background image

GABRIEL GARCIA MARQUEZ

RZECZ O MYCH SMUTNYCH 

DZIWKACH

Przełożył Carlos Marroddn Casas

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

Projekt okładki: Luz de la Mora

Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: Maria Mirecka

© Gabriel Garcia Marquez, 2004

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005

© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas

© Cover photograph © Luis Miguel Palomares

ISBN 83-7200-131-6

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2005

background image

TŁUMACZ SIĘ TŁUMACZY

Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem 

wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych 

smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, 

jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie 

wspomnę   Juliana   Tuwima).   Na   okładce   widnieje   jednak   bezpieczny   tytuł,   a   to   w   wyniku 

prawniczych   ekspertyz,   sugerujących,   iż   wydrukowanie   tytułu   nadanego   przez   tłumacza   grozi 

nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu 

przestępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie 

przeciw   obyczajności   publicznej.   Art.141.   Taki   jest   stan   prawny   w   Polsce   -   można   dzieła 

artystyczne cenzurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę 

Nieznalską,  skazuje  się  na   więzienie.  Przyjdzie  czas   na  karę   banicji,  może   na  obozy swoistej 

resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa 

polskiego   (nie   wywołuj   wilka   z   lasu).   Stoją   więc   na   straży   czystości   języka   polskiego,   nie 

odróżniając   dopełniacza   od   biernika,   o   wołaczu   w   ogóle   nie   pamiętając,   mieszając   związki 

frazeologiczne, ortografię myląc  z kaligrafią. Za to na wyrywki  znają cały repertuar obecny w 

Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być donosicielem).

Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik 

po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę 

książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o 

mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.

Carlos Marrodan Casas

background image

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust 

śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata

(przełożył Mikołaj Melanowicz)

background image

W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc 

miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas, właścicielki domu 

schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych 

najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym 

propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko 

kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza ode 

mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być 

pośród   żywych.   Ledwie   jednak   przebrzmiał   pierwszy   sygnał   w   słuchawce,   natychmiast 

rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:

- Dziś chcę.

Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się 

pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój 

zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da 

się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona 

spytała:   A   co   chcesz   sobie   udowodnić?   Nic,   odparłem,  trafiony   w   najczulsze   miejsce,   bardzo 

dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą 

wszystko,   ale   nie   wszystko:   Jedyne   Panny,   jakie   jeszcze   chodzą   po   świecie,   to   takie   Panny 

sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do 

siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i 

jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać 

rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim 

wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to 

akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.

Nie   muszę   o   tym   wspominać,   bo   z   daleka   widać,   jaki   jestem:   brzydki,   nieśmiały   i 

staroświecki.   Ale   usilnie   dbając   o   to,   ażeby   właśnie   takim   nie   być,   zacząłem   odgrywać   swe 

całkowite   przeciwieństwo.   Do   dnia   dzisiejszego,   kiedy   to   z   własnej   i   nieprzymuszonej   woli 

przystępuję   do   opowiedzenia   sobie   samemu,   jaki   naprawdę   jestem,   choćby   po   to   tylko,   by 

przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli 

spojrzeć   na   to   dziś,   właśnie   ta   rozmowa   dała   początek   nowemu   życiu   w   wieku,   w   którym 

znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera.

Mieszkam   w   kolonialnym   budynku   po   słonecznej   stronie   parku   San   Nicolas,   w   domu, 

gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i 

dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym 

samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. 

background image

Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął 

konsorcjum Włochów prowadzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie 

piętro,  ażeby  tam   zaznać  szczęścia  z   córką  jednego   ze  swych   włoskich  arendarzy,  znamienitą 

interpretatorką   Mozarta,   poliglotką   i   garibaldzistką   i   najpiękniejszą   i   najbardziej   utalentowaną 

kobietą, jaka kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.

Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi 

szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy 

balkon, gdzie moja matka siadywała,  aby wespół ze swymi  włoskimi kuzynkami  śpiewać arie 

miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy 

rzecznego   nabrzeża   i   portu   i   rozległy   widnokres   rzeki   Magdalena,   dwadzieścia   mil   od   jej 

estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez 

wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć 

sobie   sjestę   w   skwarnym   półmroku.   Kiedy,   w   wieku   trzydziestu   dwu   lat,   zostałem   sam, 

przeniosłem   się   do   dotychczasowej   sypialni   mych   rodziców,   kazałem   przebić   z   niej   drzwi 

bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było 

potrzebne, czyli niemal wszystko - jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, 

w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w 

miejscowej   prozie   wyłapywanych   przez   nas   wiadomości   krążących   w   przestrzeni   na   falach 

krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym 

wymarłym  zawodzie;  poza tym  otrzymuję  prawie  nic jako  emerytowany  nauczyciel  gramatyki 

języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół 

wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi 

publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic 

właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi 

nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam 

w   światłość   tego   wszystkiego,   com   w   życiu   przeczytał,   a   przeczytałem   bez   liku.   Mówiąc 

najzwyczajniej,   szaraczkowy   ze   mnie   literat   i   pewnie   niczego   szczególnego   nie   miałbym   do 

przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym 

właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.  W dzień moich dziewięćdziesiątych 

urodzin obudziłem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie 

felietonu   publikowanego   w   niedzielnym   wydaniu   „El   Diario   de   La   Paz”.   Wszystkie   poranne 

objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od 

świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech 

background image

miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpałem się, wypiłem kubek kawy 

posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany 

przeze mnie w domu.

Tematem   felietonu   na   ów   dzień   miały   być,   jakżeby   inaczej,   moje   dziewięćdziesiąte 

urodziny.   Nigdy   mój   wiek   nie   jawił   mi   się   jako   plama   na   suficie,   z   której   spadające   krople 

odmierzają   człowiekowi   czas,   jaki   mu   jeszcze   do   końca   życia   pozostał.   Kiedy   byłem   mały, 

słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice 

do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po 

raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi 

jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę zaświadczyć, 

że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości 

niż poczucie śmierci.

Już   parę   miesięcy   wcześniej   założyłem   sobie,   że   mój   urodzinowy   felieton   nie   będzie 

zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją starości. Zacząłem od 

pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się 

to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, 

skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zbagatelizował problem: to naturalny ból 

w pańskim wieku, stwierdził.

- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.

Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz 

pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby 

puścić te myśli  w niepamięć. Przywykłem  budzić się codziennie z odmiennym  bólem, który z 

biegiem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, 

jakby   śmierć   już   zatapiała   swe   szpony,   a   nazajutrz   nagle   znikał.   W   tamtym   właśnie   okresie 

zdarzyło   mi   się   usłyszeć,   iż   pierwszym   symptomem   starości   w   przypadku   mężczyzny   jest 

upodabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.

Widocznie   jestem   skazany   na   wieczną   młodość,   pomyślałem   wówczas,   bo   mojemu 

końskiemu   profilowi   nijak   do   urokliwokaraibskich   rysów   mojego   ojca,   a   tym   bardziej   do 

cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż 

właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi 

zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą 

zmianę.

Z   piątym   krzyżykiem   zacząłem   mieć   jakie   takie   wyobrażenie   o   starości,   kiedy  zaczęły 

doskwierać   mi   pierwsze   luki   w   pamięci.   Wywracałem   do   góry   nogami   cały   dom,   szukając 

background image

okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub 

nakładałem  szkła  do czytania,  nie  zdjąwszy tych  do patrzenia.  Zdarzyło  mi  się pewnego dnia 

dwukrotnie   zjeść   śniadanie,   bo   zdążyłem   zapomnieć,   że   już   je   jadłem,   i   nauczyłem   się 

rozpoznawać   ogarniający   moich   przyjaciół   popłoch,   gdy   nie   stawało   im   odwagi,   by   choćby   i 

delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu. W 

owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis znanych 

twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś witać, 

nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym 

wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, 

jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na 

karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze 

nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż 

żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec 

błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to 

krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.

Dzieląc   się   tymi   i   podobnymi   refleksjami,   nakreśliłem   pierwszy   zarys   felietonu,   kiedy 

sierpniowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony 

o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przybija mój 

dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest 

prawdą,   iż   w   chwili,   gdy   wywołałem   to   zniechęcające   przypomnienie,   postanowiłem   zarazem 

zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu 

dałem   sobie   z   ciałem   święty   pokój;   pozwalało   mi   to   poświęcić   czas   na   ponowne   lektury   co 

smakowitszych   stron   mych   klasyków   i   na   słuchanie   utworów   muzyki   poważnej   we   własnym 

wyborze i układzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi 

się zesłane od Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, 

gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach 

zmorę oczekiwania.

Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, 

zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu nikt nigdy nie 

wykazał   najmniejszego   błędu   i   którego   odnaleziono   martwego   w   jego   łożu   wdowca   w   dniu 

podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecznych 

wojen   domowych.   Wraz   z   pokojem   nadeszły   zmiany   tyleż   nieprzewidziane,   co   niepożądane. 

Tłumy wolnych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później 

miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, 

background image

tak lubianym przez swoich, jak i przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i 

czystość światła.

Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży 

przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli 

miałyby   je   potem   wyrzucić   do   śmieci.   Jako   dwudziestolatek   zacząłem   prowadzić   rejestr 

zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy kończyłem lat 

pięćdziesiąt,   spisanych   miałem   pięćset   czternaście   kobiet,   z   którymi   byłem   przynajmniej   raz. 

Przestałem   prowadzić   rejestr,   kiedy   ciało   już   zaczynało   mi   odmawiać   posłuszeństwa,   więc 

stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie 

brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim 

sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo 

już jako młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.

Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną 

Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i 

dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszkadzać mi w 

pisaniu.   Pamiętam,   że   czytałem   Konterfekt   zalotnej   Andaluzyjki   w   hamaku   na   korytarzu   i 

przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej 

jej smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spódnicę, ściągnąłem 

pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyślono 

jako   wyjście,   a   nie   wejście.   Głębokie   drżenie   przeszyło   jej   ciało,   ale   wytrzymała   do   końca. 

Upokorzony   upokorzeniem   jej,   chciałem   zapłacić   Damianie   dwa   razy   tyle,   ile   liczyły   sobie 

wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która 

uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze 

od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić dobrą 

pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:

Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało ciekawe: 

sierota   bez   ojca   i   matki,   stary   kawaler   bez   przyszłości,   przeciętny   dziennikarz,   czterokrotny 

finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki 

swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie, które źle się zaczęło owego 

popołudnia,   kiedy   matka,   trzymając   mnie,   dziewiętnastolatka,   za   rękę,   zaprowadziła   mnie   do 

redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydrukować kronikę z 

życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się 

w niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. 

Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu 

background image

następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już 

własnymi ścieżkami, a poza tym byłem depeszowcem i krytykiem muzycznym.

Z chwilą otrzymania  świadectwa maturalnego  z wyróżnieniem  zacząłem  udzielać lekcji 

hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczycielem, brakowało 

mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych 

biednych  dzieciaków, które  szły do szkoły, bo był  to najłatwiejszy  sposób ucieczki od tyranii 

ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby 

przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie 

miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były- Już jako 

stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym 

przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.

I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad 

jedynie  pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej  po południu przybywałem  do redakcji, by 

wyławiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, 

zaczynało się moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, 

tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po 

zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po 

kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to 

częścią   mojej   pracy   zawodowej,   a   to   dzięki   niepohamowanemu   gadulstwu   wielkich   baronów 

polityki, którzy jak gdyby nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej 

nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również 

opinia   publiczna.   W   tenże   sposób,   rzecz   jasna,   odkryłem   także,   że   moje   nieuleczalne 

starokawalerstwo   przypisywano   mej   nocnej   pederastii,   która   znajdywała   zaspokojenie   dopiero 

pośród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o tym zapomnieć, 

choćby   i   dlatego,   że   dochodziły   mnie   również   życzliwe   sądy   o   mej   osobie,   tym   dla   mnie 

cenniejsze, iż szczere.

Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w 

Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie 

przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, 

jeśli  nie liczyć dostarczania  redakcji kilku stroniczek w  każdy piątkowy wieczór czy też paru 

równie   istotnych   zajęć:   koncertów   w   Towarzystwie   Sztuk   Pięknych,   wernisaży   w   Centrum 

Artystycznym,  którego  jestem  członkiem  założycielem,  od czasu  do czasu wysłuchania  jakiejś 

użytecznej  prelekcji w Stowarzyszeniu  Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu  tak 

wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za młodu chadzałem do kinowych sal 

background image

pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co 

rozległe   zapalenie   płuc   będące   następstwem   oberwania   chmury.   Ale   bardziej   od   filmów 

interesowały mnie nocne ptaszyny, które dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na 

kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała 

czarę.   Jedynymi   podróżami,   jakie   odbyłem,   były   cztery   wyjazdy   na   Turnieje   Poetyckie   do 

Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, 

gdy zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa 

Marta. Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem 

prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym 

posiłkiem   była  od  tamtej  pory  tortilla   z  ziemniaków   w  Cafe   Roma  po  zamknięciu  porannego 

wydania.

