background image

Katarzyna Cholewińska 

 

Grzechy naszych ojców 

 
 

dedykowane Ali (Małej Marchwi) 

 
 

Wygląda na to — zaśmiał się cicho złym, ponurym śmiechem — że wszyscy płacimy za grzechy naszych ojców, 

prawda? 

fragment Złej krwi 

 
 
~*~*~*~ 
 
 
Zaczarowany sufit w Wielkiej Sali był lazurowo niebieski. Strzępki mlecznobiałych obłoczków, 

pchane delikatnymi podmuchami wiatru, przesuwały się leniwie po magicznym niebie Hogwartu.  

Na kapryśne wzgórza Szkocji wreszcie dotarła wiosna. 
— Co ty na to, Potter? 
Głos  Scorpiusa  wyrwał  Albusa  z  zamyślenia.  Chłopiec  poderwał  głowę  znad  kawałka 

pergaminu, w który wpatrywał się od dobrych kilku minut i zamrugał zdezorientowany. Dookoła niego 
inni uczniowie nieśpiesznie kończyli śniadanie, odebrawszy poranną pocztę i rozbudziwszy się nieco. 

— To świetny pomysł? — zaryzykował, uśmiechając się nieśmiało. 
Scorpius Malfoy uniósł brew. 
— Żeby zamienić cię w wielką sałatę i nakarmić tobą stado wygłodniałych gumochłonów? — 

Uśmiechnął się kpiąco. — A już się bałem, że się nie zgodzisz. 

Siedząca obok Ala Keira Zabini roześmiała się perliście. 
— Malfoy, dobrze wiesz, że Albus niczego by ci nie odmówił! 
—  Ale  zastanów  się  nad  tym  dobrze.  —  Nathaniel  Nott  wycelował  w  Score'a  umazaną 

puddingiem łyżeczkę. — Jeżeli Pottera zeżrą krwiożercze gumochłony Hagrida, kogo będziesz ogrywał 
w eksplodującego durnia? 

— Komu będziesz dokuczał? — zachichotała Atena Greengrass. 
— Kogo będziesz wykorzystywał na eliksirach? — dorzuciła uczynnie Lukrecja Warrington. 
—  Kto  w  ogóle  z  tobą  wytrzyma?  —  podsumował  spokojnie  Vinnie  Goyle,  sięgając  po 

kolejnego tosta. 

Albus roześmiał się. 
— Ponieważ jestem absolutnie niezastąpiony, nie możesz, po prostu nie możesz zamienić mnie w 

kapustę! 

—  Nie  w  kapustę,  a  w  sałatę  —  parsknął  Malfoy,  niby  wciąż  naburmuszony,  ale  Al  znał  go 

dobrze  i  widział,  że  z  trudem  powstrzymuje  uśmiech.  —  A  tak  w  ogóle,  to  mogę  wiedzieć,  dlaczego 
mnie nie słuchasz? 

Al zawahał się na chwilę, po czym odpowiedział: 
— Moi rodzice przyjeżdżają na mecz. 

Nie  musiał  dodawać,  o  jaki  mecz  chodziło.  Zapowiedziany  na  koniec  marca  mecz  quidditcha 

Gryffindor  —  Slytherin  zdawał  się  być  najważniejszym  wydarzeniem  tego  roku.  Ponieważ  zima 
zaskoczyła Hogwart już w połowie listopada i zasypała błonia grubą warstwą śniegu aż do pierwszych 

background image

Grzechy naszych ojców 

dni  marca,  w  poprzednim  semestrze  miało  miejsce  tylko  jedno  spotkanie,  podczas  którego  Puchoni 
wygrali  z  Krukonami  zaledwie  kilkoma  punktami.  Obie  drużyny  walczyły  zaciekle,  a  cała  szkoła  z 
niecierpliwością czekała na to, jak zaprezentują się zespoły dwóch pozostałych domów. 

— Twoi starzy będą na meczu? — zdziwił się Scorpius. — Przecież nie jesteś w drużynie. 
— Ja nie, idioto, ale mój brat tak. — Al popatrzył na przyjaciela z politowaniem. — Pomyśl, jest 

przecież szukającym Gryffindoru. 

— Wiesz, jak bardzo lubię twojego brata. — Malfoy wykrzywił się paskudnie. — Raczej staram 

się o nim nie myśleć. Chociaż nie, czekaj — wolę udawać, że on w ogóle nie istnieje. 

— W każdym razie, ponieważ mój brat gra, rodzice chcą mu kibicować. Ale to jeszcze nic — 

westchnął Albus. — Mój kuzyn Freddie jest pałkarzem, więc będą też wujek George i ciocia Angelina, 
no i jeszcze wujek Ron z ciocią Hermioną, bo w tym roku Rose została ścigającą i oni koniecznie muszą 
zobaczyć jej pierwszy mecz. 

— Prawdziwa inwazja — zacukała Keira. 
— Preferowany termin to zjazd rodzinny — odparował Al. 
— Coś nie wyglądasz na zachwyconego tym zjazdem — zauważył Nath. — Przecież widziałeś 

się z nimi w ferie. Mówiłeś, że nie mają problemu z twoim przydziałem. 

— No nie — przyznał Al, zagryzając nerwowo wargę. 
— Chyba wiem, o co chodzi. — Score popatrzył na Albusa niespodziewanie chłodno. — Na 

pewno nie o przydział. Potter boi się, że to my nie będziemy umieli się zachować. 

—  Wcale  nie!  —  zaprzeczył  gwałtownie  drugi  chłopiec,  ale  rumieniec,  którym  się  oblał,  był 

dostatecznym dowodem na to, że Scorpius trafił w samo sedno. Najmłodsi Ślizgoni, jak na komendę, 
odwrócili ku niemu głowy i spiorunowali go wzrokiem.  

Albus  żałował,  że  nie  może  zapaść  się  pod  ziemię.  Osunął  się  na  ławie,  jakby  chciał  się 

wczołgać  pod  zastawiony  jedzeniem  stół  i  popatrzył  na  Scorpiusa  z  mieszaniną  wyrzutu  i  poczucia 
winy. 

— Rzuciłeś na mojego brata zaklęcie żądlące — wymamrotał. 
—  Sam  się  o  to  prosił  —  odparował  tamten  bez  wahania.  —  Zresztą,  twój  brat  to  idiota. 

Natomiast twoi rodzice… 

— Chyba nie wątpisz w nasze doskonałe maniery? — W głosie Ateny było słychać wyzwanie. 
Al popatrzył na szóstkę Ślizgonów i uśmiechnął się mimowolnie. 
—  Jakże  bym  śmiał  —  westchnął  zrezygnowany,  po  czym  wrzasnął  z  bólu,  bo  ze  wszystkich 

stron posypały się niego szturchnięcia i kuksańce. 

 
 
~*~*~*~ 
 
 
Albus uwielbiał pokój wspólny Slytherinu. Pamiętał, jak na początku nie mógł się przyzwyczaić 

nie  tylko  do  mieszkania  w  lochach,  ale  i  do  samej  myśli  o  tym.  Przerażał  go  poważny,  wręcz  ponury 
wystrój,  przytłaczały  zielono-srebrne  zdobienia,  przeszkadzał  dojmujący  chłód,  niepokoiły 
niesympatyczne  i  złośliwe  portrety.  Ale  z  miesiąca  na  miesiąc  przywiązywał  się  do  tej  części  zamku 
coraz bardziej. Wystrój nie wydawał mu się już ponury, a klasyczny, zdobienia nie były przytłaczające, 
lecz gustowne, chłód nie tyle przeszkadzał, co orzeźwiał, a portrety, choć tak samo niesympatyczne, jak 
na początku, nie wzbudzały już niepokoju. 

—  …  a  wtedy  my  oskrzydlamy  ich  atak,  przejmujemy  kafla  i  podajemy  go  na  drugą  stronę 

boiska  trzeciemu  ścigającemu,  który  ma  w  tej  chwili  wolną  drogę  do  bramek  i  tylko  obrońcę  do 
okiwania… 

Scorpius zamaszystymi pociągnięciami pióra narysował dookoła jednego z krzyżyków wielkiego 

background image

Katarzyna Cholewińska 

ślimaka, symbolizującego zapewne ten ostatni manewr. 

— Co o tym myślisz? — zapytał siedzącego naprzeciw niego Albusa, wyraźnie przejęty. 
Al westchnął cierpiętniczo. 
— Myślę, że zamazałeś właśnie moje notatki z ostatniej historii magii — powiedział, patrząc na 

zmarnowany pergamin ze smutkiem. 

Malfoy prychnął obrażony. 
— Nie zamazałem, tylko profesjonalnie nakreśliłem schemat nowej strategii, którą omawialiśmy 

z Anitą na porannym treningu — poprawił z godnością. — Poza tym, weź przestań, notatki z historii 
magii? To coś takiego w ogóle istnieje? 

— Kiedyś o nich słyszałam — wtrąciła się do rozmowy Keira teatralnym szeptem. — Podobno 

robi się je w czasie zajęć po to, żeby później zdać egzamin. 

— Egzamin z historii magii? — Score zapytał wolno, marszcząc czoło tak, jakby próbował sobie 

przypomnieć coś z wyjątkowo odległej przeszłości. — Fascynujące…! 

—  Bardzo  zabawne  —  Al  burknął,  wyrywając  przyjacielowi  pergamin  z  rąk.  —  Jeszcze 

będziecie mnie o te notatki błagać. I wiecie, co wtedy zrobię? 

— Dasz je nam. 
— Chyba śnisz! 
Keira oparła brodę na splecionych dłoniach i zamrugała komicznie. 
—  No  co  ty,  Potter  —  powiedziała  przymilnie.  —  Nie  pozwolisz  chyba,  żeby  oblał  nas  stary 

Binns, co? 

—  Zależy  —  Al  odpowiedział  po  chwili  namysłu  —  czy  będę  musiał  przejść  przez  jeszcze 

jedno omówienie nowej strategii Anity. — Sparodiował pretensjonalny sposób mówienia Malfoya. 

Keira parsknęła śmiechem, ale urwała, gdy tylko zauważyła mordercze spojrzenie jasnowłosego 

chłopca. 

— Wiesz, Malfoy, Al ma trochę racji — zaczęła ostrożnie, jakby miała wytłumaczyć Hagridowi, 

że sklątki tylnowybuchowe niekoniecznie nadają się na zwierzątka domowe. — Od tygodnia nie mówisz 
o niczym innym, tylko o tym meczu. 

— Dopiero od tygodnia? — mruknął Albus, spoglądając w górę. — Mam wrażenie, że to trwa 

co najmniej miesiąc. 

Chociaż Scorpius dostał się do drużyny jako ścigający już pod koniec września, nigdy wcześniej 

nie dręczył przyjaciół szczegółowymi relacjami z treningów. Al mógł zrozumieć, że do meczu zostało 
już  tylko  kilka  dni  i  że  jego  przyjaciel  był  podekscytowany  swoją  pierwszą  grą,  ale  żeby  aż  do  tego 
stopnia? Było to, delikatnie mówiąc, nużące. 

—  W  ogóle  się  nie  znacie.  —  Jak  zawsze,  gdy  się  denerwował,  Malfoy  oblał  się  bladym 

rumieńcem.  —  Quidditch  to  coś  więcej  niż  sport,  to  sposób  życia!  Żeby  być  naprawdę  dobrym,  nie 
wystarczy raz czy drugi poprzerzucać się kaflem, trzeba… 

—  …  zanudzić  na  śmierć  wszystkich  dookoła,  by  potem  obwiesić  się  wyprutymi  z  ich 

martwych ciał wnętrznościami? — zasugerowała słodko Keira. 

— Właściwie, to miałem powiedzieć, że trzeba myśleć o grze również poza boiskiem, ale twój 

pomysł  podoba  mi  się  znacznie  bardziej  —  odciął  się  Scorpius.  —  O!  Smith!  Wreszcie  ktoś  na 
poziomie!  —  ucieszył  się,  kiedy  Zoe  Smith,  która  również  od  początku  roku  należała  do  drużyny, 
dosiadła się do nich. — Może z tobą da się porozmawiać o czymś sensownym. 

— Jasne, bo kto jak kto, ale Zoe naprawdę potrzebuje powtórki z waszego ostatniego treningu. 

— Al przewrócił oczami, rozpierając się wygodniej w swoim ulubionym fotelu. 

