 
głębokie  ciemności,  Antonia  rozważała  nawet  przez 
moment  rozpalenie  lamp  naftowych.  Nie  miała  poję-
cia, która może być godzina. Z pewnością pora kolacji 
dawno minęła, bo ssało ją w żołądku z głodu.

 

-  Wydawało mi się, że przyjazd tutaj pomoże mi 

pozbierać  myśli,  podjąć  jakieś  decyzje.  Powiadomić 
ochronę  szpitala,  czy  nie?  Zgłosić  się  na  policję,  czy  dać 
sobie spokój? 

-  Powiedzieć mi, czy milczeć? - uzupełnił. 

W  jego  głosie  nie  słyszała  ani  cienia  wyrzutu  czy 

goryczy.  Zebrała  się  na  odwagę  i  odwróciła  się,  by 
spojrzeć mu w oczy.

 

-  Owszem.

 

Szybko  się  podniósł  i  zanim  zdążyła  się  zorien-

tować, wziął ją w ramiona.

 

-  Posłuchaj  mnie  uważnie,  proszę.  Nie  chcę, 

żebyś 
widziała we mnie kandydata na senatora czy byłego 
pilota ani też człowieka, który stracił żonę i nie wolno

 

background image

Huragan na wyspie 

215 

go narażać. Chcę, żebyś widziała mnie takiego, jakim 
jestem. Rozumiesz?

 

-  Rozumiem,  ale  dla  mnie  jesteś  tym  wszystkim 

jednocześnie, nie potrafię tego oddzielić... 

-  Nie  mogę  pozwolić  na  to,  żebyś  narażała  się  z 

mojego  powodu  na  niebezpieczeństwo.  Nie  chcę, 
żeby kobieta, którą kocham, ukrywała coś przede mną, 
aby mnie chronić. 

-  Hank... - zaczęła, całkowicie zbita z tropu. 
-  Naprawdę  cię  kocham.  Wiem,  że  to  wyznanie 

jest  trochę  nie  w  porę,  ze  względu  na  sprawę  twojej 
siostry,  moją  kampanię  i  tę  sytuację  z  twoim  prze-
śladowcą.  Niestety,  nic  na  to  nie  mogę  poradzić.  - 
Pochylił  się,  by  ją  pocałować.  -  Następnym  razem 
powiedz mi o wszystkim, zgoda? 

-  Chciałam dobrze. Wiesz o tym, prawda? 
-  Wiem.  Ale  przypominam  ci,  że  wszyscy  Win-

terowie  świetnie  sobie  radzą,  gdy  muszą  podjąć  ryzy-
kowne decyzje. Więc zaryzykuj i zaufaj mi, proszę. 

-  Zgoda.  Ale  powiedz  mi  coś  jeszcze.  Mówisz,  że 

mnie  kochasz.  Nie  dziwi  mnie  to,  bo  ja  się  w  tobie 
zakochałam  w  chwili,  gdy  się  poznaliśmy.  Ale  czy 
walczysz z tym uczuciem? 

Przez moment przypatrywał się jej w milczeniu.

 

-  Masz tu coś na kolację? - zmienił temat. 
-  Hank... 
-  Jedyna rzecz, z którą w tej chwili walczę, to chęć 

zabrania cię do łóżka jeszcze przed kolacją. - Uśmiech-
nął się ciepło. 

Roześmiała się, całkowicie rozluźniona.

 

-  Hola, hola! Wszystko w swoim czasie, mój panie.

 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

Zgodnie z przewidywaniami, w nocy ogłoszono stan 

alarmowy  dla  Cape  Cod,  po  nim  zaś  przyszedł  nakaz 
ewakuacji zagrożonych obszarów. Spodziewano się, że 
zanim huragan Hope skręci na wschód, uderzy właśnie 
w  te  okolice.  Hank  nie  łudził  się,  iż  ktokolwiek  przejmie 
się  losem  miniaturowych  wysepek,  które  od  wieków 
zmieniały  kształt  po  przejściu  każdego  huraganu.  Zresztą 
nie  podejrzewał,  by  komukolwiek  przyszło  do  głowy 
sprawdzić,  czy  jedyny  dom  na  Shelter  Island  jest obecnie 
zamieszkany.  Zarzucił  swój  plecak  na  jedno  ramię,  torbę 
Antonii  na  drugie  i  wyruszyli  w  poprzek  wyspy  w 
kierunku  zatoczki,  gdzie  zacumował  łódź.  Miał 
nadzieję,  że  jeśli  silne  wiatry  i  fale  istotnie  nadadzą 
wyspie  nowy  kształt,  ich  już  tu  nie  będzie.  Wędrowali 
wąską, krętą ścieżką wśród karłowatych sosen, krzaków 
jałowca,  kolczastych  gałęzi  jeżyn  oraz  kęp  trawy 
morskiej.  Deszcz  wprawdzie  na  razie  tylko  siąpił,  ale 
wiatr wzmagał się z każdą chwilą, z daleka było słychać 
uderzenia  fal  o  brzeg.  Antonia  z  pewnością  w  takich 
warunkach nie dałaby rady dowiosłować swoim kaja-

 

background image

Huragan na wyspie 

217 

kiem do stałego lądu. Silny wiatr z pewnością zniósłby ją 
z kursu, miałaby szczęście, gdyby w ogóle udało jej się 
utrzymać na powierzchni.

 

Zadawała  się  być  rozluźniona  i  znacznie  mniej 

zafrasowana niż poprzedniego wieczoru. Miał nadzieję, 
że to jego obecność tak dobrze na nią wpłynęła. Zapewne 
ulżyło  jej,  gdy  wreszcie  mogła  się  komuś  zwierzyć  ze 
swych podejrzeń, ale liczył na to, iż jego bliskość, czułość 
i wyznanie miłości także odegrały ważną rolę. Uśmiechał 
się właśnie do swych myśli, gdy spostrzegł, że zatrzymała 
się gwałtownie na brzegu i zmarszczyła brwi.

 

-  Gdzie jest twoja łódź?

 

Zaskoczyła  go  tym  pytaniem.  Był  tak  przekonany, 

że zastanie łódkę tam, gdzie ją zakotwiczył, iż w ogóle 
się nad tą kwestią nie zastanawiał.

 

-  Powinna  być gdzieś tutaj - stwierdził, przypat-

rując  się  uważnie  wodom  zatoczki.  -  Rzuciłem  kot-
wicę kilka metrów od brzegu. 

-  Może się jakoś obluzowałaś? 
-  Nie  miała  prawa,  powinna  wytrzymać  nawet 

przy  takiej  pogodzie.  -  Pokręcił  głową  z  niedowierza-
niem.  -  Przecież  wychowałem  się nad oceanem, wiem, 
jak zabezpieczyć łódź. 

-  Co teraz zrobimy? Mam jeszcze moje race, możemy 

próbować zaalarmować przepływające jednostki. 

Hank  w  milczeniu  wpatrywał  się  w  wodę.  Tak 

paskudny  obrót  spraw  nie  wydawał  mu  się  przypad-
kowy.

 

-  Gdzie jest twój kajak, Antonio? 
-  Nie  możemy  obydwoje  do  niego  wsiąść,  jest 

jednoosobowy... 

background image

218      Carla Neggers 

-  Nie popełniłem błędu - wpadł jej w słowo. - Moja 

łódź zniknęła, choć ją tu zakotwiczyłem.

 

Przyglądał się przez chwilę, jak jej twarz bladła, zaś 

w oczach pojawiło się zrozumienie, a następnie przera-
żenie.

 

-  Zostawiłam go niedaleko stąd, przy plaży. 
Zarzuciła na ramię plecak i ruszyła w kierunku

 

stromej wydmy, zaś Hank podążył za nią.

 

-  Uważaj  na  trujący  bluszcz-  ostrzegła,  wskazując 

na pnącze, oplatające pień mijanej sosny.

 

Między  drzewami,  rosnącymi  na  skraju  piaszczys-

tej plaży, leżał lśniący czerwony kajak.

 

-  Wiosło!  -  zawołała  niespodziewanie.  -  Hank, 

wiosło zniknęło.

 

-  Zostawiłaś je w kajaku ? 
Skinęła w milczeniu głową. 
-  Kiedy? 
-  Pierwszego  dnia.  Od  tamtej  pory  tu  nie  za 

glądałam.

 

Zajrzał  pod  spód,  ale  wiosła nie było. Antonia w 

tym  czasie  przeszukiwała  okoliczne  krzaki,  niestety 
bez rezultatu.

 

-  Może  zabrała  je  fala?  -  zastanawiała  się  głośno, 

starając się odzyskać spokój i kontrolę nad sobą. - Miejmy 
nadzieję,  że  jeśli  ktoś  znajdzie  twoją  łódź,  zdąży 
zaalarmować policję, zanim dopadnie ją huragan. 

-  Nie  będzie  to  takie  łatwe.  Łódź  należy  do  moich 

przyjaciół  z  Chatham.  Powiedzieli,  że  mogę  ją  poży-
czyć, gdy tylko zechcę, więc skorzystałem z propozycji 
pod  ich  nieobecność.  Są  w  Pradze,  nieprędko  policji  uda 
się ich zlokalizować. 

background image

Huragan na wyspie 

219 

-  Biorąc  pod  uwagę  warunki,  prawdopodobnie 

uznają,  że  kotwica  się  urwała,  a  łódź  odpłynęła  pusta. 
Miejmy nadzieję, że tak faktycznie było, bo w przeciw-
nym razie... 

-  To  nie  ja  zawiniłem  -  przypomniał.  -  Ktoś 

zwinął najpierw moją łódź, a potem twoje wiosło. 

-  Wiem - przyznała cicho. 
-  To znaczy, że nie jesteśmy tu sami... 

