background image

Gabriel Garcia Marquez

Rzecz o mych smutnych dziwkach

przełożył Carlos Marrodan Casas

Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

1

background image

Tłumacz się tłumaczy

Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem 

wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych 

smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, 

jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie 

wspomnę   Juliana   Tuwima).   Na   okładce   widnieje   jednak   bezpieczny   tytuł,   a   to   w   wyniku 

prawniczych   ekspertyz,   sugerujących,   iż   wydrukowanie   tytułu   nadanego   przez   tłumacza   grozi 

nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu 

przestępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie 

przeciw obyczajności publicznej. Art.141.

Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cenzurować, bezkarnie niszczyć; 

artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie 

czas na karę banicji, może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwej­

binów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc 

na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle 

nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki 

znają cały repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, 

bo nie chcę być donosicielem).

Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik 

po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę 

książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o 

mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.

Carlos Marrodan Casas

2

background image

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpi­

ącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata

(przełożył Mikołaj Melanowicz)

1

W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc 

miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas, właścicielki domu 

schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych 

najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym 

propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko 

kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz.

Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie do­

brze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał pierwszy sygnał w 

słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:

- Dziś chcę.

Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się 

pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój za­

wodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się 

ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spyta­

ła: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze 

wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, 

ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. 

Nie   mogłeś   poprosić   mnie   o   to   odpowiednio   wcześniej?   Natchnienie   ma   to   do   siebie,   że   nie 

uprzedza,   odpowiedziałem.  Ale   poczekać   chyba   może,   skwitowała,   nieodmiennie   i   jak   żaden 

mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. 

Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku 

jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat 

nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.

Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i sta­

roświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe całkowite 

przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli przystępuję do 

3

background image

opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu 

sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, 

właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w którym znakomitą większość śmier­

telników śmierć już dawno zabiera.

Mieszkam   w   kolonialnym   budynku   po   słonecznej   stronie   parku   San   Nicolas,   w   domu, 

gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i do­

konali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym 

samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. 

Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął kon­

sorcjum Włochów prowadzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, 

ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą inter-preta­

torką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka 

kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.

Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi 

szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy 

balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi kuzynkami śpiewać arie miło­

sne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecz­

nego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Je­

dyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna 

po  kolei;  trzeba  je  więc  wszystkie  zamykać,  by spróbować  przynajmniej  uciąć  sobie sjestę w 

skwarnym półmroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do do­

tychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i 

zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko 

- jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, 

w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w 

miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krót­

kich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wy­

marłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka 

hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i 

mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publi­

kować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic wła­

ściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi 

nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam 

4

background image

w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwy­

czajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania 

potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać 

sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.

W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był 

piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El 

Diario de La Paz”. Wszystkie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek 

radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila roz­

legały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i 

wykąpałem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i 

wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w domu.

Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodzi­

ny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople odmierzają 

człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, słyszałem, iż gdy 

ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do ucieczki przez 

poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do 

szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, 

wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę zaświadczyć, że już od małego 

miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie 

śmierci.

Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie zwy­

kłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją starości. Zacząłem od py­

tania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to 

właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, 

skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zbagatelizował problem: to naturalny ból 

w pańskim wieku, stwierdził.

- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.

Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz 

pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby pu­

ścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z bie-

giem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jak­

by śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło 

mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upo-dabnianie się 

od pewnego momentu do własnego ojca.

5

background image

Widocznie   jestem   skazany   na   wieczną   młodość,   pomyślałem   wówczas,   bo   mojemu 

końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do cesar­

skorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż właści­

wie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi za­

wsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą 

zmianę.

Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły do­

skwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając okularów, 

po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakładałem 

szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia.

Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniadanie, bo zdążyłem zapomnieć, że już 

je jadłem, i nauczyłem się rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół popłoch, gdy nie stawało im 

odwagi, by choćby i delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w ze­

szłym tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawiera­

ła spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi 

się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska.

Nigdy   nie   przejmowałem   się   swoim   seksualnym   wiekiem,   moje   możliwości   zależały 

bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i 

dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym nie­

domaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesi­

ątce jest jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem 

życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa pamięć 

niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapo­

mniałby, gdzie skarb swój ukrył.

Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu, kiedy sierp­

niowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o 

tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przybija mój 

dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest praw­

dą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające przypomnienie, postanowiłem zarazem zate­

lefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu 

dałem   sobie   z   ciałem   święty   pokój;   pozwalało   mi   to   poświęcić   czas   na   ponowne   lektury   co 

smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wy­

borze i układzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się 

zesłane od Pana Boga.

6

background image

Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać.

W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się 

w nim, czując na piersiach zmorę oczekiwania.

Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, 

zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu nikt nigdy nie wy­

kazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania 

traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecznych wojen do­

mowych. Wraz z pokojem nadeszły zmiany tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-

nych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać 

się   bulwarem  Abello,   a   teraz   jest   aleją   Kolumba,   w   tym   moim   mieście   najukochańszym,   tak 

lubianym przez swoich, jak i przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czy­

stość światła.

Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży 

przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli 

miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawiera­

jący imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesi­

ąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem 

prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo 

przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w 

grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też 

nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chło­

pak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.

Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną 

Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem.

Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu 

boso, by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w 

hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, 

że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości.

Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spódnicę, ściągnąłem pluderki poniżej 

kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a 

nie wejście. Głębokie drżenie przeszyło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upo­

korzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, 

7

background image

ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową do­

datkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza.

Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić dobrą pożywkę 

dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba: Rzecz o mych smutnych kur­

wach. 

Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary 

kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w 

Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. In­

aczej mówiąc: zmarnowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając 

mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się 

wywiedzieć, czy można w gazecie wydrukować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako 

wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona 

paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, 

że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów, było za późno, by 

się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym byłem 

depeszowcem i krytykiem muzycznym.

Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróżnieniem zacząłem udzielać lekcji 

hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczycielem, brakowało 

mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych 

biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii oj­

ców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby 

przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie 

miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były. Już jako sta­

ry człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym prze­

zwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.

I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad je­

dynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do redakcji, by wyła­

wiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, za­

czynało się moje prawdziwe życie.

Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzy­

stwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobli­

skiej   Cafe   Roma   wybierałem   burdel   na   chybił   trafił   i   wchodziłem   tam   po   kryjomu,   tylnymi 

drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy 

8

background image

zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy jak gdyby 

nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod 

uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna.

W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo przy­

pisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie dopiero pośród chłopców sierot z 

ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że do­

chodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.

Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w No­

wym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie przeżu­

wać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, jeśli nie 

liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie istot­

nych  zajęć:   koncertów   w  Towarzystwie   Sztuk   Pięknych,   wernisaży   w   Centrum Artystycznym, 

którego jestem członkiem założycielem, od czasu do czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji 

w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon 

Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie 

z  równym  powodzeniem  mogło zaskoczyć  nas  zaćmienie  księżyca, co rozległe  zapalenie płuc 

będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, 

które dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. 

Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę.

Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wyjazdy na Turnieje Poetyckie do Carta­

gena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy 

zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Mar­

ta. Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. 

Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem 

była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu porannego wydania.

W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno mi było 

skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny 

drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez 

otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że 

dzień moich urodzin wypada w okresie największych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymy­

wać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczu­

cie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej inter­

pretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak 

zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy 

9

background image

drugiej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli 

smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i 

pordzewiały   głos   Rosy   Cabarcas   przywrócił   mnie   życiu.   Głupi   to   ma   szczęście,   powiedziała. 

Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno ale: 

nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim 

tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powiedziała, rzecz w tym, kto 

mi zapłaci za trzy lata więzienia?

Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród 

nieletnich robiących zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile 

się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w 

historycznym burdelu Czarnej Eufemii.

Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem arkadią lokal­

nych władz, od gubernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapówkarzu skończywszy, i 

trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by 

naginać prawo do swego widzimisię. A teatralnie okazywane skrupuły miały na celu jedynie pod­

bijanie ceny: tym większej, im surowszy paragraf. Początkową sprzeczność interesów załatwiliśmy 

polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się 

u niej w domu z pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała 

musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do 

łóżka chorej na reumatyzm matce.

Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana utrud­

niająca oddychanie.

Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie 

nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. Za­

ciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy niezbyt 

energicznym   wycieraniu   ręcznikiem   zalałem   się   potem.   Ubrałem   się   stosownie   do   nocnych 

okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z nakrochmalonym kołnierzy­

kiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i zegarek ze 

złota koronnego z dewizką przywiązaną do butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety 

spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.

Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro 

mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z 

ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery 

dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wy­

10

background image

datki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne 

felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lan­

man & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu.

Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, 

nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu moich 

urodzin noc.

Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni stojący w grupkach, pośród zaparkowa­

nych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dyskusji o futbolu. Orkiestra 

dęta pod kwitnącymi drzewami przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca.

Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polujących na klientów gołodupskich, po­

prosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem 

palenie  równo trzydzieści trzy lata, dwa  miesiące i  siedemnaście dni  temu. Przechodząc obok 

sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w rozświetlonych szybach witryny i zoba­

czyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.

Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie na 

Cmentarz   Komunalny,  nie   chcąc,  by   wiedział,  gdzie   się   w   rzeczywistości  udaję.   Rozbawiony, 

przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, 

daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z 

taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują 

swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie 

powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to 

samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego 

sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.

Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. 

Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, 

o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych żwi­

rem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów odbywały się piątkowe fety, tak 

huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, 

która   najbardziej   mu   odpowiadała,   ale   można   było   i   potańczyć   przed   domem   za   Bóg   zapłać. 

Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego 

absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu 

jednego z okolicznych domów.

- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.

Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować.