Ku ich zaskoczeniu, Zoe nie parsknęła szyderczym śmiechem, nie odrzuciła na plecy włosów i 

nie odcięła się im złośliwie. Właściwie, to w ogóle się nie odezwała. Siedziała nieruchomo jak lalka, jej 
oczy lekko zamglone i nieprzytomne, wzrok wbity gdzieś ponad ich głowy. 

—  Zoe?  —  Albus  zwrócił  się  do  niej  niepewnie.  —  Nie  powiesz  Malfoyowi,  żeby  się  nażarł 

background image

Grzechy naszych ojców 

oczu traszek? 

Milczenie. 
— Skrzydeł nietoperza? Jadu akromantuli? Rybich pęcherzy…? 
— Może chociaż każ mu się wypchać kłakami pani Norris — zaproponowała Keira z nadzieją 

w głosie. 

Nic. 
Dzieci spojrzały po sobie, zaniepokojone. 
—  Smith?  —  zapytał  Scorpius,  wyraźnie  zbity  z  tropu.  —  Dobrze  się  czujesz?  Smith!  — 

krzyknął i pstryknął jej palcami tuż przed nosem. 

Zoe podskoczyła, jakby właśnie została wybudzona z hipnozy. Mrugnęła raz, drugi, po czym jej 

wzrok padł na Malfoya… Ale wbrew jego oczekiwaniom, nie wyzwała go od kretynów i nie zagroziła, 
że wsadzi mu jego własną różdżkę bynajmniej nie w nos. Popatrzyła tylko na niego oczami wielkimi jak 
błękitne  spodeczki  tak  smutno  i  bezradnie,  że  nawet  Scorpius  Malfoy,  który  nie  potrafiłby  być  miły, 
choćby zależało od tego jego życie, nie znalazł w sobie dość siły na jakąś niesympatyczną uwagę. 

— Coś się stało? — spytał, nie wiedząc, jak się zachować. 
— Mój ojciec przyjeżdża na mecz — Zoe odpowiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. 
Ślizgoni ponownie wymienili zdziwione spojrzenia. 
— To chyba dobrze, prawda? — zaczął Scorpius ostrożnie, nie wiedząc, do czego to wszystko 

zmierza. — Moi rodzice też będą… Tak jak rodzice praktycznie każdego z drużyny. 

— Moi też przyjdą — wtrącił Al z trochę wymuszonym uśmiechem. — Wiesz, bo mój brat gra 

dla Gryffindoru. 

— A mój ojciec jest tu przez cały rok — zaśmiała się Keira. — I nie robię z tego tragedii. 
Zoe spuściła wzrok, dolna warga drżała jej niebezpiecznie. 
— Wy nic nie rozumiecie. On… — zająknęła się, nie będąc w stanie dokończyć. 
—  Tak?  —  zapytał  Albus,  ale  kiedy  odruchowo  wyciągnął  w  jej  stronę  rękę,  dziewczynka 

zerwała się z siedzenia i pobiegła w stronę dormitorium. 

— Co do…? — Keira popatrzyła za nią z niedowierzaniem. 
—  Nie  mam  pojęcia.  —  Scorpius  pokręcił  głową.  —  Ale  mam  nadzieję,  że  do  meczu  jej 

przejdzie. W takim stanie nie złapie znicza, choćby jej siedział na głowie… 

— Malfoy! 
Chłopiec popatrzył na nich obruszony. 
— No co?! 
 
 
~*~*~*~ 
 
 

 

W  sobotę  związane  z  nadchodzącym  meczem  napięcie  sięgnęło  zenitu  —  atmosfera  była  tak 

gęsta, że można ją było kroić nożem. 

—  To  tylko  gra  —  Albus  powtarzał  Scorpiusowi  i  Zoe  w  nadziei,  że  zdoła  zmienić  ich 

niezdrowe nastawienie do tej — jak sam nazywał quidditch — zabawy. Mordercze spojrzenia, którymi 
go  wówczas  obrzucano,  utwierdzały  go  tylko  w  przekonaniu,  że  ma  rację  i  mobilizowały  do  dalszej 
kampanii  na  rzecz  zniechęcania  innych  do  tej  wzbudzającej  niezdrową  ekscytację  gry.  Niestety,  bez 
skutku. Wyglądało na to, że dla jego przyjaciół quidditch był sprawą życia i śmierci.  

Nie  tylko  zresztą  dla  nich  —  cały  Slytherin  stanął  na  głowie.  Wszyscy  członkowie  drużyny 

zostali  zobowiązani  do  trenowania,  gdy  tylko  było  to  możliwe,  a  więc  również  poza  boiskiem.  W 
konsekwencji  w  każdej  chwili  można  było  dostać  jedną  z  piłek  imitujących  kafla,  znicza  lub  tłuczka. 
Chociaż nie były one zaczarowane tak jak prawdziwe, nie stanowiły przez to mniejszego zagrożenia dla 

background image

Katarzyna Cholewińska 

osób postronnych. Potwierdzić to mógł każdy, kto za ich sprawą dorobił się guza czy siniaka. 

Pozostałych  Ślizgonów  Anita  Davies,  siedemnastoletnia  kapitan  zespołu,  wezwała  do 

aktywnego  wspierania  drużyny  wszystkimi  możliwymi  sposobami.  Tak  enigmatyczne  i  niekonkretne 
sformułowanie  kryło  w  sobie  zbyt  wiele  fascynujących  możliwości,  by  nie  pobudzić  wyobraźni 
podopiecznych Slytherinu i nie zachęcić ich do działania. Tak więc, jak łatwo można było się domyślić, 
do wszystkich możliwych sposobów wspierania drużyny zaliczono zarówno pospolite podcinanie Gryfonów na 
korytarzach, jak i rzucanie na nich najwymyślniejszych klątw oraz zaklęć. Pani Pomfrey zarzekała się, że 
skrzydło szpitalne nie przeżyło takiego oblężenia od czasów wojny. 

Al przez cały tydzień cierpliwie znosił ogarniające cały dom szaleństwo, wierząc, że jego własny 

rozsądek i opanowanie muszą się w końcu udzielić innym. Mylił się. Kiedy w sobotę rano Anita kazała 
rozsunąć  wszystkie  znajdujące  się  w  pokoju  wspólnym  stoły  i  fotele  tak,  by  lochy  mogły  imitować 
boisko, chłopiec skapitulował. Szybko chwycił ostatnio wypożyczoną przez siebie książkę i wymówił się 
koniecznością oddania jej do biblioteki. Wymykając się z pokoju, zignorował błagalne spojrzenie Keiry, 
która  właśnie  została  ustawiona  przed  kominkiem  z  rękoma  uniesionymi  nad  głową  i  złączonymi 
dłońmi — Flintowie wyznaczyli jej rolę jednej z bramek. 

Przemierzając  kręte  korytarze  Hogwartu,  Albus  zastanawiał  się,  co  zrobić  z  tym  porankiem. 

Koniec  końców,  pomysł  zaszycia  się  w  bibliotece  wydał  mu  się  najlepszy  —  mógł  się  założyć,  że  ta 
część  zamku  będzie  teraz  pusta.  I  rzeczywiście,  zaledwie  kilka  stolików  było  zajętych,  zapewne  przez 
jemu podobnych desperatów. 

Al od razu zagłębił się w labirynt zapełnionych starymi woluminami regałów, pewnie zmierzając 

do swojego ulubionego działu. Długo nie mógł się zdecydować, w końcu jednak wybrał książkę, która 
zainteresowała  go  już  kilka  tygodni  temu  —  Eliksiry,  które  nie  istnieją.  Cała  prawda  o  legendzie.  Nie 
zważając  na  niezadowoloną  minę  starej  pani  Pince,  która  bardzo  nie  lubiła,  kiedy  ktoś  dotykał,  a  co 
dopiero  wypożyczał  jej  książki,  chłopiec  skierował  się  w  stronę  zwykle  zajmowanego  przez  siebie 
miejsca.  Wybrany  przez  niego  stolik  znajdował  się  dokładnie  pod  oknem,  przez  które  do  środka 
wpadała  wąska  strużka  światła.  Z  tego  miejsca  było  również  dobrze  widać  tę  część  biblioteki,  która 
fascynowała Ala najbardziej — dział Ksiąg Zakazanych. 

Westchnął,  spoglądając  tęsknie  w  tamtą  stronę  —  ile  fascynujących  tomów  musiało  się  tam 

znajdować, ile trudno dostępnych pozycji! W każdej z nich zaś zaklęcia tak potężne, że z ich pomocą 
można  by  przenosić  góry.  A  eliksiry,  o  których  można  tam  przeczytać,  tajemne  receptury,  dawno 
zapomniane  składniki  i  metody  warzenia…!  Al  oddałby  dziesięć  lat  życia,  by  móc  chociaż  dotknąć 
okładki Najsilniejszych eliksirów. O korzystaniu z niej nie mówiąc.  

— Al? 
Zamrugał, wyrwany z zamyślenia. Uniósłszy głowę, napotkał dobrze mu znane orzechowe oczy 

i piegowatą buzię, okalaną burzą rudych, kręconych włosów. 

— Rose! — ucieszył się. Przypomniawszy sobie, gdzie jest, zniżył głos: — Co ty tutaj robisz? 
Kuzynka spojrzała na niego z politowaniem. 
—  A  co  można  robić  w  bibliotece?  —  zapytała  głosem,  w  którym  było  słychać  delikatną 

reprymendę, naśladując nieco ton ciotki Hermiony. Na Albusie nie robiło to jednak wrażenia. 

—  Zapewniam  cię,  że  wiele  rzeczy,  niekoniecznie  mających  coś  wspólnego  z  czytaniem.  — 

Mrugnął do niej łobuzersko, na co odpowiedziała stłumionym chichotem. 

— Strasznie się cieszę, że cię spotkałam — westchnęła, wciąż uśmiechając się promiennie. — 

Ostatnio tak rzadko się widujemy.  
 

Albus poczuł, jak wyrzuty sumienia ściskają go za gardło. Po Ceremonii Przydziału oboje odbyli 

długą i szczerą rozmowę na temat tego, jak decyzja Tiary wpłynie na ich przyjaźń. Obiecali sobie, że 
wbrew  tradycyjnej  rywalizacji  ich  domów,  będą  spędzać  razem  możliwie  dużo  czasu,  ale  nawet  nie 
przypuszczali,  jak  trudno  im  będzie  dotrzymać  słowa.  Pomiędzy  nauką  a  zobowiązaniami  wobec 
nowych przyjaciół, niełatwo było wygospodarować choćby chwilę na spotkanie. Chociaż oboje bardzo 

background image

Grzechy naszych ojców 

się starali, nawet nie zauważyli, kiedy ich drogi się rozeszły.  

— Będziemy musieli nad tym popracować — powiedział z przekonaniem. — Wiesz, zdziwiłem 

się, widząc cię tutaj teraz, na… — Zerknął na zegarek. — Pięć godzin przed meczem. Nasza drużyna 
jest  na  nogach  od  czwartej  rano,  powtarzając  w  kółko  strategię  i  zagrania.  W  pokoju  wspólnym 
symulują nawet całe manewry. Wytrzymać się tam nie da. 

Rose wywróciła oczami. 
—  U  nas  nie  jest  lepiej.  Robertowi  kompletnie  odbiło.  Rzuca  w  nas  różnymi  przedmiotami, 

żebyśmy ciągle ćwiczyli refleks. Wątpię, żeby dzisiaj zagrał. Zanim wyjdzie na boisko, dostanie zawału. 

— Słyszałem, że na meczu będzie jego ojciec — Al wyszeptał konspiracyjnie. — I że namówił 

jakiegoś sponsora, żeby obejrzał grę… Wiesz, jednej z tych słabszych drużyn, Zaskoczeni i Podłe Mole, 
czy jakoś tak… 

—  Zjednoczeni  z  Puddlemere!  —  syknęła  jego  kuzynka,  zirytowana  taką  ignorancją.  —  Grał 

dla  nich  na  początku  swojej  kariery.  Na  Merlina,  Al,  każde  dziecko  to  wie!  I  to  nie  znając,  tak  jak  ty, 
Olivera Wooda osobiście. 

Albus wzruszył ramionami. Chociaż lubił zarówno Olivera, jak i jego siedemnastoletniego syna 

Roberta,  nie  zmieniało  to  faktu,  że  quidditch  i  wszystko,  co  z  nim  związane,  obchodziło  go  tyle,  co 
zeszłoroczny śnieg. 

