background image
background image

Katarzyna Pisarzewska

Halo, Wikta

Ukochanej Babci Mariannie,

której mrożące krew w żyłach opowieści

ciągle pobudzają moją wyobraźnię

Lena zbiegła ze schodów w ślad za mężem.

- Przecież mogę iść z tobą! - zawołała.

- Tłumaczyłem ci tyle razy, że to spotkanie w interesach. Tylko byś nam przeszkadzała.

- Akurat! Odkąd to spotkania w interesach kończą się nad ranem?

Fabian zignorował pytanie i otworzył drzwi.

- Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś! Ożeniłeś się ze mną tylko ze względu na mojego ojca i jego
pieniądze. Już nawet nie zaprzeczasz! Fabiaś! - zawołała płaczliwie, wieszając się u jego ramienia.

- Przestań skomleć - wysyczał przez zęby, odepchnął ją gwałtownie i wyszedł.

Lena zacisnęła dłoń na zimnej klamce i oparła głowę o drzwi. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu, i
osunęła się w ciemność.

Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Omal nie zemdlałam. Co za ból! Chyba ktoś przyłożył mi w czaszkę.
Delikatnie obmacałam głowę i rzeczywiście, z tyłu wyczułam niewielką ranę. Trzeba będzie poczekać z
gwałtownymi ruchami. Na razie rozejrzę się w koło i spróbuję sobie przypomnieć, co doprowadziło mnie
do tak rozpaczliwego stanu.

Leżę w dosyć dużym, jasnym pokoju, na wielkim łóżku.

background image

Okna są zasłonięte, trudno ocenić, jaka to pora dnia. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam.
Co się ze mną dzieje? Może umieram?

Z pokoju obok wychodzi facet o włosach blond i ogromnej szczęce. W ręku trzyma krawat.

Wpatruję się weń przerażona. Najpierw mnie pobił, a teraz chce dodusić, to jasne. Kątem oka dostrzegam
lampkę  na  nocnym  stoliku.  Jeśli  tylko  ta  wynaturzona  kreatura  zbliży  się  do  mnie,  to  chwycę  lampkę  i
wyrżnę go w głowę. No, nie wiem, czy wceluję akurat w głowę, ale w szczękę na pewno.

Facet patrzy na mnie z niesmakiem i zaczyna wiązać krawat. Trochę mnie to uspokaja.

- Wróciłem bardzo późno i znalazłem cię pod drzwiami. Znowu miałaś atak.

Atak? Jaki atak? I dlaczego on mówi do mnie na ty? Przecież go nie znam!

- Jak się czujesz? - pyta.

- Bardzo źle - odpowiadam zgodnie z prawdą. W oczach faceta zapala się iskierka radości.

- No, tak - mówi, odwracając się do mnie plecami, na pewno po to, żeby ukryć uśmiech. -

Powiem Wikcie, żeby wezwała doktora Maja. Wrócę dopiero na kolację.

- Dobrze - zgadzam się obojętnie.

Facet rzuca mi zdziwione spojrzenie i wychodzi. Wikta? Doktor Maj? Kim są ci ludzie? Co to wszystko
znaczy? O co tu chodzi?

Biorę głęboki oddech. Tylko spokojnie. Tylko bez nerwów.

Ale jak mogę być spokojna, skoro nic nie pamiętam! Nawet tego, jak się nazywam! O mój Boże, to jakiś
koszmar. Z pewnością jeszcze śnię. Zaraz się obudzę.

Mija  kwadrans,  jednak  w  moim  stanie  świadomości  nie  zachodzi  zmiana  na  lepsze.  Nie  wiem,  gdzie
jestem,  kim  jestem,  co  tu  robię.  Przez  głowę  przelatują  mi  dziwne  wspomnienia,  chyba  z  wczesnego
dzieciństwa: jadę na wielbłądzie przez gorącą pustynię. Potem wieszam się na trąbie słonia i karmię go
gałęziami  drzew.  Niestety,  całą  zabawę  psuje  mi  upierdliwy  smarkacz,  pewnie  starszy  brat  albo  kuzyn.
Ciągle mnie strofuje, a w dodatku morduje bez opamiętania wszystko, jak leci: flamingi, Arabów, lwy,
gazele, antylopy i gepardy.

Próbuję zapomnieć o strasznym kuzynie i skupić się na bliższych członkach rodziny.

Mamą poniewierał chudy facet z wąsem. Na szczęście nie udało mu się skraść jej cnoty.

Zapowiadająca się tak dobrze mama zachowała się bardzo nie fair w stosunku do taty, zdradzając go z
osobą duchowną, zdaje się z arcybiskupem. Tymczasem tata udał się na wojnę, gdzie z rozpaczy rzucał
się  w  ramiona  różnych  kobiet,  przy  okazji  cudem  unikając  pułapek,  zastawianych  przez  podstępnego
Bruneta  czy  też  Brunera.  Potem  uciekł  w  góry  i  tam  radykalnie  zmienił  image;  prowadząc  partyzantkę
przeciw tak zwanemu Margrabiemu, postradał życie w bardzo haniebnych okolicznościach.

background image

Teraz ja... Mam już całe szesnaście lat, gdy poznaję mężczyznę swego życia. Na zewnątrz zimny jak lód,
w środku uczuciowy, delikatny wrażliwiec. Jest chyba trzy razy ode mnie starszy, co jednak zbyt późno
budzi moje obawy. Otóż on uwielbia nieletnie. Stąd właśnie jego pseudonim Pogromca Dziewic. Kiedy
przestaję  być  nieletnią  dziewicą,  rzuca  mnie  bez  żalu,  zostawiając  w  mym  sercu  wielką,  niezagojoną
ranę.

No dobrze, ale to wszystko jeszcze nie wyjaśnia, czemu leżę tu z dziurą w głowie, a facet z przerostem
dolnej żuchwy mówi do mnie per ty i traktuje chłodno. Co robić? Niech pomyślę.

Potrzebny  mi  jakiś  plan  działania,  jakaś  taktyka.  Na  razie  nie  będę  się  zdradzać  ze  swoim  zanikiem
pamięci. Mam dziwne przeczucie, że Szczękonośny łatwo i chętnie się mnie pozbędzie, jeśli się dowie,
że mam po-ważne zaburzenia umysłowe. Rozglądam się po sypialni i dochodzę do przekonania, że reszta
mieszkania  musi  być  równie  przyjemna.  Nie  dam  się  stąd  wyrzucić.  Nie  dam  się  zamknąć  w  szpitalu
wariatów. Przypomniało mi się, że trafił tam jeden mój wuj, niezły rozrabiaka i facet z jajami. Lekarze
zrobili z niego roślinę.

Podniosłam się bardzo powoli. Szum w głowie ustał. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Byłam
w pokoju na pierwszym piętrze. Okno wychodziło na ogród, niezbyt duży i bardzo wypielęgnowany. Za
ogrodzeniem,  przy  którym  kwitły  bzy,  widać  było  sąsiedni  dom:  staroświecką,  nieco  zaniedbaną  willę.
Prawdę mówiąc, ten widok nie wywołał we mnie żadnych skojarzeń.

A  widok  mnie  samej?  Zapomniałam  nawet,  jak  wyglądam!  Bez  trudu  znalazłam  łazienkę  i  z
niecierpliwością  stanęłam  przed  lustrem.  Zamknęłam  jednak  oczy,  napawając  się  słodką  chwilą
niepewności.  Jak  wiadomo,  wszystkie  bogate  kobiety  są  piękne.  Wystarczy,  jeśli  jestem  podobna  do
jednego  ze  swoich  przystojnych  rodziców.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  ze  złotowłosego  aniołka,  jakim
byłam (to pamiętam), musiała przecież wyrosnąć nieodparcie czarująca anielica. Oceniając po ubraniu,
bardzo szczupła, ale dzięki temu pełna wdzięku, eteryczna i delikatna.

Wreszcie otworzyłam oczy i dech zaparło mi w piersiach. Z lustra spoglądała przerażająco chuda istota o
aparycji  Baby-Jagi.  Policzki  zapadnięte,  włosy  cienkie,  matowe,  skołtunione,  oczy  w  ciemnych
obwódkach,  warga  przegryziona  i  napuchnięta,  skóra  bladożółta  i  jak  gdyby  pomarsz-czona. A  figura...
Jak  w  transie  ściągnęłam  z  siebie  ubranie.  To  nie  figura,  to  modelowy  szkielet  do  nauki  anatomii!  Nie
stwierdziłam obecności piersi, pośladków czy ud. Najwyraźniej cierpię  na  jakąś  straszliwą,  śmiertelną
chorobę, która podstępnie i nieubłaganie niszczy mój organizm.

Patrzyłam na tę biedną kobietę, jaką się okazałam, i ogarnęła mnie okropna żałość. Nim się jednak w niej
pogrążyłam, dopadło

mnie  wrażenie  całkowicie  odmienne.  Oto  ktoś  zaczął  łomotać  do  drzwi,  jakby  chciał  wyrwać  je  z
zawiasów. Jednocześnie chrapliwy głos o skali grzmotu wdarł się w mą znękaną czaszkę:

- Pani Lenooo! Pani Lenooo!

O mój Boże, a to co? Zaczęłam trząść się ze strachu. Gdyby w łazience było okno, wyskoczyłabym przez
nie  bez  wahania.  Co  robić?  Może  schowam  się  w  koszu  na  brudną  bieliznę?  Za  mały!  Co  tu  robić,  co
robić?

- Pani Leno! Niech pani otworzy! Co pani robi?!

background image

Co ja robię? Co robi ta po drugiej stronie, to lepsze pytanie!

Na pewno jest bardzo zdeterminowana. Może przyszła za potrzebą? A może tak naprawdę nie jestem u
siebie, może jestem kochanką Szczękonośnego, a ta za drzwiami to jego żona?

Tylko kto wziąłby sobie na kochankę Babę-Jagę? A może ten śmiercionośny ryk nie odnosi się do mnie?
Nie  przypominam  sobie,  żebym  miała  na  imię  Lena.  Oczywiście,  nie  jest  to  żaden  poważny  argument...
ale  jakoś  dodaje  mi  odwagi.  Zresztą  drzwi  zaczynają  niebezpiecznie  trzeszczeć,  zaraz  i  tak  runą  do
środka. Raz kozie śmierć, otworzę je i stanę oko w oko z przeznaczeniem.

A  więc  otwieram.  W  tej  samej  chwili  silny  cios  w  pierś  zwala  mnie  z  nóg.  W  ostatnim  przebłysku
świadomości  dostrzegam  ogromną  twarz  z  nieproporcjonalnie  małym  nosem,  z  błękitnymi  oczkami
rozstrzelonymi w dwie strony świata i z wielką paszczą, uzbrojoną w wąsy i dwa zęby.

Jestem zgubiona.

I znowu budzę się w wielkim łóżku, w tym samym pokoju z zaciągniętymi zasłonami w oknach.

Oprócz bólu głowy czuję równie silny ból w piersiach. Tym razem nie ma faceta ze szczęką. Jest za to
dwuzębne monstrum. Na jego widok aż kulę się w sobie.

- Mój Boże! Bałam się, czy nie zrobiłam pani krzywdy -wykrzyknęła straszliwa walkiria, zrywając się z
krzesła. -Waliłam pięścią w drzwi, a pani je akurat otworzyła.

Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa.

- Mam nadzieję, że zdążyła pani do toalety - wykrztusiłam.

-  Co,  co?  -  Zdumiała  się,  rozdziawiając  usta.  -  Chyba  źle  się  pani  czuje.  Całe  szczęście  jest  tu  doktor
Maj. Myje ręce. Zaraz go przyprowadzę.

Doktor  Maj  okazał  się  starszym,  siwym  mężczyzną  w  okularach.  Po  jego  fioletowym  nosie  zgadłam,  że
nie stroni od mocnych trunków.

- Moja biedna Leno! - zawołał. - Bardzo wystraszyłaś mnie i Wiktę. Jak się czujesz?

- Ledwie żyję - mruknęłam płaczliwie, spoglądając z wyrzutem na walkirię.

A  więc  to  Wikta.  Stworzenie  domowe,  a  nie  rodzaj  machiny  oblężniczej  skrzyżowanej  z  węgierskim
huzarem. Jak mogłam zapomnieć tę zdumiewającą twarz?

Doktor uważnie obejrzał moją głowę.

- Musiałaś stracić dużo krwi. Dlaczego twój mąż nie wezwał od razu pogotowia?

Aha, więc to mój mąż. Chyba mam pecha.

- Pewnie chciał, żebym się wykrwawiła - odparłam bez zastanowienia.

background image

Doktor  ze  zmieszaniem  spojrzał  na  Wiktę.  Trudno  powiedzieć,  na  co  spojrzała  Wikta  i  czy  była
zmieszana,  ponieważ  od  samego  początku  wyglądała  na  kompletnie  ogłupiałą,  a  jej  oczy  wykonywały
wprost niepojęte akrobacje.

- Ktoś powinien być zawsze w domu - kontynuował doktor Maj. - Ciągle to powtarzam, a ty nie słuchasz.
Powinnaś mieć całodobową opiekę, chociażby w postaci Wikty.

- Muszę to rozważyć - rzekłam oględnie.

-  Głowę  trzeba  zszyć.  Zaraz  to  zrobimy.  Zadzwonię  po  doktor  Żurawską.  To  bardzo  zdolna  stażystka.
Cudownie szyje. Niestety, ja już tak nie potrafię.

Tu doktor Maj zademonstrował, jak trzęsą mu się ręce. Z wrażenia przełknęłam ślinę.

- Panie doktorze. Niech mi pan powie, w jakim jestem stanie? Czuję, jakbym miała nie dożyć jutra. Co ze
mną będzie?

-  Droga  Leno.  -  Doktor  Maj  westchnął  głęboko  i  złożył  ręce  jak  do  modlitwy.  -  Epilepsja  to  nie
przelewki.

A  więc  cierpię  na  epilepsję!  Robi  mi  się  strasznie  smutno.  Chyba  z  dwojga  złego  wolałabym  lanie  od
Szczękonośnego niż jakieś niekontrolowane, nieobliczalne w skutkach ataki.

-  Wszystko  byłoby  dobrze,  gdybyś  chciała,  naprawdę  chciała  być  zdrowa  -  kontynuował  doktor  Maj.  -
Twój  stan  można  w  stu  procentach  kontrolować.  Co  z  tego,  skoro  zapominasz  o  lekach  i  lekceważysz
moje  zalecenia?  Twoja  dieta...  Nie  denerwuj  się  tylko,  jak  zwykle,  kiedy  o  tym  mówię...  Zabijasz  się
dietą.  To  nie  są  żarty.  Powinnaś  jak  najszybciej  znaleźć  się  pod  opieką  psychologa.  Skorzystaj  z  mojej
rady i idź do doktora Wierzbickiego. To świetny specjalista.

- Dobrze, zastanowię się. - Muszę się zastanowić nad wieloma rzeczami.

- Zastanów się, moje dziecko, zastanów koniecznie -zalecił doktor Maj, jakby w sukurs moim myślom. -
Dam ci teraz coś na wzmocnienie.

Niestety, nie chodziło o kieliszek koniaku, tylko o strzykawkę. Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć prób
wcelowania igły w żyłę.

Dziesięć minut później przybyła doktor Żurawska. Okazała się rumianą, wesołą brunetką.

- Oto mój ideał kobiecej urody. - Doktor Maj był wyraźnie rozczulony.

No,  tak.  Moje  parametry  mogłyby  służyć  za  wzorzec  w  świecie  kostuch,  strachów  na  wróble  oraz
przesuszonych ideału.

Po szyciu zapadłam w sen. Czułam się bardzo, ale to bardzo zmęczona.

Następny  ranek  był  jak  deja  vu.  Obudziłam  się  w  wielkim  łóżku,  w  tym  samym  pokoju  z  zasłoniętymi
oknami. Po chwili pojawił się facet ze szczęką. Wiązał krawat.

background image

- Jak się czujesz? - spytał.

- Jak zbity pies.

- Aha. Będę na kolacji.

- Na kolacji. Dobrze.

Facet spojrzał ze zdziwieniem i wyszedł.

Co  prawda,  czułam  się  znacznie  lepiej  niż  poprzedniego  ranka  i  postanowiłam  zrobić  z  tego  właściwy
użytek. Dałam Szczękonośnemu kwadrans na opuszczenie domu, po czym wyjrzałam na korytarz. Z dołu
dochodziły niejednoznaczne dźwięki.

- Halo, Wikta! - zawołałam.

- Słucham panią? - odkrzyknęła Wikta głosem jak spod ziemi.

- Biorę kąpiel.

Usłyszałam, że wolno człapie na górę i w chwilę później ujrzałam jej zdumiewającą fizys.

- Co pani mówiła? - sapnęła.

-  Jeśli  chcesz  wejść  do  łazienki,  to  zrób  to  teraz,  zamiast  mnie  nachodzić  i  straszyć,  kiedy  jestem  w
środku.

- Eee... Przepraszam... Ja wczoraj myślałam, że pani, że pani...

- Co takiego?

- Chciała sobie zrobić krzywdę i dlatego się zamknęła i nie odpowiadała, kiedy wołałam.

-  Panikujesz  -  burknęłam  niepewnie.  Kto  wie,  co  mogło  przychodzić  do  głowy  kobiecie,  którą  byłam,
zanim obudziłam się z zanikiem pamięci.

Co jej mogło przychodzić do głowy? Kiedy wreszcie znalazłam garderobę, zrozumiałam, że obawy Wikty
są całkowicie uzasadnione. Garderoba była ogromna i pełna czarnej bielizny, czarnych rajstop, czarnych
pończoch, takich samych sukienek, spodni, spódnic, bluzek i butów.

Ani  jednej  rzeczy  w  innym  kolorze.  Czyżbym  przeżyła  wielką  tragedię,  która  zaowocowała  trwałą
żałobą? A może w ten sposób szykuję się na tamten świat? Może chodzę po sklepach i zastanawiam się,
czym zrobić wrażenie na ludziach, którzy przyjdą zerknąć na moje truchło na katafalku? Wyzwolę się z
tego szaleństwa. Jeśli nawet doktor Maj nie powiedział całej prawdy, jeżeli cierpię na jakąś śmiertelną
chorobę, to od tej chwili nie będę o tym myśleć.

Tymczasem musiałam ubrać się w to, co było, i zejść na śniadanie.

Z łatwością trafiłam do jadalni. Niestety, ani śladu pożywienia. Może jadam gdzie indziej?

background image

Ruszyłam jakby po omacku, zaglądając do różnych pomieszczeń, w tym do szafki na szczotki i szafy na
wierzchnie okrycia. Wreszcie dotarłam do kuchni. Przy stole siedziała zaczytana Wikta.

Na mój widok gwałtownie odłożyła książkę. Zerknęłam na okładkę: Tajemnice pięknych kobiet.

No, tak. Nic dziwnego, że zapomniała o moim śniadaniu.

- Wikto, co ze śniadaniem? - spytałam ostro.

- Pani woda stoi w jadalni.

- Moja woda?!!!

Osłupiałam.  Wikta  również,  ale  najwyraźniej  z  powodu  mojej  reakcji.  Zdaje  się,  że  picie  wody  na
śniadanie należało do moich zwyczajów.

- Woda?! - powtórzyłam, nadając głosowi ton oburzenia. - Sądzisz, że po całym dniu bez jedzenia mam
teraz ochotę na wodę?

-  A  na  co  ma  pani  ochotę?  -  spytała  potulnie  Wikta.  -  Na  sałatę,  marchew,  bakłażany,  rzodkiewki,
brokuły, kiełki soi, soczewicy, paprykę, ogórki, pomidory, groszek?

Już wiem. Tamta kobieta popełniła jakiś straszliwy grzech i potem umartwiała się, by go odpokutować.
Głodziła  się,  nie  dbała  o  siebie,  chodziła  w  czerni,  otaczała  się  stworzeniami  niesprawiedliwie
potraktowanymi przez naturę (Szczękonośny, Wikta) oraz powierzała swe zdrowie i życie konowałowi w
ostatnim stadium choroby alkoholowej.

To wszystko musi się zmienić.

- Najchętniej zjadłabym frytki z kurczakiem i sałatką z kiszonej kapusty, a potem wielki deser z lodami,
czekoladą, bitą śmietaną i... i truskawki. Albo czereśnie, jeśli już są.

- Natychmiast wszystko zamówię! - zawołała Wikta. Wyglądała na uszczęśliwioną.

- Zamów i dla siebie - poleciłam.

Och, Wikta, od dziś będziemy używać życia!

Siedziałam  w  asyście  zadowolonej  Wikty  przy  wielkim  stole  w  jadalni  i  zajadałam  w  najlepsze,  kiedy
zadzwonił telefon. Wikta podała mi słuchawkę.

- Pani Celina - szepnęła.

-  Cześć,  Lenko!  -  usłyszałam  w  słuchawce.  -  A  co  ty  jeszcze  robisz  w  domu,  kiedy  ja  tu  na  ciebie
czekam?

- Czekasz?

- Umówiłyśmy się dziś na manikiur. Zapomniałaś?

background image

- Wyleciało mi z głowy - wyznałam szczerze.

- To co, będziesz za chwilę?

- Oj, nie, nie bardzo - odparłam szybko. - Wiesz, miałam przedwczoraj atak, strasznie jestem słaba.

- Och, to okropne, okropne. Zaraz u ciebie będę. To okropne. Okropne.

Tylko spokojnie. Wizyta przyjaciółki to nie inwazja kosmitów.

Na wszelki wypadek przyjęłam Celinę leżąc w łóżku. Usłyszałam ją już z daleka.

- Co się dzieje z moją kochaną Lenką? Co powiedział doktor Maj? Co jej zrobił? Szycie głowy?

To okropne, straszne, tragiczne!

Wreszcie wpadła do pokoju i zatrzymując się nad łóżkiem, załamała ręce w teatralnym geście.

- O mój ty Panie! Jak ty wyglądasz, Lenko! Pokaż

głowę!

O mało nie przypłaciłam jej oględzin wstrząsem mózgu.

-  Eee...  -  Celina  była  wyraźnie  rozczarowana.  -  Myślałam,  że  masz  szew  na  pół  głowy,  a  tu  takie  byle
co... I dlatego nie przyszłaś na manikiur?

Zdaje się, że otaczam się wyjątkowo brutalnymi kobietami. Wikta jest bardzo duża, ale powolna.

Za to ta... Strach pomyśleć, co może człowiekowi zrobić żwawa blondynka przed czterdziestką.

Patrzyłam na nią w osłupieniu.

-  Musisz  teraz  wydobrzeć,  potrzebujesz  dużo  spokoju!  -wrzeszczała  Celina.  -  Na  manikiur  wybierzemy
się kiedy indziej! A propos, masz pozdrowienia od wszystkich dziewczyn z salonu.

Bardzo ci współczują!

- Dziękuję - bąknęłam.

-  Nie  ma  za  co. A  właśnie,  jedna  z  nich  dała  mi  adres  świetnego  bioenergoterapeuty.  Musisz  do  niego
pójść.  Ma  podobno  doskonałe  rezultaty  w  leczeniu  padaczki,  raka,  kamieni  nerkowych,  wrzodów  i
nerwic.

Wymieniła to jednym tchem. No tak, cierpię na epilepsję! Ale skąd ten rak, wrzody, kamienie i nerwice?
Czyżbym również chorowała na to wszystko?

-  Obiecaj  mi,  że  pójdziesz!  Obiecaj!  -  Celina  dramatycznie  chwyciła  moją  rękę  i  ścisnęła  ją  jak
wyżymaczka.

background image

-  Dobrze,  dobrze  -  zgodziłam  się  potulnie,  próbując  się  uwolnić.  -  Ale  wiesz,  najpierw...  Tak  sobie
pomyślałam...  Chciałabym  któregoś  dnia  pójść  na  jakieś  zakupy.  Potrzebuję  paru  sukienek  czy  bluzek...
Ale nie czarnych. Co o tym sądzisz? - Zerknęłam na nią badawczo.

- Nie czarnych? - Celina rozpłynęła się w uśmiechach. -No, widzę, że moje namowy poskutkowały! To
cudownie! Tyle razy powtarzałam, że nie musisz się optycznie wyszczuplać...

Ale jak znam życie, to nie moja zasługa, co?

Mrugnęła porozumiewawczo. W odpowiedzi zrobiłam minę sfinksa. Pewnie, że nie jej, ale tego nie ma
prawa  wiedzieć! A  może  się  zorientowała,  że  straciłam  pamięć  i  nie  jestem  już  tą  samą  osobą,  z  którą
jeszcze parę dni temu umawiała się na manikiur?

Szczęśliwie  okazało  się,  że  chodzi  o  co  innego.  Celina  nie  wytrzymała  i  nachyliwszy  się  nade  mną,
pisnęła:

- Umówiłaś się z tym z Internetu?!

- Eee... - wyjęczałam wieloznacznie.

- Nie chcesz mi powiedzieć? A może już się z nim spotkałaś?

- Coś ty, Celina, ja przecież...

- ...Masz męża. I co z tego? Mężowie w pewnym okresie małżeństwa są zadowoleni, jeżeli ich żony mogą
mieć jeszcze kochanków, którym nie trzeba płacić. No, no, nie rób takiej miny, przecież żartuję... Fabian
o niczym się nie dowie.

Fabian. A więc tak ma na imię Szczękonośny. Ale kim jest „ten z Internetu"? I co to jest

„Internet"? To na pewno coś, przez co nie widać człowieka. Nie ma mowy, żeby podrywał mnie ktoś, kto
wie, jak wyglądam.

Po  gigantycznym  obiedzie  czułam  się  jak  słonica  w  drugim  roku  ciąży.  Zaciśnięty  żołądek  wyraźnie
protestował przeciwko kurczakowi, frytkom, lodom, bitej śmietanie i owocom. Teraz miałam ochotę na
jedno:  zwrócić  to  wszystko.  Zaraz  po  wyjściu  Celiny  zamknęłam  się  w  toalecie,  ale  kiedy  z  lustra
spojrzała na mnie zmaltretowana Baba-Jaga, natychmiast się opanowałam.

Zniosę największe cierpienia, żeby wyrwać się z tego stanu. Pokonam tego cholernego kurczaka.

Odwagi!

Żeby  oderwać  myśli  od  procesu  trawienia,  ruszyłam  na  zwiedzanie  domostwa.  Obejrzałam  saunę,
siłownię,  salę  bilardową,  pokój  telewizyjny,  salon,  dwa  gabinety,  cztery  sypialnie,  znaczną  liczbę
łazienek,  jadalnię  i  bibliotekę,  by  na  koniec  dotrzeć  do  czegoś  w  rodzaju  oranżerii,  a  dokładniej  rzecz
biorąc, kaktusarium. Potworność. Dałabym sobie uciąć rękę, że to jakaś mania Szczękonośnego. Pewnie
dla  zabawy  podrzuca  swoim  przyjaciołom  do  łóżka  co  ciekawsze  egzemplarze.  Nie  miałam  zamiaru
więcej tu zaglądać. Wróciłam więc do swojego gabinetu. Że był mój, zgadywałam po kolekcji zdjęć na
biurku.  Na  pierwszym  rzucała  się  w  oczy  wielka  szczęka  mojego  męża,  to  jest  Fabiana.  Na  drugim

background image

szczęka.  Fabian,  i  ja  prężyliśmy  się  w  promieniach  zachodzącego  słońca  na  tle  morza.  Trzecie  zdjęcie,
przewiązane czarną, wyblakłą wstążką, przedstawiało wątłego, łysego faceta w średnim wieku, z nieco
krzywym  uśmiechem  i  drapieżnie  obnażonym  lewym  kłem.  Na  czwartym  byliśmy  we  troje:  Łysy,  ja  i
Fabian. Łysy stał

pośrodku i śmiejąc się do rozpuku, obejmował mnie i Fabiana, przebranych za młodą parę.

Niezły ubaw, rzeczywiście.

Należało się domyślać, że Łysy nie żyje. To bardzo dobrze. Byłoby trochę dziwne, gdyby wpadł

tu  pewnego  dnia,  a  ja  nie  potrafiłabym  go  rozpoznać.  Kim  mógł  być?  Ojczymem?  Ojcem  chrzestnym?
Przyjacielem rodziny? Wujem? Zaczęłam przeglądać szuflady biurka.

W pierwszej, malutkiej szufladce znalazłam dokumenty na nazwisko: Milena Madejska, jakieś plastikowe
karty, parę wydruków bankowych oraz kalendarz i notes z adresami. Przejrzałam to pobieżnie i zajrzałam
do  następnej  szuflady.  Leżała  w  niej  sterta  papierów,  z  czego  pierwszą  połowę  stanowiły  rachunki,  a
drugą  wyniki  badań,  niezrealizowane  recepty  i  tym  podobne  szpargały.  W  kolejnej  były  albumy.  To
zaciekawiło  mnie  znacznie  bardziej.  Pierwszy  przedstawiał  dziecko  płci  żeńskiej  od  najmłodszych  lat
życia.  Dziecku  często  towarzyszył  jeszcze  młody  łysawy  chudzielec.  Niektóre  zdjęcia  ktoś  obciął  w
połowie  lub  brutalnie  pozbawił  głowy  jakąś  damską  postać.  Drugi  album  przedstawiał  dosyć  grubą
nastolatkę na tle różnych pejzaży: górskich, morskich, zimowych, letnich, jeżdżącą na rowerze, koniu lub
nartach. Tym razem zdjęcia były całe i bez śladu bezgłowej damy. Za to Łysy pojawiał się tu i ówdzie,
sam  lub  z  grubaską.  Oprócz  niego  nie  powtarzał  się  nikt  inny,  pewnie  grubaska  nie  miała  wielu
przyjaciół. W

trzecim albumie grubaska przeistaczała się w młodą dziewczynę, jakby... we mnie! Ta dziewczyna miała
jeszcze  biust,  ale  jej  twarz  i  figura  wyraźnie  wysubtelniały.  W  pewnym  momencie  na  zdjęciach  zaczął
pojawiać  się  Szczękonośny.  Najwyraźniej  był  również  zaprzyjaźniony  z  Łysym.  Łysy  posunął  się  w
latach,  ale  z  zapałem  prezentował  uśmiech,  lewy  kieł  i  dobry  humor.  Potem  następował  album  ze
zdjęciami ze ślubu i wesela. Oprócz tego były jeszcze trzy mniejsze ze zdjęciami z wakacji.

Czy to możliwe, abym to ja była tym dzieckiem, potem grubaską i młodą dziewczyną z biustem, a Łysy -
moim ojcem? Najwidoczniej tak! No, to pięknie. Jak teraz wyglądają moje wspomnienia? Co z jazdą na
wielbłądzie  przez  pustynię?  Co  z  romansem  mamy  i  arcybiskupa  oraz  tatą  na  wojnie?  Co  z  Pogromcą
Dziewic? Skąd te obrazy wzięły się w mojej głowie. Nic wiem o sobie nic, kompletnie nic!

Poczułam nagle dziwną więź z Łysym. Towarzyszył mi zawsze, od najmłodszych lat. Na pewno, gdyby
żył,  zaopiekowałby  się  mną  teraz  i  poradził,  co  mam  robić. A  tak?  Mój  organizm  jest  moim  wrogiem,
moja pamięć jest moim wrogiem i mój mąż, jakoś nie mam co do tego wątpliwości, również jest moim
wrogiem. Oprócz Celiny nikt się mną nie interesuje. Może jeszcze Wikta i doktor Maj, ale oni dostają za
to pieniądze.

Właśnie, pieniądze. Skąd je wziąć? Będę musiała rozwiązać ten problem.

Została mi jeszcze jedna szuflada. Leżały w niej różne dokumenty, jak na przykład świadectwa szkolne
(lepiej  było  o  nich  nie  pamiętać).  Pod  papierzyskami  odkryłam  białą  teczkę.  W  środku  znajdowały  się
wycinki z gazet ułożone chronologicznie. Najwcześniejszy donosił, iż niejaki Roman Z. został zatrzymany

background image

do dyspozycji prokuratury. Następny, że go wypuszczono. Kolejne wycinki informowały mniej więcej o
tym samym. To go zatrzymywano, to znowu zwalniano.

Niektóre  były  uzupełnione  bardzo  niewyraźnymi,  czarno-białymi  zdjęciami  z  czarnym  paskiem  na
wysokości oczu. Kolejny wycinek informował, jakoby rzeczony Z., zwany Kłem, domniemany szef mafii
grodziskiej,  trafił  do  szpitala  w  bardzo  ciężkim  stanie  po  nieudanym  zamachu  na  jego  życie.  Jeden  z
ostatnich  artykułów,  zatytułowany  „Z  życia  podziemia",  sprawił,  że  włosy  zjeżyły  mi  się  na  głowie.
Opisywał  ślub  córki  Romana  Z.,  Mileny,  z  niejakim  Fabianem  M.,  jego  prawą  ręką.  Artykuł  zdobiło
wielkie,  kolorowe  zdjęcie,  bardzo  podobne  do  tego,  które  stało  na  moim  biurku.  Ostatni  wycinek
pochodził  sprzed  niespełna  dwu  lat.  Na  zdjęciu  można  było  dostrzec  fragment  ciała  w  towarzystwie
policjantów. Podpis głosił: „Roman Z., pseudonim Kieł, wczoraj w godzinach wieczornych wyleciał w
powietrze".

Resztę  popołudnia  przeleżałam  w  dobrze  sobie  znanym  łóżku.  Raz  tylko  zajrzała  Wikta,  żeby  podać  mi
leki i sprawdzić, czy nie wieszam się w toalecie.