Robert zaklął pod nosem. Bolało go całe ciało, każde 

otarcie, guzy, bąble i rany, których miał pełno wszędzie. 
Teraz dla odmiany kolce róż, rosnących na tyłach chaty 
podłej  doktorki,  wbijały  mu  się  w  plecy  i  ramiona. 
W  dodatku  w  związku  z  nadciągającym  huraganem 
wilgotność  powietrza  stała  się  nieznośna,  tym  bardziej 
dla  kogoś  okrytego  gumowym  płaszczem przeciwdesz-
czowym.  Czul  się  jak  w  saunie,  a  spocona  skóra 
swędziała  coraz  bardziej.  Nie  był  w  stanie się skupić, nie 
mógł  więc  planować.  Machnął  już  ręką  na  kleszcze, 
których  setki  obsiadły  mu  nogi,  tak  że  kostki  miał 
całkiem  czarne.  Miał  nadzieję,  że  gdy  wróci  na  stały  ląd, 
zdąży  przyjąć  jakiś  silny  antybiotyk,  by  uchronić  się 
przed borełiozą. Może udałoby się zmusić Antonię, aby 
przed śmiercią wypisała mu receptę^

 

Mało  nie  oszalał  z  wściekłości,  wiedząc,  że  spędza 

noc  w  jednej  chacie  z  tym  przystojniakiem.  Zrozumiał 
natomiast,  dlaczego  tak  często  wyobrażał  sobie,  jak 
zrozpaczona  błaga,  by  darował  jej  życie.  Było  to 
bowiem  najlepsze  rozwiązanie.  Zabić  ją  i  jej  faceta. 
Tak właśnie należało uczynić. Przecież i tak nie zamie-
rzała gjo wpuścić do swojego życia. Był dla niej nikim,

 

background image

220      Carla Neggers

 

znaczył  mniej  niż  taki  choćby  kleszcz,  przenoszący 
groźną  chorobę.  Sprzątacz,  mijany  codziennie na szpi-
talnym korytarzu.

 

Udało  się  ją  przestraszyć  dziwacznymi  wiadomościa-

mi  przesyłanymi  pocztą  elektroniczną,  szeptami  na 
parkingu,  otwartym  oknem - tu już okazał się bardziej 
dokuczliwy  niż  zwykły  kleszcz.  Niestety,  nie  miała 
świadomości, że to on stał za tymi pozornie niezwiąza-
nymi wydarzeniami. Nie wiedziała nawet, iż poszatko-
wał  jej  bieliznę  ani  że  to  on  uwolnił  łódź  Callahana, 
zabrał  jej  wiosło,  a  teraz  planował  kolejne  uderzenie. 
Nagle zaczęło mu zależeć na tym, by dowiedziała się, iż 
to on był sprawcą wszystkiego, co ją ostatnio zaniepokoi-
ło. Nie chciał się zakraść do niej od tyłu z bronią w ręku. 
Nie  przyniosłoby  mu  to  żadnej  satysfakcji,  nie  dało 
poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.

 

-  A  to  co  takiego?  -  odezwał  się  sam  do  siebie 

półgłosem.

 

Pod  krzakiem  róży  z  ziemi  wystawało  coś,  co 

wyglądało  jak  rękojeść  noża.  Sięgnął  po  nią  i  z  za-
skoczeniem odkrył, że natknął się na długi nóż kuchen-
ny.  To  musiał  być  znak  od  Boga.  Zupełnie  jakby 
Stwórca  chciał  powiedzieć:  „Oto  kolejna  broń,  Rober-
cie. Czyń swoją powinność".

 

Wytarł  ostrze  o  spodnie.  Wysadzana  ostrymi  kol-

cami gałąź uderzyła go w twarz. Miał ochotę rzucić się 
na  nią  ze  swym  nowym  znaleziskiem,  ale  zdołał  się 
opanować. Musiał skupić się na tym, po co tu w ogóle 
przybył. Zdecydowanie nie było to siekanie na kawałki 
krzewu  różanego.  Przykucnął,  aby  rozłożyć  wiosło  na 
dwie części, tak by było łatwiej nim manewrować.

 

background image

Huragan na wyspie 

221 

Planował  wyskoczyć  z  krzaków  i  z  zaskoczenia  ude-
rzyć  nim  Callahana  w  głowę,  a  przy  tak  długim 
narzędziu mogłoby się to okazać zbyt trudne.

 

Tak  naprawdę mógł już dawno być w chacie, ale 

wolał  wybrać  się  na  brzeg,  by  zobaczyć  miny  swych 
zakładników,  gdy  odkryli,  że  nie  są  sami  na  wyspie. 
Oczywiście  nie  mieli  jeszcze  świadomości,  iż  są  czyi-
miś  zakładnikami,  ale  stanowiło  to  tylko  kwestię 
czasu.  Nietrudno  było  dopilnować,  by  go  nie  słyszeli, 
bowiem szum wiatru i uderzenia fal o brzeg zagłuszały 
wszelkie  inne  odgłosy.  Prawdziwym  wyzwaniem  oka-
zało  się  jednak  chowanie  się  za  niewielką  ilością 
sporych  drzew  i  krzaków.  Raz nieomal go spostrzegli, 
ale w porę padł na twarz za rozłożystym jałowcem.

 

Z  łodzią  rozprawił  się  poprzedniego  wieczoru.  Nie 

było łatwo ją zatopić, musiał wejść do głębokiej po pas 
wody i wybić kotwicą dziurę w kadłubie. Gdy zranił się 
przy  tym  w  ramię,  miał  ochotę  wystrzelić  w  kierunku 
łodzi,  aby  jednocześnie  wyładować  się  i  załatwić  szybko 
sprawę, na szczęście w porę się opanował. Mógłby w ten 
sposób  zaniepokoić  swych  zakładników,  którzy  przed-
wcześnie  dowiedzieliby  się  o  jego  obecności.  Nie  ulegało 
wątpliwości, że Callahan bez trudu odróżniłby wystrzał 
z pistoletu od huku nadciągającej burzy. Uparł się, by łódź 
zatopić,  a  nie  po  prostu  wypuścić,  ponieważ  mogłaby 
wrócić  do brzegu. Znacznie bardziej mu odpowiadało, że 
leżała bezużyteczna na dnie oceanu. Wprawdzie wypeł-
nienie  jej  wodą  zajęło  mu  znacznie  więcej  czasu  niż 
sądził.  Czekał  na  brzegu,  atakowany  przez  żarłoczne 
komary, obserwując, jak kadłub bardzo powoli zanurza 
się, aż wreszcie niknie pod powierzchnią wody. Zanim

 

background image

222       Carla Neggers 

dotarł  z  powrotem  do  swojej  kryjówki,  był  cały 
pogryziony.  Zastanawiał  się,  czy  gdyby  zaraził  się 
malarią  lub  boreliozą,  doktor  Antonia  zaopiekowałaby 
się  nim.  Musiałaby,  bo  do  tego  zobowiązywała  ją 
przysięga Hipokratesa. Gdyby go zignorowała, złamałaby 
prawo,  a  przecież  rzekomo  w  imię  tegoż  prawa  doniosła 
na niego policji.

 

W  każdym  razie  warto  było  się  narazić  na  niebez-

pieczeństwo,  by  zobaczyć  ich  miny,  gdy  odkryli  brak 
łodzi.  Dotarli  do  chaty  tuż  przed  nim,  wyraźnie 
poruszeni  i  zestresowani.  Postanowił  dać  im  trochę 
czasu  na  analizę  sytuacji,  aby  mogli  się  jeszcze trochę 
podenerwować.  Zastanawiał  się, czy choć podejrzewa-
li,  jak  poważne  niebezpieczeństwo  im  grozi.  Zdawał 
sobie  sprawę,  że  powinien  wreszcie  podjąć  jakieś 
decyzje, dopracować plan działania, ale nie był w stanie 
się  skupić,  tak  bardzo  dokuczał  mu  deszcz,  ból  i  swę-
dzenie. W dodatku rozpraszała go myśl, że tych dwoje 
siedzi za ścianą o kilka metrów od niego, drżąc z obawy 
o swoje życie.

 

Naraz skrzypnęły tylne drzwi.

 

Robert  pochylił  się  nisko,  wstrzymując  przy  tym 

oddech, by Hank Callahan nie zauważył jego obecnoś-
ci.  Tymczasem  tamten  w  ogóle  nie  sprawiał  wrażenia 
osoby  przerażonej,  wręcz  przeciwnie  -  wyglądał  jak 
snajper  wypatrujący  swego  celu.  Arogancki  drań!  Po-
winien przecież trząść się ze strachu!

 

Robert poczuł, jak krew mu wrze w żyłach. W jed-

nym  ręku  uniósł  wiosło,  w  drugim  nóż  i  uzbrojony 
w ten sposób rzucił się przez krzew róży na Callahana. 
Uderzył go wiosłem w okolice nerek.

 

background image

Huragan na wyspie 

223 

-  Do  diabła!  -  krzyknął,  bo  miał  wrażenie,  jakby 

zaatakował kamienny posąg, a nie żywego człowieka.

 

Zamierzał następnie wbić majorowi nóż w serce, ale 

nie mógł tego uczynić, bo ten nie padł na kolanach, jak 
się  tego  Robert  spodziewał.  Co  więcej,  nie  dość,  że 
wytrzymał  atak,  to  jeszcze  obrócił  się  błyskawicznie, 
gotowy  do  kontry.  Było  jasne,  że  wiedział,  jak  się 
zachować  w  sytuacji  napaści,  zaś  Robert,  zwykły 
sprzątacz,  nie  miał  pojęcia,  jak  skutecznie  go  obez-
władnić. Poczuł, jak ogarnia go panika... Zaczął machać 
na  oślep  nożem.  Zupełnie  przypadkiem  udało  mu  się 
zranić Hanka w ramię, a on mimo to zdołał sobie tylko 
wiadomym  sposobem  przechwycić  wiosło.  By  zakoń-
czyć sprawę raz na zawsze, Robert sięgnął za pasek po 
broń. Zniknęła! Musiała mu się wysunąć, gdy kucał za 
krzakiem róży.

 

-  Lepiej mi się nie narażaj - poradził pewnym siebie 

głosem. - Bo jak cię zabiję, doktorka zostanie na mojej 
łasce i niełasce.

