background image

GABRIEL GARCIA MARQUEZ

RZECZ O MYCH SMUTNYCH 

DZIWKACH

Przełożył Carlos Marroddn Casas

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

Projekt okładki: Luz de la Mora

Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: Maria Mirecka

© Gabriel Garcia Marquez, 2004

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005
© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas

© Cover photograph © Luis Miguel Palomares

ISBN 83-7200-131-6

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2005

background image

TŁUMACZ SIĘ TŁUMACZY

Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, 

tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł 
Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając 

twórczość   takich   mistrzów,   jak  Jan   Kochanowski,   Daniel   Naborowski   czy   Jan   Andrzej 
Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje 

jednak   bezpieczny   tytuł,   a   to   w   wyniku   prawniczych   ekspertyz,   sugerujących,   iż 
wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak 

np.:   prokuratorski   zakaz   (w   wyniku   doniesienia   o   popełnieniu   przestępstwa) 
rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie przeciw 

obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne 
cenzurować,   bezkarnie   niszczyć;   artystów   nie   tylko   można,   ale   po   prostu,   jak   Dorotę 

Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej 
resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą 

moc   słowa   polskiego   (nie   wywołuj   wilka   z   lasu).   Stoją   więc   na   straży   czystości   języka 
polskiego,  nie odróżniając  dopełniacza  od  biernika,  o  wołaczu  w  ogóle  nie pamiętając, 

mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały 
repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo 

nie chcę być donosicielem).

Powieść   Garcii   Marqueza   to   skromna   elegia   o   późnej   miłości,   a   nie   swawolny 

przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą 
mieli   odwagę   po   tę   książkę   sięgnąć.   Tłumaczowi   pozostaje   jedynie   wierzyć,   że   jednak 

nadejdzie   czas,   gdy   Rzecz   o   mych   smutnych   kurwach   będzie   mogła   pod   tym   właśnie 
tytułem się ukazać.

Carlos Marrodan Casas

background image

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do 

ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)

background image

W   roku   mych   dziewięćdziesiątych   urodzin   chciałem   sprawić   sobie   w   prezencie 

szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas, 

właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była 
powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, 

ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich 
zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam 

się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, 
więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał 

pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych 
wstępów:

- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a 

jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak 
odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się 

sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę 
właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony 

w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona 
stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze 

chodzą   po   świecie,   to   takie   Panny   sierpniowe   jak   ty.   Nie   mogłeś   poprosić   mnie   o   to 
odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. 

Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, 
i   poprosiła   o   przynajmniej   dwa   dni,   żeby   dokładnie   przebadać   rynek.   Odrzekłem, 

najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak 
rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat 

nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.

Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i 

staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe 
całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli 

przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by 
przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, 

bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w 
którym znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera.

Mieszkam   w   kolonialnym   budynku   po   słonecznej   stronie   parku   San   Nicolas,   w 

domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również 

background image

żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć 
samotnie,   w   tym   samym   łóżku,   w   którym   przyszedłem   na   świat,   i   w   dniu   oby 

najodleglejszym  i   oby  bezboleśnie.  Mój   ojciec  nabył  ów   dom   na   aukcji  publicznej   pod 
koniec   XIX   wieku,   po   czym   parter   wynajął   konsorcjum   Włochów   prowadzącemu   sieć 

luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z 
córką   jednego   ze   swych   włoskich   arendarzy,   znamienitą   interpretatorką   Mozarta, 

poliglotką   i   garibaldzistką   i   najpiękniejszą   i   najbardziej   utalentowaną   kobietą,   jaka 
kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.

Mieszkanie   jest   przestrzenne   i   jasne,   ze   stiukowymi   sklepieniami,   z   podłogami 

wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących 

na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi 
kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem 

Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki 
Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest 

słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie 
zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym półmroku. Kiedy, w 

wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych 
rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać 

na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko - jak miało się z 
czasem okazać - poza książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas 

mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i 

dopowiadaniu   w   miejscowej   prozie   wyłapywanych   przez   nas   wiadomości   krążących   w 
przestrzeni   na   falach   krótkich   lub   w   kodzie   Morse’a.   Dziś   utrzymuję   się   jako   tako   z 

emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako 
emerytowany   nauczyciel   gramatyki   języka   hiszpańskiego   i   łaciny,   tyle   co   nic   za 

coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do 
programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą 

do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w 
życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane 

zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam 
w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc 

najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do 
przekazania   potomnym,   gdyby   nie   zdarzenia,  z   których,   na   ile   mi   mój   talent   pozwoli, 

background image

chciałbym   właśnie   zdać   sprawę   w   tej   rzeczy   o   mej   wielkiej   miłości.   W   dzień   moich 
dziewięćdziesiątych   urodzin   obudziłem   się,   jak   zwykle,   o   piątej   rano.   Był   piątek,   więc 

czekało   mnie   jedynie   napisanie   felietonu   publikowanego   w   niedzielnym   wydaniu   „El 
Diario   de   La   Paz”.   Wszystkie   poranne   objawy   i   znaki   idealnie   wprost   odwodziły   od 

jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku 
paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, 

burzy.   Nastawiłem   kawę   i   wykąpałem   się,   wypiłem   kubek   kawy   posłodzonej   miodem, 
zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w 

domu.

Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte 

urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople 
odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, 

słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w 
panice do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy 

miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka 
kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, 

teraz   to   mogę   zaświadczyć,   że   już   od   małego   miałem   o   wiele   silniej   ukształtowane 
społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci.

Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie 

zwykłym   lamentem   za   minionymi   laty,   lecz   wprost   przeciwnie:   gloryfikacją   starości. 

Zacząłem   od   pytania,   kiedy   uświadomiłem   sobie,   że   jestem   starym   już   człowiekiem,   i 
wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści 

dwa lata, udałem się do lekarza, skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. 
Zbagatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.

- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po 

raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, 
ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, 

który   z   biegiem   lat   zmieniał   natężenie   i   charakter   i   doskwierał   mi   w   coraz   to   innym 
miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W 

tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w 
przypadku mężczyzny jest upodabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.

Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyślałem wówczas, bo mojemu 

końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do 

background image

cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak 
wolno, iż właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy 

się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast 
dostrzegają najmniejszą zmianę.

Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły 

doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając 

okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, 
lub nakładałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego 

dnia dwukrotnie zjeść śniadanie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczyłem się 
rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół popłoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i 

delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu. 
W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis 

znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi 
się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem 

się swoim seksualnym wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle 
ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się 

z   chłopaków   z   osiemdziesiątką   na   karku,   którzy   przerażeni   nagłym   niedomaganiem, 
bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 

jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem 
życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa 

pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, 
który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.

Dzieląc   się   tymi   i   podobnymi   refleksjami,   nakreśliłem   pierwszy   zarys   felietonu, 

kiedy   sierpniowe   słońce   wybuchło   pośród   migdałowców   w   parku,   a   pocztowy   statek 

rzeczny,   opóźniony   o   tydzień   z   powodu   suszy,   bucząc,   wpłynął   do   portowego   kanału. 
Pomyślałem: Oto przybija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i 

nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające 
przypomnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi 

uczcić   urodziny   libertyńską   nocą.   Już   lata   temu   dałem   sobie   z   ciałem   święty   pokój; 
pozwalało   mi   to   poświęcić   czas   na   ponowne   lektury   co   smakowitszych   stron   mych 

klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i układzie, ale 
pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od 

Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie 
rano   słońce   jeszcze   nie   dociera,   zawiesiłem   hamak   i   położyłem   się   w   nim,   czując   na 

background image

piersiach zmorę oczekiwania.

Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami 

mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu 
nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu 

wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle 
innych   ubiegłowiecznych   wojen   domowych.   Wraz   z   pokojem   nadeszły   zmiany   tyleż 

nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wolnych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare 
kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją 

Kolumba,   w   tym   moim   mieście   najukochańszym,   tak   lubianym   przez   swoich,   jak   i 
przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czystość światła.

Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza 

branży   przekonałem   siłą   argumentów   lub   argumentem   siły,   by   przyjęły   ode   mnie 

pieniądze,   nawet   jeśli   miałyby   je   potem   wyrzucić   do   śmieci.   Jako   dwudziestolatek 
zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności 

i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z 
którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało 

mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w 
pamięci.  Miałem swoje zasady. Nigdy  nie brałem  udziału w grupowych  harcach ani  w 

wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie 
zwierzył   z   jakiejkolwiek   przygody   cielesnej   czy   duchowej,   bo   już   jako   młody   chłopak 

zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.

Jedynym   dziwnym   związkiem,  jaki   utrzymywałem   przez  wiele   lat,  był  związek  z 

wierną   Damianą.   Gdy   pojawiła   się   u   mnie,   była   właściwie   jeszcze   dzieckiem.   Miała 
indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, 

by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki 
w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak 

krótkiej,   że   całkiem   odsłaniającej   jej   smakowite   krągłości.   Rażony   gorączką   nie   do 
wytrzymania,   zadarłem   jej   spódnicę,   ściągnąłem   pluderki   poniżej   kolan   i   pokryłem   ją 

całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyślono jako wyjście, a nie wejście. 
Głębokie drżenie przeszyło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upokorzeniem 

jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale 
nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową 

dodatkową   i   świadczoną   raz   w   miesiącu   usługę,   zawsze   podczas   prania   i   zawsze   od 
zaplecza.   Kiedyś   nasunęła   mi   się   myśl,   że   owa   łóżkowa   buchalteria   mogłaby   stanowić 

background image

dobrą pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:

Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało 

ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, 
czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt 

karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie, 
które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, 

za rękę, zaprowadziła mnie  do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy 
można   w   gazecie   wydrukować   kronikę   z   życia   szkolnego,   którą   napisałem   jako 

wypracowanie   z   hiszpańskiego   i   retoryki.   Rzecz   ukazała   się   w   niedzielnym   wydaniu, 
poprzedzona paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, 

gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych 
artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już 

własnymi ścieżkami, a poza tym byłem depeszowcem i krytykiem muzycznym.

Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróżnieniem zacząłem udzielać 

lekcji   hiszpańskiego   i   łaciny   w   trzech   szkołach   publicznych   naraz.   Byłem   złym 
nauczycielem, brakowało  mi  wykształcenia  zawodowego,  nie  czułem  powołania ani  nie 

miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to 
najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to 

dyscyplinować   je   moją   drewnianą   linijką,   ażeby   przynajmniej   został   im   po   mnie   mój 
ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i 

wzgórek   rzewliwy,   przesławną   Italiką   dawno   temu   były-   Już   jako   stary   człowiek, 
dowiedziałem   się,   zresztą   przypadkiem,   że   uczniowie   obdarzyli   mnie   złośliwym 

przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.

I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem 

obiad jedynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do 
redakcji,   by   wyławiać   sygnały   z   przestrzeni   gwiezdnej.   O   jedenastej   w   nocy,   kiedy 

zamykano   poranne   wydanie,   zaczynało   się   moje   prawdziwe   życie.   Spałem   w   chińskiej 
dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie 

zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma 
wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od 

podwórza.   Robiłem   to   dla   przyjemności,   ale   w   końcu   stało   się   to   częścią   mojej   pracy 
zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy 

jak gdyby nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie 
biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia 

background image

publiczna.   W   tenże   sposób,   rzecz   jasna,   odkryłem   także,   że   moje   nieuleczalne 
starokawalerstwo   przypisywano   mej   nocnej   pederastii,   która   znajdywała   zaspokojenie 

dopiero pośród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o 
tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, 

tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.

Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są 

w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, 
by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele 

mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy 
wieczór czy też paru równie istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięknych, 

wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jestem członkiem założycielem, od czasu do 
czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo 

obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za 
młodu   chadzałem   do   kinowych   sal   pod   gołym   niebem,   gdzie   z   równym   powodzeniem 

mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem 
oberwania   chmury.   Ale   bardziej   od   filmów   interesowały   mnie   nocne   ptaszyny,   które 

dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. 
Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę. Jedynymi podróżami, 

jakie odbyłem, były cztery wyjazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed 
trzydziestym   rokiem   życia,   i   jedna   paskudna   noc   w   łodzi   motorowej,   gdy   zostałem 

zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Marta. 
Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem 

prosty.   Kiedy   Damiana   się   zestarzała,   w   domu   przestano   gotować,   a   jedynym   moim 
regularnym   posiłkiem   była   od   tamtej   pory   tortilla   z   ziemniaków   w   Cafe   Roma   po 

zamknięciu porannego wydania.

W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno 

mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W 
spiekocie godziny drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka 

słońca   wpadającego   przez   otwarte   okna   trzykrotnie   zmusiła   mnie   do   przewieszania 
hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że dzień moich urodzin wypada w okresie największych 

upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O 
czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę 

solo   Jana   Sebastiana   Bacha,   w  nieprześcignionej   interpretacji  Pabla   Casalsa.   W   moim 
mniemaniu   to   absolut   muzyki,   niemniej   miast   przynieść   mi   jak   zwykle   spokój,   suity 

background image

wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy drugiej, nieco 
moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli smętne 

buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i 
pordzewiały głos Rosy Cabarcas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powiedziała. 

Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno 
ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem 

kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powiedziała, 
rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie groziło, a 

już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robiących zakupy w jej 
sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy 

odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu 
Czarnej Eufemii.