Nie powiem, żeby to, czego dowiedziałam się o sobie i swojej rodzinie, sprawiło mi radość.

Najchętniej zapaliłabym teraz papierosa i wypiła kieliszek koniaku na otrzeźwienie. Byłam zdruzgotana.
Córka gangstera. Zamężna z gangsterem, to jasne. Kim jest Celina? Oczywiście, żoną mafiosa. A Wikta?
Musiała dostać pracę po znajomości, jako czyjaś krewna albo powinowata, bez dwóch zdań! Żyję w oku
cyklonu, żyję w stadzie rekinów, piranii, wilków, hien i tarantuli, żyję w gnieździe żmij, os, szerszeni i
sępów! I w takich okolicznościach straciłam pamięć! O bogowie, trzeba ją szybko odzyskać!

Wizja  kolacji  w  towarzystwie  własnego  męża  budziła  we  mnie  najgorsze  obawy.  Toteż  uznałam,  że
najlepiej będzie udać ból głowy i w ogóle się nie pojawiać.

Niestety,  wcale  nie  chciało  mi  się  spać.  Nerwowo  przewracałam  się  w  łóżku  kolejną  godzinę,  gdy
usłyszałam  delikatne  pukanie.  Nim  zdążyłam  odpowiedzieć,  przez  cicho  otwarte  drzwi  wsunęła  się
szczęka, a jakiś czas później reszta twarzy.

- Nie śpisz? spytał Fabian.

- Nie... Ale głowa... Strasznie boli.

Chyba nie będzie chciał ze mną rozmawiać albo egzekwować innych obowiązków małżeńskich?

- Wyjeżdżam dziś na tydzień - powiedział. Wreszcie jakaś dobra wiadomość!

- Tak? - Z trudem powstrzymałam wybuch radości. -A dokąd?

- Do Włoch.

- Aha. To miłej podróży.

Fabian podszedł do łóżka i przyjrzał mi się uważnie.

- Dobrze się czujesz?

background image

- Przecież mówię, że niedobrze.

- A gdzie spazmy? To jakaś nowa taktyka? Zasadniczo nie byłam przygotowana na to, żeby z jego powodu
spazmować. Czy naprawdę to kiedyś robiłam?! Sama myśl, że z dobrej, nieprzymuszonej woli wyszłam
za tego faceta, wydała mi się nieprawdopodobna!

- Pospazmuję, jak wrócisz - obiecałam uprzejmie. - Szerokiej drogi.

- Ciekaw jestem, jak długo potrafisz w to grać. -Uśmiechnął się pogardliwie i wyszedł z pokoju.

Nie  mogłam  sobie  wymarzyć  lepszego  scenariusza.  Mam  nadzieję,  że  Fabian  nie  wróci  wcześniej,  niż
obiecywał.  Może  po  drodze  coś  mu  się  stanie?  Bądźmy  dobrej  myśli.  W  końcu  jego  praca  jest
niebezpieczna, a podróż do Włoch bardzo długa.

Wstałam dosyć wcześnie i pognałam do swojego gabinetu. Wyciągnęłam całą zawartość małej szufladki i
zaczęłam  wykonywać  poważną  pracę  myślową.  Jak  dzięki  tym  rzeczom  dowiedzieć  się,  gdzie  są  moje
pieniądze i jak z nich korzystać?

Na jednej z plastikowych kart znalazłam numer telefonu i bezzwłocznie go wykręciłam. Po drugiej stronie
odezwał sie miły, męski głos:

- Obsługa klienta, Bank Północny.

-  Dzień  dobry.  Dzwonię  do  pana  w  bardzo  nietypowej  sprawie.  Czy  mógłby  mi  pan  wytłumaczyć,  jak
działa ten cały system bankowy?

- Cały?

-  Tak,  bo  wie  pan,  bardzo  długo  nie  było  mnie  w  kraju,  byłam  na  Wschodzie,  na  Dalekim  Wschodzie,
właściwie to żyłam w odosobnieniu, w czymś na kształt klasztoru czy raczej eremu, jednym słowem, nie
korzystałam z takich rzeczy, a teraz bardzo bym chciała, więc może objaśni mi pan, co i jak.

- Od czego mam zacząć? - spytał mój rozmówca po

chwili milczenia.

- Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, do czego są takie plastikowe karty i jak się ich używa?

Chwała Bogu, facet okazał zrozumienie i tłumaczył mi wszystko jak krowie na miedzy. Przeraził

mnie tylko jakimś

cholernym pin-kodem.

- A co, jeśli zapomnę ten kod? Czy wtedy stracę wszystkie swoje pieniądze? I niech mi pan nie mówi, że
takich rzeczy się nie zapomina.

- Oczywiście, zdarzają się różne przypadki...

background image

- Więc?

- Więc jeśli pani zapomni swój kod, to będzie pani mogła wybrać pieniądze tylko bezpośrednio w banku.
Oczywiście, cały czas może pani płacić kartą.

- No, to świetnie.

Wybiorę  pieniądze  i  wpłacę  je  na  konta,  nad  którymi  będę  mieć  pełną  kontrolę.  Chyba  będę  mogła  to
zrobić, nie oglądając się na męża? W końcu, jako córka gangstera, musiałam wnieść w małżeństwo niezły
posag.

Zaraz  po  śniadaniu  poleciłam  Wikcie  zadzwonić  po  taksówkę  i  pojechałam  do  banku,  gdzie  spędziłam
trzy godziny na wypełnianiu bezsensownych formularzy i udowadnianiu własnej tożsamości, co nie było
wcale takie proste. Przy okazji wyjęłam trochę gotówki na drobne wydatki, dopóki nie otrzymam karty.

Po  południu  zadzwoniłam  do  Celiny.  Obiecała,  że  po  mnie  przyjedzie  i  zabierze  na  rajd  po  sklepach.
Oczywiście, planuję trochę przytyć, więc na razie nie będę specjalnie szaleć z konfekcją.

- Twój mąż wyjechał? - wrzasnęła Celina, dodając gazu. - To bosko, cudownie, fantastycznie!

Teraz to się już chyba z nim umówisz, co?

- Z kim? - spytałam ostrożnie.

- Ja wiem tylko o Piotrze z Internetu. A co, jest ktoś jeszcze?

- Nie... skąd. -?!?

- Zrób coś, umów się z nim, bo oszaleję.

- Muszę coś zrobić, ale ze sobą - odpowiedziałam z rezygnacją. - Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze.

- No, wreszcie! Sugeruję ci to już od dawna! Ja ci w tym pomogę. Bosko, cudownie! Ale powoli.

Musimy to dobrze przemyśleć. Pośpiech jest złym doradcą.

Szkoda, że nie stosuje tej zasady na drodze.

Nawet się nie domyślałam, ile rzeczy szyje się z myślą o wieszakach! Niestety, nie można powiedzieć,
żeby  wieszaki  prezentowały  się  w  tym  dobrze.  Odczuwałam  wyraźny  brak  biustu  i  bioder.  Na  moje
narzekania Celina oświadczyła z niecierpliwością, żebym przestała kokietować.

Mam przecież klasyczną, współczesną figurę. Jeśli naprawdę chcę mieć ten cholerny biust, co jej akurat
trudno zrozumieć, bo ma go w nadmiarze, to mogę zakupić stanik-symulant, a jak przytyję, to wszystko się
samo wypełni. W ostateczności są jeszcze operacje plastyczne. A więc nabyłam dwie (urocze! słodkie!)
sukienki, trzy (fantastyczne! genialne!) spódnice, również trzy (całkiem, całkiem) sweterki, kilka (dosyć
ładnych) bluzek, dwie (cudowne! boskie!) pary butów oraz bieliznę (ale sexy!).

-  Moja  droga,  to  dopiero  początek  -  perorowała  Celina.  -  Co  ty  na  to,  żebyśmy  zrobiły  coś  z  twoimi

background image

włosami, a potem z twarzą?

- Z twarzą? - Rany, byłoby cudownie!

- Oczywiście. Dam ci na to jeszcze dwa, trzy dni.

- Na co?

- Żeby wygoiła ci się warga i żebyś pozbyła się tych fatalnych sińców pod oczami. Wyglądasz jak ofiara
męskiej dominacji. - Tu Celina zerknęła na mnie z ukosa.

- Ty myślisz... że to Fabian?! - zdumiałam się.

- Ja nic nie myślę i nie wtrącam się w twoje sprawy. Chociaż nigdy nie wierzyłam w tę całą epilepsję.
Ale właściwie... Jeśli nawet ci przyłożył... Ja sama miałam parę razy ochotę. Grunt, że zaczęłaś myśleć
jak człowiek, jak kobieta, a nie jak... Nie jak... - ale Celina nie dokończyła, bo jej myśli poszybowały już
w inną stronę. - O, ten krem jest cudowny, po prostu boski, w sam raz dla ciebie! Musisz go mieć!

Okazało  się,  że  muszę  mieć  jeszcze  kilka  innych  drobiazgów. A  zdawałoby  się,  że  moja  łazienka  jest
dobrze zaopatrzona. Nie według Celiny. - Te wszystkie rzeczy są takie cudowne! Czy ty wiesz, jak zmieni
ci się skóra, kiedy je w siebie wetrzesz? Jak cię to może nie ruszać? Nanosomy, proretinole, parelastyle.
liposomy, filtry, witaminy, zioła, unikalne receptury, bogate zestawy, aktywne koncentraty, trwałe efekty,
udowodniona skuteczność i to wszystko dla nas! Ja nawet nie muszę tego stosować. Robi mi się lepiej od
samego czytania!

Rzeczywiście. Jak tylko włożyłam parę rzeczy do koszyka, od razu poczułam się piękniejsza. Po zakupach
wpadłyśmy jeszcze do banku, a potem na podwieczorek.

-  Cudownie,  bosko  -  gadała  Celina  z  ustami  wypchanymi  szarlotką.  -  Zakupy  -  przymknęła  oczy  z
wyrazem  rozmarzenia.  -  Po  dobrych  zakupach  człowiek  czuje  się  sto  razy  lepiej  niż  po  tak  zwanym
udanym seksie.

- Tak??? Kurczę, nie pamiętam!

-  Seks  to  przereklamowana  sprawa...  -  dodała  Celina  i  zamyśliła  się  głęboko.  -  To  chyba  powiedział
jakiś poseł, nie pamiętasz?

Nie pamiętałam, ale to mnie akurat specjalnie nie martwiło.

W  drodze  powrotnej  zatrzymała  nas  policja.  Dostałyśmy  mandat.  Celina  przyjęła  go  z  miną  urażonej
niewinności.

- Przeklęte psy. Myślały pewnie, że dam im łapówkę -stwierdziła. - Co to, to nie. Mój mąż opłaca się im
wystarczająco często. Za to ja zawsze płacę mandaty jak każdy uczciwy obywatel. W

końcu  państwu  też  się  coś  należy,  nie?  Tak  w  ogóle,  to  strasznie  denerwuję  się  za  kierownicą  przez  te
ślamazary, co blokują mi drogę. Wrzody robią mi się na żołądku, jak za takim jadę. Ale jeszcze bardziej
denerwuję  się  na  miejscu  pasażera.  Nie  wspominając,  że  przy  taksówkarzach  albo  szoferach  mojego
męża nie mogę mówić tego, co akurat przychodzi mi do głowy, a to bardzo męczące, bardzo. Teraz też się

background image

męczę, bo nie mogę przy tobie palić, ale to sobie zaraz odbiję. No, dobra, dojechałyśmy.

Celina z impetem wjechała na chodnik.

- Wielkie dzięki, co ja bym bez ciebie zrobiła! - wydyszałam pod ciężarem zakupów.

- Nie ma sprawy, Lenko. Do zobaczenia! - Zamachała mi przez okno, po czym ruszyła z piskiem opon i
śmignęła w jedną z przecznic.

Jak się jednak okazało, zniknęła mi z oczu nie na długo. Całkiem niespodziewanie wpadła wieczorem na
drinka  i  ku  niezadowoleniu  Wikty  została  na  następne  kilka  dni.  W  sposób  jak  najbardziej  naturalny
zajęła jedną z sypialni na górze. Z samego rana szła do sauny, a mnie zmuszała do ćwiczeń na siłowni.
Stwierdziła,  że  niekontrolowane  obżeranie  sie  doprowadza  do  wynaturzonej  sylwetki,  stosunkowo
szczupłej u góry i rozszerzającej się ku dołowi, to jest takiej, jaką ma ona sama. Wmówiła we mnie bez
większych  trudności,  że  powinnam  każde  przedpołudnie  spędzać  u  kosmetyczki,  a  popołudnie  u
masażystki.  Momentami  wydawało  mi  się,  że  jedyne,  co  powinnam,  to  bronić  się  przed  jej  silną
osobowością, ale jakoś nie potrafiłam.

Wygląda na to, że jesteś moim trenerem - stwierdziłam piwnego razu, na co ona odparła z niekłamanym
smutkiem:

- Widać łatwiej zapanować nad kimś niż nad sobą.

Wieczorami  grała  w  bilard  i  próbowała  skłonić  mnie  do  go  samego.  Zrezygnowałam  po  paru  dosyć
żałosnych próbach. Wtedy Celina namówiła Wiktę. Wbrew pozorom i ku niezadowoleniu Celiny Wikta
ze  swoim  rozbieżnym  zezem  i  twardą  ręką  okazała  się  świetnym  graczem.  Celina  więc  zraziła  się  do
bilardu. Podczas gdy ja szłam spać, a Wikta już samotnie rozbijała bile, moja przyjaciółka oglądała na
wideo filmy pornograficzne z kolekcji Szczękonośnego. Siniała się przy tym do rozpuku.

- Pani mąż nie jest zły, że nocuje pani poza domem? - spytała odważnie Wikta zaraz pierwszego ranka.

- Przeciwnie. Mówi, że irytuje go moje ciągłe gadanie. Ma na głowie problemy wagi międzynarodowej i
przeze nmie nie może się skupić. Tacy są mężczyźni! Ale co ty możesz o tym wiedzieć, Wikta.

Wikta łypnęła na nią złowrogo lewym okiem, nic jednak nie odpowiedziała.

Czwartego dnia Celina uznała, że pora już zacząć przerabiać mnie na bóstwo. Ochoczo na to przystałam.
Najpierw pojechałyśmy do fryzjera, podobno znanego w mieście stylisty.

- Stylista! - wydęła wargi Celina. - Nic się nie bój, ma w salonie kilka dziewczyn, które naśladują go z
lepszym skutkiem. Umówiłam cię z Iwonką. Oto i ona.

Iwonka szybko oceniła stan moich włosów.

- Nałożymy preparat wzmacniający i odżywiający. Ale najpierw strzyżenie. Proponuję...

- Zdajemy się na panią. Niech nam pani zrobi uroczą niespodziankę! - pisnęła Celina.

- Chciałabym coś praktycznego - wtrąciłam. - Może być na krótko.

background image

- Rozumiem. Oczywiście, będziemy farbować. Czy kolor też mam wybrać sama?

- Jakiś spokojny - powiedziałam szybko. - Coś jasnego.

- Oczywiście - podchwyciła Celina - do brązowych oczu wyłącznie blond! Efekt murowany! A ja w tym
czasie zajmę sobą Renatkę. Do zobaczenia po wszystkim, Lenko!

Po wszystkim było dwie godziny później.

Mam teraz krótkie, orzechowe włosy z blond pasmami. Wydaje się, że jest ich dużo, że błyszczą i że są
gładkie. Coś niesamowitego. Zgoła rewolucja. To jest, rewelacja.

- Całkiem, całkiem - pochwaliłam, hamując rozpierającą mnie radość.

- Musi pani wiedzieć, że moja przyjaciółka ma bardzo mały zasób słów - wtrąciła Celina. -

Dlatego  ja  powiem  to  za  nią:  cudowne,  fantastyczne,  boskie,  genialne!  Ma  pani  wybitne  wyczucie,
wybitne!

- Ile płacę? - przerwałam tę litanię.

- Trzysta czterdzieści.

Kiedy wyszłyśmy z zakładu, Celina ostro mnie zrugała:

-  Za  coś  takiego  10  złotych  napiwku?  Skąpiradło!  Nasi  mężowie  okradają  takich  ludzi,  więc  daj  im
chociaż od czasu do czasu zarobić!

Po fryzjerze wpadłyśmy do manikiurzystki, pedikiurzystki, wizażystki i jeszcze jakiejś -ystki.

Kiedy wreszcie wyszłyśmy, Celina, spoglądając na mnie, stwierdziła z zadowoleniem:

-  Widzisz.  Specjaliści  potrafią  dokonać  cudów.  Trzeba  się  tylko  oddać  w  ich  ręce.  Ale  zaskoczymy
Wiktę, co? Jestem pewna, że cię nie pozna!

I miała rację. Wikta otworzyła drzwi, ale najwyraźniej nie zamierzała wpuszczać nas do środka.

- No co, Wikta? - spytała Celina, szczerząc się do niej podstępnie.

- Pani nie ma. Nikogo nie ma.

- Przecież ty jesteś! Nie miej o sobie tak niskiego mniemania.

Wikta wzruszyła ramionami i chciała zamknąć drzwi.

- Halo, Wikta, to ja! - zawołałam.

- Pani Lena? - zdumiała się. - Jak to?

- Trochę się zmieniłam, co ty na to?

background image

-  Niech  powie  w  środku  -  zarządziła  Celina.  -  No,  wpuśćże  nas,  kobieto,  przecież  cię  nie  przepchnę!
Skamieniała, trzeba będzie wezwać dźwig.

- Proszę, proszę! - ocknęła się Wikta.

Stanęłyśmy  przed  lustrem  w  holu  i  podziwiałyśmy  mój  nowy  image,  nowe  włosy,  nowy  makijaż,  nową
sukienkę  i  coś  jeszcze...  Jakieś  ożywienie  i  energię  w  oczach  i  w  twarzy.  Tak,  byłam  pewna,  że  one
widziały  to  również.  Zmieniałam  się  od  środka.  I  tylko  jedno  nie  dawało  mi  spokoju.  Mimo  całej  tej
pozytywnej, wielkiej metamorfozy nie opuszczało mnie uczucie nierealności. Wydawało mi się, że każdy,
kto na mnie spojrzy, odgadnie, że to tylko przebranie.

Być  może  nawet  średnio  udane.  Być  może  sztuczne  i  śmieszne,  jak  przebranie  klowna.  Czyżby
babajagowatość tak silnie przylgnęła do mojej psychiki?

- Co powiesz, Wikta? Dobrze czy nie? - spytałam niepewnie.

- Bardzo pięknie - oświadczyła Wikta ze wzruszeniem. - Tylko te łopatki trochę za bardzo pani wystają. I
te kosteczki tutaj...

-  Zrobimy  porządek  i  z  łopatkami.  Ruszaj  do  kuchni  i  podawaj  obiad,  jesteśmy  głodne  jak  konie  z
kopytami... To jest jak wilki - Celina zatarła dłonie i ruszyła do jadalni.

- Powinna je myć, nie wycierać - stwierdziła z przyganą Wikta, ale posłusznie podreptała do kuchni.

Nie dałam się Celinie namówić na wieczorny wypad do dyskoteki, klubu ani innego pubu.

- Wystarczy tych wstrząsów jak na jeden dzień. Nie powinnam się tak forsować. Wierz mi lub nie, ale ja
naprawdę choruję na epilepsję. Doktor mi powiedział.

-  No,  dobra.  -  Celina  zgodziła  się  niechętnie.  - Ale  chyba  siedzenie  przed  ekranem  to  nie  jest  za  duży
wysiłek, co?

- Masz na myśli jakiś film?

- Nie denerwuj mnie, wiesz, o co chodzi! No!

- No co?

- Napisz do Piotra i umów się! Rany, czego ta kobieta chce ode mnie?

- Siądź przed komputerem i zrób to dla mnie. Obiecuję, że nie będę zaglądać ci przez ramię.

Komputer? Nigdy w życiu! Na pewno nie byłabym w stanie nawet tego włączyć!

- Nie chce mi się, Celina, może jutro - próbowałam się wykręcić.

- No, trudno, niech ci będzie.

O  co  jej  chodzi?  Usiąść  do  komputera,  napisać,  umówić  się?  Zdaje  się,  że  moja  wiedza  na  temat

background image

komputerów  jest  trochę  przestarzała.  Kojarzą  mi  się  raczej  z  liczydłami  niż  z  rodzajem  telefonu  czy
poczty. Ale dobrze, przyjmijmy, że potrafię włączyć tę piekielną maszynę, napisać wiadomość i co dalej?
Dokąd  ją  wysłać?  Zaraz,  zaraz.  Co  Celina  mówiła  wtedy,  kiedy  widziałyśmy  się  pierwszy  raz?  Jak
nazwała tego faceta? Piotr z Internetu. Coś świta mi w głowie.

Ach  tak,  szyld  Internet  Cafe.  To  było  na  jednej  z  tych  dużych  ulic  w  Warszawie.  Wpadnę  tam  jutro  i
trochę się rozejrzę. Tylko jak go poznam?

Poczułam, że czas najwyższy, żeby pozbyć się kurateli Celiny. Następnego dnia wstałam przed siódmą.
Nie  traciłam  czasu  na  robienie  makijażu.  Jeśli  chcę,  żeby  mnie  ktoś  poznał,  to  muszę  wyglądać  tak  jak
kiedyś. Ubrałam się w czarny kostium, a na głowę wcisnęłam kapelusz w kształcie wiadra. Wprawdzie
zdążyłam już trochę przytyć i wyglądam znacznie zdrowiej, ale jeśli zrobię wystarczająco cierpiętniczą
minę, na pewno będę przypominać byłą siebie.

Zaraz po śniadaniu zadzwoniłam po taksówkę.

- Ucieka jej pani? - spytała z radością Wikta.

- Muszę coś załatwić.

- Aha! Wróci pani na obiad?

- Myślę, że tak. No to, do widzenia, Wikto.

- Miłego dnia.

Ostatecznie uciekłam Celinie tylko po to, żeby zrobić to, czego chciała: odnaleźć Piotra. Piotr z Internetu
- czy to nie brzmi romantycznie? Tak jak Jan z Czarnolasu, Robin z Sherwoodu albo Erazm z Rotterdamu.
Kimkolwiek by byli.

Witaj,  Internet  Cafe!  Muszę  się  tylko  jeszcze  do  ciebie  dostać.  Próbowałam  obrazowo  wytłumaczyć
taksówkarzowi, jaką ulicę mam na myśli. Zgadł wcale szybko.

-  Jana  Pawła.  Ulica  Jana  Pawła.  Pani  pewnie  niedawno  wróciła  z  zagranicy,  co?  Niech  się  pani  nie
krępuje, ja stare nazwy też pamiętam. Marchlewskiego, zgadza się?

- Tak, tak - przytaknęłam na odczepnego. Marchlewski też do mnie nie przemawiał.

Oto  i  Internet  Cafe.  Mimo  że  padało,  a  ja  nie  miałam  parasolki,  stanęłam  przed  wejściem  i  parę  razy
odetchnęłam  głęboko  dla  ukojenia  nerwów.  Spokojnie.  Na  pewno  nie  spotkam  go  tak  wcześnie,  na
pewno. Wejdę, rozejrzę się, jak gdyby nigdy nic, zobaczę, czy ktoś mnie pozna.

Potem spytam o Piotra. Grunt to mieć plan. Odwagi! Zgodnie ze wskazówką pchnęłam drzwi i weszłam
do środka.

Wnętrze, choć oplecione neonowymi rurami, było raczej ciemne i futurystycznie nieprzyjazne.

Pod  granatowymi  ścianami  stało  kilkanaście  komputerów  i  coś  w  rodzaju  baru  czy  lady.  Nie  od  razu
dostrzegłam  siedzącą  w  głębi  dziewczynę.  Nie  zwracała  na  mnie  najmniejszej  uwagi,  najwyraźniej  nie

background image

mogąc  oderwać  się  od  ekranu.  Z  jej  komputera  wydobywały  się  dziwne  dźwięki,  podobne  do  kaszlu,
stękania i jęków. O co tu chodzi?

Dziewczyna dostrzegła mnie wreszcie i krzyknęła:

- No? Słucham?

- Muszę z panią porozmawiać.

- Zaraz!

Zaraz trwało dobry kwadrans. Wreszcie dziewczyna porzuciła komputer i podeszła. Była całkiem ładna,
choć  starała  się  to  sprytnie  zamaskować  wystrzępioną,  przylizaną  fryzurą  i  makijażem  na  Drakulę.  Nie
znała  mnie,  a  przynajmniej  takie  sprawiała  wrażenie.  Jeśli  ona  pełniła  honory  gospodyni  albo
właścicielki, to najpewniej byłam tu po raz pierwszy. I właściwie, co to było za miejsce? Ubzdurałam
sobie, że Internet Cafe to nazwa knajpy, ale te komputery jakoś mi się z knajpą nie kojarzą. Więc może ten
Piotr tu nie bywa, ale pracuje? Przecież to możliwe!

Widocznie  wiem  o  tym,  ale  nigdy  do  niego  nie  przyszłam.  Rzeczywiście,  głupio  odwiedzać  faceta  w
robocie.

- Więc ja... - zaczęłam niepewnie. - Chciałabym o coś panią spytać. Właściwie... Właściwie...

-  Niech  się  pani  nie  krępuje.  -  Dziewczyna  obrzuciła  mnie  taksującym  spojrzeniem.  -  O  tej  porze
bierzemy tylko siedem złotych za godzinę.

Siedem złotych... Za co? Rany, w co ja się wpakowałam? Może to jest nowoczesny dom publiczny dla
kobiet, a ten Piotr... O matko! Jest tak tani?!

- Wie pani, ja nie bardzo... Nie chodzi o pieniądze. Przyszłam się tylko rozejrzeć. Ja właściwie jeszcze
nigdy... – mówiąc to, próbowałam wycofać się w kierunku drzwi.

- Trzeba spróbować! To nic trudnego. Niech pani siada, ja pani pomogę i wszystko wyjaśnię.

Włączyła  komputer.  Po  pierwszym  szoku  uzmysłowiłam  sobie,  że  nie  chodzi  o  żaden  seks  za  siedem
złotych.  Przynajmniej  nie  w  tradycyjnym  rozumieniu.  I  co  więcej,  jednak  pamiętałam,  jak  się  to
obsługuje! Zaktywizowała mi się część wiedzy! Ku mojemu zaskoczeniu Internet okazał

sie jakimś wirtualnym miejscem spotkań, czymś w rodzaju gazety, telefonu i telewizji jednocześnie. Tak
tłumaczyła mi ta dziewczyna, Ewelina. Wyjaśniała wszystko bardzo dokładnie, powtarzała po trzy razy i
patrzyła  nieufnie,  kiedy  mówiłam,  że  rozumiem.  Chyba  brała  mnie  za  osobę  lekko  upośledzoną,  ale  nie
miałam o to pretensji. Nawet wszystko sobie zapisywałam.

Bez żadnych wątpliwości mam takie coś w domu. Włączam komputer i kontaktuję się z człowiekiem po
drugiej stronie. Flirtuję w ten sposób z niejakim Piotrem. Facet oczywiście mnie nie widzi, miałam nosa.
Ale ta dzisiejsza technika urozmaica stosunki międzyludzkie!

Spędziłam nad rzeczonym Internetem prawie pięć godzin. Miałam nadzieję, że Celina nie będzie na mnie
czekać. Wolałabym wdzierać się do własnego komputera bez jej towarzystwa.

background image

Celiny nie było. Wikta oznajmiła z radością, że pani Celina czuje się urażona. Jeśli bardzo chcę, to mogę
do niej zadzwonić, bo ona pierwsza dzwonić nie będzie, a przynajmniej tak obiecywała.

Zachowałam  się  jak  ostatnia  niewdzięcznica,  ale  to  naprawię  później.  Teraz  muszę  się  zmierzyć  ze
współczesną techniką. Odwagi! Włączyłam komputer.

No cóż, nie cieszyłam się nim zbyt długo. Zażądał jakiegoś cholernego hasła. Wpisywałam wszystko, co
przyszło mi do głowy, i nic. Co tu robić? Jak go przechytrzyć? Przejrzałam kalendarzyk i notes, ale nie
natknęłam się na żadną wskazówkę.

Jedyne, co mogłam zrobić, to zadzwonić do Internet Cafe.

-  Halo?  Byłam  u  pani  dziś  rano.  Mam  duży  problem.  Chcę  się  dostać  do  swojego  komputera,  ale
zapomniałam  hasła.  Czy  można  to  jakoś  obejść?  Tak?  No,  to  cudownie.  Przyśle  pani  do  mnie  swojego
brata? Bosko. Już podaję adres.

Całe szczęście, zdążyłam się go nauczyć.

Chłopak przyjechał szybciej, niż się spodziewałam. Wikta dotarła do domofonu przede mną i próbowała
go  przepłoszyć.  Kiedy  wyjrzałam  przez  balustradę,  wdrapywała  się  właśnie  na  schody,  by  mi
zreferować, że:

- Przyszedł jakiś taki. Podobno do komputera. Mówi, że nazywa się Artur i jest bratem Eweliny.

Głupi czy co?

- Wikta, wpuść go! - krzyknęłam z rozpaczą. - No, prędzej, bo pojedzie!

Wikta  sapnęła  jak  maszyna  parowa  i  rozpoczęła  operację  schodzenia  ze  schodów  i  zbliżania  się  do
domofonu. Biedaczka, ile się przeze mnie namęczy! Będę jej musiała dać podwyżkę.

Szczęśliwie  chłopak  nie  zdążył  jeszcze  odjechać  i  sterczał  na  ulicy,  gapiąc  się  na  dom  z  wyrazem
skrajnej niechęci. W za dużej bluzie i obwisłych gaciach wyglądał bardzo żałośnie. Biedak, nie ma się w
co ubrać! Najwyraźniej donasza ciuchy po jakimś bardzo grubym członku rodziny!

A więc tak wyglądają dzieci dzisiejszego proletariatu! Westchnęłam z ciężkim poczuciem winy.

W  chwilę  później  chłopak  siedział  już  przed  komputerem  i  odprawiał  swoje  gusła,  podczas  gdy  ja
sterczałam nad nim jak kat nad grzeszną duszą, modląc się o szczęśliwe rozwiązanie.

- Gotowe - stwierdził w końcu. - Przypomnę pani hasło: Buszko.

- Buszko?! Co za bzdura! - wykrzyknęłam bez namysłu.

- Widzę, że to naprawdę pani komputer - zadrwił.

- Oczywiście, że mój. Po prostu ciągle jadę na prochach i robię rzeczy, o których nie pamiętam -

odparłam szybko. -Mam nadzieję, że tobie się to nie przydarzy.

background image

- Dragi to gówno - przyznał enigmatycznie. Wolałam tego nie komentować.

- No to jak, jakieś nowe hasełko? - spytał.

- Czemu nie? Tylko co by tu...

- To już sama pani wstawi. I lepiej, żeby gdzieś je pani zapisała.

- Słusznie. Ile ci płacę?

Chłopak wymienił jakąś sumę, którą z miejsca podwoiłam.

Nigdy mnie tu nawet nie było - oświadczył, porozumiewawczo się uśmiechając. - I już mnie nie ma. Ale
w razie czego wie pani, gdzie jestem. Do widzenia.

Dziękuję  bardzo,  do  widzenia  -  odpowiedziałam,  odrobinę  zdezorientowana.  Dziwne  jest  to  młode
pokolenie.

Wymyśliłam  nowe  hasło:  Artur.  Artur,  czyli  młodociany  spec  od  komputerów.  Na  wszelki  wypadek
zapisałam je sobie w notesie z adnotacją: serwis komputerowy, Internet Cafe. A teraz: Sezamie, otwórz
się!

Szybko wskoczyłam do outlooka, nie tracąc czasu na przeglądanie czegokolwiek innego.

Najpierw sprawdziłam, czy w skrzynce zachowały się jakieś stare wiadomości. Rzeczywiście, było ich
ze  trzydzieści,  i  to  wyłącznie  od  Piotra.  Nie  wiem,  czy  poza  nim  nikt  do  mnie  nie  pisywał,  czy  też
wszystko inne kasowałam. Tak czy inaczej, ten człowiek musiał coś dla mnie znaczyć, bez dwóch zdań.

I co on takiego pisze? W sumie nic specjalnie istotnego. Donosi o swoim psie, o rozwoju mamilarii (?!!),
o  koszykówce,  o  ostatnio  przeczytanej  książce,  o  sąsiadce,  która  chce  go  eksmitować  i  o  samochodzie,
który najbardziej lubi psuć się na skrzyżowaniach. Kiedy się jednak w to wszystko zagłębiłam, dotarło do
mnie, że facet jest całkiem miły i nie-głupi. Chyba nawet mnie nie podrywał, chociaż od czasu do czasu
sugerował  możliwość  spotkania.  Wypytywał  o  drobiazgi.  Co  widzę  z  okna.  Czy  lubię  naleśniki.  Czy
widziałam  taki  a  taki  film.  O  której  dziś  wstałam.  Gdzie  spędzam  święta.  Sam  wspominał  o  nie
najważniejszych drobiazgach. Nie wiedziałam, gdzie mieszka, czym się zajmuje, ile ma lat, czy ma żonę i
potomstwo.  Wprawdzie  nie  znamy  się  długo,  nawet  nie  pół  roku,  ale  takie  informacje  są  chyba  dosyć
fundamentalne? A może nie?

Połączyłam się i po chwili do skrzynki zaczęły napływać nowe wiadomości. „U mnie słońce.