 

Obydwaj  byli  przemoczeni,  u  ich  stóp  tworzyły  się 

kałuże,  a  wiatr  smagał  ich  po  twarzach  kroplami 
deszczu.  Trawa  była  tak  śliska,  że  poruszanie  się 
nastręczało  poważne  trudności.  Co  więcej,  gdyby 
Robert  stracił  równowagę,  miał  szansę  nadziać  się  na 
własny  nóż  i  wykrwawić  na  śmierć,  bo  przecież 
Antonia  na  pewno  nie  udzieliłaby  mu  pomocy.  Zapo-
mniałaby  o  przysiędze  Hipokratesa,  jeśliby  chodziło 
o  kogoś,  kto  zaatakował  jej  ukochanego.  Z  przyjem-
nością zostawiłaby go na plaży, żeby umierał w bólu 
i samotności, a potem zrzuciła winę na huragan Hope.

 

-  Idzie huragan - oznajmił Callahan, ignorując

 

background image

224       Carla Neggers 

krwawiące ramię. - Nie chciałbyś chyba, żeby cię tu 
zastał. Odłóż nóż...

 

-  Żebyś  mógł  mnie  zabić,  a  potem  powiedzieć 

policji,  że  to  była  obrona  konieczna?  -  Robert  wpadł 
mu w słowo. - Nie ma mowy.

 

Z  zazdrością  jednocześnie  obserwował  opanowa-

nie, jakie tamten okazywał w tak trudnej sytuacji.

 

-  Jak się nazywasz? 
-  Odwal się! 
-  Daj spokój. Odłóż broń. Póki nikomu nie stała się 

krzywda. 

-  Jak to nikomu. A tobie? 
-  To  tylko  draśnięcie.  Nic  ci  nie  zrobię,  jeśli  od-

łożysz  teraz  nóż  i  pójdziesz  ze  mną  do  chaty - upierał 
się Callahan. - Huragan... 

-  Nie boję się huraganu! 
Zerknął  w  kierunku  domku,  w  którego  drzwiach 

stała Antonia. Wyglądała tak pięknie... Ciężko było mu 
zebrać w sobie siły, by uczynić to, co sobie zaplanował. 
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona Callahana w ucz-
ciwej  walce,  pozostawały  mu  zatem  dwa  wyjścia: 
poddać  się  albo  brać  nogi  za  pas.  Nie  miał  zamiaru 
złożyć  broni,  więc  odwrócił  się  na  pięcie  i  uciekł  w 
gęstwinę.  Przeskakując  przez  mniejsze  krzaki,  miał 
nadzieję,  że  się  przy  tym  nie  pośliźnie  i  nie  ugodzi 
w  serce,  bo  byłby  to  niefortunny  epilog  całej  historii. 
Ściskał  w  dłoni  trzonek noża, aby w razie czego móc się 
bronić,  gdyby  jednak  Callahan  zdecydował  się  go 
gonić.  Choć  jego  działanie  mogło  z  boku wyglądać na 
tchórzostwo, sam uważał, że w gruncie rzeczy osiąg-
nął swój cel. Wprawdzie tamten wciąż żył, był zaled-

 

background image

Huragan na wyspie 

225 

wie  draśnięty,  nie  mógł  jednak  mieć  nawet  cienia 
wątpliwości  co  do  tego,  że  zamiary  Roberta  były 
poważne.

 

Przedzierał  się  przez  krzaki karłowatych sosen i ja-

łowców,  rozchlapywał  stopami  wodę  z  kałuż,  aż 
wreszcie  znalazł  się  na  wydmie,  za  którą  zostawił 
swoje  rzeczy.  Postąpił  kilka  kroków  do  przodu,  gdy 
wielka  fala  niespodziewanie  przewróciła  go  na  plecy. 
Niemal  zakrztusił  się  słoną  wodą.  Podrażnione  gardło 
piekło  go  nieznośnie,  ale  jeszcze  bardziej  dokuczały 
rany,  obmyte  oceaniczną  wodą,  zmieszaną z piaskiem. 
Klnąc  pod  nosem,  na  czworaka  dotarł  do obozowiska. 
Skoro woda zagarnęła już tyle plaży, musiał się szybko 
przenieść  w  głąb wyspy, jeśli nie chciał stracić skrom-
nego ekwipunku.

 

Czerwone bąble na dłoniach i ramionach puchły i 

swędziały  z  każdą  chwilą  coraz  bardziej.  Przyjrzał  się 
im  uważnie.  Na  niektórych  tworzyły  się  już  pęcherze,  co 
oznaczało, że nie były to ślady po ukąszeniu jakichkol-
wiek insektów, lecz oparzenia po zetknięciu z trującym 
bluszczem. Nic dziwnego, że nie dał rady zwalić z nóg 
Callahana, skoro był cały obolały. Zdecydował, że musi 
wrócić za krzak róży, by odnaleźć broń. Wyjął z plecaka 
amunicję.  Dwanaście  naboi.  Powinno  wystarczyć,  na-
wet  biorąc  pod  uwagę,  że  przyszły  senator  będzie  mu 
chciał  utrudnić  sprawę.  Miał  nadzieję,  iż  w  ogóle  nie 
będzie musiał strzelać, skoro nadchodzi huragan, który 
załatwi sprawę cicho i bez żadnego śladu.

 

Walcząc  z  przemożną  potrzebą  drapania  się  po 

rękach  i  nogach,  powrócił  w  okolice  domku,  odnalazł 
pistolet i zajął pozycję obserwacyjną za rozłożystą

 

background image

226      Carla Neggers 

karłowatą  sosną.  Podejrzewał,  że  Antonia  zajmuje  się 
właśnie  opatrywaniem  ran  ukochanego,  więc  należało 
działać  natychmiast.  Swoją  drogą,  był  zaskoczony,  że 
po  jego  odejściu  nie  przeszukali  okolicy,  na  wypadek 
gdyby  zostawił  jakieś  ślady.  Na  szczęście  dla  niego 
zachowali  się  jak  ostatnie  ofermy,  dlatego  mógł  teraz 
załadować  broń.  Nigdy  w  życiu  nie  strzelał  do  nikogo 
oprócz  siebie  samego,  ale  podejrzewał,  że  była  to 
wyjątkowo  łatwa  sprawa,  skoro  tylu  idiotów  wiedzia-
ło,  jak  używać  pistoletu.  Jako  że  był  mądrzejszy  niż 
przeciętny  Amerykanin,  nie miał wątpliwości, iż okaże 
się  doskonałym  strzelcem,  mimo  braku  praktyki.  Nie 
lubił  nic  ćwiczyć,  sprawdzać,  dowiadywać  się.  Nie 
miał  do  tego  cierpliwości.  Od  zawsze  wolał  po  prostu 
wiedzieć.

 

Deszcz  wciąż  padał,  utrudniając  mu  obserwację. 

Raz po raz przecierał mokre oczy kciukami, dopiero po 
dłuższej  chwili  zorientował  się,  że  być  może  w  ten 
sposób  wprowadza  truciznę  z  bluszczu  i  wkrótce 
powieki  mu  tak  spuchną,  że  już  niczego  nie  dojrzy. 
Potrzebował  więc  jak  najprędzej  zaplanować  i  wyko-
nać kolejny krok. Miał nadzieję, iż jest jedyną uzbrojo-
ną  osobą  na  wyspie.  Wolał  tego  nie  sprawdzać,  wy-
stawiając z krzaków głowę, bo mogłoby się okazać, że 
był  w  błędzie.  Nie  sądził  jednak,  by  lekarka  posiadała 
broń.  Ani  kandydat  na senatora, który przypłynął, aby 
dotrzymać  towarzystwa  kobiecie,  nie  podejrzewając 
nawet, iż może ona mieć jakiekolwiek kłopoty. Nie, na 
pewno nie byli uzbrojeni.

 

-  Jesteście  otoczeni!  -  zawołał  z  krzaków.  -  Wy-

chylcie się przez drzwi albo okno, a zacznę strzelać!

 

background image

Huragan na wyspie 

2i17 

Żadnej  odpowiedzi.  Może  nie  usłyszeli?A  może  się 

schowali?  Choć  nawet  sam  dla  siebie  brzmiał  jak 
maniak,  był  gotowy  na  wszystko.  Nawet  na  to,  by 
strzelić do Antonii. Od dawna czekał na to, by ujrzeć ją 
zakrwawioną, wijącą się z bólu.

 

-  Boicie  się?!  -  krzyknął  po  chwili.  -  Słusznie.  Ja  też 

się  bałem,  gdy  przyszedłem  po  pomoc  do  ciebie,  ty 
doktorko Suko! I co ty na to? Może chcesz, żebym cię 
potraktował tak samo, jak ty mnie?

 

Pamiętał,  jak  jej  smukłe  dłonie  delikatnie  opat-

rywały mu ranę. Jej miłe, ciepłe słowa. I nagle zapytała, 
jak  on  się  nazywa.  Jakby widziała go po raz pierwszy 
w życiu. Już w tym momencie, nawet zanim wydała 
go policji, zrozumiał, że źle ulokował swe uczucia. Był 
dla niej nikim. Zerem.

 

-  Macie  tu  przedsmak  tego,  co  z  wami  w  końcu 

zrobię! - zawołał, zirytowany wspomnieniami.

 

Wystrzelił  w  kierunku  bocznego  okna.  Broń  od-

skoczyła do tyłu tak samo jak wtedy, gdy postrzelił się 
w  stopę.  Wiatr  huczał  tak  głośno,  że  stłumił  brzęk 
tłuczonego szkła, ale sam widok napełnił serce Roberta 
satysfakcją.  Jeszcze  nie  wiedział,  co  dalej  zrobi,  ale 
teraz  piłeczka  była  po  stronie  doktorki  i  jej  kochasia. 
Wreszcie zrozumieli chyba, kto tu rządzi.