Nigdy   nie   zapłaciła   nawet   najskromniejszego   mandatu,   jej   patio   było   bowiem 

arkadią   lokalnych   władz,   od   gubernatora   począwszy,   a   na   ostatnim   ratuszowym 

łapówkarzu  skończywszy, i  trudno było  sobie  wyobrazić,  żeby  właścicielce tego  ogrodu 
rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatralnie 

okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbijanie ceny: tym większej, im surowszy 
paragraf.   Początkową   sprzeczność   interesów   załatwiliśmy   polubownie,   o   dwa   pesos 

podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z 
pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała 

jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do 
łóżka chorej na reumatyzm matce.

Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana 

utrudniająca oddychanie.

Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to 

dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak 

ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana 
słońcem, a przy niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem 

się   stosownie   do   nocnych   okoliczności:   w   biały   lniany   garnitur   i   koszulę   w   niebieskie 
prążki z nakrochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry 

wyczyszczone   bielą   cynkową   i   zegarek   ze   złota   koronnego   z   dewizką   przywiązaną   do 
butonierki.   Na   koniec   podwinąłem   do   środka   mankiety  spodni,   ażeby   nie   można   było 

spostrzec, że skurczyłem się o cal.

Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, 

background image

skoro  mieszkam  tam,  gdzie  mieszkam,   ale  taka  noc  jak  ta  znacznie  przekraczała  moje 
możliwości.   Z  ukrytej   pod  łóżkiem   szkatułki  z   oszczędnościami  wyjąłem   dwa  pesos   na 

wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją 
kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje 

miesięczne   honorarium   za   niedzielne   felietony.   Ukryłem   je   w   niewidocznej   kieszonce 
paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. 

Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, 
nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu 

moich urodzin noc.

Ochłodziło   się   nieco.   W   alei   Kolumba   mężczyźni   stojący   w   grupkach,   pośród 

zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dyskusji o 
futbolu.   Orkiestra   dęta   pod   kwitnącymi   drzewami   przy   bulwarze   wykonywała 

melancholijnego walca.

Jedna   ze   smutnych   kurewek   z   ulicy   Notariuszy,   polujących   na   klientów 

gołodupskich, poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co 
zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni 

temu.   Przechodząc   obok   sklepu   złotniczego   El   Alambre   de   Oro,   przejrzałem   się   w 
rozświetlonych   szybach   witryny   i   zobaczyłem   nie   siebie   takiego,   jakim   się   czułem,   ale 

kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.

Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie 

na   Cmentarz   Komunalny,   nie   chcąc,   by   wiedział,   gdzie   się   w   rzeczywistości   udaję. 
Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie 

straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do 
cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do 

Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym 
wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech 

pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu 
tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie 

znaliby taksówkarze z alei Kolumba.

Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi 

ongiś.   Niby   te   same   szerokie,   pokryte   gorącym   piaskiem   ulice,   niby   te   same   domy   o 
otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i 

podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów 
odbywały   się   piątkowe   fety,   tak   huczne,   że   aż   w   trzewiach   dudniło.   Każdy   mógł   za 

background image

pięćdziesiąt  centavos  przyłączyć  się  do  zabawy,  która  najbardziej  mu  odpowiadała,  ale 
można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby 

ziemia   pochłonęła   mnie   w   tym   moim   ancugu   tropikalnego   absztyfikanta,   ale   nikt   nie 
zwrócił   na   mnie   uwagi,   prócz   chudego   Mulata   podrzemującego   na   progu   jednego   z 

okolicznych domów.

- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.

Nie   miałem   innego   wyjścia,   jak   tylko   podziękować.   Pokonując   ostatnią   stromą 

uliczkę,   musiałem   trzykrotnie   stanąć,   by   złapać   oddech.   A   gdy   już   się   wspiąłem, 

zobaczyłem   ogromny   księżyc   z   miedzi   unoszący   się   na   horyzoncie   i   niespodziewana 
potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało to 

tylko   chwilę.   Dotarłszy   do   końca   ulicy,   gdzie   zabudowa   osiedla   przeistaczała   się   w   las 
drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.

Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej 

znaną. Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia 

nadbrygadiera   straży   ogniowej,   ze   względu   zarówno   na   jej   korpulencję,   jak   i   jej 
skuteczność   w   gaszeniu   pożarów   wśród   parafian.   Ale   samotność   skurczyła   jej   ciało, 

ściągnęła   skórę   i   wyostrzyła   głos   tak   zmyślnie,   iż   wyglądała   jak   stara   dziewczynka.   Z 
dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała sobie pozłocić, dla 

kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego 
życia,   dodatkowo   pogłębioną   czymś   w   rodzaju   czarnego   biretu,   noszonego   po   śmierci 

jedynego   syna,   który   pomagał   matce   w   prowadzeniu   szwindli.   Żywotność   zachowały 
jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w niczym 

jej się nie zmienił charakter.

Żarówka   rzucająca   spod   sufitu   bladawe   światło   i   puste   niemal   półki   stanowiły 

sklepową   scenografię,   niestarającą   się   nawet   być   przykrywką   dla   rzeczywistego   i 
oczywistego   interesu,   o   którym   wiedział   każdy,   ale   którego   nikt   nie   przyjmował   do 

wiadomości.   Rosa   Cabarcas   zajmowała   się   klientem,   gdy   cichutko   wszedłem   na 
paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów, 

postanowiła   udawać.   Usiadłem   na   ławeczce   i   czekając   na   swą   kolej,   spróbowałem 
przypomnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz spieszyła mi z 

natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła 
przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją 

pocieszyć:

Ciebie  nie omija,  ale ci i  nie szkodzi,  wręcz przeciwnie. Ja nie  żartuję, odparła, 

background image

nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego konia. Pewnie dlatego, 
że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć 

nie zawodzi, miałeś pałę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest 
to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła 

diagnozę:

Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, 

ale i dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa 
zaczęła   szperać   w   swym   przyborniku   krawcowej,   by   po   chwili   wyciągnąć   i   otworzyć 

puszeczkę   z   zieloną   pomadą   o   zapachu   arniki.   Powiedz   małej,   żeby   paluszkiem 
posmarowała   ci   bolące   miejsce,   o   tak,   zademonstrowała,   kręcąc   z   bezwstydną 

dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez 
indiańskich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła: Och, mistrzu, daruj mi życie, błagam. I 

przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale 
ledwie   żywa   ze   strachu,   bo   jedna   z   jej   koleżanek   puściła   się   z   dokerem   z   Gayra   i 

wykrwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z 
Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu:

Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki 

w fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom 

wydaje,   odparła,   ale   to   gorsze   niż   walenie   kilofem.   Przyznała   mi   się,   że   podała   małej 
roztwór bromku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyraziłem obawę, czy aby 

odwoływanie   się   do   współczucia   nie   jest   jeszcze   jedną   sztuczką   prowadzącą   do 
podniesienia   ceny,   ależ   nie,   oburzyła   się,   nigdy   nie   cofam   raz   danego   słowa.   Ale,   jak 

zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się stało. 
Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej 

się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube bawełniane pończochy. Księżyc 
w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zielonych 

wodach.   Nieopodal   sklepu   wznosiła   się   wiata   przeznaczona   na   fety   urzędników 
administracji   publicznej,   pokryta   dachem   z   palmowych   liści,   pod   którym   stało   sporo 

skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w 
miejscu,   gdzie   zaczynał   się   las   drzew   owocowych,   znajdował   się   budynek   z   niepalonej 

cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W 
jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra 

śpiewała o złych miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:

Bolero   to   samo   życie.   Zgadzałem   się   z   nią,   ale   dopiero   dzisiaj   mam   odwagę   to 

background image

napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie. 
Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest 

dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz 
wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. 

Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem.

Nie   było   już   odwrotu.   Ze   ściśniętym   sercem   wszedłem   do   pokoju   i   zobaczyłem 

śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka 
urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak 

intensywne,   że   wydobywało   najmniejszy   szczegół.   Przysiadłem   na   brzegu   łóżka,   by 
przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało. 

Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet ledwo 
wschodzącego meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w loki, a paznokcie u 

dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i 
zaniedbaną.   Rysujące   się   dopiero   piersi   niewiele   się   jeszcze   różniły   od   chłopięcych, 

niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila 
eksploduje.   Najprzyjemniejszą   częścią   jej   ciała   były  duże   stopy,   w  sam   raz  do   cichego 

stąpania, o długich i wrażliwych jak u rąk palcach. Mimo działającego wentylatora zlana 
była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet domyślić 

wyglądu  jej  twarzy  wypacykowanej,  jakby  tynk kładli,  pokrytej  grubą  warstwą  pudru  i 
dwiema tapetami różu, przystrojonej  sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą 

brwiami i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś mazią czekoladową. 
Ale   żadne   gałgany   czy   kosmetyki   nie   były   w   stanie   przesłonić   jej   przymiotów 

najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki 
byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi 

do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja 
krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na 

wierzchu spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcuszek z medalikiem Matki 
Boskiej.   Na półeczce nad  umywalką  torebeczka  ze  szminką,  różem,  kluczem  i  kilkoma 

monetami.   Wszystko   tak   tanie   i   zużyte,   że   nie   potrafiłem   wyobrazić   sobie   kogoś 
biedniejszego od niej.

Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby 

nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na 

siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów 
muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nieprzerwanym strumieniem 

background image

dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opuszczeniem 
łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na 

mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i 
resztkami mej grzywy pianisty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie 

nie kochasz?

Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już 

wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. 
Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w 

sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła 
mnie   chmurą   swego   kwaśnego   oddechu.   Ścisnąłem   jej   nos   między   kciukiem   i   palcem 

wskazującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie 
plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi 

oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała 
gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w 

stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu.

Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła 

posępnie,   wywinęła   się   z   moich   ud,   odwróciła   plecami   i   zwinęła   jak   ślimak   w   muszli. 
Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, 

bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co 
ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie.

Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień 

29 sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy 

i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i 
za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie 

łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd 
widział na oczy własne.

Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:
Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następnie wyłączyłem na noc 

radio i światło.

Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.

Dziewczyna   wciąż   spała   plecami   do   mnie   i   w   tej   samej   pozycji   płodowej.   Nie 

mogłem   oprzeć   się   niejasnemu   wrażeniu,   że   wstawała   w   ciemnościach   i   że   słyszałem 

dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się 
śniło.   Doświadczałem   czegoś   zupełnie   nowego.   Nieznane   mi   były   fortele   uwodzenia, 

background image

zawsze   na   chybił   trafił   wybierałem   sobie   narzeczone   jednej   nocy,   kierując   się   raczej 
przystępnością   ceny   niż   wdziękami,   i   kochaliśmy   się,   nie   kochając,   na   wpół   ubrani 

najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy 
odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata 

pożądania czy zakłopotania wstydu.

Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się 

na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o 
tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, 

poczułem,   że  wszystkie  moje  lęki  z  przeszłości   spłynęły   rurami  kanalizacyjnymi.  Kiedy 
odświeżony i ubrany wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą 

ku uspokajającemu światłu poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego 
dziewictwa. Niech Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze 

przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło 
pożegnałem   się   z   nią   na   zawsze.   Dom,   jak   każdy   burdel   o   świcie,   był   niemal   rajem. 

Wyszedłem   furtką   od   ogrodu,   ażeby   nikogo   nie   napotkać.   W   prażącym   słońcu   ulicy 
zacząłem   odczuwać   ciężar   mych   dziewięćdziesięciu   lat   i   odliczać   minutę   po   minucie 

minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.

Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której 

regały   runą   zresztą   niebawem   wskutek   cierpliwej   nieustępliwości   korników.   Koniec 
końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym 

śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych 
seriach Epizodów narodowych don Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki 

której zdołałem zrozumieć nastroje mojej matki wynaturzone przez gruźlicę.

W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje 

się z upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze 
strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z 

nadgorliwą pilnością,  która doprowadziła  do  zguby  tyle moich miłości. W  zasięgu ręki 
mam moich książkowych wspólników: obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika 

Akademii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego alias hiszpańskiego 
don   Sebastiana   de   Covarrubias;   gramatykę   don   Andresa   Bello,   na   wypadek   gdyby 

zaistniała   jakaś   uzasadniona   wątpliwość   natury   semantycznej;   nowatorski   Diccionario 
ideologico   don   Julia   Casaresa,   szczególnie   ze   względu   na   antonimy   i   synonimy; 

Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z językiem mojej 
matki,   znanym   mi   od   kołyski;   wreszcie   słownik   łaciny,   którą   uważam   za   swój   język 

background image

rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom.

Z   lewej   strony   biurka   zawsze   trzymam   pięć   arkusików   papieru   satynowanego, 

formatu biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który 
przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z 

balsy ze złotą stalówką, wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma 
romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma 

przed   urzędową   kaligrafią   swego   małżonka,   notariusza   i   buchaltera   przysięgłego   do 
ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w gazecie narzucono nam wymóg pisania na 

maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i dokładniej przygotowywać 
makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem 

więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w klawisze jak 
dziobiąca kura - dzięki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracownikiem. Teraz 

już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, 
odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez 

ramię, sprawdzając, co też tam piszę.

Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która 

wyciągała mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w 
tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową 

już u niej nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą 
kobietą, i byśmy mieli co najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej 

imię,   tak   jak   ona   odziedziczyła   je   po   swojej   matce,   a   ta   z   kolei   po   swojej.   Prośbę 
zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle 

wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upalnego popołudnia, kiedy to w domu 
rodziny Palomares de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem całkiem nagą 

Ximenę   Ortiz,   młodszą   z   córek   gospodarzy,   odpoczywającą   w   czas   sjesty   w   sąsiednim 
pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, odwróciła 

tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z 
duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, ukazując mi się w całej 

okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za 
uchem miała trujący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym 

również naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy 
by mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć 

coś równie przejmującego, i dziś mogę zapewnić, że miałem rację.

Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony 

background image

swym brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz 
nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednictwem wspólnych koleżanek przesyłała 

mi   bileciki,   dwuznaczne   liściki   z   brutalnymi   groźbami,   podczas   gdy   równolegle   już 
zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy 

ze   sobą   słowa.   Nie   sposób   było   się   oprzeć.   Miała   oczy   zdziczałej   kotki,   ciało   równie 
prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca 

woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekłości zalewałem poduszkę łzami. 
Wiedziałem,   że   nigdy   nie   przerodzi   się   to   w   miłość,   ale   szatański   urok,   jaki   na   mnie 

wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą 
lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie 

na   łóżku   w   Pradomar,   więc   złożyłem   broń,   występując   jak   najformalniej   o   jej   rękę, 
zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.

Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dzielnicy niż na salonach. Z początku 

wywoływała   kpiarskie   komentarze,   z   czasem   przeistoczyła   się   jednak   w   swoiste 

rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających małżeństwo raczej jako błazenadę niż 
sakrament. Narzeczeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijańskiej moralności w 

scenerii amazońskich orchidei i wiszących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem 
się   tam   regularnie   o   siódmej   wieczorem,   cały   białolniany,   z   nieodzownym   i   miłym 

drobiazgiem rękodzielno-odpustowym czy  też  bombonierką  szwajcarskich  czekoladek, i 
rozmawialiśmy   pół   szyfrem,   pół   serio   do   dziesiątej,   w   czujnym   towarzystwie   ciotki 

Argenidy, która ledwie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z 
ówczesnych powieści.

Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z 

siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością 

można   było   sobie   wyobrazić,   jaką   niszczycielską   siłę   okaże   w   półmroku.   Po   dwóch 
miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka poddała temat dzieci, bez 

słowa,   przyjmując   mnie   z   szydełkiem   w   ręku   i   robiąc   z   wełny   buciki   dla   niemowląt. 
Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne 

godziny   pozostałe   do   ślubu,   podczas   gdy   ja   robiłem   szydełkiem   niebieskie   buciki   dla 
chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie 

wyszydełkowaliśmy   tego   dla   ponad  pół   setki   dzieci.   Tuż   przed   dziesiątą   wsiadałem   do 
powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju.

Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne 

imprezy,   jakie   na   moją   cześć   wydawano   w   Resursie,   to   były   dwa   odmienne,   a   nawet 

background image

przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecznie rozeznać, który z obu tych światów był 
rzeczywiście moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we 

właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się 
oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu 

statki.   Ostatni   wieczór   kawalerski,   w   Poder   de   Dios,   noc   przed   ślubem,   zakończył   się 
ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu 

galisyjskiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel 
w   białe   welony   i   zaopatrzył   w   białe   wiązanki   ślubne,   aby   wszystkie   poślubiły   mnie   w 

powszechnym   sakramencie.   Była   to   noc   wielkiego   bluźnierstwa,   podczas   której 
dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i 

oparcie aż do śmierci.

Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. 

Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadransie, godzina 
po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających mnie strachem 

uderzeń, z których wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o 
ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go 

nie   odbierałem:   ja   nawet   nie   oddychałem.   Tuż   przed   dziesiątą   zastukano   do   drzwi; 
najpierw  rozległo  się   pukanie,   później   walenie   pięścią,   wreszcie  krzyki   osób   znanych  i 

odrażających.   Bałem   się,   że   wyważą   drzwi   z   powodu   jakiegoś   nieszczęścia,   ale   około 
jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach.

Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie 

o   to,   ażeby   już   nigdy   więcej   jej   nie   spotkać   do   końca   dni   swoich.   Któryś   ze   świętych 

wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i 
wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga 

dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i 
swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój cotygodniowy felieton po sprokurowaniu 

takiego towarzyskiego afrontu. Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na 
stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp 

zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy 
człek   cisnął   z   junkersa   workiem   listów   i   wymyślił   pocztę   lotniczą.   Nie   uległy   żadnej 

przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię 
przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym 

tonie,   bez   żadnych   koncesji   i   na   przekór   odnowicielskim   prądom.   Byłem   głuchy   na 
wszystko.  Skończyłem czterdzieści  lat,  ale młodzi  dziennikarze nazywali moje  felietony 

background image

Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym 
dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam 

na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.

Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał 

mój niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie 
tylko, że miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy 

się żarłocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością, 
póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i 

wtedy   odkryli   nostalgię.   A   tam   czekał   na   nich   mój   niedzielny   felieton,   niczym 
archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skierowany jest 

zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił 
więc   na   strony   redakcyjne,   a   w   specjalnych   okolicznościach   drukowany   był   nawet   na 

pierwszej stronie.

Tym,   którzy   pytają,   zawsze   i   zgodnie   z   prawdą   odpowiadam:   przez   kurwy   nie 

miałem czasu się ożenić.

Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia 

moich dziewięćdziesiątych urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecydowany 
już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok 

posterunków wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę 
myjącą na czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o 

drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się 
oprzeć   pokusie   i   jednak   zadałem   jej   to   pytanie:   Niech   Damiana   powie,   co   najbardziej 

Damiana pamięta? Pamiętać to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to 
mi   się   wszystko   przypomniało.   Poczułem   ucisk   w   piersi.   Nigdy   nie   byłem   zakochany, 

powiedziałem   jej.   Ona   zaś,   niemal   wpadając   mi   w   słowo,   odparła:   A   ja   byłam.   I   nie 
przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi 

skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z nas całkiem niezła 
parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym 

nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż 
jestem dziewicą, dzięki Bogu.

Nieco   później   odkryłem,   że   w   całym   domu   poustawiała   wazony   z   czerwonymi 

różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Życzę by dożył pan sto lat. Czując niesmak po tym 

wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie 
odrywając   się   już   od   pracy,   skończyłem   go   pisać   w   niecałe   dwie   godziny,   ukręciwszy 

background image

łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu. 
Pod   natchnieniem,   które   zaczęło   spływać   na   mnie   pod   koniec   pisania,   postanowiłem 

zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie 
i godziwe życie, nie umierając wszakże.

Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale 

nie udało mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w 

remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie walał się gruz, ale na czas uroczystości 
roboty zostały wstrzymane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie 

toastu   i   prezenty   w   kolorowo   fantazyjnych   opakowaniach.   Cokolwiek   oszołomiony 
błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, 

spotkawszy   tam   dziennikarzy   z   radia   i   z   innych   dzienników   wychodzących   w   naszym 
mieście:   z   konserwatywnej   „La   Prensa”,   z   liberalnego   „El   Heraldo”   i   z   sensacyjnej 

popołudniówki   „El   Nacional”,   starającej   się   uśmierzyć   napięcia   polityczno-społeczne 
materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, 

nie było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali 
więzy   przyjaźni,   podczas   gdy   wojny   prasowe   wywoływali   i   prowadzili   marszałkowie. 

Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jeronimo Ortega, 
którego   przezywaliśmy   Odrażający   Drab   z   Dziewiątej   Punkt,   bo   zawsze   zjawiał   się   w 

redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I 
siedział tak długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie 

będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na 
arbitra   gramatyki,   a   może   i   dlatego,   że   używałem   włoskich   słów   -   nie   zaznaczając   ich 

cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek 
ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie podobieństwo obu 

tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną zasadą. Po czterech 
latach   znoszenia   go   z   zaciśniętymi   zębami   w   końcu   go   zaakceptowaliśmy   jako   nasz 

chodzący wyrzut sumienia.

Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami, 

które   po   raz   pierwszy   postawiły   mnie   wobec   faktycznej   liczby   moich   lat.   Musiałem 
powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem 

sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie 
spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki 

nóż,   żebym   pokroił   tort.   Nie   chcąc   narazić   się   na   kpiny,   nikt   nie   zaryzykował 
przemówienia.   Wolałbym   umrzeć   niż   wygłosić   w   odpowiedzi   swoje.   Na   zakończenie 

background image

uroczystości   redaktor   naczelny,   którego   nigdy   nie   darzyłem   nadmierną   sympatią, 
sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie 

pański felieton?

To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w 

kieszeni, ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uroczystości moją 
rezygnacją.   Odparłem:   A   dziś   dla   odmiany   go   nie   mam.   Naczelny   był   wyraźnie 

rozgniewany uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłego wieku. Chociaż raz 
proszę o wyrozumiałość, odpowiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się 

ciemny   jak   tabaka   w   rogu.   I   o   tym   właśnie   trzeba   było   napisać,   odparł   z 
charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się dowiedzieć 

z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. 
A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi 

do   głowy.   A   niech   to   diabli,   pomyślałem,   rumieniec   nie   należy   do   lojalnych 
sprzymierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. 

Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już 
palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na 

darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I pocałunkiem wymalowała mi swoje 
usta   na   policzku.   Fotografowie   tylko   na   to   czekali.   Skonfundowany,   oddałem   felieton 

naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powiedziałem przedtem, to oczywiście był żart, 
proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być 

przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy 
później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie 

trafili, obdarowując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już 
trzy z poprzednich urodzin. Typografowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania 

kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną 
bonifikatę.   Sekretarki   podarowały   mi   trzy   pary   jedwabnych   kalesonków   z   odbitymi 

śladami  ust  i  karteczką, na   której  napisały, że   w każdej  chwili  gotowe  są   mi je  zdjąć. 
Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie 

młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.

Nigdy   nie   dowiedziałem   się,   kto   przesłał   mi   płytę   z   dwudziestoma   czterema 

preludiami   Szopena   w   wykonaniu   Stefana   Askenasego.   Dziennikarze   w   większości 
podarowali   mi   modne   w   tym   czasie   książki.   Rozpakowywałem   jeszcze   prezenty,   kiedy 

zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z 
tą   małą?   Nic,   odpowiedziałem   bez   namysłu.   Ładne   mi   nic,   nawet   jej   nie   obudziłeś,   z 

background image

pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej 
wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że 

to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przyszywaniem guzików, i że być 
może   udawała   śpiącą,   bojąc   się   tego,   co   ją   czeka.   Najgroźniejsze   w   tym   wszystkim, 

powiedziała   Rosa,   jest   tylko   to,   że   mała   naprawdę   myśli,   że   ty   już   się   po   prostu   nie 
nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.

Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, 

stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy 

nieśpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa 
Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to 

można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało 
się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? 

Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich 
swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem 

słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności, 
zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od trzynastego roku życia.

O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda 

i   Alfreda   Cortota   w   sali   Towarzystwa   Sztuk   Pięknych,   podczas   którego   przepięknie 

wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać 
nieprawdopodobnych   komplementów.   Maestro   Pedro   Biava,   nasz   wielki   muzyk,   siłą 

właściwie   zaciągnął   mnie   do   garderoby,   by   przedstawić   mnie   artystom.   Tak   się 
zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i 

ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród miejscowego środowiska 
mogło   powstać   wrażenie,   żem   w   ignorancji   swej   pomylił   dwie   sonaty,   co   dodatkowo 

pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się mętnie w opublikowanej po tygodniu recenzji z 
koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu 

podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem 
w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa 

Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:

Mam   gazetę   i   nie   posiadam   się   z   radości:   byłam   przekonana,   że   kończysz   nie 

dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w 
twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam 

zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych 
starych świntuchów, co to dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. 

background image

I   nagle   wolta:   Mam   oczywiście   prezencik   dla   ciebie.   Zaskoczyła   mnie   całkiem.   A   co 
takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła.

Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. 

Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po 

kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, 
ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie - 

szczerze. Usprawiedliwiała  się, że  dziewczyna  w piątek  znajdowała się  w  tak żałosnym 
stanie,   bo   była   po   calusieńkim   dniu   machania   igłą   i   naparstkiem,   dwieście   guzików 

przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została 
poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja 

spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy 
obudziła   się   rano.   Obruszyłem   się   tym,   co   zdało   mi   się   niepotrzebnym   zupełnie 

kłamstwem.   No   dobrze,   kontynuowała   Rosa   Cabarcas,   nawet   jeśli   jest   tak,   jak   ci   się 
wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią 

porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.

Właśnie   zacząłem   pisać,   kiedy   zadzwoniła   sekretarka   z   gazety.   Z   informacją,   że 

prezes zaprasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punktualnie. Huk 
prac   remontowych   zdawał   się   nie   do   wytrzymania,   uderzenia   młotów,   unoszący   się 

betonowy pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się 
myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i 

idealnym, ale nie naszym.

Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrzawszy mnie w drzwiach swego 

gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem 
i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii 

telefonicznej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale 
szybko   zorientowałem   się,   że   rozmawia   z   gubernatorem   i   był   to   zaiste   trudny   dialog 

pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie 
pozować   na   człowieka   energicznego   i   silnego,   choć   zarazem   całą   swą   rozmowę   z 

przedstawicielem władzy odbył na stojąco.

Już   na   pierwszy   rzut   oka   widać   było,   że   schludność   jest   jego   obsesją.   Skończył 

właśnie dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech 
zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka 

ze   strony   ojca,   który   został   praktykującym   dziennikarzem,   zbiwszy   wpierw   fortunę   na 
handlu kobietami. Był gładki w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe 

background image

tony w jego głosie czyniły tę wytworność kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę 
ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na 

sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny 
jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się ubrać, 

poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.

To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wykonanego w trakcie uroczystości 

dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową 
zaznaczono   zmarłe   od   tego   czasu   osoby.   Stałem   tam   trzeci   od   prawej,   w   słomkowym 

kapeluszu, w krawacie zawiązanym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem 
pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce 

prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero 
pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów 

fotografię,   ale   dopiero   teraz   jej   znaczenie   stało   się   dla   mnie   tak   boleśnie   jasne:   z 
czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał 

karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.