— Nieważne. Chodziło mi o to, że mu się nie dziwię. Też bym się denerwował, gdyby od jednej 

głupiej  gry…  Nie  przerywaj  mi!  —  poprosił  Rose,  która  już  otwierała  usta,  żeby  zaprotestować.  — 
Gdyby od jednej głupiej gry zależała moja przyszłość — dokończył stanowczo wiedząc, że mimo całej 
swojej  pasji  latania,  dziewczynka  jest  zbyt  rozsądna,  żeby  temu  zaprzeczyć.  —  Zastanawia  mnie  co 
innego  —  podjął  po  chwili  z  typowo  ślizgońskim  uśmieszkiem  na  ustach.  —  Skoro  Wood  szaleje  w 
Wieży Gryffindoru, to dlaczego nie mam tam ciebie? 

— Miałam dość łapania kałamarzy — wypaliła bez namysłu Rose. — Ostatni, którym we mnie 

rzucił, nie był dokręcony i poplamił mi całą szatę. — Skrzywiła się niemiłosiernie. — Robert zaczął na 
mnie krzyczeć, że jeśli będę grała tak, jak łapię kałamarze, to nawet nie dotknę kafla. Powiedziałam mu, 
że  mam  dosyć  jego  pomysłów  i  że  zobaczymy  się  dopiero  na  boisku,  bo  muszę  się  zregenerować 
psychicznie.  Chyba  dało  mu  to  do  myślenia  —  wzruszyła  ramionami  —  bo  kiedy  przełaziłam  przez 
dziurę w portrecie, słyszałam, jak wrzeszczał do reszty, że ma się teraz zrelaksować. Relaks albo śmierć! 
— zaczęła przedrzeźniać swojego kapitana. 

—  Jak  Robert  się  dowie,  co  wygadujesz  o  nim  za  jego  plecami,  wylecisz  z  drużyny,  zanim 

zdążysz powiedzieć: quidditch. — Usłyszeli czyjś szept. 

Nad ich stolikiem stał uśmiechnięty James, wyraźnie zachwycony tym, co właśnie usłyszał. 
—  Cześć,  Al.  —  Szturchnął  brata  w  ramię.  —  Nie  spodziewałem  się,  że  cię  tu  zastanę.  Nie 

powinieneś teraz gnić w jakimś wilgotnym lochu, wspierając swoich małych, oślizgłych przyjaciół? 

Al poparzył na brata surowo — nie bardzo potrafił go rozgryźć. Czasami wydawało mu się, że 

James  nigdy  nie  polubi  jego  przyjaciół,  bo  uprzedziwszy  się  do  nich  na  początku,  teraz  nawet  nie 
próbuje ich lepiej poznać. Kiedy indziej jednak miał wrażenie, że starszy chłopiec wcale nie jest dumny 
z  tego,  co  mówił  o  Ślizgonach  i  jak  ich  potraktował,  o  bójce  z  Malfoyem  nie  wspominając.  Pomimo 
całej  swojej  niechęci  do wszystkiego,  co  związane  ze  Slytherinem,  Jamie wyraźnie  unikał  konfliktów  i 
starał  się  zachowywać  możliwie  normalnie.  Tak  jak  teraz,  kiedy  beztrosko  żartował  z  przydziału 
młodszego brata. 

— Nie — odpowiedział Albus po chwili. — A ty nie powinieneś siedzieć w Wieży, pozwalając 

Woodowi miotać w siebie czym popadnie? 

—  Powinienem  —  odparł  równie  spokojnie  James  —  ale  najpierw  miałem  znaleźć  Rosie. 

Robert prosił, żeby przyprowadzić cię do pokoju wspólnego — zwrócił się do rudej dziewczynki. — 
Obiecuje, że nie będzie już niczym rzucał, ale chce, żebyśmy jeszcze raz powtórzyli teorię. 

Rose jęknęła żałośnie. 

background image

Katarzyna Cholewińska 

—  To  będzie  gorsze  niż  kałamarze  —  poskarżyła  się  Alowi.  —  Wood  wyciągnie  czterdzieści 

osiem tablic ze schematami i będzie omawiał szczegółowo każdą z nich! Ja tam umrę…! 

— Nie marudź. — James złapał kuzynkę za ramię i zmusił, żeby wstała. — Quidditch wymaga 

poświęceń. 

— Zobaczymy się jeszcze przez meczem? — zapytał młodszy chłopiec. 
—  Pewnie  tak.  W  końcu  będzie  się  trzeba  przywitać  ze  starymi,  nie?  —  James  wzruszył 

ramionami. — Dobra, spadamy, zanim Robert pomyśli, że padliśmy ofiarą Wielkiej Kałamarnicy. 

— James? — Al zawołał za nim cicho. — Uważaj na siebie. Możliwe, że słyszałem, jak bracia 

Flint obiecywali zrobić wszystko, żeby zwalić cię dzisiaj z miotły — powiedział, przygryzając nerwowo 
dolną wargę. 

James zasalutował mu, szczerząc zęby. 
— Się wie. Trzymaj się, mały. 
Albus uśmiechnął lekko, jego oczy zamigotały. 
— Jamie? Postaraj się dobrze zagrać. Postawiłem całego galeona na to, że złapiesz znicza. 
 
 
~*~*~*~ 
 
 
Po obiedzie wszyscy zaczęli opuszczać zamek i powoli kierować się w stronę trybun. Scorpius i 

Zoe  już  jakiś  czas  temu  pożegnali  się  z  przyjaciółmi  i  pobiegli  z  resztą  drużyny  do  szatni.  Atena  i 
Lukrecja  wróciły  się  do  lochów,  zapowiadając,  że  mają  dla  wszystkich  niespodziankę,  a  Keira,  która 
spóźniła  się  na  obiad,  została  jeszcze  chwilę  w  Wielkiej  Sali,  żeby  dokończyć  swój  pudding.  Albus, 
Vinnie i Nathaniel wyszli więc z zamku sami, podążając przez rozsłonecznione błonia w ślad za innymi 
uczniami. 

— Po co targasz tę torbę? — zapytał Nathaniel podejrzliwie, zauważywszy, jak Al mocuje się ze 

skórzanym paskiem. — Wygląda na ciężką. 

—  Masz  tam  coś  do  jedzenia?  —  Vinnie  spojrzał  na  niego  z  nadzieją.  —  Mecz  może  trwać 

nawet kilka godzin, a my zupełnie nie pomyśleliśmy o tym, żeby zwinąć coś z obiadu. 

—  Lepiej.  —  Czarnowłosy  chłopiec  uśmiechnął  się  promiennie,  po  czym  wyciągnął  z  torby 

opasły tom Eliksirów, które nie istnieją

Przyjaciele  popatrzyli  na  niego  z  niedowierzaniem.  Nott  chwycił  książkę,  jakby  chciał  się 

przekonać, że jest prawdziwa. 

— Wziąłeś książkę? Na mecz?! Ale chyba nie masz zamiaru czytać w trakcie gry…? 
—  O,  kto  wypożyczył  Eliksiry,  które  nie  istnieją?  —  Dogoniwszy  ich,  Keira  uwiesiła  się  na 

Nathanielu. — Mogłabym pożyć? Nie wzięłam sobie nic do czytania, a mecz może trwać nawet kilka 
godzin. 

Al wyszczerzył zęby, po czym pokazał chłopakom język. 
—  To  moje  —  przyznał  się,  wyrywając  książkę  Nottowi  i  chowając  ją  do  torby.  —  Ale  nie 

pożyczę, bo wziąłem dla siebie. 

—  Nie  bądź  taki,  Potter.  —  Keira  puściła  ramię  Nathaniela  tylko  po  to,  żeby  przylgnąć  do 

Albusa. — Podziel się! Możemy przecież czytać razem… 

—  A  co  będę  z  tego  miał?  —  zapytał  chłopiec  pamiętając,  że  w  Slytherinie  nic  nie  jest  i  nie 

powinno być za darmo. 

Ciemnoskóra dziewczynka uśmiechnęła się szelmowsko. 
— Nie powiem Malfoyowi, że przyniosłeś sobie książkę na jego mecz. 
Al naburmuszył się, zły, że po raz kolejny go przechytrzyła. 
— To zwykły szantaż! 

background image

Grzechy naszych ojców 

— Szantaż? — Usłyszał czyjś rozbawiony głos za plecami. 
Dzieci obróciły się, stając twarzą w twarz z czwórką uśmiechniętych dorosłych.  
— Tato! Mamo! — Albus rzucił się w objęcia rodziców. 
— Szantaż? — powtórzył tata, przyglądając się chłopcu uważnie. 
Al rzucił przestraszone spojrzenie Keirze, po czym wyjąkał: 
—  Szant…  aż…  za  dobrze  zaśpiewany!  —  Roześmiał  się  trochę  sztucznie.  —  Keira  świetnie 

śpiewa — powiedział z przekonaniem, niemo prosząc dziewczynkę o wsparcie. 

— O, tak. — Pokiwała energicznie głową. — Szczególnie szanty. 
Nathaniel zgiął się w nagłym, podejrzanym ataku kaszlu. Tata uniósł sceptycznie brwi, ale jeśli 

im nie uwierzył, to nie dał tego po sobie poznać. 

—  Cześć,  ciociu,  wujku  —  Albus  przywitał  się  z  pozostałą  dwójką,  desperacko  próbując 

odciągnąć ich uwagę od kwestii muzycznych talentów Keiry. — Widzieliście się już z Rose? 

Wysoki, piegowaty rudzielec uśmiechnął się z dumą. 
— Ona i James właśnie pobiegli do przebieralni — odpowiedział. — George i Angelina poszli 

razem  z  nimi,  żeby  porozmawiać  jeszcze  przed  meczem  z  Freddie’em.  Rosie  wyglądała  świetnie  w 
stroju  do  latania,  prawda?  —  zwrócił  się  podekscytowany  do  towarzyszącej  mu  kobiety,  której  miłą 
twarz okalały gęste, orzechowe loki. — Dlaczego nie wziąłem aparatu…? 

—  Bo  zapomniałeś  —  upomniała  go  ciemnowłosa  kobieta  głosem,  w  którym  słychać  było 

zniecierpliwienie.  —  Nie  przedstawisz  nas,  Al?  —  zwróciła  się  do  siostrzeńca,  dając  wyraźnie  do 
zrozumienia, że kwestia aparatu jej nie interesuje. 

Albus zarumienił się, lekko zawstydzony.  
—  Jasne,  przepraszam.  To  jest  Keira  Zabini.  —  Dziewczynka  uśmiechnęła  się  najładniej  jak 

potrafiła. — To Nathaniel Nott, a to Vinnie Goyle. — Wskazał na chłopców, którzy ukłonili się lekko, 
pamiętając,  co  obiecali  przyjacielowi  kilka  tygodni  temu.  —  A  to  są  moi  rodzice,  ciocia  Hermiona  i 
wujek Ron. 

—  Doborowe  towarzystwo  —  mruknął  Ron,  po  czym  stęknął,  bo  Hermiona  kopnęła  go  w 

kostkę. 

— Bardzo nam miło — powiedziała Ginny, uśmiechając się do dzieci ciepło. 
— Jak tam szkoła? — zapytał Harry pogodnie. 
— Jeszcze stoi — odpowiedział, wzruszając ramionami, Al. 
— Coś nie jesteś zbyt rozmowny — zacukał tata. — Nie stęskniłeś się za nami? 
Albus przewrócił oczami. 
— Stęskniłem. Ale nie na tyle, żeby rozmawiać teraz o szkole. Co u Lily i Hugona? 
—  Strasznie  wam  zazdroszczą  Hogwartu  —  odpowiedziała  ciocia  Hermiona.  —  Musicie  do 

nich częściej pisać, bo pomyślą, że zupełnie o nich nie pamiętacie… 

— Keira! Al! Vinnie! Nath! Wszędzie was szukałyśmy! Zobaczcie, co ma… 
Atena  i  Lukrecja  zatrzymały  się  gwałtownie  na  widok  towarzyszącym  grupce  Ślizgonów 

dorosłych.  Obie  były  zdyszane  i  zarumienione  od  biegu;  krótka  fryzurka  Ateny,  zwykle  gładka  i 
elegancka, przypominała koniec szczotki, a jasne, długie kosmyki prostych włosów Luki wymykały się 
wiążącej je wstążce. Obie niosły ze sobą, trzymając go z dwóch stron, ogromny rulon pergaminu. 

— Dzień dobry. — Dygnęły, po czym przedstawiły się prawie jednocześnie: 
— Atena Greengrass. 
— Lukrecja Warrington. 
—  Harry  Potter.  —  Tata  Albusa  uścisnął  rękę  każdej  z  nich.  —  Moja  żona,  Ginny  i  nasza 

rodzina, Ron i Hermiona Weasleyowie. Jesteście koleżankami Ala z klasy, prawda? 