Czuję,  że  to  będzie  dobry  dzień.  Co  prawda  z  rana  Leon  znowu  zaatakował  wycieraczkę  sąsiadki,  a
potem  jej  mopa,  ale  zasadniczo  obyło  się  bez  wymiany  zdań.  Teraz  załatwiamy  to  automatycznie.
Wycieraczka ma się zdecydowanie źle. To już trzecia w tym miesiącu.

Zastanawiam się, czy nie kupić od razu większej partii? Całe szczęście mop wyszedł z honorem".

„Wpadłem na świetną promocję... Niestety, nie wycieraczek, tylko sekatorów ogrodowych.

Nabyłem trzy. Chyba nie będą mi potrzebne. Może jeden ci się przyda?".

background image

„Nie musisz brać sekatorów ogrodowych. Nie będę pisał o wycieraczkach ani mopach. Teraz będę pisał
o  czymś  innym.  Może  o  żużlu?  Napisz,  komu  kibicujesz,  żebym  mógł  się  odpowiednio  ustawić  do
dyskusji".

„Co  się  dzieje?  Czemu  nie  piszesz?  Zaczynam  się  trochę  niepokoić.  Ze  wszystkich  opcji  wybieram
awarię komputera".

To  ostatni  list,  sprzed  dwu  dni.  Oprócz  tego  odebrałam  moc  reklam  i  zawiadomienie  o  imprezie  dla
Miłośników Kaktusów i Sukulentów. Natychmiast je wykasowałam.

A więc martwił się biedak! Martwił się wyraźnie! To wzruszające. Trzeba mu szybko odpisać.

„Hej, to znowu ja. Jakbyś zgadł, miałam awarię komputera oraz paru innych ważnych rzeczy.

Najogólniej mówiąc, przechodzę strasznie kosztowny, ale za to błyskawiczny remont generalny.

Tak zwani specjaliści przewrócili wszystko do góry nogami. Już jest dużo lepiej. Przynajmniej takie mam
wrażenie.

Wiesz, bardzo jestem ciekawa tych sekatorów. Zdaje się, że bez w ogrodzie za bardzo się rozrósł".

Wysłałam.  Przez  pół  godziny  czekałam  na  odpowiedź.  Nie  nadeszła.  Zjadłam  obiad  i  wróciłam  do
komputera.  Piotr  nie  odpisał.  Postanowiłam,  że  dam  mu  trochę  więcej  czasu  i  zadzwoniłam  do  Celiny.
Była mocno naburmuszona. Stwierdziła, że z samego rana zepsułam jej humor tak, że potem musiała, po
prostu musiała pokłócić się z mężem, ale niespecjalnie jej to pomogło. Jeśli chcę ją jakoś pocieszyć, a
właściwie  przebłagać,  to  możemy  pojechać  po  zakupy.  Dowiedziała  się,  że  szykuje  się  pogrzeb  u
znajomych i w związku z tym musi sobie kupić czarny, elegancki kostium.

Wpadła  po  mnie  dziesięć  minut  później  i  zabrała  do  najbardziej  ekskluzywnej  galerii  handlowej  w
stolicy - chyba ubierają się w niej wszystkie kobiety mafiosów.

Kiedy Celina wciskała się w przebieralni w kolejne kostiumy (zachowując się przy tym bardzo dziwnie:
narzekała,  że  widać  jej  fałdy,  ale  za  nic  nie  chciała  wziąć  większego  rozmiaru),  ja  przechadzałam  się
pomiędzy  półkami,  wieszakami  i  manekinami.  Nie  miałam  ochoty  niczego  kupować.  Chciałam,  żeby
Celina  jak  najszybciej  wybrała  kostium,  a  potem  odwiozła  mnie  do  domu.  On  na  pewno  już  odpisał.
Chyba że się obraził i nie odpisze już nigdy.

- No i co, nie rozwiedzie się z nią? - usłyszałam.

Po  drugiej  stronie  rzędu  wieszaków  stały  dwie  kobiety,  blondynka  i  czarna.  Musiały  mnie  widzieć,  ale
nie zwracały na to żadnej uwagi.

- Nie rozwiedzie się, przynajmniej na razie. Boi się. Ona go szantażuje - powiedziała blondynka.

- Może tylko straszy.

-  Ma  na  niego  jakieś  papiery.  Nie  wiadomo,  gdzie  je  trzyma.  Zresztą,  gdyby  chciała  go  umoczyć,
wystarczy to, co ma w głowie.

background image

- Może powinien się jej jakoś pozbyć.

- Mamy nadzieję, że sama się wykończy. Jeśli nie, trzeba będzie jej pomóc. Wiesz, chyba wezmę tamten
ze srebrną nitką.

Po  tej  zgoła  zaskakującej  puencie  odwróciły  się  i  wyszły.  Co  za  ludzie.  Rozmawiają  o  wykończeniu
człowieka jak o menu obiadowym. Nawet się nie krępują. Gdybym wiedziała, o kogo chodzi, na pewno
ostrzegłabym jakoś tę biedaczkę.

Zobaczyłam, że Celina macha na mnie z przebieralni. Wyglądała na zaaferowaną.

- Wszystko widziałam. Ale numer, nie poznały cię!

Po  chwili  skonstatowałam,  że  chodziło  jej  o  tamte  kobiety.  Była  dziwnie  rozradowana.  Ja  przeciwnie.
Może i dobrze, że mnie nie poznały, ale zupełnie fatalnie, że ja ich nie poznałam.

- Co mówiły? - indagowała Celina.

- Nic ciekawego.

Lepiej nie powtarzać. Ostatecznie, po co siać plotki? Może to były jakieś mitomanki?

- Szkoda. Nie widziałaś, czy coś wpadło im w oko?

- Zdaje się, że wróciły do innego sklepu.

-  To  świetnie.  Nie  chciałabym  wystroić  się  w  to  samo,  co  one.  Zwłaszcza  że  wreszcie  mam  coś
odpowiedniego.  Zobacz,  mój  rozmiar  i  jak  świetnie  leży!  Teraz  już  zawsze  będę  brać  ciuchy  tej  firmy.
Inni  strasznie  zawyżają  numerację.  Chcą  nas  sterroryzować  tą  modą  na  szkielety.  A  swoją  drogą...
Myślałam, że Fabian zabierze ją do Palermo. Może coś się między nimi psuje?

O czym ona znowu...

O... O Boże! Chodzi o mnie! Ta kobieta jest kochanką Szczękonośnego! Oni chcą mnie wykończyć!

W  pierwszym  odruchu  postanowiłam  spakować  się  i  wiać,  gdzie  pieprz  rośnie.  Szczękonośnemu  i
komukolwiek trudno będzie mnie znaleźć i rozpoznać, przecież zmieniłam się radykalnie.

Szybko  jednak  zaczęło  do  mnie  docierać,  że  to  wcale  nie  najlepszy  pomysł.  Po  pierwsze,  nie  miałam
jeszcze karty bankowej i kończyła mi się gotówka. Po drugie, jeśli ucieknę, to Szczękonośny nie dostanie
rozwodu, o co mu najbardziej chodzi. A skoro tak, to będzie mnie całe życie ścigał. I jeśli znajdzie, to z
jeszcze  większą  łatwością  ukatrupi,  bez  dwóch  zdań.  Po  trzecie,  nie  miałam  prawa  jazdy  i  samochodu.
Musiałabym korzystać z taksówek albo środków komu-nikacji publicznej, co jest strasznie czasochłonne i
zwiększa ryzyko rozpoznania. Po czwarte, byłam chora i potrzebowałam lekarza, albo przynajmniej dużej
ilości recept.

Sprawa wymagała przemyślenia. Nie mogę działać pochopnie. Może Fabian nie jest takim bezwzględnym
draniem,  na  jakiego  wygląda,  może  jakoś  się  z  nim  porozumiem?  Zgodzę  się  na  rozwód  bez  żadnych
warunków.  W  końcu  mam  własne  pieniądze.  To  doprawdy  niezrozumiałe,  dlaczego  nie  chciałam

background image

wcześniej na to przystać.

Gdyby coś poszło nie tak, wtedy ucieknę. No i jest jeszcze Piotr, o którym przecież nikt nie wie.

Bo co może wie dzieć Celina? Nic właściwie. Przecież ja sama nic jeszcze o nim nie wiem.

Usiadłam do komputera i odebrałam pocztę. Piotr odpisał: „Więc jednak. Wiedziałem, że w końcu znajdę
na  ciebie  jakiś  sposób.  Sekatory  po  promocji.  Kiedy  chciałabyś  je  obejrzeć?  W  tym  tygodniu  jestem
bardzo dyspozycyjny".

Odpisałam: „Może jutro koło 12 w Internet Cafe na Jana Pawła? Jeśli nie, to pojutrze".

Odpisał od razu. „A więc jutro. Czy mam trzymać czerwoną różę?"

„To ja przyjdę z różą. Jeśli ci się nie spodobam, weźmiesz nogi za pas jak gdyby nigdy nic".

„Zgoda. W takim razie do zobaczenia".

Następnego  dnia  bardzo  wcześnie  zabrałam  się  za  przygotowania  do  randki.  Godzinę  moczyłam  się  w
wannie,  czytając  ulotki  na  kosmetykach.  Godzinę  pracowałam  nad  nie  wymagającą  pracy  fryzurą.  Trzy
kwadranse  spędziłam  przed  lustrem,  komponując  makijaż.  Ubrałam  się  wyjątkowo  starannie  w  gruby
stanik  udający  biust  (chyba  w  środek  wszyli  poduszki  powietrzne),  w  trzy  paski  udające  majtki  i  w
błękitną sukienkę w ciapki lila.

-  Halo,  Wikta!  -  zawołałam  w  holu.  -  Nie  mam  czasu  na  śniadanie.  Pędzę  na  miasto.  Gdyby  Celina
dzwoniła, to poszłam... Poszłam do...

- Może do Ogrodu Botanicznego? - podpowiedziała Wikta.

- No właśnie - zgodziłam się ochoczo.

Tuż  przed  drzwiami  Internet  Cafe,  piętnaście  po  dwunastej,  przypomniałam  sobie  o  róży.  Pal  ją  sześć.
Może to lepiej? Może ten gość to sześćdziesięcioletni łysy grubas z wąsem? Aż się wzdrygnęłam na myśl
o wąsie. Tylko nie to. Jeśli w środku będzie siedział facet z wąsem, to od razu wychodzę.

Weszłam i rozejrzałam się uważnie. Przy pierwszych komputerach siedziało kilku młodocianych.

Nieco  dalej,  w  przeciwnym  rzędzie,  Ewelina  zagadywała  jakiegoś  faceta.  Był  to  jedyny  w  lokalu
mężczyzna w przyzwoitym wieku. Wszystko inne też miał przyzwoite: włosy, oczy, twarz, uśmiech, zdaje
się, że również wzrost i posturę. No i nie miał wąsów. Wpatrywałam się w niego, stojąc w progu, i on
również mnie zauważył, ale nie ruszał się z miejsca. Wreszcie Ewelina obejrzała się i zawołała:

- W czym mogę pani pomóc?

- W niczym. Ja właściwie kogoś szukam.

Facet podniósł się. Już wiedziałam, że to Piotr. Tylko czemu stoi jak wmurowany? Wydawało się, że to
taki rezolutny gość. Może chciałby uciec, a ja zastawiam mu wyjście? Trudno, teraz musi stanąć ze mną
twarzą w twarz.

background image

Ktoś miał mi przynieść sekator - oznajmiłam. - Niestety, zapomniałam o róży.

Ewelina  wyglądała  na  zdumioną.  Poznała  mnie  jednak  po  glosie  i  uśmiechnęła  się  z  politowaniem.
Najwyraźniej brała mnie za wariatkę. Jak tylko wyjdę, wybuchnie śmiechem i opowie Piotrowi, jaka to
ze mnie stuknięta baba.

- Nic nie szkodzi. Ja też zapomniałem o sekatorze - powiedział Piotr i wreszcie do mnie podszedł.

Skręciliśmy w boczną ulicę i szliśmy przed siebie. Nie wiedziałam, co mam teraz mówić. Co też mogła
wypisywać tamta kobieta? Znaczy sie - ja sprzed zaniku pamięci. Do czego tu nawiązać?

Do psa? Do mopa? Byle nie do mamilarii - to prawdopodobnie jakieś insekty.

Trzeba było mnie uprzedzić - powiedział Piotr.

O czym?

- Że jesteś taka ładna.

Chciałam gorąco zaprzeczyć. Przecież jestem za chuda i za płaska, mam za cienkie włosy i za długi nos!
W ostatniej chwili pomyślałam, że tak chyba nie odpowiada się na komplementy.

Nawet te wymyślone z czystej uprzejmości.

Zdaje  się,  że  powinnam  zareagować  błyskotliwością  oraz  dowcipem,  jak  osoba  oswojona  z  tego  typu
konwersacją.

- Jeśli wolisz kobiety w typie artylerzysty, to mogę cię z jedna poznać - zaproponowałam.

- Nie, dziękuję. Jestem zupełnie usatysfakcjonowany.

- To świetnie. Dokąd idziemy?

- Po samochód. Nie uwierzysz, ale tak się składa, że mieszkam bardzo blisko stąd. Jeśli chcesz, możemy
pojechać do Wilanowa.

Nie wiedziałam, co to za miejsce, ale kiwnęłam głową.

- Dobrze, ale musisz o czymś wiedzieć.

- Tak?

- Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam. Czy możesz mnie zaprosić na śniadanie? Ostrzegam, że jem bardzo dużo.

- Zgoda - uśmiechnął się.

Cały  czas  spoglądał  na  mnie  tak,  jakby  nie  dowierzał,  że  wyglądam,  jak  wyglądam.  A  może  jednak
poranna toaleta i błękitna sukienka zrobiły swoje?

Pochłaniałam kolejne porcje jajek, sałatki z pomidorów, bułeczek i herbaty, a następnie wuzetkę i kawę,

background image

zerkając na niego spojrzeniem, które miało udawać uprzejme zainteresowanie i nic więcej.

Tymczasem  od  pierwszej  chwili,  kiedy  go  zobaczyłam,  rosło  we  mnie  przekonanie,  że  jeszcze  nigdy
żaden przystojniejszy, sympatyczniejszy, bardziej ujmujący mężczyzna nie zwrócił  na  mnie  uwagi.  Piotr
siedział z brodą opartą na rękach i patrzył na poły ze zdumieniem, na poły z rozbawieniem.

- To bardzo miłe, że zechcieli mi dać śniadanie - powiedziałam, dopijając kawę. - Nie miałam jeszcze
ochoty na kaczkę w buraczkach.

- To bardzo miłe, że tak zajadasz. Patrząc na ciebie, nigdy bym się tego nie spodziewał.

- Byłam bardzo długo na diecie. Właściwie nie pamiętam dlaczego. Ale to już przeszłość.

- To dobrze. Idziemy?

Zapłacił rachunek i poszliśmy w kierunku pałacu i parku. Omal się nie wygadałam, że jestem tu pierwszy
raz w życiu.

- Może się wreszcie czegoś o tobie dowiem - zaczęłam.

- Co chciałabyś wiedzieć?

- Wszystko.

- Wydaje mi się, że wszystko już wiesz.

- Naprawdę? Wzruszył ramionami.

- Pytaj.

- Byłeś kiedyś żonaty? A może jeszcze jesteś?

- Byłem, bardzo krótko i bardzo dawno temu. Co jeszcze?

- Na początek wystarczy - odparłam. - Teraz twoja kolej.

- Może spytam o to samo.

- Ja... Jestem zamężna. Ale się rozwodzę - dodałam szybko.

- Ach, tak. A co on na to?

- To właściwie jego pomysł. Ma kogoś. Wariat - powiedział Piotr, przystając.

Lekko  dotknął  mojego  policzka,  a  ja  odruchowo  przytuliłam  twarz  do  jego  dłoni.  Nie  chcę  z  tobą
rozmawiać, pomyślałam. Mamy już za sobą wiele rozmów i nie ma znaczenia, że ja ich nie pamiętam!

- Właściwie znamy się wystarczająco długo... - odezwalam się niepewnie. - Więc...

Więc  pojechaliśmy  do  hotelu.  Przez  całą  drogę  zastanawiałam  się,  jak  on  zareaguje  na  mój  dmuchany

background image

stanik,  na  wystające  żebra  i  na  brak  doświadczenia.  I  jak  ja  zareaguję  na  niego?  Mam  nadzieję,  że  nie
dostanę ataku. Jasna cholera, powinnam mu chyba powiedzieć? Facet może do końca zycia nabawić się
fobii do kobiet, jeśli coś takiego mu się przydarzy.

Kiedy  dotarliśmy  na  miejsce,  zasłoniłam  okno  i  usiadłam  na  brzegu  łóżka.  Na  tym  skończyła  się  moja
odwaga. Piotr ukląkł przede mną i wziął mnie za ręce.

- Rozmyśliłaś się, Miluszko? - spytał, delikatnie się uśmiechając.

- Niezupełnie, tylko...

Miluszko. Czy ktoś tak mnie wcześniej nazywał? Chyba się zaraz rozkleję.

- Tylko?

- Powinieneś o czymś wiedzieć. Ja... Jestem chora. Mam epilepsję. Gdybyśmy to zrobili... Ja... Po prostu
nie wiem, co się stanie.

Patrzyłam w bok, by uniknąć jego wzroku. Dosyć się wygłupiłam. Teraz chciałam tylko jak najszybciej
wrócić do domu. Do domu! Do służącej-artylerzystki, do przyjaciółki--terrorystki, do lekarza-alkoholika,
do męża-gangstera i do jego krwiożerczej kochanki! Moje miejsce jest w stadzie piranii, a nie przy boku
internetowego amanta. Co też mi przyszło do głowy? Wielka odmiana, wielki romans, wielka pomyłka,
marny koniec...

Piotr scałował łzy, których nie zdołałam powstrzymać.

- Miluszko - zaczął łagodnie. — Nie płacz. Położyłam się, zakrywając twarz rękami. Piotr położył się

koło mnie i delikatnie gładził moje włosy.

- Przyzwyczaimy się do siebie. Nie musimy się nigdzie spieszyć - powiedział. - Mamy przed sobą bardzo
dużo czasu.

Wtuliłam twarz w jego szyję. Czułam pod wargami równy, spokojny puls. A potem zapadłam w sen, tak
bezpieczna i ukojona, jak jeszcze nigdy, odkąd sięgam pamięcią.

Leżałam  na  łóżku  w  swojej  sypialni  i  bez  końca  wdychałam  zapach,  który  zostawił  na  mojej  skórze.
Myślałam o tym, że spotkamy się jutro. Myślałam o jego zielonych, zamyślonych oczach.

Myślałam  o  jego  dłoni  na  moim  karku  i  o  iskrach,  które  spływały  z  jego  palców.  Myślałam  o  tym,  co
będzie, kiedy to się wreszcie stanie, bo że się stanie, nie miałam wątpliwości. Biedna Celina ze swoimi
dobrymi  zakupami!  Najchętniej  zadzwoniłabym  do  niej  i  złożyła  wyrazy  współczucia  z  powodu  tak
nieciekawego życia erotycznego.

Usłyszałam delikatne pukanie. Miejmy nadzieję, że to tylko Wikta.

- Pani Leno! To tylko ja, Wikta.

- Co jest, Wikto?

background image

- Tak szybko wpadła pani na górę, że nie zdążyłam pani powiedzieć.

- To wejdź i powiedz.

Wikta  weszła  i  stanęła  przy  drzwiach.  Chociaż  miała  dosyć  ubogą  mimikę  twarzy,  zgadłam,  że  coś  ją
dręczy. Usiadłam i odezwałam się słodko jak do dziecka:

- No, Wikto, powiedz, co się stało.

- Pan Fabian wrócił.

- Aha - zasępiłam się.

- Wpadł tylko na chwilę i pojechał na miasto. Będzie na kolacji.

- No to trudno. I co jeszcze? Pytał, co u nas słychać.

- I co mu powiedziałaś? - spytałam uprzejmie. Właściwie, nie bardzo mnie to interesowało.

- Powiedziałam, że zaczęła pani jeść.

- Co on na to?

- Zdziwił się.

- Coś powiedział?

- Powiedział: „Naprawdę?".

- I co?

- I zaśmiał się.

- Powiedział coś jeszcze?

Nie, nic nie powiedział. Poszedł się przebrać i wziąć prysznic.

No to świetnie. Wydawałoby się, że zadałam już wszystkie pytania i otrzymałam wszystkie odpowiedzi,
ale najwidoczniej nie. Wikta stała w progu i czekała.

- Co jeszcze? - spytałam.

- Ja mu o niczym nie mówiłam - wypaliła Wikta. Wpatrywałam się w nią, próbując się domyślić, o co jej
chodzi.  Może  wie  o  mojej  amnezji? A  może  o  zmianie  konta? A  może  o  spotkaniu  z  Piotrem?  Kurczę
blade,  a  może  Szczękonośny  zatrudnił  Wiktę,  żeby  mnie  szpiegowała?  A  teraz  ona  zażąda  jakichś
niebotycznych pieniędzy za to, że nie puści pary z gęby?!

Wspięłam się na wyżyny cierpliwości i opanowania i zapytałam:

- Czego mu nie powiedziałaś, Wikto?

background image

- No, że pani Celina u nas nocowała. Odetchnęłam z ulgą.

- Dlaczego miałabyś tego nie mówić?

- Bo ja... Ja wiem, co pan Fabian mówił o pani Celinie.

- Słucham?

- Ja wtedy sprzątałam w garderobie i wszystko słyszałam.

- Co słyszałaś? - Próbowałam ją ponaglić. Wikta wyraźnie się załamała.

-  Nie  wyrzuci  mnie  pani?  Ja  wiem,  że  mnie  pani  zatrudniła  dlatego,  żc  tak  wyglądam  i  że  ta  ostatnia
pokojówka wyleciała, bo pan Fabian za bardzo ją polubił... Ja nie miałam takiej dobrej pracy nigdy w
życiu. Ja nic nikomu nie mówię. Ja nie powtarzam, co tu się dzieje. Naprawdę!

I Wikta rozpłakała się gwałtownie. Podeszłam i dotknęłam jej ramienia.

-  Co  ty,  Wikta.  Czemu  bym  cię  miała  wyrzucić!  Powiedz  mi  tylko,  co  wtedy  usłyszałaś.  Może  coś  źle
zrozumiałaś?

Wikta trochę się uspokoiła.

- Pan Fabian powiedział, że... Że mąż pani Celiny chce go wykończyć i że wysyła ją tu na przeszpiegi. I
żeby  nie  wpuszczać  jej  za  próg  i  nic  jej  nie  mówić.  -  Co  takiego?  Przecież  to  moja  najlepsza
przyjaciółka! Najlepsza, bo jedna jedyna.

- Ja wiem, że pani Celina dużo pani pomogła. Ale ona jest taka sprytna, a pani taka naiwna, zwłaszcza
ostatnio... Ja starałam sie ją śledzić, nawet jak pani już poszła spać.

- I co? Przeszukiwała nasze biurka? - zaśmiałam się słabo.

-  No,  nie... Ale  kto  to  wie,  co  mogła  tu  zrobić.  Mogła  nawet  założyć  podsłuch!  Ja  wszystko  dokładnie
sprzątam, ale kto to wie!

- Dobrze zrobiłaś, że nic nie powiedziałaś. Dziękuję ci, Wikto. Zasłużyłaś na podwyżkę.

-  Broń  Boże!  -  uniosła  się  Wikta.  -  Na  co  mi  te  pieniądze?  Przecież  ja  nikogo  nie  mam.  Teraz,  jak  tu
mieszkam, to już w ogóle nie mam na co wydawać. Tylko...

- Tylko co?

- Jakby mi pani przedłużyła umowę... Gdyby to było możliwe...

- Ależ oczywiście - powiedziałam, będąc myślami gdzie indziej. - Nie ma sprawy, Wikto, nie ma sprawy.

Celina  jest  szpiegiem  ważnego  gangu.  A  więc  tak  się  rzeczy  mają.  A  ja  ją  miałam  za  jedynego
bezinteresownego  człowieka  w  moim  otoczeniu.  Myślałam,  że  pomaga  mi  się  zmienić,  troszczy  się  o
moje  zdrowie  i  dobre  samopoczucie,  chce,  żebym  wreszcie  przestała  być  ofiarą  losu.  A  naprawdę

background image

przychodziła  po  to,  żeby  mnie  szpiegować  i  donosić  swojemu  mężowi.  Podburza  mnie  przeciwko
Fabianowi. Każe mi go zdradzać. I ja to wszystko robię. Wcale tego nie żałuję, by najmniej! Chodzi o to,
że  moja  najlepsza  przyjaciółka  okazała  się  podstępną,  wredną  żmiją,  tarantulą,  hieną  i  sępem.  A
wystarczyłoby,  żeby  mi  powiedziała.  Kto  wie,  może  bym  ni  nawet  pomogła.  Ja  przecież  też  chętnie
pozbyłabym się Szczękonośnego...

Zaraz,  zaraz.  Nie  popadajmy  w  paranoję.  Nie  dajmy  się  zwariować.  Przecież  nie  będę  mordować  tego
drania ani nawet w tym pomagać. Jeśli mąż Celiny chce, to niech sobie wykańcza mojego, nie będę mu
przeszkadzać. Ale ręki do tego nie przyłożę. Co prawda Fabian chciałby mnie wykończyć, ale jeśli zejdę
mu  z  drogi,  na  pewno  się  rozmyśli.  Nie  będę  do  nich  podobna,  co  to,  to  nie.  Przepełnia  mnie  wiara  w
pokojowe rozwiązanie kryzysu i powszechną szczęśliwość po rozwodzie. Muszę tylko zabrać się do tego
wystarczająco szybko, zanim zdążą mnie sprzątnąć.

Usłyszałam samochód na podjeździe. Wrócił Szczękonośny. Zdążyłam się już przebrać w czarną sukienkę
i zmyć makijaż. Na razie będę udawać, że jestem prawie zupełnie taka, jaka byłam.

Zejdę na dół i zjem z nim kolację niczym zatroskana, ale spokojna żona, która pogodziła się już ze swym
losem kobiety niechcianej.

I  zeszłam.  Szczękonośny  właśnie  umył  ręce  i  wyszedł  z  łazienki.  Przepuścił  mnie  w  drzwiach  jadalni.
Usiedliśmy przy stole i spoglądaliśmy na siebie jak dwa obwąchujące się psy.

- Nie spytasz, jak interesy? - zagadnął. - Zawsze byłaś ciekawa, powiedziałbym nawet: zbyt ciekawa tych
spraw.

- Pewnie wszystko idzie doskonale - uśmiechnęłam się pogodnie.

- Otóż niezupełnie. Dziś wsadzili Markusa w lateksowy ekspres. A ty umawiasz się z tą wściekłą suką
Celiną, jakbyś nie wiedziała, że jej mąż szykuje na mnie całą armię.

- To wykończ go pierwszy albo się z nim dogadaj - odpowiedziałam machinalnie.

- Myślisz, że nie próbuję?

- Wszystko się na pewno ułoży. Może chleba?

- Dziękuję. - Szczękonośny wziął chleb i spojrzał na mnie spode łba.

- Zmieniłaś się - powiedział.

- Zaczęłam jeść. Już trochę przytyłam.

- Widzę. Chodzi mi o włosy.

- Ścięłam i ufarbowałam. Dobrze wyglądam?

- Jak na ciebie, doskonale - wyszczerzył zęby w fałszywym uśmiechu, ale zaraz ściągnął usta. -

Powiedz, co znów knujesz?

background image

- Nic nie knuję. Podjęłam trudną decyzję i musiałam ją jakoś odreagować.

- Jaką decyzję? - Poruszył się niespokojnie.

Przez chwilę miętosiłam serwetkę, po czym rzuciłam zbolałym głosem:

- Zgadzam się na rozwód.

- Naprawdę?

- Tak.

- I jakie stawiasz warunki?

- Właściwie żadnych.

- Ile chcesz pieniędzy?

- Tylko te, które mam po ojcu. Powinno wystarczyć, żebym mogła żyć z procentów.

- Chyba nie w tym kraju! - gruchnął śmiechem. - I co dalej?

- Zostawisz mi dom.

- Przecież jest twój.

- No właśnie, chciałam powiedzieć, że się z niego wyprowadzisz.

- A co z twoją tajemniczą teczką?

Z  teczką?  Z  jaką  teczką?  Chyba  nie  tą  z  wycinkami? A,  pewnie  chodzi  o  te  papiery,  które  rzekomo  na
niego mam! Ale czy mam na pewno? Może tylko blefowałam? Może nic nie mam?

Jak to sprawdzić?

- Chyba nie sądzisz, że chciałabym cię wykończyć. Ciągle cię kocham, Fabian.

Tfu, tfu, tfu. Po takim kłamstwie będę musiała myć zęby przez trzy kwadranse.

- Sraty pierdaty - zlekceważył to Fabian. - Mów, co z teczką.

- Dam ci ją ... po rozwodzie.

- A to dlaczego?

- Z teczką czuję się bezpieczniej. Kiedy się rozstaniemy nie będzie mi już potrzebna.

Szczękonośny wpatrywał się we mnie uważnie.

- Mówisz szczerze?

background image

- Jak najbardziej.

- Skąd ta zmiana?

- Zrozumiałam, że nie można nikogo zmusić do miłości - oświadczyłam patetycznie. - Męczymy się oboje.
Z dala od ciebie będzie mi łatwiej.

- To świetnie - stwierdził. - Wreszcie zmądrzałaś.

- Kiedyś trzeba.

- Wypijmy za to - powiedział Szczękonośny i napełnił winem kieliszki.

- Za powodzenie naszych planów - wzniósł toast. - Jutro porozmawiamy z adwokatami.

Kiwnęłam głową.

-  Na  razie  jeszcze  będziemy  się  razem  pokazywać  -ciągnął.  -  Na  pogrzebie  Markusa  będzie  Pieróg  z
Twarogiem. Dobrze wspominają twojego ojca. Muszę sfinalizować z nimi jedną sprawę, w tym mi chyba
jeszcze pomożesz?

- Oczywiście zgodziłam się niechętnie. - A kiedy ten pogrzeb?

- Pojutrze, w piątek o 12.

No trudno. Przyjmijmy, że to moja ostatnia przysługa oddana Szczękonośnemu. No i Markusowi.

Wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze: ja oglądałam telewizję w sypialni, a Szczękonośny w pokoju
telewizyjnym.  Kiedy  obudziłam  się  następnego  dnia,  już  go  nie  było.  Ranek  dłużył  się  niemiłosiernie.
Próbowałam zabić czas, śledząc w telesklepie nieodzowne w życiu każdej kobiety i dostępne za bezcen
artykuły  gospodarstwa  domowego.  Dałam  się  już  prawie  namówić  na  zakup  obrotowej  obieraczki  do
ziemniaków, gdy zadzwoniła Celina. Zbyłam ją złym samopoczuciem.

Niestety, kolejny telefon całkowicie wytrącił innie z równowagi.

- Halo, tu profesor Widacki. Czy mówię z panią Leną Madejską?

Profesor Widacki? A to kto znowu? Czyżby kolejny konował?

- Dzień dobry, mówi Lena Madejska, słucham?

- Dzień dobry, pani Leno. Jak tam amorfofalus?

- Amorfofalus? - powtórzyłam drętwo.

Co  to  jest  amorfofalus?  Czy  ja  na  to  cierpię?  Może  to  jakiś  podstępny  rak,  który  trawi  mój  organizm?
Może  psychiczne  schorzenie?  Może  dziwny  wyrostek?  Nie  zauważyłam  u  siebie  żadnych  wyrostków,
więc  najwidoczniej  musi  tkwić  w  środku. Ale  przecież  czuję  się  dobrze,  nic  mi  nie  dolega.  Ledwie  to
pomyślałam, a zaraz zakłuło mnie w boku.

background image

- A jak pan myśli? -spytałam słabo.

- No, ja myślę, że świetnie!

- No i tak właśnie jest - przyznałam bez przekonania.

- Ale czy ma zamiar zakwitnąć?

Święci pańscy, ten amorfo to jakiś suchy badyl w naszym kaktusarium! Odetchnęłam z ulgą.

- Nie, nie ma zamiaru - powiedziałam na wszelki wypadek.

Może profesor zechce tu przybyć i go obserwować? Co to, to nie. Żadnych więcej miłośników kaktusów.
Ani sukulentów. Wystarczy mi jeden, w sąsiedniej sypialni.

-  A  to  szkoda,  wielka  szkoda.  -  Profesor  się  zmartwił.  -Mam  nadzieję,  że  będzie  pani  pamiętać  o
telefonie, gdyby coś się działo?

- No pewnie. To jest, oczywiście, że będę pamiętać, panie profesorze. Do widzenia.

- Do widzenia, pani Leno.

Odetchnęłam głęboko. Ależ mnie nastraszył. Mogłam zaproponować, żeby zabrał amorfofalusa i wsadził,
gdzie mu się zmieści. Szkoda, że nie przyszło mi to do głowy. Jeśli profesor albo inny miłośnik kaktusów
jeszcze kiedyś zadzwoni, zasugeruję to delikatnie. Trzeba pozbyć się tego magazynu kurzu. Nawet gdyby
Szczękonośny miał w pozwie rozwodowym zażądać drakońskiego zadośćuczynienia.