Prezes   skończył   rozmawiać   przez   telefon,   przyłapał   mnie   na   przyglądaniu   się 

fotografii i uśmiechnął się.

Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: 

mam   nadzieję,   że   nie   obrazi   się   pan,   jeśli   powiem,   że   jest   pan   najbardziej 
nieprzewidywalnym   człowiekiem,   jakiego   znam.   I   widząc   moje   zdziwienie,   nie   zwlekał 

dłużej: A twierdzę tak ze względu na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu 
odpowiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton 

w   jego   ocenie   był   znakomity   i   wszystko,   co   napisałem   w   nim   o   starości,   należy   do 
najwspanialszych   stronic,   jakie   kiedykolwiek   zdarzyło   mu   się   przeczytać,   stąd   w   jego 

mniemaniu   pozbawione   sensu   jest   zakończenie   go   decyzją,   która   wygląda   na   śmierć 
cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt przeczytał felieton już 

po złamaniu strony redakcyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, 
pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy rano się o tym 

dowiedziałem,   poleciłem   wysłać   notę   protestacyjną   do   miejscowych   władz.   To   mój 
obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem 

wdzięczny   cenzorowi   za   jego   arbitralność.   To   znaczy,   nie   miał   najmniejszego   zamiaru 
akceptować  mojej  decyzji  o przerwaniu  pisania  stałego  felietonu.  Błagam  na  wszystko, 

powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed 
nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem 

background image

pogłębiać   dzielącej   nas   różnicy   zdań   jakąś   błahą   wymówką.   Niemniej   istotny   problem 
polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z 

kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. 
Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym 

mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.

W   następnym   tygodniu,   w   stanie   bliższym   konfuzji   niż   radości,   zaszedłem   do 

schroniska, by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą 
chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich 

dusze były całkiem nieme. Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem 
się z nimi pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał 

się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych 
godzinach,   odpowiadać   na   pytania   i   dzielić   smutki.   Ale   gdybym   nie   odebrał   kota, 

popełniłbym   afront   wobec   typografów.   A   poza   tym   był   to   przepiękny   okaz   angory,   o 
błyszczącej i różowawej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocierało się już o 

pełne słowa. Przekazano mi go w wiklinowym koszyku z certyfikatem rodowodowym i 
poradnikiem   obsługi,   takim   jak   instrukcja   składanego   roweru.   Wojskowy   patrol   przed 

wpuszczeniem   przechodniów   na   teren   parku   San   Nicolas   sprawdzał   ich   dowody 
tożsamości.   Nigdy   czegoś   podobnego   nie   widziałem   i   nie   potrafiłbym   sobie   wyobrazić 

czegoś   równie   przygnębiającego   jako   symptomu   mojej   starości.   Był   to   czteroosobowy 
patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami 

byli   twardzi   i   małomówni,   pachnący   stajnią   mężczyźni   z   równin   stepowych.   Oficer,   o 
policzkach w czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na 

nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości 
i legitymację prasową, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.

Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując daleko idącą ostrożność, ażeby nie 

spłoszyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma czegoś 

więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny 
angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, 

ale   i   nie   zareagował   jakoś   szczególnie.   W   jakim   jest   wieku?   zapytał   oficer.   Nie   wiem, 
dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć 

lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo 
jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w 

konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powiedział. Niech 
go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie, ale na odwrót, niech pan 

background image

mu   pozwoli   chadzać   własnymi   ścieżkami   i   czeka,   póki   nie   zyska   pan   jego   zaufania. 
Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:

A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię 

w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło 

być dobrą radą, co groźbą:

- Proszę uważać na siebie.

W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wybornym programie muzycznym: 

rapsodia   na   klarnet   i   orkiestrę   Wagnera,   Debussy’ego   rapsodia   na   saksofon   altowy   i 

orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło 
przeniosłem się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje 

się coś, co nie sprawiało wrażenia żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o 
moje   nogi.   Skoczyłem   jak   oparzony,   wrzeszcząc   wniebogłosy.   Był   to   kot   ze   wspaniale 

napuszonym   ogonem,   ze   swą   tajemniczą   ospałością   i   swym   mitycznym   rodem,   i   nie 
potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przebywam sam w domu z żywą, acz nie ludzką 

istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, 
jasna  gwiazda;  jakiś  statek  posłał  markotne   pożegnanie  i   poczułem  w  gardle   niemalże 

gordyjski węzeł tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej 
nie mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie 

pomylić,   wykręciłem   cztery   cyfry,   by   po   trzecim   sygnale   rozpoznać   głos.   No   dobrze, 
kobieto,   powiedziałem,   westchnąwszy   z   ulgą:   wybacz   mi   poranną   awanturę.   Ona, 

spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby 
dziewczynka   czekała   na   mnie,   jak   ją   Pan   Bóg   stworzył,   bez   żadnych   tapet   na   twarzy. 

Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą 
przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi 

panowie.   A   ja   wiem,   odparłem:   Bo   są   coraz   starsi.   Rosa   Cabarcas   uznała   to   za   rzecz 
oczywistą.

-   No   dobrze   -   powiedziała   -   rozumiem,   że   jesteś   dziś   w   nocy   punktualnie   o 

dziesiątej, zanim nam ostygnie ciepłe danie.

Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która 

mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudonimów, 

uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne 
imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego 

początku byłem   przekonany,  że  dziewczyna  ma  długie   imię,  na  przykład Filomena  czy 
Saturnina   lub   Nicolasa.  I   nad   tym   się   właśnie  zastanawiałem,   kiedy   mała   obróciła   się 

background image

plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształtu 
ciała. Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu 

na prześcieradle.

Rosa   Cabarcas   uczuliła   mnie,   ażebym   delikatnie   obchodził   się   z   małą,   bo 

dziewczynka jak się bała za pierwszym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powaga 
rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwiększono jej dawkę waleriany, bo teraz spała 

tak smacznie, że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem paru słodkich 
słów.   Zacząłem   więc   delikatnie   wycierać   ją   ręcznikiem,   nucąc   cichutko   piosenkę   o 

Delgadinie,   młodszej   córce   króla,   której   ojciec   wyznał   swą   miłość.   W   miarę   jak   ją 
wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu: 

Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz, ledwie 
bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie 

dobiegła końca. Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do 
ucha.   A   kiedy   już   służący   króla   odnajdywali   ją   martwą   w   łożu,   zmarłą   z   pragnienia, 

odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.

Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej. 

Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej 
jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na 

lustrze nad umywalką:

Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt 

nie mógł dostać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w 
drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią 

mokrej ziemi. Nie miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną taksówkę, rozpętała 
się   jedna   z   tych   ulew,   które   między   majem   a   październikiem   potrafią   całkowicie 

zdezorganizować   życie   miasta,   bo   schodzące   ku   rzece   ulice   z   palących   piasków 
przeistaczają w rwące potoki porywające wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego 

września,   po   trzech   miesiącach   suszy,   mogły   równie   dobrze   przynieść   ratunek,   jak   i 
zniszczenie.

Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem 

sam u siebie. Zdołałem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykającego się na balkon 

kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu podałem. Fetor jego zakisłego 
moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu.

Zacząłem   uczyć   się   kota,   tak   jak   niegdyś   wkuwałem   łacinę.   Z   poradnika 

dowiedziałem się, że koty wygrzebują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i 

background image

że w domach takich jak ten, nieposiadających podwórza, robią to w donicach z kwiatami 
albo   w   jakimkolwiek   podobnym   miejscu.   Najlepiej   było   przygotować   im   od   samego 

początku pudło z piaskiem, by już od pierwszego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi 
przyzwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wyczytałem również, że pierwsze, co 

koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie, czego się da, i 
tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. 

Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, ażeby poznać dokładnie 
jego obyczaje, ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmiennych 

humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o stałych porach, korzystał z kuwety z piaskiem 
na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego jedzenia na stole, i 

nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, a nie łupem 
wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.

O   zmierzchu   stanąłem   do   walki   z   ulewą   i   z   huraganowymi   wiatrami   grożącymi 

zawaleniem się domu. Ogarnął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka 

pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i 
ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przyczyny nie doświadczyłem. 

Gdzie   się   tylko   dało,   poustawiałem   garnki   pod   kapiącą   wodę,   odkrywając   przecieki, 
których   zeszłej   zimy   jeszcze   nie   było.   Największy   zaciek   pojawił   się   na   prawej   ścianie 

biblioteki. Pospieszyłem na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej 
części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze. 

Szmatami zatkałem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz 
głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło 

niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym 
zapachem siarki, wiatr rozbił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura 

morska,   rozrywająca   kłódki,   wdarła   się   do   domu.   Po   niespełna   dziesięciu   minutach 
wszystko   jednak   nagle   ucichło.   Wspaniałe   słońce   osuszyło   ulice   pełne   wyrzuconych 

szczątków i znów zaczął się upał.

Ulewa   minęła,   mnie   jednak   nie   opuszczało   towarzyszące   mi   przez   cały   czas 

wrażenie, że nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, 
to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce, 

tak   z   kolei   w   naszych   wspomnieniach   potrafią   istnieć   fakty   całkowicie   urojone.   We 
wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale 

zawsze w towarzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem 
szmer jej oddechu w sypialni i pulsowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto 

background image

sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak 
stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak odbiera ode 

mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce. Widziałem, jak mokra od deszczu, po 
kostki   w   wodzie,   biega   po   całym   mieszkaniu,   walcząc   z   burzą.   Wspominałem,   jak 

następnego dnia przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do 
stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadzałem dom do porządku po katastrofie 

morskiej.   Nigdy   nie   zapomniałem   jej   pochmurnego   spojrzenia   podczas   śniadania: 
Dlaczego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile 

się czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.

Od   tamtej   pory   była   obecna   tak   wyraźnie   w   mojej   pamięci,   że   robiłem   z   nią 

wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu 
ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, 

barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej 
przypisywałem,   w   zależności   od   swego   humoru:   jako   dwudziestolatka   była   zakochaną 

nowicjuszką, wykwintną kurwą - po czterdziestce, jako sześćdziesięciolatka była królową 
Babilonii, i świętą - jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina 

Lary, tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie śpiewają, nie 
mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś wiem, że nie były to 

halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy 
skończyłem dziewięćdziesiąt lat.

Gdy dom został doprowadzony do porządku, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże 

święty!   -   wykrzyknęła,   usłyszawszy   mój   głos   -   myślałam,   że   utonąłeś.   Nie   potrafiła 

zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci 
się   -   twoje   prawo,   ale   przynajmniej   miej   odwagę   zachować   się   jak   dorosły   człowiek. 

Próbowałem   wyjaśnić   jej   wszystko,   ale   Rosa   nagle   zmieniła   temat:   I   tak   mam   już 
upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też dziewicę. Jej tata chce ją wymienić 

na   dom,   ale   coś   niecoś   możemy   jeszcze   utargować.   Zmroziło   mi   serce.   Jeszcze   czego, 
zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle, 

bez kompromitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i 
dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest 

to, co lekarze nazywają starczą demencją.

Pojechałem   o   dziesiątej   wieczorem   z   szoferem   znanym   mi   z   rzadkiej   cnoty 

niezadawania   pytań.   Wziąłem   ze   sobą   mały   wentylator   i   obrazek   Orlanda   Rivery, 
kochanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by kupić 

background image

pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przywieźć jakiś 
wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie 

było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka pęk 
świeżo   rozkwitłych   astromelii.   Zgodnie   z   instrukcjami   właścicielki   przybyłem   ulicą   od 

strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł 
mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to 

proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z sześciu 
pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nastawiony na pełny regulator, 

ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamoros. 
Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzymując oddech, i zobaczyłem Delgadinę, 

która leżała w łóżku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i spała błogim 
snem na lewym boku.

Zanim   się   położyłem,   wyregulowałem   gramofon,   wymieniłem   stary,   pordzewiały 

wentylator na nowy i powiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zobaczyć, nie 

ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po 
centymetrze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te 

same ręce, którym wystarczało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać, te same 
stopy,   których   bezdźwięczne   stąpanie   łatwo   można   było   wziąć   za   koci   chód,   ten   sam 

zapach   potu   moich   prześcieradeł,   ten   sam   palec   od   naparstka.   Niewiarygodne:   leżąca 
przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich 

wspomnieniach.

Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita, 

którego  bardzo  kochaliśmy,  najlepszy   burdelowy tancerz  wszech  czasów  i  człowiek  tak 
gołębiego   serca,   że   nawet   diabłu   współczuł.   Namalował   go   farbami   okrętowymi   na 

okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sierra Nevada de 
Santa   Marta,   pędzlami,   które   sam   zrobił   z   sierści   swego   psa.   Kobieta   na   obrazie   to 

zakonnica, którą porwał z klasztoru, i z którą się później ożenił. Zostawiam ci ten obraz, 
żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz.

Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała tak 

bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach 

lekko,   jak   piosenka,   i   rozgałęziała   się   ku   najbardziej   skrytym   zakątkom   jej   ciała,   by 
następnie wrócić do serca oczyszczona przez miłość.