Dziewczynki pokiwały głowami. 
— Przepraszamy, nie chciałyśmy przeszkadzać… 
— Co to jest? — Vinnie nie wytrzymał i zapytał o taszczony przez nie zwój. Ku zaskoczeniu 

background image

Katarzyna Cholewińska 

wszystkich, Ślizgonki zarumieniły się gwałtowanie. 

— Nic takiego… 
— Chciałyśmy wam pokazać… 
— Ale możemy później… 
— Dajcie spokój! — przerwał im Albus. — Moja rodzina nie gryzie, tylko wygląda tak… 
— Jak? — Mama wzięła się pod boki, marszcząc brwi. 
— Dystyngowanie — dokończyła za niego Keira. — To chciał powiedzieć Albus. Prawda, Al? 
—  Nie  —  zaprzeczył  w  pierwszym  odruchu,  po  czym  poprawił  się:  —  Tak.  To  znaczy… 

Powiedzcie wreszcie, co to takiego — zwrócił się do Ateny i Lukrecji, unikając przenikliwego wzroku 
matki. 

Dziewczynki  popatrzyły  po  sobie  niepewnie,  po  czym  ustąpiły.  Trzymając  pergamin  z  dwóch 

stron, zaczęły go rozwijać. 

— To transparent! — wykrzyknął Nathaniel. 
— Nie, serio? — prychnęła Keira, ale widać było, że i ona jest pod wrażeniem. 
Pergamin  przedstawiał  ogromnego,  kilkumetrowego  węża.  Jadowicie  zielony  gad  syczał, 

wysuwając cienki, różowy język i wił się dookoła liter mieniącego się różnymi odcieniami srebra i zieleni 
napisu Slytherin

— Piękny — westchnął Al. — Same go narysowałyście? 
— To dzieło Luki — wyjaśniła Atena. — Ja tylko pomogłam przy zaklęciach. 
— Pracowałyśmy nad nim cały tydzień. — Jasnowłosa dziewczynka zarumieniła się lekko, ale 

wyglądała na niezwykle dumną. — Byłyśmy u Flitwicka, żeby powiedział nam, jak zaczarować węża i 
litery… 

—  Ohyda  —  mruknął  Ron  i  znowu  jęknął  z  bólu,  kiedy  Hermiona  i  Ginny  jednocześnie 

nadepnęły mu na stopy. 

— Śliczny rysunek — stwierdziła pani Potter, wyraźnie zachwycona nie tyle transparentem, co 

dziewczynkami. Al mógł przysiąc, że słyszał, jak szepnęła tacie: Urocze dzieci, aż trudno uwierzyć… 

Uśmiechnął  się.  Nawet  nie  przypuszczał,  że  pójdzie  tak  gładko.  Powinien  jednak  mieć  więcej 

wiary w swoich przyjaciół. Kiedy chcieli, mogli zrobić dobre wrażenie. 

—  Ale  to  jeszcze  nic!  —  wykrzyknęła  podekscytowana  Atena.  —  Punkt  dla  Slytherinu!  — 

zawołała, klaszcząc w dłonie z uciechy. 

Ciocia aż pisnęła z wrażenia, kiedy na transparencie pojawił się wielki lew Gryffindoru. Zwierzę 

potrząsnęło złotą grzywą, zaryczało… Po czym zaczęło żałośnie charczeć, kiedy wąż oplótł je ciasno i 
zaczął dusić. 

Albus  nie  mógł  uwierzyć  własnym  oczom.  Jego  rodzice  wyglądali  na  przerażonych  tym 

pomysłem  —  a  jak  powiedziała  Atena,  to  jeszcze  nic.  Po  kilkunastu  sekundach  zmagań,  z  pyska  lwa 
obficie popłynęła krew. Kiedy w końcu zwierz zwalił się bez życia na ziemię, wąż rozwarł paszczę i… 

— Ekstra! — krzyknął podekscytowany Nathaniel. — Zje go w całości? 
— No. — Luka pokiwała jasną główką. — Zrobiłyśmy tak, że ogon wsuwa jak spaghetti. 
— Ale myślicie, że może być? — Atena zmarszczyła czoło. 
—  Hm…  Chyba  powinny  mu  jeszcze  wyleźć  na  wierzch  gały  —  oceniła  fachowo  Keira, 

przyglądając się rysunkowi z uwagą. 

Widząc,  że  jego  mama  i  ciocia  zrobiły  się  niebezpiecznie  zielone  na  twarzach,  Al  złapał  je  za 

ręce i pociągnął w stronę trybun. Usłyszał jeszcze, jak dzieci dyskutują nad szczegółami rysunku: 

— Ale nie za mało krwi? 
 
 
~*~*~*~ 
 

background image

Grzechy naszych ojców 

10 

 
Chociaż mecz się jeszcze nie zaczął, Albus już marzył o jego końcu. I nie chodziło nawet o to, 

że nudził się niemiłosiernie, bo na tę ewentualność był przygotowany — schowana głęboko w torbie, 
czekała  na  niego  bardzo  interesująca  książka,  która  zrekompensowałaby  mu  wszystkie  związane  z 
quidditchem  niedogodności.  Nie  miał  też  na  to  wpływu  fakt,  że  przez  całą  imprezę  będzie  musiał 
siedzieć wciśnięty między mamę i tatę jako jedyny kibic Slytherinu w czerwono-złotym tłumie.  

Nie w tym rzecz. 
Albus  Potter  przysiągł  sobie,  że  jeśli  jeszcze  jedna  osoba  uszczypnie  go  w  policzek,  zmierzwi 

mu  włosy,  albo  ucałuje  w  czoło,  nie  zawaha  się  użyć  różdżki.  Podobno,  aby  rzucić  któreś  z 
Niewybaczalnych, trzeba tego przede wszystkim chcieć — w tej zaś chwili niczego nie pragnął bardziej. 
Jedyne wątpliwości, jakie miał, dotyczyły wyboru samego zaklęcia. 

Jakby  mało  było  krępujących  czułości  ze  strony  mamy,  dociekliwych  pytań  cioci  i 

niewybrednych  komentarzy  wujka!  Chłopcu  wydawało  się,  że  na  trybunach  spotkali  się  absolutnie 
wszyscy  ludzie,  jakich  jego  rodzice  kiedykolwiek  poznali.  Ciocia  Angelina  porwała  Ala  w  objęcia, 
zupełnie  nie  przejmując  się  tym,  że  znajdowali  się  w  miejscu  publicznym.  Wujek  George,  w  ramach 
powitania,  przetestował  na  nim  kolejny  produkt  ze  swojego  sklepu.  Pracująca  razem  z  tatą  Lavender 
Brown  nie  omieszkała  rozczulić  się  nad  tym,  jak  szybko  Al  rośnie.  Chociaż  Lee  Jordan  zachował  się 
przyzwoicie, ograniczając się jedynie do posłania mu promiennego uśmiechu, to już jego żona, Alicja, 
obcałowała chłopca, jakby ciągle miał pięć lat. Jonathan Bell klepnął go w plecy tak mocno, że Al mało 
się  nie  przewrócił.  Olivera  Wooda  zaś  tylko  ostrzegawcze  spojrzenie  najmłodszego  Pottera 
powstrzymało przed — o zgrozo! — wzięciem go na ręce. Widząc rozjaśnione cichym śmiechem oczy 
taty, najwyraźniej zachwyconego całą sytuacją, Al postanowił obrazić się również na niego.  

W konsekwencji siedział naburmuszony, nie odzywając się do nikogo, bardzo zajęty posyłaniem 

wszystkim urażonych spojrzeń. 

— Potter! 
Al,  usłyszawszy,  że  ktoś  woła  jego  nazwisko,  wstał  z  ławki.  Przez  trybuny,  z  samego  dołu, 

przedzierał  się  w  jego  stronę  Scorpius

1

.  Chłopiec  bezceremonialnie  rozpychał  tłum  widzów,  a  na 

oburzone okrzyki i żądania przeprosin oczywiście nie odpowiadał. Al po tym tylko poznałby przyjaciela 
na końcu świata. 

— Coś się stało? — zapytała ciocia Hermiona, zaciekawiona przyczyną zamieszania. 
— Potter! Cholera jasna, gdzieś ty usiadł, pacanie? Szukam cię od dwudziestu minut! Do głowy 

mi  nie  przyszło,  że  będziesz  z  Gryfonami!  —  Scorpius  wydarł  się  na  drugiego  chłopca,  pomiędzy 
jednym ciężkim oddechem a drugim. Na jego blade policzki wystąpiły różowe plamy, a jasne włosy były 
potargane  przez  wiatr  i  posklejane  potem  —  Malfoy  jeszcze  nigdy  nie  wyglądał  tak  niechlujnie.  To 
mogło znaczyć tylko jedno… 

— Apokalipsa, Potter! — wykrztusił z siebie Score, próbując opanować oddech. — Normalnie 

Armaggeddon! 

W  przeciwieństwie  do  niego,  Al  pamiętał,  że  nie  są  sami.  Dyskretnie  wskazał  głową  na 

towarzyszących  mu  dorosłych  i  uniósł  znacząco  brwi,  niemo  przypominając  Malfoyowi,  że  jeszcze 
kilkanaście dni temu obiecywał zrobić na Potterach i Weasleyach jak najlepsze wrażenie. 

Scorpius nie był głupi — zrozumiał w lot. 
—  Dzień  dobry  —  rzucił  niedbale,  przewracając oczami  w  irytacji.  Posłał  Albusowi  znaczące 

spojrzenie. Zadowolony? — zdawał się pytać. 

Al był daleki od zadowolenia. Nie żeby dla Score'a miało to jakiekolwiek znaczenia. Ten ostatni 

chwycił go za ramię i odciągnął kilka kroków od przyglądających mu się uważnie dorosłych.  
                                                 

1

 Nigdy nie umiałam wyobrazić sobie filmowych trybun, w związku z tym widzę je i opisuję jako takie, 

jakie znamy z mugolskich boisk. 

background image

Katarzyna Cholewińska 

11 

— Rusz się, Potter, mamy kryzys! — ponaglał przyjaciela Malfoy, szarpiąc go za szatę. 
Albus wyrwał mu swój rękaw, po czym skrzyżował ręce na piersi, czekając na dalsze wyjaśnienia 

z uniesionymi sceptycznie brwiami. Ślizgoni lubili przesadzać. Podejrzewał, że tak jest również w tym 
przypadku.  

— Idziesz czy nie? — niecierpliwił się drugi chłopiec.  
— Nie — odpowiedział spokojnie Albus. Gdy Scorpius rzucił mu zaskoczone spojrzenie, dodał 

z  westchnieniem:  —  Score,  dobrze  wiesz,  że  to  popołudnie  obiecałem  spędzić  z  rodziną.  Myślisz,  że 
dlaczego  nie  jestem  teraz  z  resztą  domu?  Nie  mogę  ich  nagle  zostawić,  bo  ty,  nie  wiem,  zgubiłeś 
ochraniacze! 

To wyraźnie rozzłościło Malfoya. 
— Naprawdę sądzisz, że przez pół godziny latałbym po trybunach jak głupi, gdyby chodziło o 

ochraniacze

Al nie odpowiedział, czując się nagle strasznie głupio. 
— Taki niezbędny to ty mi nie jesteś — dokończył Scorpius, przewracając oczami. 
— Powiedziałem, że nie mogę iść — Albus upierał się przy swoim. — O cokolwiek chodzi, idź 

z tym do Keiry i nie zawracaj mi teraz głowy. 

—  Taki  z  ciebie  Ślizgon?  Slytherin  w  niebezpieczeństwie,  nasze  szanse  na  zdobycie  Pucharu 

Domów poważnie zagrożone, cała sprawa na milę śmierdzi gryfońską dywersją, a ty… 

— Daruj sobie ten histeryczny wywód i spadaj na boisko, bo zaczną bez ciebie. — Al pokręcił 

głową, wciąż przekonany, że chodzi o jakąś bzdurę. 