Piotr  nie  przyszedł.  Czekałam  całą  godzinę  na  ławce  w  Saskim  Ogrodzie,  przyglądając  się  kaczkom  i
dzieciakom. Im bardziej upływały minuty, tym bardziej opuszczała mnie wiara w siebie i ochota do życia.
Czułam  się  pusta  i  ośmieszona.  Czułam  się  porzucona,  złamana  i  słaba.  I  jakoś  nie  miałam  ochoty  na
powrót do domu. Mamy przed sobą bardzo dużo czasu, powiedział.

Miluszko, mówił. Miluszko... Uśmiechnęłam się gorzko. Zamknęłam dziwnie piekące oczy i wystawiłam
twarz do słońca. I wtedy nagle spadło na mnie coś wielkiego, miękkiego i szlochającego.

- Milenka! To ty? - ryknęło mi do ucha, jednocześnie owiewając niezbyt subtelną wonią alkoholu.

Otworzyłam oczy. Tleniona blondyna w dojrzałym wieku, z zieloną powieką i jasnofioletowymi ustami,
przyciskała mnie do swojej wielkiej, niemal zupełnie obnażonej piersi.

- Kochana moja! - łkała.

- Co pani! Niech mnie pani puści! - Próbowałam się uwolnić.

- O Boże! Nie rób mi tego, córuchna! Do śmierci będziesz mnie odpychać? Nie masz litości?

- Mama? - spytałam z niedowierzaniem.

- Aleś ty się zmieniła. Aleś schudła. Aleś zbiedniała. Ale jesteś ładna, prawie tak jak ja w twoim wieku,

background image

prawie tak samo!

- Mama? - Rozpłakałam się, wtulając głowę w jej pierś. Płakałyśmy obie, ja i mama. Ja chyba nad sobą
dokładnie nie wiem. W każdym razie odkrycie, że mam matkę, bardzo mnie rozczuliło.

- Powiedz, wybaczyłaś mi? - spytała mama.

Co to znowu za zagadki? Co miałam jej wybaczać?

-  Nigdy  nie  chciałaś  mnie  wysłuchać,  zrozumieć.  Ja  przecież  też  byłam  ofiarą.  Nie  chciałam  zdradzić
twojego ojca, naprawdę go kochałam.

- Spałaś z arcybiskupem? - wykrzyknęłam oburzona. Więc to jednak prawda!

- Nie z Arcybiskupem tylko z Wikarym - sprostowała mama. - Już nawet nie pamiętam, czemu miał taki
durny pseudonim.

- Ale dlaczego? Jak mogłaś?

- Roman bardzo mnie zaniedbywał. Stać go było na kobiety i rozrywki. A ja? Siedziałam z tobą w domu.
Nawet  nie  jeździliśmy  na  wakacje,  Roman  dopiero  rozkręcał  interes. A  potem  ty  byłaś  już  starsza,  ja,
niestety, też byłam starsza i Roman postanowił się mnie pozbyć. I na dodatek wy-kreślić z twojego życia i
zostawić bez grosza przy duszy. Zapłacił Wikaremu za to, żeby mnie uwiódł. Ty wiesz, jak ja się czułam?
Myślałam, że ten chłopak mnie kocha, a to był taki szuja, drań. Zrobili nam te zdjęcia, co to wiesz, no i
Roman puścił mnie z torbami. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze, że nie chciałaś mnie znać. Tyle lat.

Mama ryknęła jak syrena okrętowa. Godnie jej zawtórowałam.

- Córuchna! - wyła mama.

- Mamuchna! - łkałam.

Kiedyśmy się już trochę uspokoiły, zapytałam przytomnie:

- Z czego żyjesz, mamo?

- Z pracy własnych rąk, niestety. Robię to, co robiłam, zanim wyszłam za twojego ojca.

Paznokcie, to moja specjalność. Sama zobacz, jestem chodzącą reklamą.

Rzeczywiście. Mama miała długie, tęczowe szpony, przyozdobione brylancikami.

- Super, nie?

- Super - przytaknęłam.

- Milenka, zaprosisz mnie do siebie?

- No, jasne! - Zerwałam się z ławki. - Jedźmy zaraz!

background image

- Zaraz. - Mama się zasępiła. - Zaraz to ja nie mogę, bo idę do klientki. To bardzo dobra klientka, znamy
się od lat. Mój Boże, spóźnię się pewnie z godzinę!

- Nie możesz tego odwołać?

- Nie da rady. Ona idzie jutro na jakiś ważny pogrzeb i chce świetnie wyglądać, od stóp do głów.

- W takim razie daj mi swój adres, mamo. Zadzwonię do ciebie i umówimy się na niedzielę.

- O tak, koniecznie! Dam ci wizytówkę, trzymaj. Tylko zadzwoń, na pewno!

- Na pewno!

Mama  jeszcze  raz  przytuliła  mnie  do  piersi  i  wycałowała  po  policzkach.  Potem  oddaliła  się  szybkim
truchtem.  Nim  znikła  w  cieniu  alejki,  odwróciła  się  jeszcze  z  dziesięć  razy,  by  przesłać  mi  dłonią
pocałunki. Zerknęłam na wizytówkę: Jadwiga Zwierzyniec, manikiurzystka. To właśnie moja mama.

Na  podjeździe  stały  dwa  samochody.  Pełna  obaw  obeszłam  dom  i  zajrzałam  do  środka  przez  wielkie
okna w salonie. W fotelach siedziało dwóch mężczyzn w garniturach. Wyglądało na to, że prowadzili ze
sobą uprzejmą konwersację. Mój mąż nerwowo chodził między nimi i zerkał na zegarek.

Weszłam cicho do domu. Nim skierowałam się na górę, Szczękonośny wypadł z salonu z okrzykiem:

- No, wreszcie! I zamarł.

Ach!  Nie  widział  mnie  jeszcze  w  jasnej  sukience,  ze  słonecznym  makijażem  i  śladami  wzruszenia  na
twarzy.  Nie  widział  mnie  energicznej  i  podekscytowanej.  Toteż  stał  i  patrzył,  nie  wiedząc,  co
powiedzieć.

- To ty? - spytał wreszcie.

- Ja - odparłam nieprzyjaźnie.

Obszedł  mnie  i  nagle,  nim  zdążyłam  zaprotestować,  schylił  się,  zadarł  mi  spódnicę  i  jął  w  niemym
zdumieniu kontemplować moje pośladki.

- Co to ma znaczyć! - wykrztusiłam zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek stanowczą reakcję.

- Twój pieprzyk - odparł.

- Co z nim? - Zaciekawiona odchyliłam się do tyłu.

- Jest - mruknął z niedowierzaniem i wyciągnął palec chyba po to, by mnie nim skrobnąć.

- No, tego już za wiele! - wykrzyknęłam, odskakując jak gazela.

- To naprawdę ty!... Ale dlaczego tak wyglądasz? - wydusił Szczękonośny. - Co ty z sobą zrobiłaś?

Ruchem pełnym godności poprawiłam spódnicę.

background image

- Widziałam się z mamą. Musiałam się trochę wystroić. Chyba nie sądzisz, że wystąpiłabym przed nią jak
ostatnia ofiara.

- Widziałaś się ze swoją mamą?

- A owszem. Chcesz coś jeszcze, czy dasz mi odejść?

- Zaprosiłem adwokatów. Czekają już pół godziny -oświadczył Szczękonośny i pierwszy ruszył

do salonu.

Adwokaci na mój widok zerwali się z miejsc.

- Mecenasa Maszyńskiego znasz. - Fabian wskazał na jednego z nich.

- Prowadziłem sprawę rozwodową pani ojca - przypomniał mecenas Maszyński, kłaniając się w pas.

- Bardzo mi miło - syknęłam.

-  Wiedziałem,  że  i  tak  będziesz  chciała  skorzystać  z  usług  mecenasa  Maszyńskiego,  więc  pozwoliłem
sobie nie czekaj na twoją decyzję i zaprosiłem go. A to mecenas Duszyński, mój adwokat.

- Bardzo mi miło.

- Bardzo mi miło.

- Chyba wszystkim nam zależy na pośpiechu - zaczęłam. - Rozmówiłam się już z moim mężem.

Przy mnie zostanie mój, że tak powiem, posag, to jest pieniądze z moich kont i dom.

- A samochód? - pisnął Maszyński.

- I tak nie mam prawa jazdy.

- Jeśli się nie mylę, ten mercedes, który stoi w garażu, był państwa ślubnym prezentem -

powiedział szybciutko Maszyński. - Więc zasadniczo nie powinna pani z niego rezygnować, jeśli mogę
coś doradzić.

Szczękonośny obrzucił go nienawistnym wzrokiem.

- W takim razie sprzedajmy go szybko i podzielmy się pieniędzmi - rzekłam. - Ja oddam swoją część na
pana honorarium, panie Maszyński, jeśli będzie pan tym usatysfakcjonowany.

Mecenas Maszyński skłonił głowę na znak, że będzie. Mecenas Duszyński rzucił Fabianowi przenikliwe
spojrzenie.

- I jeszcze dwa Kossaki. Niech pani o nich nie zapomina, należały do pani ojca - dorzucił

Maszyński.

background image

-  Dobrze  się  pan  przygotował  -  pochwaliłam.  Odpowiedział  mi  wymownym  uśmiechem:  „Jestem
profesjonalistą, moja droga".

- I biżuteria.

- To nie podlega dyskusji - przyznałam.

- I państwa wspólne obligacje na sumę...

- Chciałem nadmienić, że pan Madejski zainwestował w ten dom swoje ciężko zarobione pieniądze... -
przerwał mecenas Duszyński.

-  Oczywiście,  sam  go  urządzałem!  -  wybuchnął  Szczękonośny.  -  Kiedyśmy  się  sprowadzili,  to  była
nowobogacka speluna, a ja ją zamieniłem w elegancką, nowoczesną, reprezentacyjną willę!

- ...i nie zgłasza do niego pretensji - ciągnął mecenas Duszyński. - W takim razie pani Madejska powinna
zapomnieć o obligacjach, akcjach i tym podobnych drobiazgach.

- Ale... - zaczął mecenas Maszyński.

- Zapominam - powiedziałam łaskawie. I tak nie wiedziałabym, co z tym robić.

- Jestem trochę zmęczona. Pójdę już i zostawię panów. Dziękuję panu, mecenasie Maszyński, wierzę w
pana.

- Do usług! - skłonił się Maszyński.

Nie minęło dziesięć minut, a Szczękonośny wpadł do mojego pokoju. Właśnie się przebierałam.

- Co to ma być, może byś tak pukał! - fuknęłam, zakrywając się narzutą.

- Nieźleście mnie wykołowali! - wrzasnął. - Wczoraj się umawialiśmy: dom, twoje konta i nic więcej!
Musiałaś z nim wcześniej rozmawiać, tak?

- Skądże znowu. Pan Maszyński jest po prostu operatywny - odpowiedziałam. - Przypomniał mi o paru
szczegółach.  Sam  powiedz,  czy  ja  cię  puszczam  z  torbami?  Nie  puszczam. A  wiesz,  co  pan  Maszyński
zrobił mojej mamie? Puścił ją z torbami, bo miał jej zdjęcia z Wikarym! Myślisz, że gdybym chciała, nie
postarałabym się o twoje zdjęcia?

- Nieodrodna córka tatusia! - wrzasnął mój mąż i wypadł z pokoju, trzaskając drzwiami.

Mijały kolejne nocne godziny. Z sypialni obok dochodziło donośne chrapanie Szczękonośnego.

W sąsiednim ogrodzie wył pies. A ja przerzucałam kanały, myśląc o Piotrze i klnąc swą łatwowierność.
Jak  mogłam  mu  uwierzyć?  Jak  mogłam  mieć  nadzieję  na  coś  więcej?  To  prawda,  że  wyglądał  tak...
wiarygodnie. Tak przyzwoicie i prostolinijnie. Wręcz szlachetnie. Jest po prostu dobrym aktorem. A ja
chciałam mu zaufać. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w ogóle nie znam mężczyzn. A na jego
usprawiedliwienie... Westchnęłam. Nawet nie mogłam go winić. Przestraszył się, bez dwóch zdań. Miał
nadzieję na łatwy podbój i bezproblemowy romans.

background image

Nie jestem właściwą adresatką takich potrzeb. Najchętniej napisałabym mu, że go rozumiem i że się nie
gniewam. Przecież dzięki niemu odnalazłam mamę, jedyną bezinteresowną kochającą mnie istotę.

Wstałam z łóżka, poszłam do swojego gabinetu i włączyłam komputer.

A może...

Nie powinnam się łudzić, ale może...

Może coś mu się stało i nie mógł przyjechać. Może napisał. Może się wytłumaczył.

Połączyłam  się  z  Internetem  i  odebrałam  dwie  wiadomości.  Pierwszą  od  Miłośników  Kaktusów  i
Sukulentów. A drugą...

„Miluszko, wybacz, ale nie będę mógł dziś przyjść. Wypadło mi coś obłędnie ważnego. Nie wiem, jak
mam cię przepraszać. Jutro też jestem zajęty. Mam za to świetny pomysł na sobotę.

Oczywiście, jeśli jeszcze chcesz mnie znać".

Ty  idiotko!  Kretynko!  Wariatko!  Po  co  było  się  martwić?  Wystarczyło  odebrać  maila  o  dwunastej!
Śmiałam się w głos, prawie tak jak Celina z filmów porno. Byłam zbyt szczęśliwa, żeby od razu odpisać.
Nie  chcę,  by  w  moim  liście  odbiła  się  euforia,  broń  Boże.  Muszę  się  uspokoić  i  dobrze  wszystko
przemyśleć.

Nie było już powodu, żeby ukrywać przed Fabianem i jego tak zwanymi przyjaciółmi moją metamorfozę,
toteż  następnego  dnia  wciągnęłam  nieprzyzwoicie  krótką  i  już  odrobinę  przyciasną  czarną  sukienkę  i
umalowałam się klasycznie i wyraziście, z czerwonymi ustami w roli głównej.

-  Nie  chcę  wyglądać  jak  strach  na  wróble.  Myślisz,  że  wypada  założyć  biżuterię?  -  wrzasnęłam  do
Szczękonośnego, który szykował się w pokoju obok.

- Co ty, dawno nie byłaś na pogrzebie? Pewno, że wypada - odburknął. - A nawet trzeba. Jak najwięcej.
Zaraz ci przyniosę.

Z ciekawości podążyłam za nim. Poszliśmy do jego gabinetu, gdzie w ścianie za obrazem z przywiędłymi
słonecznikami moim zdumionym oczom ukazał się sejf.

- Co się tak gapisz, jakbyś zapomniała szyfru - spytal nieuprzejmie mój mąż. - A może się boisz, że go
zmieniłem?

- No co ty, niczego się nie boję. Przecież mam na ciebie teczkę.

Chciałam go tylko uspokoić, a zabrzmiało to jak szantaż. Gdyby wzrok i drżenie żuchwy mogły zabijać,
już  byłabym  martwa.  Jednocześnie  obok  nienawiści  i  zdumienia  w  spojrzeniu  Szczękonośnego  pojawił
się  element  całkiem  nowy  -  respekt.  Nie  odezwał  się  już  do  mnie  słowem.  Z  niechęcią  demonstrował
kolejne  kolie,  kolczyki  i  pierścionki,  głównie  ciężkie  łomoty  z  czerwonego  złota.  Zdecydowanie  je
odrzuciłam.  Pomyślałam  nawet,  że  łaskawie  się  ich  zrzeknę  na  rzecz  blond  wydry.  Tymczasem  wśród
tego  przyciężkiego  przepychu  znalazło  się  kilka  gustownych  drobiazgów,  którymi  się  skwapliwie
udekorowałam. Potem włożyłam na głowę kapelusz, a na nos ciemne okulary i zeszłam do holu. W chwilę

background image

później pojawił się Fabian.

Obrzucił mnie enigmatycznym spojrzeniem i ruszył przodem. Na podjeździe czekał samochód.

Kierowca na mój widok jakby zaniemógł.

- Co jest, Wacek, dałem rozkaz baczność? huknął wściekle Szczękonośny.

Wacek ocknął się i wyprężył jak struna, otwierając przede mną drzwi.

- Baran - syknął Fabian, siadając obok mnie tak gwałtownie, że aż zajęczało podwozie.

Kościół był już pełen ludzi. Wacek utorował nam przejście do ławki na przodzie, gdzie czekało miejsce
najwyrazniej zarezerwowane przez faceta o nalanej twarzy i imponującym karku. Na nasz widok grubas i
towarzysząca mu kobieta skinęli głowami. Grubas nie wyglądał na zadowolonego. Po chwili odezwał się
do Fabiana scenicznym szeptem:

- Co to ma znaczyć? Dlaczego nie wziąłeś żony?

Po krótkiej i treściwej uwadze Szczękonośnego Gruby wychylił się, żeby mnie lepiej dojrzeć, i wyrzekł
głosem zdumiewająco niskim i ciepłym:

- Milenka? Przytaknęłam.

- Pięknie wyglądasz. Pięknie.

- Ty również - palnęłam bez zastanowienia.

Chyba nie najgorzej trafiłam, bo Gruby aż poczerwieniał i cały zatrząsł się od śmiechu.

- A to dobre. Dla mnie bomba! Ja - pięknie. Słyszysz, Marlenka?

Marlenka wychyliła się również:

-  Ma  kobieta  dobry  humor  -  stwierdziła.  -  Wyglądasz  jak  wieprz  rzeźny.  Kiedy  umrzesz  śmiercią
naturalną, trzeba będzie dla ciebie zrobić trzy takie trumny jak ta. - Ruchem głowy wskazała katafalk.

- Jeśli będziesz tak narzekać, to ktoś cię w końcu posłucha i wywali mnie w powietrze.

-  Wiesz,  ilu  ludzi  będzie  to  musiało  nieść  na  plecach?  Miej  dla  nich  litość,  skoro  nie  masz  dla  mnie  -
dodała Marlenka i zwróciła się do mnie: - Wyobraź sobie, że ja muszę z nim spać!

- Wcale nie musisz. Wcale nie musisz - żachnął się Gruby. - Tylko mi powiedz, że chcesz nową torebkę.

- Świnia - oceniła Marlenka i uroniła łzę.

- Po torebce płacze - zauważył Gruby. - Po Markusie byś zapłakała, nie po torebce.

- Zamknijcie się, do ciężkiej cholery. - Fabian się zdenerwował. - Jesteście w kościele.

background image

Był już czas najwyższy, bo zagrały organy, a z zakrystii wyszedł ksiądz w długim orszaku ministrantów.
Grubas  wy  chylił  się  ponownie  i  wskazując  paluchem  na  tłustego,  usza-tego  chłopczyka,  powiedział  z
dumą:

- To nasz Łukaszek. Pewnie go nie pamiętasz?

- Nie pamiętam - przyznałam.

-  Bardzo  urósł  i  zmężniał.  Wdał  się  chłopak  we  mnie.  Kiwnęłam  głową  i  zaczęłam  się  rozglądać  po
kościele, a dokładniej: po zebranych żałobnikach.

Było to towarzystwo dziwne, w wydaniu męskim przeważnie grubawe, łysawe, nalane, kwadratowe, w
żeńskim - blond lub czarnowłose, brązowe, szczupłe i biuściaste, mocno podkreślające swoją kobiecość
bezkompromisowym  makijażem.  Zdawać  by  się  mogło,  że  cała  ta  gromada  postanowiła  wypowiedzieć
wojnę  współczesnym  wzorcom  kobiecości  i  męskości,  sięgając  do  sprawdzonych  ideałów  z  czasów
wspólnoty  pierwotnej. A  może  nawet  ze  świata  zwierzęcego.  Tak,  tak,  bez  wątpienia!  Wielkie,  groźne
samce zanikiem mimiki symbolizują brak uczuć i zdolności abstrakcyjnego myślenia. To brutalni zabójcy.
Odstraszają samym wyglądem.

Kobiety  przeciwnie,  zachęcają.  Za  wszelką  cenę  chcą  udowodnić,  że  mają  więcej  kobiecości  niż
wszystkie  inne:  więcej  pigmentu  w  skórze,  jędrniejsze  piersi  i  pośladki,  dłuższe  włosy  i  większe  usta.
Dzięki  temu,  chyba  zupełnie  wbrew  swoim  pragnieniom,  uzyskują  zaskakujący  efekt  siostrzanego
podobieństwa.  Z  całej  tej  masy  nie  potrafiłabym  na  pierwszy  rzut  oka  wyróżnić  żadnej  z  nich.  Jak  tu
rozpoznać kochankę Szczękonośnego? I jak on wpadł na to, żeby wybrać właśnie ją, a nie którąkolwiek
inną?  Jedno  jest  pewne:  ja  nie  przypominałam  ich  nigdy  wcześniej  i  nie  przypominam  nadal.  Mam  za
mało biustu i za jasną skórę.

Nabożeństwo  dobiegło  końca.  Szczękonośny,  Gruby  i  jeszcze  czterej  inni  faceci  dopadli  trumny  i
dźwignęli  ją  na  barki.  Najwidoczniej  byli  najbliższymi  przyjaciółmi  zmarłego.  Cóż  za  rozczulający
zwyczaj! Wzruszyłam się do łez.

Na  cmentarzu  ofiarnych  przyjaciół  zastąpili  pracownicy  zakładu  pogrzebowego.  Na  tle  wyrośniętych
żałobników nie wyglądali zbyt reprezentacyjnie. Można nawet powiedzieć, że było dużym nietaktem, jeśli
nie okrucieństwem, kazać nieść trumnę czterem chuderlakom.

Pogrzeb  ciągnął  się  w  nieskończoność,  głównie  za  sprawą  Grubasa,  który  ujawnił  niebanalny  talent
oratorski.  Przez  długie  minuty  snuł  nad  grobem  wzruszającą  przemowę.  Zdaje  się,  że  najbardziej
wzruszającą jego samego. Staliśmy w pierwszym rzędzie i z oczami wlepionymi w wieńce próbowaliśmy
przywołać  niewinną,  jasną  postać  Markusa,  „wzora  dla  nas  wszystkich",  jak  dowodził  Grubas.
Tymczasem  Szczękonośny  ruszał  żuchwą  i  zgrzytał  zębami.  Myślałam,  że  z  trudem  trawi  zawiłości
gramatyki i surrealistyczny dowcip Grubego, ale prawdziwy powód był

zgoła inny.

- Patrz na te szuje - wycedził przez zęby, lekko wskazując brodą na rząd stojący po drugiej stronie grobu.
- Jak to udaje, że się smuci. A niech was!...

Uniosłam  nieco  oczy  i  przyjrzałam  się  towarzystwu  naprzeciwko.  Było  tam  trzech  typowych

background image

przedstawicieli  gatunku  „gangster"  w  wieku  dojrzałym  w  towarzystwie  kobiet  z  gatunku  „kobieta
gangstera", w wieku zakamuflowanym. Zza nich wyglądała rozradowana Celina, żylasty wąsacz (pewnie
jej mąż) oraz parę innych osób. Najwidoczniej była to „palestra" obozu przeciwnego, wrogowie, którzy
przyszli  sycić  się  naszym  cierpieniem.  Zaczęłam  prawie  współczuć  Fabianowi  i  jego  tak  zwanym
przyjaciołom.  Kiedyśmy  nareszcie  pożegnali  Markusa  (a  raczej  to,  co  z  niego  zostało)  i  ruszyli  ku
cmentarnej bramie, mój mąż zagadnął słodko toczącego się obok Grubasa:

- Coraz luźniej robi się na pogrzebach po naszej stronie. Powiedz mi, dlaczego tak się dzieje?

- Staram się, jak mogę - odparł Gruby. - Najlepiej byłoby wykończyć ich wszystkich razem, ale dobrze
się, gnidy, pilnują.

- Ich rola jest taka, żeby się pilnowali, a twoja taka, żebyś ich dopadł.

- Staram się, jak mogę - powtórzył Gruby z wyrzutem. -Mam dostęp tylko do Traszki.

- Traszka to rybka - zdenerwował się Szczękonośny. -A w dodatku choruje na serce. Wystarczy strzelić
mu koło ucha z nadmuchanej torebki i sam przeniesie się na łono Abrahama.

- A gdyby tak się przeniósł... - zaczęłam.

- To co? - Zwrócili się do mnie zdumieni, że im przerywam.

- Czy tamte grubasy niosłyby jego trumnę z kościoła do karawanu?

- Chodzi ci o Miśka i resztę?

Kiwnęłam głową. Każdy z tych mięśniaków mógłby nosić miano Miśka, toteż nic dziwnego, że i Misiek
był ich szefem.

- Nieśliby. I co z tego? - spytał opryskliwie Fabian.

-  Pomyślałam  sobie...  Tak  sobie  tylko  wyobraziłam...  Można  by  podłożyć  coś  do  trumny  i  odpalić  w
odpowiednim momencie. Na przykład, kiedy będą ją pakować do karawanu.

Zapanowało krótkie, pełne napięcia milczenie.

- Wariatka - mruknął Fabian.

- Genialne - szepnął Grubas. - Dla mnie bomba.

- Co ty gadasz? - zdenerwował się mój mąż. - Przecież to kompletna bzdura!

- Bzdura?! - zdumiał się Grubas. - To fantastyczny pomysł! Nikomu nie przyjdzie do głowy przeszukiwać
nieboszczyka w trumnie! Niech mnie kule biją, Milenka, wrodziłaś się w tatusia!

Szczękonośny rzucił mi niepewne spojrzenie. Chyba wykonywał poważną pracę umysłową.

- Wcale mi nie zależy na tym, żebyś ich wykończył - powiedziałam ugodowo. - Po prostu ten pomysł z

background image

trumną wydał mi się... malowniczy.

- Malowniczy! Jakie to słodkie. - Grubas zatarł wielkie łapska. - Do poniedziałku opracuję szczegóły i
przekażę wam, co i jak.

- Wam?! - warknął Szczękonośny, ale Grubas zignorował jego niezadowolenie.

Przed cmentarną bramą czekała większa grupa zachmurzonych mięśniaków. Nieopodal stały ich kobiety.
Rada byłam oddalić się i od mięśniaków, i od kobiet, ale Szczękonośny przytrzymał

mnie za łokieć, nieco mocniej, niż było to konieczne.

- Pieróg - syknął. - Przywitaj się.

Podeszliśmy  do  rzeczonego  Pieroga,  który  schwycił  mą  dłoń  i  szarmancko  przyciągnął  do  swych  ust,
prawie wyrywając ją z barków.

- Halo! Nice to meet you, moja piękna. Paweł Michałek, do usług. Dzień dobry, panie Fabianie -

zwrócił się do Szczękonośnego.

- Dzień dobry - przywitał się mój mąż. - A gdzie pan Tadeusz?

- Brat trochę się spóźni. Mam nadzieję, że nie przeszkodzi nam to w robieniu biznes.

- Oczywiście, oczywiście.

Pieróg wpatrywał się prosto w moje oczy. Całe szczęście miałam na nosie okulary, bo jego bazyliszkowy
wzrok trudno było wytrzymać.

- Pani ojciec jest dla nas wzorem - powiedział po chwili. - Miał łeb na karku. Teraz już nie ma takich
ludzi. Co robić, times are changing...

Można  było  przypuszczać,  że  spędził  pół  życia  w  Stanach.  Nic  bardziej  mylnego.  Z  jego  dalszej
przemowy wynikało, że wyjechał za ocean nie dawniej niż dwa lata temu.

-  What  a  pity,  że  spotykamy  się  przy  takiej  okazji.  Mam  nadzieję,  że  szykujecie  dla  naszych  przyjaciół
jakąś surprise.

- O tak - przytaknął Grubas, posyłając mi rozanielony uśmiech. - Poleje się blood. Ale to na razie nasza
słodka secret.

- Ma się rozumieć. - Pieróg przyjacielsko poklepał go po łopatkach. - Pan był w Stanach?

- Tak, trzy...

- Lata?

- Razy. Ale bardzo owocnie je spędziłem.

background image

- Może porozmawiamy o wszystkim na stypie? Dobrze? W takim razie na razie. - Szczękonośny pożegnał
się i pchnął mnie w kierunku samochodu.

- Nie chcę jechać na żadną stypę - oświadczyłam.

- Co takiego? Chyba żartujesz.

- Kiepsko się czuję. Chyba nie chcesz, żebym dostała ataku na widok twojej szantrapy.

-  To  raczej  jej  powinno  zrobić  się  słabo  na  twój  widok  -wyrwało  się  Fabianowi.  Rzucił  mi  szybkie
spojrzenie  i  dodał:  -  A  właściwie  nie  jesteś  mi  już  potrzebna.  Wacek  najpierw  zawiezie  mnie  do
Markusa, a potem odwiezie ciebie do domu.

- Bardzo dobrze - ucieszyłam się. - Muszę jak najszybciej położyć się do łóżka.

Szczękonośny  wrócił  ze  stypy  późnym  wieczorem.  Unikając  mego  wzroku,  oświadczył,  że  musi
niespodziewanie wyjechać. Wyglądał na osobę nieco przemęczoną, chyba jednak nie „robieniem biznes".
Z  daleka  czuć  było  od  niego  słodycz  damskich  perfum.  Krwiożercza  szantrapa  nie  zapomniała  też  o
szmince  na  koszuli  i  siniaku  na  szyi.  Udałam,  że  niczego  nie  dostrzegam,  choć  korciło  mnie,  żeby
skwitować jej namiętność jakimś niewybrednym żartem. Szczękonośny był

jednak wyraźnie rozdrażniony, a ja nie zamierzałam pogłębiać tego stanu. W gruncie rzeczy wcale go nie
znam. A jeśli przysoli mi w ucho? Jak wtedy będę wyglądać na jutrzejszej randce?

Właśnie,  randka.  Wyjazd  Fabiana  odsłaniał  przede  mną  nowe  perspektywy.  Natychmiast  napisałam  do
Piotra,  że  mam  wolny  weekend.  Odpisał,  że  wyśmienicie  się  składa,  bo  jego  sobotnia  niespodzianka
może się z powodzeniem przeciągnąć do niedzieli. Drżę z niecierpliwości na myśl o tym, co mnie czeka.

Umówiliśmy się z samego rana przy jednej z pętli tramwajowych. Kiedy przyjechałam, Piotr już na mnie
czekał. Okazało się, że wziął ze sobą psa, małą, rozbrykaną ohydę imieniem Leon.

- To miał być mieszaniec wilczura i kaukaza - wyjaśnił. - Padłem ofiarą własnej ignorancji."

- Szczeniaki są chyba dosyć do siebie podobne - próbowałam go pocieszyć.

- Ten był bardzo wielki jak na szczeniaka. Szkoda, że od tamtego czasu niespecjalnie urósł.

- A Leon, czemu Leon?

- Leon Zawodowiec. - Roześmiał się. - Ale nic a nic go nie przypomina.

Uśmiechnęłam  się  uprzejmie.  Nie  wiedziałam,  o  czym  mówi,  ale  lepiej  było  się  z  tym  nie  zdradzać  -
zapewne szło o jakąś oczywistość. Wyjechaliśmy z Warszawy drogą ku północy i po czterech godzinach
pasjonującej podróży (nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak długo jechała samochodem) znaleźliśmy się
w niewielkiej osadzie położonej nad rzeką, w otoczeniu pól, lasów i pagórków.

- Jeździłaś kiedyś konno? - spytał Piotr.

-  Tttak...  -  przyznałam  bardzo  niepewnie.  -  Parę  razy.  Na  pewno  siedziałam  na  koniu  przebrana  za

background image

amazonkę.

Ale co do jazdy...

- To lepiej, niż myślałem. Jesteśmy prawie na miejscu. Skręcił w boczną, piaszczystą drogę i po chwili
naszym oczom ukazały się czerwonoceglaste zabudowania stadniny oraz towarzyszących jej budynków.

- Stadnina Romana - przeczytałam napis nad bramą.

- Roman to mój przyjaciel - powiedział Piotr. - Oto i on.

Na  spotkanie  nam  wyszedł  facet  w  farmerkach.  Zaparkowaliśmy  niemal  na  jego  stopach,  a  on  udał,  że
ginie pod kołami. Wynurzył się zaraz koło moich drzwi, które niemal wyszarpnął z zawiasów.

- To ja, Roman - wrzasnął.

- Lena.

- Miło! - krzyknął. - Miło. Śniadanie czeka! Piotruś, nie było cię całe wieki!

- Czemu się tak drzesz? - spytał Piotr.

- Bo mam chore gardło - odparł Roman. - I ucho. Trochę się zaziębiłem i nie słyszę, jak mówię.

Spędziłem dzisiejszą noc w stajni przy ciężarnej kobyle. Jej nie chciało się rodzić, a mnie się przysnęło.

- Może urodzi dzisiaj? - spytałam podekscytowana.

- Trudno powiedzieć. To bardzo krnąbrna sztuka. Zapraszam, zapraszam!

W środku czekała żona Romana, Basia, i ich nastoletnia córka Karolina. Basia miała nogę zagipsowaną
po same pośladki.

- Koń się pode mną potknął i przygniótł mi nogę - wyleniła pogodnie.

-  Mówiłem  jej,  żeby  schudła.  -  Roman  chciał  szepnąć,  ile  wyszedł  z  tego  ryk.  -  Na  szczęście  tobie  nie
grozi taki wypadek - dodał w moim kierunku.

Basia żartobliwie pogroziła mu palcem.

-  Chodźcie,  siadajcie,  przygotowałam  ogromną  patelnię  jajecznicy  -  zapraszała,  kuśtykając  w  stronę
kuchni.

Po tym świadectwie końskiego bestialstwa moje zainteresowanie hippiką spadło do zera.

Nie wiem, czy chcę na to wsiąść - mruknęłam do Piotra pół godziny później.