Przed   odejściem   o   świcie   przerysowałem   na   kartce   linie   jej   dłoni,   a   następnie 

przekazałem je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest 

background image

to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z 
kimś,   kto   już   umarł,  wciąż   oczekując   od   niego   pomocy,   ale   jest   w   błędzie   -   wsparcie, 

którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako 
stara kobieta i zamężna. Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna 

jej   życia.   Może   mieć   ośmioro   dzieci,   ale   zdecyduje   się   na   trójkę.   Gdy   będzie   mieć   lat 
trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować dużymi 

pieniędzmi,   a   jako   czterdziestolatka   otrzyma   spadek.   Będzie   dużo   podróżować.   Ma 
podwójne   życie   i   podwójne   szczęście   i   może   zmieniać   swoje   przeznaczenie.   Lubi 

wszystkiego próbować, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować 
się sercem.

Rozgorączkowany   z   miłości,   przystąpiłem   do   naprawienia   szkód   wyrządzonych 

przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nieskończoność z 

braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki 
według   kolejności   ich   przeczytania.   Wreszcie   wystawiłem   na   sprzedaż   pianolę,   jako 

relikwię historyczną, i jej sto zwojów klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od 
mojego,   z   głośnikami   hi-fi,   które   znacznie   powiększyły   przestrzeń   mojego   mieszkania. 

Znalazłem się  na  krawędzi  ruiny,  ale po  wielekroć  wynagrodzony  cudem,  że jeszcze  w 
moim wieku mogę cieszyć się życiem.

Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony takim 

zapamiętaniem i szczęściem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z 

dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną 
naturą.

Odkryłem,   iż   moje   obsesyjne   nastawanie,   by   wszystko   było   na   swoim   miejscu   i 

wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie 

było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowanego umysłu, ale wręcz odwrotnie, 
wielce rozbudowanym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby 

ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, 
ale w wyniku reakcji na swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczodry, ażeby skryć swoje 

sknerstwo,   że   jestem   przesadnie   ostrożny   z   powodu   czarnowidztwa,   że   jestem 
pojednawczy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się 

ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość 
nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.

Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasyków, którzy ukształtowali mnie 

w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w dziełach 

background image

romantycznych,   odrzucanych   ze   wstrętem   ongiś,   gdy   matka   chciała   narzucić   mi   ich 
czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia 

świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne 
gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce 

na rozkosze przypadku.

Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam 

się   doprowadzałem,   lękając   się   go   nieodmiennie.   Unosiłem   się   pomiędzy   błędnymi 
chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, 

kim naprawdę jestem.

Dziwactwo   moje   osiągnęło   już   taki   stan,   iż   podczas   jednej   z   demonstracji 

studenckich, z latającymi kamieniami i butelkami, mało brakowało, bym stanął na czele 
pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę:

Oszalałem z miłości.
Odurzony   nieubłaganym   wspomnieniem   śpiącej   Delgadiny,   zmieniłem   bez 

jakiejkolwiek   złej   intencji   charakter   moich   niedzielnych   felietonów.   Niezależnie   od 
poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde 

słowo wkładałem całe swoje życie. Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je 
w formie listów miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, 

żeby   przy   ich   druku   zrezygnowano   z   normalnej   czcionki   na   rzecz   mojej   florenckiej 
kaligrafii. Naczelny, a jakże, odebrał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes 

przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po redakcji:

- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wariaci wyprzedzają przyszłość.

Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjastyczna i wyraziła się ogromną 

liczbą listów od zakochanych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w radiowych 

wiadomościach   niczym   depesze   z   ostatniej   chwili   i   odbijano   na   powielaczu   albo 
przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok papierosów z przemytu na 

rogach   ulicy   San   Blas.   Od   początku   było   oczywiste,   że   felietony   są   wyrazem   moich 
własnych   przemyśleń   i   chęci   podzielenia   się   nimi,   ale   szybko   weszło   mi   w   krew 

wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych felietonach, aczkolwiek zawsze był 
to   głos   dziewięćdziesięcioletniego   mężczyzny,   który   nie   nauczył   się   myśleć   jak   starzec. 

Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w 
opiniach, i nawet grafologowie wywołali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi 

analizami mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i 
wprowadzili modę na nostalgię.

background image

Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w pokoju zostanie propeler, co nieco 

kosmetyków   i   to   wszystko,   co   będę   tam   w   przyszłości   znosić,   aby   uczynić   gniazdko 

przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem 
dla   niej   lub   też   czymś   mającym   sprawić   przyjemność   nam   obojgu   i   przez   parę   minut 

wyciągałem  wszystkie  pochowane  elementy  dekoracji,  by  przygotować scenę  dla  teatru 
naszych   nocy.   Przed   wyjściem,   najpóźniej   i   nieodmiennie   o   piątej   rano,   chowałem   i 

zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawała się mało 
przytulnym   pokojem   dla   smutnych   miłości   przypadkowych   klientów.   Pewnego   dnia 

usłyszałem,   że   Marcos   Perez,   najbardziej   słuchany   przed   południem   głos   w   radio, 
postanowił   w   swych   poniedziałkowych   audycjach   odczytywać   mój   niedzielny   felieton. 

Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, 
Delgadino, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy 

człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam 
przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas, 

która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na brwi przestała mi się 
jawić   jako   całkiem   zgrzybiała   starucha.   Jej   śniadania   cieszyły   się   znaczną   sławą,   a 

serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs 
żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w 

pełni, tyłek będzie mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię 
pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.

Była   zaskoczona,   kiedy   wymówiłem   imię   Delgadiny.   Ale   ona   wcale   się   tak   nie 

nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest Delgadiną. 

Wzruszyła   ramionami:   No   dobra,   niech   ci   będzie,   jest   twoja,   ale   mnie   to   brzmi   jak 
diuretyna albo inny środek moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowanym przez małą 

na lustrze zdaniu o tygrysie. Niemożliwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła Rosa, 
bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami: 

Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.

Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią duszę, 

a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług, mających na celu poprawę 
losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu zgadzała się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną 

uczennicy.

Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś 

prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do głowy, dlaczego się z nią nie 
ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim 

background image

wieku jedynym problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś mi, że 
ten problem masz z głowy. Przytaknąłem jej: W seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na 

niedostatek miłości.

Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z 

ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że nadal nim jesteś, 
gdy tymczasem twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. 

Słuchałeś Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale 
nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że 

świat już nie jest taki jak kiedyś, bo niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego 
tygodnia zastałem Delgadinę z gorączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas, ażeby dała 

mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju apteczkę ze środkami pierwszej pomocy. 
W niedzielę wieczorem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie było, by mogła wrócić do 

pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z grypy, 
która   powinna   ustąpić   po   tygodniu,   niemniej   wyraził   swe   poważne   zaniepokojenie   jej 

niedożywieniem.   Przestałem   się   z   nią   widywać,   a   bardzo   mi   jej   brakowało,   ale 
wykorzystałem jej nieobecność, by wyszykować pokój bez niej.

Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecylii Porras do tomu opowiadań 

Alvaro   Cepedy   Wszyscy   trwaliśmy   w   oczekiwaniu.   Przyniosłem   sześć   tomów   Jana 

Krzysztofa Romain  Rollanda,  by mieć  na  czym  trawić  czas czuwania. Kiedy  Delgadina 
mogła znów pojawić się w pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z 

powietrzem   oczyszczonym   aromatycznym   środkiem   owadobójczym,   ze   ścianami 
pomalowanymi   na   różowo,   z   lampami   w   stosownym   kolorze,   świeżymi   kwiatami   w 

wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi obrazami mojej matki, ale inaczej 
porozwieszanymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary radioodbiornik na 

nowy z falami krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Delgadina 
nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem, że nastawione jest 

na   stację   wyspecjalizowaną   w   modnych   bolerach.   Taki   był   jej   gust,   niewątpliwie,   i 
przyjąłem to bez bólu, bo i ja uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych 

dniach. Następnego dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka 
moja, jesteśmy sami na tym świecie.

W   owym   czasie   odnosiłem   dziwne   wrażenie,   że   mała   dorasta   jakby   za   szybko. 

Przekazałem Rosie Cabarcas tę uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego 

grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest 
aż tak realna, iż nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower, 

background image

powiedziała Rosa Cabarcas. Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez 
całe miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używany przez dziewczynę; w istocie 

sprawiał   wrażenie   żelastwa   niegodnego   kobiety   otaczanej   tak   szczerą   miłością.   Ale 
szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym 

życiu. Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by 
odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie. 

Sprzedawcy,   który   zapytał   mnie   o   wiek,   odpowiedziałem   ze   specyficzną   dla   starości 
kokieterią:

Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział dokładnie to, co 

chciałem, żeby powiedział:

A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie 

zatraciłem   umiejętności   nabytej   w   zamierzchłych   latach   szkolnych,   i   poczułem,   że 

przepełnia   mnie   promieniejąca   rozkosz.   Zacząłem   śpiewać.   Wpierw   pod   nosem, 
cichuteńko, a po chwili już z całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się 

przez pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miejskiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się 
rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do wystartowania w wyścigu dookoła Kolumbii w 

wózku   inwalidzkim.   Machałem   do   nich,   śląc   pozdrowienia   szczęśliwego   żeglarza   i   nie 
przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem kolejny odważny 

felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze -po dziewięćdziesiątce.

W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę i obcałowałem całe jej ciało 

do utraty tchu: kręgosłup, kręg po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem, 
ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła się jej 

temperatura,   a   ciało   zaczynało   wydawać   dziką   woń.   W   odpowiedzi   posyłała   mi   nowe 
wibracje przez każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło, 

smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio i sutki rozkwitły nawet 
nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy poczułem jakby wrzawę tłumów nad 

morzem   i   jakąś   panikę   w   drzewach,   przeszywające   mi   serce.   Udałem   się   wówczas   do 
łazienki   i   napisałem   na   lustrze:   Delgadino,   życie   moje,   zaczęły   wiać   bryzy   Bożego 

Narodzenia.   Jednym   z   moich   najszczęśliwszych   wspomnień   było   odurzenie,   jakie 
poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje? Nauczycielka w 

nie   lepszym   stanie   odpowiedziała   mi:   Och,   dzieciaku,   nie   widzisz,   że   to   bryzy? 
Osiemdziesiąt lat później poczułem to samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to 

ten sam co zawsze i powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem, 
piaskowymi   burzami,   ulicznymi   trąbami   wyrywającymi   dachy   i   unoszącymi   spódnice 

background image

uczennicom.   Miasto   nabierało   wówczas   widmowego   pogłosu.   W   czasie   wiejących   bryz 
można było w nocy usłyszeć w najwyżej położonych osiedlach krzyki z leżącego daleko w 

dole   targowiska   miejskiego,   jakby   dochodziły   zza   najbliższego   rogu.   Fale   grudniowych 
wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach przyjaciół zagubionych w dalekich 

burdelach.

A  jednak   razem   z   bryzami   dotarła   do   mnie   również  wiadomość,   że   nie   ze  mną 

Delgadina   spędzi   święta   Bożego   Narodzenia,   ale   z   rodziną.   Jeśli   czegoś   na   świecie 
szczególnie nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą, bo się 

radują,  tych  zimnych   ogni,   głupawych   kolęd,   łańcuchów  z  krepiny,   które   nie   mają   nic 
wspólnego  z  dzieciątkiem urodzonym  dwa i  pół tysiąca lat temu  w  skromnej  stajence. 

Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju 
bez małej. Spałem dobrze i obudziłem się wtulony w pluszowego misia, który stał na dwóch 

nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas 
powiedziała mi, że Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej 

ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na ziemię, informując, 
że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od ósmej we 

własnym   łóżku,   zasypiając   bez   żalu.   Byłem   szczęśliwy,   bo   gdy   wybiła   północ,   w   huku 
wściekłego bicia w dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów 

statków,   wybuchów   petard,   ogni   sztucznych,   poczułem,   jak   na   paluszkach   wchodzi 
Delgadina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej 

zapach lukrecji.

Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i 

na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny ton głosu, który słyszała, nie budząc 
się,   a   odpowiadała   mi   naturalnym   językiem   ciała.   Stany   jej   ducha   widoczne   były   po 

sposobie, w jaki spała. Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczęła przystosowywać 
się   do   stanu   wewnętrznego   spokoju,   który   upiększał   jej   twarz   i   wzbogacał   sny. 

Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych felietonów, w których i 
tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i tylko ona.

W   tamtych   dniach   zostawiłem   jej   na   poduszce   kolczyki   ze   szmaragdami,   które 

należały do mojej matki. Miała je włożone przy naszym następnym spotkaniu, ale nie było 

jej   w  nich   dobrze.   Przyniosłem   jej   więc   kolczyki   bardziej   pasujące  do   tonacji   jej   cery. 
Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci dobrze ze względu na 

typ twej urody i rodzaj fryzury.

W   tych   będzie   ci   znacznie   lepiej.   Na   dwa   następne   spotkania   nie   włożyła   ani 

background image

pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią randkę włożyła te, które jej poradziłem. 
Dzięki  temu  zrozumiałem,   że  nie  jest  ślepo   posłuszna  moim  poleceniom,  ale  czeka  na 

sposobność, by sprawić mi przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się do 
tego swoistego  życia domowego, że  miast spać nago,  przyniosłem piżamy  z  chińskiego 

jedwabiu,   których   przestałem   używać,   bo   nie   miałem   się   dla   kogo   z   nich   rozbierać. 
Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego podziwianego 

przez cały świat bardziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka, która ją 
zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by 

dokończyć jej lekturę. Później przeczytaliśmy Baśnie Perraulta, Historię świętą, Baśnie z 
tysiąca i jednej nocy w wersji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwując różnice 

w   odbiorze   poszczególnych   tytułów,   zdałem   sobie   sprawę,   że   głębokość   jej   snu   była 
wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją wciągała dana książka. Kiedy czułem, że 

właśnie   dociera   do   samego   dna,   gasiłem   światło   i   zasypiałem,   wtulony   w   nią,   aż   do 
pierwszego piania kogutów.

Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła noc, 

kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz pierwszy.

Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, odwróciła się do mnie plecami i z 

żalem powiedziała: To przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją dialogu, 

zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie 
dało się słyszeć plebejskie pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto 

w niej siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem ją 
śpiącą.

Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się nieprzyjaźnie, od 

dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami jak ranione 

zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść 
z nim do weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do sizalowego wora 

i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska, 
by powiedzieć, że nie ma innego wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja 

zgoda. Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Damiana. Pomyślałem w złości, 
że  i  mnie mogliby żywcem spalić w piecu  dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się 

całkiem bezradny: nie nauczyłem się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić 
tylko dlatego, że był stary. Co na to poradnik?

Incydent   tak   mnie   poruszył,   że   napisałem   felieton   niedzielny   pod   tytułem 

przywłaszczonym z Nerudy:

background image

Jestli   kot   najmniejszym   tygrysem   salonowym?   Artykuł   dał   początek   kolejnej 

kampanii, która znów podzieliła czytelników na miłośników kotów i ich przeciwników. Po 

pięciu dniach przeważyła opinia, że uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą 
przyczyny związane z higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.

Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen. 

Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto. I raz 

jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia o świcie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem 
się  z  rozkoszy,   sądząc,  że  to  jej  ręka.  Ale  nie:  to  była  Rosa  Cabarcas w  ciemnościach. 

Ubieraj się i chodź za mną, powiedziała, mam problem.

I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skomplikowany, niż z początku sądziłem. 

Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy zadźgano nożem w pierwszym pokoju 
pawilonu. Zabójca zbiegł. W łóżku przesiąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem 

nagie,   ale   w   butach,   i   blade   bladością   kurczaka   ugotowanego   na   parze.   Natychmiast 
rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i 

elegancji, a przede wszystkim z nieskazitelności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine 
jak wargi, i ciągle krwawiące cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany 

zrobiły  na  mnie  wrażenie,  ale  to,  że  miał   nałożoną  prezerwatywę,  chyba  jeszcze przed 
użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.

Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo i on korzystał z przywileju 

wchodzenia   przez   furtkę   ogrodową.   Nie   wykluczano   podejrzenia,   iż   spotykał   się   tu   z 

mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedynie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. 
Zachowywała się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie myśl, iż śmierć jest być 

może   dla   niej   chlebem   powszednim.   Nie   ma   nic   trudniejszego   niż   ubrać   trupa, 
powiedziałem jej. Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go 

przytrzyma.   Zwróciłem   jej   uwagę:   A   kto,   twoim   zdaniem,   przełknie   bajkę   o 
poszatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego 

dżentelmena?   Zacząłem   bać   się   o   Delgadinę.   Najlepiej   będzie,   jak   ją   sam   odwieziesz, 
powiedziała mi Rosa Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę. 

Rosa Cabarcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej pogardy: Ty 
się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć była to tylko część prawdy. Uprzedź ją, 

że musi jak najszybciej stąd odejść, zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty 
jesteś dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie, 

powiedziałem   z   niejakim   przekąsem.   Jesteś   jedynym   liberałem,   który   ma   coś   do 
powiedzenia w tym rządzie.

background image

Miasto,   kąsek   łakomy   ze   względu   na   swój   pokojowy   charakter   i   naturalne 

bezpieczeństwo, co roku doświadczało okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. 

Ale tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja, zbyt krzykliwa w nagłówkach i 
nader   skromna   w   konkretach,   głosiła,   iż   młody   bankier,   napadnięty   z   nieznanych 

powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wyniku zadanych nożem ran. Nie miał 
wrogów.   Komunikat   władz   wskazywał,   iż   przypuszczalnych   morderców   należy   szukać 

pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętujących falę przestępstw pospolitych, obcych 
obywatelskiemu   duchowi   miasta.   W   pierwszych   godzinach   aresztowano   ponad 

pięćdziesięciu podejrzanych.

Wzburzony   udałem   się   do   redaktora   kierującego   działem   prawnym,   typowego 

dziennikarza   z   lat   dwudziestych,   z   celuloidowym   zielonym   daszkiem   na   czole   i   z 
podciągającymi   gumkami   na   rękawach,  który   chełpił  się   tym,   że   uprzedzał   fakty.   Tym 

razem jednak był w posiadaniu jedynie strzępów informacji dotyczących morderstwa, więc 
uzupełniłem jego wiedzę, zachowując granice roztropności. W rezultacie napisaliśmy na 

cztery   ręce   pięć   stron   artykułu   przeznaczonego   na   osiem   kolumn   pierwszej   strony   i 
powołującego   się   na   wiecznie   bijące   źródła   godne   naszego   pełnego   zaufania.   Ale 

Odrażającemu   Drabowi   z   Dziewiątej   Punkt  -   cenzorowi   -   nawet   ręka   nie   drgnęła,   gdy 
narzucał   oficjalną   wersję,   głoszącą,   że   był   to   napad   bandytów   związanych   z   partią 

liberałów.   Obmyłem   sumienie,   nałożywszy   na   rękaw   krepę   żałoby   podczas   najbardziej 
cynicznego i najtłumniejszego pogrzebu stulecia.

Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć 

się, co się stało z Delgadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani przez następne 

cztery dni. Piątego dnia udałem się do niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale 
nie przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa nikt nic nie widział i nie słyszał. 

Nie   mając   znaku   życia   od   Delgadiny,   rzuciłem   się   na   jej   poszukiwania,   szaleńcze,   a   i 
nierzadko   błazeńskie,   po   których   ledwie   dychałem.   Przesiadując   całymi   dniami   w 

tumanach kurzu na stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na 
obtłuczony posąg Simona Bolivara, przyglądałem się bacznie młodziutkim rowerzystkom. 

Pedałując,   przejeżdżały   obok   jak   łanie;   piękne,   chętne,   gotowe   do   klepnięcia   w  berku. 
Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było to jak zatrute 

źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem ciszy, bo umysł mój 
skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz było zupełnie na odwrót: mogłem pisać 

tylko w cieniu boler. Życie moje napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w następnym 
tygodniu stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany lawiną 

background image

listów,   jakie   nadeszły,   zażądał,   bym   nieco   utemperował   miłosne   wyznania,   a   raczej 
zastanowił się z nim, jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.

Niepokój   obrócił   wniwecz   rygorystycznie   dotąd   przestrzegany   przeze   mnie   plan 

dnia. Budziłem się o piątej, owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyobrażając 

sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do 
szkoły, podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniadanie, i przejeżdża przez całe 

miasto na rowerze, ażeby odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastanowiłem się: 
O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przyszywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy 

Cabarcas,   żeby   mnie   odnaleźć?   Przez   cały   tydzień   nie   zdejmowałem   z   siebie   chałatu 
mechanika samochodowego, ani za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie 

myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek szykuje się dla kogoś, że 
ubiera się i perfumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego kogoś. Damiana, natrafiwszy 

na mnie nagiego w hamaku o dziesiątej rano, uznała, że jestem chory. Spojrzałem na nią 
oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do potarzania się nago. Z pogardą odrzekła:

- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?
W   ten   sposób   dowiedziałem   się,   jak   dalece   cierpienie   mnie   zepsuło.   Nie 

rozpoznawałem siebie samego w odczuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem 
wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nieobecność. Pisałem, nie wyłączając go, i 

ledwie rozlegał się pierwszy dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa 
Cabarcas.   Co   jakiś   czas   przerywałem   to,   czym   akurat   byłem   zajęty,   żeby   zadzwonić,   i 

godzinami wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że 
jest to telefon bez serca. Wracając pewnego deszczowego popołudnia do domu, natknąłem 

się na kota zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i potulny, 
aż żal serce ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory, więc postępując zgodnie z 

instrukcjami,   przystąpiłem   do   leczenia.   Gdy   podrzemywałem   w   porze   sjesty,   raptem 
zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem 

go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery spusty 
i zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się rzucać w torbie, iż w końcu 

udało mu się z niej uciec, a następnie przeskoczyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród 
drzew. Walnąłem pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój, 

kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki, 
odparł głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. 

Kota też nie ma, usłyszałem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł 
głos.

background image

Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia poetica. Tego 

wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że nie tylko można 

umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. 
Ale zdałem sobie również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda: 

za   nic   w   świecie   nie   oddałbym   rozkoszy   mojej   udręki.   Przez   ponad   piętnaście   lat 
próbowałem   nadaremnie   przetłumaczyć   pieśni   Leopardiego   i   dopiero   tego   wieczoru 

poczułem je w pełni:

Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.

Moje   wtargnięcie   do   redakcji   w   chałacie   i   z   kilkudniowym   zarostem   wzbudziło 

pewne wątpliwości co do mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba redakcji, z 

jednoosobowymi   szklanymi   kabinami   i   światłami   padającymi   z   sufitu,   wyglądała   jak 
klinika położnicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat skłaniał do rozmawiania 

szeptem i stąpania na paluszkach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów 
olejne   portrety   trzech   dożywotnich   prezesów   i   fotografie   sławnych   gości.   W   ogromnej 

głównej   sali   -   gigantyczne   zdjęcie   całego   personelu   aktualnej   redakcji   z   dnia   moich 
urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie porównać go z fotografią zrobioną, kiedy 

miałem lat trzydzieści, i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje 
się bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która pocałowała mnie 

na   uroczystościach   urodzinowych,   zapytała,   czy   nie   jestem   chory.   Rozpierało   mnie   ze 
szczęścia, iż mogę powiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:

Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:
Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:

Nie bądź taka pewna.
Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w amfiteatrze 

miejskim   znaleziono   ciała   dwojga   dziewcząt   o   nieustalonej   tożsamości.   Wystraszony 
zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie, odparł. To mogą być uciekinierki z interioru, 

których dopadły rządowe zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak 
plama krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął:

- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.
Coś   gorszego   jeszcze   przydarzyło   mi   się   parę   dni   później,   kiedy   dziewczyna   z 

identycznym jak mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo.

Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale punkt dwunastej. Była bardzo 

piękna,   stawiała   długie   kroki   i   tak   swobodnie   płynęła   pośród   tłumu,   iż   ledwo   za   nią 
nadążałem.   W   końcu   przegoniłem   ją   i   spojrzałem   jej   w   twarz.   Odepchnęła   mnie,   nie 

background image

zatrzymując się i bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość 
zabolała mnie tak, jakby to była właśnie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym 

rozpoznać   Delgadiny   ubranej   i   na   nogach,   a   i   ona   nie   mogła   przecież   wiedzieć,   jak 
wyglądam, jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa zamknąłem się na trzy dni 

w   domu   i   zrobiłem   szydełkiem   dwanaście   par   niebieskich   i   dwanaście   par   różowych 
buciczków,   usiłując   podtrzymywać   się   na   duchu,   by   nie   słuchać,   nie   śpiewać   i   nie 

przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.

Ale   tak   naprawdę   byłem   już   u   kresu,   bo   brak   sił   wobec   miłości   zaczynał 

uświadamiać   mi,   jak   bardzo   jestem   stary.   Czekało   mnie   jeszcze   kolejne,   o   wiele 
dramatyczniejsze   doświadczenie,   gdy   miejski   autobus   potrącił   rowerzystkę   w 

najruchliwszym   punkcie   centrum.   Gdy   się   tam   znalazłem,   dziewczynę   właśnie   zabrała 
karetka, a rozmiary nieszczęścia widać było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży 

niezakrzepłej   jeszcze   krwi.   Skóra   mi   ścierpła   nie   tyle   na   widok   całkiem   zniszczonego 
roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko ten sam rower, który 

podarowałem Delgadinie.

Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzystka była bardzo młoda, wysoka 

i   chuda,   że   miała   krótkie   kręcone   włosy.   Roztrzęsiony,   wsiadłem   do   pierwszej 
przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia, mieszczącego się w 

starym budynku o żółtawo-rdzawych murach, który wyglądał jak więzienie osadzone na 
pustynnych piaskach. Około pół godziny strawiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i 

kolejne   pół,   żeby   wyjść   z   wonnego   patia   drzew   owocowych,   gdzie   umęczona   chorobą 
kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wykrzyknęła:

- Ja jestem tą, której nie szukasz.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na wolności pacjenci 

miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki. Musiałem 
okazać   dyrekcji   szpitala   legitymację   prasową,   aby   pielęgniarz   zaprowadził   mnie   do 

oddziału pogotowia ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:

Rosalba   Rios,   lat   siedemnaście,   zawód   nieznany.   Rozpoznanie:   wstrząśnienie 

mózgu.   Prognostyk:   umiarkowany.   Zapytałem   ordynatora   oddziału,   czy  mogę   zobaczyć 
dziewczynę,   z   cichą   nadzieją,   że   odmówi,   ale   lekarze   zaprowadzili   mnie   z   wielką 

przyjemnością, łudząc się, że może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znajduje się 
szpital.

Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną poupychanymi na wcisk łóżkami, w 

której unosiła się gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce, na metalowym 

background image

łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Głowę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała 
twarz była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć jej stopy, by stwierdzić, że to 

nie ona. I dopiero wtedy zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była 
ona?

Oplątany   jeszcze   pajęczyną   nocy,   odważyłem   się   następnego   dnia   pojechać   do 

fabryki   koszul,   gdzie,   jak   twierdziła   niejednokrotnie   Rosa   Cabarcas,   ponoć   mała   była 

zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by oprowadził nas po swoim, dla nas modelowym, 
zakładzie,   w   związku   z   ogólnokontynentalnym   projektem   Organizacji   Narodów 

Zjednoczonych.   Właścicielem   był   gruboskóry   i   mrukliwy   Libańczyk,   który   na   oścież 
otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się wzorem dla całego 

świata.

Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało guziki 

w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na równe nogi niczym 
uczennice i zaczęły przypatrywać się nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój 

wkład w wiekopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przyglądałem się każdej 
twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to 

jedna z nich mnie odkryła, swym budzącym grozę spojrzeniem bezlitosnego podziwu.

- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?

Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziewczyna może w człowieku siać 

takie spustoszenia. Uciekłem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając się, czy 

pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem 
stamtąd, z wszystkich doznawanych dotąd w życiu uczuć pozostała mi jedynie chęć do 

płaczu.

Rosa   Cabarcas   zadzwoniła   po   miesiącu   z   mało   prawdopodobnym 

usprawiedliwieniem: po morderstwie bankiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena 
de   Indias.   Nie   uwierzyłem   jej,   rzecz   jasna,   niemniej   pogratulowałem   szczęśliwego 

zrządzenia   losu   i   pozwoliłem   się   utwierdzić   we   własnym   kłamstwie,   zanim   zadałem 
bąbelkujące w mym sercu pytanie:

- A co z nią?
Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale jej głos 

brzmiał już wykrętnie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, 
dam ci znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, 

jakiś trop przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo możesz sobie 
zaszkodzić,   a   jej   już   na   pewno.   Nie   miałem   nastroju   na   takie   łamańce.   Raz   jeszcze 

background image

poprosiłem,   by   dała   mi   choćby   szansę   na   zbliżenie   się   do   prawdy.   W   końcu   jesteśmy 
wspólnikami. Nie zmiękła. Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka 

na mój telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.

Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, 

że   nic   nie   wskóram,   jeśli   nie   będę   próbował   załatwić   tego   po   dobroci.   Po   południu 
pozwoliłem   sobie   wpaść   do   niej   bez   zapowiedzi,   ale   dom   nadal   był   zamknięty   i 

oplombowany przez władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła nie od siebie, 
może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały mnie złe przeczucia. O szóstej 

wieczorem jednak, w najmniej spodziewanym momencie, rozległo się przez telefon moje 
własne hasło i odzew:

- No dobra, teraz chcę.
O   dziesiątej   w   nocy,   drżąc   cały,   zagryzając   wargi,   by   nie   wybuchnąć   płaczem, 

stawiłem się, obładowany bombonierkami czekoladek szwajcarskich, nugatów i cukierków, 
i z koszem płonących róż, by obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a 

z radioodbiornika sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na skrzypce i fortepian 
Brahmsa.   Delgadina   leżała   w   łóżku   tak   promienna   i   tak   odmieniona,   że   ledwie   ją 

poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, 
która czyniła z niej jakby osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające 

kości policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i krótkie 
kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina Praksytelesa. Ale tu nie 

było  najmniejszej   wątpliwości,  bo  piersi jej  tak urosły,  że  nie mieściły  mi  się w  dłoni, 
biodra już się ukształtowały, a kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała 

mnie i zauroczyła owa celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki: sztuczne 
rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane perłowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które 

nie miały nic wspólnego z miłością. A już całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, 
jaką miała na sobie: złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł, złota 

bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamieniami szlachetnymi na każdym palcu. Na 
krześle leżała jej suknia wieczorowa z cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne 

wapory uniosły się z mych trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.

Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było tak: w noc zabójstwa Rosa 

Cabarcas nie miała pewnie ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie policja 
odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych 

okolicznościach.   W   tak   beznadziejnych   sytuacjach   Rosa   Cabarcas   jest   jedyna   i 
niezastąpiona:   sprzedała   dziewictwo   małej   jednej   ze   swych   grubych   ryb   w   zamian   za 

background image

wyciągnięcie jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna, należało zniknąć, dopóki 
skandal nie przycichnie. Cudownie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje w łóżku, 

Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności. 
Ślepy z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany wszystkim, co mi wpadło w ręce: 

lampami, radiem, wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem niespiesznie, 
ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało 

mi życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie spojrzała na mnie, lecz zwinęła 
się plecami do mnie i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do czasu jedynie 

wzdrygając   się.   Kury   na   podwórzu   i   psy   wyjące   o   świcie   dołączyły   do   wrzawy.   W 
oślepiającej jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy w drzwiach zjawiła 

się niewzruszona postać Rosy Cabarcas w nocnej koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem 
przeprowadziła inwentaryzację katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta 

w kłębek niczym ślimak i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój Boże! - 
wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką miłość!

Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała: Idziemy! Potulnie 

poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i wskazała, bym 

usiadł naprzeciwko, jakbym miał przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz 
przestań zachowywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje? Wyznałem jej moją 

prawdę   objawioną.   Rosa   Cabarcas   wysłuchała   mnie   w   milczeniu,   nie   okazując 
najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała. 

Zawsze   twierdziłam,   że   zazdrość   od   prawdy   mądrzejsza.   I   opowiedziała   mi,   co   się 
naprawdę   wydarzyło.   Rzeczywiście,   przyznała,   w   skołowaceniu,   w   jakie   popadła, 

dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym pokoju dziewczynie.

Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka, zajął się przekupywaniem i 

przekabacaniem,   kogo   się   dało,   a   jednocześnie   zaprosił   Rosę   Cabarcas   do   kompleksu 
hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, dopóki skandal nie przycichnie. Uwierz 

mi,   że   calusieńki   czas   myślałam   o   tobie   i   małej.   Wróciłam   przedwczoraj   i   od   razu 
zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowiadał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, 

ale w tak podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego, 
żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z jakim rezultatem: cudo. A luksusowa 

suknia? Takie suknie wypożyczam moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają 
się   na   tańce   ze   swymi   klientami.   A   biżuteria?   Moja   własna,   powiedziała.   Wystarczy 

dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i błyskotki z puszki. Więc przestań 
się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak 

background image

nie zasługuje na szczęście jak właśnie wy.

Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy kurwy 

jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności.

Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem: zasranymi kurwami! Nie chcę 

mieć już nigdy do czynienia z tobą ani z żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w 
drzwiach, machnąłem jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego 

wątpliwości. - Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale 
żebyś sobie nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.

Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane przez autora 

Juliuszowi Cezarowi:

To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają. Nie mogłem 

odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w dziełach 

jego   biografów,   od   Swetoniusza   po   Jerome’a   Carcopino,   ale   warto   było   ją   poznać.   Jej 
fatalizm zastosowany do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie 

w determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale przede wszystkim po 
to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od miłości do Delgadiny.

Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co nic, schudłem tak bardzo, że 

spodnie nie trzymały mi się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach, bezzasadnie i 

gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spędzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało 
mi   ani   czytać,   ani   słuchać   muzyki,   za   to   w   ciągu   dnia   morzyła   mnie   głupia,   bo 

niepozwalająca wcale zasnąć, senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi 
do Loma Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła mi do 

ucha: Bzykasz jeszcze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na moją kieszeń, kobieta, 
która od swych dziewczęcych lat znosiła mnie jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez 

grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za chińskiego ogrodnika, który dał jej swe 
nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat 

miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją 
nadal zawodowa zuchwałość.

Zaprosiła   mnie   do   swojej   rezydencji   pośród   chińskiego   ogrodu   warzywnego   na 

wzgórzu   przy   drodze   schodzącej   do   morza.   Usiedliśmy   w   plażowych   leżakach   na 

zacienionym   tarasie,   pośród   paproci   i   gąszczu   astromelii,   i   porozwieszanych   wszędzie 
klatek z ptakami.

Można   było   dostrzec   pracujących   na   stoku   wzgórza   chińskich   ogrodników, 

chroniących się przed palącym słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare morze 

background image

przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falochronami kanalizującymi rzekę przez kilka 
jeszcze mil w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający do ujścia rzeki biały 

transatlantyk   i   przypatrywaliśmy   mu   się   w   milczeniu,   dopóki   nie   usłyszeliśmy   jego 
zwierzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No i popatrz? Po raz pierwszy w 

ciągu półwiecza nie przyjmuję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie zważając 
na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię 

lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak nie poznał 
twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z tobą wytrzymała i nikt 

inny.

Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do oczu, i chyba 

dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już nie jestem tym, kim byłem, i 
wytrzymałem jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. 

Wiesz, zaczynam się powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz 
w tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to widzą. Nie 

mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opowiedziałem jej całą historię, która mnie 
gryzła, od pierwszego telefonu do Rosy Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych 

urodzin   po   tragiczną   noc,   kiedy   zdemolowałem   pokój,   by   nigdy   już   tam   nie   wrócić. 
Słuchała mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi, 

powoli, wreszcie uśmiechnęła się.

- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - powiedziała mi. - Nie ma gorszego 

nieszczęścia jak umierać w samotności.

Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak zabawka i nie szybszej od konia. 

Zjedliśmy obiad  przy  drewnianym,  przeżartym już przez korniki  molo, gdzie  przedtem 
wpływał   do   kraju   cały   świat,   zanim   nie   pogłębiono   Bocas   de   Ceniza.   Usiedliśmy   pod 

palmowym   daszkiem,   gdzie   czarne   matrony   serwowały   smażone   pagrusy   z   ryżem 
kokosowym   i   plastrami   zielonych   bananów.   Zdrzemnęliśmy   się   w   skwarze   drugiej   po 

południu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie utonęła ogromna świeca słońca. 
Rzeczywistość wydawała mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło spędzić 

nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś za siebie, 
widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i oddałabym duszę, żeby 

zostać   choćby   i   z   tym   najgorszym.   Dzięki   Bogu,   zdążyłam   spotkać   mojego   Chińczyka. 
Oczywiście, to tak jakby mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że 

jest mój i tylko mój. Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i 
powiedziała: A to znaczy, że masz natychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli 

background image

jest prawdą to, co ci podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i 
nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziadkowe ochy i achy. 

Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł 
wynagrodził za tchórzostwo i podłość. Poważnie, powiedziała od serca: żeby nie było tak, że 

umrzesz, nie spróbowawszy, jak cudownie jest się pieprzyć z miłości.

Ręce   mi   drżały,   kiedy   nazajutrz   wykręcałem   numer   telefonu.   Z   powodu 

ewentualnego spotkania z Delgadiną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy 
Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła mi mocno przesadzony rachunek za 

spowodowane   przeze   mnie   zniszczenia.   Musiałem   sprzedać   jeden   z   najulubieńszych 
obrazów matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął 

nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej kwoty dołożyłem swoje oszczędności i 
zaniosłem pieniądze Rosie Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: Bierzesz albo nie. Był to 

samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich sekretów, żeby zniszczyć 
moje dobre imię. Ale nie targowała się, zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w 

noc   kłótni.   Jednym   ruchem   przegrałem   wszystko:   zostałem   bez   Delgadiny,   bez   Rosy 
Cabarcas i bez swoich ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słuchawce pierwszy sygnał, 

drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchawkę. 
Padłem w hamak, usiłując się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że 

płótno   przemokło.   Odwaga   wróciła   mi   dopiero   następnego   dnia.   -   Słuchaj,   kobieto   - 
powiedziałem stanowczym głosem. - Dziś chcę.

Rosa   Cabarcas,   jakżeby   inaczej,   była   ponad   to.   Och,   mój   ty   smutny   mędrku, 

westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już się 

pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o złudzenia.

Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad miesiąca, że mała sprawiała 

wrażenie, jakby już całkiem przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet nic 
nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była bardzo zadowolona ze swego nowego 

zajęcia, znacznie przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie guzików. Żywy ogień 
rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedziała 

obojętnie: Nie bądź idiotą, gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej 
lepiej?  Tempo  jej logiki  pogłębiło  moje wątpliwości. A skąd  mam wiedzieć,  że jej  tam 

właśnie   nie   ma?   W   tym   przypadku,   odparła,   wolałabym   na   twoim   miejscu   o   tym   nie 
wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz kolejny. Rosa, niewzruszona, przyrzekła 

jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczynę. Ale żadnych obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie 
dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie 

background image

mała   mieszka.   Ale   to   nie   znaczy,   cholera,   że   od   razu   należy   sobie   strzelać   w   łeb, 
powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.

Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę, całą i chętną. Wróciłem pełen 

pokory i całowałem ją centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwunastej w nocy do 

pierwszych   kogutów.   To   były   długie   przeprosiny,   które   przyrzekłem   sobie   zawsze 
powtarzać,   i   było   tak,   jakbym   zaczynał   od   nowa.   W   pokoju   wszystko   uległo 

przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, 
nic nie zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że jeśli chcę w nim dokonać 

jakichś zmian, to muszę załatwić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze jestem 
jej   winien.   Ale   moja   sytuacja   ekonomiczna   była   fatalna.   Emerytura   starczała   na   coraz 

mniej. To, co jeszcze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą biżuterią mojej 
matki - pozbawione było jakiejkolwiek wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, 

żeby uchodzić za antyk. W lepszych czasach gubernator złożył mi kuszącą ofertę kupienia 
ode   mnie   hurtem   książek   klasyków   greckich,   łacińskich   i   hiszpańskich   dla   naszej 

departamentalnej biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach 
politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy 

literaturze. Zmęczony szukaniem przyzwoitego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, 
którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na miejskie targowisko ponurym 

zaułkom, by ją tam zastawić. Zachowując się jak roztargniony profesor, pokręciłem się w 
ciasnocie uliczek pełnych podejrzanych kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność 

Floriny   de   Dios   zamknęła   mi   drogę:   nie   miałem   śmiałości.   Wówczas   postanowiłem 
sprzedać   je   z   podniesionym   czołem   najstarszemu   i   najszacowniejszemu   jubilerowi. 