— Kiedy drużyna potrzebuje twojej wzbudzającej zaufanie osoby, dyplomatycznych talentów i 

wpływowego nazwiska! — Scorpius zamachał rękami jak topielec. — Słuchaj. — Jasnowłosy chłopiec 
nie dał sobie przerwać, wyraźnie zdeterminowany. — Jak Anita omawiała z nami ostatnie szczegóły gry, 
do szatni wpadł jakiś facet, złapał Smith za rękę i wywlókł ją na zewnątrz, wrzeszcząc, że nie pozwoli 
jej zagrać. Wybiegliśmy za nimi, Smith płacze, Anita krzyczy, Triss biegnie po panią Hooch, Flintowie 
już sięgają po pałki, a ten facet dalej drze mordę, że przecież nie wyraził na to zgody i że po jego trupie. 
Na to ja słusznie zauważyłem, że to się da zrobić, a ten gość o poczuciu humoru trolla, jak nie zacznie 
znowu wrzeszczeć, że Zoe z dziećmi morderców grać nie pozwoli... 

— Czekaj, wróć do tego momentu, w którym powiedziałeś obcemu facetowi, że jego śmierć da 

się załatwić — wpadł mu w słowo Al, nie wierząc własnym uszom.  

Malfoy prychnął: 
—  Ja  się  go  pytam,  kogo  nazywa  mordercami…  I  żeśmy  się  trochę  pokłócili.  —  Przeczesał 

dłonią włosy, a jego przyjaciel już wiedział, że najlepsze zostawił na koniec. — Flintowie czekali chyba 
tylko na to, aż się odsunę, żeby temu kretynowi porządnie przywalić, przysięgam, że Demetrius już brał 
zamach.… No, tylko że wtedy Smith zaczęła piszczeć, że ten świr to jej ojciec. — Chłopiec nerwowo 
przestępował z nogi na nogę.  

Albus gapił się na Scorpiusa w kompletnym osłupieniu, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Bo 

cóż można tu było dodać? 

— Score — zaczął ostrożnie — jeśli tata Zoe zabronił jej grać, nie można nic na to poradzić. 

Musicie grać z rezerwowym szukającym… 

— Którego nie mamy — wpadł mu w słowo Malfoy.  
Aha. To lekko komplikowało całą sprawę. Dlaczego Ślizgoni nie mieli nikogo w rezerwie? 
— … albo przełożyć mecz… 
— Na co Gryfoni się nie zgodzą, a my przegramy walkowerem. 
— … albo grać bez szukającej. 
— Co równa się z walkowerem. 
Al westchnął. 
— W takim razie nie wiem… 

background image

Grzechy naszych ojców 

12 

—  Więc  całe  szczęście,  że  ja  wiem  —  wyrzucił  z  siebie  Malfoy.  —  Mam  bardzo  chytry  plan, 

genialny  w  swej  prostocie.  —  Scorpius  zignorował  cierpiętniczy  jęk  drugiego  chłopca  i  niezrażony, 
kontynuował:  —  Pójdziesz  ze  mną  na  boisko,  zagadasz  starego  Smitha,  zaczniesz  go  prosić,  żeby 
pozwolił Zoe zagrać, że powinien dać nam szansę, że dzieci nie mogą odpowiadać za grzechy swoich 
ojców i takie tam sentymentalne brednie. My w tym czasie — zawiesił dramatycznie głos dla lepszego 
efektu — za pomocą kilku strategicznie rozmieszczonych łajnobomb dokonamy dywersyfikacji uwagi, 
podkradniemy się do pani Hooch, wyciągniemy z jej kieszeni klucze, zbierzemy wszystkie wolne miotły 
w schowku, zamkniemy go od zewnątrz i szybko wzbijemy się razem ze Smith w powietrze, gdzie jej 
nerwowy tatuś będzie mógł nam nagwizdać. 

Al schował twarz w dłoniach. 
— Dobra — westchnął po chwili ciężkiej ciszy. — Pójdę tam i pogadam z ojcem Zoe. Tylko mi 

obiecaj, że nie będziesz w tym czasie niczego kombinował z łajnobombami, kluczami, schowkami… 

Malfoy wydął dolną wargę, wyraźne urażony. 
— A mój plan? — zajęczał zawiedzony. 
— Nigdy więcej mi o nim nie wspominaj.  
Al  wziął  głęboki  oddech  i  z  promiennym  uśmiechem  odwrócił  się  do  rodziców,  wyraźnie 

zaintrygowanych gwałtowną, ale cichą wymianą zdań, jaka miała przed chwilą miejsce.  

—  Skoczę  na  chwilę  na  boisko,  dobra?  —  powiedział,  mając  nadzieję,  że  jego  lekko  piskliwy 

głos nie zdradza, że właśnie ma zamiar wpakować się w coś, co zapowiadało się na poważne kłopoty. 
— Za kilka minut będę z powrotem. 

— Co…? — zaczęła ciocia Hermiona, która zawsze musiała wiedzieć wszystko. 
— Nic takiego — zapewnił ją szybko. — Koleżanka źle się poczuła i potrzebuje… 
—  Wsparcia  —  dokończył  za  niego  Score.  —  Smith  to  straszna  histeryczka.  Denerwuje  się 

przed  meczem.  Tylko  Al  potrafi  ją  uspokoić,  więc  pożyczam  go  na  chwilkę,  okej?  —  Chłopiec 
uśmiechnął się czarująco i pociągnął Albusa w dół trybun, znowu bezceremonialnie rozpychając się. 

Al  gorączkowo  zastanawiał  się,  co  powie  ojcu  Zoe.  Przeklinał  w  duchu  niewyparzony  język 

Malfoya,  który  —  Malfoy,  nie  język  —  nie  wiedział,  co  to  takt.  I  kto  —  myślał,  szybkim  krokiem 
przecinając murawę — jak zwykle zresztą, będzie musiał uratować jego chudy tyłek? 

— Nieładnie tak kłamać. 
Chłopcy  aż  podskoczyli  z  zaskoczenia,  zatrzymując  się  gwałtownie.  Albus  z  rezygnacją 

pomyślał, że to już drugi raz, kiedy pozwolił się tak podejść własnemu ojcu. 

— Tato! — mały Ślizgon wykrzyknął, udając, że nie wie, o co Harry'emu chodziło. — Coś się 

stało? Szukasz łazienki, albo... 

—  Al.  Proszę  cię,  nie  obrażaj  mojej  inteligencji.  Od  dziesięciu  lat  kieruję  Biurem  Aurorów  i 

wyciągam zeznania z groźnych przestępców. Naprawdę uważasz, że dam się oszukać jedenastolatkowi? 

Zawsze można było mieć nadzieję, prawda? Albus zwiesił smętnie głowę. 
— Nie — odpowiedział szczerze, unikając wzroku ojca. 
— Jestem dotknięty tym, że nie uważasz mnie i mamy za osoby godne twojego zaufania na tyle, 

aby nam powiedzieć o… 

—  Panie  Potter?  —  Score  przerwał  Harry'emu  z  uprzejmym  uśmiechem  na  ustach,  po  czym 

przedstawił  się:  —  Scorpius  Malfoy.  Zanim  wygłosi  pan  swoje  kazanie  na  temat  szacunku,  zaufania, 
kłamania  rodzicom  i  wpływu  czarów  rozgrzewających  na  powiększanie  się  dziury  ozonowej,  pozwoli 
pan, że Albus spełni swój ślizgoński obowiązek i pomoże nam odzyskać szukającą? 

Harry spojrzał na chłopca uważnie zza szkieł swoich okularów. 
— Malfoy, tak? — mruknął. — A co się stało z waszą szukającą? 
Scorpius nie odpowiedział od razu. Al mógł przysiąc, że słyszy cichy zgrzyt pracujących w jego 

głowie  trybików.  Powiedzieć,  czy  nie  powiedzieć?  Ślizgon  zdawał  się  dokonywać  szybkiego  rachunku 
zysków i strat.  

background image

Katarzyna Cholewińska 

13 

—  Tata  naszej  koleżanki  nie  pozwala  jej  grać  —  powiedział  w  końcu  Albus,  nie  czekając,  aż 

przyjaciel podejmie decyzję. — A nasza drużyna została bez jednego zawodnika. 

—  Zawodnika!  —  wybuchnął  drugi  chłopiec.  —  Nie  jakiegoś  tam  zawodnika,  tylko 

najważniejszego! Bez szukającej nie mamy szans, a ojciec Smith doskonale o tym wie! Równie dobrze 
możemy położyć się na murawie i umrzeć, na jedno wyjdzie! 

—  Czekaj,  powiedziałeś,  że  ojciec  kogo?  —  zainteresował  się  Harry.  Nie  żeby  Al  miał  z  tym 

jakiś  problem.  W  ten  sposób  istniała  szansa,  że  jego  tata  zapomni  o  tym,  co  chłopiec  przed  chwilą 
zrobił. 

— Nawet nie myśl, że zapomnę o tym, co przed chwilą zrobiłeś — upomniał go surowo auror, 

po czym na powrót skupił uwagę na Scorpiusie. — Powiedziałeś, że chodzi o… 

—  Smith,  Zoe  Smith  —  wyjaśnił  Malfoy.  —  Jej  ojciec  to  kompletny  wariat!  Nie  pozwala  jej 

grać. 

— Dlaczego? 
Młody  Malfoy  popatrzył  na  starszego  czarodzieja  jak  na  wyjątkowo  mało  rozgarniętego 

pięciolatka. 

— Bo gra dla Slytherinu. 
Zapadło krótkie milczenie. Harry westchnął i po chwili podjął: 
— Na co czekamy? 
 
 
~*~*~*~ 
 
 
— Co się stało? Gdzie byliście? 
Gdy tylko wrócili na swoje miejsca, mama i ciocia zasypały ich gradem pytań. Albus popatrzył 

na ojca, wahając się, co odpowiedzieć. Bo, szczerze mówiąc, nie bardzo wiedział. Niby nic takiego się 
nie  stało  —  a  jednak  chłopiec  nie  mógł  się  pozbyć  dojmującego  uczucia  niepokoju,  jakby  pod 
pozorami otaczającej go magicznej normalności kryło się jakieś uśpione niebezpieczeństwo. 

Kiedy  przybyli  razem  z  tatą  na  miejsce,  Al  przypomniał  sobie  egzaltowany  okrzyk  Score'a 

(Armaggeddon!) i ze zdziwieniem stwierdził, że trudno o słowo lepiej oddające sytuację. Tuż za progiem 
ślizgońskiej  szatni  miało  miejsce  istnie  pandemonium.  Jego  zdecydowanym  epicentrum  był  wysoki 
czarodziej w średnim wieku i o dość nieprzyjemnej aparycji. Pan Smith (bo musiał to być on), czerwony 
na  twarzy,  wrzeszczał  ile  sił  w  płucach,  przekrzykując  się  z  potężnie  zbudowanym  chłopakiem  w 
zielonych szatach drużyny Slytherinu. Tubalny głos osiłka, w którym Al od razu rozpoznał Demetriusa, 
niósł  się  echem  po  murawie.  Pomiędzy  tych  dwoje  wcisnęła  się  jeszcze  jedna  osoba,  niepozorna, 
czarnowłosa  dziewczyna,  która  bezskutecznie  próbowała  rozdzielić  parę  wściekłych  czarodziejów. 
Trzymając  dłonie  na  ich  piersiach  i  stojąc  w  lekkim  rozkroku,  wyglądała  komicznie  z  jednej,  a 
imponująco z drugiej strony. Albus miał wrażenie, że jeszcze chwila, a szczupła zawodniczka zostanie 
zgnieciona.  Wrażenie  było  oczywiście  mylne.  Anicie  Davies  nie  dałoby  w  końcu  rady  nawet  stado 
rozjuszonych hipogryfów. Zdawał się o tym dobrze wiedzieć Tristan, który kilka minut temu zostawił 
swoją kapitan na pastwę losu, by teraz wrócić w towarzystwie pani Hooch.  

— Co tu się dzieje?! Proszę pana, kim pan jest?! — krzyczała stara nauczycielka, chwytając za 

gwizdek  i  wydobywając  z  niego  dźwięk  tak  przeraźliwy,  że  wszelkie  wrzaski  ucichły.  —  Proszę 
natychmiast  wyjaśnić,  co  pan  tutaj  robi  i  dlaczego  napastuje  pan  moich  uczniów,  albo  pójdę  po 
dyrektorkę!  —  Czarownica  stanęła  tuż  przed  sprawcą  całego  zamieszania,  mierząc  go  przenikliwym 
spojrzeniem swoich sokolich oczu. Zmarszczyła czoło. — Czy ja pana skądś nie znam…? 