Przede mną stał rosły tarant płci żeńskiej i udając poczciwca, strzygł uszami.

-  Beata  jest  bardzo  ustatkowana  -  powiedział  Roman  tak,  aż  konik  stulił  uszy.  -  Nie  zrobi  ci  krzywdy.

background image

Gorszy jest Kruz, ale Piotrek ma do niego słabość. Może dlatego, że też... To jest, chciałem powiedzieć,
chciałem powiedzieć... - zacukał się strasznie i poczerwieniał.

- Chciałeś powiedzieć, że tchórz z niego straszny - pomógł mu Piotr.

- Ano właśnie. Boi się byle szmeru i podskakuje jak koza.

- Ty też? - Uśmiechnęłam się do Piotra.

-  Tak,  ja  też  nie  jestem  specjalnie  odważny  -  przytaknął.  -  Romuś,  weź  Leona  do  domu,  nie  chcę
stresować Kruza bardziej niż trzeba.

Romuś wziął psa pod pachę i oddalił się w kierunku zabudowań. Piotr pomógł mi wsiąść i ruszył

przodem w kierunku lasu. Beata poczłapała za nim.

- Dlaczego ona idzie?! - krzyknęłam. - Przecież ja nic nie robię!

- Nie musisz, będzie szła za Kruzem. Jak poczuje, że masz nad nią władzę, to cię posłucha. Na razie woli
się kierować swoim rozumem.

- A to dopiero - westchnęłam w szczerym zadziwieniu.

- Mówiłaś, że jeździłaś konno?

- Sto lat temu, już nic nie pamiętam.

- Myślałem, że tego się nie zapomina.

- Nawet nie wiesz, jakie rzeczy można zapomnieć...

Zachwycając  się  pogodą  i  krajobrazem,  jechaliśmy  przez  słoneczny  las,  a  potem  przez  pola  ku  rzece.
Kruz  podskakiwał  jak  koza,  Beata  człapała  jak  osioł.  Statystycznie  rzecz  biorąc,  jechaliśmy  na  dwóch
dobrze  ułożonych,  posłusznych  i  dziarskich  koniach.  Przebrnęliśmy  przez  nadrzeczne  chaszcze  i
wyjechaliśmy na wąską, dosyć długą plażę.

- Jak ci się podoba? - spytał Piotr.

- Dla mnie bomba - odparłam powiedzonkiem Grubego.

- Masz ochotę na kąpiel? - spytał, zsiadając z konia.

- Czemu nie? - wyjąkałam.

Doskonale wiedziałam, czemu nie. Nie pamiętałam, czy umiem pływać, a poza tym nie miałam kostiumu
kąpielowego!

Jakiś  czas  później  okazało  się,  że  jednak  umiem  pływać,  a  oprócz  tego  skakać  z  przechylonej  wierzby,
nurkować oraz robić wiele innych, jeszcze bardziej pasjonujących rzeczy.

background image

Wieczorem  wraz  z  wrzeszczącym  Romanem,  zagipsowaną  Basią  i  ich  córką  Karoliną  udaliśmy  się  na
zabawę  taneczną  do  pobliskiej  remizy.  Karolina  reklamowała  występ  miejscowego  zespołu  jako
„gwiazdy na skalę europejską".

- Możesz się trochę zdziwić, w pozytywnym sensie. Oni nie grają tak jak w innych remizach -

powiedziała. - Mają bardzo bogaty repertuar. Grają dużo swoich rzeczy, a poza tym różne standardy. W
zeszłym roku występowali w klubie w Amsterdamie.

- Nie w klubie, tylko w knajpie - ryknął Roman. - I zdaje mi się, że ten kudłaty od tego sfiksował.

Odkąd wrócił, ciągle się tak głupio uśmiecha.

Karolina wspaniałomyślnie go zignorowała.

- Przystojni, nie? - spytała z zachwytem.

- No - zgodziłam się szczerze. - W ogóle ludzie są tu ładni i tacy raczej proporcjonalni.

Co prawda miałam odniesienie tylko do osób pokroju Szczękonośnego i jego kolegów po fachu.

Ja też jestem Kaszubem - wtrącił Piotr. - Widać, co nie?

- Kłamie! - wrzasnął Roman. - Nawet mówić nie umie jak człowiek. Taki z ciebie Kaszub jak z koziej...

- Może zatańczymy? - Piotr wstał i skłoniwszy się dwornie, zapytał: - Pani pozwoli?

Pozwoliłam. Nie bardzo było mi w smak kontynuowanie dyskusji o Kaszubach. Kto wie, może to jakaś
sekta?  Albo  partia?  A  może  zgoła  naród?  W  każdym  razie  grali  fantastycznie.  Odkryłam  w  sobie
niezwykły  talent  taneczny  oraz  ogromne  pokłady  energii,  toteż  nie  wróciliśmy  już  ani  do  rozmowy  o
Kaszubach,  ani  do  stolika.  Po  jakimś  czasie  wyszliśmy  na  zewnątrz,  żeby  odetchnąć  rześkim,  nocnym
powietrzem.

- Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek tak dobrze bawiła - wyznałam.

- Słowo honoru? - Piotr się uśmiechnął.

- Słowo.

- Bardzo się cieszę - odparł, głęboko zaglądając mi w oczy.

A  potem  nachylił  się  do  moich  ust  i...  Przez  chwilę  obawiałam  się,  że  ten  zawrót  głowy  ma  podłoże
chorobowe,  ale  najwidoczniej  był  to  stan  normalny,  a  nawet  przyjemny.  Można  by  rzec,  cudowny.
Sprawdźmy to raz jeszcze... Tak, zdecydowanie cudowny. Bez żadnej przesady.

Do Stadniny Romana wróciliśmy dobrze po drugiej. Okazało się, że w stajni panuje spore zamieszanie:
kobyła  postanowiła  urodzić.  Wpadliśmy  w  ostatniej  chwili,  by  zobaczyć  wynurzającego  się  na  świat
źrebaka. Okazał się jasnobrązowym konikiem z białą strzałką na czole.

background image

- Możesz nadać mu imię! - krzyknął mi do ucha Roman.

- Może Buszko? - spytałam machinalnie.

Najwyraźniej pod wpływem wielkiego wzruszenia w moich ustach pojawiały się zdania, nad którymi nie
panowałam. Jak gdyby odblokowywała się jakaś klapka do podświadomości. Co to jest Buszko? Czemu
się tego tak uczepiłam? Doprawdy, nie pamiętam.

- Buszko. Nawet ładnie - powiedział Roman. - Zawsze to lepiej, niż nazwać kobyłę Beatą.

Piotr uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

-  Tamta  kobieta  miała  dosyć  płytką  wyobraźnię  -  wyjaśnił  Roman.  -  Zbyt  lekkomyślnie  pozwoliłem  jej
nazwać  żrebaka. Ale  słowo  się  rzekło,  kobyłka  u  płotu.  Od  tamtego  czasu  zawsze  oceniam  kobiety  po
wyobraźni do imion.

- A jeśli nie ma akurat źrebaka? - spytałam.

- To rodzą się psy, koty, cokolwiek. Kobieta z miasta nada imię nawet kurze.

- Kim była ta od Beaty? - spytałam Romana. - Może twoją byłą żoną? - zażartowałam.

- Nie moją - powiedział Roman i filuternie zerknął na Piotra.

- Aha - kiwnęłam głową.

Następnego  ranka  wstałam  jeszcze  przed  Piotrem  i  wymknęłam  się  na  dół.  Basia  przygotowywała
śniadanie,  ale  nie  pozwoliła  sobie  pomóc,  a  ja  za  bardzo  nie  nalegałam.  Ruszyłam  na  poszukiwanie
Romana. Był w stajni, przy boksie ze źrebakiem noworodkiem. Kiedy wymieniliśmy już uwagi na temat
jego zdrowia, urody i kondycji, zagadnęłam niby obojętnie:

- A kto nazwał Kruza?

-  Nie  wiem,  przyszedł  do  nas  z  imieniem.  Wcześniej  patrolował  ulice.  Chyba  ktoś  chciał,  żeby  był
odważny i bojowy jak Tom Cruise w Top Gun.

- Aha. Aha. A ile jest tych zwierząt ponazywanych przez kobiety?...

- Jest kobyła Beata - zaczął Roman, mrużąc zabawnie oczy. - Jest koń Akron...

- Bardzo oryginalnie - mruknęłam zawistnie.

- Zdaje się, że to była nazwa jej firmy... No, i jest jeszcze kobyła Cebula.

- Nawet zabawnie.

- Żarła na potęgę cebulę. Gdyby żarła marchew albo buraki... No, ale całe szczęście nie żarła. Był

też królik Fizio, lecz skończył w pasztecie w zeszłe Boże Narodzenie, i kocica Wanessa, gdzieś zaginęła.

background image

Żyje za to kaczka Eurydyka, kogut Niemiec, kura Wanda i pies Misiek.

- To straszne - szepnęłam.

- Rzeczywiście, z tym Miśkiem to największa wpadka.

- Chodzi mi o tę sporą liczbę... imion.

Roman klepnął mnie w plecy i wybuchnął śmiechem.

- Wiesz, mam wielu przyjaciół, nie jednego Piotra.

- Ty draniu! - roześmiałam się.

-  Przez  niego  mamy  tylko  Beatę  i Akrona... Aha,  i  tego  nieszczęsnego  Miśka  -  mruknął,  kierując  się  ku
wyjściu.

Jak  najbardziej  obojętnie  wypytałam  Karolinę  o  wiek  rzeczonych  zwierząt:  Beata  jest  najstarsza,  ma
prawie siedem lat. Akron ponad trzy. Misiek rok. Nie najgorzej, chociaż o młodziaka Miśka byłam jednak
trochę zazdrosna.

Piotr  zostawił  mnie  na  tej  samej  pętli  tramwajowej,  z  której  mnie  odebrał.  Jakoś  nie  chciałam,  żeby
kręcił się przed moim domem. Po pierwsze dlatego, by niepotrzebnie nie irytować Fabiana.

A po drugie, wolałam go nie epatować bogactwem po tatusiu. W domu czekała zaaferowana Wikta.

- Było dużo telefonów. Dzwoniła pani Celina, chyba z dziesięć razy. Dzwonił doktor Maj, żeby spytać,
jak się pani czuje. Dzwonił pan Kowaliński z Koła Miłośników Kaktusów i Sukulentów. I jeszcze jakaś
kobieta. Podawała się za pani matkę.

- Mama! - krzyknęłam. - Jak mogłam zapomnieć! Natychmiast do niej zadzwoniłam.

- Mamo, musiałam wyjechać! Nie gniewaj się! Wpadniesz do mnie jutro?

- Córuchna! Tak się bałam, że się rozmyśliłaś.

- Przyślę po ciebie taksówkę! O dwunastej, mamo!

-  Super!  Super!  Tylko  powiedz  taksówkarzowi,  żeby  wszedł  do  mnie  na  górę,  bo  przecież  nie  będę
sterczeć na chodniku i czekać przed blokiem.

- Dobrze... Mamo...

- No to, do widzenia. Muszę kończyć, bo strasznie ciekawy serial leci w telewizji. Cześć, cześć!

Pół nocy przesiedziałam w gabinecie nad starymi listami od Piotra, próbując wyłowić z nich jego humor,
optymizm, dystans do świata. Nie wiedziałam o nim wiele, ale też nie bardzo o to dbałam.

Co  z  tego,  że  nawet  nie  wiem,  jak  ma  na  nazwisko,  nie  znam  jego  numeru  telefonu  i  nie  mam  pojęcia,

background image

czym się zajmuje... W zasadzie chyba wspominał, że jest prawnikiem czy kimś podobnym. Mógłby nawet
strzyc trawę, mniejsza o to. To ja chciałabym mu się zwierzać. Czuję, że jest świetnym słuchaczem. Gdy
wspomina  jakieś  drobne  fakty  ze  swojego  dzieciństwa  czy  czasów  studenckich,  chciałabym  mu  się
zrewanżować. Ale czym? Wolę nie zdradzać się z żadnym ze swych wspomnień. Ostatnio okazało się, że
mój rzekomy pierwszy kochanek, Pogromca Dziewic, jest znanym aktorem. Widziałam go na plakatach i
w telewizji. Obawiam się, że reszta moich wspomnień ma równie niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Moje najlepsze, najważniejsze wspomnienia wiążą się teraz z Piotrem.

Gdybym  chociaż  miała  jego  zdjęcie...  Mój  wzrok  machinalnie  przeniósł  się  na  fotografie  na  biurku.  Ze
złością przewróciłam je wszystkie, ale po namyśle ustawiłam tatę.

-  Pewnie  byłeś  okropnym  skurczybykiem  -  powiedziałam.  -  Ale  mnie  kochałeś.  Nigdy  ci  tego  nie
zapomnę.

Następnego  dnia  obudziłam  się  około  dziesiątej.  Od  razu  przypomniał  mi  się  weekend  w  stadninie
Romana. Jazda konna... Kąpiel w rzece... Tańce... No i poza tym... A raczej przede wszystkim...

Z błogiego rozmarzenia wyrwał mnie telefon Celiny.

- Gdzie ty się podziewasz, Lenko? - spytała z wyrzutem. - Już się bałam, że ten drań, twój mąż, zrobił ci
krzywdę. Wiesz, strasznie fajne rzeczy usłyszałam na pogrzebie, I pewno poprawią ci humor...

Ale ja mam bardzo dobry - wtrąciłam. ...więc może wpadnę do ciebie za dziesięć minut? -

ciagnęła niezrażona.

- Nie, nie bardzo, bo moja mama ma przyjść i...

- Twoja mama?!

- Tak, i musimy porozmawiać. Wiesz, bardzo długo nie rozmawiałyśmy. To zajmie nam trochę czasu.

- W takim razie zadzwonię po południu.

Właśnie, mama. Chyba trzeba się jakoś przygotować na jej przyjęcie. A Wikta jeszcze o niczym nie wie.
Wyszłam z pokoju i zaskoczona pociągnęłam nosem. Co za dziwny, drażniący zapach!

Zeszłam ze schodów. Woń się nasilała. I nie był to zapach, o nie. To był potworny, morderczy odór. Z
kuchni wyszła pozieleniała Wikta.

- Wikta, co się dzieje? - spytałam z przerażeniem, zakrywając nos połami nocnej koszuli.

Wikta wskazała w kierunku kaktusarium.

- Coś zakwitło - wydusiła.

- Rany boskie, trzeba wezwać jakieś służby!... Może śmieciarzy!... Niechże to stąd zabiorą i wywiozą za
miasto!  Moja  mama  będzie  za  godzinę,  nie  mogę  jej  przyjąć  w  takich  warunkach,  co  ona  sobie  o  mnie
pomyśli!...

background image

Jak oszalała biegałam po domu. Zaraz dostanę ataku, bez dwóch zdań. Mama na karku, a tu rozkłada się
jakiś śmierdzący kaktus czy inny sukulent. Jak można w takich warunkach robić makijaż albo przymierzać
sukienki.  Jak  można  myśleć  o  jakimkolwiek  poczęstunku.  Dlaczego  nikt  nie  przyjeżdża,  żeby  to  zabrać?
Czy Wikta powiedziała, że cena nie gra roli?

Są! Nareszcie!

Obserwowałam przez okno gabinetu działania dzielnych śmieciarzy. We trzech wynosili ogromną donicę
z  cuchnącym  badylem,  sterczącym  złowrogo  spośród  rozłożystych  liści.  O,  jeden  zwymiotował.
Biedaczysko.

A teraz szybko do wietrzenia. Mam nadzieję, że zanim mama zjedzie w me progi, dom, ogród i okolica
uwolnią się od odoru sukulenta. Przydałby się do tego jakiś huragan.

Mama zajechała piętnaście po dwunastej. Wysiadła z taksówki i przez chwilę podziwiała okolicę.

- Witaj, mamo! - krzyknęłam i wpadłam w jej ramiona.

- Córuchna! - zawołała. - Ale masz dom, no, no. Powiedz, to po twoim mężu, czy jeszcze po moim?

- Po ojcu - powiedziałam.

-  Piękny,  piękny.  I  ta  okolica.  Czasem  tu  wpadam,  żeby  zrobić  komuś  manikiur.  Wyższe  sfery,  cie
choroba... Roman niegłupio zainwestował.

Wprowadziłam mamę do domu. W holu czekała godnie wyprężona Wikta.

- A to kto? - spytała mama. - Twój bodyguard czy przyzwoitka?

- Wikta gotuje i sprząta, ale jest jakby członkiem rodziny.

- Siema, Wikta - przywitała się mama. - Masz ciekawą twarz, jakbym ją skądś znała...

- Mamo, chodź do jadalni. Na pewno jesteś głodna. Wikła przygotowała coś pysznego.

- A gdzie tam. Obżarłam się przed wyjściem. Miałam jeszcze kupon na zniżkową pizzę, a dziś kończyła
się promocja. Teraz pokaż mi dom. No dawaj, nie mogę się doczekać tych apartamentów.

Oprowadziłam mamę po całym domu, od piwnicy po strych. Była pod dużym wrażeniem, ale największy
zachwyt  wzbudził  pokój  telewizyjny  i  barek  w  salonie.  Nie  pozwoliłam  się  jej  jednak  zbyt  długo  przy
nim zatrzymywać, zaciągnęłam ją do swego gabinetu, usadziłam na kanapie, po czym wyjęłam wszystkie
albumy ze zdjęciami.

Jak  się  okazało,  zgodnie  z  moimi  podejrzeniami,  osobą  pozbawioną  głowy  była  mama.  Na  widok  tak
okaleczonych  zdjęć  uderzyła  w  płacz  i  dopiero  szklanica  whisky  przywrócą  jej  równowagę  i
naprowadziła na tok wspomnień.

To  my  na  wakacjach  w  Kołobrzegu  -  mówiła.  - A  tu  chyba  w  Złotych  Piaskach,  jeśli  mnie  pamięć  nie
myli. O, tu widać, jaką miałam dobrą figurę. Chociaż nie taką dobrą, jak przed twoim urodzeniem, rzecz

background image

jasna. A tu Zakopane.

- Mówiłaś, że nie wyjeżdżaliśmy na wakacje.

-  No  bo  prawie  nie  wyjeżdżaliśmy.  Raz  do  roku  na  tydzień  albo  dwa,  pic  na  wodę.  Proszę  cię,  dolej
matce  z  łaski  swojej...  O,  dziękuję. A  tu  twoje  trzecie  urodziny.  Ja  to  zdjęcie  robiłam,  dlatego  jest  w
całości. O, to na kucyku w zoo jest słodkie, miałaś wtedy cztery latka. A to na kinderbalu z okazji piątych
urodzin, pamiętasz? Popłakałaś się, bo Czaruś Babiński pobił cię łopatką. Pamiętam, jak wtedy Roman
się rozgniewał.

- Zbił Czarusia?

- Omal nie zbił ciebie. Powiedział, że jak sama nie będziesz załatwiać swoich spraw, to przez całe życie
będą cię walić po głowie. Naprawdę tego nie pamiętasz?

- Nie bardzo.

- Od tamtego czasu stałaś się postrachem podwórka i kinderbali... O, jest i Buszko.

Buszko!  Rany,  to  pies!  Mały,  łaciaty  mieszaniec!  Brzydki  jak  siedem  nieszczęść,  coś  w  stylu  Leona
Zawodowca.

- Ależ  Roman  był  zły,  kiedy  przyprowadziłaś  to  zwierzę!  Próbował  cię  namówić,  żebyś  go  wyrzuciła.
Obiecywał, że kupi ci najdroższego psa w Polsce, a ty się uparłaś na tego kundla.

Swoją drogą, miłe to było stworzenie i takie mądre! Kiedy tylko widział Romana, od razu właził

pod fotel.

- Kochany Buszko. - Siąknęłam nosem.

- A to nasze ostatnie wspólne zdjęcie. Miałaś wtedy dwanaście lat. Noszę podobne w portfelu, zabrałam
sobie, kiedy mnie Roman porzucił, zobacz.

Mama wyjęła zdjęcie.

- Już zapomniałam, jaka byłaś piękna, mamo.

- Prawda? - westchnęła. - No dobrze, pokaż mi teraz, jak wyglądało twoje życie beze mnie.

Pokazałam  mamie  następne  albumy.  Omal  nie  doprowadziła  mnie  do  obłędu  pytaniami,  gdzie  wtedy
byłam, co robiłam i jak nazywali się towarzyszący mi ludzie. W najbardziej newralgicznych momentach
leciałam  po  whisky,  co  sprawiało,  że  mama  była  coraz  bardziej  zadowolona  i  mniej  dociekliwa.  Całe
szczęście, zdjęcia w nowszych albumach były już starannie poopisywane.

-  Czuję  się,  jakbyśmy  w  pewnym  stopniu  nadrobiły  te  minione  lata  -  powiedziała  mama,  kiedy
dobrnęłyśmy do końca.

- Ja też tak czuję, mamo.

background image

- Nie mogę się doczekać, kiedy poznam twojego męża.

- Nie bądź tylko zbyt wylewna. Właśnie się rozwodzimy.

- Naprawdę? Moje biedactwo!... Dajemy im najlepsze lata swego życia, a oni wymieniają nas na nowszy
model. Gdybym w dniu ślubu była taka mądra jak teraz, spisałabym intercyzę. Mądry Polak po szkodzie...

Po  tej  oryginalnej  uwadze  przechyliła  głowę  na  oparcie  i  zapadła  w  sen.  Zawołałam  Wiktę  i  wspólnie
przeniosłyśmy mamę do sypialni. Poproszę ją, żeby u mnie została. Nie ma powodu, by ona mieszkała w
bloku, a ja panoszyła się w ekskluzywnej willi. Po tylu latach powinnyśmy być wreszcie razem.

Zgodnie ze swym niezwykłym wyczuciem dziesięć minut później wpadła Celina.

- Jest jeszcze twoja mama? Śpi? Pokaż!

- Nie będę ci jej pokazywać, to nie Big Brother - odparłam rezolutnie. Bądź co bądź ogląda się telewizję.
- Jeszcze ją poznasz. Na pewno będziesz miała okazję, bo zamierzam zainstalować ją tu na stałe.

- Tak? A co na to Fabian?

- Mało mnie to interesuje.

-  No,  moja  droga,  moja  droga!  -  Celina  była  pełna  uznania.  -  Chylę  głowę. A  teraz  posłuchaj,  bo  jest
czego! Wyobraź sobie, na pogrzebie zrobiłaś oszałamiające wrażenie. Niektórzy nawet podejrzewali, że
ty  to  nie  ty!  Ta  zdzira  Ilona  omal  zemdlała.  Sylwia  słyszała,  jak  Klaudia  mówiła  do  Bogny,  że  pewnie
Fabian stracił ochotę na rozwód, bo patrzy na ciebie z takim uczuciem...

Chyba  nienawiści.  Jak  on  na  mnie  patrzył  wcześniej,  skoro  te  baby  traktują  to  teraz  jako  coś
pozytywnego?

-  Monika  powiedziała  Ilonie  nad  uchem  (wiesz,  tak  specjalnie,  bo  one  się  nie  cierpią,  odkąd  Ilona
przyłapała Monikę z Pasztetem), że niezła z ciebie laska i że pasujecie do siebie z Fabianem.

- I to ma być komplement? - Zatrzęsłam się z oburzenia.

- Gawron mówił do Traszki, że jeśli Fabian nie reflektuje, to on może cię pie... To jest, zadowalać. Na to
Traszka, że on również. Chcieli, żebym ich tobie poleciła.

- Dziękuję pięknie.

Nie wiem, kim są Gawron i Traszka, ale jakoś nie miałam ochoty na nikogo z grona żałobników.

- Powiedziałam, że nie potrzebujesz takich starych, zużytych pryków.

- Bardzo słusznie.

-  Ilona  powiedziała  Marzenie,  że  chwytasz  się  ostatniej  deski  ratunku  i  pewnie  wydałaś  majątek  na
operacje plastyczne i inne zabiegi, ale ci to nie pomoże, bo wyglądasz nie lepiej niż Michael Jackson. I
że sprawa rozwodowa jest w toku. Kłamała, nie?

background image

- Nie do końca. Wprawdzie dopiero rozmawialiśmy z prawnikami, ale...

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?!

- Właściwie nie było okazji. Wszystko stało się tak szybko...

- Powiedz, Lenka, ty tego chcesz?

Spojrzałam na nią bystro, zastanawiając się, co odpowiedzieć.

- A ty na moim miejscu chciałabyś, czy nie? - Zadałam pytanie sondujące.

-  Na  twoim  miejscu...  Rozważając  wszystkie  za  i  przeciw...  Tak  sobie  myślę...  Masz  swoje  własne
pieniądze  po  ojcu.  Nie  wiem,  ile  jest  prawdy  w  tych  opowieściach  o  jego  rzekomym  skarbie...  Tak  po
prawdzie,  coś  musiało  się  stać  z  tymi  pieniędzmi,  za  które  Kicha  i  Franek  tak  mu  się  odwzajemnili...
Może zresztą Kicha sam zwinął tę kasę i sprzątnął twojego ojca, żeby zrzucić na niego winę... Przecież
zaraz potem zapadł się jak kamień w wodę... Chyba że to on był

tym zwęglonym ciałem, jak twierdzą gliny i wdowa po Kiszce, chociaż akurat mój mąż jest przeciwnego
zdania,  ale  mniejsza  o  to.  Mniejsza  o  to,  bo  przecież  i  tak  stać  cię  na  życie  na  poziomie.  Więc
odpowiadając na twoje pytanie, tak.

Po  tym  potoku  mrożących  krew  w  żyłach  informacji  nie  wiedziałam  już,  jakie  pytanie  zadałam  na
początku. Przez chwilę próbowałam dojść do siebie, podczas gdy Celina ciągnęła, przechadzając się po
pokoju:

- Jedynym przeciw byłoby to, że go kochasz. Jeśli go nie kochasz, to są tylko za, ja tak uważam.

- Więc muszę ci powiedzieć, że wszystko rozważyłam, przemyślałam i doszłam do wniosku, że już go nie
kocham. I że nie ma się co tak głupio upierać.

- Bardzo słusznie. A teraz powiedz, co robiłaś cały weekend. Może wreszcie umówiłaś się z Piotrem?

-  E,  nie...  -  Na  wszelki  wypadek  się  nie  przyznałam.  -Byłam  w  Gdańsku  na  spotkaniu  Miłośników
Kaktusów i Sukulentów... Bo... Eee... Bo Fabian nie mógł pojechać.

- Fabian i Miłośnicy Sukulentów?! Czyżby na sam koniec pożycia nawrócił się na twoją wiarę?!

Na moją wiarę?... Coś podobnego! A więc to ja byłam Miłośnikiem Kaktusów i Sukulentów! To w sumie
lepiej, nie będę musiała mu zwracać za to cuchnące bydlę, które rano wyekspediowałam na śmietnik.

Celina stanęła przy oknie i znieruchomiała.

- O - powiedziała - widzę, że masz gościa.

- Kto to taki?

- Gruby Radek. No, to ja się zmywam, cześć. - Założyła ciemne okulary i pospiesznie wyszła.

background image

Wyjrzałam  również,  choć  domyślałam  się,  kim  był  Gruby  Radek.  Gruby  Radek  to  po  prostu  Gruby.
Przyjechał z biznesplanem zamachu. I ja będę musiała tego wysłuchiwać. Co mi odbiło, żeby dzielić się z
nimi tym durnym pomysłem? Mam nadzieję, że Szczękonośny osłabi zapał

Grubego. Nie chcę mieć nic wspólnego z żadnym mordem, nawet tak społecznie użytecznym.

Gruby  stał  w  holu  i  rozważał,  czy  opłaca  mu  się  wdrapywać  na  górę.  Widać  mierzył  zamiary  na  siły.
Wybawiłam  go  z  opresji  i  zeszłam  na  dół.  Przypomniało  mi  się  nagle,  przed  czym  ostrzegała  Wikta. A
jeśli Celina rzeczywiście podłożyła podsłuch? Mimo wszystko czułam jakąś chorą lojalność w stosunku
do gangu Szczękonośnego. Choć może była to raczej chora sympatia do Grubego Radka. W każdym razie
zatrzymałam go przy schodach i ciepło się przywitawszy, zaproponowałam, byśmy wyszli do ogrodu.

- Wikta, przynieś do altanki jakiś zimny napój - zaordynowałam.

- Dzięki, Milenka - sapnął Gruby. - Do altanki trafię sam, a ty zadzwoń po Fabiana.

Zadzwonić po Fabiana! Gdyby wiedział, że prosi o rzecz niemożliwą! Pognałam na górę.

Przewróciłam  do  góry  nogami  zawartość  wszelkich  możliwych  mebli,  próbując  znaleźć  numer  do
własnego męża. Niestety, kobieta, którą byłam, nie notowała najważniejszych rzeczy, jak hasła, pin-kody
i  kluczowe  telefony,  tylko  je  po  prostu  zapamiętywała.  Najwyraźniej  nie  ufała  nikomu  ze  swego
otoczenia. Gdyby wiedziała, że te wszystkie pułapki, bariery i zasieki najbardziej obrócą się przeciwko
niej samej!

- Halo, Radek! Nie mogę się dodzwonić! - krzyknęłam z okna. - Może ty spróbujesz, co?

- Nie mogę. Wysiadło mi zasilanie - odparł wstydliwie.

Szczękonośny wkrótce się zjawił. Tylko że zamiast od razu skierować się ku altance, przyszedł

do mojej sypialni.

- Czeka na ciebie Radek. Porozmawiajcie sobie w ogrodzie, nie będę wam przeszkadzać -

powiedziałam, udając, że jestem pilnie zajęta przeglądaniem garderoby.

- Zastanowiłem się nad twoim pomysłem. Rzeczywiście, nie jest taki głupi, jak by się zdawało.

Zobaczę, co powie Radek, ale chciałem ci powiedzieć, że jestem pod wrażeniem i że doceniam.

- No to świetnie. - Byłam zdruzgotana.

- Przyniosłem ci coś, chodź, zobacz. - Złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą.

Ta radosna przemoc nie zapowiadała niczego dobrego, ale efekt przerósł moje najgorsze obawy.

Na środku holu stała wielka donica z urodzajnie kolczastą kulą.

- Podoba ci się? - spytał mój mąż z tkliwością.

background image

- Bardzo - wykrztusiłam. - Jest... niezwykły.

-  Był  najdroższy  -  oświadczył  dumnie.  -  No  to  idę  do  Grubego.  Przyjdź  do  nas,  chociaż  na  chwilę.
Dowiesz się, co i jak, i może nam coś jeszcze podpowiesz.

- Wiesz, chyba posiedzę z kaktusami. Muszę się zastanowić, jak je teraz poustawiać. Udanych obrad.

To rzekłszy, wyszłam z holu i ukryłam się w toalecie.

Hojność  Szczękonośnego  po  prostu  mnie  obezwładniła.  Jeśli  docenia  moją  dobrą  wolę,  to  mógłby  to
manifestować w inny sposób. Na przykład wynosząc się z mieszkania. Co go tu trzyma?

Zdecydowałam  się  przecież  rozwieść,  zawiesić  teczkowy  szantaż  i  nie  czepiać  wspólnych  akcji,
obligacji  i  tym  podobnych  kapitalistycznych  wynalazków.  Więc  o  co  mu,  do  ciężkiej  cholery,  chodzi?
Może liczy jeszcze na tajemniczy skarb tatusia? Ale chyba do tej pory puściłby parę z gęby? Jakoś mi się
wydaje, że żadnego skarbu nie ma albo Szczękonośny już trzyma na nim łapę.

Odpuśćmy sobie zatem te dywagacje - czego oczy nie widzą, tego sercu nie zal i skupmy się na bardziej
prawdopodobnym  scenariu  szu.  Szczękonośnego  trzeba  ponaglić.  Natychmiast,  zanim  przyjdzie  mi  do
głowy  kolejny  kretyński  pomysł  wykończenia  kolejnego  pół  tuzina  bezbronnych  gangsterów.  I  zanim
zdradzę się z nim w swej świętej naiwności.

Okazja nadarzyła się szybciej, niż myślałam.

Właśnie  zmierzałam  na  górę,  gdy  z  piętra  rozległ  się  straszliwy  ryk  na  dwa  gardła.  Wypadłam  na
korytarz.  Mama  i  Szczękonośny  właśnie  się  poznawali.  Ani  jedno,  ani  drugie  nie  wyglądało  na
zachwycone.

- Mamo, to mój mąż - powiedziałam szybko do osłupiałej mamy. - Przepraszam, Fabian, nie zdążyłam cię
uprzedzić. To jest właśnie mama.

- Mama?!

- Twój mąż?!

- Poznajcie się. Mama właśnie się wprowadza.

- Tak? - spytała z zachwytem mama.

- Tak? - spytał z przerażeniem Fabian.

- A Fabian niedługo się wyprowadza.

- Tak? - zaciekawiła się mama.

- Tak? - oburzył się Fabian.

- No, tak. - Uśmiechnęłam się z obłudną słodyczą. -Przecież się rozwodzimy. Nie rozumiem, co tu jeszcze
robisz. Miałeś się przecież wynieść, żeby było mi łatwiej, tak?

background image

Szczękonośny zarzucił dolną żuchwę na górną, wpadł do swej sypialni i z rozmachem zamknął

drzwi.