 

 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

 

Przez  wybitą  szybę  wiatr  zawiewał  do  środka 

krople  deszczu,  liście,  a  nawet  co  drobniejsze  gałązki. 
Na szczęście kula przeleciała przez całe pomieszczenie 
i utkwiła w drzwiach do łazienki, nie robiąc nikomu po 
drodze  krzywdy.  Po  co  ten  idiota  w  ogóle  wystrzelili 
Nie miał szansy, by kogoś dosięgnąć, chodziło mu więc 
chyba  tylko  o  to,  żeby  ich przestraszyć. Tylko czy nie 
lepiej  byłoby  wpaść  niespodziewanie  do  chaty  i  zabić 
ich  obydwoje,  zanim  się  w  ogóle  zorientują,  że  on  ma 
broń?

 

Kimkolwiek  był,  ich  prześladowca  miał sobie tylko 

wiadomy  plan  i  myślał  w  trudny  do  przewidzenia 
sposób. Paradoksalnie informacja o tym, że jest uzbro-
jony, dawała im szansę. Schyleni nisko, by drań ich nie 
dostrzegł,  zabarykadowali  frontowe  drzwi  ciężkim 
fotelem  i  kilkoma  składanymi  krzesłami.  Wprawdzie 
konstrukcja  ta  nie  była  na  tyle  solidna,  by  powstrzy-
mać go na długo, ale przynajmniej dowiedzieliby się 
o  jego  nadejściu  na  tyle  wcześnie,  by  Hank  mógł 
działać. Po poprzednim spotkaniu bolały go plecy,

 

background image

Huragan na wyspie 

229 

obite wiosłem, a rana na ramieniu wciąż krwawiła, ale 
był  gotowy  na  kolejną  konfrontację.  Teraz  miał  pod 
ręką  nóż,  zaś  w  drzwiach  zaporę,  o  którą  nie  sposób 
było się nie przewrócić. Był także zdeterminowany, by 
tym  razem  nie  dać  się  zaskoczyć.  Miał  tylko  nadzieję, 
iż  nie  będzie  musiał  walczyć,  a  tym  bardziej  zabić 
napastnika na oczach Antonii. Wprawdzie jako lekarka 
była  przyzwyczajona  do  widoku  krwi,  a  do  tego 
świetnie  umiała  panować  nad  swoimi  emocjami,  ale 
zdawał sobie sprawę, jak bardzo wstrząsnął nią fakt, że 
jej prześladowca użył broni.

 

Gdy  już  skończyli  się  barykadować,  uparła  się 

opatrzyć ranę na ramieniu Hanka.

 

-  Dobrze  -  zgodził  się  wreszcie.  -  Ale  tylko  pod 

warunkiem, że cały czas będę mógł obserwować nasze-
go przyjaciela. 

-  Gdybym  była  na  jego  miejscu,  ukryłabym  się 

w  krzakach  z  boku  chaty.  Dzięki  temu  mogłabym 
jednocześnie  obserwować  obydwa  wejścia  i  okna. 
Zwłaszcza  skoro  strzelił  w  okno  nad  zlewozmy-
wakiem... 

-  Masz rację. Przesuńmy stół bliżej tamtej ściany. 

Usiedli  tak,  żeby  Hank,  będąc  niewidocznym  z  ze-

wnątrz, miał oko na tę część ogrodu, w której praw-
dopodobnie  znajdował  się  napastnik.  Antonia  wydo-
była spod łóżka staroświecką apteczkę, postawiła ją na 
stole  i  zajrzała  do  środka.  Choć  było  po  niej  widać 
zdenerwowanie,  potrafiła  nad  sobą  zapanować,  co 
wynikało  z  pewnością  z  jej  doświadczeń  w  pracy  na 
izbie przyjęć.

 

-  Powinnam ci założyć szwy.

 

background image

230       Carla Neggers 

-  A  ja  powinienem  był  wbić  temu  draniowi  nóż 

między żebra. 

-  Ty? Na pewno byś tego nie zrobił. - Uśmiechnęła 

się do niego serdecznie. 

Wiedział,  że  powiedziała  to,  aby  zmusić  go  do 

myślenia o czymś innym niż o bolesnej ranie. Był jej za 
to  wdzięczny,  choć  w  życiu  zdarzało  mu  się  cierpieć 
dużo bardziej.

 

-  North  był  szkolony  we  wbijaniu  ludziom  noży 

we  wszelkie  możliwe  części  ciała.  -  Odpowiedział  jej 
uśmiechem.  -  Ja  byłem  tylko  prostym,  łagodnym 
pilotem helikoptera.

 

Znalazła buteleczkę środku odkażającego, odkręciła 

ją i nasączyła kawałek gazy.

 

-  Tak  sobie właśnie pomyślałam, gdy zobaczyłam, 

jak odbierasz naszemu gościowi wiosło. Prosty, łagod-
ny pilot helikoptera. 

-  Wystraszył cię nie na żarty, prawda? - spoważ-

niał Hank. 

-  Cóż, biorąc pod uwagę, że ma broń... 
-  Owszem,  ale  żeby  z  niej  skorzystać,  musi  nas 

najpierw dorwać. 

-  Chyba  nie  chcesz  powiedzieć,  że  w  tej  chwili 

mamy  nad  nim  przewagę?  -  Posłała  mu  zdziwione 
spojrzenie. 

-  Nie, ale na razie jesteśmy bezpieczni. 

Nie  była  co  do  tego  przekonana,  jednak  wolała  nie 

wdawać się w dyskusję na ten temat.

 

-  Lepiej pokaż ramię - poprosiła. 
Pomogła mu zdjąć koszulkę, obejrzała dokładnie

 

ranę i zabrała się do pracy. Zwinnymi, wprawnymi

 

background image

Huragan na wyspie 

231

 

ruchami  oczyściła  skórę,  posmarowała  okolice  cięcia 
antybiotykiem  w  maści,  nałożyła  opatrunek,  a  następ-
nie zabandażowała ramię.

 

-  Mam  nadzieję,  że  obejdzie  się  bez  amputacji?-- 

zażartował. 

-  Tak,  pod  warunkiem,  że  nie  wda  się  zakażenie, 

zanim dostarczymy cię do szpitala. 

-  Dzięki, pani doktor. Bardzo sobie cenię szczerość, 

aczkolwiek  powinnaś  raczej  odpowiedzieć,  że  wszyst-
ko będzie dobrze. 

-  Wszystko będzie dobrze. - Uśmiechnęła się. 
Zerknął przez okno. Deszcz padał tak gęsto, że

 

trudno było cokolwiek zobaczyć.

 

-  Nie  mogę  uwierzyć,  że  tak  się  dałem  podejść 

temu bandycie. 

-  Lepiej o tym nie myśl, tylko ciesz się, że tak się to 

skończyło. Rana nie jest poważna, więc nic strasznego 
ci  nie  grozi.  Gdyby  cięcie  było  głębsze,  nie  miałabym 
jak cię tu opatrzyć. 

-  Ale  powinienem  był  pójść  za  nim  -  nie  ustępo-

wał.  -  Wydaje  mi  się, że nie miał wtedy broni, więc 
gdybym  mu  deptał  po  piętach,  nie  mógłby  po  nią 
wrócić. 

-  A może się mylisz? Co by było, gdyby jednak miał 

wtedy  rewolwer  przy  sobie?  Gdyby  cię  postrzelił  i 
straciłbyś przytomność? 

-  Nie straciłbym przytomności. 
Antonia  odsunęła  się,  by  przyjrzeć się krytycznie 

swemu dziełu.

 

-  Powiedz  mi,  jak  on  wyglądał  -  poprosiła  nie 

spodziewanie.

 

background image

232       Carla Neggers 

-  Przecież go widziałaś. 
-  Owszem,  ale  nie  zdążyłam  się  dokładnie  przyj-

rzeć. Byłam zajęta zamartwianiem się o ciebie. 

-  Biały  mężczyzna  w  wieku  około  dwudziestu 

pięciu  lat.  Średniego  wzrostu,  szczupły.  Włosy  blond, 
lekko  kręcone,  półdługie.  Był  bardzo  szybki,  szybszy, 
niż  się  spodziewałem.  Twardy.  Sprytny.  Wywiódł 
mnie  w  pole,  bo  kazał  mi  myśleć,  co  by  się  zdarzyło, 
gdybym poszedł za nim i pozwolił się zabić. Dałem się 
nabrać, zacząłem to analizować, a wtedy on uciekł. 

-  Gotowe.  -  Wskazała  na  opatrunek,  kończąc 

tym  samym  temat.  -  Nie  gwarantuję,  że  maść  była 
pierwszej  świeżości,  ale  bandaż  wydawał  się  czysty. 
Boli? 

-  Bardziej bolało, gdy mi przyłożył wiosłem. 
-  Niestety,  na  to  nie  mogę  nic  poradzić.  -  Roz-

łożyła  ręce.  -  Ale  daj mi znać, gdy zauważysz krew 
w moczu. 

-  Jasne, pani doktor, nie omieszkam tego zrobić 

-  odparł z uśmiechem. - Ale mogę pogonić złoczyńcę, 
gdyby była taka potrzeba?

 

-  Proszę bardzo, zostało mi jeszcze dużo bandażu

 

-  zaśmiała się.

 

-  I tak trzymać. 
-  Hank... 
-  Jakoś  z  tego  wyjdziemy,  obiecuję.  -  Założył  z 

powrotem koszulkę. - Rozpoznałaś go, prawda? 

Skinęła głową z westchnieniem.

 

-  To Robert Prancer.

 

Nigdy  wcześniej  nie  wspominała  o  nim.  Takie 

nazwisko na pewno by zapamiętał.

 

background image

Huragan na wyspie 

233 

-  Tylko zgadujesz, czy jesteś pewna? 
-  Jestem pewna. A ten nóż... - Spojrzała mu prosto 

w  oczy.  -  Powinieneś  wiedzieć,  że  to  był  mój  nóż. 
Zabrałam  go  z  kuchni,  gdy  usłyszałam  twoje  gwiz-
danie. Wydawało mi się... 