Subiekt,   przyglądając   się   biżuterii   przez   okular,   zadał   mi   kilka   pytań.   Zachowaniem, 
wzbudzającymi  lęk  formami,   przypominał   lekarza.  Wyjaśniłem   mu,  że   kosztowności   te 

odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w końcu zdjął 
okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butelkowe.

Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współczuciem: Ale przynajmniej złoto 

jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy 

sobie faktury zakupu, i powiedziałem grzecznie:

- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.

Nie   zareagował.   Zdarza   się,   powiedział,   że   z   rodowych   kosztowności   z   upływem 

czasu znikają najwartościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czarne owce albo 

niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi 
na   jaw.   Niemniej   jeśli   pan   pozwoli,   na   chwilę   pana   opuszczę,   powiedział   i   zniknął   z 

background image

kosztownościami   za   drzwiami   w   głębi   sklepu.   Po   chwili   zjawił   się   znów   i   bez   słowa 
wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił do swych zajęć.

Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w 

pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym tacie. Nagle opadła mnie myśl, 

która  mnie  zmroziła:  czy  przypadkiem  Rosa  Cabarcas i  Delgadina  nie  zmówiły  się,   by 
sprzedać oryginalne kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?

Szarpały   mną   coraz   większe   wątpliwości,   gdy   pojawiła   się   sekretarka,   która 

poprosiła mnie, bym kierując się ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do małej 

oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w 
głębi pokoju i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu z wylewnością starego 

znajomego.   Robiliśmy   razem   maturę,   powiedział   w   formie   pozdrowienia.   Dość   łatwo 
przyszło   mi   go   sobie   przypomnieć:   był   najlepszym   piłkarzem   w   szkole   i   arcymistrzem 

naszych   pierwszych   burdeli.   Przestałem   go   widywać   w   pewnym   trudnym   do   ustalenia 
momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak stetryczałym, że pomylił mnie 

z kolegą z podstawówki.

Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną  jedną z owych ksiąg archiwalnych, w 

których widniały wszystkie zapisy dotyczące kosztowności mojej matki - dokładne noty, z 
datami i szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie 

dwóch pokoleń pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Cargamantos, by prawdziwe 
sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w czasach, kiedy ojciec obecnego właściciela 

stał na czele firmy, a my chodziliśmy do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych 
forteli często się uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez 

uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe. Wobec nieubłaganej 
rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej 

nigdy nie znałem. Z początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje 
serce   zwolniło   bieg   i   zacząłem   wszędzie   dostrzegać   i   słyszeć   nieomylne   oznaki   końca. 

Najwyraźniejszy   pojawił   się   podczas   koncertu   w   Towarzystwie   Sztuk   Pięknych. 
Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała 

się   kwasić   w   parowej   łaźni,   w   jaką   zamieniała   się   zatłoczona   sali,   ale   magia   muzyki 
roztaczała niebiańskie klimaty.

W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażającego objawienia, że oto 

właśnie słucham ostatniego koncertu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem 

ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzruszenie, że dane mi było tego 
dożyć.

background image

Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie uściski i trzask 

fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą niby stuletnia bogini w wózku 

inwalidzkim.   Sama   jej   obecność   jawiła   mi   się   jak   grzech   śmiertelny.   Odziana   była   w 
jedwabną   suknię   barwy   kości   słoniowej,   równie   gładką   jak   jej   skóra,   na   szyi   miała 

trzykrotnie   owinięty   naszyjnik   z   pereł,   włosy   koloru   masy   perłowej   przycięte   na   lata 
dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwężającym się skrzydłem mewy i ogromne żółte 

źrenice   rozświetlone   przez   naturalny   cień   podkrążonych   oczu.   Wszystko   w   niej 
pozostawało w jawnej sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty 

w   wyniku   nieuleczalnej   erozji   pamięci.   Osłupiały   i   całkiem   wobec   niej   bezradny, 
zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem  ją w milczeniu, 

oddając   wersalski   ukłon.   Uśmiechnęła   się   jak   królowa   i   złapała   mnie   za   rękę. 
Uzmysłowiłem   sobie,   że   i   ta   chwila   jest   swoistą   okazją   podsuwaną   mi   przez   los,   więc 

chwyciłem się jej i nie pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwierającą mi, od kiedy 
pamiętam.   Lata   marzyłem   o   tej   chwili,   powiedziałem   jej.   Nie   zrozumiała   chyba.   Coś 

takiego!   Krzyknęła.   A   ty   kim   jesteś?   Nigdy   się   nie   dowiedziałem,   czy   rzeczywiście 
zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.

Ostateczna   pewność   co   do   mej   śmiertelności   zaskoczyła   mnie   za   to   tuż   przed 

pięćdziesiątką,   przy   podobnej   okazji,   w   jedną   z   karnawałowych   nocy,   gdy   tańczyłem 

apaszowskie tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej 
korpulentną ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie 

piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, 
jak krew tętni w jej żyłach, i było mi tak, jakbym przysypiał z przyjemności słuchania jej 

pracowitego   dyszenia,   wdychania   jej   woni   amoniaku   i   wpatrywania   się   w   jej   cycki 
astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal cisnął o ziemię wstrząs 

śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku 
albo   za   sto   lat,   i   tak   będziesz   martwy   na   zawsze.   Kobieta   odsunęła   się   ode   mnie 

przestraszona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:

- Przez panią drżę.

Od   tamtego   czasu   zacząłem   odmierzać   życie   nie   latami,   ale   dekadami. 

Pięćdziesiątka była decydująca, bo nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi 

ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniejsze z powodu podejrzenia, że nie 
mam już czasu na jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni ze względu na 

duże prawdopodobieństwo, iż będzie ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego 
ranka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku

background image

Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że życie może nie jest czymś, co 

przemija jak wzburzona rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na ruszcie i 

smażyć na drugim boku przez następne dziewięćdziesiąt lat.

I   do   płaczu   stałem   się   skłonny.   Jakiekolwiek   uczucie   ocierające   się   o   czułość 

natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym zapanować, więc 
nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezygnować z samotniczej rozkoszy czuwania nad 

snem Delgadiny, nie tyle z powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból, 
jaki odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej życia. W jeden 

z   tych   niepewnych   dni   trafiłem   przez   roztargnienie   na   przezacną   ulicę   Notariuszy   i 
poruszyło mnie, że odnalazłem tam jedynie nędzne resztki starego hotelu na godziny, w 

którym tuż przed swoimi dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana 
sztuki miłosnej. Budynek  był kiedyś rezydencją dawnych armatorów, okazałą jak mało 

która w mieście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi fryzami, otaczającymi 
patio pod kopułą ze szkła w siedmiu kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parterze, do 

którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez 
całe   życie   fantastycznych   mrzonek   pracował,   wzbogacił   się   i   zrujnował   mój   ojciec. 

Historyczne   rody   z   wolna   opuszczały   górne   piętra,   które   w  końcu   zostały   zajęte   przez 
legion nieszczęsnych mewek, krążących do bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z 

klientami złapanymi na tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.

Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krótkich spodenkach i w bucikach 

od szkolnego mundurka, trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się dzieje na 
górnych   piętrach,   podczas   gdy   ojciec   zajęty   był   kolejnym   ze   swych   niekończących   się 

zebrań, i tak natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do świtu kupczyły swym 
ciałem, zaczynały wstawać już od jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała 

się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe życie domowe, krążąc nago po całym 
domu, a przy okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych przypadków. Struchlałem. 

Jedyne, co mi wpadło do głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu dotarłem, 
ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy jedna z owych nagusek o ciele masywnym i 

pachnącym leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, przetaszczyła ku swej dziupli z 
kartonu,   w   uścisku   tak   mocnym,   że   wierzgając   wśród   wrzasków   i   oklasków   nagich 

lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie na swoje czteroosobowe łóżko, 
zdjęła mi z mistrzowską wprawą spodnie  i dosiadła mnie,  ale spływający po  mnie lód 

przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku, 
dręczony wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć przez ponad godzinę, pragnąc 

background image

znów ujrzeć swoją napastniczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali jeszcze 
pracowitą   noc,   wszedłem,   dygocąc,   na   górę   do   jej   dziupli   i   obudziłem   ją,   płacząc 

wniebogłosy i zakochany szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej bezlitośnie 
wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i była królową tego domu.

Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale niewielu z nas 

wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina wprowadziła mnie w 

swój pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, 
pożyczały   im   mydło,   udzielały   pierwszej   pomocy   przy   bólach   zębów,   a   w   nagłych 

przypadkach nie odmawiały miłości z miłosierdzia.

W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej i 

zmarłej   Bóg   jeden   wie   kiedy   Castoriny,   która   z   nędznych   zaułków   rzecznego   nabrzeża 
wybiła się na święty tron arcybajzelmamy, z piracką przepaską miast oka straconego w 

knajpianej bójce. Jej ostatni etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany 
Jonaszem Galernikiem, był trębaczem, z tych największych, w Hawanie, póki nie stracił 

całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.

Wracając   z   tej   gorzkiej   wizyty,   poczułem   ukłucie  w  sercu,   którego   nie   zdołałem 

uśmierzyć przez trzy dni żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego udałem się po 
ratunek,  członek  sławnego rodu,  był  wnukiem  tego,  który badał  mnie,   gdy  miałem  lat 

czterdzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej osobie, bo był tak stary jak jego 
dziadek,   gdy   miał   siedemdziesiąt,   wskutek   przedwczesnej   łysiny,   okularów 

nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smutku. Przebadał mnie dokładnie od stóp 
do głów, skupiony jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził 

reakcje   kolan,   dno   oka,   barwę   powieki   od   wewnątrz.   W   przerwach,   kiedy   zmieniałem 
pozycję   ciała   na   leżance,   zadawał   mi   pytania   tak   ogólnikowe   i   tak   szybkie,   że   ledwie 

miałem czas pomyśleć nad odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiechnięty. No 
tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan przez to 

powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku. To 
ciekawe, odparłem, to samo powiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa 

lata, jakby czas stał w miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, 
bo   zawsze   będzie   pan   w   określonym   wieku.   Ja   zaś,   prowokując   go   do   wydania 

najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedynym określonym i ostatecznym wiekiem jest 
śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi 

wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że niczego innego nie mogę panu powiedzieć.

Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierpnia poczułem bezmierny ciężar 

background image

stulecia, które czekało na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki, pokonywałem 
schody do swego mieszkania. I wtedy raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w 

moim   łóżku,   które   było   jej   łożem   do   śmierci;   i   udzieliła   mi   takiego   samego 
błogosławieństwa   jak   wtedy,   gdy   ujrzałem   ją   po   raz   ostatni,   na   dwie   godziny   przed 

śmiercią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun ostateczny, i zadzwoniłem do 
Rosy Cabarcas, ażeby zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby 

miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich dziewięćdziesięciu 
lat.  Zadzwoniłem  raz  jeszcze o  ósmej,  ale  powiedziała  mi,   że  to  niemożliwe.  Musi  być 

możliwe,   cena   nie   gra   roli,   wrzasnąłem   przerażony.   Odłożyła   słuchawkę   bez   słowa 
pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:

- No dobra, czeka tu na ciebie.
Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wręczyłem Rosie Cabarcas ostatnie listy 

mego   życia,   łącznie   z   dyspozycjami   dotyczącymi   losu   dziewczyny   po   moim   strasznym 
końcu. Pomyślała, że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie 

powiedziała mi: jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej 
odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z Puerto Colombia, ten biedny, zabytkowy 

złom, który nawet czasu nie jest w stanie zabić.

Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na plecach, czekając na ból ostateczny w 

pierwszych   chwilach   moich   dziewięćdziesięciu   jeden   lat.   Usłyszałem   bicie   dzwonów   w 
oddali,   poczułem   zapach   duszy   Delgadiny   śpiącej   na   boku,   usłyszałem   krzyk   na 

horyzoncie,   płacz   kogoś,   kto   może   zmarł   sto   lat   temu   w   alkowie.   I   wówczas   zgasiłem 
światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i 

odliczyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich dwanaście ostatnich łez, dopóki 
nie zaczęły piać koguty, a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy święta, które 

uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje dziewięćdziesiąt lat.

Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Kupuję dom od ciebie, cały, razem 

ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład staruszków: 
kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. 

Nie, bo jeśli ja umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa 
Cabarcas, ja zaopiekuję się małą, a później zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam 

nikogo więcej na tym świecie. A tymczasem wyremontujemy twój pokój, polepszymy to i 
owo, założymy klimatyzację, powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.

- Myślisz, że ona się na to zgodzi?
- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, proszę bardzo, ale naprawdę nie 

background image

musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko oszalało z 
miłości do ciebie.

Wyszedłem   na   ulicę,   promieniejąc,   i   po   raz   pierwszy   dostrzegłem   siebie   i 

rozpoznałem   na   dalekim   horyzoncie   mojego   pierwszego   stulecia.   Dom   mój,   cichy   i 

posprzątany   o   szóstej   piętnaście,   zaczynał   cieszyć   się   kolorami   szczęśliwej   jutrzenki. 
Damiana śpiewała na cały głos w kuchni, a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje 

kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił. Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery, 
kałamarz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi migdałowcami eksplodowało słońce i 

pocztowy   statek   rzeczny,   opóźniony   o   tydzień   z   powodu   suszy,   bucząc,   wpłynął   do 
portowego   kanału.   To   było   wreszcie   najprawdziwsze   życie,   z   moim   jak   najbardziej 

zdrowym   sercem,   skazanym   na   śmierć   z   dobrej   miłości,   w   szczęśliwej   agonii 
jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.

Maj, 2004