-  Ale  jesteś  ostra  -  ucieszyła  się  mama.  -  A  swoją  drogą,  niezły  z  niego  dziwak.  Dlaczego  się  tak
wkurzył? Wiesz, w latach mej młodości, jak ludzie się rozwodzili, to do śmierci mieszkali pod jednym
dachem. Nawet z nowymi rodzinami. Ale teraz wszyscy potrzebują więcej swobody. A jego chyba stać
na garsonierę, nie? - monologowała mama.

- Ja też tego nie rozumiem, mamo.

- On coś knuje. Uważaj. A zresztą... Niech koń się martwi, ma większy łeb. A my chodźmy na telewizję.
Bardzo  się  cieszę,  że  zdecydowałaś  się  przyjąć  mnie  do  siebie.  Wiesz,  jestem  już  trochę  stara,  ale  w
ogóle niekłopotliwa. Tylko mam jedno pytanie: często przyjmujecie gości?

- Niezbyt.

- Świetnie. Powiedz Wikcie, żeby przeniosła barek do sali kinowej. Znaczy się, telewizyjnej.

Wtedy nie musiałybyśmy tak często latać po łyskacza, nie?

Kiedy następnego dnia rano wyjrzałam przez okno gabinetu, dostrzegłam przed bramą niezwykły ruch.

- Halo, Wikta, co to ma znaczyć?

- Kręcą się jacyś od rana i pytają...

W tejże chwili rozległ się dzwonek domofonu.

- Dzwonią - powiedziała Wikta z bojaźnią w głosie.

- Ja z nimi porozmawiam. Słucham? - odezwałam się bojowo w kratkę mikrofonu.

- Czy to pani jest właścicielką tej egzotycznej, bardzo drogiej rośliny...

- Amorfofalusa - pisnął ktoś w tle.

- ...którą znaleziono wczoraj na wysypisku śmieci pod Warszawą?

- A co to państwa obchodzi? - spytałam oszołomiona.

- Podobno w Polsce był tylko jeden przedstawiciel tego gatunku. Dlaczego unikalny amorfofalus...

Wyłączyłam domofon. W tej samej chwili odezwał się telefon.

- Profesor Widacki - szepnęła Wikta.

- Dzień dobry, profesorze - zaczęłam pogodnie, jednak profesor był zbyt wzburzony, by zawracać sobie
głowę uprzejmościami.

background image

- Pani Leno... Amorfofalus na wysypisku... Kwitnący... Pani Leno... Jak to się mogło stać?!

Biedny profesor miał taki głos, jakby zamierzał zejść na zawał.

-

Panie profesorze... On strasznie śmierdział.

- Śmierdział? To chyba jasne! Nie rozumiem.

- Ale mój mąż... On jest taki wrażliwy...

- Pani mąż wyrzucił amorfofalusa?!

Nie potrafiłam przyznać się profesorowi do okrutnej prawdy.

- Tak, wyrzucił. Właśnie się rozwodzimy. Zrobił mi na złość.

Profesor wydał jęk.

- To bestia... Prymityw... Ja do tej pory nie wierzyłem w te plotki, że to gangster, bandyta... To ohyda, to
zbrodnia... Brak mi słów...

- Panie profesorze, niech pan nikomu nie zdradza prawdy. Wolę to wziąć na siebie, tak będzie lepiej dla
nas wszystkich...

- Pani Leno... Moja biedna... - Profesor się wzruszył.

- Chciałabym zlikwidować swoje kaktusarium na wypadek, gdyby to miało się powtórzyć. Czy mógłby mi
pan podpowiedzieć, gdzie mogę przenieść inne... eksponaty?

- Koniecznie trzeba ten problem rozwiązać. - Profesor powoli się uspokajał. - Ale proste to nie będzie.

- Jestem w stanie wyłożyć pewną sumę dla instytucji, która by się tym zajęła.

- Droga Leno, aniele! Poproszę pana Kowalińskiego z naszego koła, żeby porozumiał się z panią przez
Internet, jeśli będziemy mieli coś pewnego na oku. Tak, muszę się z nim natychmiast porozumieć. Wlała
mi pani otuchę w serce. Do widzenia.

Omal nie zemdlałam ze wstydu, rzucając wszystkie te kalumnie na Bogu ducha winnego Szczękonośnego.
Bez wątpienia miał na swym koncie gorsze grzechy, ale sam sobie na nie zapracował. A ja obrzucam go
błotem.  Robię  z  niego  ograniczonego,  mściwego  samca.  I  to  jeszcze  teraz,  kiedy  chciał  mi  okazać  tak
zwane  uczucie,  kupując  Najdroższy  Kaktus.  Spójrzmy  na  to  z  innej  perspektywy.  Jak  widać,  jestem
nieprzekupna.

Z  upływem  czasu  grupka  przed  bramą  jakby  gęstniała,  a  ja  o  dwunastej  miałam  spotkać  się  z  Piotrem.
Przecież  nie  wylezę  teraz  za  bramę  do  taksówki,  za  nic  w  świecie.  Te  harpie  zaraz  mnie  obstąpią,
żądając  wywiadu.  Pokażą  mnie  w  głównych  wiadomościach.  Na  pewno  dodadzą  parę  ciekawych
informacji o mojej rodzinie. Tak po prostu, żeby naświetlić genetyczne i środowiskowe podłoże mojego

background image

haniebnego czynu. Piotr to obejrzy i... raczej nie można oczekiwać, że będzie zachwycony. Nie wolno do
tego dopuścić! Pomyślmy, jak by ich przechytrzyć?

Mecenas Maszyński wspominał coś o mercedesie w garażu. Tylko że ja nie mam prawa jazdy.

Nawet jeśli maszyna jest na chodzie.

- Wikta, masz może prawo jazdy? - spytałam z nadzieją w głosie.

Wikta pokręciła głową. Wyglądała na zdumioną, że podejrzewam ją o taki nonsens.

- A ty, mamo, masz prawo jazdy? - spytałam mamę, która właśnie pojawiła się w kuchni.

- Ja, prawo jazdy? Coś ty. Prawdziwe damy nie jeżdżą same, zawsze ktoś je wozi - pouczyła mnie mama.
- Poza tym czuję się odrobinę wstawiona. Mocny macie ten alkohol. Chyba nie jestem przyzwyczajona do
markowego. Albo może tu jest jakiś mikroklimat czy inna cholera. Wikta, czy nie mogłabyś dać mi czegoś
na głowę?

Co  tu  zrobić?  Może  krzyknąć  przez  okno:  rozejść  się,  bo  będę  strzelać!  Zdaje  się,  że  w  gabinecie
Szczękonośnego widziałam jakąś zabytkową broń na niedźwiedzie. Pistolety, karabiny, granaty, wyrzutnie
rakietowe  i  inne  narzędzia  pracy  trzyma  gdzie  indziej,  ale  taka  wielka,  staroświecka  strzelba  powinna
zrobić  wystarczające  wrażenie.  Opamiętałam  się,  kiedy  przez  celownik  namierzyłam  chudzielca  z
mikrofonem.

A  może  by  tak  wezwać  jakieś  służby,  a  potem  ukryć  się  w  ich  wozie?  Nie,  to  bez  sensu,  nie  można  na
nich liczyć.

Przypomnijmy sobie, ile czasu czekałam na śmieciarkę. Karetka pogotowia też pewnie nie jest szybsza. A
przecież nie zaproszę policjantów.

Celina ma własny samochód, ale nie mogę jej wtajemniczać.

Może przebrać się za mężczyznę? Może za Cygankę? Albo za Arabkę?

A może zrezygnować ze spotkania? Wymówić się obowiązkami? Tylko na jak długo? Jeżeli na dniach nie
wybuchnie  epidemia  wścieklizny,  nikt  nie  otworzy  samochodu  pułapki,  nie  spadnie  tropikalna  ulewa  i
będzie nadal wiało nudą, to nie zejdą z tego cholernego amorfofalusa do niedzieli. A ja będę siedziała jak
w więzieniu. Dać się sterroryzować? Za nic. Zaraz coś wykombinuję...

W tym momencie pomyślałam o sąsiedniej, odrobinę zrujnowanej willi. Nie wygląda, żeby mieszkał w
niej ktoś, kto ma kota na punkcie prywatnej własności. Jeśli ubiorę się wygodnie, dwa razy przedostanę
przez płot, to wyląduję na zupełnie innej ulicy. Proste i sprytne. Żeby tylko z wrażenia nie dostać ataku.
Odwagi!

Przeskoczyłam przez płot, jakbym nigdy w życiu nie robiła nic innego. Postrach podwórka i kinderbali, to
zobowiązuje.  Sąsiedni  ogród  był  bardzo  zaniedbany.  Niestrzyżona  trawa  sięgała  prawie  do  pasa.
Przedzierałam  się  przez  ten  busz  jak  najbliżej  płotu  i  obrastających  go  krzaków,  gdy  w  pewnym
momencie usłyszałam jakby z nieba zadziwione, przytłumione, niemniej złowrogie:

background image

- Hej! Hej! Co to ma znaczyć?!

Na  balkonie  stał  łysawy,  otyły  facet  w  średnim  wieku.  W  jednej  dłoni  trzymał  komorę,  w  drugiej
nadgryzioną  kanapkę.  Z  taką  aparycją  i  rekwizytami  nie  wyglądał  szczególnie  groźnie,  choć  starał  się
nadrabiać rozjuszoną miną.

- Halo, sąsiedzie! - odparłam wesoło i zamachałam ręką. - Bardzo przepraszam, że skorzystałam z pana
płotu i ogrodu, ale u mnie przed bramą stoją dziennikarze.

- Że co? - Omal się nie udławił.

- Bardzo pana przepraszam - powtórzyłam. - I nie zatrzymuję. Do widzenia.

I pędem pognałam ku bramie. Hycnęłam nad nią bez wysiłku i już po drugiej stronie, uspokojona i pełna
godności, poprawiłam włosy, włożyłam ciemne okulary i ruszyłam ku następnej przecznicy, gdzie czekała
taksówka.

Ciepły  dzień  chylił  się  ku  końcowi.  Leżeliśmy  w  gęstej,  pachnącej  trawie.  Miałam  sweter  pełen
maślaków  i  we  włosach  suche  źdźbła.  Leon  szalał  opodal,  pastwiąc  się  nad  patykiem  wielkości
papierosa.  Opowiadałam  Piotrowi  co  bezpieczniejsze  kawałki  o  mamie  i  Celinie.  A  także  o  nieco
dziwnym  zachowaniu  Szczękonośnego,  który  nie  chce  się  wynieść  z  mieszkania.  Również  o  tym,  że
przestałam  lubić  kaktusy.  I  że  bardzo  chciałabym  nauczyć  się  prowadzić  samochód,  tak  na  wszelki
wypadek, bo pewnie i tak nie dadzą mi prawa jazdy.

Piotr  był  rzeczywiście  dobrym  słuchaczem.  Kiedy  trzeba,  mówił:  „tak?"  i  „naprawdę?",  choć  przecież
tyle  go  to  mogło  obchodzić  co  zeszłoroczny  śnieg.  Obiecał  mi  w  każdym  razie,  że  będzie  mnie  uczył
jeździć. Od pojutrza.

A więc do pojutrza!

Tym  razem  podwiózł  mnie  za  rogatki  miasta.  Dalej  ruszyłam  piechotą,  gubiąc  się  w  plątaninie  ulic  i
ogrodów. Mogłabym przysiąc, że byłam tu pierwszy raz w życiu. Rzeczywiście, urokliwe miejsce, tylko
czemu tak cholernie rozległe? A przecież tyle się słyszy narzekań na wąskie elity!

Zakradłam się niemal pod sam dom i wyjrzałam zza winkla. Przed bramą stało jeszcze dwoje wytrwałych
dziennikarzy.  Co  tu  zrobić?  Przedzierać  się  z  powrotem  przez  ogród  gburowatego  sąsiada?  Posesja  z
drugiej  strony  odpadała,  plot  za  wysoki,  a  poza  tym  najeżony  kamerami.  Żeby  sforsować  posesje  z
trzeciej  strony,  musiałabym  przy  okazji  zaliczyć  dwie  inne.  A  więc  pozostaje  Gbur,  nie  ma  wyjścia.
Przyczaiłam  się  przy  bramie.  W  willi  paliło  się  światło.  Ciekawe,  czy  Gbur  ma  rodzinę,  czy  mieszka
sam?  W  każdym  razie,  i  chwała  mu  za  to,  nie  ma  psa.  Najpierw  przerzuciłam  maślaki,  a  potem  sama
przesadziłam parkan i... wpadłam na rosłego młodzieńca, który ulokował się w krzakach całkowicie dla
mnie niewidoczny. Młodzieniec niezbyt uprzejmie złapał mnie za szyję i zakrył mi usta ręką. Nawet się
nie wyrywałam, chcąc go przekonać o swych pokojowych zamiarach.

- Co tu robisz? - wycedził Młody i dał mi szansę odpowiedzieć.

- Mieszkam tam. - Chciałam pokazać mu palcem, ale wykręcił mi rękę. - Au... Strasznie pan nerwowy -
poskarżyłam się.

background image

- Po co tu przyszłaś? Gadaj, bo jak ci...

- Nie jesteśmy na ty... au... Co za rodzinka, niech was... Niech pan spyta ojca...

- Ojca? - Młody się zdumiał.

- Widział mnie rano. No, taki łysy z brzuchem, niech go pan zapyta.

- Ach, ojca - ucieszył się zagadkowo i zwolnił uścisk. -Rzeczywiście, coś wspominał.

- No - odzyskałam część godności. - Mieszkam tam. -Tym razem trzymałam ręce przy sobie. -

Przed moją bramą stoją dziennikarze, więc korzystam z waszej posiadłości.

- To nie najlepszy pomysł - ocenił Młody.

- Właśnie widzę.

Jest pani słynną aktorką? Jakoś nie kojarzę...

- Bo jest ciemno... No, dobra, nie jestem żadną aktorką, tylko wykończyłam jednego amorfofalusa i mam
przez to nieprzyjemności, bo to był taki egzemplarz jedyny w kraju.

Spowodowałam  straszną  aferę.  Stąd  ci  dziennikarze.  Przez  cały  dzień  nie  dają  mi  spokoju.  I  dlatego
zdecydowałam  się  skorzystać  z  waszej  posesji.  Obiecuję  panu  solennie,  że  moja  noga  więcej  tu  nie
postanie.

- A, więc to pani wykończyła narodowego amorfo...

- Falusa - przyznałam ze wstydem.

- Podawali w dzienniku - przypomniał sobie Młody, dziwnie się tym radując.

Nieoczekiwanie zakleszczył swą dłoń na mojej i pociągnął przez wyrośniętą trawę. Tylko szok sprawił,
że nie wrzasnęłam i nie zaczęłam wierzgać nogami i rękami w geście rozpaczliwej samoobrony. Młody
dociągnął mnie do płotu i puścił.

- Proszę bardzo, niech pani skacze. A może pomóc? -zaproponował.

Zabrzmiało to jakoś złowrogo i perfidnie, więc na wszelki wypadek odmówiłam.

- Dziękuję, pomógł mi już pan wystarczająco. Przeskoczyłam przez parkan i stanęłam na swojej ziemi.

Tu poczułam się już dużo pewniej.

- Brutal - wycedziłam. - Cham i prostak. Gbur. Nieokrzesaniec. Zwierzę. Bydlę. Mam nadzieję, że mama
się za ciebie wstydzi. Udław się moimi maślakami.

Młody znowu się ucieszył.

background image

- Maślakami? - powtórzył. - A, to!... Chętnie je pani przyniosę.

- Bez łaski. - Odwróciłam się i z godnością pomaszerowałam do domu.

Mama w stanie zbliżonym do euforii delektowała się drinkami i czterdziestodwucalowym telewizorem.
Przysiadłam obok niej i nalałam sobie wody mineralnej. Uf, muszę trochę ochłonąć.

- Spotkałaś się z mężczyzną - oświadczyła mama.

- Skąd wiesz? - wydusiłam.

- Bo jesteś taka zdyszana i rozdygotana... - Spojrzała na mnie przeciągle. - Widziałam was przez okno.
Wiesz,  nie  wyglądało  to  na  pożegnanie  kochanków.  Nie  chcę  się  wtrącać.  Wiem,  że  te  nowoczesne
związki proste nie są, choć tyle się mówi o partnerstwie i równouprawnieniu... ale czy on aby na pewno
dobrze cię traktuje?

- Niedobrze - odparłam. - Wręcz fatalnie, ale tak się składa, że widzieliśmy się po raz pierwszy i mam
nadzieję, że ostatni w życiu.

- No, to świetnie. - Mama poklepała mnie po ręku i skierowała wzrok na telewizor.

- Mamo - zaczęłam ze śmiechem. - Ja tylko skorzystałam z jego posesji, bo przed bramą...

- Nic nie mów - przerwała. - Ja naprawdę nie chcę się wtrącać.

Właśnie nadawali wieczorne wiadomości.

-  O.  -  Mama  się  ucieszyła.  -  Znowu  pokazują  nasz  dom!  Rzeczywiście,  pokazywali,  na  przemian  z
migawkami  z  wysypiska  śmieci,  gdzie  biedny  amorfofalus  dogorywał  w  towarzystwie  plastikowych
butelek,  torebek,  opakowań  po  środkach  czystości  oraz  wrzeszczących  rybitw.  Zaraz  potem  odbył  się
publiczny sąd, to jest uliczna sonda na mój temat. Większość żałowała amorfofalusa i tego, że nie dane jej
było  go  zobaczyć.  Parę  osób  wypowiadało  się  negatywnie  na  temat  oszalałych  bogaczy.  Kilka
sugerowało, że policja powinna wszcząć dochodzenie.

- Ładne rzeczy - zdenerwowałam się. - Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby im coś takiego wstawić pod
dom albo na klatkę. Na pewno wezwaliby sanepid i brygadę antyterrorystyczną.

Wreszcie jakiś okularnik stwierdził, że to był prywatny amorfofalus i z tej przyczyny mogłam z nim robić,
co mi się żywnie podobało. Dziennikarz podsumował jego wypowiedź jako cyniczną i aspołeczną.

-  Nienawidzę  wolnych  mediów  -  orzekłam  i  poszłam  do  łóżka.  Następne  dni  upłynęły  w  atmosferze
względnego spokoju. Mama zadomowiała się coraz bardziej, nie bez udziału Wikty.

Początkowo niemal nie ruszała się z pokoju telewizyjnego. Namawiała Wiktę do towarzystwa, czy to w
roli obserwatora i słuchacza, czy też w sensie głębszym („wypijmy głębszego").

Szczękonośny zniknął bez słowa i to również nie zaprzątało mojej uwagi. Celina przyjeżdżała regularnie,
by poopalać się na tarasie, a potem również, by poobcować z mamą. Szybko się polubiły. Nie wiem, jaka
różnica  wieku  je  dzieliła,  nie  ulegało  natomiast  wątpliwości,  że  nie  było  między  nimi  żadnych  różnic

background image

światopoglądowych. Oglądając długie, leniwe seriale o miłości, zdradzie i zemście, prowadziły długie,
leniwe  dysputy  o  manikiurze,  programach  telewizyjnych  oraz  wadach  i  zaletach  znanych  im  z  autopsji
systemów politycznych. Potem odkryły kolejną wspólną pasję: zakupy. Jeździłam z nimi głównie po to,
by spełniać coraz bardziej wyrafinowane zachcianki mamy. Jej wyobraźnia na temat moich możliwości
finansowych nie znała granic. Jak na razie zbytnio jej nie poskramiałam. Byłam jej przecież coś winna.

A  poza  tym  nie  miałam  głowy  do  byle  głupstw.  Był  przecież  Piotr.  Muszę  przyznać,  że  we
wspomnieniach chwile te nie tracą nic ze swego uroku, może z powodu pięknej pogody...

Chociaż,  jeśli  dobrze  sobie  przypominam,  podczas  naszych  kolejnych  ośmiu  spotkań  pięć  razy  padał
deszcz.  Właściwie  zrobiło  się  też  dosyć  zimno.  No  tak,  bo  ubierałam  się  coraz  grubiej,  coraz  więcej
czasu spędzaliśmy w motelach i jakoś nie było wielu okazji, by zgłębiać tajniki prowadzenia samochodu.
Przecież nie sposób brać pierwszych lekcji w deszczu i ze zdrętwiałymi dłońmi, tak czy nie?

Tego  dnia  spadły  na  mnie  dwie  wiadomości,  wstrząsające  i  zatrważające  z  perspektywy  długich,
leniwych, beztroskich dni z Piotrem. Mieliśmy właśnie trzydniową przerwę w kontaktach, spowodowaną
jego tajemniczą i niezbyt mnie interesującą pracą. Około południa drugiego dnia zaczęłam wychodzić z
błogostanu,  objawiającego  się  niezwykłą  tolerancją  wobec  otoczenia.  Ze  zdumieniem  dostrzegłam,  że
mieszkanie  uległo  niepokojącej  przemianie.  Po  pierwsze,  jakby  poszarzało.  Z  paru  żyrandoli  zwisały
pajęczyny.  Kosze  na  brudną  bieliznę  kipiały.  Kuchnia  stała  się  garkuchnią.  A  pokój  telewizyjny
przeobraził się w spelunę.

Mama  chrapała  w  swoim  pokoju  (miała  zwyczaj  spać  do  wczesnego  popołudnia).  Celina  chwilowo
przebywała w swoim domu. Natomiast Wikta... Odnalazłam ją trochę później. Grała w bilard. Miała na
sobie czerwony szlafrok, nieco rozchełstany na piersi. Z kącika ust zwisał

papieros. Na brzegu stołu stała szklanka z whisky i lodem. Nie zareagowała na mój widok.

Obeszła stół i niespiesznie przymierzyła się do bili.

Taka postawa zupełnie wyprowadziła mnie z równowagi.

- Co jest, Wikta? - spytałam bojowo.

Zignorowała mnie kompletnie. Wbiła bilę do łuzy, podniosła się wolno znad stołu, strzepnęła popiół na
dywan i sięgnęła po szklankę.

- Co to ma znaczyć?! - warknęłam.

- Tylko spokojnie - powiedziała Wikta i oparła się na kiju. - Wiem wszystko.

Wie wszystko? Na moment zdrętwiałam. Wie o mojej amnezji. Wie o Piotrze. Wie o wizytach Celiny.

Ale  zaraz,  czym  to  może  mi  grozić?  Przecież  się  rozwodzę.  Sprawa  w  toku.  Wiele  nie  stracę,  miejmy
nadzieję. A poza tym mecenas Maszyński jest tak operatywny, że nie da mnie skrzywdzić.

Opanowałam więc pierwszy odruch paniki, uśmiechnęłam się pobłażliwie i odparłam:

- Droga Wikto, nic mnie to nie interesuje. Wyobraź sobie, że rozwodzę się z mężem. Niczym mi już nie

background image

zagrozisz. A jeśli nie podoba ci się ta praca, bo widzę, że nie bardzo, to proszę cię, odejdź

niezwłocznie i nie szarp mi nerwów, bo dostanę ataku.

- Pani mnie nie rozumie - odparła twardo Wikta. -Wiem o Wikarym. Usłyszałam wczoraj od pani matki.

- Nie wiem, co słyszałaś, ale uwierz, że nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia.

-  Wikary  był  moim  bratem  -  oświadczyła  Wikta.  -  Bratem  bliźniakiem.  Mnie  dali  Wiktoria,  a  jemu
Wiktor.

- To rzeczywiście bardzo interesujące, ale nie rozumiem, co to ma wspólnego z twoimi obowiązkami.

- Mój brat był bardzo blisko z pani matką.

- Był czy nie był, jakie to ma znaczenie?

- Jeśli byli ze sobą związani, to znaczy, że my również jesteśmy jakby rodziną.

- Że co? - wyjąkałam.

- A tak - odparła Wikta.

- To jakaś paranoja.

- Mam zamiar tu zostać. Jako twoja krewna, dziecinko. -Wikta uśmiechnęła się złowieszczo i powróciła
do przerwanej gry.

Wprawdzie nie byłam osobą kierującą się przesądami społecznymi ani estetycznymi, ale wizja Wikty w
roli  cioci  przekraczała  wszelkie  granice  mojej  wyobraźni.  Przez  następne  pół  godziny  próbowałam  ją
przekonać,  by  jednak  zrezygnowała  ze  swoich  irracjonalnych  roszczeń  i  wyprowadziła  się  z  domu.
Obiecywałam  sowitą  rekompensatę.  Posunęłam  się  nawet  do  zawoalowanych  gróźb.  Wszystko  na  nic.
Wikta oznajmiła pogodnie, że bardzo nas lubi i chce się z nami zbratać. W dodatku podoba się jej dom,
toteż zamierza w nim pozostać. Nikogo się nie obawia, a jeśli będę podskakiwać, to pójdzie na policję z
bliżej  nieokreślonym  donosem.  Jednym  słowem,  powinnam  zaakceptować  nieodwołalność  sytuacji  i
zatrudnić kolejną pokojówkę.

Wyszłam z sali bilardowej z mętlikiem w głowie. Co tu robić? Może poprosić o pomoc Szczękonośnego
i jego siepaczy, by rozwiązać tę kwestię po cichu i ostatecznie?...

Odezwał się domofon. Przez chwilę czekałam jak otępiała, nim uświadomiłam sobie, że muszę otworzyć
sama.

To była Celina. Cóż za szczęście! Celina na pewno znajdzie jakieś rozwiązanie.

Celina  nie  dała  mi  dojść  do  słowa.  Kiedy  tylko  wpadła  do  domu,  z  wypiekami  na  twarzy  i  rozwianym
włosem, z miejsca rzuciła:

- Ty wiesz, co się stało?

background image

- Co takiego? - spytałam słabo. Żadnych więcej rewelacji, proszę!

- Traszka umarł na serce!

Po tym oświadczeniu Celina zaniosła się śmiechem. No nie, jeśli tak dalej pójdzie, to zaraz ja wstąpię w
ślady Traszki.

- Jak to się stało? - wyjąkałam.

Miałam w pamięci kpiące słowa Fabiana: „Wystarczy mu strzelić koło ucha z nadmuchanej torebki".

- Wyobraź sobie... Wyobraź sobie... - Celina nie mogła opanować śmiechu. - Jakaś niewyżyta seksbomba
robiła mu tajski masaż... I od tego wykorkował... Dziś w nocy... O matko, bo się posikam... I on chciał,
żebym go polecała jako kochanka...

Rozdziawiłam usta.

-  I  wyobraź  sobie  -  ciągnęła  Celina  -  ta  biedna  dziewczyna  tak  się  przeraziła,  że  zwiała...  Oj,  nie
wytrzymam...  Pewnie  leczy  nerwy  po  ciężkim  szoku...  Ja  na  jej  miejscu  zgłosiłabym  się  do  wdowy  po
Traszce po odszkodowanie!

- Daj spokój, to wcale nie jest śmieszne.

- No, coś ty, pewnie, że jest!

- A kiedy pogrzeb?

- Trochę to potrwa, bo muszą mu zrobić sekcję zwłok. Że niby nie do końca wiadomo, co było przyczyną
śmierci.

Ach, jak dawno nie byłam na normalnym pogrzebie!... Ostatnim razem u cioci, z sześć lat temu.

Super, ekstra, bosko, genialnie...

Myśl o ciotce pognębiła mnie jeszcze bardziej.

- Wiesz, stało się coś bardzo przykrego - zaczęłam. -Wikta ubzdurała sobie, że będzie moją ciotką.

- Z jakiej racji? - Celina się zdumiała.

To przez romans mamy z jej bratem... - wyznałam niechętnie.

- A więc to był ten wredny Wikary! - wyszeptała Celina.

- Otóż to.

- To straszne... Co za bezczelność... I co z tym zrobisz?

- No, nie wiem - mruknęłam.

background image

Coś muszę. Przecież nie dam się sterroryzować we własnym domu!

- W każdym razie potrzebujesz nowej gospodyni! - wykrzyknęła Celina. - Zaraz ci kogoś podeślę, nic się
nie martw.

Oczekiwałam  po  niej  lepszych  porad  niż  nasyłanie  szpiegów.  Gosposia  z  polecenia  Celiny!  Za  nic!
Szczękonośny, gdzie jesteś, ratuj!

Próbując  otrząsnąć  się  z  oszołomienia,  wzięłam  się  za  wielkie  sprzątanie.  Najpierw  uporałam  się  ze
stosem brudnych naczyń, połowę likwidując przez zbicie. Kiedy już kończyłam, przyszła mama. Zasiadła
za  stołem  i  popatrywała  melancholijnie  to  na  mnie,  to  na  ogród.  Zrobiłam  herbatę  i  usiadłam
naprzeciwko.

- A co, zmywarka się zepsuła? - spytała mama.

- Zmywarka? - powtórzyłam niezbyt bystrze.

Zrazu  pomyślałam,  że  zmywarka  to  jej  autorskie,  żartobliwe  określenie  Wikty. Ale  po  chwili  w  mojej
duszy  zalęgło  się  podejrzenie,  że  chodzi  o  automat  do  zmywania,  ukryty  podstępnie  wśród  kuchennych
mebli.  Przeklęta  nowoczesność.  Można  się  było  domyślić,  skąd  Wikta  ma  tyle  czasu  na  poznawanie
Tajemnic pięknych kobiet. Wykonałam kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej pracy.

Przejdźmy nad tym do porządku dziennego i stańmy przed kolejnym, poważnym wyzwaniem.

- Mamo, stało się coś tak okropnego, że nie wiem, jak ci o tym powiedzieć.

- Wal śmiało - zaproponowała mama. - Ja już dużo w życiu przeżyłam i nic mnie nie zdziwi.

Nabrałam powietrza w płuca i wypaliłam:

- Wiesz, okazało się, że Wikta... Że Wikta jest siostrą Wikarego.

- Co?! - zdumiała się mama. - Że Wikta?! Że siostrą?! Dałam jej chwilę na przemyślenie tej informacji.

- Więc to dlatego wydawało mi się, że skądś ją znam -wyszeptała wreszcie.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że byli do siebie podobni. - Wzdrygnęłam się odruchowo.

- Jak by ci to wytłumaczyć. - Mama skromnie spuściła oczy. - Uroda nie była jego największym atutem.

-  To  straszne  -  jęknęłam.  -  A  wiesz,  to  jeszcze  nie  wszystko.  Ona  oświadczyła,  że  jesteśmy  jakby...
spowinowaceni i że teraz... będzie nas traktować jak swoją rodzinę.

- Tak? - Mama się ucieszyła.

- Mamo! - zawołałam. - Mamo! Mamo!

- No, co? Nigdy nie miałam siostry. Bardzo dobrze się składa. Córuchna, głowa do góry! Rodziny się nie
wybiera, trzeba ją kochać, jaka jest! No, zobacz, czy to nie słodkie?

background image

Mama  wskazała  za  okno.  Przez  chwilę  kontemplowałam  zdumiewający  obraz:  Wikta  leżała  pod
drzewem, wijąc się jak wieloryb w sieci. Dosłownie: w sieci. Chyba usiłowała przespać się w hamaku,
ale  najwyraźniej  przeceniła  jego  wytrzymałość.  Kiedy  wychyliłam  się  nieco,  dostrzegłam  na  balkonie
sąsiedniej  willi  Gbura,  gapiącego  się  przez  lornetkę.  Zawołał  jakiegoś  faceta  i  kazał  mu  również
popatrzeć. Za chwilę obaj zwijali się w paroksyzmach śmiechu.

- Życie motyla nie jest łatwe - westchnęła mama. - Wyższe sfery to ciężki kawałek chleba.

Ku  mojemu  niezadowoleniu  Wikta  dosyć  szybko  wyswobodziła  się  ze  splotów  hamaka.  Jeśli  miałam
nadzieję,  że  jej  obecność  ograniczy  się  do  sali  bilardowej,  to  grubo  się  myliłam.  Wzięła  w  swe
posiadanie również saunę, siłownię, jadalnię, salon, pokój telewizyjny, a nawet oranżerię.

Zauważyłam,  że  przymierza  się  do  dawnego  gabinetu  Fabiana.  Szerokim  łukiem  omijała  jedynie
bibliotekę.  Rozwalała  się  w  fotelach,  które  uważała  za  nasze  ulubione  i  z  tej  racji  lepsze  od
jakichkolwiek innych. Już wkrótce jej bytność znaczyły porzucone szklanki po drinkach i resztki jedzenia.
Mama  przyglądała  się  temu  z  filozoficznym  spokojem,  Celina  z  ostentacyjną  niechęcią,  ja  zaś  z
przerażeniem. Obawiałam się, że wkrótce Wikta zażąda metamorfozy podobnej do mojej: nowej figury,
twarzy,  włosów  i  ciuchów.  Tylko,  bądźmy  szczerzy,  będzie  to  wymagało  o  wiele  poważniejszych
nakładów.  Na  razie  jednak  wystarczała  jej  metamorfoza  wewnętrzna.  Z  osoby  ciepłej,  opiekuńczej,
pomocnej,  lojalnej  i  oddanej  stała  się  złośliwa,  drażliwa,  nieuprzejma  i  skłonna  do  rozkazywania.
Poprzednio była czysta do pedanterii. Najwyraźniej postanowiła z tym zerwać. Nie dość, że rozstawiała
wszędzie brudne naczynia, ale upodobała sobie jadanie w naszym towarzystwie, chyba tylko po to, żeby
zepsuć nam apetyt. Wcześniej była cicha i powolna - jej obecność sygnalizowało jedynie sapanie. Teraz
hojnie obdarowywała nas swoim głosem, a nadmienię, że nie był to głos słowika. Wstawała niepokojąco
wcześnie, żeby z tarasu powymyślać bezpańskim kotom. Przy porannej toalecie intonowała szalone pieśni
w obcych językach. Jestem pewna, że nie słyszałam ich nigdy wcześniej i że nie był to język polski. Być
może wymyślała je sama. Zaczęłam nawet przypuszczać, że liczy na jakiegoś odkrywcę talentów wśród
naszych  sąsiadów.  Że  jej  głos  do  nich  dociera,  przekonałam  się  szybko  po  licznych  telefonach.
Bynajmniej nie byli to jacyś niepoprawni wielbiciele. Jedno, co dziwne, że Gburowi ani nikomu z jego
rodziny wokalna aktywność Wikty nie przeszkadzała.