-  Ze to ten Prancer?- domyślił się. 
-  Tak, choć jeszcze wtedy nie miałam pewności, że 

to  może  być  on.  Jednak  wynotowałam  jego  nazwisko 
z  listy  pacjentów,  których  leczyłam  w  ciągu  ostatnich 
kilku tygodni. 

-  Kto  to  taki?  -  zapytał,  ale  była  tak  pogrążona 

w myślach, że prawdopodobnie go nie usłyszała. 

-  Byłam pewna, że uda mi się utrzymać okolicznoś-

ci  mojego  wyjazdu  z  Bostonu  w  tajemnicy.  Nikomu 
nie  powiedziałam,  dokąd  się  wybieram.  Pożyczyłam 
nawet samochód od Carine... 

-  Teraz już rozumiem... 
-  Nie  podejrzewałam, że  mnie  wytropi,  ale  gdy się 

pojawiłeś,  schowałam  się  za  krzakiem  róży.  Coś,  co 
wtedy wydawało mi się rozsądne, teraz brzmi zupeł-
nie śmiesznie. 

-  Wcale  nie  tak  śmiesznie.  Zwłaszcza  w  świetle 

wydarzeń ostatnich godzin. 

-  Pewnie  masz  rację,  ale  gdy  spojrzę  na  twoje 

ramię...  -  zawiesiła  głos.  -  Nie  chciałam,  żebyś  się 
dopytywał,  więc  gdy  zdałam  sobie  sprawę,  że to ty, 
wetknęłam nóż w ziemię i wyszłam zza krzaka. Potem 
o nim zapomniałam. 

-  Przecież  Prancer  mógł  go  sobie  równie  dobrze 

wziąć z kuchni, gdy byliśmy po drugiej stronie wyspy. 
Mamy szczęście, że nie schował się pod łóżkiem. Teraz 

background image

234       Carla Neggers 

prawdopodobnie pluje sobie z tego powodu w brodę, 
bo musi moknąć, a my siedzimy w suchej chacie.

 

-  Przepraszam cię. - Jej oczy zalśniły od łez. 
-  Nie  masz  za  co  mnie  przepraszać.  -  Uniósł  się 

lekko, by zerknąć za okno. - Gdyby nie miał tego noża 
czy  wiosła,  mógłby  użyć  broni,  więc  równie  dobrze 
mogłaś  mi  w  ten  sposób  uratować  życie.  Kim  jest  ten 
szaleniec ? 

-  Opatrywałam  mu  postrzeloną stopę. Musiałam 

powiadomić policję... 

-  Wiem, taki był twój obowiązek w świetle prawa. 
-  Niestety,  on  nie  zdawał  sobie  chyba  z  tego 

sprawy.  Nie  chciał  mi  powiedzieć,  co  się  stało,  ale 
najprawdopodobniej  sam  się  zranił.  Wysłałam  go  na 
prześwietlenie  i  tyle  go  widziałam,  nie  mam  pojęcia, 
jak  zdołał  stamtąd  uciec.  Miał  przecież  podłączoną 
kroplówkę, a stopę przestrzeloną niemal na wylot. 

-  Kiedy to się stało? 
-  Zdaje  się,  że  niespełna  trzy  tygodnie  temu.  Policja 

dogoniła  go  na  parkingu.  Nie  rozumiem,  jak  mógł 
sądzić,  że  ucieknie  w  takim  stanie.  -  Nerwowym 
gestem  potarła  czoło.  -  Pracuje  w  szpitalu,  w  ekipie 
sprzątającej.  Z  tego,  co  słyszałam,  jest  nieprzeciętnie 
inteligentny,  ale  jakoś  nie  potrafi  się  dogadać  z  ludźmi. 
Początkowo  go  nie  poznałam,  byłam  tak  skoncen-  , 
trowana  na  tym,  co  robię.  Potem  starałam  się  za-
chowywać  spokojnie,  żeby  nie  sprawić  mu  przykrości 
czy  pogorszyć  jego  sytuacji  w  pracy.  To  była  szalenie 
niezręczna sytuacja. 

-  Myślisz, że może się w tobie podkochuje? 
Antonia zarumieniła się po same uszy.

 

background image

Huragan na wyspie 

235

 

-  Być  może.  Generalnie  nie  zwracam  na  takie 

rzeczy uwagi. 

-  W takim razie wszystko jest jasne. Zdradziłaś go 

i to na dwa sposoby. Po pierwsze, przekazując informa-
cję o nim policji, a po drugie, spotykając się ze mną. 
A teraz, skoro nie może cię mieć... 

-  Tak  też  sądziłam.  Żałuję  tylko,  że  cię  w  to 

wmieszałam. Przecież to ciebie nie dotyczy. 

 

-  Jeśli coś dotyczy ciebie, to i mnie też. 
Przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu. 
-  Brak ci słów, doktor Winter? 

-  Zaskoczyłeś mnie. Mam przeczucie, że nie po raz 

ostatni.

 

Hank  poczuł  pulsowanie  w  rozciętym  ramieniu. 

Mimo przeszywającego bólu cieszył się, że nie stało 
się  nic  gorszego,  na  przykład,  że  Prancer  nie  zdołał 
go  obezwładnić.  Albo  nie  zastrzelił  go  na  schodach 
domku.

 

-  Próbowałem  wejść  w  jego  sposób  myślenia,  ale  on 

zdaje się mieć swoją własną, nieprzewidywalną logikę. 
Czy może uratowałaś mu wtedy życie? 

-  Oczyściłam  mu  ranę,  więc  uchroniłam  go  praw-

dopodobnie  przed  poważną  infekcją. Ale raczej trudno 
powiedzieć, żebym go przez to ocaliła. 

-  Przyjechał sam do szpitala? 
-  Nie, ale sam zadzwonił po karetkę. 
-  A więc zapewne chciał, żebyś to ty go opatrzyła. 

Chciał zyskać twoje współczucie i zainteresowanie. 

Silny  powiew  wiatru  zatrząsł  chatą,  a  kolejne 

kawałki  gałęzi  wraz  z  kroplami  deszczu  wpadły  do 
izby przez wybite okno. Sytuacja wyglądała coraz

 

background image

236       Carla Neggers 

poważniej, huragan Hope wyraźnie nie zamierzał dać 
za wygraną.

 

-  Powinniśmy  się  skoncentrować  na  tym,  żeby 

w  ogóle  przetrwać  nawałnicę  -  orzekła  Antonia.  -  Nie 
podejrzewam,  żeby Robert Prancer zamierzał tkwić na 
zewnątrz, skoro to on ma broń. 

-  W takim razie to my musimy dopaść go pierwsi. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

 

Robert stał po kostki w wodzie. Przypływ, ulewny 

deszcz  i  silny wiatr sprawiły, że dokoła nie było widać 
ani  skrawka  gruntu.  Nie  mając  dostępu  do  komunika-
tów  pogodowych,  nie  wiedział  nawet,  czy  był  to  już 
huragan  w  swej  pełnej  sile,  czy  może  tylko  jego 
forpoczta.  Nie  zamierzał  jednak  pozostać  na  zewnątrz, 
aby  się  o  tym  przekonać.  Przecież  nieopodal  stała 
całkiem  wygodna,  a  przede  wszystkim  sucha  chata  Babs 
Winslow.  Nakrył  się  swym  gumowanym  płaszczem, 
dodatkowo  owinął  kawałkiem  niebieskiego  brezentu, 
który  sfrunął z werandy i spłynął ku niemu po wodzie, 
gnany porywistym wiatrem. W pewnym sensie czuł się 
w tym jak w worku na zwłoki, a więc coraz bardziej 
uświadamiał  sobie  poczucie  krzywdy  oraz  niewygodę. 
Dzięki  temu  cierpieniu  zabicie  siedzącej  w  cieple  pary 
mogło  przynieść  mu  jeszcze  więcej  satysfakcji.  Babcia 
przecież  zawsze  powtarzała,  że  na  wszystko  to,  co 
wartościowe, trzeba sobie zasłużyć.

 

- Robert! Robert!

 

Zamarł w bezruchu. Był to głos Antonii. Wołała go

 

background image

238       Carla Neggers 

tak,  jak  wiele  razy  w  jego  snach.  Wstrzymał  oddech, 
wsłuchując się w szum deszczu. A więc już się wszyst-
kiego  domyśliła.  Wiedziała,  że  to  on  moknie  na  ze-
wnątrz.  Wreszcie  znalazł  poczesne  miejsce  w  jej  myś-
lach.  Nie  był  już  anonimowym,  bezdusznym  napast-
nikiem.  Przypomniała  sobie  jego  nazwisko,  być  może 
nawet jego postać. Świetnie. Idealnie.

 

Nie  wiedział,  skąd  wołała,  ale  od  razu  wykluczył 

frontowe  drzwi,  bo  stamtąd  jej  głos  nie  doleciałby  aż 
tak  daleko.  Może  stała  w  oknie?  A  może  w  tylnych 
drzwiach ?

 

-  Robercie, nie możesz tam tak stać!

 

Choć  musiała  krzyczeć,  by  zagłuszyć  nadciągający 

huragan,  udało  jej  się  wyrazić  głosem współczucie i 
troskę.  Była  jednak  lekarką  na  izbie  przyjęć,  świetnie 
więc  umiała  udawać  troskę  i  współczucie.  Dlatego  nie 
odpowiedział.  To  nie  był  sen,  a  ona  nie  wołała go z 
miłości.  Próbowała  go  wywieść  w  pole,  wykorzystać 
jego słabość do niej.

 

-  Nadchodzi  huragan.  Będzie  coraz  gorzej.  Rober-

cie, zginiesz, jeśli nie znajdziesz się pod dachem. 

-  A  co  ciebie  to  obchodzi!  -  odkrzyknął,  łamiąc 

postanowienie zachowania milczenia. 

Zdradził  tym  samym  swoje  położenie,  ale  niewiele 

go  to  obchodziło,  bo  Antonia  i  Callahan  nie  byli  w 
stanie nic mu zrobić. Przecież to on miał broń.

 

-  Jestem lekarką, ale też twoją koleżanką z pracy 

- nie ustępowała. - Wiem, jak ciężko pracujesz... 