Możliwe,  że  problem  rozwiązałby  się  sam.  Pani  Hooch  była  już  na  miejscu  i  zaczynała 

przejmować kontrolę na sytuacją. Pan Smith przestał krzyczeć jak opętany, a Al zaryzykowałby wręcz 

background image

Grzechy naszych ojców 

14 

stwierdzenie,  że  wyglądał  na  trochę  speszonego.  Najwidoczniej  jego  plan  sabotowania  drużyny 
Slytherinu  nie  przewidywał  interwencji  nauczycielki,  a  tym  bardziej  nauczycielki,  która  zdawała  się  go 
znać.  Uspokajał  się  także  Demetrius,  Anita  zyskała  dostęp  do  świeżego  powietrza  i  znowu  mogła 
oddychać,  a  Scorpius  znajdował  się  w  bezpiecznej  odległości  od  głównych  zainteresowanych,  w 
związku  z  czym  niebezpieczeństwo,  że  palnie  jakąś  nietaktowną  głupotę,  zostało  sprowadzone  do 
minimum. Jeszcze tylko… 

— Flint, zostaw tę pałkę, bo jak ja cię palnę… Nie ty, Demetrius, tylko twój brat! — W kilku 

słowach instruktorka latania spacyfikowała ostatniego rebelianta, Augustusa. 

Możliwe więc, że sytuacja rozwiązałaby się sama. W związku z tym tata Albusa musiał działać 

naprawdę szybko, jeśli miał dzisiaj ochotę zbawiać świat. 

—  Proszę  nie  wołać  Minerwy,  pani  profesor.  —  Harry  podszedł  do  pani  Hooch  z 

przepraszającym  uśmiechem  na  ustach  (kilka  lat  temu  zrobił  kurs  negocjacji  magicznych  i  od  tamtej 
pory zdecydowanie rzadziej prowokował i dawał się sprowokować innym). Ta rozpoznała go od razu, 
nie  postąpiła  jednak  tak,  jak  zrobiłaby  na  jej  miejscu  większość  ludzi,  czyli  nie  rozpłynęła  się  z 
zachwytu. Rzuciła tacie Ala ostre spojrzenie i warknęła: 

—  Potter,  kto  jak  kto,  ale  ty  powinieneś  wiedzieć, że  wstęp  na  boisko  osobom  niezwiązanym 

bezpośrednio z grą jest ściśle zabroniony… 

—  Ja  tylko  na  chwilę  —  wszedł  jej  w  słowo  auror,  unosząc  ręce  w  uspokajającym  geście.  — 

Przyszedłem po Zachariasza. 

Oczy pani Hooch zwęziły się, co wcześniej wydawało się niemożliwe. 
—  Już  pamiętam.  —  Obróciła  głowę  nieco  ptasim  ruchem.  —  Smith,  Zachariasz  Smith. 

Szukający Hufflepuffu, rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty... 

—  Tabelę  wyników  też  pani  zna?  —  warknął  rocznik  tysiąc  dziewięćset  dziewięćdziesiąty, 

zaciskając usta w cienką linię. 

— Dwa zwycięstwa, cztery porażki. Nienajlepiej, ale ujdzie

2

Zachariasz Smith wrzał ze złości. 

— To, co się tutaj wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie… 
— Zachariaszu, mogę cię prosić na słówko? — zapytał Harry tonem nieznoszącym sprzeciwu. 

Co prawda pan Smith wyglądał, jakby bardzo chciał się sprzeciwić, ale drogę odwrotu odcięła mu pani 
Hooch,  patrząc  na  niego  jak  drapieżny  ptak  na  swoją  przyszłą  ofiarę.  Uwięziony  między  młotem  a 
kowadłem,  po krótkim  namyśle Zachariasz  zdecydował  się  na kowadło  i  pozwolił  Harry'emu  poufale 
wziąć się pod rękę i odprowadzić na stronę. 

Pani Hooch i Anita rzuciły się do stojącej nieco na uboczu zapłakanej Zoe i zaczęły ją pocieszać. A 
raczej — próbowały, ponosząc sromotną porażkę, bo naprawdę trudno było o dwie bardziej 
szorstkie i nieprzyjemne w obyciu kobiety. W konsekwencji Zoe nie uspokoiła się ani trochę, 
rytmicznie pociągając nosem i co chwila zachłystując się łzami. Na ratunek ruszyli bracia Flint, ale 
zapewnienia z ich strony, że załatwią każdego, kto sprawi Zoe przykrość, również nie przyniosły 
pożądanego efektu. W chwili, w której Albus podszedł koleżanki, usłyszał, jak Triss mówi: 

— Ja się nią zajmę, proszę pani… Anita, zabierz zwierzyniec i wypad, zanim mała wpadnie w 

prawdziwą  histerię.  Ty  nie,  Potter,  zostań,  o  dziwo  nie  działasz  na  ludzi  jak  brak  pracy  domowej  na 
                                                 

2

  Wynik  Zachariasza  jest  efektem  moich  niezbyt  zręcznych  szacunków.  Zakładając,  że  pozycję 

szukającego  objął  w  szóstej  klasie,  czyli  po  śmierci  Cedryka  (ponieważ  Zachariasz  był  starszy  od 
Harry'ego  o  rok,  Turniej  Trójmagiczny  przypadł  na  jego  piąty  rok  nauki),  to  do  końca  Hogwartu 
zaliczył dwa sezony po trzy mecze w każdym. Nie mam przy sobie książek, ale zakładam, że za każdym 
razem  przegrał  z  Harrym...  Dalej  to  już  czysta  spekulacja.  Jeżeli  ktoś  potrafi  podać  bardziej 
prawdopodobny wynik, to mówcie, ten fragment poprawię bez żalu. 

background image

Katarzyna Cholewińska 

15 

Zabiniego. 

Po chwili chłopcy zostali z dziewczynką sami. Albus zastanawiał się, jaki tajemniczy sposób na 

zdenerwowane szukające ma Tristan i czy w ogóle takie sposoby są, i gdzie można się ich nauczyć, i czy 
są trudne do opanowania… 

— Już ci lepiej? 

Mała Ślizgonka pociągnęła nosem donośnie. I wyglądało na to, że również wyjątkowo obficie. Triss 
nie skomentował, tylko wyciągnął nie wiadomo skąd chusteczkę. Al mógłby przysiąc, że ją 
wyczarował. 

Czekali  tak kilka  minut,  nic  nie  mówiąc.  Ciemnowłosy  chłopiec  poczuł  coś na  kształt  ukłucia 

zawodu. Zawsze podziwiał Montague za jego iście ślizgońskie talenty dyplomatyczne i miał nadzieję, że 
Triss da dzisiaj ich prawdziwy pokaz. 

— Wytrzyj nos. — Starszy Ślizgon wzbił się na wyżyny elokwencji. — Nie, chusteczkę oddasz mi 
później, jak już ją wypierzesz. Weź głęboki oddech. Jeszcze jeden. Czujesz się na siłach latać? 

— A jeśli nie? — Warga drobnej blondynki zadrżała. 
— To było pytanie retoryczne. 
Zapadło milczenie. Ciszę mącił jedynie ciągle przyspieszony oddech Zoe. Al, nie wiedząc, jak się 

zachować,  uśmiechnął  się  pokrzepiająco.  Co  zabawne,  była  to  najlepsza  rzecz,  jaką  mógł  zrobić,  bo 
dziewczynka niemal natychmiast odpowiedziała mu uśmiechem dzielnego małego tostera. 

—  Przepraszam  za  tatę  —  powiedziała  cicho,  mnąc  w  palcach  zasmarkaną  chustkę.  —  On 

normalnie nie… On jest bardzo fajny… Tylko że był w Hufflepuffie i… 

—  I  spodziewał  się,  że  pójdziesz  w  jego  ślady?  —  zakpił  Tristan.  —  Przestań  się  tłumaczyć, 

Salazar  Slytherin  w  grobie  się  przewraca.  Myślisz,  że  co,  Potter  nie  miał  być  dumą  Gryffindoru,  a 
Davies  przykładną  Krukonką?  Fakt,  Puchona  in  spe  jeszcze  nie  mieliśmy,  ale  kiedyś  musiał  być  ten 
pierwszy raz. — Wzruszył ramionami. — Zresztą, biorąc pod uwagę uroczy charakter twojego tatusia, 
jakoś mnie twój przydział nie dziwi — dodał pod nosem tak, że tylko Al go usłyszał. — Rozumiem, że 
mogę przestać się nad tobą użalać, bo nie zapomniałaś, z której strony dosiada się miotły? — Tristan 
wyprostował się, patrząc na Zoe surowo. Ta w odpowiedzi uniosła tylko hardo głowę. 

— Al? 
Chłopiec  odwrócił  się  na  pięcie.  Przed  nim  stał  tata,  uśmiechając  się  lekko  spokojnym, 

niewzruszonym,  trochę  tajemniczym  uśmiechem.  Albus  zerknął  ponad  ramię  Harry'ego  i  dostrzegł 
oddalającego się w kierunku trybun Zachariasza Smitha. Kilka kroków dalej stał Scorpius, który, widząc 
pytający wzrok Ala, odpowiedział mu teatralnym wzruszeniem ramion. 

—  Rozmawiałeś  z  ojcem  Zoe?  —  zapytał  młodszy  Potter  nieco  podejrzliwie,  jakby  nie  do 

końca dowierzał własnym oczom. 

— A nie wyglądało na to, że rozmawiamy? — Tata odpowiedział mu pytaniem. 
— I co? 
— I nic. 
— Ale jak to? Był przecież wściekły! — dopytywał się czarnowłosy chłopiec, podążając razem z 

Harrym w kierunku ich miejsc. — I co, odpuścił tak nagle? 

— Tak nagle. 
— Dlaczego? 
— A dlaczego nie? 
W  takich  chwilach  Al  naprawdę  miał  wątpliwości,  czy  przed  laty  tata  dokonał  słusznego 

wyboru, bo wszystko wskazywało na to, że do Slytherinu pasował wręcz wybitnie. 

— Ale co mu powiedziałeś?! 
Harry Potter przystanął na chwilę i popatrzył na syna z tym uśmiechem, którego nikt nie umiał 

do końca rozgryźć. 

background image

Grzechy naszych ojców 

16 

— Że dzieci nie odpowiadają za grzechy swoich ojców. 
Wszystko  wskazywało  na  to,  że  Albus  nigdy  się  nie  dowie,  w  jaki  dokładnie  sposób  ojciec 

przekonał Zachariasza Smitha do ustąpienia. Chłopcu nie bardzo chciało się wierzyć, że tata ograniczył 
się tylko do przytoczenia tej mocno wyświechtanej sentencji, bo pan Smith nie wyglądał na kogoś, kto 
by  się  pozwolił  taką  sentencją  zbyć.  Ale  ponieważ  Harry  był  nieugięty,  Albusowi  pozostawały  tylko 
spekulacje. 

A w chwili obecnej — również kwestia odpowiedzi na dociekliwe pytania mamy i cioci. 
— Harry, powiedz, co się stało? 
— Mały kryzys — stwierdził spokojnie auror, siadając obok Ginny. — Ale już zażegnany. 
Jego żona zmarszczyła podejrzliwie brwi. 

— Czego chciał dzieciak Malfoya? — zapytała szeptem. Al zastrzygł uszami, jednocześnie udając, że 
zupełnie nie interesuje go to, co rodzice mówią.  

—  Pomocy.  —  Harry  uśmiechnął  się  samymi  kącikami  ust.  Ginny  nadal  spoglądała  na  niego 

podejrzliwie i nie wyglądała na usatysfakcjonowaną tym, co usłyszała. Hermiona z kolei popatrzyła na 
przyjaciela uważnie i nie powiedziała już nic więcej. 

— No więc, Al — tata zwrócił się do niego — kto gra w waszej drużynie? 
Chłopiec zrozumiał, że temat jest ostatecznie zamknięty. 
— Kapitanem jest ścigająca Anita Davies z siódmego roku. Oprócz niej ścigają jeszcze Tamara 

Pucey  z  trzeciego,  no  i  Score  z  naszego.  —  Udał,  że  nie  słyszy  prychnięć  wujka.  —  Obrońcą  jest 
Tristan Montague. Mówią, że jest drugim obok Demetriusa Flinta kandydatem na kapitana, kiedy Anita 
skończy  szkołę.  Demetrius  i  jego  młodszy  brat  Augustus  są  pałkarzami.  Dem  za  rok  będzie  już  w 
siódmej  klasie,  a  Triss  dopiero  w  szóstej,  ale  Flintowie  mają  kartotekę  grubszą  od  uzupełnionego 
wydania Historii Hogwartu — parsknął — więc możliwe, że Zabini wybierze Montague. A szukającą już 
znasz.  —  Wzruszył  ramionami.  W  tym  samym  momencie  trybuny  zawrzały  —  na  boisko  wyszli 
przedstawiciele  obu  drużyn,  a  uszu  widzów  dobiegł  głos  Teofila  Warbecka,  etatowego  komentatora 
Hogwartu.  