Zaczęłam schodzić Wikcie z drogi, a nawet odnosiłam się do niej z pewną pokorą. Zdało mi się bowiem,
że  musiałam  ją  strasznie  maltretować,  tłamsić  i  poniżać,  jeśli  odpłaca  mi  się  teraz  w  taki  sposób.
Wprawdzie  nie  przypominam  sobie,  żebym  miała  coś  na  sumieniu,  ale  kto  wie,  co  mogła  wyprawiać
tamta  kobieta.  Musiało  to  być  podłe  stworzenie.  Na  niej  wyżywał  się  Szczękonośny,  a  ona  skrupiała
swoją złość na Wikcie. Biedna Wikta, niechże sobie użyje życia, dopóki starczy mi cierpliwości i jej nie
otruję, nie zastrzelę ze strzelby na niedźwiedzie (byłaby bardzo odpowiednia) albo nie poproszę Fabiana
o interwencję. Na razie zatrudnienie pokojówki okazało się nieodzowne. Chcąc nie chcąc, zgodziłam się
na potencjalną szpieginię Celiny, Misie. Najwidoczniej Celina kierowała się innymi od moich kryteriami
przy doborze służby, bo Misia była nadzwyczaj urocza i powabna. Oprócz tego wykazywała bezwzględną
lojalność  w  stosunku  do  Celiny,  żywiła  respekt  wobec  Wikty  i  lubiła  moją  mamę.  Mnie  traktowała  jak
gościa: jednocześnie uprzejmie i lekceważąco. Bardzo szybko się okazało, że we własnym domu nie mam
nic do powiedzenia. Nawet w sprawie menu na obiad.

Już  po  dwóch  dniach  pod  nowym  reżimem  zapragnęłam  radykalnej  odmiany.  Wśród  wielu  pomysłów,
jakie przyszły mi do głowy, cztery uznałam za najbardziej realne:

-  podrzucenie  Wikcie  do  zupy  kapsla  od  piwa.  Przy  swoim  sposobie  chłeptania  odkryje  go  dopiero  w

background image

przełyku;

- zeswatanie Misi z Fabianem. Fabian ma, zdaje się, pewną słabość do nadobnych pokojówek;

- wysłanie mamy na wakacje. Jeśli się jej spodoba, nawet na trzy miesiące;

- ucieczkę;

-  Nad  czym  tak  się  zamyśliłaś?  -  spytał  Piotr.  Spędzaliśmy  popołudnie  w  małym  hotelu  z  widokiem  na
rzekę. To znaczy, przypuszczałam, że za oknem była rzeka, bo miałam raczej widok na Piotra.

- Wiesz, zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy gdzieś wyjechać?

- Na przykład?

- No... - Moja znajomość geografii nie była nadzwyczajna. - Może do Stadniny Romana?

- Dobrze - zgodził się. - Tylko na razie nie bardzo widzę czasowe możliwości...

- Aha - mruknęłam.

- Co znaczy „aha"?

- Aha, już nie chcesz nigdzie ze mną jeździć - powiedziałam z ostentacyjną pretensją. - Skończył

się piękny okres wzajemnego poznawania. Skończyły się wyjazdy, i to po pierwszym razie...

Pozostaje nam już tylko rutyna dnia co drugiego.

- Miluszko - roześmiał się. - Mógłbym z tobą jechać na koniec świata i spędzić tam dużą część mojego
przyszłego życia.

- Na koniec świata? A gdzie konkretnie?

- Najchętniej do Patagonii - odparł.

- Do Patagonii?

Mam  nadzieję,  że  to  nie  jest  na  innym  kontynencie,  bo  zanosi  się  na  coś  niezwykle  mało
prawdopodobnego. Ostrożnie spytałam: -I co byśmy tam robili?

- Jak to? Jeździlibyśmy na koniach, oczywiście.

No tak, co innego można robić w kraju, który brzmi jak „Patataj".

- A poza tym? - indagowałam.

- To, co i tutaj. Rutyna - odparł, niebezpiecznie się przysuwając, po czym bez pardonu powalił

mnie na łopatki.

background image

Jeszcze  tego  dnia  wczesnym  wieczorem  zjawił  się  Fabian.  Wyglądałam  go  niemal  z  utęsknieniem.
Wyobrażałam sobie, że jako osoba żywiąca do mnie pewien sentyment zechce wyświadczyć mi przysługę
i  zaprowadzić  porządek  w  temacie  „Wikta".  Ewentualnie  zapoznać  się  z  Misia.  Nim  jednak
wyartykułowałam  swe  oczekiwania,  Szczękonośny  zaprosił  mnie  do  gabinetu,  zamknął  za  sobą  drzwi  i
zagaił:

- Wiesz, co się stało?

- Co się stało?

Nie chcę, żeby działo się cokolwiek! Odrobinę spokoju! Ja chcę normalnie żyć!

- Traszka umarł - oświadczył Fabian z taką satysfakcją, jakby doprowadził do tego osobiście.

- Wiem - odparłam niechętnie. - I wiem, co chcesz powiedzieć, więc sobie daruj.

- Jak chcesz - zgodził się. - Pogrzeb będzie w środę.

- Nie będę w tym uczestniczyć.

- Myślałem, że zechcesz sprawdzić, czy zrealizowaliśmy odpowiednio pewną malowniczą ideę...

- O nie, w żadnym wypadku! Fabian kiwnął głową ze zrozumieniem.

- Wszystko będzie na kasecie. Będziesz mogła sobie obejrzeć w zwolnionym tempie.

Jeszcze  tego  brakowało.  Eksplodująca  w  zwolnionym  tempie  trumna.  Traszka,  lecący  w  niebo  z
uniesieniem na twarzy. Misiek i reszta wstępujący w jego ślady. Czy wyglądam na kogoś, kto by się tym
delektował?!

- Kobieto! Im dłużej o tym myślę... - wypalił nieoczekiwanie mój mąż. - Im dłużej myślę o tym i o tobie...
Im dłużej myślę o tobie...

No, niechże się wreszcie wysłowi.

- Tym dłużej, co? - spytałam zimno.

- Och! - chrypnął i porwał mnie w ramiona, jednocześnie dociskając do biurka.

- Ratunku! Co ty! Przestań, bo!

- Kocham cię! - wyznał. - Od kiedy się zmieniłaś, widzę w tobie inną kobietę!

To ci dopiero odkrywca.

- ...Kobietę, którą zawsze chciałem mieć przy sobie! Piękną! Odważną! Chłodną! Inteligentną jak diabli!
Lena!... Działasz na mnie jak...

Niestety,  tego  się  już  nie  dowiedziałam.  Kiedy  powalił  mnie  na  blat,  chwyciłam  przycisk  do  papieru  i

background image

walnęłam go w głowę. Tak naprawdę nie trafiłam w głowę. Brązowy niedźwiedź osunął

się po szczęce i upuszczony, wylądował... Oj, oj, oj!

Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, wypadłam z gabinetu i zamknęłam się w sypialni.

Dopiero  wtedy  dotarło  do  mnie,  co  zrobiłam.  O  matko!  Zabiłam  drania!  Zabiłam  jak  nic!  A  jeśli  nie
zabiłam,  to  pozbawiłam  męskości!  Ale  w  końcu  sam  tego  chciał.  Nie  powinien  mnie  obłapiać  ani
przymierzać swojej szczęki do mojej. I ja go miałam za swojego sprzymierzeńca, obrońcę, wyzwoliciela
od Wikty, rycerza na czarnym koniu i przyjaciela! Tak, przyjaciela!

-  Lenko!  -  jęknął  Fabian  zza  drzwi.  Odetchnęłam.  Najwidoczniej  go  jednak  nie  zabiłam.  -  Ja  chcę  do
ciebie wrócić. Zacznijmy wszystko od nowa.

- Ja nie chcę niczego zaczynać!

- Dlaczego?! Zerwałem z nią! Obiecuję, że to się już nie powtórzy!

- Już cię nie kocham. Zostaw mnie w spokoju! Bo zadzwonię po policję!

Szczękonośny charczał jeszcze chwilę. Później zrobiło się cicho.

- Hej, hej! - zawołała Celina. - Już pojechał, wychodź! Wyszłam. Celina stała przed drzwiami z wyrazem
rozanielenia na twarzy. Zacierała ręce.

Ale heca! To dopiero! Nie-do-wia-ry! Ale numer! Wiesz, jak mówiłaś, że go nie kochasz, to myślałam, że
żartujesz, ale ty chyba nie żartujesz, co?

- Nie - przyznałam. - Rozwaliłam mu szczękę całkowicie na poważnie.

-  Tego  się  po  tobie  nie  spodziewałam!  Tyle  lat  za  nim  szalałaś,  jeszcze  parę  tygodni  temu  dałabyś
wszystko, żeby spojrzał na ciebie jak na kobietę, Ilonę chciałaś mordować, a dzisiaj walisz go w ryj, bo
ci wyznaje miłość?!

Uśmiechnęłam  się  niewinnie.  W  tym  momencie  ze  swej  sypialni  wyszła  Wikta.  Przeciągnęła  się,
ziewnęła i ruszając w kierunku schodów, rzuciła od niechcenia:

- Bo gacha ma...

- Co takiego? - zachłysnęła się Celina.

Wikta nie zamierzała wyjaśniać jej więcej. Majestatycznie spłynęła po schodach.

- Czy ona mówi prawdę? - zwróciła się do mnie Celina. Wzruszyłam ramionami.

- Przyznaj się, dziecinko - ryknęła z dołu Wikta.

Byłam  z  lekka  wstrząśnięta,  toteż  podążyłam  za  nią.  Celina  również.  Wikta  rozwaliła  się  na  kanapie  w
pokoju telewizyjnym i przechwyciła pilota od zahipnotyzowanej mamy.

background image

- No co, przyznałaś się? - spytała od niechcenia.

- Nie mam się do czego przyznawać. Ale jeśli ty masz coś do powiedzenia, to może powiesz? -

zaproponowałam słodko.

- Ja tam nic nie wiem - burknęła. - Wiem tylko, że nikt się tak nie pacykuje do Ogrodu Botanicznego. Ani
nie wybywa z domu na całe godziny, żeby szlajać się po parku.

- No, to fakt - przyznała Celina.

- Uczę się jeździć samochodem! - warknęłam. Wikta spojrzała na mnie ironicznie.

-  Lenka,  przecież  nie  doniesiemy  Fabianowi!  -  krzyknęła  Celina.  -  Wal  śmiało,  co  to  za  facet,  skąd  go
znasz, no i w ogóle!

-  Przestańcie  nudzić!  -  Mama  się  zdenerwowała.  -  Wikta,  przełącz  na Takie  jest  życie .  I  zrób  głośniej.
No, wreszcie coś ciekawego!

Do pokoju weszła Misia i skromnie stanęła w progu.

- Bardzo lubię ten program. Mogę?...

Bynajmniej nie pytała mnie. Spojrzała błagalnie na Celinę, na Wiktę, w końcu na mamę.

- Pewnie, klapnij sobie - powiedziała uprzejmie Wikta.

- Tylko ma być cicho! - syknęła jeszcze mama i wszystkie pogrążyły się w oglądaniu.

Tego  już  za  wiele.  Dłużej  nie  zniosę  ani  stukniętego  fraucymeru,  ani  źle  ułożonej  służby,  ani  umizgów
Fabiana, ani niekulturalnych sąsiadów, ani kaktusów-śmierdzieli, ani pogrzebów, ani zamachów. Trzeba
stąd  zmiatać.  Jeśli  potrafiłam  z  tygodnia  na  tydzień  stać  się  nowym  człowiekiem,  nic  nie  stoi  na
przeszkodzie, żebym jeszcze raz zmieniła życiorys.

Jednego tylko nie chciałam zmieniać: Piotra. Muszę wreszcie zdobyć się na szczerość i zdradzić mu, kim
jestem. Może nie do końca. Może nie w całości. Tylko tyle, by mógł się zdeklarować, czy chce być ze
mną.  Być  naprawdę,  a  nie  na  dochodne.  Jeżeli  pasowalibyśmy  do  siebie  w  Patagonii,  to  tym  bardziej
powinniśmy  pasować  w  Warszawie.  Tak  bym  chciała  spróbować  normalnego  życia  w
trzydziestometrowym mieszkanku! W kuchni bez tajemniczych urządzeń! I bez emancypującej się służby!
Wśród  normalnych  sąsiadów!  Na  spacerach  z  Leonem!  Na  weekendach  na  Kaszubach!  Na
grzybobraniach!  Na  zwyczajnych  zakupach!  Na  ulicy,  w  restauracji,  w  parku,  w  samochodzie,  w  łóżku,
przy śniadaniu!!! Życia razem!!!

Przecież nie musimy od razu brać ślubu, zakładać rodziny, płodzić dzieci ani poznawać swoich rodzin.

Z  samego  rana  nawiązałam  kontakt  z  panem  Kowalińskim  ze  Stowarzyszenia  Miłośników  Kaktusów  i
Sukulentów. Kazałam mu się pospieszyć z szukaniem miejsca dla kaktusów.

Zagroziłam, że mój mąż lada dzień unicestwi je wszystkie. Co prawda, kaktusom groziło unicestwienie,

background image

ale  ze  strony  oszalałej  Wikty.  Nawadniała  je  bez  litości.  Zapewne  przelała  w  tę  czynność  wszystkie
swoje pozytywne uczucia.

Potem udałam się do doktora Maja. Był zachwycony moim stanem psychofizycznym. Zrobił mi wszystkie
konieczne badania i kazał wpaść pojutrze.

No, a teraz rzecz, a raczej sprawa najważniejsza: Piotr. Wszystko zależy od tego, co on mi powie.

Najpierw myślałam, że zacznę mówić, jak tylko wsiądę do samochodu. Potem czekałam, aż wyjedziemy z
parkingu. Potem, aż wyjedziemy z Warszawy. Potem, aż znajdziemy się za strefą podmiejską. Minęliśmy
już gęste zabudowania, hipermarkety, autokomisy, sklepy ogrodnicze i meblowe, sygnalizacje świetlne i
podmiejskie autobusy, a ja wciąż nie mogłam zacząć. Bo właściwie od czego? „Jestem córką mafiosa"?
Czy: „Wiesz, mój mąż to gangster"?, albo lepiej:

„Terroryzuje  mnie  służba,  rodzina  i  przyjaciele.  Czy  mogłabym  u  ciebie  zamieszkać?".  Czy  raczej:
„Wymyśliłam, jak wykończyć parę osób. Weź mnie do siebie, zanim nie zostanę ojcem chrzestnym mafii".

A może gadanie o takich rzeczach podczas jazdy to nie najlepszy pomysł? Zaczekam, aż znajdziemy się w
motelu.

- Miluszko - mruknął Piotr.

- Tak?

- Ktoś za nami jedzie.

- Słucham?!

- Ktoś nas śledzi. Tylko się nie denerwuj.

Ach, tak. Śledzi nas. Śledzi nas??? Śledzi nas!!! O matko!!!

- Jak to śledzi?! - krzyknęłam. - Skąd wiesz?

- Widzę ten samochód, odkąd wyjechaliśmy z Warszawy.

- Może to przypadek?

- Gdybyś nie była taka zamyślona, zauważyłabyś, że parę razy skręciłem w ostatniej chwili w zupełnie
absurdalnych miejscach. Kluczę bocznymi drogami. A oni są ciągle z tyłu. Nie wierzę w takie przypadki.

Poczułam, że krew odpływa mi z twarzy i gromadzi się w stopach. To chyba objaw paniki.

- O matko - wyszeptałam. - To na pewno mój mąż.

- Co takiego?

- On... Przyszedł wczoraj i oświadczył, że mnie kocha. Chciał do mnie wrócić.

background image

- I co ty na to? - spytał Piotr, uważnie patrząc na drogę.

- Przyłożyłam mu w szczękę.

- Słucham?!

- Walnęłam go przyciskiem do papieru...

- I co?

- Nic mu nie będzie. Gdybyś wiedział, jaką ma szczękę...

- Sądzisz, że on cię śledzi?

- Może on, a może jacyś jego... współpracownicy. Może wynajął detektywa. To na pewno ktoś od niego!

Nagle samochód zaczął nas wyprzedzać.

- Widzisz - ucieszyłam się. - Jednak nas nie śle...

- Schyl się! - krzyknął Piotr, gwałtownie hamując.

Z całej siły złapał mnie za głowę i prawie wcisnął pod siedzenie. W tej samej chwili nastąpiło coś jak
wybuch  i  grad  jednocześnie.  Samochód  tańczył  na  jezdni.  Pomyślałam,  że  to  ostatnie  sekundy  mojego
życia i nagle przypomniała mi się modlitwa.

- Aniele Boży, stróżu mój! - zawołałam nagląco.

Wszelako  żyliśmy  jeszcze.  Samochód  stanął,  a  potem  ruszył  z  piskiem  opon.  Wtedy  wreszcie  uniosłam
głowę. Byłam cała w okruchach szyby. Piotr również.

- Módl się, módl! - rzucił. - To teraz najlepsze, co możemy zrobić. Mają szybszy samochód.

Złapałam  się  za  głowę,  by  powstrzymać  rozwiane  włosy,  i  odwróciłam  się.  Tamci  właśnie  zawracali.
Piotr, oni chcieli nas zabić! - wrzasnęłam.

- Też mi się tak wydaje - mruknął.

Wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął wyrzucać z siebie jakieś zdania. Krzyczał, gdzie jest, i żeby ten ktoś
się pospieszył. Ci z tyłu też się spieszyli. Już prawie nas najeżdżali. Pasażer rozbił

przednią szybę i wystawił przez nią lufę.

- Piotr! - wrzasnęłam.

W tej samej chwili Piotr skręcił w boczną drogę. Tuman kurzu zakrył wszystko, co było za nami.

- Słuchaj teraz uważnie! - krzyknął. - Dojeżdżam jak najbliżej lasu. Wypnij się z pasów. Otwórz drzwi i
skacz, kiedy ci powiem, a potem podnoś się i uciekaj do lasu. Zrozumiałaś?! Powiedz, zrozumiałaś?!

background image

- Tak! - odkrzyknęłam zdławionym głosem.

- Otwórz! I skacz!

Skoczyłam.  Potoczyłam  się  po  łące,  a  potem  chwilę  leżałam  otępiała.  W  jakimś  szalonym  przebłysku
przyszło  mi  do  głowy,  że  na  całe  szczęście  nie  było  to  rżysko.  Otrzeźwił  mnie  dopiero  huk:  nasz
samochód walnął w drzewo. O dziwo, nie wybuchł.

-  Lena!  -  krzyczał  Piotr  -  Ruszaj  się!  Biegnij!  Zerwałam  się,  przewróciłam,  potem  znów  poderwałam  i
pobiegłam.  Z  tyłu  coś  nadjeżdżało.  Wiedziałam,  że  to  tamci.  Za  chwilę  zatrzymają  się  i  będą  do  mnie
strzelać jak do królika. Fabian, ty cholerna, mściwa, wredna świnio!... Zdą-

żyłam jednak dopaść lasu i wtedy się obejrzałam. Piotr klęczał na łące. Nie umierał. Nie modlił

się. Nie odwracał ode mnie uwagi. Strzelał.

Pół godziny później siedziałam okryta kocem na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu.

Wprawdzie  ktoś  chciał  mnie  zabrać  na  obserwację  do  szpitala,  ale  stanowczo  odmówiłam.  Być  może
jestem w szoku, zgodziłam się, ale chyba mam do tego prawo, do jasnej cholery?!

Tamci byli chwilowo unieszkodliwieni. Być może nawet ostatecznie, ponieważ nie zdążyli wyskoczyć z
samochodu.  Piotr  rozmawiał  z  policjantami.  Wydawało  mi  się,  że  powinni  go  aresztować,  ale  tego  nie
zrobili. Coś zaczęło mi powoli świtać w głowie. Coś paskudnego.

Wolałabym, żeby tam nie świtało.

Wreszcie  Piotr  przyszedł,  usiadł  naprzeciwko  mnie  i  spojrzał  bardzo  poważnie  i  niepewnie.  Nic  nie
mówił. To ja odezwałam się pierwsza.

- Jesteś z policji. - Ledwo przeszło mi to przez usta. Skinął głową.

- Nawet się nie zdziwiłeś, że oni mają broń i chcą nas zabić.

- Zdziwiłem się.

- Nie tak, jak ktoś normalny na twoim miejscu. Wiedziałeś, kim jestem.

Chciałam,  żeby  zaprzeczył.  Mógłby  powiedzieć,  że  w  obecnych  czasach  nie  jest  niczym  nienormalnym
mieć dziewczynę, do której ktoś strzela. Że takie rzeczy są na porządku dziennym.

Że właściwie już dawno ktoś powinien do mnie strzelać i on tylko na to czekał. Ale nie powiedział tego.

- Wiedziałem - przyznał.

- Wiedziałeś? Wiedziałeś od początku?

- Nawet wcześniej. Miałem cię obserwować.

background image

- Obserwować mnie? - powtórzyłam zdławionym głosem.

- Ciebie, twojego męża.

- Ale jego trudniej byłoby poderwać.

- Miluszko, to nie było w planach. Nie będę ci tego teraz tlumączył, to nie czas i miejsce, ale...

- Nie będziesz mi tego tłumaczył ani teraz, ani później -Zerwałam. - Nie chcę cię znać.

Chciałam wyjść, ale nie było mi to dane. Przed drzwiami stał z rękoma na biodrach nie kto inny, tylko
Gbur.

No - uśmiechnął się. - Skończyłeś już pogawędkę? Bo teraz ja chciałbym porozmawiać z panią Mileną.
Jesteśmy chwilowo sąsiadami, ale jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy. I na razie niech tak zostanie.

Odepchnąwszy mnie lekko, wgramolił się do samochodu.

- Pani Mileno, zdaje pani sobie chyba sprawę z okoliczności? - sapnął, siadając.

- Właśnie coś zaczyna do mnie docierać - przyznałam. -Jeśli teraz przedstawi mi pan moją matkę jako asa
Mosadu, nawet nie mrugnę okiem.

-  Nie  mam  nic  do  powiedzenia  na  temat  pani  matki  -rozczarował  mnie  Gbur.  -  Sytuacja  nas  również
zaskoczyła.  Tym  bardziej  że  podinspektor  Gajewski  nie  wtajemniczał  nas  zbytnio  w  naturę  waszego
związku. - Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

Piotr odwrócił głowę do okna. Gbur kontynuował:

- Rozegrała się tu nieprzyjemna scena, która może mieć ciąg dalszy. Rozumie pani?

- Pan mi grozi - zgadłam.

- Ja? Bynajmniej. - Gbur rozłożył ręce i uśmiechnął się obłudnie. - Z naszej strony nic pani nie grozi. Wie
pani, kto był w tamtym samochodzie?

- Nie.

- Lucek i Parowa. Czy coś to pani mówi?

- Nie mówi.

-  Oj,  nieładnie  tak  kłamać.  Niech  się  pani  zastanowi.  No?  Pani  mąż  może  przecież  zamiast  Lucka  i
Parowy wysłać kogo innego.

Już nadążałam.

- Czy może mi pan dać papierosa? - spytałam Gbura.

- Przecież nie palisz - wtrącił Piotr.

background image

Zignorowałam go. Gbur również. Kiedy podał mi papierosa, od razu straciłam ochotę na palenie.

Przez chwilę miętosiłam go w palcach, dopóki się nie rozsypał. Gbur był wyraźnie zdegustowany.

- Niech pan mówi - powiedziałam po chwili. - Niech mi pan wszystko wyłoży jak krowie na miedzy.

Gbur nabrał powietrza i wypalił:

- Możemy zagwarantować pani ochronę, pod warunkiem, że będzie pani z nami współpracować.

Akurat zapewnicie, pomyślałam. Ale słuchałam dalej.

-  Złoży  pani  zeznania.  Takie  zeznania,  żeby  mąż  już  pani  nie  zagroził,  rozumiemy  się?  Wiem,  że  i  tak
chciała się pani z nim rozwieść. A teraz jeszcze to. Chyba nie dostarczał pani powodów do lojalności,
prawda?

Nie dostarczał, to fakt. Miałam najszczerszą ochotę się na nim zemścić, ale co z tego, skoro nie bardzo
potrafiłam.

- Nic z tego nie będzie - powiedziałam. Gbur chwilę milczał.

- Rozumiem, że się pani boi... - zaczął.

- Gucio tam pan rozumie - przerwałam. - Nic pan nie rozumie.

Gbur i Piotr patrzyli na mnie z napięciem.

- Nie mogę wam pomóc. Nawet gdybym chciała. Nie mogę wam pomóc, bo nic nie wiem.

- Jak to pani nie wie, niech mnie pani nie rozśmiesza. -Gbur się zdenerwował. - Żyje pani z tym facetem
od  czterech  lat.  Zna  pani  to  środowisko  od  dziecka.  Musiałaby  pani  być  głucha  i  ślepa,  żeby  nic  nie
wiedzieć. A ponadto wiemy, że ma pani coś, czym szantażuje męża. Więc niech mnie pani, do licha, nie
rozśmiesza!

- Niech pan na mnie nie wrzeszczy, bo to nic nie zmieni! Nic wam nie powiem, bo nic nie pamiętam!

- No, nie! - sapnął Gbur. - No, nie. Gajewski, przemów do niej swoimi sposobami, bo mnie krew zaleje!

- Nawet gdyby pan Gajewski użył swoich najlepszych technik operacyjnych, nic mi się nie przypomni -
odrzekłam  jadowicie.  -  Miesiąc  temu  uderzyłam  się  w  głowę  i  nie  pamiętam  nic,  co  zdarzyło  się
wcześniej! Straciłam pamięć, niech to do pana dotrze!

Do Gbura chyba nie dotarło, bo spojrzał na mnie jak na wariatkę, po czym wybuchnął śmiechem.

Piotr przyglądał mi się w napięciu.

- Nic nie pamiętam - powiedziałam cicho. - To prawda. Dlatego zaczęłam jeść i tak się zmieniłam. Nie
wiem, jaka byłam wcześniej. Nie znam Fabiana dłużej niż miesiąc.

background image

- To dlatego boisz się koni? - spytał Piotr. Nie miałam zamiaru się do niego odzywać.

- Wiesz, że zdobyłaś wicemistrzostwo Polski juniorów w skokach? - spytał.

- Słucham? - zdumiałam się.

- Przestałaś jeździć krótko potem, jak poznałaś swojego przyszłego męża. Zdaje się, że nie lubił

koni.

- I ja zrezygnowałam? - zdumiałam się po raz drugi.

- Wierzysz jej?! - przerwał Gbur.

-  Wcześniej  pasjonowałaś  się  kaktusami  -  ciągnął  Piotr.  -  Czegóż  to  ja  musiałem  się  nauczyć,  żeby
przyjęli mnie do Stowarzyszenia Miłośników...

- Przestań! - Gbur się zdenerwował. - To nie może być prawda! Po prostu nie może!

- Ale jest - powiedziałam.

- No, to klapa. - Gbur wysiadł z samochodu, trzaskając drzwiami.

Przez chwilę panowała cisza.

- Wiesz, co ci grozi? - spytał Piotr. - Zdajesz sobie sprawę?

- Zdaję - powiedziałam. - Ale wy chyba nie zapewniacie ochrony tak bezinteresownie?

Przynajmniej w praktyce.

- Miluszko... - zaczął.

- Nawet tak nie mów! - ryknęłam. A potem się rozpłakałam.

-  Mam  już  dosyć.  Poddaję  się.  Jest  mi  wszystko  jedno.  Chciałabym  stąd  wyjechać.  Chciałabym  uciec  i
nigdy nie wracać.

- A twój mąż?

- Nie będę go pytać o zgodę.

- Myślisz, że ci na to pozwoli?

- Jakoś mi się uda. Piotr chwilę milczał.

- Moglibyśmy go zatrzymać, choćby na czterdzieści osiem godzin, gdybyś coś na niego miała.

Cokolwiek.

background image

- Myślisz, że z więzienia nie zdąży na mnie kogoś nasłać?

- Jeśli będzie nam bardzo zależało, to nie zdąży. Spojrzałam na Piotra. Może i był ostatnim łajdakiem, ale
mówił do rzeczy.

- Przypomnij sobie cokolwiek. Możesz nawet coś wymyślić - powiedział zrezygnowanym tonem.

Chyba  rzeczywiście  chciał  mi  pomóc.  Albo  prowadził  zc  mną  jeszcze  jakąś  inną  grę.  Mniejsza  o  to.
Warto zaryzykować. Tak czy siak, mam do stracenia życie.

Tylko,  co  im  powiedzieć?  Naprawdę  nie  wiedziałam.  Podczas  tego  miesiąca  nie  wydarzyło  się  nic
takiego,  co  specjalnie  kompromitowałoby  Fabiana.  Byłoby  głupotą  wspomnieć  o  planowanym
zbezczeszczeniu  zwłok  Traszki.  A  nawet  o  tym,  że  Fabian  nasłał  na  biedaka  specjalistkę  od  tajskiego
masażu.  Taki  donos  to  ledwie  plotka.  Równie  dobrze  mogłabym  oskarżać  Wiktę,  Gbura,  Misie,
Miłośników  Kaktusów,  dziennikarzy,  ministra  finansów  albo  zgoła  arabskich  terrorystów.  W  ogóle
kogokolwiek, kto mi kiedykolwiek jakkolwiek podpadł.

Drzwi otwarły się i zajrzał Gbur.

- Wasz czas się kończy. Nie będziemy tu w nieskończoność trzymać radiowozu - huknął.

I wtedy właśnie wpadł mi do głowy pomysł.

-  Zdecydowałam  się  wam  pomóc  -  powiedziałam.  -Możecie  przeszukać  mój  dom.  Wszystko,  co  w  nim
znajdziecie, będzie wasze. Co pan na to?

Gburowi zaświeciły się oczy.

- Mówi pani serio?

- Jak najbardziej. Tylko...

- Co znowu? - zirytował się lekko.

-  Da  mi  pan  godzinę,  żebym  się  spakowała  i  wyniosła.  Potem  wchodzi  pan  ze  swoją  brygadą,  a  ja
podpisuję na to zgodę. Może pan poruszyć wszystko, od piwnicy po dach.

- Obawiam się, że wyniesie pani najciekawsze rzeczy.

-  Wyniosę  tylko  to,  co  da  się  zamienić  na  gotówkę.  Jeśli  w  tym  domu  są  dowody  na  przestępczą
działalność mojego męża, to pewnie je pan znajdzie. Nie mam zamiaru go kryć, może pan być pewien.

- W życiu niczego nie można być pewnym - odparł Gbur sentencjonalnie.

- Racja - przyznałam ze smutkiem. - Ale zawsze warto spróbować.

- No, no - rozważał. - A gdzie pani wtedy będzie?

- Nie pana interes - odrzekłam opryskliwie. Zdawało mi się, że Piotr lekko się uśmiechnął.

background image

- To jak, umowa stoi?

- Stoi. - Gbur zgodził się, jakby robił mi łaskę.

Był prawdziwym Gburem. Gburem pełną gębą. Bez dwóch zdań.

Policjanci byli tak uprzejmi, że zawieźli mnie pod szpital. Okazało się, że doktor Maj pojechał

już do domu. Z trudem wyprosiłam jego adres, a przy okazji również wyniki z laboratorium.

Kwadrans  czekałam  na  taksówkę,  po  czym  okazało  się,  że  dom  doktora  stał  dwie  ulice  dalej.  Na  dole
całkiem funkcjonalnie mieścił się sklep monopolowy. Zaopatrzyłam się sowicie i pognałam na górę.

Doktor  Maj  był  w  dezabilu,  zarówno  odzieżowym,  jak  i  psychicznym.  Szczęśliwy  i  nieszczęśliwy
równocześnie,  to  zapraszał  mnie  do  środka,  to  znowu  wymawiał  się,  że  zaprosić  nie  może,  w  jednej
minucie okrywał się szlafrokiem, by w następnej rozkładać jego poły, to przygładzał

włosy, to je czochrał, to się potykał, to jakby podskakiwał i ulatywał, to się zawstydzał, to znowu dumnie
wypinał pierś. Wobec takich okoliczności moje zakupy wydały mi się istną zbrod nią.

Doktor posłyszał jednak brzękanie i wyłowił torbę zza moich pleców.

- O nieładnie. - Pogroził mi palcem, rozpływając sic w uśmiechach.

Jął bez zwłoki wyciągać zawartość, komplementując każdą butelkę. Trochę to trwało. Nie mogłam dłużej
zwlekać.

- Doktorze, nie przyszłam tu bezinteresownie - powiedziałam.

Musiałam powtórzyć to samo jeszcze cztery razy, nim doktor załapał, że w ogóle coś mówię.

-  Słucham  cię,  moje  dziecko  -  rzekł  nieuważnie.  Bardziej  zajmowało  go  szukanie  czystej  szklaneczki.  -
Może się poczęstujesz? - zaproponował.