-  Akurat!  Nic  o  mnie  nie  wiesz.  Będziesz  w  siód-

mym niebie, jeśli zginę. 

Mówił jak skończony idiota, ale przez ten deszcz

 

background image

Huragan na wyspie 

239 

i swędzenie skóry nie był w stanie myśleć logicznie, a tym 
bardziej  wypowiadać się powściągliwie. Musiał wziąć się 
w  garść,  jeśli  chciał  wyjść  z  tej  sytuacji  obronną ręką. 
Próbuj ąc wziąć chatę szturmem, byłby z daleka widoczny 
i  niewątpliwie  wpadłby  w  zasadzkę,  powinien  więc 
wymyślić coś dla odwrócenia ich uwagi, aby zbliżyć się 
niepostrzeżenie.  Żałował,  że  nie  przywiózł  ze  sobą 
koktajlu  Mołotowa  swojej  roboty.  W  ten  sposób  mógłby 
wzniecić  ogień  w  okolicach  domku  i,  korzystając  z 
zamieszania, wśliznąć się do środka.

 

-  Robercie,  proszę  cię  -  nie  ustępowała.  -  Poroz 

mawiajmy,  zanim  sprawy  zajdą  za  daleko.  Wiem,  że 
jesteś  tu  z  mojego  powodu.  -  W  jej  głosie  dało  się 
słyszeć  wahanie,  a  nawet  odrobinę  żalu.  -  Z  powodu 
błędu, jaki popełniłam. Proszę, wejdź do środka, razem 
przeczekamy tę nawałnicę.

 

Czyżby  mówiła  poważnie?Czy  jego  działania 

pomogły  jej  zrozumieć,  co  zrobiła  źle?-  Choć  trudno  mu 
było w to uwierzyć, wyszedł ostrożnie zza krzaków, 
ciągnąc  za sobą brezent. Był zmęczony, przemoknięty, 
krople deszczu spływały mu po twarzy i szyi, swędzące 
bąble po komarach i bluszczu doprowadzały go do szału.

 

-  Wejdę, ale tylko pod warunkiem, że ty i Callahan 

będziecie moimi zakładnikami! - odkrzyknął. 

-  Przecież i tak nimi jesteśmy. Robercie, nie możesz 

tam zostać. Po prostu nie możesz... 

Mówiła,  jakby  jej  naprawdę  na  nim  zależało. 

Jakby  za  wszelką  cenę  chciała  go  ocalić.  Czyżby 
świadomość, że może zginąć, porwany przez wzburzo-
ny  ocean,  pomogła  jej  zrozumieć,  jak  bardzo  był  jej 
drogi?- A może Callahan nie wydawał jej się już taki

 

background image

240      Carla Neggers 

przystojny  i  wspaniały?  Z  drugiej  strony,  za  kogo  się 
uważała,  zapraszając  go do środka? Oferując siebie 
i  swojego  ukochanego  jako  zakładników?-  Zupełnie, 
jakby  to  ona  dyktowała  tu  warunki.  Zatrzymał się, by 
wydobyć broń spod płaszcza, chciał, by w razie czego 
była  gotowa  do  wystrzału.  Czyżby naprawdę uważała 
go  za  głupca,  który  nie  wykorzysta  swej ewidentnej 
przewagi? Który zostanie na deszczu, zamiast zabić 
ich  obydwoje,  rozgościć  się  w  chacie  i  przeczekać 
huragan z filiżanką gorącej herbaty w ręku?

 

Przecież  mógł  ich  zastrzelić  bez  przeładowywania. 

Pif,  paf.  Tak  po  prostu.  Właśnie  tak  należało  od 
początku  zrobić.  Nie  czekać,  aż  huragan  załatwi  spra-
wę.  Należało  pozbyć  się  ich  jak  najprędzej  i  to  właśnie 
zamierzał  uczynić.  Dlatego  korzystając  z  niemal  zero-
wej  widoczności,  ruszył  w  kierunku  domku,  z  rewol- 
werem  wycelowanym  przed  siebie,  gotowy  do  oddania 
strzału, gdyby zaistniała taka potrzeba.

 

Gwałtowny  podmuch  wiatru  niemal  wyrwał  fron-

towe  drzwi  z  zawiasów,  na  szczęście  Hank  przewi- 
dział  to  i  zabezpieczył  je  haczykiem,  by  w  razie  czego 
nie  odsłoniły  go  niepotrzebnie.  Przykucnął  na  podłodze, 
aby  nie  znaleźć  się  na  linii  ognia.  Prancer 
prawdopodobnie  wciąż  znajdował  się  w  krzakach  z 
boku  chaty,  ale  domyślali  się,  że  jednak  zaryzykuje  i 
zechce  wejść  do  wewnątrz,  by  nie  narażać  się  na 
porwanie  przez  wiatr  czy  przygniecenie  pniem  lub 
konarem  drzewa.  Tak  więc  zabawa  w  kotka i myszkę 
prawdopodobnie  dobiegła  końca.  Hank  czekał  w 
drzwiach, trzymając wiosło w jednym ręku, w dru- 

 

background image

Huragan na wyspie 

241 

gim  zaś  nóż  kuchenny.  Nagle  dobiegł  go  dźwięk 
wystrzału. Nie zdziwił się jednak ani trochę, bo polecił 
wcześniej  Antonii,  aby  uchyliła  tylne  drzwi.  Jak  się 
spodziewali, Prancer nawet nie zaczekał, kto się w tych 
drzwiach  ukaże.  Oznaczało  to  przynajmniej  tyle,  że 
nie brakowało mu amunicji.

 

Na  wszelki  wypadek  Antonia  trzymała  na  gazie 

garnek  gotującej  się  wody.  Gdyby Hankowi nie udało się 
zatrzymać Roberta w drzwiach, miała oblać napastnika 
wrzątkiem. Była lekarką, wiedziała więc, w jaki sposób 
oblać, aby spowodować jak największe straty. Jednakże 
z zawodu powołana do uśmierzania bólu, a nie do jego 
zadawania,  zdecydowała się użyć wrzątku tylko w sytua-
cji bezpośredniego zagrożenia życia.

 

Hank  wyszedł  na  zewnątrz.  Gdy  tylko  pokonał 

schody  prowadzące  z  werandy,  jego  stopy  znalazły się 
po  kostki  w płynącej w nieokreślonym kierunku wo-
dzie.  Wiatr  smagał  go  ciężkimi  kroplami  deszczu, 
jednak  nawet  te  kiepskie  warunki  można  było  wyko-
rzystać  do  swego  celu.  Szum,  hałas,  kiepska  widocz-
ność,  pośpiech.  Robert  Prancer  nie  miał  łatwego zada-
nia.  Hank  przeszedł  za  róg  domu,  w  kierunku  tylnego 
wyjścia, kryjąc się za krzakami liliowców.

 

-  Antonia!  Ty  suko!  -  zawołał  z  całkiem  niedaleka 

Robert.  -  Chodź  tu,  chcę  ci  przystawić  lufę  do  głowy. 
Chcę, żeby twój superman patrzył, jak mdlejesz z prze 
rażenia. Słyszał, jak błagasz o litość.

 

Hank  zacisnął  zęby  i  mocniej  uchwycił  wiosło oraz 

trzymany w ręku nóż.

 

-  Boję się - odpowiedziała Antonia. - Ale nie ciebie, 

tylko huraganu.

 

background image

242      Carla Neggers

 

Doskonale, mów do niego, wciągnij go do roz-

mowy, pochwalił ją w duchu Hank. Odchylił ociekają-
ce wodą liście bzu, by rozejrzeć się po okolicy. Jakieś 
dziesięć metrów od tylnego wejścia od domu spo-
strzegł przemieszczający się kawałek jaskrawoniebies 
kiego brezentu. Nie ulegało wątpliwości, że był to 
Prancer. Materiał miał go zapewne chronić przed 
deszczem, jednocześnie wyraźnie przeszkadzał w po-
ruszaniu.

 

-  Wyjdź,  żebym  mógł  cię  zobaczyć  -  zażądał 

Robert. - Mam mnóstwo naboi, jesteście przegrani. 

-  Dobrze... 
-  Zaraz.  Zaczekaj.  -  Niebieska  postać  zatrzymała 

się  niespodziewanie.  -  Gdzie  jest  Callahanś-  Twój 
ukochany eks-mapr^ Każ mu się odezwać! 

-  Już wychodzę, Robercie... 
-  Kazałem  ci  zaczekać.  Nie  ma  go  tam,  prawda? 

Oszukałaś mnie, ty zdziro! 

Gwałtownym  ruchem  zrzucił  z  ramion  brezent  i 

rzucił  się  biegiem  w  kierunku  chaty,  rozbryzgując 
naokoło  wodę.  W  jego  prawej  dłoni  lśnił  rewolwer. 
Hank  błyskawicznie  wyskoczył  zza  krzaka  bzu.  Pran-
cer  zauważył  go  i  od  razu  wystrzelił,  celując  nie  w 
niego,  ale  w  tylne  drzwi.  Antonia  miała  być  w  domu, 
pilnować  gotującej  się  wody.  Hank  miał  nadzieję,  że 
trzymała się ustaleń. Rzucił się na szaleńca, uderzył go 
wiosłem z całej siły w splot słoneczny. Ten zachwiał 
się, więc Hank skorzystał z okazji i wytrącił mu z ręki 
broń.  Jednak  jakimś  cudem  bandyta  utrzymał  się  na 
nogach, a nawet zdążył sięgnąć po nóż. Ale Antonia 
błyskawicznie zbiegła po schodach i nadepnęła mu na

 

background image

Huragan na wyspie 

243 

lewą  stopę  -  tę  samą,  którą  przed  paroma  tygodniami 
opatrywała.  Zawył z bólu i upadł na kolana, gubiąc 
przy tym nóż.

 

-  Wstawaj!  -  nakazał  Hank,  sięgnął  po  leżący 

w  kałuży  rewolwer  i  wycelował  go  w  Prancera. 
- Wstań i podnieś ręce, żebym je widział.