— Szanowni nauczyciele, drodzy rodzice i uczniowie! Mam zaszczyt powitać was na drugim w 

tym sezonie meczu szkolnych rozgrywek o Puchar Quidditcha! — Wzmocniony zaklęciem Sonorus głos 
Teofila zadudnił niczym grzmot. Co zabawne, posada komentatora została mu powierzona bynajmniej 
nie  ze  względu  na  jego  zaskakująco  dużą  wiedzę  na  temat  quidditcha.  Piętnastoletni  Krukon,  wnuk 
słynnej  w  magicznym  świecie  piosenkarki  Celestyny  Warbeck,  miał  naturalnie  piękną  barwę  głosu  i 
doskonałą dykcję. Dyrektor McGonagall zawsze powtarzała, że Teofila aż przyjemnie słuchać. Zwykle 
nie  chwaliła  się,  że  w  ten  sposób  sprytnie  uniknęła  konieczności  wybierania  pomiędzy  Cyrrusem 
McLaggenem z Gryffindoru a Patrickiem Buldestrode'em ze Slytherinu, co mogłoby pogorszyć i tak już 
napięte stosunki między tymi domami. 

— A przed państwem reprezentanci Gryffindoru: Wood, Bell, Brown, Weasley, Jordan, Weasley 

i Potter! 

Al  poczuł,  że  od  ogłuszającego  wrzasku  Gryfonów  zaraz  pęknął  mu  uszy.  Ze  względu  na 

Jamesa  i  Rose,  entuzjastycznie  zaklaskał,  chociaż  daleko  mu  było  do  szaleństwa,  które  ogarnęło  jego 
rodziców  i  wujka.  Niespodziewanie  poczuł  dziwne  pokrewieństwo  dusz  z  poirytowaną  ciocią 
Hermioną. Ją wyraźnie znacznie bardziej interesowało, czy Rose ma dobrze zawiązany szalik i wszystkie 
ochraniacze na miejscu. 

— Z drugiej strony drużyna Slytherinu: Davies, Montague, Pucey, Malfoy, Flint, Flint i Smith! 
Tym razem zagrzmiała zielono—srebrna część trybun. Chłopiec dostrzegł też jakiś ruch wśród 

Krukonów i przypomniał sobie, co Triss mówił o rodzicach Anity.  

—  W  tym  roku  w  obu  drużynach  mamy  nowych  zawodników.  Robbie  Wood,  kapitan 

Gryfonów, powierzył stanowisko ścigającej Rose Weasley z pierwszego roku. Decyzja ryzykowna, zdaje 

background image

Katarzyna Cholewińska 

17 

się,  że  Wood  postawił  na  członka  słynnego  klanu  Weasleyów  w  nadziei,  że  geny  i  tym  razem  nie 
zawiodą.  Tymczasem  Anita  Davies  wprowadziła  do  swojej  drużyny  aż  dwa  nowe  nazwiska  —  oby 
nadmierna wiara w utalentowanych, choć zupełnie niedoświadczonych graczy nie przyniosła jej dzisiaj 
klęski… 

Krukoński, niepasjonujący się quidditchem komentator miał jeszcze tę zaletę, że w czasie starć 

Gryffindoru  ze  Slytherinem  potrafił  zachować  niemal  idealną  neutralność.  Gdyby  zamiast  niego 
przemawiał  którykolwiek  z  członków  zainteresowanych  domów,  z  pewnością  posypałyby  się  kąśliwe 
uwagi na temat co poniektórych zawodników. A tak? Pełen profesjonalizm.  

—  Oczywiście  powstaje  pytanie,  czy  w  każdym  z  tych  przypadków  zadecydowały  zdolności 

graczy,  a  nie  zawodowstwo  ich  rodziców  czy  posiadanie  solidnego  zaplecza  finansowego.  Jak 
pamiętamy,  ciotka  Rose  Weasley  była  swego  czasu  gwiazdą  Harpii  z  Hollyhead,  ojciec  Zoe  Smith 
niedawno zakończył karierę w Londyńskich Hipogryfach, natomiast rodzina Malfoyów... 

Prawie pełen. Cóż, nie można mieć wszystkiego. 
Tymczasem  Anita  i  Robert  stanęli  naprzeciwko  siebie,  mierząc  się  twardymi  spojrzeniami.  Na 

znak  pani  Hooch  uścisnęli  sobie  dłonie.  Mocno.  Nawet  bardzo  mocno.  Trzymali  się  tak  za  ręce kilka 
chwil dłużej, niż by wypadało, a Albusowi przypomniały się krążące po Hogwarcie plotki na ich temat, 
według których spotykali się ze sobą od zeszłego roku. Początkowo Al nie bardzo w to wierzył, jednak 
zmienił zdanie, gdy kilka miesięcy temu Atena przysięgła, że widziała Roberta i Anitę, jak spacerowali 
po  błoniach,  trzymając  się  za  ręce.  Niedługo  potem  Anita  zarobiła  razem  z  Robertem  szlaban,  gdy 
Filch  przyłapał  ich  na  korytarzu  w  czasie  ciszy  nocnej;  starsza  Ślizgonka  podejrzanie  się  czerwieniła, 
gdy pytano ją, co robiła z Woodem sam na sam o tak późnej porze.  

Scorpius,  Nathaniel  i  Vinnie  twierdzili  co  prawda,  że  to  tylko  wstrętne  pomówienia,  bo  Anita 

nigdy  nie  zadałaby  się  z  jakimś  Gryfonem.  Z  drugiej  strony  Atena  i  Luka  uważały,  że  to  takie 
romantyczne,  spotykać  się  potajemnie  z  chłopcem  z  innego,  wrogiego  domu.  Keira  udawała,  że  cała 
sprawa  wisi  jej  dorodnym  kalafiorem,  ale Albus  widział  ten  lekko  rozmarzony  wyraz  jej  twarzy,  kiedy 
przysłuchiwała się ukradkiem plotkującym koleżankom. Dziewczyny

—  No,  nie  mogę  się  doczekać,  aż  nasz  Robert  pokaże  tej  ślizgońskiej  jędzy,  co  potrafi!  — 

Wujek Ron ze zniecierpliwieniem zatarł ręce, całkowicie nieświadomy podejrzeń, jakie Hogwart miał w 
stosunku do tego, co Anita i Robert pokazywali sobie nawzajem, kiedy nikt nie patrzył.  

Rozległ  się  kolejny  gwizdek  i  zawodnicy  wzbili  się  w  powietrze.  Kilka  chwil  później  Tristan 

puścił  pierwszego  gola.  Otaczający  Albusa  widzowie  podnieśli  się  z  ławek,  wiwatując  na  cześć  Seana 
Bella, który zdobył pierwszych w tej rozgrywce dwadzieścia punktów. Al poczuł się trochę niezręcznie 
— zdecydowanie nie wypadało tkwić na miejscu, gdy inni kibicowali Gryffindorowi. Ale jednocześnie 
głupio było zagrzewać do walki drużynę inną niż własna. 

— Zmykaj do swoich przyjaciół, Al. 
Chłopiec aż podskoczył, kiedy tata nachylił mu się do ucha i wyszeptał tych kilka słów. Spojrzał 

na Harry'ego, który mrugnął do niego porozumiewawczo. 

— Idź, bo po meczu rozniosą cię za to, że siedziałeś z kibicami przeciwnej drużyny. Wiem, że 

nigdy nie przywiązywałeś wagi do sportu, ale uwierz mi na słowo. — Po chwili dodał z namysłem: — 
Quidditch to w końcu poważna sprawa. 

Albus  uśmiechnął  się  trochę  niepewnie,  ale  widząc,  że  ojciec  kiwa  głową  w  stronę  trybun 

Slytherinu, podziękował mu cicho i czmychnął, zanim zaaferowana grą rodzina zdążyła go zauważyć. 

Nie dało się zaprzeczyć, że kiedy chciał, tata potrafił być naprawdę w porządku. 
 
 
~*~*~*~ 
 
 

background image

Grzechy naszych ojców 

18 

— To wszystko twoja wina. 
— No jasne. 
— Ty na to pozwoliłeś. 
— Nie zaprzeczam. 
—  Chcę  ci  oznajmić,  że  w  związku  z  tym  będziesz  bezpośrednio  odpowiedzialny  za  śmierć 

mojego jedynego dziecka. 

— Nic mu nie będzie. 
—  Pewnie,  bo  co  może  się  stać  jedenastolatkowi,  który  lata  z  prędkością  światła  kilkadziesiąt 

metrów nad ziemią? 

— No właśnie, co? 
— Tam nie ma nawet żadnej siatki ochronnej, żadnych czarów lewitujących! 
— I nikt nigdy nie robił z tego powodu tragedii. 
— Bo nikt nigdy nie pomyślał, że to może doprowadzić do tragedii! 
— Przestań mi zawracać głowę i daj obejrzeć mecz.  
— Jak twój pierworodny zginie, to sobie dopiero pooglądasz… 
— Merlinie, czy wy nie możecie się zamknąć?!  
Milczenie. 
— Nikt cię nie pytał o zdanie, Montague. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. 
—  Jeżeli  rozwiązanie  waszego  trwającego  piętnaście  lat  kryzysu  małżeńskiego  sprawi,  że  będę 

mógł w spokoju obejrzeć grę syna, to się poświęcę. 

— Jakby było co oglądać! Tristan puścił już więcej goli, niż mogę zliczyć! 
— Nie umiesz liczyć do trzech, Malfoy? Jakoś mnie to nie dziwi. 
Albus  musiał  się  przecisnąć  przez  kilka  rzędów,  zanim  dotarł  do  ławki  swoich  przyjaciół.  Nie 

było  ich  oczywiście  trudno  znaleźć,  bo  nad  głowami  pierwszorocznych  Ślizgonów  łopotał  wielki, 
magiczny transparent. Chłopiec rozepchnął się trochę bezczelnie, siadając między Keirą a Vincentem. 

—  A  ty  nie  miałeś  być  ze  swoimi?  —  Nathaniel  wychylił  się  ze  swojego  miejsca,  zdziwiony 

pojawieniem się Ala. Ten uśmiechnął się promiennie. 

— A nie jestem? 
Nath pokiwał z uznaniem głową i Albus po raz kolejny tego dnia musiał przyznać, że jego tata 

zna się na ludziach. Początkowo był przekonany, że tak naprawdę Harry tylko żartował i że do żadnego 
roznoszenia  by  nie  doszło.  Teraz  widział,  że  w  sensie  dosłownym  pewnie  i  nie,  ale  trzeba  było 
pamiętać, że Ślizgoni mieli prawdziwy talent do układania barwnych metafor. Tuż przed Alem siedziały 
Lukrecja  i  Atena,  a  obok  tej  ostatniej  starsza  para,  która  tak  zawzięcie  się  sprzeczała,  gdy  chłopiec 
przyszedł. Mając przed nosem ich plecy, Albus nie mógł oczywiście wiele o nich powiedzieć. Widział 
tylko,  że  oboje  mają  jasne  włosy,  czarownica  trochę  ciemniejsze  i  kręcące  się  lekko  przy  końcach, 
czarodziej proste, ale za to mocno przerzedzone. Odkąd ich upomniano, kłócili się nieco ciszej, ale nie 
mniej  zawzięcie.  Sposób,  w  jaki  nieznajomy  czarodziej  mówił,  to  pretensjonalne  przeciąganie  sylab, 
wydało mu się dziwnie znajome. 

—  Święta  Kirke,  nie  mogę  na  to  patrzeć!  —  pisnęła  nagle  czarownica  i  schowała  twarz  w 

ramieniu swojego towarzysza, który roześmiał się i objął ją ramieniem. Al zerknął na boisko, na którym 
Scorpius wykonywał gwałtowny unik przed posłanym w jego stronę przez Michaela Jordana tłuczkiem. 

— Już możesz odsłonić oczy, ciociu — odezwała się Atena, poklepując kobietę pocieszająco po 

ręku. A skoro Atena jest siostrą cioteczną Score'a… 

W tym momencie wszelkie rozmowy ponownie zagłuszył dziki, triumfalny wrzask, tym razem 

ze strony Ślizgonów. 

—  I  niestety  Wood  daje się  okiwać  Pucey,  która  wykorzystała  to,  że  w  tej  chwili  nikt  nie  krył 

Malfoya i bez chwili namysłu podała kafla do niego! Punkt dla Slytherinu! 