- Nie mam czasu. Potrzebuję recept.

- Pojutrze, pojutrze. Muszę przejrzeć twoje wyniki.

- Już je odebrałam. - Wyciągnęłam kilka karteluszków.

- Wydali ci tak szybko? - zdumiał się.

- Bardzo nalegałam. Doktorze, muszę dziś wyjechać. Potrzebuję recept!

Doktor wychylił kilka łyczków, po czym stwierdził: Wpadłaś w bardzo odpowiednim momencie.

Właśnie  miałem  zejść  na  dół.  -  Przez  chwilę  jakby  wracał  do  równowagi  i  nareszcie  się  mną
zainteresował. - No, pokaż, co tam wypisali ci stuknięci szarlatani.

Zagłębił się w studiowanie zapisków.

background image

- Wyśmienicie - mruknął pod nosem. - No, co tu zrobić, jest świetnie.

Niespokojnie  pocierał  brodę  i  targał  ucho.  Najwyraźniej  ta  pozytywna  diagnoza  sprawiała  mu  jakąś
trudność.

- Doktorze - ponagliłam go. - Zależy mi na czasie! Czy może pan wypisać recepty?

Nie wypiszę żadnych recept - oświadczył doktor Maj i odważnie spojrzał mi w oczy.

- Co to znaczy? Jestem już zdrowa?

Przez chwilę milczał, nim wreszcie wykrztusił:

- Jesteś. Zawsze byłaś. Nigdy nie miałaś żadnej epilepsji. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi
oczami. Nic z tego nie rozumiałam.

- Głodziłaś się i w końcu dostałaś anoreksji. Stąd te powtarzające się omdlenia. Ja wcale nie chciałem
cię oszukiwać. - Głos mu się załamał. - Twój mąż mnie namówił...

- Namówił?

-  Zaproponował  mi...  Zaproponował,  że  będzie  regulował  wszystkie  moje  rachunki  w  tym  uroczym
sklepiku na dole. Droga Leno! Czy ty wiesz, jak poprawił się tam asortyment, odkąd twój mąż tak hojnie
mnie sponsoruje?!

- Wyobrażam sobie - mruknęłam.

- Czy mogłem mu odmówić?

- Doktorze! Gdzie pana etyka?!

- Po pierwsze nie szkodzić - przypomniał doktor Maj. -Przecież nie robiłem ci żadnej krzywdy!

Sama doprowadziłaś się do tego stanu.

- A te leki, którymi mnie pan karmił?

-  To  były  witaminy. A  poza  tym  i  tak  ich  nie  zażywałaś.  Spojrzałam  mu  głęboko  w  oczy,  próbując  tym
samym wywołać w nim poczucie winy.

- Czy pan wie, doktorze, dlaczego mój mąż chciał wmówić we mnie epilepsję? Potrzebował

dobrego  wytłumaczenia,  gdyby  coś  mi  się  stało.  Mógłby  mi  przyłożyć,  pozbawić  życia,  a  potem  w
majestacie prawa zrzucić to na atak padaczki! Aż dziwne, że dotąd tego nie zrobił!

- Postąpiłem podle - przyznał niechętnie doktor Maj. -Upadłem na samo dno.

- Od dna można się odbić!

- Odbić? - zastanowił się doktor Maj i tęsknie spojrzał na rząd butelek. - Tak zaraz? A może od jutra?

background image

Nie czekałam, jaką podejmie decyzję. Odwróciłam się na pięcie i wybiegłam z mieszkania.

Wpadłam do domu jak huragan. Celiny nie było. Misia rozmawiała przez telefon. Wikta drzemała z głową
na siole bilardowym.

Mamę zlokalizowałam równie łatwo. Jak zwykle, oglądała telewizję. Uklękłam przy niej i wyszeptałam,
nawet nie licząc na odzew:

- Mamo, uciekam.

Mama spojrzała na mnie oczami okrągłymi ze zdumienia.

- Jak to, uciekasz? - spytała matowym głosem.

-  Ktoś  zrobił  mi  straszne  świństwo.  Coś  takiego,  jak  tobie  tata  i  Wikary.  Muszę  koniecznie  wyjechać.
Przez  pare  dni  będzie  tu  trochę  zamieszania,  ale  o  nic  się  nie  martw.  Będę  przesyłać  ci  pieniądze  i
pozdrowienia. Lecę się pakować.

Zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy: dokumenty, trochę kosmetyków i kilka ulubionych ubrań.

Kończyłam się przebierać gdy zadzwonił domofon.

- Co jest? - zawołał Gbur. - Od godziny nie mogę sie dodzwonić. Żegna się pani z całym miastem?

- Z nikim się nie żegnam. Może pan wejść. Wpuściłam go do środka.

Gbur z chmurną miną przekroczył próg domu. Towarzyszył mu jeszcze jakiś gość, zdaje się, prokurator.
On właśnie podał mi zadrukowany świstek, który pobieżnie przeczytałam.

- Wszystko w porządku? - spytał Gbur.

- Wszystko to mi się na głowę wali - odpowiedziałam. -Jeśli pan uważa, że to w porządku, to właśnie tak
jest.

I podpisałam papier.

- Ma pani dziesięć minut na opuszczenie domu - oznajmił Gbur z satysfakcją.

- Zbytek łaski - odrzekłam. - Już wychodzę. I podniosłam torbę podróżną.

- Halo, mała! - zawołała mama i zdyszana zbiegła ze schodów. - Jadę z tobą.

- Naprawdę? - Ucieszyłam się.

- A coś ty myślała, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? Dopiero się zeszłyśmy, a ty już mi uciekasz? Co
to, to nie!

- Ojej! - Wzruszyłam się.

Gbur wziął się pod boki i obserwował całą scenę z dezaprobatą.

background image

- Co pani ma w tej walizie? - spytał mamę.

-  Zestaw  do  manikiuru:  pilniczki,  nożyczki,  patyczki,  cążki,  co  zresztą  będę  panu  mówić.  Chce  pan
zobaczyć? -Otworzyła walizę.

W  środku  znajdowały  się  rzeczone  narzędzia  oraz  dziesiątki  buteleczek  z  lakierami,  odżywkami,
zmywaczami  i  tym  podobnym  asortymentem.  Mama  ochoczo  wręczyła  stróżom  prawa  po  kilka  swoich
wizytówek.

- Proszę rozdać wśród znajomych. W razie czego, gdybym miała niedługo wrócić. Oczywiście, obsługuję
także  mężczyzn.  O,  widzę,  że  panu  by  się  przydało!  -  To  mówiąc,  chwyciła  dłoń  Gbura.  Wyrwał  ją
gwałtownie i schował za plecami.

-  Dobrze  już,  dobrze.  Nie  są  nam  panie  dłużej  potrzebne  -  przerwał  domniemany  prokurator,  lekko  się
uśmiechając. - Szerokiej drogi.

- Tak, tak. - Gbur się skrzywił. - Do widzenia.

Jechałyśmy  na  lotnisko  w  milczeniu.  Mama  przeglądała  kolorowe  czasopisma,  ja  z  zadumą
obserwowałam  ulicę.  Nigdy  więcej  nie  wrócę  do  miejsc,  gdzie  uwodził  mnie  ten  pozbawiony  uczuć
padalec. Ten nędzny karierowicz. Ta żmija, z którą chciałam spędzić życie. Niech go krew zaleje. Niech
go  zaduszą  wyrzuty  sumienia.  Niech  sczeźnie.  Niech  zgnije  w  pogardzie  i  zapomnieniu.  Właśnie,
najlepiej  byłoby  po  prostu  zapomnieć...  Mam  nadzieję,  że  moc  wrażeń  w  moim  kolejnym  życiu  nie
pozwoli mi dopuszczać do głowy tych wszystkich fatalnych myśli.

Ale łzy jakoś cisną się pod powieki. Tylko nie to. Jak zacz ną ciec, za nic ich nie powstrzymam.

Trzeba  sobie  to  wszystko  jakoś  przetłumaczyć.  Co  z  tego,  że  jestem  naiwną  fujarą,  którą  wszyscy
wykorzystują.  Mam  po  prostu  szlachetny  charakter.  A  poza  tym  nie  jestem  z  tego  świata.  Moje
doświadczenie  zatrzymało  się  na  dwunastym  roku  życia,  gdzieś  w  środku  schyłkowego  socjalizmu.  Nie
rozumiem realiów współczesnego świata. Może w zeszłym wcieleniu byłam zbyt podstępna i teraz za to
obrywam? A może takie rzeczy przydarzają się każdemu?

Każdemu? Dobre sobie. W to nigdy nie uwierzę. Takich jak ja demonstrują w talk-show jak zwierzęta w
zoo. Chyba założę w Internecie grupę wsparcia dla Osób Notorycznie Robionych w Konia. Ewentualnie
dla  Osób  Pokrzywdzonych  przez  Ludzkość. Albo  znajdę  coś  bliższego  życiu:  z  pewnością  musi  istnieć
miejsce, gdzie żalą się kobiety oszukane przez mężczyzn.

- Życie to nie je bajka - powiedziała współczująco mama, klepiąc mnie po ręce.

- Że co? - zdumiałam się.

- Życie to nie je bajka. Babcia miała takie powiedzonko. Nie pamiętasz?

- Prawdę mówiąc, mamo, niewiele pamiętam.

- Zauważyłam. Jesteś strasznie roztrzęsiona. Dlatego pozwoliłam sobie opróżnić twoją skrytkę i zabrać
wszystko ze sobą.

background image

- Moją skrytkę? - wykrztusiłam. - Chyba chodzi ci o sejf.

- Można to i tak nazwać, chociaż ja uważam, że do dziury za spłuczką lepiej pasuje określenie

„skrytka". Albo „schowek".

Chwilę trawiłam to, co powiedziała.

- Skąd wiedziałaś?! - odezwałam się wreszcie.

- Twój ojciec miał taki sam zwyczaj - odpowiedziała spokojnie.

- Mamo, czy możesz mi pokazać, co wzięłaś?

- Jasne.

Mama otworzyła walizkę. Podważyła jedną ze ścianek i wyjęła zza niej stertę papierów.

Zaczęłam je nerwowo przeglądać. Były tam zdjęcia Szczękonośnego w sytuacjach intymnych z kobietami,
a  także  z  mężczyznami...  Oczywiście,  w  nieco  innych  sytuacjach.  Najczęściej  Szczękonośny  coś
dyskretnie  wręczał  lub  ściskał  czyjeś  łapska.  Wszystkie  zdjęcia  opatrzone  były  datami,  nazwiskami,
miejscami i sumami albo też wzmiankami typu „mercedes taki a taki";

„działka  budowlana  taka  a  taka",  etc.  Oprócz  tego  istniało  jeszcze  kilka  list  podobnej  treści,  a  także
dokumenty,  umowy,  pisma,  z  których  wszelako  niewiele  rozumiałam.  Najwyraźniej  to  właśnie  były
papiery na Fabiana! I ja uwożę je z kraju! Nie bardzo byłam z tego zadowolona.

Gdyby nie to, że wpadłam w trans pośpiesznej ucieczki, wróciłabym i oddała wszystko Gburowi.

Ale z drugiej strony, jego też nie chciałam bez potrzeby uszczęśliwiać. Może nawet lepiej się stało. Będę
mieć  jakieś  zabezpieczenie  na  przyszłość.  Może  by  tak  odkryć,  kogo  dotyczą  te  wykazy  i  zostać
szantażystką? No, no. Zawsze to jakaś perspektywa.

Zobaczmy,  czy  jest  tu  coś  jeszcze.  O,  mój  pamiętnik.  Ręce  drżały  mi  jak  doktorowi  Majowi,  kiedy
zerknęłam  na  pierwszą  stronę.  Nie  miałam  odwagi  przeczytać  nic  poza  datą.  To,  co  jest  dalej,  z
pewnością  nie  poprawi  mi  nastroju.  A  na  razie  mam  się  czym  martwić.  Została  jeszcze  koperta.
Zajrzałam do środka i...

- Wreszcie jakaś dobra wiadomość! - wykrzyknęłam.

W  kopercie  znajdowała  się  książeczka  czekowa  na  moje  nazwisko,  wystawiona  przez  bank  w  Zurychu.
Zaczęłam ściskać mamę.

- Szwajcarski bank! Skarb tatusia! - pisnęłam.

- Cicho! Kierowca! - syknęła mama. - Czyś ty zwariowała! Mój Boże, rozum ci chyba odjęło!

Mama  musiała  wiedzieć  o  skarbie  taty  i  sądziła,  że  ja  wiem  o  nim  również.  Nie  mogłam  się  uspokoić.
Ach,  teraz  mogę  spokojnie  jechać  na  koniec  świata  i  leczyć  zmysły  hazardem,  rozpustą,  podróżami,

background image

zabawami i rozpasanym jadło spisem. Dzięki, tatku! Nie odszedłeś na darmo!

Ledwie dotarłyśmy na lotnisko i weszłyśmy do hali odlotów, gdy jak grom z jasnego nieba spadła na nas
Celina. Mało powiedzieć, że mnie zamurowało. Skamieniałam.

- Ahoj! - ryknęła, biorąc mnie w objęcia. - Którędy zeście jechały? Chyba przez Grójec! Czekam na was
od pól godziny!

- Od pół godziny? - upewniła się mama ze stoickim spokojem.

- No. Nie stójcie teraz jak słup soli, już się zaczął boarding time

- Co takiego? - dopytałam niezbyt bystrze.

- Musimy wsiadać - wyjaśniła Celina.

- Gdzie wsiadać?! - warknęłam.

- Do samolotu. A co, myślałaś, że na prom?

- Do jakiego samolotu?! - Powoli przestawałam nad sobą panować.

- Zarezerwowałam Madryt - odrzekła. - Wiem, że wolałabyś Barcelonę, ale Barcelony nie było.

- Skąd wiesz, że chciałam lecieć do Barcelony? - Zdenerwowałam się już nie na żarty.

- A nie chciałaś?

- Nie!!!

- No, to powinnaś się cieszyć z Madrytu!

- Rany boskie, ja cię chyba...

- Przestańcie się kłócić o drobiazgi - zirytowała się mama. - Lecimy do Madrytu, a potem pomyślimy, co
dalej.

- Właśnie, nie mamy czasu - stwierdziła Celina i ruszyła przodem.

Dogoniłam ją i złapałam za rękaw.

- Misia powiedziała ci, że tu jedziemy?

- Tak, a bo co?

-  Celina,  ja  chciałam  jechać  sama!  To  znaczy,  z  mamą!  Nie  miałam  cię  w  planach!  Ja  chcę  odpocząć!
Uciec!...

- Ja też chcę uciec - mruknęła Celina.

background image

- Co to ma znaczyć?

- Miałam już dawno taki pomysł, ale brakowało mi odwagi. Wiesz, Lenko, bardzo cię podziwiam, ty tak
szybko się decydujesz...

- Ty również - odparłam zimno. - A poza tym ja mam bardzo poważne powody, a nie jakieś kretyńskie
kaprysy!

- Ja też mam poważne powody. Obrobiłam swojego męża. Mamy kupę nie swojej kasy, więc teraz bardzo
cię proszę, przestań być upierdliwa i przebieraj nogami, bo naprawdę wolałabym być już daleko stąd.

„Mamy  kupę  nie  swojej  kasy"!  Zrobiła  ze  mnie  wspólniczkę!  Może  nawet  zostawiła  kartkę  na  lustrze:
„Nie czekaj z kolacją. Uciekłam z Lenką i twoimi pieniędzmi". Co za paranoja. Wpadłam z deszczu pod
rynnę!

- Ale go nie zabiłaś? - upewniłam się. Celina walnęła się w czoło.

- Ale ze mnie kretynka! O tym nie pomyślałam. - Spojrzała na mnie i wybuchnęła śmiechem. -

No, przestań robić taką minę, przecież żartuję! I ruszaj się prędzej. Mam nadzieję, że nie zapomniałyście
paszportów. Wtedy bym się dopiero wściekła!

Jeśli  myślałam,  że  to  koniec  niespodzianek,  to  głęboko  się  myliłam.  Siedziałyśmy  już  w  samolocie,  ja
między mamą a jakimś bliżej nierozpoznanym agentem, Celina w rzędzie obok, by nie zwracać na siebie
uwagi.  Mieliśmy  za  chwilę  startować.  Celina  nerwowo  poprawiała  okulary  słoneczne  i  zerkała  na
zegarek.  Mama,  przemocą  oddzielona  od  swej  drogocennej  walizki,  wierciła  się  niespokojnie  i  cicho
klęła  na  kretyńskie  przepisy.  Ja,  pogrążona  w  ponurych  myślach  i  wspomnieniach,  wodziłam  wzrokiem
po  pasażerach.  Każdy  był  dla  mnie  szpiegiem,  gangsterem,  oficerem  śledczym,  a  co  najmniej  pospolitą
szują.  Wszyscy  co  do  jednego  wyglądali  podejrzanie. A  tak  w  ogóle,  po  co  oni  lecą  do  lego  Madrytu?
Nie wyglądali na wczasowiczów.

Prawdę mówiąc, ci, co wyglądali, wydawali mi się najbardziej niepewni.

W  przejściu  powstało  małe  zamieszanie  i  nagle  ujrzałam  Wiktę.  Była  trochę  zdyszana  i  potargana,  ale
poza tym wyglądała całkiem cywilizowanie. Miała na sobie normalne ubranie, a nie czerwony szlafrok, z
którym  się  ostatnio  nie  rozstawała.  Pomyślałam,  że  sterroryzowała  obsługę  i  przemocą  wdarła  się  na
pokład. Było to możliwe, nawet jeśli nie miała żadnej broni ani straszaka; wystarczyła twarz. Ogromna,
przerażająca,  z  zaciętą  miną  i  ściśniętymi  ustami,  stała  w  rozkroku  z  rękami  wspartymi  na  biodrach  i
rzucała nn boki złowieszcze spojrzenia. Stojąca obok stewardesa wskazywała miejsce za nami, próbując
coś tłumaczyć. Usiłowałam zniknąć, zapaść się w fotelu, nie oddychać i nie zwracać na siebie uwagi. I
wtedy mama jakby się ocknęła i dostrzegła Wiktę. Uśmiechnęła się i zawołała radośnie:

- Halo, Wikta! Tutaj, tutaj!

W popłochu zerknęłam na Celinę. Zakryła twarz gazetą.

- No - powiedziała Wikta, stając nad nami. - Jestem.

- Ty skąd? - spytałam zduszonym głosem. Wikta uśmiechnęła się chytrze.

background image

- Myślałaś, dziecinko, że się mnie pozbędziesz? Nie ma letko.

- Misia! - zgadłam.

- Nie wiń jej, nie chciała nic powiedzieć po dobroci. -Wikta zatarła wielkie łapska. - Jak tylko wpadli ci
ludzie z zakrytymi gębami i zaczęli wrzeszczeć, zaraz się obudziłam. Patrzę, was nie ma, Misia beczy w
kącie.  No,  nic.  Poczekałam,  aż  się  trochę  uspokoi,  poprosiłam  ją  do  toalety  i  namówiłam,  żeby  mi
powiedziała, co jest grane.

Siedzący  obok  mężczyzna  patrzył  to  na  mnie,  to  na  Wiktę,  nie  kryjąc  zainteresowania  pomieszanego  z
rozbawieniem. Wikta zmierzyła go wrogim spojrzeniem.

- Nie możesz się przesiąść? - zaproponowała, bynajmniej nie uprzejmie. - Dam ci swój bilet.

Facet ze zdziwienia zdążył tylko otworzyć usta. Czym prędzej wypaliłam:

- To niemożliwe. W samolocie nie wolno się przesiadać. Jak spadnie, to identyfikują ludzi po numerze
miejsc.

- Aha - zastanowiła się Wikta. - No, to spotkamy się w Madrycie. Tylko mi nie wysiądźcie po drodze.

Rzeczywiście,  byłby  to  doskonały  pomysł.  Czy  mamy  jakieś  międzylądowanie?  Trzeba  spytać
stewardesy.

- Ale się dobrze złożyło, nie? - spytała mama. - Ja, ty, Celina, Wikta. Zupełnie jak w domu!

Mój sąsiad uśmiechnął się ujmująco i rzekł:

- To z identyfikacją było bardzo zabawne.

- Tak, rzeczywiście - mruknęłam.

- Marek Markowski - przedstawił się. Obrzuciłam go nienawistnym wzrokiem i odparłam:

- Jestem lesbijką.

Ze zrozumieniem kiwnął głową i więcej mnie nie zaczepiał.

Mieszkamy  w  niewielkiej,  nadmorskiej  miejscowości,  w  cholernie  drogiej  i  o  wiele  za  dużej  willi  z
basenem i widokiem na Morze Śródziemne.

Mama  cale  dnie  ogląda  telewizję.  Najlepiej  z  nas  wszystkich  mówi  po  hiszpańsku,  co  prawda  z
południowoamerykańskim akcentem, ale jednak. Jest nie do pobicia, jeśli chodzi o romantyczne strofy o
miłości  oraz  nienawiści.  Poza  tym  namiętnie  maluje  paznokcie.  Gdziekolwiek  się  ruszy-my,  zawistne
spojrzenia kobiet śledzą nasze dłonie. Ktoś odkrył nasz telefon i teraz mama dostaje dziesiątki propozycji
zawodowych.  Wprawdzie  nie  potrzebuje  pieniędzy,  ale  mówi,  że  woli  mieć  trochę  własnych
zaskórniaków.  Popołudniami  przyjmuje  klientki.  Szlifuje  paznokcie  i  język.  Ma  mnóstwo  przyjaciół  i
prowadzi  ożywione  życie  towarzyskie.  Celina  całe  dnie  się  opala,  z  wyjątkiem  tych  godzin,  kiedy  robi
zakupy. Wikta gra w bilard, a o zmierzchu przechadza się nad brzegiem morza w czerwonym szlafroku.

background image

Według  mnie  wygląda  jak  uosobienie  paleolitycznej  Wenus,  ale  Celina  jest  zdania,  że  bardziej
przypomina  morsa.  Ja  spędzam  dnie  w  basenie,  ewentualnie  w  morzu.  Poza  tym  ciesze  się  miejscową
kuchnią.

Upalne, hiszpańskie lato ma się już ku końcowi. Spędza my wesołe wieczory nad winem i krewetkami.
Mama  żyje  teraźniejszością.  Wikta  żyje  we  własnym  świecie.  Ja  staram  się  zapomnieć  o  przeszłości  i
coraz lepiej mi to wychodzi. Tylko Celina gryzie się myślą o zemście swego męża. Mimo to atmosfera
jest  sielska  jak  nigdy.  Niekiedy  wybuchają  kłótnie,  ale  mama  jak  zwykle  doskonale  je  wycisza  za  po
mocą pilota od telewizora.

Jedyne,  co  łączy  mnie  z  przeszłością,  to  mecenas  Maszyński.  Od  czasu  do  czasu  przesyła  mi  na  poste
restante krótkie sprawozdania. Zdaje się, że mój mąż siedzi w więzieniu i, mściwa kanalia, nie chce dać
rozwodu. Ale teraz mi się już nie spieszy. Mam bardzo dużo czasu.

Nie wiem, co mnie podkusiło, by pewnego dnia pojechać do internetowej kafejki. Ludzie robią z nudów
różne głupstwa. Postanowiłam sprawdzić, czy mogę się dostać do swojego konta.

Wprawdzie nie znałam hasła, ale założyłam, że poznałam tamtą kobietę na tyle dobrze, żeby się czegoś
domyślić.  No  i  rzeczywiście!  Hasło  Buszko!  Jasna  sprawa!  Jej  wyobraźnia  nie  była  na  szczęście  zbyt
wyrafinowana.

Na  koncie  miałam  jakieś  dwieście  nieprzeczytanych  wiadomości.  Ponad  połowa  pochodziła  od
Miłośników Kaktusów i Sukulentów. Oczywiście nie miałam zamiaru ich czytać. Pan Maszyński zajmuje
się przekazaniem mojego kaktusarium panu Kowalińskiemu i to w tej chwili jedyna nić, jaka łączy mnie z
tą bandą dziwaków.

Poza tym reklamy, reklamy, jeszcze raz reklamy i listy od Piotra. O nie, mój drogi, nie wyświadczę ci tej
przyjemności,  żebym  miała  to  czytać.  Na  razie  ich  jeszcze  nie  wykasuję,  może  zastanowię  się,  jak
wykorzystać je przeciw tobie (chociaż powinnam z doświadczenia wiedzieć, że wszystkie moje mściwe
plany kończą się na etapie rozważań). Ale zaraz, zaraz, jest tu jakaś perełka: list od Szczękonośnego! O ty
draniu! Masz czelność ze mną korespondować? Już ja ci odbiorę ochotę na internetowe amory.

List od Fabiana: witaj, najmilsza.

właśnie zamontowali nam w areszcie internet, przypomniałem sobie, że mogę do ciebie pisać, bo masz
konto, ten skurczybyk maszyński nie chce przekazywać ci moich listów, to może tak do
 ciebie dotrę.

chciałem  ci  napisać,  że  złość  na  ciebie  szybko  mi  przeszła,  chociaż  żadna  porządna  dziewczyna  nie
nasyła na swojego chłopa policji, jak chce się go pozbyć, wiem, byłaś wkurzona, psy ci
 naopowiadały,
że to ja chciałem cię zabić tam pod nowym dworem, a to nie ja, tylko ilona, ta
 wydra wyleniała, bo jej
powiedziałem, że z nią zrywam.

ten twój złamas, co mnie z nim zdradzałaś, przyłazi tu wyciągać ze mnie zeznania, stara się  trzymać
fason, ale cienko przędzie, podobno kumple robią sobie jaja z jego metod operacyjnych,
 chyba awansu
nie dostał, a raczej przeciwnie, bo raporty też coś pisał nieskładne, a poza tym
 dwu naszych kolegów,
łucka i parówę, postrzelił na śmierć, piszę złamas, bo mnie złość bierze, że
 zrobił ze mnie rogacza, a z
ciebie frajerkę, a tyś mi przez niego tak gębę rozwaliła, że musieli ją
 drutować,  trzeba  mu  przyznać,
głupi to on nie jest. w końcu łucka i parówę położył na łonie
 abrahama, a wiesz przecież, że nie były to

background image

słabiaki. tylko że taki więcej wrażliwy, nie lubię tego u facetów, więc, najmilsza, złość do niego mam,
choć  już  się  zastanawiam,  czyby  mu  nie  za  pro
  ponować,  żeby  do  nas  przystał,  więcej  zarobi,  to  się
chłopak  odkuje,  i  może  się  cieszyć
  szacunkiem  przez  wzgląd  na  pa  mięć  łucka  i  parowy,  poczekam  z
tym, aż wyjdę, a siedzieć długo
 nie będę, nic się nie martw, moja złota, ja wiedziałem, że chcesz mnie
tylko postraszyć i weźmiesz
 ze sobą, co tam na mnie miałaś, tego ci nigdy nie zapomnę, a że nawet w
złości panujesz nad
 nerwami i działasz rozsądnie, to zawsze będę cię podziwiał.

ostatecznie  wszystko  się  dobrze  skończyło,  tylko  feler  z  tymi  obrazami,  no,  wróciły  do  muzeum,  więc
naprawdę  nie  wiem,  o  co  mnie  się  teraz  czepiają,  poza  tym  wyciągnęli  parę  takich
  drobiazgów,  że
szkoda po prostu wspominać. za to ta mała misia, co ją u siebie trzymałaś, tak
 sypie jak stare próchno,
kto by to przypuszczał, że takie male stworzenie, co ma pierś większą od
 głowy, tyle wie i tak sprytnie
wszystko  nawija,  cały  gang  miśka  siedzi,  mąz  celiny  ledwo  zipie,  coś
  porobiło  mu  się  z  serduchem.
misie zrobili świadkiem incognito koronnym, nie powiem, 
 uszczęśliwia mnie to bardzo, jedyne, czego
mi żal, to twojego pomysłu z trumną, obiecuję ci, że go
 jeszcze kiedyś wykorzystam.

maleńka, całuję twoje oczka, kocham, kocham, kocham, twój fabian.

pozdrowienia od grubego r.

Przeczytałam te wyznania chyba z pięć razy, nim dotarł do mnie ich cały bogaty sens. Chwilę namyślałam
się, co robić, a potem otworzyłam ostatni list od Piotra.

Miluszko, przesłałem Ci już wiele listów i wiem, że nigdy nie prześlę dosyć, żeby się wytłumaczyć.

Musisz wiedzieć, że byłem wobec Ciebie tak szczery, jak tylko mogłem. To wszystko było od   początku
zbyt  pokręcone,  żeby  mogło  się  udać.  I  nie  uda  się  już  nigdy.  Zależy  mi  tylko  na  tym,
  żebyś  mi
wybaczyła. Czuję się podle. Dokładnie tak, jak powinienem się czuć. Po prostu podle.

Nie uwierzysz, ale najweselszą rzeczą, jaka mnie teraz spotyka, są rozmowy z Twoim mężem. To  wbrew
pozorom  zajmująca  i  ciekawa  postać.  Opowiada  mi  nic  nieznaczące  anegdoty  ze  swojego
  bogatego
życia, a ja udaję, że go przesłuchuję. Zawiązała się między nami nić porozumienia.

Może dlatego, że obaj czujemy do Ciebie to samo. Ale o tym, bądź spokojna, nie rozmawiamy.

P.

Wróciłam do domu z mętlikiem w głowie. Trafiłam w sam środek małego piekła: właśnie trwała jedna z
rzadkich  awantur,  odświeżające  interludium  w  złotym  łańcuszku  beztroskich  dni  lata.  Na  ławie
oskarżonych stała Wikta. Celina jak zwykle wzięła mnie na świadka swoich cierpień.

- Wiesz, co ona zrobiła?! - wrzasnęła, wskazując na Wiktę.

- Co? - spytałam bezwiednie.

- Poszła do miasta.

- Nie jestem więźniem! — ryknęła Wikta.

- Powiedz jej - zaczęła Celina z udawanym spokojem. -Powiedz jej, że jeśli chce wychodzić, to powinna

background image

zakładać  ciemne  okulary  i  golić  wąsy.  Już  i  tak  chodzą  plotki,  że  hodujemy  w  domu  słowiańskiego
Minotaura. Czy ona nie rozumie, że ja mogę przez jej wyskoki stracić życie?!

- Celina, uspokój się, nikt cię nie ściga - przerwałam. -Twój mąż ma większe zmartwienia.

- Jak to?

- Chodź, wszystko ci opowiem. - Pociągnęłam ją do swojego pokoju.

- W rodzinie nie ma tajemnic - nabzdyczyła się Wikta.

- Celina nie jest z rodziny - zgasiłam ją inteligentnie.

- No, co jest grane? - spytała niecierpliwie Celina, kiedy zaniknęłam drzwi do sypialni.

-  Misia  została  świadkiem  incognito  i  wsypała  całą  bail  dę  Miśka.  Twój  mąż  leży  w  więziennym
szpitalu. Coś jest nie tak z jego sercem.

- Co ty powiesz?! Skąd to wiesz?!

- Od Fabiana. Napisał do mnie list.

Celina usiadła na łóżku i zamyśliła się głęboko.

- Wiesz, mam coś jak wyrzuty sumienia. Mój biedny Pawcio w więzieniu, a ja uciekłam z dorobkiem jego
życia  Właściwie  to  nawet  go  nie  lubiłam,  ale  z  drugiej  strony  kurczę,  chyba  zwrócę  mu  połowę
pieniędzy. Jeśli się uda, to przez twojego prawnika. Może Pawcio poczuje się lepiej jak myślisz?

- Myślę, że jesteś bardzo szlachetną osobą - odpowiedziałam poważnie.

-  E,  co  ty.  -  Zawstydziła  się.  -  To  wcale  nie  tak.  Po  prostu...  Te  parę  groszy  nie  jest  warte  stresu  i
nieprzespanych nocy. Po co mi to. Schudłam już dziesięć kilo, a to się fatalnie odbija na moim wyglądzie.
I wiesz, mam świetny po mysi. Jeśli Misia będzie już po zeznaniach, to zaprosimy ją do siebie, co? Lecę
powiedzieć twojej mamie, na pewno sie ucieszy! Ale bomba! Super! Super!

Jesień  w  Hiszpanii.  Morze  pociemniało.  Temperatura  spadła.  Wiatr  wieje  i  wyje.  Przyroda  przechodzi
rewolucję. A w naszym domu zachodzą tylko kosmetyczne zmiany Wikta zgoliła wąsy i wstawiła zęby.
Celina przytyła trzy kilo. Mama wzięła udział w konkursie manikiurzystek i zajęła trzecie miejsce. Fabian
śle pozdrowienia z wolności, a na święta zapowiedziała się Misia.

Jestem niespokojna. Tak długo w jednej skórze to ponad moją cierpliwość. Muszę coś wymyślić.

Coś zmienić, zaryzykować.

Przefarbowałam włosy. Kupiłam psa. Zdałam egzamin na prawo jazdy. To wszystko za mało.

Potrzebuję  radykalnej  przemiany!  Emocji!!  Namiętności!!!  Obawiam  się,  że  część  z  tych  potrzeb  kreuje
mama i jej strofy, rodem z wenezuelskich seriali. To znaczy, tak się pocieszam, bo w środku doskonale
zdaję sobie sprawę, o co mi chodzi. A raczej, o kogo. O kogo i gdzie.

background image

Zdaje się, że w Patagonii trwa teraz wiosna.

background image

-END-

background image

Table of Contents

Rozpocznij


Document Outline