11

background image

Pokonując ostatnią stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy 

już   się   wspiąłem,   zobaczyłem   ogromny   księżyc   z   miedzi   unoszący   się   na   horyzoncie   i   nie­

spodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało 

to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabudowa osiedla przeistaczała się w las drzew 

owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.

Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej znaną. 

Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia nadbrygadiera 

straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w gaszeniu pożarów 

wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, 

iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których je­

den kazała sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu 

latach wspólnego życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego biretu, noszonego po 

śmierci jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały jedy­

nie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie 

zmienił charakter.

Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły sklepową 

scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i oczywistego interesu, o 

którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowała 

się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach.

Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów, postanowi­

ła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej, spróbowałem przypomnieć sobie Rosę 

sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą.

Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się za­

trważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć:

Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła, nawet udało 

mu   się   wskrzesić   trochę   tę   twoją   twarzyczkę   zdechłego   konia.   Pewnie   dlatego,   że   zmieniłem 

stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości.

Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pałę galernika. Jak się trzyma? Wywi­

nąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spo­

tkania. Natychmiast postawiła diagnozę:

Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, ale i 

dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa zaczęła szperać 

w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą 

o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posmarowała ci bolące miejsce, o tak, zademon­

12

background image

strowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu dzięki jesz­

cze potrafię się obyć bez indiańskich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła: Och, mistrzu, daruj 

mi życie, błagam. I przeszła do sedna.

Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale ledwie żywa ze 

strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z Gayra i wykrwawiła się w dwie godziny. 

Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają 

do stanu łaski. I wróciła do tematu:

Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki w fa­

bryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom wydaje, od­

parła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór bromku z wa­

lerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyraziłem obawę, czy aby odwoływanie się do współczu­

cia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podniesienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy 

nie cofam raz danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, 

gotówką i z góry. I tak się stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i 

tym, jak ciężko było jej się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube bawełniane 

pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony 

w zielonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona na fety urzędników ad­

ministracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych 

stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie za­

czynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć 

sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom.

W jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra 

śpiewała o złych miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:

Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to napisać. 

Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie.

Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłu­

ższa od jej nocy.

Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co 

masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie 

sam na sam ze strachem.

Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszedłem do pokoju i zobaczyłem śpiącą 

dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. Leża­

ła na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak intensywne, że wydo­

bywało najmniejszy szczegół. Przysiadłem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu 

13

background image

wszystkich   pięciu   zmysłów.   Miała   czarne   włosy   i   letnie   ciało.   Poddano   ją   jakimś   zabiegom 

higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego meszku na wzgórku ło­

nowym. Skręcono jej włosy w loki, a paznokcie u dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym, ale 

cera koloru melasy wyglądała na szorstką i zaniedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się 

jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą ener­

gię, która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz 

do cichego stąpania, o długich i wrażliwych jak u rąk palcach. Mimo działającego wentylatora zla­

na była świetlistym potem, a upał dopiero narastał.

Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk 

kładli, pokrytej grubą warstwą pudru i dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z 

uczernionymi jakby sadzą brwiami i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś 

mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy kosmetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów 

najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki byczek 

do walki.

O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi do łazienki, gdzie 

na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z eta­

miny w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała straganowa 

bransoletka i drobniutki łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Na półeczce nad umywalką tore­

beczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potra­

fiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej.

Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby nie po­

miąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak 

jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - 

bez fałszywej skromności - silnym i nieprzerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym poci­

ągając   za   łańcuszek,   spuściłem   wodę.   Przed   opuszczeniem   łazienki   przejrzałem   się   jeszcze   w 

wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z ob­

wisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy pianisty. - Cholera - po­

wiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz?

Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już wzrok 

do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem 

palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w sobie, jakby prze­

biegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego 

kwaśnego oddechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem wskazującym; otrząsnęła się, cof­

nęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowa­

14

background image

łem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: 

Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w ży­

łach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu.

Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła posępnie, 

wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w muszli. Napitek z waleriany 

był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, 

ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, 

smutny i zimny jak nóżki w galarecie.

Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień 29 

sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy i nikt nie 

zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie też się 

pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się 

budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.

Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:

Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następnie wyłączyłem na noc radio i 

światło.

Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.

Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie mogłem 

oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem dochodzący z łazienki 

odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświadczałem czegoś 

zupełnie nowego. Nieznane mi były fortele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie 

narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnością ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, 

nie kochając, na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jeste­

śmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety 

bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.

Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się na 

stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o tej porze, 

odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że 

wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanalizacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany 

wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światłu 

poranka,   z   rozrzuconymi   na   bok   rękami,   pani   absolutna   swego   dziewictwa.   Niech   Bóg   ci   go 

strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy sobie miałem, te jej należne i 

swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło pożegnałem się z nią na zawsze. Dom, jak 

każdy burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby nikogo nie napotkać. 

15

background image

W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę 

po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.

Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której regały 

runą zresztą niebawem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Koniec końców, mając na 

względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych 

słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don 

Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki której zdołałem zrozumieć nastroje mojej 

matki wynaturzone przez gruźlicę.

W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje się z 

upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze strony ojca, 

cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą pilno­

ścią, która doprowadziła do zguby tyle moich miłości. W zasięgu ręki mam moich książkowych 

wspólników:   obydwa   tomy   pierwszego   ilustrowanego   słownika  Akademii   Królewskiej   z   1903 

roku,   Thesaurus   języka   kastylijskiego   alias   hiszpańskiego   don   Sebastiana   de   Covarrubias; 

gramatykę don Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała jakaś uzasadniona wątpliwość natury 

semantycznej; nowatorski Diccionario ideologico don Julia Casaresa, szczególnie ze względu na 

antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z 

językiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny, którą uważam za swój 

język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom.

Z   lewej   strony  biurka   zawsze  trzymam  pięć   arkusików   papieru  satynowanego,  formatu 

biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który przedkładam nad 

nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką, wciąż 

piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma romantycznego, jakiego nauczyła 

mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędową kaligrafią swego małżon­

ka, notariusza i buchaltera przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w gazecie na­

rzucono nam wymóg pisania na maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i 

dokładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowin­

ki. Nadal pisałem więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w kla­

wisze jak dziobiąca kura - dzięki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracownikiem. Teraz 

już   jako   emeryt,   ale   wciąż   pod   bronią,   korzystam   ze   świętego   przywileju   pisania   w   domu, 

odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez ramię, 

sprawdzając, co też tam piszę.

Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która wyciągała 

mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w tygodniu, żeby 

16

background image

zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej nie naj­

lepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co 

najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej imię, tak jak ona odziedziczyła 

je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była 

dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upal­

nego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Palomares de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i 

zobaczyłem całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy, odpoczywającą w czas sjesty 

w sąsiednim pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, od­

wróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z 

duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, ukazując mi się w całej okazało­

ści. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za uchem miała tru­

jący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym również naszyjnik z drob­

nych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że kiedykol­

wiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę 

zapewnić, że miałem rację.

Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony swym 

brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jed­

nak o sobie zapomnieć. Za pośrednictwem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-znacz­

ne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy równolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy 

z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. 

Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze 

zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekłości 

zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, 

jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na 

pierwszą lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie 

na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając się z 

nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.

Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dzielnicy niż na salonach. Z początku wywo­

ływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste rozczarowanie uczonych 

panienek, postrzegających małżeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narzeczeństwo moje 

wypełniło   wszystkie   rytuały   chrześcijańskiej   moralności   w   scenerii   amazońskich   orchidei   i 

wiszących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej wieczorem, 

cały  białolniany,  z  nieodzownym  i   miłym  drobiazgiem   rękodzielno-odpustowym  czy  też  bom­

bonierką szwajcarskich czekoladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do dziesiątej, w czuj­

17

background image

nym   towarzystwie   ciotki   Argenidy,   która   ledwie   zatrzepotała   powiekami,   już   zasypiała,   jak 

wszystkie przyzwoitki z owowczesnych powieści.

Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z siebie 

gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością można było 

sobie wyobrazić, jaką niszczycielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy 

już  o  czym   rozmawiać,  a  ona   znienacka  poddała  temat  dzieci,  bez  słowa,  przyjmując  mnie  z 

szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się 

przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, podczas gdy ja 

robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje 

ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed 

dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym 

spokoju.

Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, 

jakie na moją cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne, a nawet przeciwstawne światy, 

co pozwoliło mi ostatecznie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście moim światem, i 

wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we właściwych dla siebie godzinach, będąc 

w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wyda­

wanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, 

noc przed ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i 

wyłącznie pewnemu księdzu galisyjskiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił 

cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły 

mnie   w   powszechnym   sakramencie.   Była   to   noc   wielkiego   bluźnierstwa,   podczas   której   dwa­

dzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do 

śmierci.

Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. Od świ­

tu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie, aż 

wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z których wy­

biciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczy­

wie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddycha­

łem.  Tuż   przed   dziesiątą   zastukano   do   drzwi;   najpierw   rozległo   się   pukanie,   później   walenie 

pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających. Bałem się, że wyważą drzwi z powodu 

jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych 

katastrofach.

18

background image

Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie o to, 

ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, 

choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu do­

piero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być oj­

cem.

Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La 

Paz”, i swój cotygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzyskiego af rontu. Nie z tego 

jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z 

jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać 

samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą.

Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony.

Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię przeszłości, którą powinno się odsta­

wić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odno­

wicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dzien­

nikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do 

siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie 

przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.

Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał mój 

niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że 

miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żarłocznie na 

życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie 

przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam 

czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, 

i pojęli wówczas, że skierowany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się 

zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach drukowany 

był nawet na pierwszej stronie.

Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą odpowiadam: przez kurwy nie miałem czasu 

się ożenić.

Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia moich 

dziewięćdziesiątych   urodzin,   kiedy   opuszczałem   dom   Rosy   Cabarcas   zdecydowany   już   nigdy 

więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok posterunków 

wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czwora­

kach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o drżenie z innej epoki. 

Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć pokusie i jednak zada­

19

background image

łem jej to pytanie: Niech Damiana powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać to niczego 

nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk w 

piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej.

Ona zaś, niemal wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania 

podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. 

Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z nas całkiem niezła parka. I po 

co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wy­

chodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem dziewicą, dzięki 

Bogu.

Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawiała wazony z czerwonymi różami, a na 

poduszce   złożyła   karteczkę:   Rzyczę   by   dożył   pan   stolat.   Czując   absmak   po   tym   wszystkim, 

usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się już od 

pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godziny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko 

wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spły­

wać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie do­

prowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając wszakże.

Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale nie udało 

mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w remoncie, obsta­

wiony rusztowaniami, wszędzie walał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzymane. 

Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fanta­

zyjnych opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiąt­

kowych zdjęć.

Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennikarzy z radia i z innych dzienników wy­

chodzących w naszym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberalnego „El Heraldo” i z sen­

sacyjnej   popołudniówki   „El   Nacional”,   starającej   się   uśmierzyć   napięcia   polityczno--społeczne 

materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było 

niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali więzy przyjaźni, 

podczas gdy wojny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie.

Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jeronimo Ortega, 

którego przezywaliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej 

właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I siedział tak długo, do­

póki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej literki. 

Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że uży­

wałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wraże­

20

background image

nie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na 

syjamskie podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną 

zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy jako 

nasz chodzący wyrzut sumienia.

Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami, które po 

raz pierwszy postawiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy 

zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to 

strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. 

Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na 

kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpowiedzi swoje. 

Na zakończenie uroczystości redaktor naczelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, 

sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański 

felieton?

To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, 

ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uroczystości moją rezygnacją. Od­

parłem: A dziś dla odmiany go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany uchybieniem bez 

precedensu   nienotowanym   od   zeszłego   wieku.   Chociaż   raz   proszę   o   wyrozumiałość,   od­

powiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym wła­

śnie trzeba było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem humoru. Czytel­

nicy chcieliby się dowiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na karku. Jedna z 

sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? 

Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych 

sprzymierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama 

rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym mnie 

rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta 

pierwsza:   Tylko   pozazdrościć!   I   pocałunkiem   wymalowała   mi   swoje   usta   na   policzku. 

Fotografowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, 

że to, co powiedziałem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony 

ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po 

pół wieku niewolniczych galer.

Gdy później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści 

nie trafili, obdarowując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z 

poprzednich urodzin. Typografowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora 

z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną bonifikatę. Sekretarki po­

21

background image

darowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z odbitymi śladami ust i karteczką, na której napi­

sały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są 

prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofa­

nym z ruchu.

Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema preludiami 

Szopena w wykonaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w 

tym czasie książki. Rozpakowywałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas z pyta­

niem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez na­

mysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta 

nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na 

swoją obronę wywodziłem, że to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przyszywa­

niem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze w tym 

wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie na­

dajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.

Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w 

jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nieśpiąca - do 

niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: 

To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to można naprawić, zobaczysz. Przy­

rzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, 

zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego 

nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała 

ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym 

uczuciem odzyskanej wolności, zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od 

trzynastego roku życia.

O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda i Alfre­

da Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięknie wykonali sonatę na 

skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodobnych kom­

plementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, 

by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji sonaty 

Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród 

miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co 

dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się mętnie w opublikowanej po tygodniu recenzji z 

koncertu.

22

background image

Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany 

przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim 

czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa Cabarcas wyprowadziła 

mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:

Mam   gazetę   i   nie   posiadam   się   z   radości:   byłam   przekonana,   że   kończysz   nie 

dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich 

oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak 

świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to 

dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają.

I   nagle   wolta:   Mam   oczywiście   prezencik   dla   ciebie.   Zaskoczyła   mnie   całkiem.  A  co 

takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła.

Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. Rosa 

ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po kąpieli 

parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei za­

częła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedli­

wiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałosnym stanie, bo była po calusieńkim 

dniu machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie 

się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną 

wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie 

już nie było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie 

kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to 

dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią porozmawiać? Nie, 

na miłość boską, odparłem.

Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety. Z informacją, że prezes za­

prasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punktualnie. Huk prac remontowych 

zdawał się nie do wytrzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy pył i dym smoły czyniły 

atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się myśleć w rutynie chaosu.

Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i idealnym, ale nie naszym.

Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrzawszy mnie w drzwiach swego gabine­

tu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym 

raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicznej nie ma 

nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że 

rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. 

23

background image

Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i silnego, 

choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na stojąco.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył właśnie 

dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech zagranicznych 

uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony ojca, który 

został praktykującym dziennikarzem, zbiwszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki w 

obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność 

kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim 

leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz 

skrojone na miarę wiecznej wiosny jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, 

by jako tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.

To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wykonanego w trakcie uroczystości dwu­

dziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową zaznaczono 

zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie za­

wiązanym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosi­

łem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez 

których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę 

wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie stało się dla 

mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a naj­

młodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.

Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się fotografii i 

uśmiechnął się.

Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: mam na­

dzieję,   że   nie   obrazi   się   pan,   jeśli   powiem,   że   jest   pan   najbardziej   nieprzewidywalnym   czło­

wiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdziwienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu 

na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu odpowiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że 

właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomity i wszystko, co na­

pisałem w nim o starości, należy do najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się 

przeczytać, stąd w jego mniemaniu pozbawione sensu jest zakończenie go decyzją, która wygląda 

na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt przeczytał felieton 

już po złamaniu strony redakcyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, po­

kreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, 

poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz.

24

background image

To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bar­

dzo jestem wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał najmniejszego zamiaru 

akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko, powiedział. 

Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jesz­

cze rozmów o muzyce.

Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań 

jakąś błahą wymówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem 

znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze 

wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie.

Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym 

mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.

W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do schroniska, 

by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą chemię, tak jak i z 

dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. 

Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować. Odnoszę 

wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał się lepiej ze swoim psem niż z własną 

żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowiadać na pytania i dzielić 

smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to 

przepiękny   okaz   angory,   o   błyszczącej   i   różowawej   sierści   i   świecących   oczach,   którego 

miauczenie   ocierało   się   już   o   pełne   słowa.   Przekazano   mi   go   w   wiklinowym   koszyku   z   cer­

tyfikatem rodowodowym i poradnikiem obsługi, takim jak instrukcja składanego roweru.

Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechodniów na teren parku San Nicolas sprawdzał 

ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić 

czegoś równie przygnębiającego jako symptomu mojej starości. Był to czteroosobowy patrol, do­

wodzony  przez  młodziutkiego  oficera,  właściwie  dzieciaka  jeszcze.  Żołnierzami   byli  twardzi  i 

małomówni, pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone 

placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na nadmorskie plaże, czujnie przy­

glądał się wszystkim.

Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i legitymację prasową, zapytał, co mam w koszyku. 

Kota, odpowiedziałem.

Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując daleko idącą ostrożność, ażeby nie spło­

szyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma czegoś więcej, i kot za­

drapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził.

25

background image

Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zare­

agował jakoś szczególnie.

W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo 

widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i za­

dać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na 

siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno 

przeżył, powiedział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie, ale na 

odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka, póki nie zyska pan jego zaufa­

nia. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:

A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię w to, 

odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło być dobrą 

radą, co groźbą:

- Proszę uważać na siebie.

W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wybornym programie muzycznym: rapsodia 

na klarnet i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon altowy i orkiestrę i kwintet 

smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem się w ciemną 

otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia 

żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, 

wrzeszcząc wniebogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospało­

ścią i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przebywam sam w 

domu z żywą, acz nie ludzką istotą.

Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, jasna 

gwiazda; jakiś statek posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle niemalże gordyjski węzeł 

tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie mogłem.

Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie pomylić, wy­

kręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No dobrze, kobieto, powiedziałem, 

westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na 

twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stwo­

rzył, bez żadnych tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie ży­

czysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to lubią, nie 

wiem dlaczego, starsi panowie.

A ja wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz oczywistą.

- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o dziesiątej, zanim 

nam ostygnie ciepłe danie.

26

background image

Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która mówiła o 

niej jedynie: mała.

A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudonimów, uczyniłem z tego imię własne. 

Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w zależności od klienta. Bawi­

ło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, że dziewczyna 

ma długie imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie zasta­

nawiałem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę 

krwi wielkości i kształtu ciała. Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest 

to plama potu na prześcieradle.

Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie obchodził się z małą, bo dziewczynka jak 

się bała za pierwszym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powaga rytuału pogłębiła te 

lęki, więc najwidoczniej zwiększono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie, że szkoda 

byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wy­

cierać ją ręcznikiem, nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młodszej córce króla, której ojciec wy­

znał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok w 

rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się roz­

kosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka 

nigdy nie dobiegła końca.

Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już 

służący króla odnajdywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem wrażenie, że moja 

mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.

Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej. Spałem 

do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie 

myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad umywalką: 

Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt nie mógł do­

stać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w drzwiach, gdy rozległ 

się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie miałem 

czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną taksówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między 

majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorganizować życie miasta, bo schodzące ku rzece 

ulice z palących piasków przeistaczają w rwące potoki porywające wszystko, co na drodze. Wody 

tego dziwnego września, po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przynieść ratunek, jak i 

zniszczenie.

27

background image

Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem sam u 

siebie. Zdołałem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykającego się na balkon kota. W 

miseczce   walały   się   resztki   jedzenia,   które   nie   ja   mu   podałem.   Fetor   jego   zakisłego   moczu   i 

ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu.

Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, 

że koty wygrzebują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i że w domach takich jak 

ten, nieposiadających podwórza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek podobnym 

miejscu. Najlepiej było przygotować im od samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw­

szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przyzwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W porad­

niku wyczytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe tery­

torium przez obsikanie, czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani sło­

wa, jak temu przeciwdziałać. Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, aże­

by poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przy­

czyn zmiennych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o stałych porach, korzystał z kuwety z 

piaskiem na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego jedzenia na 

stole, i nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, a nie łupem 

wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.

O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huraganowymi wiatrami grożącymi zawaleniem 

się domu. Ogarnął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, 

trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, 

jakiej nigdy dotąd i z żadnej przyczyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, poustawiałem 

garnki pod kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było. Największy 

zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem na ratunek autorom greckim i rzym­

skim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pęk­

niętej rury w murze. Szmatami zatkałem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku do­

chodził coraz głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy roz­

świetliło niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym 

zapachem siarki, wiatr rozbił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura morska, 

rozrywająca kłódki, wdarła się do domu. Po niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle 

ucichło. Wspaniałe słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się upał.

Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzyszące mi przez cały czas wrażenie, że 

nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to to, że podobnie jak 

często zapominamy o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspo­

mnieniach potrafią istnieć fakty całkowicie urojone.

28

background image

We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, 

ale zawsze w towarzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer 

jej oddechu w sypialni i pulsowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto sposób pojąłem, 

jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję na drabince przy 

bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w 

bezpieczne miejsce. Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym miesz­

kaniu, walcząc z burzą.

Wspominałem, jak następnego dnia przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak 

nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadzałem dom do porządku po 

katastrofie morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śniadania: Dla­

czego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, i 

te lata się liczą, a nie metryka.

Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią wszystko, na co 

miałem ochotę.

Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po prze­

budzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem 

ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego humoru: jako 

dwudziestolatka   była   zakochaną   nowicjuszką,   wykwintną   kurwą   -   po   czterdziestce,   jako 

sześćdziesięciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka.

Śpiewaliśmy   miłosne   duety   Pucciniego,   bolera  Agustina   Lary,   tanga   Carlosa   Gardela   i 

stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym 

jest szczęście śpiewania. Dziś wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej 

miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat.

Gdy dom został doprowadzony do porządku, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże święty! 

- wykrzyknęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem 

spędzić   kolejną   noc   z   dziewczyną,   nie   dotknąwszy   jej.   Nie   podoba   ci   się   twoje   prawo,   ale 

przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, 

ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i 

też dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze utargować. Zmrozi­

ło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak 

samo jak zwykle, bez kompromitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło 

milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba 

jest to, co lekarze nazywają starczą demencją.

29

background image

Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem znanym mi z rzadkiej cnoty niezadawania 

pytań. Wziąłem ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, kochanego Figurity, jak rów­

nież   młotek   i   gwoździk.   Po   drodze   zatrzymałem   się,   by   kupić   pastę   do   zębów,   mydło,   wodę 

kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przywieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby od­

pędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się 

na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka pęk świeżo rozkwitłych astromelii.

Zgodnie z instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie 

widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w tym 

domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w 

oknach jaśniało światło życia i z sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego docho­

dził, nastawiony na pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego 

bolero Miguela Matamoros. Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzymując oddech, i 

zobaczyłem Delgadinę, która leżała w łóżku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i 

spała błogim snem na lewym boku.

Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wymieniłem stary, pordzewiały wentyla­

tor na nowy i powiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zobaczyć, nie ruszając się z 

łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymetrze. W niczym 

nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystarczało 

mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać, te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie 

łatwo można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich prześcieradeł, ten sam palec od 

naparstka. Niewiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej 

rzeczywista niż w moich wspomnieniach.

Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita, którego 

bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że 

nawet diabłu współczuł. Namalował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki 

ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sierra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił 

z sierści swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, którą porwał z klasztoru, i z którą się później 

ożenił. Zostawiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz.

Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała tak bezdźwi­

ęczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, jak 

piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca 

oczyszczona przez miłość.

Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce linie jej dłoni, a następnie przekazałem 

je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest to: osoba, która mówi 

30

background image

tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł, wciąż 

oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie - wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. 

Nie była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna. Teraz ma czarnowło­

sego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje 

się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, 

będzie dysponować dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo pod­

różować. Ma podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi 

wszystkiego próbować, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować się 

sercem.

Rozgorączkowany   z   miłości,   przystąpiłem   do   naprawienia   szkód   wyrządzonych   przez 

sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nieskończoność z braku środ­

ków albo ze zwykłego lenistwa.

Zreorganizowałem   bibliotekę,   ustawiając   książki   według   kolejności   ich   przeczytania. 

Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i jej sto zwojów klasyków, i 

kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie powiększyły 

przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony 

cudem, że jeszcze w moim wieku mogę cieszyć się życiem.

Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony takim za­

pamiętaniem i szczęściem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem.

Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w 

twarz z własną naturą. Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko było na swoim miej­

scu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie 

było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowanego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce 

rozbudowanym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan 

własnej natury. Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wyniku reakcji na 

swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczodry, ażeby skryć swoje sknerstwo, że jestem przesadnie 

ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem pojednawczy, by nie ulec hamowanej złości, że je­

stem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. 

Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.

Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasyków, którzy ukształtowali mnie w mło­

dości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w dziełach romantycznych, 

odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich czytanie, a teraz, dzięki nim, 

uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, 

31

background image

ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się 

zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.

Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam się do­

prowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi chmurami i roz­

mawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem.

Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji studenckich, z la­

tającymi kamieniami i butelkami, mało brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem 

głoszącym wszem i wobec moją prawdę: Oszalałem z miłości.

Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Delgadiny, zmieniłem bez jakiejkolwiek 

złej intencji charakter moich niedzielnych felietonów. Niezależnie od poruszanego tematu pisałem 

je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. 

Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych, które każdy 

mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej 

czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, odebrał to jako kolejny przejaw 

starczej próżności, ale prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po redakcji:

- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wariaci wyprzedzają przyszłość.

Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjastyczna i wyraziła się ogromną liczbą li­

stów   od   zakochanych   czytelników.   Niektóre   z   tych   felietonów   czytano   w   radiowych   wiado­

mościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano przez kal­

kę, a kopie następnie sprzedawano obok papierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. Od po­

czątku było oczywiste, że felietony są wyrazem moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się 

nimi, ale szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych fe­

lietonach, aczkolwiek zawsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego mężczyzny, który nie nauczył 

się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i po­

dzieliło się w opiniach, i nawet grafologowie wywołali niespodziewane kontrowersje swymi błęd­

nymi analizami mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i 

wprowadzili modę na nostalgię.

Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w pokoju zostanie propeler, co nieco kosme­

tyków i to wszystko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić gniazdko przytulniejszym. 

Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś 

mającym sprawić przyjemność nam obojgu i przez parę minut wyciągałem wszystkie pochowane 

elementy dekoracji, by przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i 

nieodmiennie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym miejscu. Al­

kowa  zaś  znowu  stawała  się  mało  przytulnym  pokojem  dla  smutnych  miłości   przypadkowych 

32

background image

klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w 

radio,   postanowił   w   swych   poniedziałkowych   audycjach   odczytywać   mój   niedzielny   felieton. 

Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadi­

no, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale kiedy człowiek się budzi, nie 

kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam przygląda.

W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo 

swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na brwi przestała mi się jawić jako całkiem 

zgrzybiała starucha. Jej śniadania cieszyły się znaczną sławą, a serwowane pikantności doprowa­

dzały   mnie   zawsze   do   płaczu.   Skosztowawszy   pierwszy   kęs   żywego   ognia,   powiedziałem   jej, 

skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić jak 

nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.

Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny.

Ale ona wcale się tak nie nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, 

dla mnie jest Delgadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie to 

brzmi jak diuretyna albo inny środek moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowanym przez małą 

na lustrze zdaniu o tygrysie. Niemożliwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła Rosa, bo nie 

umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, 

kto umarł w tym pokoju.

Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią duszę, a jed­

nocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług, mających na celu poprawę losu i wyglądu 

Delgadiny. Bez namysłu zgadzała się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.

Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś prosił 

mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do głowy, dlaczego się z nią nie ożenisz? Za­

murowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim wieku jedynym 

problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś mi, że ten problem masz z 

głowy. Przytaknąłem jej: W seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.

Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z ciebie jest 

kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że nadal nim jesteś, gdy tymczasem 

twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. Słuchałeś Marcosa Pereza? 

Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y 

Cano w Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś, bo niewielu 

jest takich mężczyzn jak ty.

Z  końcem  owego tygodnia  zastałem  Delgadinę  z gorączką  i  kaszlem. Obudziłem  Rosę 

Cabarcas, ażeby dała mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju apteczkę ze środkami 

33

background image

pierwszej pomocy. W niedzielę wieczorem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie było, by 

mogła wrócić do pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z 

grypy, która powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe poważne zaniepokojenie jej nie­

dożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a bardzo mi jej brakowało, ale wykorzystałem jej 

nieobecność, by wyszykować pokój bez niej.

Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecylii Porras do tomu opowiadań Alvaro 

Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu. Przyniosłem sześć tomów Jana Krzysztofa Romain 

Rollanda, by mieć na czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina mogła znów pojawić się w po­

koju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z powietrzem oczyszczonym aromatycz­

nym środkiem owadobójczym, ze ścianami pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym 

kolorze, świeżymi kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi obrazami 

mojej matki, ale inaczej porozwieszanymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary ra­

dioodbiornik na nowy z falami krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Del­

gadina nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem, że nastawione jest 

na stację wyspecjalizowaną w modnych bolerach. Taki był jej gust, niewątpliwie, i przyjąłem to bez 

bólu, bo i ja uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach. Następnego dnia 

przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka moja, jesteśmy sami na tym 

świecie.