W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno mi było 

skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny 

drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez 

otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że 

dzień   moich   urodzin   wypada   w   okresie   największych   upałów,   i   nawet   nauczyłem   się   je 

przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie 

samopoczucie,   słuchając   sześciu   suit   na   wiolonczelę   solo   Jana   Sebastiana   Bacha,   w 

nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki,  niemniej 

miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. 

Zdrzemnąłem się przy drugiej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny 

lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził 

mnie   terkot   telefonu   i   pordzewiały   głos   Rosy   Cabarcas   przywrócił   mnie   życiu.   Głupi   to   ma 

szczęście, powiedziała. Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, 

tyle że jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, 

odparłem   kpiarskim   tonem,   nie   całkiem   pojmując,   do   czego   pije.   Tu   nie   o   ciebie   chodzi, 

powiedziała, rzecz w tym,  kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie 

groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robiących zakupy w jej 

sklepie,   następnie   poddawała   je   inicjacji   i   wyciskała   z   nich,   ile   się   dało,   do   momentu   kiedy 

odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu Czarnej 

Eufemii.

Nigdy   nie   zapłaciła   nawet   najskromniejszego   mandatu,   jej   patio   było   bowiem   arkadią 

lokalnych władz, od gubernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapówkarzu skończywszy, i 

trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by 

background image

naginać   prawo   do   swego   widzimisię.   A   teatralnie   okazywane   skrupuły   miały   na   celu   jedynie 

podbijanie   ceny:   tym   większej,   im   surowszy   paragraf.   Początkową   sprzeczność   interesów 

załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w 

nocy zjawię się u niej w domu z pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty 

wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również 

pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce.

Brakowało   czterech   godzin.   W   miarę   ich   upływu   serce   zalewała   mi   kwaśna   piana 

utrudniająca oddychanie.

Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie 

nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. 

Zaciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy niezbyt 

energicznym   wycieraniu   ręcznikiem   zalałem   się   potem.   Ubrałem   się   stosownie   do   nocnych 

okoliczności:   w   biały   lniany   garnitur   i   koszulę   w   niebieskie   prążki   z   nakrochmalonym 

kołnierzykiem,   założyłem   krawat   z   chińskiego   jedwabiu,   getry   wyczyszczone   bielą   cynkową   i 

zegarek   ze   złota   koronnego   z   dewizką   przywiązaną   do   butonierki.   Na   koniec   podwinąłem   do 

środka mankiety spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.

Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro 

mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z 

ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery 

dla właścicielki, trzy dla małej  i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze 

wydatki.   W   sumie   czternaście   pesos,   czyli   tyle,   ile   wynosi   moje   miesięczne   honorarium   za 

niedzielne felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą 

kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu.  Wtedy poczułem szpony paniki i z 

pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i mokry cały ze 

strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu moich urodzin noc.

Ochłodziło   się   nieco.   W   alei   Kolumba   mężczyźni   stojący   w   grupkach,   pośród 

zaparkowanych   obok   siebie   na   trotuarze   taksówek,   zażarcie   przekrzykiwali   się   w   dyskusji   o 

futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi  drzewami przy bulwarze wykonywała  melancholijnego 

walca.

Jedna   ze   smutnych   kurewek   z   ulicy   Notariuszy,   polujących   na   klientów   gołodupskich, 

poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem 

palenie  równo  trzydzieści  trzy lata, dwa  miesiące  i  siedemnaście  dni  temu.  Przechodząc  obok 

sklepu   złotniczego   El   Alambre   de   Oro,   przejrzałem   się   w   rozświetlonych   szybach   witryny   i 

zobaczyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.

background image

Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie na 

Cmentarz  Komunalny, nie  chcąc,  by wiedział, gdzie  się w  rzeczywistości  udaję.  Rozbawiony, 

przyjrzał  mi się w lusterku wstecznym  i powiedział: Niech mnie  pan lepiej nie straszy, panie 

mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy 

razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie 

opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował należności, szofer na 

pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to 

już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie 

takiego sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.

Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. 

Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, 

o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych 

żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów odbywały się piątkowe fety, tak 

huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, 

która   najbardziej   mu   odpowiadała,   ale   można   było   i   potańczyć   przed   domem   za   Bóg   zapłać. 

Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego 

absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu 

jednego z okolicznych domów.

- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.

Nie miałem innego wyjścia, jak tylko  podziękować.  Pokonując  ostatnią stromą uliczkę, 

musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem, zobaczyłem ogromny 

księżyc z miedzi unoszący się na horyzoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić 

w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie 

zabudowa osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.

Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej znaną. 

Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia nadbrygadiera 

straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w gaszeniu pożarów 

wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, 

iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których 

jeden   kazała   sobie   pozłocić,   dla   kokieterii.   Ubrana   była   w   żałobę   po   mężu   zmarłym   po 

pięćdziesięciu latach wspólnego życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego biretu, 

noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność 

zachowały jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w 

niczym jej się nie zmienił charakter.

background image

Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły sklepową 

scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i oczywistego interesu, o 

którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowała 

się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, 

czy też, dla zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą 

kolej, spróbowałem przypomnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz 

spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i 

zaczęła przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją 

pocieszyć:

Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła, nawet udało 

mu   się   wskrzesić   trochę   tę   twoją   twarzyczkę   zdechłego   konia.   Pewnie   dlatego,   że   zmieniłem 

stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś 

pałę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka 

nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę:

Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, ale i 

dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa zaczęła szperać 

w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą 

o   zapachu   arniki.   Powiedz   małej,   żeby   paluszkiem   posmarowała   ci   bolące   miejsce,   o   tak, 

zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu 

dzięki   jeszcze   potrafię  się   obyć  bez   indiańskich   smarowideł.   Miast   się  speszyć,   zakpiła:   Och, 

mistrzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest 

śliczna,  czysta  i grzeczna, ale ledwie żywa  ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z 

dokerem z Gayra i wykrwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła 

Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu:

Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki w 

fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom wydaje, 

odparła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór bromku z 

walerianą,   po   którym   dziewczynka   zasnęła.   Wyraziłem   obawę,   czy   aby   odwoływanie   się   do 

współczucia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podniesienia ceny, ależ nie, oburzyła 

się, nigdy nie cofam raz danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne 

osobno,   gotówką   i   z   góry.   I   tak   się   stało.   Ruszyłem   za   nią   przez   podwórze,   rozczulony   jej 

zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w 

grube   bawełniane   pończochy.   Księżyc   w   pełni   zaczynał   zajmować   sam   środek   nieba   i   świat 

wyglądał jak zanurzony w zielonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona 

background image

na fety urzędników administracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało 

sporo skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w 

miejscu,  gdzie zaczynał  się las drzew owocowych,  znajdował się budynek  z niepalonej cegły, 

mieszczący   sześć   sypialni   z   oknami   przesłoniętymi   płótnem   przeciw   komarom.   W   jedynym 

zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych 

miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:

Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to napisać. 

Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, 

gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy. Byłem 

zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, 

odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze 

strachem.

Nie było  już odwrotu. Ze ściśniętym  sercem wszedłem  do pokoju i zobaczyłem  śpiącą 

dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym  łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. 

Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak intensywne, że 

wydobywało   najmniejszy   szczegół.   Przysiadłem   na   brzegu   łóżka,   by   przyjrzeć   jej   się   w 

zauroczeniu wszystkich  pięciu zmysłów.  Miała  czarne  włosy i letnie ciało. Poddano ją jakimś 

zabiegom higienicznym  i upiększającym,  nie pomijając nawet ledwo wschodzącego meszku na 

wzgórku   łonowym.   Skręcono   jej   włosy   w   loki,   a   paznokcie   u   dłoni   i   nóg   pokryto   lakierem 

naturalnym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i zaniedbaną. Rysujące się dopiero piersi 

niewiele się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez 

skrytą energię, która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w 

sam   raz   do   cichego   stąpania,   o   długich   i   wrażliwych   jak   u   rąk   palcach.   Mimo   działającego 

wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet 

domyślić wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej grubą warstwą pudru i 

dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą brwiami i 

powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany 

czy   kosmetyki   nie   były   w   stanie   przesłonić   jej   przymiotów   najistotniejszych:   dumnego   nosa, 

zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się 

za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie 

ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z 

madapolamu   i   sandały   z   sizalu.   Na   wierzchu   spoczywała   straganowa   bransoletka   i   drobniutki 

łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Na półeczce nad umywalką torebeczka ze szminką, różem, 

kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś 

background image

biedniejszego od niej.

Rozebrałem   się   i   powiesiłem   ubranie   na   wieszaku,   najstaranniej   jak   mogłem,   żeby   nie 

pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, 

tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal 

- bez fałszywej  skromności - silnym  i nieprzerwanym  strumieniem dzikiego źrebaka, po czym 

pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opuszczeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w 

wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z 

obwisłym  podgardlem,  opuchniętymi  powiekami   i  resztkami   mej  grzywy  pianisty.   - Cholera   - 

powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz?

Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już wzrok 

do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem 

palca   wskazującego   przesunąłem   po   mokrym   karku,   a   ona   wzdrygnęła   się   w   sobie,   jakby 

przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego 

kwaśnego oddechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem wskazującym;  otrząsnęła się, 

cofnęła   głowę   i   nie   przytomniejąc,   odwróciła   się   do   mnie   plecami.   Ulegając   nagłej   pokusie, 

spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do 

ucha: Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w 

żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu.

Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła posępnie, 

wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w muszli. Napitek z waleriany 

był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, 

ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, 

smutny i zimny jak nóżki w galarecie.

Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień 29 

sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy i nikt nie 

zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie też się 

pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się 

budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.

Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:

Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następnie wyłączyłem na noc radio i 

światło.

Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.

Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie mogłem 

oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem dochodzący z łazienki 

background image

odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświadczałem czegoś 

zupełnie nowego. Nieznane mi były fortele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie 

narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnością ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, 

nie kochając, na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że 

jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej 

kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.

Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się na 

stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o tej porze, 

odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że 

wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanalizacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany 

wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światłu 

poranka,   z   rozrzuconymi   na   bok   rękami,   pani   absolutna   swego   dziewictwa.   Niech   Bóg   ci   go 

strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy sobie miałem, te jej należne i 

swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło pożegnałem się z nią na zawsze. Dom, jak 

każdy burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby nikogo nie napotkać. 

W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę 

po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.

Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której regały 

runą zresztą niebawem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Koniec końców, mając na 

względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych 

słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don 

Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki której zdołałem zrozumieć nastroje mojej 

matki wynaturzone przez gruźlicę.

W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje się z 

upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze strony ojca, 

cieśli   okrętowego.   Nawet   jeśli   nie   muszę   pisać,   czyszczę   stół   codziennie   rano   z   nadgorliwą 

pilnością,   która   doprowadziła   do   zguby   tyle   moich   miłości.   W   zasięgu   ręki   mam   moich 

książkowych   wspólników:   obydwa   tomy   pierwszego   ilustrowanego   słownika   Akademii 

Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego alias hiszpańskiego don Sebastiana de 

Covarrubias;   gramatykę   don   Andresa   Bello,   na   wypadek   gdyby   zaistniała   jakaś   uzasadniona 

wątpliwość   natury   semantycznej;   nowatorski   Diccionario   ideologico   don   Julia   Casaresa, 

szczególnie   ze   względu   na   antonimy   i   synonimy;   Vocabolario   della   Lingua   Miana   Nicoli 

Zingarellego, by mieć styczność z językiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik 

łaciny,  którą uważam za swój język rodzimy,  a to dlatego, iż  ona to dała życie  moim  dwóm 

background image

pierwszym językom.

Z   lewej   strony  biurka   zawsze   trzymam   pięć   arkusików   papieru   satynowanego,   formatu 

biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który przedkładam nad 

nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką, wciąż 

piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma romantycznego, jakiego nauczyła 

mnie   Florina   de   Dios,   by   uchronić   mój   charakter   pisma   przed   urzędową   kaligrafią   swego 

małżonka, notariusza i buchaltera przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w 

gazecie   narzucono   nam   wymóg   pisania   na   maszynie,   by   sprawniej   wyliczać   tekst   do   składu 

linotypowego i dokładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej 

szkodliwej   nowinki.   Nadal   pisałem   więc   piórem,   by   później   przepisywać   tekst   na   maszynie   - 

stukając   palcami   w   klawisze   jak   dziobiąca   kura   -   dzięki   wątpliwemu   przywilejowi   bycia 

najstarszym pracownikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego 

przywileju pisania w domu, odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, 

który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę.

Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która wyciągała 

mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w tygodniu, żeby 

zrobić,  co  jest   do  zrobienia,  pomimo  swego   stanu,  bo  i   niedowidzi,   i  z  głową   już  u  niej  nie 

najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli 

co   najmniej   trójkę   dzieci,   w   tym   córkę,   która   odziedziczyłaby   po   niej   imię,   tak   jak   ona 

odziedziczyła je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci, ale 

młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do 

owego   upalnego   popołudnia,   kiedy   to   w   domu   rodziny   Palomares   de   Castro   w   Pradomar 

pomyliłem   drzwi   i   zobaczyłem   całkiem   nagą   Ximenę   Ortiz,   młodszą   z   córek   gospodarzy, 

odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez 

ramię spojrzeć na intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, 

zdołałem jedynie wykrztusić z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, 

ukazując mi się w całej okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie 

była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza 

tym również naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy by 

mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć coś równie 

przejmującego, i dziś mogę zapewnić, że miałem rację.

Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony swym 

brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć  o niej. Ximena Ortiz nie dała mi 

jednak   o   sobie   zapomnieć.   Za   pośrednictwem   wspólnych   koleżanek   przesyłała   mi   bileciki, 

background image

dwuznaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy równolegle już zaczynała krążyć wieść, że 

szalejemy z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było 

się oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste 

włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z 

wściekłości zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale 

szatański urok, jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, 

rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o 

nagiej Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, 

zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.

Wieść   wywarła   większe   wrażenie   w   chińskiej   dzielnicy   niż   na   salonach.   Z   początku 

wywoływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła  się jednak w swoiste rozczarowanie 

uczonych   panienek,   postrzegających   małżeństwo   raczej   jako   błazenadę   niż   sakrament. 

Narzeczeństwo   moje   wypełniło   wszystkie   rytuały   chrześcijańskiej   moralności   w   scenerii 

amazońskich   orchidei   i   wiszących   paproci   w   domu   mojej   narzeczonej.   Zjawiałem   się   tam 

regularnie   o   siódmej   wieczorem,   cały   białolniany,   z   nieodzownym   i   miłym   drobiazgiem 

rękodzielno-odpustowym   czy   też   bombonierką   szwajcarskich   czekoladek,   i   rozmawialiśmy   pół 

szyfrem,   pół   serio   do   dziesiątej,   w   czujnym   towarzystwie   ciotki   Argenidy,   która   ledwie 

zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z ówczesnych powieści.

Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z siebie 

gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością można było 

sobie wyobrazić, jaką niszczycielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy 

już   o  czym   rozmawiać,  a  ona   znienacka  poddała   temat  dzieci,   bez  słowa,  przyjmując  mnie   z 

szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się 

przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, podczas gdy ja 

robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje 

ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed 

dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym 

spokoju.

Huczne   wieczory   kawalerskie,   jakie   mi   urządzano   w   chińskiej   dzielnicy,   a   sztywne 

imprezy,   jakie   na   moją   cześć   wydawano   w   Resursie,   to   były   dwa   odmienne,   a   nawet 

przeciwstawne   światy,   co   pozwoliło   mi   ostatecznie   rozeznać,   który   z   obu   tych   światów   był 

rzeczywiście   moim   światem,   i   wykoncypowałem   sobie,   że   i   jeden,   i   drugi,   ale   każdy   we 

właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się oddala 

z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni 

background image

wieczór   kawalerski,   w   Poder   de   Dios,   noc   przed   ślubem,   zakończył   się   ceremonią,   której 

odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu galisyjskiemu, od dawna 

osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w 

białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to noc 

wielkiego   bluźnierstwa,   podczas   której   dwadzieścia   dwie   oblubienice   przysięgły   mi   miłość   i 

posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci.

Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. Od 

świtu   liczyłem   każde   uderzenie   katedralnego   zegara,   kwadrans   po   kwadransie,   godzina   po 

godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających  mnie strachem uderzeń, z 

których   wybiciem   powinienem   już   być   w   kościele.   Telefon   zaczął   dzwonić   o   ósmej;   dzwonił 

długo, uporczywie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet 

nie oddychałem. Tuż przed dziesiątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie, później 

walenie pięścią, wreszcie krzyki  osób znanych  i odrażających.  Bałem się, że wyważą  drzwi z 

powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po 

strasznych katastrofach.

Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie o to, 

ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, 

choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu 

dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być 

ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La 

Paz”, i swój cotygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzyskiego afrontu. Nie z tego 

jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z 

jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać 

samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. 

Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich 

mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym 

tonie, bez żadnych  koncesji i na przekór odnowicielskim prądom. Byłem  głuchy na wszystko. 

Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka 

Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych 

tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat 

idzie do przodu.

Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał mój 

niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że 

miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żarłocznie na 

background image

życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie 

przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam 

czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, 

i pojęli wówczas, że skierowany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się 

zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach drukowany 

był nawet na pierwszej stronie.

Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą odpowiadam: przez kurwy nie miałem czasu 

się ożenić.

Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia moich 

dziewięćdziesiątych   urodzin,   kiedy   opuszczałem   dom   Rosy   Cabarcas   zdecydowany   już   nigdy 

więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok posterunków 

wojskowych   rozstawionych   wokół   parkowego   ogrodzenia.   Zastałem   Damianę   myjącą   na 

czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o drżenie z innej 

epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć pokusie i jednak 

zadałem   jej   to   pytanie:   Niech   Damiana   powie,   co   najbardziej   Damiana   pamięta?   Pamiętać   to 

niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem 

ucisk w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając mi w 

słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy 

lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z 

nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet 

pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, 

ale wciąż jestem dziewicą, dzięki Bogu.

Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawiała wazony z czerwonymi różami, a na 

poduszce   złożyła   karteczkę:   Życzę   by   dożył   pan   sto   lat.   Czując   niesmak   po   tym   wszystkim, 

usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się już od 

pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godziny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko 

wyszło   z   dna   trzewi,   ale   bez   śladu   jakiegokolwiek   szlochu.   Pod   natchnieniem,   które   zaczęło 

spływać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie 

doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając wszakże.

Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale nie 

udało mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w remoncie, 

obstawiony   rusztowaniami,   wszędzie   walał   się   gruz,   ale   na   czas   uroczystości   roboty   zostały 

wstrzymane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie toastu i prezenty w 

kolorowo fantazyjnych opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym 

background image

tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennikarzy z radia i z 

innych dzienników wychodzących w naszym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberalnego 

„El   Heraldo”   i   z   sensacyjnej   popołudniówki   „El   Nacional”,   starającej   się   uśmierzyć   napięcia 

polityczno-społeczne materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu 

wszyscy   razem,   nie   było   niczego   dziwnego,   bo   zgodnie   z   duchem   naszego   miasta   żołnierze 

utrzymywali więzy przyjaźni, podczas gdy wojny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie. 

Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jeronimo Ortega, którego 

przezywaliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie 

godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I siedział tak długo, dopóki nie 

nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył 

mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem 

włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że 

niosą   z  sobą   większy  ładunek   ekspresji  niż   hiszpańskie   wyrażenia,   co  zresztą,   ze  względu   na 

syjamskie podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną 

zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy jako 

nasz chodzący wyrzut sumienia.

Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami, które po 

raz pierwszy postawiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy 

zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to 

strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. 

Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na 

kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpowiedzi swoje. 

Na zakończenie uroczystości redaktor naczelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, 

sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański 

felieton?

To   prawda,   że   przez   cały   wieczór   czułem,   jak   kartki   felietonu   niemal   mnie   parzą   w 

kieszeni,   ale   byłem   tak   głęboko   poruszony,   że   nie   miałem   serca   psuć   im   uroczystości   moją 

rezygnacją.   Odparłem:   A   dziś   dla   odmiany   go   nie   mam.   Naczelny   był   wyraźnie   rozgniewany 

uchybieniem   bez   precedensu   nienotowanym   od   zeszłego   wieku.   Chociaż   raz   proszę   o 

wyrozumiałość, odpowiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się ciemny jak tabaka w 

rogu. I o tym właśnie trzeba było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem 

humoru. Czytelnicy chcieliby się dowiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na 

karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy 

to możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, pomyślałem, rumieniec nie należy do 

background image

lojalnych   sprzymierzeńców.   Inna   z   sekretarek,   promieniejąc,   wyciągnęła   ku   mnie   palec 

wskazujący. Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na 

już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na 

darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I pocałunkiem wymalowała mi swoje usta na 

policzku.   Fotografowie   tylko   na   to   czekali.   Skonfundowany,   oddałem   felieton   naczelnemu   i 

wyjaśniłem mu, że to, co powiedziałem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po 

czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to 

list   z   rezygnacją   po   pół   wieku   niewolniczych   galer.   Gdy   później   w   nocy   rozpakowywałem 

prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdarowując mnie elektrycznym 

ekspresem   do   kawy,   których   nazbierało   mi   się   już   trzy   z   poprzednich   urodzin.   Typografowie 

podarowali   mi   pełnomocnictwo   do   odebrania   kota   rasy   angora   z   miejskiego   schroniska   dla 

zwierząt.   Księgowość   dała   mi   symboliczną   bonifikatę.   Sekretarki   podarowały   mi   trzy   pary 

jedwabnych kalesonków z odbitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili 

gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie 

pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.

Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę  z dwudziestoma czterema preludiami 

Szopena w wykonaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w 

tym   czasie   książki.   Rozpakowywałem   jeszcze   prezenty,   kiedy   zadzwoniła   Rosa   Cabarcas   z 

pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez 

namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna 

kobieta nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy 

raz. Na swoją obronę wywodziłem, że to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym 

przyszywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze 

w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu 

nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.

Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w 

jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nieśpiąca - do 

niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: 

To   wszystko   przez   ten   pośpiech,   z   jakim   ją   szykowano,   ale   to   można   naprawić,   zobaczysz. 

Przyrzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, 

zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego 

nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała 

ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym 

uczuciem odzyskanej wolności, zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od 

background image

trzynastego roku życia.

O   siódmej   wieczorem   byłem   gościem   honorowym   na   koncercie   Jacques’a   Thibauda   i 

Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięknie wykonali sonatę 

na skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodobnych 

komplementów.   Maestro   Pedro   Biava,   nasz   wielki   muzyk,   siłą   właściwie   zaciągnął   mnie   do 

garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji 

sonaty Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. 

Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie 

sonaty,   co   dodatkowo   pogłębiłem,   usiłując   usprawiedliwić   się   mętnie   w   opublikowanej   po 

tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem 

do   domu   podjudzany   przez   złe   licho   podszeptujące   mi   niszczące   odpowiedzi,   których   nie 

udzieliłem w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście 

Rosa Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:

Mam   gazetę   i   nie   posiadam   się   z   radości:   byłam   przekonana,   że   kończysz   nie 

dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich 

oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak 

świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to 

dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam oczywiście 

prezencik dla ciebie. Zaskoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła.

Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. Rosa 

ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam  ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po kąpieli 

parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei 

zaczęła   tłumaczyć   się   dość   pokrętnie,   ale   chyba   -   takie   odniosłem   wrażenie   -   szczerze. 

Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałosnym stanie, bo była po 

calusieńkim   dniu   machania   igłą   i   naparstkiem,   dwieście   guzików   przyszyła.   Że   owszem, 

rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii ofiary. 

Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak mocno, że nie miała serca mnie 

budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się 

niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, 

jak ci się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią 

porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.

Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety.  Z informacją, że prezes 

zaprasza   mnie   do   siebie   na   jutro   na   jedenastą   rano.   Stawiłem   się   punktualnie.   Huk   prac 

remontowych zdawał się nie do wytrzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy pył i dym 

background image

smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się myśleć w rutynie chaosu. 

Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i idealnym, ale nie naszym.

Trzeci   Marco   Tulio,   o   młodzieńczym   wyglądzie,   ujrzawszy   mnie   w   drzwiach   swego 

gabinetu,   wstał   i   nie   przerywając   telefonicznej   rozmowy,   uścisnął   mi   dłoń   ponad   biurkiem   i 

wskazał,   bym   raczył   spocząć.   Przez   myśl   mi   nawet   przeszło,   że   po   drugiej   stronie   linii 

telefonicznej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale szybko 

zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma 

serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka 

energicznego  i silnego,  choć zarazem  całą swą  rozmowę z przedstawicielem  władzy odbył na 

stojąco.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył właśnie 

dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech zagranicznych 

uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony ojca, który 

został praktykującym dziennikarzem, zbiwszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki w 

obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność 

kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim 

leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz 

skrojone na miarę wiecznej wiosny jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, 

by jako tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.

To było  jednak  nic, bo jad śmiertelny sączył  się z wykonanego  w  trakcie uroczystości 

dwudziestopięciolecia   gazety   panoramicznego   zdjęcia,   na   którym   krzyżykiem   nad   głową 

zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w 

krawacie zawiązanym  na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym  wąsem pułkownika w 

cywilu,   jaki   nosiłem   do   czterdziestki,   i   w   okularach   w   metalowej   oprawce   prezbiteriańskiego 

seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata 

trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie 

stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko 

czterech, a najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.

Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się fotografii i 

uśmiechnął się.

Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: mam 

nadzieję,   że   nie   obrazi   się   pan,   jeśli   powiem,   że   jest   pan   najbardziej   nieprzewidywalnym 

człowiekiem,  jakiego  znam.  I  widząc  moje   zdziwienie,   nie  zwlekał  dłużej:   A  twierdzę   tak  ze 

względu   na   pańską   rezygnację.   Z   niejakim   trudem   zdołałem   mu   odpowiedzieć:   to   całe   życie. 

background image

Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja.  Felieton w jego ocenie był znakomity i 

wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek 

zdarzyło mu się przeczytać, stąd w jego mniemaniu pozbawione sensu jest zakończenie go decyzją, 

która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt 

przeczytał   felieton   już   po   złamaniu   strony   redakcyjnej   i   uznał   go   za   niedopuszczalny.   Nie 

konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy 

rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój 

obowiązek,   oczywiście,   ale   między   nami   mówiąc,   mogę   się   panu   przyznać,   że   bardzo   jestem 

wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał najmniejszego zamiaru akceptować 

mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko, powiedział. Proszę nie 

opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o 

muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań 

jakąś błahą wymówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem 

znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze 

wyrazić   zgodę,   byle   zyskać   na   czasie.   Musiałem   się   hamować,   żeby   nie   zdradzić   się   z 

bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od 

tylu lat.

W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do schroniska, 

by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą chemię, tak jak i z 

dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. 

Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować. Odnoszę 

wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał się lepiej ze swoim psem niż z własną 

żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowiadać na pytania i dzielić 

smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to 

przepiękny   okaz   angory,   o   błyszczącej   i   różowawej   sierści   i   świecących   oczach,   którego 

miauczenie   ocierało   się   już   o   pełne   słowa.   Przekazano   mi   go   w   wiklinowym   koszyku   z 

certyfikatem   rodowodowym   i   poradnikiem   obsługi,   takim   jak   instrukcja   składanego   roweru. 

Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechodniów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich 

dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić 

czegoś   równie   przygnębiającego   jako   symptomu   mojej   starości.   Był   to   czteroosobowy   patrol, 

dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i 

małomówni, pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone 

placki,   charakterystycznych   dla   andyjskich   górali,   którzy   trafili   na   nadmorskie   plaże,   czujnie 

przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i legitymację prasową, zapytał, co 

background image

mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.

Chciał   go   zobaczyć.   Odkryłem   wieko,   zachowując   daleko   idącą   ostrożność,   ażeby   nie 

spłoszyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma czegoś więcej, i 

kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził. 

Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował jakoś 

szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał  oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie. 

Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, 

skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie 

czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, 

które niejedno przeżył, powiedział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do 

siebie, ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka, póki nie zyska 

pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:

A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię w to, 

odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło być dobrą 

radą, co groźbą:

- Proszę uważać na siebie.

W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wybornym programie muzycznym: rapsodia 

na klarnet i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon altowy i orkiestrę i kwintet 

smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem się w ciemną 

otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia 

żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, 

wrzeszcząc   wniebogłosy.   Był   to   kot   ze   wspaniale   napuszonym   ogonem,   ze   swą   tajemniczą 

ospałością i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przebywam 

sam w domu z żywą, acz nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze 

róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne pożegnanie i poczułem w 

gardle niemalże gordyjski węzeł tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już 

dłużej nie mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie 

pomylić,  wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale  rozpoznać głos. No dobrze, kobieto, 

powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie przejmuj 

się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją 

Pan Bóg stworzył, bez żadnych tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. 

Jak sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to 

lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas 

uznała to za rzecz oczywistą.

background image

- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o dziesiątej, zanim 

nam ostygnie ciepłe danie.

Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która mówiła o 

niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudonimów, uczyniłem z tego 

imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w zależności od 

klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, 

że dziewczyna ma długie imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się 

właśnie zastanawiałem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod 

sobą   kałużę   krwi   wielkości   i   kształtu   ciała.   Ogarnęło   mnie   przerażenie,   które   ustąpiło,   gdy 

stwierdziłem, że jest to plama potu na prześcieradle.

Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie obchodził się z małą, bo dziewczynka jak 

się bała za pierwszym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powaga rytuału pogłębiła te 

lęki, więc najwidoczniej zwiększono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie, że szkoda 

byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie 

wycierać ją ręcznikiem, nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młodszej córce króla, której ojciec 

wyznał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok 

w rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się 

rozkosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka 

nigdy nie dobiegła końca. Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej 

do ucha. A kiedy już służący króla odnajdywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem 

wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.

Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej. Spałem 

do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie 

myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad umywalką:

Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt nie 

mógł dostać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w drzwiach, gdy 

rozległ się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie 

miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną taksówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które 

między majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorganizować życie miasta, bo schodzące 

ku   rzece   ulice   z   palących   piasków   przeistaczają   w   rwące   potoki   porywające   wszystko,   co   na 

drodze.   Wody   tego   dziwnego   września,   po   trzech   miesiącach   suszy,   mogły   równie   dobrze 

przynieść ratunek, jak i zniszczenie.

Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem sam u 

siebie. Zdołałem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykającego się na balkon kota. W 

background image

miseczce   walały   się   resztki   jedzenia,   które   nie   ja   mu   podałem.   Fetor   jego   zakisłego   moczu   i 

ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu.

Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, 

że koty wygrzebują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i że w domach takich jak 

ten, nieposiadających podwórza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek podobnym 

miejscu.   Najlepiej   było   przygotować   im   od   samego   początku   pudło   z   piaskiem,   by   już   od 

pierwszego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przyzwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W 

poradniku wyczytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe 

terytorium przez obsikanie, czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani 

słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, 

ażeby poznać dokładnie jego obyczaje,  ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku  ani 

przyczyn zmiennych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o stałych porach, korzystał z 

kuwety z piaskiem na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego 

jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, a 

nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.

O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huraganowymi wiatrami grożącymi zawaleniem 

się domu. Ogarnął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, 

trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, 

jakiej nigdy dotąd i z żadnej przyczyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, poustawiałem 

garnki pod kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było. Największy 

zaciek   pojawił   się   na   prawej   ścianie   biblioteki.   Pospieszyłem   na   ratunek   autorom   greckim   i 

rzymskim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z 

pękniętej rury w murze. Szmatami zatkałem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku 

dochodził   coraz   głośniejszy   hurgot   deszczu   i   wzmagało   się   wycie   wiatru.   Widmo   błyskawicy 

rozświetliło   niebo   i   niemal   w   tym   samym   czasie   rozległ   się   grzmot,   który   nasycił   powietrze 

duszącym zapachem siarki, wiatr rozbił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura 

morska,   rozrywająca   kłódki,   wdarła   się   do   domu.   Po   niespełna   dziesięciu   minutach   wszystko 

jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął 

się upał.

Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzyszące mi przez cały czas wrażenie, że 

nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to to, że podobnie jak 

często   zapominamy   o   zdarzeniach,   które   naprawdę   miały   miejsce,   tak   z   kolei   w   naszych 

wspomnieniach potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy 

pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale zawsze w towarzystwie Delgadiny. Tak 

background image

dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer jej oddechu w sypialni i pulsowanie jej 

policzków   na  mojej   poduszce.   W   ten   oto   sposób   pojąłem,   jak   wiele   zdołaliśmy   zrobić   w   tak 

krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w 

kwiecistej sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce. Widziałem, 

jak   mokra   od   deszczu,   po   kostki   w   wodzie,   biega   po   całym   mieszkaniu,   walcząc   z   burzą. 

Wspominałem,   jak   następnego   dnia   przygotowywała   śniadanie,   którego   nigdy   nie   było,   i   jak 

nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadzałem dom do porządku po 

katastrofie   morskiej.   Nigdy   nie   zapomniałem   jej   pochmurnego   spojrzenia   podczas   śniadania: 

Dlaczego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się 

czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.

Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią wszystko, na co 

miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po 

przebudzeniu,   bursztynowej   barwy   syropu,   kiedy   się   śmiała,   barwy   żaru,   kiedy   ją   drażniłem. 

Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego 

humoru: jako dwudziestolatka była zakochaną nowicjuszką, wykwintną kurwą - po czterdziestce, 

jako sześćdziesięciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne 

duety Pucciniego, bolera Agustina Lary, tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że 

ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś 

wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości mojego życia, która 

nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat.

Gdy dom został doprowadzony do porządku, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże święty! 

- wykrzyknęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem 

spędzić   kolejną   noc   z   dziewczyną,   nie   dotknąwszy   jej.   Nie   podoba   ci   się   -   twoje   prawo,   ale 

przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, 

ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i 

też   dziewicę.   Jej   tata   chce   ją   wymienić   na   dom,   ale   coś   niecoś   możemy   jeszcze   utargować. 

Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę 

samą i tak samo jak zwykle, bez kompromitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej 

stronie zapadło milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: 

No tak, to chyba jest to, co lekarze nazywają starczą demencją.

Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem znanym mi z rzadkiej cnoty niezadawania 

pytań.   Wziąłem   ze   sobą   mały   wentylator   i   obrazek   Orlanda   Rivery,   kochanego   Figurity,   jak 

również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by kupić pastę do zębów, mydło, wodę 

kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przywieźć jakiś wazon i bukiet żółtych  róż, żeby 

background image

odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło 

się   na   tym,   że   ukradłem   z   czyjegoś   ogródka   pęk   świeżo   rozkwitłych   astromelii.   Zgodnie   z 

instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę 

ogrodową   furtką.   Szofer   przestrzegł   mnie:   Ostrożnie,   profesorku,   bo   w   tym   domu   mordują. 

Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało 

światło życia i z sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nastawiony na 

pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego bolero Miguela 

Matamoros.   Poczułem,   że   zaraz   umrę.   Pchnąłem   drzwi,   wstrzymując   oddech,   i   zobaczyłem 

Delgadinę, która leżała w łóżku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i spała błogim 

snem na lewym boku.

Zanim   się   położyłem,   wyregulowałem   gramofon,   wymieniłem   stary,   pordzewiały 

wentylator na nowy i powiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zobaczyć, nie ruszając 

się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymetrze. W 

niczym nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym 

wystarczało   mnie   dotknąć   w   ciemnościach,   by   mnie   rozpoznać,   te   same   stopy,   których 

bezdźwięczne   stąpanie   łatwo   można   było   wziąć   za   koci   chód,   ten   sam   zapach   potu   moich 

prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Niewiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi 

i kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich wspomnieniach.

Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita, którego 

bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że 

nawet diabłu współczuł. Namalował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki 

ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sierra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił 

z sierści swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, którą porwał z klasztoru, i z którą się później 

ożenił. Zostawiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz.

Kiedy   o   pierwszej   nad   ranem   zgasiłem   światło,   nie   ruszyła   się,   a   oddech   miała   tak 

bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, 

jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do 

serca oczyszczona przez miłość.

Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce linie jej dłoni, a następnie przekazałem 

je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest to: osoba, która mówi 

tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł, wciąż 

oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie - wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. 

Nie   była   jeszcze   w   żadnym   związku,   ale   umrze   jako   stara   kobieta   i   zamężna.   Teraz   ma 

czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale 

background image

zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a 

nie   rozum,   będzie   dysponować   dużymi   pieniędzmi,   a   jako   czterdziestolatka   otrzyma   spadek. 

Będzie   dużo   podróżować.   Ma   podwójne   życie   i   podwójne   szczęście   i   może   zmieniać   swoje 

przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbować, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie 

będzie kierować się sercem.

Rozgorączkowany   z   miłości,   przystąpiłem   do   naprawienia   szkód   wyrządzonych   przez 

sztorm,   wykonując   przy   okazji   to   wszystko,   co   od   lat   odkładałem   w   nieskończoność   z   braku 

środków   albo   ze   zwykłego   lenistwa.   Zreorganizowałem   bibliotekę,   ustawiając   książki   według 

kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i 

jej sto zwojów klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, 

które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi ruiny, ale po 

wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku mogę cieszyć się życiem.

Dom   odradzał   się   z   popiołów,   a   ja   żeglowałem   po   miłości   Delgadiny,   niesiony   takim 

zapamiętaniem   i   szczęściem,   jakich   nigdy   w   poprzednim   życiu   nie   zaznałem.   Dzięki   niej,   z 

dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną naturą.

Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko było na swoim miejscu i wszystko 

miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni 

zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowanego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce rozbudowanym 

systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury. 

Odkryłem,   że   nie   jestem   zdyscyplinowany   z   przyrodzenia,   ale   w   wyniku   reakcji   na   swe 

bałaganiarstwo;   że   wydaję   się   szczodry,   ażeby   skryć   swoje   sknerstwo,   że   jestem   przesadnie 

ostrożny z powodu  czarnowidztwa,  że jestem pojednawczy,  by nie  ulec  hamowanej  złości,  że 

jestem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. 

Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.

Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasyków, którzy ukształtowali mnie w 

młodości,   i   nie   mogłem   przebrnąć   choćby   przez   stroniczkę.   Zatopiłem   się   w   dziełach 

romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich czytanie, a 

teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są 

miłości   szczęśliwe,   ale   nieszczęśliwe   właśnie.   Kiedy   moje   muzyczne   gusta   uległy   kryzysowi 

zwątpienia, poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.

Zastanawiam  się,   jak  mogłem   ulec  temu  nieustającemu   zawrotowi,  do  którego   sam  się 

doprowadzałem,   lękając   się   go   nieodmiennie.   Unosiłem   się   pomiędzy   błędnymi   chmurami   i 

rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem.

Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji studenckich, z 

background image

latającymi kamieniami i butelkami, mało brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem 

głoszącym wszem i wobec moją prawdę:

Oszalałem z miłości.

Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Delgadiny, zmieniłem bez jakiejkolwiek 

złej intencji charakter moich niedzielnych felietonów. Niezależnie od poruszanego tematu pisałem 

je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. 

Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych, które każdy 

mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej 

czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, odebrał to jako kolejny przejaw 

starczej próżności, ale prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po redakcji:

- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wariaci wyprzedzają przyszłość.

Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjastyczna i wyraziła się ogromną liczbą 

listów   od   zakochanych   czytelników.   Niektóre   z   tych   felietonów   czytano   w   radiowych 

wiadomościach niczym  depesze z ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano 

przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok papierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. 

Od   początku   było   oczywiste,   że   felietony   są   wyrazem   moich   własnych   przemyśleń   i   chęci 

podzielenia się nimi, ale szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy 

kolejnych felietonach, aczkolwiek zawsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego mężczyzny, który 

nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący 

dystans i podzieliło się w opiniach, i nawet grafologowie wywołali niespodziewane kontrowersje 

swymi   błędnymi   analizami  mojej  kaligrafii.  To  oni  właśnie  zantagonizowali   nastroje,  rozpalili 

atmosferę i wprowadzili modę na nostalgię.

Pod   koniec   roku   ustaliłem   z   Rosą   Cabarcas,   że   w   pokoju   zostanie   propeler,   co   nieco 

kosmetyków   i   to   wszystko,   co   będę   tam   w   przyszłości   znosić,   aby   uczynić   gniazdko 

przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej 

lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam obojgu i przez parę minut wyciągałem wszystkie 

pochowane elementy dekoracji, by przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, 

najpóźniej i nieodmiennie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym 

miejscu.   Alkowa   zaś   znowu   stawała   się   mało   przytulnym   pokojem   dla   smutnych   miłości 

przypadkowych klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed 

południem   głos   w   radio,   postanowił   w   swych   poniedziałkowych   audycjach   odczytywać   mój 

niedzielny felieton. Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama 

widzisz, Delgadino, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy 

człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam przygląda. 

background image

W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo swej 

ciężkiej   żałoby   i   czarnego   biretu   zachodzącego   na   brwi   przestała   mi   się   jawić   jako   całkiem 

zgrzybiała   starucha.   Jej   śniadania   cieszyły   się   znaczną   sławą,   a   serwowane   pikantności 

doprowadzały mnie zawsze do płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem 

jej, skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić 

jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu 

dzięki.

Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie nazywa, 

zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest Delgadiną. Wzruszyła 

ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie to brzmi jak diuretyna albo inny środek 

moczopędny.   Opowiedziałem   jej   o   wymalowanym   przez   małą   na   lustrze   zdaniu   o   tygrysie. 

Niemożliwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła Rosa, bo nie umie ani czytać, ani pisać. To 

kto wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.

Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią duszę, a 

jednocześnie   prosić   ją   o   wyświadczenie   drobnych   przysług,   mających   na   celu   poprawę   losu  i 

wyglądu Delgadiny. Bez namysłu zgadzała się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.

Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś prosił 

mnie  o  jej  rękę.   A  tak   w   ogóle,  nagle   wpadło  jej  do  głowy, dlaczego  się   z  nią   nie  ożenisz? 

Zamurowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim wieku jedynym 

problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś mi, że ten problem masz z 

głowy. Przytaknąłem jej: W seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.

Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z ciebie jest 

kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że nadal nim jesteś, gdy tymczasem 

twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. Słuchałeś Marcosa Pereza? 

Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y 

Cano w Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś, bo niewielu 

jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego tygodnia zastałem Delgadinę z gorączką i kaszlem. 

Obudziłem Rosę Cabarcas, ażeby dała mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju apteczkę 

ze środkami pierwszej pomocy. W niedzielę wieczorem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie 

było, by mogła wrócić do pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam 

leczyć   się   z   grypy,   która   powinna   ustąpić   po   tygodniu,   niemniej   wyraził   swe   poważne 

zaniepokojenie jej niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a bardzo mi jej brakowało, ale 

wykorzystałem jej nieobecność, by wyszykować pokój bez niej.

Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecylii Porras do tomu opowiadań Alvaro 

background image

Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu. Przyniosłem sześć tomów Jana Krzysztofa Romain 

Rollanda, by mieć na czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina mogła znów pojawić się w 

pokoju,   zastała   go   godnym   szczęścia   osiadłego   już   na   stałe:   z   powietrzem   oczyszczonym 

aromatycznym  środkiem owadobójczym, ze ścianami pomalowanymi  na różowo, z lampami  w 

stosownym kolorze, świeżymi kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi 

obrazami mojej matki, ale inaczej porozwieszanymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem 

stary radioodbiornik na nowy z falami krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, 

aby   Delgadina   nauczyła   się   spać   przy   kwartetach   Mozarta,   choć   pewnej   nocy   odkryłem,   że 

nastawione jest na stację wyspecjalizowaną w modnych bolerach. Taki był jej gust, niewątpliwie, i 

przyjąłem to bez bólu, bo i ja uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach. 

Następnego dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka moja, jesteśmy 

sami na tym świecie.

W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała dorasta jakby za szybko. Przekazałem 

Rosie   Cabarcas   tę   uwagę,   ale   jej   wydało   się   to   całkiem   naturalne.   Piątego   grudnia   kończy 

piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż nawet 

może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. 

Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe miasto. I pokazała mi stojący na 

zapleczu   rower   używany   przez   dziewczynę;   w   istocie   sprawiał   wrażenie   żelastwa   niegodnego 

kobiety otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że 

Delgadina   istnieje   w   rzeczywistym   życiu.   Kiedy   kupowałem   najlepszy   dla   niej   rower,   nie 

potrafiłem oprzeć się pokusie, by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek 

na rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną 

dla starości kokieterią:

Idzie   mi   na   dziewięćdziesiąty   pierwszy   rok.   Sprzedawca   powiedział   dokładnie   to,   co 

chciałem, żeby powiedział:

A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie zatraciłem 

umiejętności   nabytej   w   zamierzchłych   latach   szkolnych,   i   poczułem,   że   przepełnia   mnie 

promieniejąca   rozkosz.   Zacząłem   śpiewać.   Wpierw   pod   nosem,   cichuteńko,   a   po   chwili   już   z 

całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się przez pstrokaciznę bazaru i obłędny 

ruch miejskiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do 

wystartowania   w   wyścigu   dookoła   Kolumbii   w   wózku   inwalidzkim.   Machałem   do   nich,   śląc 

pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie 

grudniowi   napisałem   kolejny   odważny   felieton:   Jak   być   szczęśliwym   na   rowerze   -po 

dziewięćdziesiątce.

background image

W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę i obcałowałem całe jej ciało do 

utraty tchu: kręgosłup, kręg po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem, ten od strony 

wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła się jej temperatura, a ciało 

zaczynało wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe wibracje przez każdy cal swej 

skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło, smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz 

rozbrzmiała arpeggio i sutki rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy 

poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach, przeszywające mi serce. 

Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy 

Bożego   Narodzenia.   Jednym   z   moich   najszczęśliwszych   wspomnień   było   odurzenie,   jakie 

poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły.  Co się ze mną dzieje? Nauczycielka  w nie 

lepszym  stanie  odpowiedziała  mi: Och, dzieciaku, nie  widzisz, że  to bryzy?  Osiemdziesiąt  lat 

później poczułem to samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam co zawsze i 

powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem, piaskowymi burzami, ulicznymi 

trąbami   wyrywającymi   dachy   i   unoszącymi   spódnice   uczennicom.   Miasto   nabierało   wówczas 

widmowego   pogłosu.   W   czasie   wiejących   bryz   można   było   w   nocy   usłyszeć   w   najwyżej 

położonych osiedlach krzyki z leżącego daleko w dole targowiska miejskiego, jakby dochodziły 

zza najbliższego rogu. Fale grudniowych wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach 

przyjaciół zagubionych w dalekich burdelach.

A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również wiadomość, że nie ze mną Delgadina 

spędzi święta Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie nienawidzę, to 

właśnie   tego   świątecznego   przymusu,   kiedy   ludzie   płaczą,   bo   się   radują,   tych   zimnych   ogni, 

głupawych kolęd, łańcuchów z krepiny, które nie mają nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym 

dwa i pół tysiąca lat temu w skromnej stajence. Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się 

silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju bez małej. Spałem dobrze i obudziłem się wtulony w 

pluszowego misia, który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną karteczką: Dla 

papy brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym 

na lustrze lekcjom, a jej ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na 

ziemię, informując, że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od 

ósmej we własnym łóżku, zasypiając bez żalu. Byłem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku 

wściekłego   bicia   w   dzwony,   w   wyciu   syren   fabrycznych   i   syren   straży   ogniowej,   lamentów 

statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na paluszkach wchodzi Delgadina, 

kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.

Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i na 

jawie,   odnalazłem   bowiem   odpowiednio   ostrożny   ton   głosu,   który   słyszała,   nie   budząc   się,   a 

background image

odpowiadała mi naturalnym językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po sposobie, w jaki 

spała.   Przemęczona   dzikuska,   na   początku,   teraz   zaczęła   przystosowywać   się   do   stanu 

wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał sny. Opowiadałem jej swe życie, 

czytałem do ucha szkice niedzielnych felietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie 

mówiłem, ona i tylko ona.

W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kolczyki ze szmaragdami, które należały do 

mojej matki. Miała je włożone przy naszym następnym spotkaniu, ale nie było jej w nich dobrze. 

Przyniosłem   jej   więc   kolczyki   bardziej   pasujące   do   tonacji   jej   cery.   Wyjaśniłem   jej:   w   tych 

pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury.

W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne spotkania nie włożyła ani pierwszej 

pary,   ani   drugiej   i   dopiero   na   trzecią   randkę   włożyła   te,   które   jej   poradziłem.   Dzięki   temu 

zrozumiałem, że nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by sprawić 

mi   przyjemność.   W   tym   okresie   zacząłem   tak   przyzwyczajać   się   do   tego   swoistego   życia 

domowego, że miast spać nago, przyniosłem piżamy z chińskiego jedwabiu, których przestałem 

używać, bo nie miałem się dla kogo z nich rozbierać. Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-

Exupery’ego,   autora   francuskiego   podziwianego   przez   cały   świat   bardziej   niż   przez   samych 

Francuzów. To była pierwsza książka, która ją zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że 

byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej lekturę. Później przeczytaliśmy Baśnie 

Perraulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i jednej nocy w wersji okrojonej i zdezynfekowanej dla 

dzieci,   i   obserwując   różnice   w   odbiorze   poszczególnych   tytułów,   zdałem   sobie   sprawę,   że 

głębokość jej snu była wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją wciągała dana książka. 

Kiedy czułem, że właśnie dociera do samego dna, gasiłem światło i zasypiałem, wtulony w nią, aż 

do pierwszego piania kogutów.

Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła noc, kiedy 

stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz pierwszy.

Później, bezprzyczynnie  zaczęła kręcić się w łóżku, odwróciła się do mnie plecami  i z 

żalem powiedziała: To przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją dialogu, zapytałem 

w tym samym tonie: A czyje były te ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się słyszeć 

plebejskie   pozostałości,   jakby  to   nie   był   jej   głos,   ale   głos  kogoś   obcego,   kto  w   niej   siedział. 

Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem ją śpiącą.

Moim   jedynym   problemem   był  kot.   Nie   chciał   jeść,   zachowywał   się   nieprzyjaźnie,   od 

dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami jak ranione zwierzę, 

kiedy chciałem  przenieść  go do wiklinowego koszyka,  ażeby Damiana  mogła  pójść  z nim  do 

weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do sizalowego wora i wynieść go, 

background image

choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że 

nie ma innego wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda. Dlaczego? Bo już 

jest bardzo stary, odpowiedziała Damiana. Pomyślałem w złości, że i mnie mogliby żywcem spalić 

w piecu dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem bezradny: nie nauczyłem się kochać 

kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić tylko dlatego, że był stary. Co na to poradnik?

Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem przywłaszczonym 

z Nerudy:

Jestli   kot  najmniejszym  tygrysem  salonowym?  Artykuł  dał  początek  kolejnej  kampanii, 

która znów podzieliła czytelników na miłośników kotów i ich przeciwników. Po pięciu dniach 

przeważyła opinia, że uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny związane z 

higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.

Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen. Pewnej 

nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto. I raz jeszcze poczułem 

czyjś dotyk, pewnego dnia o świcie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że 

to   jej   ręka.   Ale   nie:   to   była   Rosa   Cabarcas   w   ciemnościach.   Ubieraj   się   i   chodź   za   mną, 

powiedziała, mam problem.

I   rzeczywiście   miała,   i   to   o   wiele   bardziej   skomplikowany,   niż   z   początku   sądziłem. 

Jednego   z   poważnych   i   liczących   się   klientów   firmy   zadźgano   nożem   w   pierwszym   pokoju 

pawilonu. Zabójca zbiegł. W łóżku przesiąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem nagie, ale 

w butach, i blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast rozpoznałem zwłoki: to 

był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i elegancji, a przede wszystkim z 

nieskazitelności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle krwawiące cięcie na 

brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany zrobiły na mnie wrażenie, ale to, że miał nałożoną 

prezerwatywę, chyba jeszcze przed użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.

Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo i on korzystał z przywileju wchodzenia 

przez furtkę ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się tu z mężczyzną. Właścicielka 

oczekiwała ode mnie jedynie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała się tak spokojnie i 

tak pewnie, że zaniepokoiła mnie myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powszednim. Nie 

ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powiedziałem jej. Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic 

łatwiejszego, o ile ktoś mi go przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie 

bajkę o poszatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego 

dżentelmena? Zacząłem bać się o Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz, powiedziała 

mi   Rosa   Cabarcas.   Po   moim   trupie,   odparłem,   z   trudem   przełykając   ślinę.   Rosa   Cabarcas 

zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się 

background image

boję o nią, powiedziałem, choć była to tylko część prawdy. Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd 

odejść, zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty jesteś dziennikarzem, więc tobie nic się 

nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie, powiedziałem z niejakim przekąsem. Jesteś jedynym 

liberałem, który ma coś do powiedzenia w tym rządzie.

Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy charakter i naturalne bezpieczeństwo, 

co roku doświadczało okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale tego zabójstwa do 

takich   nie   zaliczono.   Oficjalna   wersja,   zbyt   krzykliwa   w   nagłówkach   i   nader   skromna   w 

konkretach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych powodów na drodze do Pradomar, 

poniósł śmierć w wyniku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat władz wskazywał, iż 

przypuszczalnych morderców należy szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętujących 

falę przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu duchowi miasta. W pierwszych godzinach 

aresztowano ponad pięćdziesięciu podejrzanych.

Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym, typowego dziennikarza 

z lat dwudziestych, z celuloidowym zielonym daszkiem na czole i z podciągającymi gumkami na 

rękawach, który chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym razem jednak był w posiadaniu jedynie 

strzępów informacji dotyczących morderstwa, więc uzupełniłem jego wiedzę, zachowując granice 

roztropności. W rezultacie napisaliśmy na cztery ręce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem 

kolumn pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne naszego pełnego 

zaufania. Ale Odrażającemu Drabowi z Dziewiątej Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy 

narzucał   oficjalną   wersję,   głoszącą,   że   był  to   napad   bandytów   związanych   z   partią   liberałów. 

Obmyłem   sumienie,   nałożywszy   na   rękaw   krepę   żałoby   podczas   najbardziej   cynicznego   i 

najtłumniejszego pogrzebu stulecia.

Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, 

co się stało z Delgadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani przez następne cztery dni. 

Piątego dnia udałem się do niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie przez policję, 

lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia 

od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleńcze, a i nierzadko błazeńskie, po których 

ledwie   dychałem.   Przesiadując   całymi   dniami   w   tumanach   kurzu   na   stopniach   parkowych 

schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na obtłuczony posąg Simona Bolivara, przyglądałem 

się bacznie młodziutkim rowerzystkom. Pedałując, przejeżdżały obok jak łanie; piękne, chętne, 

gotowe do klepnięcia w berku. Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju 

boler. Było to jak zatrute źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem 

ciszy, bo umysł mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz było zupełnie na odwrót: 

mogłem pisać tylko w cieniu boler. Życie moje napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w 

background image

następnym tygodniu stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany 

lawiną   listów,   jakie   nadeszły,   zażądał,   bym   nieco   utemperował   miłosne   wyznania,   a   raczej 

zastanowił się z nim, jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.

Niepokój   obrócił   wniwecz   rygorystycznie   dotąd   przestrzegany   przeze   mnie   plan   dnia. 

Budziłem się o piątej, owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyobrażając sobie, jak 

Delgadina w swym nierzeczywistym życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły, podaje 

śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniadanie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, 

ażeby odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastanowiłem się: O czym myśli dziewczyna, 

kiedy guzik przyszywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas, żeby mnie odnaleźć? 

Przez cały tydzień nie zdejmowałem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani za dnia, ani 

w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że 

człowiek szykuje się dla kogoś, że ubiera się i perfumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego 

kogoś. Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w hamaku o dziesiątej rano, uznała, że jestem chory. 

Spojrzałem na nią oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do potarzania się nago. Z pogardą 

odrzekła:

- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?

W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie rozpoznawałem 

siebie samego w odczuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem wychodzić, żeby telefon 

nie zadzwonił pod moją nieobecność. Pisałem, nie wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy 

dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa Cabarcas. Co jakiś czas przerywałem 

to, czym akurat byłem zajęty, żeby zadzwonić, i godzinami wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, 

dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca. Wracając pewnego deszczowego 

popołudnia do domu, natknąłem się na kota zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, 

sponiewierany   i   potulny,   aż   żal   serce   ściskał.   Z   poradnika   wynikało,   że   kot   jest   chory,   więc 

postępując zgodnie z instrukcjami, przystąpiłem do leczenia. Gdy podrzemywałem w porze sjesty, 

raptem zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem 

go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery spusty i 

zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się rzucać w torbie, iż w końcu udało mu 

się z niej uciec, a następnie przeskoczyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród drzew. Walnąłem 

pięścią   w   drzwi,   drzwi   nie   puściły,   za   to   rozległ   się   wojskowy   głos:   Stój,   kto   idzie?   Swój, 

odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki, odparł głos. Proszę mi 

otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. Kota też nie ma, usłyszałem w 

odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł głos.

Zawsze   wydawało   mi   się,   że   umieranie   z   miłości   to   po   prostu   licentia   poetica.   Tego 

background image

wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że nie tylko  można 

umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. Ale 

zdałem sobie również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda: za nic w 

świecie nie oddałbym rozkoszy mojej udręki. Przez ponad piętnaście lat próbowałem nadaremnie 

przetłumaczyć pieśni Leopardiego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni:

Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.

Moje  wtargnięcie do redakcji w chałacie  i z kilkudniowym  zarostem wzbudziło  pewne 

wątpliwości   co   do   mojego   stanu   umysłowego.   Wyremontowana   siedziba   redakcji,   z 

jednoosobowymi   szklanymi   kabinami   i   światłami   padającymi   z   sufitu,   wyglądała   jak   klinika 

położnicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat skłaniał do rozmawiania szeptem i 

stąpania na paluszkach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów olejne portrety trzech 

dożywotnich prezesów i fotografie sławnych gości. W ogromnej głównej sali - gigantyczne zdjęcie 

całego personelu aktualnej redakcji z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie 

porównać go z fotografią zrobioną, kiedy miałem lat trzydzieści, i po raz kolejny stwierdziłem z 

przerażeniem,   że   człowiek   starzeje   się   bardziej   i   gorzej   na   portretach   niż   w   rzeczywistości. 

Sekretarka,  która   pocałowała  mnie  na  uroczystościach   urodzinowych,  zapytała,   czy  nie   jestem 

chory. Rozpierało mnie ze szczęścia, iż mogę powiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła 

uwierzyć:

Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:

Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:

Nie bądź taka pewna.

Redaktor   działu   prawnego   wyskoczył   ze   swej   kabiny,   wrzeszcząc,   że   w   amfiteatrze 

miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej tożsamości. Wystraszony zapytałem: A 

w   jakim   wieku?   Młodziutkie,   odparł.   To   mogą   być   uciekinierki   z   interioru,   których   dopadły 

rządowe   zbiry.   Odetchnąłem   z   ulgą.   Sytuacja   zalewa   nas   w   milczeniu   jak   plama   krwi, 

stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął:

- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.

Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy dziewczyna z identycznym 

jak mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo.

Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale punkt dwunastej. Była bardzo piękna, 

stawiała długie kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem. W końcu 

przegoniłem   ją   i   spojrzałem   jej   w   twarz.   Odepchnęła   mnie,   nie   zatrzymując   się   i   bez   słowa 

przeprosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość zabolała mnie tak, jakby to była 

właśnie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym rozpoznać Delgadiny ubranej i na nogach, 

background image

a i ona nie mogła przecież wiedzieć, jak wyglądam, jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu 

szaleństwa zamknąłem się na trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i 

dwanaście par różowych  buciczków, usiłując podtrzymywać  się na duchu, by nie słuchać, nie 

śpiewać i nie przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.

Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał uświadamiać mi, 

jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne, o wiele dramatyczniejsze doświadczenie, 

gdy   miejski   autobus   potrącił   rowerzystkę   w   najruchliwszym   punkcie   centrum.   Gdy   się   tam 

znalazłem,   dziewczynę   właśnie   zabrała   karetka,   a   rozmiary   nieszczęścia   widać   było   po   kupie 

złomu, jaka została z roweru, i kałuży niezakrzepłej jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na 

widok całkiem zniszczonego roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko 

ten sam rower, który podarowałem Delgadinie.

Świadkowie   potwierdzali   zgodnie,   że   ranna   rowerzystka   była   bardzo   młoda,   wysoka   i 

chuda,   że   miała   krótkie   kręcone   włosy.   Roztrzęsiony,   wsiadłem   do   pierwszej   przejeżdżającej 

taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia, mieszczącego się w starym budynku o 

żółtawo-rdzawych murach, który wyglądał jak więzienie osadzone na pustynnych piaskach. Około 

pół godziny strawiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby wyjść z wonnego patia 

drzew   owocowych,   gdzie   umęczona   chorobą   kobieta   przecięła   mi   drogę,   spojrzała   w   oczy   i 

wykrzyknęła:

- Ja jestem tą, której nie szukasz.

Wówczas   dopiero   przypomniałem   sobie,   że   to   tutaj   przebywali   na   wolności   pacjenci 

miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki. Musiałem okazać 

dyrekcji szpitala legitymację prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie do oddziału pogotowia 

ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:

Rosalba   Rios,   lat   siedemnaście,   zawód   nieznany.   Rozpoznanie:   wstrząśnienie   mózgu. 

Prognostyk:   umiarkowany.   Zapytałem   ordynatora   oddziału,   czy   mogę   zobaczyć   dziewczynę,   z 

cichą nadzieją, że odmówi, ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką przyjemnością, łudząc się, że 

może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znajduje się szpital.

Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną poupychanymi na wcisk łóżkami, w której 

unosiła się gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce, na metalowym łóżku, leżała ta, 

której   szukaliśmy.   Głowę   miała   całą   w   bandażach,   opuchnięta   i   zsiniała   twarz   była   nie   do 

rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy 

zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?

Oplątany   jeszcze   pajęczyną   nocy,   odważyłem   się   następnego   dnia   pojechać   do   fabryki 

koszul,   gdzie,   jak   twierdziła   niejednokrotnie   Rosa   Cabarcas,   ponoć   mała   była   zatrudniona,   i 

background image

poprosiłem właściciela, by oprowadził nas po swoim, dla nas modelowym, zakładzie, w związku z 

ogólnokontynentalnym   projektem   Organizacji   Narodów   Zjednoczonych.   Właścicielem   był 

gruboskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież otworzył przed nami wrota swego królestwa z 

nadzieją, iż staną się wzorem dla całego świata.

Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało guziki w 

rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na równe nogi niczym uczennice i 

zaczęły   przypatrywać   się   nam   spod   oka,   podczas   gdy   fabrykant   wyjaśniał   swój   wkład   w 

wiekopomną   sztukę   przyszywania   guzików.   Badawczo   przyglądałem   się   każdej   twarzy,   z 

przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich 

mnie odkryła, swym budzącym grozę spojrzeniem bezlitosnego podziwu.

- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?

Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziewczyna może w człowieku siać takie 

spustoszenia. Uciekłem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając się, czy pośród tych 

dziewic   czyśćcowych   obecna   jest   w   końcu   ta,   której   szukam.   Kiedy   wyszedłem   stamtąd,   z 

wszystkich doznawanych dotąd w życiu uczuć pozostała mi jedynie chęć do płaczu.

Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało prawdopodobnym usprawiedliwieniem: po 

morderstwie bankiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena de Indias. Nie uwierzyłem jej, 

rzecz jasna, niemniej pogratulowałem szczęśliwego zrządzenia losu i pozwoliłem się utwierdzić we 

własnym kłamstwie, zanim zadałem bąbelkujące w mym sercu pytanie:

- A co z nią?

Zapadło długie milczenie.  No, żyje,  odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale  jej  głos 

brzmiał już wykrętnie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, dam ci 

znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop 

przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo możesz sobie zaszkodzić, a jej 

już na pewno. Nie miałem nastroju na takie łamańce. Raz jeszcze poprosiłem, by dała mi choćby 

szansę na zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła. Uspokój się, 

powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i 

ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.

Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic 

nie wskóram, jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po południu pozwoliłem sobie 

wpaść   do   niej   bez   zapowiedzi,   ale   dom   nadal   był   zamknięty   i   oplombowany   przez   władze 

sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na 

samą   myśl   opanowały   mnie   złe   przeczucia.   O   szóstej   wieczorem   jednak,   w   najmniej 

spodziewanym momencie, rozległo się przez telefon moje własne hasło i odzew:

background image

- No dobra, teraz chcę.

O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć płaczem, stawiłem się, 

obładowany   bombonierkami   czekoladek   szwajcarskich,   nugatów   i   cukierków,   i   z   koszem 

płonących róż, by obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a z radioodbiornika 

sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w 

łóżku tak promienna i tak odmieniona, że ledwie ją poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się to 

uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czyniła z niej jakby osobę o dwa, trzy lata 

starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające kości policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego 

morza, delikatne usta i krótkie kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina 

Praksytelesa. Ale tu nie było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak urosły, że nie mieściły mi 

się   w   dłoni,   biodra   już   się   ukształtowały,   a   kości   stały   się   twardsze   i   bardziej   harmonijne. 

Uradowała   mnie   i   zauroczyła   owa   celność   natury,   ale   w   osłupienie   wprawiły   mnie   dodatki: 

sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane perłowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które 

nie miały nic wspólnego z miłością. A już całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, jaką 

miała na sobie: złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł, złota bransoletka z 

diamencikami i pierścionki z kamieniami  szlachetnymi  na każdym  palcu. Na krześle leżała jej 

suknia wieczorowa z cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z mych 

trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.

Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas 

nie miała pewnie ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie policja odnalazła w 

pokoju osobę nieletnią w nader wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznościach. W 

tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo 

małej   jednej   ze   swych   grubych   ryb   w   zamian   za   wyciągnięcie   jej   samej   z   kłopotów.   Przede 

wszystkim, rzecz jasna, należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cudownie! Miodowy 

miesiąc dla całej trójki, tych dwoje w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych luksusów, 

zażywająca szczęśliwej bezkarności. Ślepy z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany 

wszystkim, co mi wpadło w ręce: lampami, radiem, wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. 

Rzucałem niespiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem i z metodycznym zamroczeniem, 

które uratowało mi życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie spojrzała na mnie, lecz 

zwinęła się plecami do mnie i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do czasu jedynie 

wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej 

jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy w drzwiach zjawiła się niewzruszona 

postać   Rosy   Cabarcas   w   nocnej   koszuli.   Nic   nie   powiedziała.   Wzrokiem   przeprowadziła 

inwentaryzację katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek niczym ślimak 

background image

i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - 

Czego ja bym nie dała za taką miłość!

Zmierzyła   mnie   od   stóp   do   głów   litościwym   wzrokiem   i   rozkazała:   Idziemy!   Potulnie 

poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i wskazała, bym usiadł 

naprzeciwko,   jakbym   miał   przystąpić   do   spowiedzi.   Świetnie,   powiedziała,   a   teraz   przestań 

zachowywać   się   jak   młokos   i   powiedz   mi:   co   się   z   tobą   dzieje?   Wyznałem   jej   moją   prawdę 

objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu, nie okazując najmniejszego zdziwienia, a 

na końcu chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała. Zawsze twierdziłam, że zazdrość od 

prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się naprawdę wydarzyło. Rzeczywiście, przyznała, w 

skołowaceniu, w jakie popadła, dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w 

tym pokoju dziewczynie.

Jeden   z   jej   klientów,   i   na   dodatek   adwokat   nieboszczyka,   zajął   się   przekupywaniem   i 

przekabacaniem, kogo się dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu hotelowo-

wypoczynkowego w Cartagena de Indias, dopóki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki 

czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt 

nie odpowiadał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak podłym stanie, że wykąpałam 

ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego, żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam 

widzisz,   z   jakim   rezultatem:   cudo.   A   luksusowa   suknia?   Takie   suknie   wypożyczam   moim 

najbiedniejszym  dziewczynom,  kiedy wybierają  się na tańce ze swymi  klientami.  A biżuteria? 

Moja własna, powiedziała. Wystarczy dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i 

błyskotki z puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i wreszcie zajmij się 

nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na szczęście jak właśnie wy.

Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy kurwy jedne! 

Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności.

Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem: zasranymi kurwami! Nie chcę mieć 

już nigdy do czynienia z tobą ani z żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w drzwiach, 

machnąłem jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego wątpliwości. - Z 

Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale żebyś sobie nie myślał, bo 

za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.

Czytając   Idy   marcowe,   natknąłem   się   na   złowrogie   zdanie   przypisane   przez   autora 

Juliuszowi Cezarowi:

To   niemożliwe,   ażeby   w   końcu   nie   stać   się   tym,   za   kogo   inni   cię   mają.   Nie   mogłem 

odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w dziełach jego 

biografów,   od   Swetoniusza   po   Jerome’a   Carcopino,   ale   warto   było   ją   poznać.   Jej   fatalizm 

background image

zastosowany do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie w determinację, 

niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale przede wszystkim po to, by bez fałszywego 

wstydu zacząć ją od miłości do Delgadiny.

Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie 

trzymały mi się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach, bezzasadnie i gwałtownie zmieniał 

mi się nastrój, spędzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi ani czytać, ani słuchać 

muzyki,   za   to   w   ciągu   dnia   morzyła   mnie   głupia,   bo   niepozwalająca   wcale   zasnąć,   senność. 

Wybawienie   spadło   mi   z   nieba.   W   zatłoczonej   łodzi   do   Loma   Fresca   sąsiadka,   której   nie 

przypatrzyłem   się   przy   wsiadaniu,   szepnęła   mi   do   ucha:   Bzykasz   jeszcze?   Była   to   Casilda 

Armenta, stara miłość i na moją kieszeń, kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosiła mnie 

jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za 

chińskiego ogrodnika, który dał jej swe nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W 

wieku siedemdziesięciu trzech lat miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była piękna i oprócz 

silnego charakteru cechowała ją nadal zawodowa zuchwałość.

Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chińskiego ogrodu warzywnego na wzgórzu 

przy   drodze   schodzącej   do   morza.   Usiedliśmy   w   plażowych   leżakach   na   zacienionym   tarasie, 

pośród paproci i gąszczu astromelii, i porozwieszanych wszędzie klatek z ptakami.

Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza chińskich ogrodników, chroniących się 

przed palącym słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare morze przy Bocas de Ceniza, 

z dwoma skalnymi falochronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil w morzu. W trakcie 

rozmowy widzieliśmy wpływający do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy mu się w 

milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwierzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. 

No i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyjmuję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, 

odparłem. Ona, nie zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią tobie w radio, a to że 

ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak 

nie poznał twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z tobą wytrzymała i 

nikt inny.

Dłużej już nie mogłem.  Wyczuła  to, zobaczyła,  jak łzy nabiegają  mi do oczu, i chyba 

dopiero   wtedy   odkryła,   że   naprawdę   się   zmieniłem,   że   już   nie   jestem   tym,   kim   byłem,   i 

wytrzymałem jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. Wiesz, 

zaczynam się powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz w tym, że 

człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to widzą. Nie mogłem nie otworzyć 

przed nią serca, więc opowiedziałem jej całą historię, która mnie gryzła, od pierwszego telefonu do 

Rosy   Cabarcas   w   przeddzień   moich   dziewięćdziesiątych   urodzin   po   tragiczną   noc,   kiedy 

background image

zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić. Słuchała mego wywnętrzania, jakby sama to 

przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi, powoli, wreszcie uśmiechnęła się.

-   Zrobisz,   co   zechcesz,   ale   nie   strać   tej   małej   -   powiedziała   mi.   -   Nie   ma   gorszego 

nieszczęścia jak umierać w samotności.

Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak zabawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy 

obiad przy drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie przedtem wpływał do kraju cały 

świat, zanim nie pogłębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym daszkiem, gdzie czarne 

matrony   serwowały   smażone   pagrusy   z   ryżem   kokosowym   i   plastrami   zielonych   bananów. 

Zdrzemnęliśmy się w skwarze drugiej po południu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie 

utonęła ogromna świeca słońca. Rzeczywistość wydawała mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie 

nam przyszło spędzić nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś 

za siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i oddałabym duszę, żeby 

zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, 

to tak jakby mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest mój i tylko mój. 

Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i powiedziała: A to znaczy, że 

masz natychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest prawdą to, co ci podpowiada 

zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie 

wszelkie sentymentalne i dziadkowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym 

swoim   wyciorem   oślim,   jakim   cię   diabeł   wynagrodził   za   tchórzostwo   i   podłość.   Poważnie, 

powiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz, nie spróbowawszy, jak cudownie jest się 

pieprzyć z miłości.

Ręce   mi   drżały,   kiedy   nazajutrz   wykręcałem   numer   telefonu.   Z   powodu   ewentualnego 

spotkania z Delgadiną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy Cabarcas. Pokłóciliśmy 

się nie na żarty, gdy wystawiła mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane przeze mnie 

zniszczenia.   Musiałem   sprzedać   jeden   z   najulubieńszych   obrazów   matki,   którego   wartość 

szacowano na fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął nawet jednej dziesiątej ceny moich 

nadziei.   Do   tej   kwoty  dołożyłem   swoje   oszczędności   i   zaniosłem   pieniądze   Rosie   Cabarcas   z 

nieodwołalną   deklaracją:   Bierzesz   albo   nie.   Był   to   samobójczy   odruch,   bo   wystarczyłoby   jej 

sprzedać   jeden   z   moich   sekretów,   żeby   zniszczyć   moje   dobre   imię.   Ale   nie   targowała   się, 

zostawiając   sobie   obrazy,   które   wzięła   w   zastaw   w   noc   kłótni.   Jednym   ruchem   przegrałem 

wszystko:   zostałem   bez   Delgadiny,   bez   Rosy   Cabarcas   i   bez   swoich   ostatnich   oszczędności. 

Usłyszałem w słuchawce pierwszy sygnał, drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos uwiązł 

mi w gardle. Odłożyłem słuchawkę. Padłem w hamak, usiłując się uspokoić ascetyczną liryką Erika 

Satie, i tak się spociłem, że płótno przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. - 

background image

Słuchaj, kobieto - powiedziałem stanowczym głosem. - Dziś chcę.

Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny mędrku, westchnęła z 

niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, 

żeby prosić o złudzenia.

Wytłumaczyła   mi,   że   nie   widziała   Delgadiny   od   ponad   miesiąca,   że   mała   sprawiała 

wrażenie, jakby już całkiem przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie,  że nawet nic nie 

mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była bardzo zadowolona ze swego nowego zajęcia, 

znacznie przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie guzików. Żywy ogień rozlał mi się 

po wnętrznościach. Może być tylko kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedziała obojętnie: Nie bądź 

idiotą, gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej? Tempo jej logiki 

pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej tam właśnie nie ma? W tym przypadku, 

odparła, wolałabym na twoim miejscu o tym nie wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz 

kolejny. Rosa, niewzruszona, przyrzekła jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczynę. Ale żadnych 

obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma 

najmniejszego pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu należy sobie 

strzelać w łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.

Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę, całą i chętną. Wróciłem pełen pokory 

i całowałem ją centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwunastej w nocy do pierwszych 

kogutów.   To   były   długie   przeprosiny,   które   przyrzekłem   sobie   zawsze   powtarzać,   i   było   tak, 

jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszystko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie 

z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc 

mi, że jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załatwić to sam, choćby ze względu na 

kwoty, jakie jeszcze jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była fatalna. Emerytura 

starczała na coraz mniej. To, co jeszcze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą biżuterią 

mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby 

uchodzić za antyk. W lepszych czasach gubernator złożył mi kuszącą ofertę kupienia ode mnie 

hurtem   książek   klasyków   greckich,   łacińskich   i   hiszpańskich   dla   naszej   departamentalnej 

biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach politycznych i w ogóle po 

stoczeniu się świata na psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy literaturze. Zmęczony szukaniem 

przyzwoitego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku 

prowadzącym na miejskie targowisko ponurym zaułkom, by ją tam zastawić. Zachowując się jak 

roztargniony   profesor,   pokręciłem   się   w   ciasnocie   uliczek   pełnych   podejrzanych   kantyn, 

antykwariatów   i   lombardów,   ale   godność   Floriny   de   Dios   zamknęła   mi   drogę:   nie   miałem 

śmiałości.   Wówczas   postanowiłem   sprzedać   je   z   podniesionym   czołem   najstarszemu   i 

background image

najszacowniejszemu jubilerowi. Subiekt, przyglądając się biżuterii przez okular, zadał mi kilka 

pytań.   Zachowaniem,   wzbudzającymi   lęk   formami,   przypominał   lekarza.   Wyjaśniłem   mu,   że 

kosztowności te odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w 

końcu zdjął okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butelkowe.

Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współczuciem: Ale przynajmniej złoto jest 

złotem, a platyna  platyną.  Poklepałem się po kieszeni,  ażeby upewnić się, iż mam  przy sobie 

faktury zakupu, i powiedziałem grzecznie:

- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.

Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodowych kosztowności z upływem czasu 

znikają najwartościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czarne owce albo niegodziwych 

jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli 

pan pozwoli, na chwilę pana opuszczę, powiedział i zniknął z kosztownościami za drzwiami w 

głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i bez słowa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił 

do swych zajęć.

Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w pamięć 

powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym tacie. Nagle opadła mnie myśl, która mnie 

zmroziła: czy przypadkiem Rosa Cabarcas i Delgadina nie zmówiły się, by sprzedać oryginalne 

kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?

Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawiła się sekretarka, która poprosiła mnie, 

bym kierując się ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do małej oficyny z długim 

regałem wypełnionym opasłymi tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju i uścisnął 

mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem 

maturę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo przyszło mi go sobie przypomnieć: był 

najlepszym   piłkarzem   w   szkole   i   arcymistrzem   naszych   pierwszych   burdeli.   Przestałem   go 

widywać w pewnym trudnym do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już 

tak stetryczałym, że pomylił mnie z kolegą z podstawówki.

Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg archiwalnych, w których 

widniały   wszystkie   zapisy   dotyczące   kosztowności   mojej   matki   -   dokładne   noty,   z   datami   i 

szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie dwóch pokoleń 

pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Cargamantos, by prawdziwe sprzedać w tej samej 

firmie. Miało to miejsce w czasach, kiedy ojciec obecnego właściciela stał na czele firmy, a my 

chodziliśmy do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często się uciekano w 

nader   szacownych,   lecz   podupadających   rodach,   ażeby   bez   uszczerbku   na   honorze   rozwiązać 

nieoczekiwane problemy finansowe. Wobec nieubłaganej rzeczywistości postanowiłem zachować 

background image

biżuterię jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem. Z początkiem lipca poczułem, 

ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i 

słyszeć nieomylne oznaki końca. Najwyraźniejszy pojawił się podczas koncertu w Towarzystwie 

Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i artystyczno-literacka śmietanka z wolna 

zaczynała się kwasić w parowej łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczona sali, ale magia muzyki 

roztaczała niebiańskie klimaty.

W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażającego objawienia, że oto właśnie 

słucham ostatniego koncertu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem ani bólu, ani 

strachu, a jedynie przepełniające mnie wzruszenie, że dane mi było tego dożyć.

Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć  przez wszystkie  uściski i trzask 

fleszy,   stanąłem   twarzą   w   twarz   z   Ximeną   Ortiz,   rozpartą   niby   stuletnia   bogini   w   wózku 

inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi się jak grzech śmiertelny. Odziana była w jedwabną 

suknię barwy kości słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi  miała trzykrotnie owinięty 

naszyjnik z pereł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata dwudzieste ze schodzącym ku 

policzkowi zwężającym się skrzydłem mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez naturalny 

cień podkrążonych oczu. Wszystko w niej pozostawało w jawnej sprzeczności z plotką o tym, iż jej 

umysł staje się beznadziejnie pusty w wyniku nieuleczalnej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem 

wobec niej bezradny, zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem ją w 

milczeniu,   oddając   wersalski   ukłon.   Uśmiechnęła   się   jak   królowa   i   złapała   mnie   za   rękę. 

Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc chwyciłem 

się jej i nie pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwierającą mi, od kiedy pamiętam. Lata 

marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie zrozumiała chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim 

jesteś? Nigdy się nie dowiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.

Ostateczna   pewność   co   do   mej   śmiertelności   zaskoczyła   mnie   za   to   tuż   przed 

pięćdziesiątką, przy podobnej okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie 

tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej korpulentną ode mnie, 

bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie piędzi, a jednak pozwalała się 

prowadzić jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, jak krew tętni w jej żyłach, i było mi 

tak, jakbym przysypiał z przyjemności słuchania jej pracowitego dyszenia, wdychania jej woni 

amoniaku i wpatrywania się w jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i 

niemal   cisnął   o   ziemię   wstrząs   śmierci.   Tak   jakby   wyszeptano   mi   do   ucha   brutalną   wróżbę: 

Cokolwiek zrobisz, w tym roku albo za sto lat, i tak będziesz martwy na zawsze. Kobieta odsunęła 

się ode mnie przestraszona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:

- Przez panią drżę.

background image

Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie latami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była 

decydująca,   bo   nabrałem   świadomości,   że   niemal   wszyscy   są   młodsi   ode   mnie.   Lata   po 

sześćdziesiątce   były   najintensywniejsze   z   powodu   podejrzenia,   że   nie   mam   już   czasu   na 

jakąkolwiek   pomyłkę.   Siódmy   krzyżyk   był   pełen   bojaźni   ze   względu   na   duże 

prawdopodobieństwo, iż będzie ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ranka mych 

dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku

Delgadiny,  przeszyła   mnie   nader  sympatyczna  myśl,   że  życie  może  nie   jest  czymś,   co 

przemija jak wzburzona rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na ruszcie i smażyć na 

drugim boku przez następne dziewięćdziesiąt lat.

I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o czułość natychmiast 

chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym zapanować, więc nawet zacząłem 

przemyśliwać, czy nie zrezygnować z samotniczej rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle 

z   powodu   niepewności   co   do   mojej   śmierci,   ile   ze   względu   na   ból,   jaki   odczuwałem,   kiedy 

wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem 

przez roztargnienie na przezacną ulicę Notariuszy i poruszyło mnie, że odnalazłem tam jedynie 

nędzne resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi dwunastymi urodzinami siłą 

zostałem   wprowadzony   w   arkana   sztuki   miłosnej.   Budynek   był   kiedyś   rezydencją   dawnych 

armatorów, okazałą jak mało która w mieście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi 

fryzami, otaczającymi patio pod kopułą ze szkła w siedmiu kolorach, roztaczającą blask szklarni. 

Na parterze, do którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, 

gdzie przez całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zrujnował mój ojciec. 

Historyczne   rody z  wolna   opuszczały  górne  piętra, które   w  końcu zostały  zajęte  przez  legion 

nieszczęsnych  mewek,  krążących  do bladego  świtu po schodach, w  górę i  w dół,  z klientami 

złapanymi na tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.

Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krótkich spodenkach i w bucikach od 

szkolnego mundurka, trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się dzieje na górnych 

piętrach,   podczas   gdy   ojciec   zajęty   był   kolejnym   ze   swych   niekończących   się   zebrań,   i   tak 

natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały 

wstawać już od jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała się nie do zniesienia, i 

zmuszone były prowadzić swe życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy okazji na cały 

głos zwierzając się ze swych nocnych przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do głowy, 

to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, 

kiedy jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym leśnym mydłem objęła mnie od tyłu 

i uniósłszy, przetaszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak mocnym, że wierzgając wśród 

background image

wrzasków i oklasków nagich lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie na swoje 

czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po 

mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak mężczyzna. Owej nocy, już we własnym 

łóżku, dręczony wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć przez ponad godzinę, pragnąc 

znów   ujrzeć   swoją   napastniczkę.   A   następnego   dnia   rano,   kiedy   wszyscy   odsypiali   jeszcze 

pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i 

zakochany szaloną  miłością,  która trwała, póki nie porwał jej  bezlitośnie wicher prawdziwego 

życia. Kobieta miała na imię Castorina i była królową tego domu.

Dziuple   w   hotelu   kosztowały   jedno   peso   dla   miłości   przechodnich,   ale   niewielu   z   nas 

wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina wprowadziła mnie w swój 

pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, pożyczały 

im   mydło,   udzielały   pierwszej   pomocy   przy   bólach   zębów,   a   w   nagłych   przypadkach   nie 

odmawiały miłości z miłosierdzia.

W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej i zmarłej 

Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych zaułków rzecznego nabrzeża wybiła się na święty 

tron arcybajzelmamy,  z piracką przepaską miast oka straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni 

etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany Jonaszem Galernikiem, był trębaczem, 

z tych największych, w Hawanie, póki nie stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.

Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć 

przez trzy dni żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego udałem się po ratunek, członek 

sławnego   rodu,   był   wnukiem   tego,   który   badał   mnie,   gdy   miałem   lat   czterdzieści   dwa,   i 

przestraszyłem   się,   że   to   on   we   własnej   osobie,   bo   był   tak   stary   jak   jego   dziadek,   gdy   miał 

siedemdziesiąt,   wskutek   przedwczesnej   łysiny,   okularów   nieodwracalnego   krótkowidza   i 

bezbrzeżnego smutku. Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupiony jak złotnik. Osłuchał z 

przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził reakcje kolan, dno oka, barwę powieki od wewnątrz. 

W przerwach, kiedy zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak ogólnikowe i tak 

szybkie,   że   ledwie   miałem   czas   pomyśleć   nad   odpowiedziami.   Po   godzinie   spojrzał   na   mnie 

uśmiechnięty. No tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan 

przez to powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku. 

To ciekawe, odparłem, to samo powiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, 

jakby czas stał w miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo zawsze 

będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do wydania najstraszniejszej sentencji, 

skwitowałem: Jedynym określonym i ostatecznym wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo 

jest jej dożyć w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że 

background image

niczego innego nie mogę panu powiedzieć.

Były   to   miłe   wspomnienia,   ale   w   przeddzień   29   sierpnia   poczułem   bezmierny   ciężar 

stulecia, które czekało na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki, pokonywałem schody 

do swego mieszkania. I wtedy raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w moim łóżku, 

które było jej łożem do śmierci; i udzieliła mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy 

ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmiercią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że 

to zwiastun ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby zaprowadziła mnie do mej małej 

tej samej nocy, na wypadek gdyby miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego 

moich   dziewięćdziesięciu   lat.   Zadzwoniłem   raz   jeszcze   o   ósmej,   ale   powiedziała   mi,   że   to 

niemożliwe. Musi być możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem przerażony. Odłożyła słuchawkę bez 

słowa pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:

- No dobra, czeka tu na ciebie.

Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wręczyłem Rosie Cabarcas ostatnie listy mego 

życia, łącznie z dyspozycjami dotyczącymi losu dziewczyny po moim strasznym końcu. Pomyślała, 

że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie powiedziała mi: jeśli masz 

umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej odparłem: Powiedz, że przejechał 

mnie pociąg z Puerto Colombia, ten biedny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w stanie 

zabić.

Przygotowany   tej   nocy   na   wszystko,   ległem   na   plecach,   czekając   na   ból   ostateczny   w 

pierwszych chwilach moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie dzwonów w oddali, 

poczułem zapach duszy Delgadiny śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz kogoś, 

kto   może   zmarł   sto   lat   temu   w   alkowie.   I   wówczas   zgasiłem   światło   w   ostatnim   tchnieniu, 

wplotłem   swe  palce  w   jej   palce,  by  poprowadzić   ją  za   rękę,  i   odliczyłem   dwanaście  uderzeń 

dwunastej w nocy i moich dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty, a po nich nie 

rozległy się dzwony chwały i petardy święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy 

przeżyłem swoje dziewięćdziesiąt lat.

Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Kupuję dom od ciebie, cały,  razem ze 

sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład staruszków: kto z nas 

przeżyje drugiego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja 

umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa Cabarcas, ja zaopiekuję się 

małą, a później zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A 

tymczasem   wyremontujemy   twój   pokój,   polepszymy   to   i   owo,   założymy   klimatyzację, 

powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.

- Myślisz, że ona się na to zgodzi?

background image

- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, proszę bardzo, ale naprawdę nie musisz być 

głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko oszalało z miłości do ciebie.

Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i rozpoznałem na 

dalekim   horyzoncie   mojego   pierwszego   stulecia.   Dom   mój,   cichy   i   posprzątany   o   szóstej 

piętnaście, zaczynał cieszyć się kolorami szczęśliwej jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w 

kuchni, a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił. 

Porządkowałem   właśnie   swoje   pożółkłe   papiery,   kałamarz,   gęsie   pióro,   kiedy   pomiędzy 

parkowymi migdałowcami eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z 

powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie najprawdziwsze życie, z 

moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii 

jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.

Maj, 2004