 

Robert  podniósł  się  i  posłusznie  wyciągnął  ręce  ku 

górze, uśmiechając się przy tym pogardliwie. Był blady 
z bólu, ale wydawało się, że w ogóle nie zdaje sobie 
z tego sprawy.

 

-  Nie  zabijesz  mnie.  To  by  przekreśliło  twoje 

szanse w wyborach.

 

Hank nie zwrócił nawet na niego uwagi, tak bardzo 

niepokoił się o Antonię.

 

-  Dobrze się czujesz?

 

-  Dobrze. - Skinęła głową. - Nic mi nie zrobił. 
Nie była to prawda. Po ramieniu spływała jej

 

strużka krwi, Hank spostrzegł ją kątem oka.

 

-  Dasz radę wrócić do chaty o własnych siłach?- 
Skinęła głową. Jej upór i niezależność szalenie mu

 

zaimponowały.

 

-  Będziemy  potrzebowali  czegoś,  czym  da  się  go 

skrępować. 

-  Gus  twierdzi,  że  do  takich  celów  najlepsza  jest 

szeroka taśma klejąca. 

Gus  miał  zdecydowanie  niestandardowe  podejście 

do  wychowania  dzieci.  Któż  inny  uczyłby  swoich 
podopiecznych,  jak  najlepiej  obezwładnić  i  skrępować 
napastnika?

 

Hank  poczekał,  aż  Antonia  zniknęła  w  drzwiach 

domku i przytknął lufę rewolweru do pleców Prancera.

 

background image

244       Carla Neggers 

-  Idziemy - rozkazał.

 

Robert stracił dużo ze swej wcześniejszej buńczucz-

ności.  Szedł  powoli,  kulejąc  i  pojękując  z  bólu.  Miał 
porwaną  koszulę,  zadrapaną  w  wielu  miejscach  skórę, 
bąble  na  rękach.  Z  kącika  ust  sączyła  mu  się  krew. 
Musiał przygryźć sobie wargę, bo Hank nie uderzył go 
dostatecznie  mocno,  by  spowodować  krwawienie  we-
wnętrzne.  Gdy  znaleźli  się  pod  dachem,  Hank  nakazał 
mu siąść na krześle przy kuchennym stole.

 

-  Idź  do  diabła  -  mruknął  Prancer,  ale  wreszcie 

usiadł.

 

Antonia  przeszukała  szafkę  pod  zlewozmywakiem 

i  znalazła  w  niej  rolkę  szerokiej  brązowej  taśmy 
klejącej.  Użyli  jej  do  unieruchomienia  więźnia.  Nie 
uszło uwagi Hanka, że przy tej okazji obejrzała Rober-
ta dokładnie, by sprawdzić, czy nie ma jakichś poważ-
niejszych  obrażeń.  Podziwiał  ją  za  to,  że  choć  pacjent 
groził jej śmiercią, potrafiła zdobyć się na tak szlachet-
ny gest.

 

-  Kula  drasnęła  mi  ramię  -  wyznała  wreszcie,  gdy 

usiadła  na  krześle  po  drugiej  stronie  stołu.  -  Chyba 
będę potrzebowała twojej pomocy. 

-  Tylko  nie  zemdlej,  proszę.  -  Uśmiechnął  się.  - 

Będziesz  musiała  mi  mówić,  co  i  jak  powinienem 
robić. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

 

Jak się okazało, Hank nie potrzebował tak szcze-

gółowych instrukcji, jak się spodziewała. Podczas swo-
jej  kariery  pilota  brał  udział  w  tak  wielu  misjach,  iż 
nauczył  się  podstaw  pierwszej  pomocy.  Na  szczęście 
kula  nie  utkwiła  w  ramieniu,  ale  draśnięcie  było 
poważniejsze  niż  rana,  jaką  Prancer  zadał  Hankowi 
nożem.

 

-  Dlaczego stałaś w drzwiach? - zbeształ ją. 
-  Nie  stałam.  Nie  mam  pojęcia,  jakim  cudem  kula 

mnie dosięgła. 

-  Mam nadzieję, że policja się tego dowie. 
Zatem był jednak zdecydowany zgłosić sprawę

 

policji. A tak bardzo chciała mu tego oszczędzić.

 

Robert,  przytwierdzony  ciasno  do  krzesła  taśmą 

klejącą,  spoglądał  na  nich  z  nieskrywaną  nienawiścią. 
Widać było, że cierpi, ale Antonia nie była w stanie nic 
dla  niego  zrobić.  Siedziała  na  kanapie,  skupiona  na 
czynnościach, które wykonywał Hank.

 

-  Będziesz  patrzeć?  -  zapytał,  delikatnie  dezyn 

fekując jej ranę.

 

background image

246      Carla Neggers

 

-  Oczywiście.

 

Z  podziwem  obserwowała  jego  pewne,  swobodne 

ruchy.  Był  w  stanie  się  skoncentrować,  opanować 
drżenie  rąk,  choć  niewątpliwie  denerwował  się  całą  tą 
sytuacją.

 

-  Powinnaś  mieć  założone  szwy  -  stwierdził,  za 

bezpieczając bandaż plastrem.

 

Miał  słuszność.  Pocisk  rozorał  głęboko  skórę,  ale  nie 

pozostał  w  środku.  Nie  była  pewna,  czy  dałaby  radę 
poinstruować  Hanka,  jak  należy  go  wyłuskać.  Rana 
niewątpliwie  wymagała  szwów,  jeśli  nie  poważniej-
szej operacji.

 

-  Nie  wiem,  czy  uda  nam  się  wydostać  z  wyspy, 

zanim  będzie  za  późno  na  szwy.  Ale  na  pewno 
wszystko  będzie  dobrze.  Bardzo  ci  dziękuję,  świetnie 
sobie poradziłeś. 

-  Antonia... - zawahał się, wyraźnie czymś zanie-

pokojony. 

-  Nie możemy w tej chwili nic więcej zrobić. A jak 

się  miewa  nasz  więzieni  -  zapytała,  podchodząc  do 
unieruchomionego Prancera. 

Robertowi  wyraźnie  przeszkadzały  bąble  po  uką-

szeniach  komarów  i  kontakcie  z  trującym  bluszczem, 
ale  poza  tym  był  w  niezłym  stanie  fizycznym.  Lewa 
stopa  była  zaczerwieniona,  lecz  uraz  nie  wydawał  się 
poważny.  Psychicznie  natomiast  miał  się  nie  najlepiej. 
Gdy  go  krępowali  taśmą,  wyrzucił  z  siebie  wszystkie 
zarzuty, jakie nosił od jakiegoś czasu w sercu. Obarczył 
ją  też  odpowiedzialnością  za  wszystko,  czego  dokonał 
od  chwili,  gdy  zjawił  się  na  izbie  przyjęć  ze  zranioną 
stopą. W tym momencie Hank stanowczo go uciszył

 

background image

Huragan na wyspie 

247 

i  odradził  Antonii  jakichkolwiek  prób  prowadzenia 
z  nim  rozmowy.  Stwierdził  także,  iż  od  tej  chwili  los 
Roberta  spoczywa  w  rękach  policji  i  sądu,  oni  zaś 
powinni  się  skupić  tymczasem  na  obronie  przed  nad-
chodzącym huraganem.

 

Domek  Babs  Winslow  wytrzymał  wiele  nawałnic, 

ale  nie  mieli  pewności,  że  przetrwa  tę  nadchodzącą. 
Utkali  ręcznikami  szpary  pod  drzwiami,  tak  by  nie 
wdarła się nimi woda, napełnili też wszystkie dostępne 
garnki i dzbanki wodą pitną, na wypadek, gdyby miało 
jej zabraknąć. Starali się nie wyobrażać sobie, co by się 
stało, gdyby gwałtowny powiew wiatru zabrał dach. 
Nie  byli  już  w  stanie  go  w  żaden  sposób  wzmocnić, 
więc pozostało jedynie czekać, ściskając mocno kciuki.

 

-  Zdradziłaś  mnie  -  niespodziewanie  odezwał  się 

spokojnym  głosem  Prancer.  -  Mnie  i  swoją  profesję. 
Doktor Suka. Odtąd wszyscy będą cię tak nazywać. 
Powiem  to  głośno  na  moim  procesie.  Zostanę  uniewin 
niony. Wiesz o tym, prawda?-

 

Hank sięgnął po rolkę taśmy.

 

-  Jeszcze  jedno  słowo,  a  zaknebluję  cię -  zapowie-

dział ostro. 

-  Odwal się. Mam cię gdzieś. Was obydwoje. 
To  wystarczyło,  aby  Hank  oderwał  kilkucentymet-

rowy kawałek taśmy i zakleił nim usta Roberta.

 

-  Na  pewno  zostanie  skazany.  -  Mrugnął  porozu-

miewawczo  do  Antonii.  -  Słyszysz?  -  Uśmiechnął  się 
promiennie. - Helikopter. 

-  Niemożliwe.  Nic  nie  słyszę. -  Znieruchomiała  na 

moment.  -  Rzeczywiście.  Początkowo  sądziłam,  że  to 
wicher tak hałasuje. Może użyjemy rac? 

background image

248       Carla Neggers 

Gdy  wybiegli  na  werandę,  okazało  się,  że  śmig-

łowiec wisi już nisko nad wyspą.

 

-  To  straż  nabrzeżna  -  oznajmił  z  wyraźną  ulgą 

Hank. 

-  Pewnie Carine wszczęła alarm. 
-  Tyler też. 
-  Przecież jest na Florydzie... 
-  Jeśli  tylko  znalazł  sposób,  by  się  wkręcić  do 

tutejszego  oddziału  ratunkowego,  to  pewnie  jest  bli-
żej,  niż  sądzisz.  -  Otworzył  drzwi  chaty.  -  Już  nie-
długo  z  przyjemnością  przedstawię  ci  mojego  serdecz-
nego przyjaciela, sierżanta Tylera Northa! - zawołał 
do Prancera. 