W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała dorasta jakby za szybko. Przekazałem 

Rosie Cabarcas tę uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego grudnia kończy pięt­

naście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż nawet 

może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. 

Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe miasto. I pokazała mi stojący na 

zapleczu   rower   używany   przez   dziewczynę;   w   istocie   sprawiał   wrażenie   żelastwa   niegodnego 

kobiety otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że 

Delgadina istnieje w rzeczywistym życiu.

Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by odbyć 

próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który 

zapytał mnie o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:

Idzie   mi   na   dziewięćdziesiąty   pierwszy   rok.   Sprzedawca   powiedział   dokładnie   to,   co 

chciałem, żeby powiedział:

A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie zatraciłem 

umiejętności   nabytej   w   zamierzchłych   latach   szkolnych,   i   poczułem,   że   przepełnia   mnie 

promieniejąca   rozkosz.   Zacząłem   śpiewać.  Wpierw   pod   nosem,   cichuteńko,   a   po   chwili   już   z 

34

background image

całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się przez pstrokaciznę bazaru i obłędny 

ruch miej-skiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali 

do wystartowania w wyścigu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim. Machałem do nich, śląc po­

zdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie gru­

dniowi napisałem kolejny odważny felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze po dziewięćdziesiąt­

ce.

W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę i obcałowałem całe jej ciało do 

utraty tchu: kręgosłup, kręg po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem, ten od strony 

wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła się jej temperatura, a ciało 

zaczynało wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe wibracje przez każdy cal swej 

skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło, smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz 

rozbrzmiała arpeggio i sutki rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy 

poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach, przeszywające mi serce. 

Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy 

Bożego Narodzenia.

Jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie poczułem podobnego 

ranka,   wychodząc   ze   szkoły.   Co   się   ze   mną   dzieje?   Nauczycielka   w   nie   lepszym   stanie   od­

powiedziała mi: Och, dzieciaku, nie widzisz, że to bryzy? Osiemdziesiąt lat później poczułem to 

samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam co zawsze i powracający punktualnie 

grudzień, ze swym przejrzystym niebem, piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi 

dachy i unoszącymi spódnice uczennicom. Miasto nabierało wówczas widmowego pogłosu. W 

czasie wiejących bryz można było w nocy usłyszeć w najwyżej położonych osiedlach krzyki z 

leżącego daleko w dole targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu. Fale gru­

dniowych   wiatrów   pozwalały   nam   nierzadko   odnaleźć   po   głosach   przyjaciół   zagubionych   w 

dalekich burdelach.

A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również wiadomość, że nie ze mną Delgadina 

spędzi święta Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie nienawidzę, to 

właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą, bo się radują, tych zimnych ogni, głu­

pawych kolęd, łańcuchów z krepiny, które nie mają nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i 

pół tysiąca lat temu w skromnej stajence. Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się silniej­

sza ode mnie i udałem się do pokoju bez małej. Spałem dobrze i obudziłem się wtulony w pluszo­

wego misia, który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną karteczką: Dla papy 

brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na 

lustrze lekcjom, a jej ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na 

35

background image

ziemię, informując, że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od 

ósmej we własnym łóżku, zasypiając bez żalu. Byłem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku 

wściekłego bicia w dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów stat­

ków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na paluszkach wchodzi Delgadina, kładzie 

się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.

Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i na 

jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny ton głosu, który słyszała, nie budząc się, a od­

powiadała mi naturalnym językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po sposobie, w jaki spała. 

Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczęła przystosowywać się do stanu wewnętrznego 

spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał sny. Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha 

szkice niedzielnych felietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i tylko 

ona.

W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kolczyki ze szmaragdami, które należały do 

mojej matki.

Miała   je   włożone   przy   naszym   następnym   spotkaniu,   ale   nie   było   jej   w   nich   dobrze. 

Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do tonacji jej cery. Wyjaśniłem jej: w tych pierw­

szych, które ci przyniosłem, nie było ci dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury.

W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne spotkania nie włożyła ani pierwszej pary, 

ani drugiej i dopiero na trzecią randkę włożyła te, które jej poradziłem. Dzięki temu zrozumiałem, 

że nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by sprawić mi przyjemno­

ść. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się do tego swoistego życia domowego, że miast 

spać nago, przyniosłem piżamy z chińskiego jedwabiu, których przestałem używać, bo nie miałem 

się dla kogo z nich rozbierać.

Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego podziwianego 

przez cały świat bardziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka, która ją zaintere­

sowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej 

lekturę. Później przeczytaliśmy Baśnie Perraulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i jednej nocy w 

wersji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwując różnice w odbiorze poszczególnych 

tytułów, zdałem sobie sprawę, że głębokość jej snu była wielostopniowa i zależała od tego, jak bar­

dzo ją wciągała dana książka.

Kiedy czułem, że właśnie dociera do samego dna, gasiłem światło i zasypiałem, wtulony w 

nią, aż do pierwszego piania kogutów.

36

background image

Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła noc, kiedy 

stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz pierwszy.

Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, odwróciła się do mnie plecami i z ża­

lem powiedziała: To przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją dialogu, zapytałem w 

tym samym tonie: A czyje były te ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się słyszeć plebej­

skie pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto w niej siedział. Jakikolwiek 

cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem ją śpiącą.

Moim   jedynym   problemem   był   kot.   Nie   chciał   jeść,   zachowywał   się   nieprzyjaźnie,   od 

dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami jak ranione zwierzę, 

kiedy chciałem przenieść go do wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść z nim do wete­

rynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do sizalowego wora i wynieść go, choć 

strasznie się miotał. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że nie ma 

innego wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda.

Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Damiana. Pomyślałem w złości, że i 

mnie mogliby żywcem spalić w piecu dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem bezrad­

ny: nie nauczyłem się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić tylko dlatego, że był 

stary. Co na to poradnik?

Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem przywłaszczonym 

z Nerudy:

Jestli   kot   najmniejszym   tygrysem  salonowym? Artykuł   dał   początek   kolejnej   kampanii, 

która znów podzieliła czytelników na miłośników kotów i ich przeciwników. Po pięciu dniach 

przeważyła opinia, że uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny związane z 

higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.

Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen. Pewnej 

nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto.

I raz jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia o świcie w pokoju Delgadiny, i prze­

ciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że to jej ręka. Ale nie: to była Rosa Cabarcas w ciemnościach. 

Ubieraj się i chodź za mną, powiedziała, mam problem.

I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skomplikowany, niż z początku sądziłem. Jedne­

go z poważnych i liczących się klientów firmy zadźgano nożem w pierwszym pokoju pawilonu. 

Zabójca zbiegł. W łóżku przesiąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem nagie, ale w butach, i 

blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., 

wielki bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i elegancji, a przede wszystkim z nieskazitel­

37

background image

ności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle krwawiące cięcie na brzuchu. 

Jeszcze nie zaczął drętwieć.

I nie rany zrobiły na mnie wrażenie, ale to, że miał nałożoną prezerwatywę, chyba jeszcze 

przed użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.

Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo i on korzystał z przywileju wchodzenia 

przez furtkę ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się tu z mężczyzną. Właścicielka 

oczekiwała ode mnie jedynie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała się tak spokojnie i 

tak pewnie, że zaniepokoiła mnie myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powszednim. Nie 

ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powiedziałem jej. Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic ła­

twiejszego, o ile ktoś mi go przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie 

bajkę o poszatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego 

dżentelmena?

Zacząłem bać się o Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz, powiedziała mi 

Rosa Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę. Rosa Cabarcas zauważyła to 

i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się boję o nią, po­

wiedziałem, choć była to tylko część prawdy.

Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd odejść, zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, 

chociaż ty jesteś dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie, 

powiedziałem z niejakim przekąsem. Jesteś jedynym liberałem, który ma coś do powiedzenia w 

tym rządzie.

Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy charakter i naturalne bezpieczeństwo, 

co roku doświadczało okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale tego zabójstwa do 

takich nie zaliczono. Oficjalna wersja, zbyt krzykliwa w nagłówkach i nader skromna w konkre­

tach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych powodów na drodze do Pradomar, poniósł 

śmierć w wyniku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat władz wskazywał, iż przy­

puszczalnych morderców należy szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętujących falę 

przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresz­

towano ponad pięćdziesięciu podejrzanych.

Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym, typowego dziennikarza 

z lat dwudziestych, z celuloidowym zielonym daszkiem na czole i z podciągającymi gumkami na 

rękawach, który chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym razem jednak był w posiadaniu jedynie 

strzępów informacji dotyczących morderstwa, więc uzupełniłem jego wiedzę, zachowując granice 

roztropności. W rezultacie napisaliśmy na cztery ręce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem 

kolumn pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne naszego pełnego za­

38

background image

ufania. Ale Odrażającemu Drabowi z Dziewiątej Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy 

narzucał oficjalną wersję, głoszącą, że był to napad bandytów związanych z partią liberałów.

Obmyłem sumienie, nałożywszy na rękaw krepę żałoby podczas najbardziej cynicznego i 

najtłumniejszego po-grzebu stulecia.

Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, 

co się stało z Delgadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani przez następne cztery dni. 

Piątego dnia udałem się do niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie przez policję, 

lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia 

od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleńcze, a i nierzadko błazeńskie, po których led­

wie dychałem. Przesiadując całymi dniami w tumanach kurzu na stopniach parkowych schodów, 

gdzie dzieci żmudnie wspinały się na obtłuczony posąg Simona Bolivara, przyglądałem się bacznie 

młodziutkim rowerzystkom. Pedałując, przejeżdżały obok jak łanie; piękne, chętne, gotowe do 

klepnięcia w berku. Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było 

to jak zatrute źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem ciszy, bo umysł 

mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz było zupełnie na odwrót: mogłem pisać 

tylko w cieniu boler. Życie moje napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w następnym tygo­

dniu stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany lawiną listów, 

jakie nadeszły, zażądał, bym nieco utemperował miłosne wyznania, a raczej zastanowił się z nim, 

jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.