-  Hank, postawiłam cię w bardzo niezręcznej sytua-

cji... - szepnęła. 

-  Sam  siebie  w  niej  postawiłem  -  sprostował.  - 

Zrobiłem  to,  co  uznałem  za  stosowne  i  niczego  nie 
żałuję.  -  Objął  ją  ramieniem.  -  A  więc,  pani  doktor, 
będzie  pani  chyba  jednak  musiała  się  przelecieć  heli-
kopterem. 

-  Wyobraź  sobie,  że  tym  razem  nie  mam  nic 

przeciwko  temu.  -  Uśmiechnęła  się.  -  To  lepsze,  niż 
pozostawanie tu w czasie huraganu. Ale policji i twoim 
wyborcom  nie  spodoba  się,  że  kandydat  na  senatora 
został ugodzony nożem. 

-  Mnie  się  to  też  nie  podoba.  Ani  to,  że  pewna 

lekarka została postrzelona. 

Chwilę  po  tym,  jak  śmigłowiec  straży  nabrzeżnej 

wylądował  na  plaży  nieopodal  chaty,  okazało  się,  że 
przeczucia  nie  myliły  Hanka  i  Tyler  North  zdołał 
załatwić sobie miejsce wśród załogi ratunkowej.

 

background image

Huragan na wyspie 

249 

-  Zdaje  się,  że  nigdy  nie  przestaniesz  mi  tego 

wypominać  -  stwierdził  Hank,  podając  dłoń  niewyso-
kiemu, ale mocno zbudowanemu blondynowi. 

-  Nigdy  -  odpowiedział  z  uśmiechem  tamten.  -

Antonia, dasz radę dojść sama, czy potrzebujesz noszy? 

-  Dam radę. 

Za  chwilę  jednak  stwierdziła,  iż  przeceniła  swoje 

możliwości,  więc  szybko  przynieśli  jej  nosze  i  zabrali 
ją  do  wnętrza  helikoptera.  W  tym  czasie  jeden  ze 
strażników  pilnował  Roberta,  którego  doprowadzono 
do śmigłowca tuż przed odlotem.

 

Na  szczęście,  wyczerpana  psychicznie  i  fizycznie 

Antonia  zapadła  w  sen  na  cały  czas  trwania  lotu 
helikoptera z wyspy na stały ląd.

 

Tyler zniknął, jeszcze zanim huragan uderzył z peł-

ną siłą.

 

-  Ożeń  się  z  Antonią  -  poradził  na  odjezdnym 

Hankowi. - To pozwoli Gusowi zapomnieć, że obiecał 
mnie zamordować. 

-  Ale Carine... 
-  Nic  jej  nie  będzie.  Przecież  nie  chciałaby  stać  swej 

siostrze  na  drodze  do  szczęścia.  Nie  powinieneś  mieć  co 
do tego żadnych wątpliwości. 

-  Jest tutaj ? 
-  Tak. Gus zresztą też. 
Jak się spodziewał, Tyler chciał uniknąć niezręcznej 

sytuacji,  dlatego  tak  szybko  się  pożegnał.  Wolał  nie 
spotkać  się  z  byłą  narzeczoną  i  jej  opiekunem,  wyso-
kim,  niecierpliwym,  a  teraz  też  parskającym  ze  złości 
pięćdziesięciolatkiem.

 

background image

250      Carla Neggers 

Antonia  najpierw  zażądała  porządnej  aptteczki 

pierwszej  pomocy,  a  naststępnie  sama  sobie  założyła 
szwy,  choć  rodzina  próbowała  ją  od  tego  odwieść.  Nie 
chciała  jednak  nikogo  słuchać,  twierdząc,  że  przecież 
jest  to  jej  chleb    powszedni  i  zna  się  na  tym  jak  mało 
kto.  Potem  została  przesłuchana  przez  policję  i  choć 
żartowała,  że  mogła  się  wykręcić,  udając  kolejne 
omdlenie,,  poradziła  sobie  ze  szcze-gółowymi  pytaniami 
zasskakująco 

dobrze, 

odpowia-dając 

sposób 

rzeczowy  i  opanowany.  Jak  się  okazało,  Carine  poszła 
do mieszkania siostry,  gdzie znalazła pociętą bieliznę.. 
Przerażona, zgłosiła to na policję, która zebrała dowody 
i  dotarła  dzięki  nim  do  Roberta  Prancera.  Sąd 
błyskawicznie 

wydał 

makaz 

przeszukania 

jego 

mieszkania,  w  którym  z  kolei  wisiały  dziesiątki  zdjęć 
Antonii,  a  także  kilka  fotografii  Hanka.  Większość  z 
nich pomazana była czerwoną farbą.

 

-  I  wtedy  dotarło  do  naas,  w  jakim  jesteście  niebez 

pieczeństwie  -  dokończyłła  Carine,  gdy  siedzieli  przy 
stoliku  w  miejscowej  reststauracji,  dokąd  udali  się,  by 
przeczekać  huragan,  jako  że  było  już  za  późno,  aby 
wyruszyć w dalszą drogę.

 

-  Tyler zadzwonił do Gusa. Drań jeden - dodała. 
Hank podejrzewał, że  nikt nie uświadomił Carine,

 

iż Tyler brał udział w akcji ratunkowej.

 

-  Trzeba  było  się  schować  w  górach  -  zauvważył z 

niezadowoleniem stryj, f pijąc gorącą czekoladę. - Co ty 
wiesz  o  oceanie?-  W  górach  przynajmniej  mogllibyś-my 
pchnąć tego wariata p prosto w przepaść. 

-  Kochany jesteś, Gus.  - Uśmiechnęła się Anttonia. 

background image

Huragan na wyspie 

251

 

-  Ale  przyznaj,  że  Hank  i  ja  świetnie  sobie  z  nim 
poradziliśmy.

 

-  Taaak... Ty i Hank.

 

Carine uniosła kieliszek z różowym drinkiem.

 

-  Uważam, że wspaniała z was para. Lekarka z izby 

przyjęć  i  senator.  Ładnie  brzmi,  prawda?  A  więc  za 
jesienny ślub w rodzinie Winterów. 

-  Carine! - zbeształa ją starsza siostra, rumieniąc 

się  gwałtownie.  -  Wszyscy  mamy  za  sobą  ciężkie 
chwile, powinniśmy więc odpocząć... 

-  Daj  spokój!  -  Carine  wyraźnie  szumiało  już 

trochę  w  głowie  od  alkoholu.  -  Nie  ma  się  czego 
wstydzić.  Przecież wszyscy widzą, jaki Hank jest w 
tobie  zakochany.  Jak  to  się  mówi,  Gus?  O,  wiem, 
świata poza tobą nie widzi. 

-  Jak ktoś tak paple, jak ty, mówi się o nim, że jest 

wstawiony - wtrącił się stryj. - Przystopuj trochę. 

-  Twoja  siostra  ma  rację  -  przyznał  Hank,  po-

chylając się ku Antonii. - Jestem w tobie zakochany 
i świata poza tobą nie widzę. 

-  Kręci  mi  się  w  głowie.  -  Roześmiała  się.  -  To 

pewnie przez te lekarstwa. - Puściła do niego oczko. 
- No dobrze, ja też cię kocham. Zakochałam się w tobie 
w chwili, gdy po raz pierwszy spotkałam cię w chacie 
Carine. Pamiętasz, stałeś wtedy przy kominku...

 

-  Pewnie, że pamiętam. Od razu wiedziałem, co się 

święci. Poznałem to po twoich maślanych oczach

 

- zażartował.

 

-  Kocham  szczęśliwe  zakończenia - przyznała Ca-

rine i zaczęła chichotać. 

-  Wystarczy nam już tych różowych drinków 

background image

252      Carla Neggers 

-  zawołał  do  barmana  Gus. - Jak już wyznaczysz datę 
ślubu,  masz  się  jej  trzymać,  rozumiesz?  -  zwrócił  się 
surowym tonem do Hanka. - Nie zamierzam składać 
do kupy kolejnego złamanego serca.

 

Huragan Hope stracił znacznie na sile, nim ostatecz-

nie  dotarł  do  Cape  Cod,  zatem  nie  dokonał  większych 
zniszczeń  poza  lokalnymi  podtopieniami,  połamany-
mi  drzewami  i  kilkoma  zaginionymi  łodziami.  Ratow-
nicy  i  strażacy,  którzy  czekali  na  rozwój  sytuacji  w 
knajpce,  rozeszli  się  do  swych  obowiązków,  zatem 
Winterowie  i  Hank  pozostali  tam  sami.  Właściciel 
zafundował  im  pyszne  kanapki,  a  gdy  się  posilili, 
oznajmił,  że w przedsionku pełno jest dziennikarzy i 
fotoreporterów.

 

-  To  na  pewno  z  mojego  powodu  -  wyraźnie 

ucieszył się Gus.

 

Carine,  która  zasnęła  na  ramieniu  stryja,  jakby 

znów była małą dziewczynką, przebudziła się i wymie-
rzyła mu sójkę w bok.

 

-  Nie  jesteś  taki  zabawny,  jak  by  ci  się  mogło 

wydawać.

 

Antonia zdawała sobie sprawę, że próbowali ją w 

ten  sposób  rozluźnić  przed  czekającym  ją  trudnym 
sprawdzianem.  Choć  kiepsko  im  to  szło,  była  im 
niesłychanie wdzięczna.

 

-  Chyba  będę  musiał  odbyć  zaimprowizowaną 

konferencję  prasową-  stwierdził  Hank,  odgarniając  jej 
kosmyki włosów z twarzy. 

-  Będą  chcieli  poznać  wszystkie  szczegóły  -  wes-

tchnęła zrezygnowana. 

-  To żaden problem. Z przyjemnością opowiem 

background image

Huragan na wyspie 

253 

im,  jak  to  wyruszyłem  na  odsiecz  ukochanej  kobiecie, 
która znalazła się w trudnej sytuacji. - Pocałował ją 
w czoło. - Chcesz iść ze mną?

 

- Z tobą?- Uśmiechnęła się ciepło. - Zawsze.