Niepokój   obrócił   wniwecz   rygorystycznie   dotąd   przestrzegany   przeze   mnie   plan   dnia. 

Budziłem się o piątej, owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyobrażając sobie, jak Del­

gadina w swym nierzeczywistym życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły, podaje śniada­

nie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniadanie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, ażeby od­

być karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastanowiłem się: O czym myśli dziewczyna, kiedy 

guzik przyszywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas, żeby mnie odnaleźć? Przez 

cały tydzień nie zdejmowałem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani za dnia, ani w 

nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że 

człowiek szykuje się dla kogoś, że ubiera się i perfumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego 

kogoś.

Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w hamaku o dziesiątej rano, uznała, że jestem chory. 

Spojrzałem na nią oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do potarzania się nago. Z pogardą 

odrzekła:

- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?

39

background image

W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie rozpoznawałem 

siebie samego w odczuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem wychodzić, żeby telefon 

nie zadzwonił pod moją nieobecność. Pisałem, nie wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy 

dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa Cabarcas. Co jakiś czas przerywałem 

to, czym akurat byłem zajęty, żeby zadzwonić, i godzinami wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, 

dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca.

Wracając pewnego deszczowego popołudnia do domu, natknąłem się na kota zwiniętego na 

schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i potulny, aż żal serce ściskał. Z poradnika 

wynikało, że kot jest chory, więc postępując zgodnie z instrukcjami, przystąpiłem do leczenia. Gdy 

podrzemywałem w porze sjesty, raptem zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić 

do domu Delgadiny. Zaniosłem go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był 

zamknięty na cztery spusty i zaplombowany, ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się rzucać w tor­

bie, iż w końcu udało mu się z niej uciec, a następnie przeskoczyć ogrodzenie sadu, by zniknąć 

wśród drzew. Walnąłem pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój, 

kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki, odparł 

głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. Kota też nie ma, 

usłyszałem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest?

- Nikim - odparł głos.

Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia poetica. Tego wieczo­

ru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że nie tylko można umrzeć, ale 

że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. Ale zdałem sobie rów­

nież sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda: za nic w świecie nie oddałbym 

rozkoszy mojej udręki. Przez ponad piętnaście lat próbowałem nadaremnie przetłumaczyć pieśni 

Leopardiego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni: Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd 

tyle udręki.

Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilkudniowym zarostem wzbudziło pewne wąt­

pliwości co do mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba redakcji, z jednoosobowymi 

szklanymi kabinami i światłami padającymi z sufitu, wyglądała jak klinika położnicza. Cichutki i w 

pełni komfortowy sztuczny klimat skłaniał do rozmawiania szeptem i stąpania na paluszkach. W 

holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i 

fotografie sławnych gości. W ogromnej głównej sali - gigantyczne zdjęcie całego personelu aktual­

nej redakcji z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie porównać go z fotografią 

zrobioną, kiedy miałem lat trzydzieści, i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek 

starzeje się bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która pocałowała mnie 

40

background image

na uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie jestem chory. Rozpierało mnie ze szczęścia, iż 

mogę powiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:

Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:

Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:

Nie bądź taka pewna.

Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w amfiteatrze miej­

skim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej tożsamości. Wystraszony zapytałem: A w 

jakim wieku? Młodziutkie, odparł.

To mogą być uciekinierki z interioru, których dopadły rządowe zbiry. Odetchnąłem z ulgą. 

Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak plama krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z 

dala, odkrzyknął:

- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.

Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy dziewczyna z identycznym 

jak mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo.

Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale punkt dwunastej. Była bardzo piękna, 

stawiała długie kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem. W końcu 

przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie zatrzymując się i bez słowa prze­

prosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość zabolała mnie tak, jakby to była właś-

nie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym rozpoznać Delgadiny ubranej i na nogach, a i 

ona   nie   mogła   przecież   wiedzieć,   jak   wyglądam,   jeśli   mnie   nigdy   nie   widziała.   W   odruchu 

szaleństwa zamknąłem się na trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i 

dwanaście par różowych buciczków, usiłując podtrzymywać  się na duchu, by nie słuchać, nie 

śpiewać i nie przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.

Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał uświadamiać mi, 

jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne, o wiele dramatyczniejsze doświadczenie, 

gdy miejski autobus potrącił rowerzystkę w najruchliwszym punkcie centrum.

Gdy się tam znalazłem, dziewczynę właśnie zabrała karetka, a rozmiary nieszczęścia widać 

było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży niezakrzepłej jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła 

nie tyle na widok całkiem zniszczonego roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł 

być tylko ten sam rower, który podarowałem Delgadinie.

Świadkowie   potwierdzali   zgodnie,   że   ranna   rowerzystka   była   bardzo   młoda,   wysoka   i 

chuda, że miała krótkie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej przejeżdżającej tak­

sówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia, mieszczącego się w starym budynku o żółta­

wo-rdzawych murach, który wyglądał jak więzienie osadzone na pustynnych piaskach. Około pół 

41

background image

godziny strawiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby wyjść z wonnego patia 

drzew owocowych, gdzie umęczona chorobą kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wy­

krzyknęła:

- Ja jestem tą, której nie szukasz.

Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na wolności pacjenci miej­

skiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki.

Musiałem okazać dyrekcji szpitala legitymację prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie 

do oddziału pogotowia ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:

Rosalba   Rios,   lat   siedemnaście,   zawód   nieznany.   Rozpoznanie:   wstrząśnienie   mózgu. 

Prognostyk:   umiarkowany.   Zapytałem   ordynatora   oddziału,   czy   mogę   zobaczyć   dziewczynę,   z 

cichą nadzieją, że odmówi, ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką przyjemnością, łudząc się, że 

może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znajduje się szpital.

Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną poupychanymi na wcisk łóżkami, w której 

unosiła się gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce, na metalowym łóżku, leżała ta, 

której szukaliśmy. Głowę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała twarz była nie do roz­

poznania, ale wystarczyło mi zobaczyć jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy 

zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?

Oplątany   jeszcze   pajęczyną   nocy,   odważyłem   się   następnego   dnia   pojechać   do   fabryki 

koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa Cabarcas, ponoć mała była zatrudniona, i po­

prosiłem właściciela, by oprowadził nas po swoim, dla nas modelowym, zakładzie, w związku z 

ogólnokontynentalnym   projektem   Organizacji   Narodów   Zjednoczonych.   Właścicielem   był 

gruboskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież otworzył przed nami wrota swego królestwa z 

nadzieją, iż staną się wzorem dla całego świata.

Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało guziki w 

rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na równe nogi niczym uczennice i 

zaczęły przypatrywać się nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój wkład w wie-

kopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przyglądałem się każdej twarzy, z przerażeniem 

oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich mnie odkryła, 

swym budzącym grozę spojrzeniem bezlitosnego podziwu.

- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?

Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziewczyna może w człowieku siać takie 

spustoszenia. Uciekłem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając się, czy pośród tych 

dziewic   czyśćcowych   obecna   jest   w   końcu   ta,   której   szukam.   Kiedy   wyszedłem   stamtąd,   z 

wszystkich doznawanych dotąd w żydu uczuć pozostała mi jedynie chęć do płaczu.

42

background image

Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało prawdopodobnym usprawiedliwieniem: po 

morderstwie bankiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena de Indias. Nie uwierzyłem jej, 

rzecz jasna, niemniej pogratulowałem szczęśliwego zrządzenia losu i pozwoliłem się utwierdzić we 

własnym kłamstwie, zanim zadałem bąbelkujące w mym sercu pytanie:

- A co z nią?

Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale jej głos 

brzmiał już wykrętnie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, dam ci 

znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop 

przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo możesz sobie zaszkodzić, a jej 

już na pewno.

Nie miałem nastroju na takie łamańce. Raz jeszcze poprosiłem, by dała mi choćby szansę na 

zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła.

Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój telefon, ale dziś nic 

się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.

Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic 

nie wskóram, jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po południu pozwoliłem sobie 

wpaść do niej bez zapowiedzi, ale dom nadal był zamknięty i oplombowany przez władze sanitar­

ne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na samą 

myśl opanowały mnie złe przeczucia. O szóstej wieczorem jednak, w najmniej spodziewanym 

momencie, rozległo się przez telefon moje własne hasło i odzew:

- No dobra, teraz chcę.

43

background image

O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć płaczem, stawiłem się, 

obładowany   bombonierkami   czekoladek   szwajcarskich,   nugatów   i   cukierków,   i   z   koszem   pło­

nących róż, by obsypać nimi łóżko.

Drzwi   były  uchylone,  światła   zapalone,   a  z   radioodbiornika   sączyła   się  niezbyt   głośno 

sonata numer jeden na skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak promienna i tak 

odmieniona, że ledwie ją poznałem.

Urosła, ale nie we wzroście się to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czy­

niła z niej jakby osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd.

Wystające kości policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i 

krótkie kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina Praksytelesa. Ale tu nie 

było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak urosły, że nie mieściły mi się w dłoni, biodra już się 

ukształtowały, a kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała mnie i zauroczyła owa 

celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki: sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg po­

malowane perłowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które nie miały nic wspólnego z miłością. A 

już   całkiem   wyprowadziła   mnie   z   równowagi   fortuna,   jaką   miała   na   sobie:   złote   kolczyki   ze 

szmaragdami,   naszyjnik   z   naturalnych   pereł,   złota   bransoletka   z   diamencikami   i   pierścionki   z 

kamie-niami szlachetnymi na każdym palcu. Na krześle leżała jej suknia wieczorowa z cekinami i 

haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z mych trzewi.

- Kurwa! - wrzasnąłem.

Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas 

nie miała pewnie ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie policja odnalazła w po­

koju osobę nieletnią w nader wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznościach. W tak 

beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej 

jednej ze swych grubych ryb w zamian za wyciągnięcie jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, 

rzecz jasna, należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cudownie! Miodowy miesiąc dla 

całej trójki, tych dwoje w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych luksusów, zażywająca 

szczęśliwej bezkarności. Ślepy z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany wszystkim, co 

mi wpadło w ręce: lampami, radiem, wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem nie­

spiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem i z metodycznym zamroczeniem, które ura­

towało mi życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie spojrzała na mnie, lecz zwinęła 

się plecami do mnie i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do czasu jedynie wzdry­

gając się. Kury na podwórzu i psy wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej jasności 

furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy w drzwiach zjawiła się niewzruszona postać Rosy 

Cabarcas w nocnej koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem przeprowadziła inwentaryzację kata­

44

background image

strofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek niczym ślimak i chowa głowę w 

ramionach: przerażona, ale cała.

- Mój Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką miłość!

Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała: Idziemy! Potulnie po­

szedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i wskazała, bym usiadł na­

przeciwko, jakbym miał przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz przestań zacho-

wywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje?

Wyznałem jej moją prawdę objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu, nie 

okazując najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała. 

Zawsze twierdziłam, że zazdrość od prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się naprawdę wyda­

rzyło. Rzeczywiście, przyznała, w skołowaceniu, w jakie popadła, dowiedziawszy się o zabójstwie, 

całkiem zapomniała o śpiącej w tym pokoju dziewczynie.

Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka, zajął się przekupywaniem i prze­

kabacaniem, kogo się dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu hotelowo-wy­

poczynkowego w Cartagena de Indias, dopóki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki 

czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt 

nie odpowiadał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak podłym stanie, że wykąpałam 

ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego, żeby zrobili z niej księżniczkę.

No i sam widzisz, z jakim rezultatem: cudo. A luksusowa suknia? Takie suknie wypożyczam 

moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają się na tańce ze swymi klientami. A biżute­

ria? Moja własna, powiedziała. Wystarczy dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i 

błyskotki z puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i wreszcie zajmij się 

nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na szczęście jak właśnie wy.

Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy kurwy jedne! 

Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności.

Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem: zasranymi kurwami! Nie chcę mieć 

już nigdy do czynienia z tobą ani z żadną dziwką, a z nią to już na pewno.

Stojąc w drzwiach, machnąłem jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co 

do tego wątpliwości.

- Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale żebyś sobie nie 

myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.

Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane przez autora Juliuszo­

wi Cezarowi: To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają. Nie mogłem 

odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w dziełach jego 

45

background image

biografów, od Swetoniusza po Jerome’a Carcopino, ale warto było ją poznać. Jej fatalizm za­

stosowany do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie w determinację, 

niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale przede wszystkim po to, by bez fałszywego 

wstydu zacząć ją od miłości do Delgadiny.

Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie 

trzymały mi się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach, bezzasadnie i gwałtownie zmieniał 

mi się nastrój, spędzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi ani czytać, ani słuchać 

muzyki, za to w ciągu dnia morzyła mnie głupia, bo niepozwalająca wcale zasnąć, senność. Wyba­

wienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi do Loma Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem 

się przy wsiadaniu, szepnęła mi do ucha: Bzykasz jeszcze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i 

na moją kieszeń, kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosiła mnie jako stałego klienta. Kiedy 

schorowana i bez grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za chińskiego ogrodnika, który dał 

jej swe nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat 

miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją nadal 

zawodowa zuchwałość.

Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chińskiego ogrodu warzywnego na wzgórzu 

przy   drodze   schodzącej   do   morza.   Usiedliśmy   w   plażowych   leżakach   na   zacienionym   tarasie, 

pośród paproci i gąszczu astromelii, i porozwieszanych wszędzie klatek z ptakami.

Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza chińskich ogrodników, chroniących się 

przed palącym słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare morze przy Bocas de Ceniza, 

z dwoma skalnymi falochronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil w morzu. W trakcie 

rozmowy widzieliśmy wpływający do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy mu się w 

milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwierzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. 

No i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyjmuję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, od­

parłem. Ona, nie zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią tobie w radio, a to że 

ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak 

nie poznał twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z tobą wytrzymała i 

nikt inny.

Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do oczu, i chyba do­

piero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już nie jestem tym, kim byłem, i wytrzymałem 

jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. Wiesz, zaczynam się po­

woli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz w tym, że człowiek nie czuje 

tego w środku, za to po człowieku wszyscy to widzą.

46

background image

Nie mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opowiedziałem jej całą historię, która mnie 

gryzła, od pierwszego telefonu do Rosy Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych urodzin 

po tragiczną noc, kiedy zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić.

Słuchała mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi, po­

woli, wreszcie uśmiechnęła się.

- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - powiedziała mi. - Nie ma gorszego nie­

szczęścia jak umierać w samotności.

Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak zabawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy 

obiad przy drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie przedtem wpływał do kraju cały 

świat, zanim nie pogłębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym daszkiem, gdzie czarne 

matrony   serwowały   smażone   pagrusy   z   ryżem   kokosowym   i   plastrami   zielonych   bananów. 

Zdrzemnęliśmy się w skwarze drugiej po południu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie 

utonęła ogromna świeca słońca. Rzeczywistość wydawała mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie 

nam przyszło spędzić nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś 

za siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i oddałabym duszę, żeby 

zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, 

to tak jakby mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest mój i tylko mój.

Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i powiedziała: A to 

znaczy, że masz natychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest prawdą to, co ci pod­

powiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i nikt ci tego nie odbierze. Ale 

daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziadkowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą 

stronę tym swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł wynagrodził za tchórzostwo i podłość. Powa­

żnie, powiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz, nie spróbowawszy, jak cudownie jest się 

pieprzyć z miłości.

Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer telefonu. Z powodu ewentualnego spo­

tkania z Delgadiną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy Cabarcas. Pokłóciliśmy się 

nie na żarty, gdy wystawiła mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane przeze mnie znisz­

czenia. Musiałem sprzedać jeden z najulubieńszych obrazów matki, którego wartość szacowano na 

fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej kwo­

ty dołożyłem swoje oszczędności i zaniosłem pieniądze Rosie Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: 

Bierzesz albo nie. Był to samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich sekre­

tów, żeby zniszczyć moje dobre imię.

47

background image

Ale nie targowała się, zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w noc kłótni. Jed­

nym ruchem przegrałem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy Cabarcas i bez swoich ostat­

nich oszczędności. Usłyszałem w słuchawce pierwszy sygnał, drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak?

Słucham? Głos uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchawkę. Padłem w hamak, usiłując się 

uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że płótno przemokło.

Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia.

- Słuchaj, kobieto - powiedziałem stanowczym głosem. - Dziś chcę.

Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny mędrku, westchnęła z 

niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, 

żeby prosić o złudzenia.

Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad miesiąca, że mała sprawiała wraże­

nie, jakby już całkiem przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet nic nie mówiła o 

rujnacji  ani o  mnie nie pytała, i  była  bardzo  zadowolona  ze  swego nowego  zajęcia, znacznie 

przyjemniejszego   i   lepiej   płatnego   niż   przyszywanie   guzików.   Żywy   ogień   rozlał   mi   się   po 

wnętrznościach.

Może być tylko kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedziała obojętnie: Nie bądź idiotą, gdy­

by rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej? Tempo jej logiki pogłębiło 

moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej tam właśnie nie ma? W tym przypadku, odparła, 

wolałabym na twoim miejscu o tym nie wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz kolejny. 

Rosa, niewzruszona, przyrzekła jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczynę. Ale żadnych obietnic, 

bo telefon sąsiadki, gdzie dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniej­

szego pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu należy sobie strzelać w 

łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.

Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę, całą i chętną. Wróciłem pełen pokory 

i całowałem ją centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwunastej w nocy do pierwszych 

kogutów. To były długie przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze powtarzać, i było tak, jak­

bym zaczynał od nowa. W pokoju wszystko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie z 

tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc 

mi, że jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załatwić to sam, choćby ze względu na 

kwoty, jakie jeszcze jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była fatalna. Emerytura 

starczała na coraz mniej. To, co jeszcze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą biżuterią 

mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby 

uchodzić za antyk. W lepszych czasach gubernator złożył mi kuszącą ofertę kupienia ode mnie hur­

tem książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla naszej departamentalnej biblioteki, 

48

background image

ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach politycznych i w ogóle po stoczeniu się 

świata na psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy literaturze. Zmęczony szukaniem przyzwoitego 

wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym 

na miejskie targowisko ponurym zaułkom, by ją tam zastawić. Zachowując się jak roztargniony 

profesor, pokręciłem się w ciasnocie uliczek pełnych podejrzanych kantyn, antykwariatów i lom­

bardów, ale godność Floriny de Dios zamknęła mi drogę: nie miałem śmiałości.

Wówczas postanowiłem sprzedać je z podniesionym czołem najstarszemu i najszacowniej­

szemu jubilerowi.

Subiekt,   przyglądając   się   biżuterii   przez   okular,   zadał   mi   kilka   pytań.   Zachowaniem, 

wzbudzającymi lęk formami, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowności te odziedzi­

czyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w końcu zdjął okular.

- Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butelkowe.

Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współczuciem: Ale przynajmniej złoto jest 

złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy sobie fak­

tury zakupu, i powiedziałem grzecznie:

- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.

Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodowych kosztowności z upływem czasu 

znikają najwartościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czarne owce albo niegodziwych 

jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli 

pan pozwoli, na chwilę pana opuszczę, powiedział i zniknął z kosztownościami za drzwiami w 

głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i bez słowa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił 

do swych zajęć.

Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w pamięć po­

wtarzana przez nią  prośba: Tylko nie  mów  o tym tacie. Nagle opadła mnie myśl, która mnie 

zmroziła: czy przypadkiem Rosa Cabarcas i Delgadina nie zmówiły się, by sprzedać oryginalne 

kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?

Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawiła się sekretarka, która poprosiła mnie, 

bym kierując się ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do małej oficyny z długim 

regałem wypełnionym opasłymi tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju i uścisnął 

mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem 

maturę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo przyszło mi go sobie przypomnieć: był naj­

lepszym piłkarzem w szkole i arcymistrzem naszych pierwszych burdeli. Przestałem go widywać w 

pewnym trudnym do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak stetry­

czałym, że pomylił mnie z kolegą z podstawówki.

49

background image

Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg archiwalnych, w których 

widniały   wszystkie   zapisy   dotyczące   kosztowności   mojej   matki   -   dokładne   noty,   z   datami   i 

szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie dwóch pokoleń 

pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Cargamantos, by prawdziwe sprzedać w tej samej fir­

mie.

Miało to miejsce w czasach, kiedy ojciec obecnego właściciela stał na czele firmy, a my 

chodziliśmy do szkoły.

Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często się uciekano w nader szacownych, 

lecz podupadających rodach, ażeby bez uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy 

finansowe. Wobec nieubłaganej rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię jako pamiątkę po 

Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem.

Z początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje serce zwolniło 

bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i słyszeć nieomylne oznaki końca. Najwyraźniejszy pojawił 

się podczas koncertu w Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i ar­

tystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała się kwasić w parowej łaźni, w jaką zamieniała się 

zatłoczona sala, ale magia muzyki roztaczała niebiańskie klimaty.

W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażającego objawienia, że oto właśnie 

słucham ostatniego koncertu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem ani bólu, ani 

strachu, a jedynie przepełniające mnie wzruszenie, że dane mi było tego dożyć.

Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie uściski i trzask 

fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą niby stuletnia bogini w wózku inwalidz­

kim. Sama jej obecność jawiła mi się jak grzech śmiertelny. Odziana była w jedwabną suknię bar­

wy kości słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi miała trzykrotnie owinięty naszyjnik z pe­

reł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwęża­

jącym się skrzydłem mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez naturalny cień podkrążo­

nych oczu. Wszystko w niej pozostawało w jawnej sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje 

się beznadziejnie pusty w wyniku nieuleczalnej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bez­

radny, zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem ją w milczeniu, odda­

jąc wersalski ukłon. Uśmiechnęła się jak królowa i złapała mnie za rękę. Uzmysłowiłem sobie, że i 

ta chwila jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc chwyciłem się jej i nie pozwoliłem 

uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwierającą mi, od kiedy pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, po­

wiedziałem jej. Nie zrozumiała chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie do­

wiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.

50

background image

Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zaskoczyła mnie za to tuż przed pięćdziesiąt­

ką, przy podobnej okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie tango z fe­

nomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej korpulentną ode mnie, bo mogła 

ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić 

jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, jak krew tętni w jej żyłach, i było mi tak, jak­

bym przysypiał z przyjemności słuchania jej pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i 

wpatrywania się w jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal cisnął o 

ziemię wstrząs śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w 

tym roku albo za sto lat, i tak będziesz martwy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie przestra­

szona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:

- Przez panią drżę.

Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie latami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była 

decydująca, bo nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi ode mnie. Lata po sześćdziesi­

ątce były najintensywniejsze z powodu podejrzenia, że nie mam już czasu na jakąkolwiek pomyłkę. 

Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni ze względu na duże prawdopodobieństwo, iż będzie ostatni. 

Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ranka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym 

łóżku Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że życie może nie jest czymś, co prze­

mija jak wzburzona rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na ruszcie i smażyć na 

drugim boku przez następne dziewięćdziesiąt lat.

I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o czułość natychmiast 

chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym zapanować, więc nawet zacząłem 

przemyśliwać, czy nie zrezygnować z samotniczej rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle 

z powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból, jaki odczuwałem, kiedy wyobra­

żałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem przez 

roztargnienie na przezacną ulicę Notariuszy i poruszyło mnie, że odnalazłem tam jedynie nędzne 

resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi dwunastymi urodzinami siłą zosta­

łem wprowadzony w arkana sztuki miłosnej. Budynek był kiedyś rezydencją dawnych armatorów, 

okazałą jak mało która w mieście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi fryzami, ota­

czającymi patio pod kopułą ze szkła w siedmiu kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parterze, 

do którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez całe 

życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zrujnował mój ojciec. Historyczne rody z 

wolna opuszczały górne piętra, które w końcu zostały zajęte przez legion nieszczęsnych mewek, 

krążących do bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z klientami złapa-nymi na tanią przynętę 

w kantynach pobliskiego portu rzecznego.

51

background image

Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krótkich spodenkach i w bucikach od 

szkolnego mundurka, trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się dzieje na górnych 

piętrach, podczas gdy ojciec zajęty był kolejnym ze swych niekończących się zebrań, i tak natra­

fiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały wsta­

wać już od jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała się nie do zniesienia, i zmuszo­

ne były prowadzić swe życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy okazji na cały głos 

zwierzając się ze swych nocnych przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do głowy, to sal­

wować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy 

jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i 

uniósłszy, przetaszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak mocnym, że wierzgając wśród 

wrzasków i oklasków nagich lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie na swoje 

czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po 

mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak mężczyzna. Owej nocy, już we własnym 

łóżku, dręczony wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć przez ponad godzinę, pragnąc 

znów ujrzeć swoją napastniczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali jeszcze pracowi­

tą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i zakochany 

szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej bezlitośnie wicher prawdziwego życia. Kobieta 

miała na imię Castorina i była królową tego domu.

Dziuple   w   hotelu   kosztowały   jedno   peso   dla   miłości   przechodnich,   ale   niewielu   z   nas 

wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina wprowadziła mnie w swój 

pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, pożyczały 

im  mydło,  udzielały  pierwszej  pomocy  przy  bólach  zębów,  a  w  nagłych  przypadkach  nie  od­

mawiały miłości z miłosierdzia.

W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej i zmarłej 

Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych zaułków rzecznego nabrzeża wybiła się na święty 

tron arcybajzelmamy, z piracką przepaską miast oka straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni eta­

towy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany Jonaszem Galernikiem, był trębaczem, z 

tych największych, w Hawanie, póki nie stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.

Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć 

przez trzy dni żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego udałem się po ratunek, członek 

sławnego rodu, był wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czterdzieści dwa, i przestra­

szyłem się, że to on we własnej osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał siedemdziesiąt, 

wskutek przedwczesnej łysiny, okularów nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smutku. 

Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupiony jak złotnik. Osłuchał z przodu i  z tyłu, 

52

background image

zmierzył ciśnienie, sprawdził reakcje kolan, dno oka, barwę powieki od wewnątrz. W przerwach, 

kiedy zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak ogólnikowe i tak szybkie, że 

ledwie miałem czas pomyśleć nad odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiechnięty. No 

tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan przez to powiedzieć? 

Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku. To ciekawe, odparłem, 

to samo powiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, jakby czas stał w miej­

scu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo zawsze będzie pan w określo­

nym wieku. Ja zaś, prowokując go do wydania najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedynym 

określonym i ostatecznym wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć w tak dobrym 

zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że niczego innego nie mogę panu 

powiedzieć.

Były   to   miłe   wspomnienia,   ale   w   przeddzień   29   sierpnia   poczułem   bezmierny   ciężar 

stulecia, które czekało na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki, pokonywałem schody 

do swego mieszkania. I wtedy raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w moim łóżku, 

które było jej łożem do śmierci; i udzieliła mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy uj­

rzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmiercią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to 

zwiastun ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby zaprowadziła mnie do mej małej tej 

samej nocy, na wypadek gdyby miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego 

moich dziewięćdziesięciu lat. Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała mi, że to nie­

możliwe. Musi być możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem przerażony. Odłożyła słuchawkę bez 

słowa pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:

- No dobra, czeka tu na ciebie.

Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wręczyłem Rosie Cabarcas ostatnie listy mego 

życia, łącznie z dyspozycjami dotyczącymi losu dziewczyny po moim strasznym końcu. Pomyślała, 

że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie powiedziała mi: jeśli masz 

umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej odparłem: Powiedz, że przejechał 

mnie pociąg z Puerto Colombia, ten biedny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w stanie 

zabić.

Przygotowany   tej   nocy   na   wszystko,   ległem   na   plecach,   czekając   na   ból   ostateczny   w 

pierwszych chwilach moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie dzwonów w oddali, po­

czułem zapach duszy Delgadiny śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz kogoś, kto 

może zmarł sto lat temu w alkowie. I wówczas zgasiłem światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem 

swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i odliczyłem dwanaście uderzeń dwunastej w 

nocy i moich dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty, a po nich nie rozległy się 

53

background image

dzwony chwały i petardy święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje 

dziewięćdziesiąt lat.

Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Kupuję dom od ciebie, cały, razem ze 

sklepem i ogrodem.

Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład staruszków: kto z nas przeżyje dru­

giego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja umrę, to 

wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa Cabarcas, ja zaopiekuję się małą, a 

później zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A tymcza­

sem wyremontujemy twój pokój, polepszymy to i owo, założymy klimatyzację, powstawiamy two­

je książki, przeniesiemy twoją muzykę.

Myślisz, że ona się na to zgodzi?

Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, proszę bardzo, ale naprawdę nie musisz być 

głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko oszalało z miłości do ciebie.

Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i rozpoznałem na 

dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom mój, cichy i posprzątany o szóstej pięt­

naście, zaczynał cieszyć się kolorami szczęśliwej jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w kuch­

ni, a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił.

Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery, kałamarz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy 

parkowymi migdałowcami eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z 

powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie najprawdziwsze życie, z 

moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii 

jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.

Maj, 2004

54