Albus nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że gdzieś nad jego głową malowany wąż wsuwa 

background image

Katarzyna Cholewińska 

19 

lwi ogon jak spaghetti. 

 
 
~*~*~*~ 
 
 
Gryffindor wygrał ze Slytherinem czterysta sześćdziesiąt do dwustu osiemdziesięciu. Do chwili, 

w której James Potter złapał znicza, Ślizgoni przegrywali tylko trzema bramkami i nie tracili szansy na 
zwycięstwo. Robbie bronił jednak z poświęceniem tak wielkim, że wydawało się, że prędzej zginie, niż 
pozwoli  przeciwnikom  odrobić  stratę.  Z  kolei  Zoe  nie  miała  szans  z  posiadającym  już  pewne 
doświadczenie  Jamesem.  Al  musiał  przyznać,  że  tych  dwoje  wyczyniało  w  powietrzu  naprawdę 
imponujące akrobacje. James jednak wyraźnie się hamował — normalnie próbowałby zmylić drugiego 
szukającego,  zachwiać  jego  równowagą,  a  może  i  nawet  zastosować  arcytrudny  Zwód  Wrońskiego, 
który  trenował  przez  całe  lato.  Ale  ponieważ  jego  przeciwniczką  była  jedenastoletnia  dziewczynka, 
Jamie  zrezygnował  ze  swojego  słynnego  w  całym  Hogwarcie  repertuaru  podstępów,  decydując  się  na 
uczciwą,  nieurozmaiconą  żadnymi  sztuczkami  grę.  Było  to  bardzo  szlachetne  i  bardzo  głupie  z  jego 
strony. Zoe stosunkowo szybko zorientowała się, że Gryfon daje jej fory. Nie poczuła się tym urażona, 
bynajmniej,  ośmieliło  ją  to  do  wykonania  kilku  ryzykownych  posunięć.  W  konsekwencji  James,  który 
poza  tym  podejrzanie  często  musiał  nurkować,  aby  uniknąć  zabłąkanych  w  jego  stronę  tłuczków  (To 
było niechcący, proszę pani, przecież widziałem, że on nie jest w polu!
 — krzyczeli za każdym razem Flintowie), 
miał  niełatwe  zadanie.  Mimo  to,  wypatrzył  znicza,  gdy  tylko  ten  pojawił  się  na  boisku.  Korzystając  z 
tego, że mała Ślizgonka znajdowała się kilka metrów dalej i jeszcze nie zauważyła skrzydlatej piłeczki, 
James  wystrzelił  w  kierunku  celu  jak  z  procy.  Nim  Zoe  zorientowała  się,  co  się  dzieje,  rozległ  się 
kończący  grę  gwizdek,  a  boiskiem  zatrząsł  zwycięski  ryk  Gryfonów.  Kibice  Slytherinu  jęknęli  tylko  z 
rozpaczą, przeklinając kolejną przegraną. To ostatnie miało też pewne walory edukacyjne, bo ani Albus, 
ani  jego  przyjaciele  nigdy  nie  słyszeli  słownictwa  tak  barwnego  jak  to,  którym  dla  wyrażenia  swojego 
żalu posłużyli się rodzice ich kolegów. Można by pomyśleć, że starzy Ślizgoni wręcz prześcigają się w 
tym, czyja wiązanka będzie bardziej kolorowa. 

—  Dajcie  spokój,  to  była  tylko  zabawa!  —  Al  przekrzyczał  ogólną  wrzawę,  chcąc  pocieszyć 

kilku  innych  pierwszorocznych,  ale  nie  docenił  siły  swojego  głosu.  Nagle  dookoła  niego  zrobiło  się 
niepokojąco cicho, a wszyscy, również dorośli, wpatrywali się w niego w osłupieniu, jakby nagle wyrosła 
mu  druga  głowa  i  oznajmiła,  że  ma  na  imię  Jimbo  i  jest  dynią  na  obiad.  Chłopiec  poczuł  się  trochę 
nieswojo; na szczęście w porę przypomniał sobie, że w obecności osób niestabilnych psychicznie należy 
unikać wykonywania gwałtownych ruchów, wycofując się chyłkiem. Co też spróbował zrobić. 

— Zabawa! Zabawa! Tylko zabawa! — Nathaniel był tak oburzony tym bluźnierstwem, że nawet 

nie  bardzo  potrafił  się  wysłowić.  Na  swoje  nieszczęście  idący  tyłem  w  stronę  wyjścia  Al  wpadł  na 
Petera Parkinsona, swojego prefekta. 

—  Po  raz  pierwszy  w  ciągu  mojej  kariery  prefekta  mam  ochotę  odjąć  punkty  własnemu 

domowi! — zaperzył się Peter, zadzierając nos jeszcze wyżej niż zwykle.  

— No nie przesadzajcie — parsknęła Keira i natychmiast podpadła. Albus nie bardzo się tym 

zmartwił. Zrobiło mu się tak jakby raźniej. 

—  A  jeśli  to  przez  nich?  —  pisnęła  Amanda  Baddock,  znana  ze  swojej  fascynacji 

wróżbiarstwem. — Jeśli wysłali na boisko jakąś nieczystą energię? 

—  O,  przepraszam,  dziś  rano  się  kąpałem  —  burknął  Al,  a  Keira  zakrztusiła  się  śmiechem. 

Niestety, poza nią nikogo to nie rozbawiło. 

—  Co  o  tym  myślisz,  Pete?  —  zapytał  Archibald  Sommerby,  rosły  szóstoklasista.  —  Nie 

możemy przecież pozwolić tym biednym duszyczkom trwać w swej niechęci do najszlachetniejszego ze 
sportów. 

background image

Grzechy naszych ojców 

20 

— Masz całkowitą rację, Archie. — Peter założył ręce na piersi, uśmiechając się paskudnie. — 

Nie mógłbym żyć ze świadomością, że gdzieś na tym świecie są nieszczęśnicy, którzy nie przyjęli jeszcze 
miłości quidditcha do swoich serc. 

—  Czy  myślicie  o  tym  samym  co  ja?  —  wtrąciła  Niamh  O'Connell  z  ciężkim,  irlandzkim 

akcentem,  przez  który  trudno  ją  było  zrozumieć.  Zapadła  chwila  ciszy.  A  potem  rozległ  się  dziki 
wrzask: 

— Kocówa! 
Trójka starszych Ślizgonów skoczyła na Albusa i Keirę, ale ci śmignęli tylko pod ławkami i już 

po chwili wydostali się z trybun. Przebiegli jeszcze kawałek, ciągle oglądając się za siebie i sprawdzając, 
czy starsi koledzy ich nie gonią. W końcu zatrzymali się, żeby złapać oddech. Żadne z nich nie miało 
dobrej kondycji. 

— Mamy przerąbane — wydyszała Keira, opierając ręce o kolana. — Parkinson i jego banda nie 

odpuszczą. W końcu nas dopadną i skocą jak nie wiem co.  

—  Nie  możemy czegoś  zrobić?  —  jęknął  Al,  załamany  własną  głupotą.  I  po  co  się  odzywał? 

Ktoś go prosił, pytał o coś? Oczywiście, że nie. — Twój ojciec jest naszym opiekunem. A gdyby dać im do 
zrozumienia, że jeśli nam coś zrobią, to Zabini ich załatwi? 

—  Tata?  Chyba  żartujesz!  —  prychnęła  czarnowłosa  dziewczynka.  —  Może  i  nigdy  nie 

przepadał za quidditchem, ale ma fioła na punkcie tego głupiego Pucharu. Będzie wściekły, że w tym 
roku  Longbottom  pewnie  znowu  go  zgarnie. Robią  z  tego  jakieś  zawody,  nie  wiem. W  każdym  razie, 
tylko nas zjedzie za defetystyczną postawę — przedrzeźniała ojca, wziąwszy się pod boki. 

— Za co? 
— A ja wiem? Słownikiem nie jestem. 
Albus  westchnął  ciężko.  Naprawdę  wolałby  uniknąć  powtórki  z  września  tego  roku.  Starsi 

Ślizgoni  kocili  go  dokładnie  raz  i  wystarczyło  mu  na  całe  życie.  Sama  myśl  o  tym  wzbudzała  w  nim 
dreszcz obrzydzenia. Nie, nigdy więcej. 

Tymczasem trybuny powoli pustoszały. Uczniowie wracali do zamku, a rodzice kierowali się do 

czekających  na  nich  powozów,  które  miały  ich  wywieźć  poza  teren  Hogwartu,  prosto  do  punktu 
deportacyjnego.  Ala  i  Keirę  minęła  między  innymi  wyjątkowo  hałaśliwa  grupa  Puchonów,  którzy 
przetoczyli się przez murawę, śpiewając

 All the dreams we held so close  seemed to all go up in smoke, let me whisper in your ear, Angie, Angie, 

where  will  it  lead  us  from  here…?  —  Po  czym  gruchnęli  chóralnym:  —  Oh,  Angie!  Don't  you  weep,  all  your 
kisses still taste sweet
…!

3

 

Kilka  kroków  przed  rozśpiewanym  tłumkiem  truchtał  wysoki,  chudy  chłopiec;  mały 

Puchon, jak  wskazywała żółto-czarna  tarcza  na  jego  piersi, co  chwila  zerkał  przez  ramię,  by 
spiorunować współdomowników  wzrokiem,  po  czym  naburmuszał  się  jeszcze  bardziej. W 
humorzastym  czarodzieju  Al rozpoznał  Angusa  MacLachlana,  który  miał  to  nieszczęście,  że  był 
Szkotem  i  nosił  szkockie  imię.  Jego  rodzice  nie  mogli  oczywiście  wiedzieć,  że  poważnego, 
staromodnego Angusa inne dzieci zdrobnią na Angie. I że wśród tych dzieci znajdą się też takie, którym 
nieobca będzie mugolska muzyka. 

— Oh, Angie! 
—  Mam  na  imię  Angus!  —  krzyknął  rozgniewany  Puchon,  z  każdą  chwilą  coraz  bardziej 

przypominając  małą  burzową  chmurkę.  Przyspieszył,  chcąc  jak  najszybciej  dopaść  zamku.  Amatorski 
chór Hufflepuffu pobiegł za nim. 

Nie  wszyscy  rodzice  od  razu  zebrali  się  do  domów;  niektórzy  zostali  chwilę  dłużej,  by 

                                                 

3

 Fragment Angie, słynnej piosenka zespołu The Rolling StonesWszystkie marzenia, które były nam tak drogie, 

zdaje się, że rozwiały się w dym, pozwól mi szeptać ci do ucha, Angie, Angie, dokąd nas to zaprowadzi…? (…) Och, 
Angie, nie płacz, twoje pocałunki są wciąć tak samo słodkie…!
 

background image

Katarzyna Cholewińska 

21 

porozmawiać jeszcze z nauczycielami o zachowaniu swoich pociech. 

Jak na przykład Harry Potter, który właśnie rozmawiał z profesorem Zabinim. 
— To twój tata, prawda? — zapytała Keira. 
Al pokiwał głową. 
— Chodź, muszę się jeszcze pożegnać. 
— A po co ja mam tam iść? 
—  Lepiej  się  nie  rozdzielajmy  —  powiedział  poważnie  Ślizgon,  rozglądając  się  dyskretnie.  — 

Wiesz, teraz, kiedy Parkinson i reszta... 

— Jasne, głupie pytanie. 
Harry i Hermiona zdawali się być całkowicie pochłonięci tym, co mówił Zabini, potakując mu 

poważnie  i  w  skupieniu.  Stojący  obok  Ginny  i  Ron,  którzy  wyglądali  na  niezbyt  zadowolonych  z  tej 
rozmowy, rzucali Blaise'owi co jakiś czas podejrzliwe spojrzenia. Jednak główni zainteresowani, Rose i 
James,  wyglądali  po  prostu  żałośnie.  Ich  twarze  były  lekko  zaczerwienione od  wysiłku,  a  włosy  wciąż 
mokre  po  prysznicu.  Chociaż  nadal  mieli  na  sobie  purpurowe  szaty  do  gry,  pozbyli  się  już  ciężkich 
ochraniaczy  i  reszty  sprzętu.  Jedyne,  co  ze  sobą  mieli,  to  miotły, które  opierali  na  ramionach.  Albus  i 
Keira  zdziwili  się  niewyraźnymi  minami  Gryfonów,  w  tym  Jamesa,  który  był  w  końcu 
niekwestionowanym bohaterem dzisiejszego meczu. Kiedy tylko Ślizgoni podeszli bliżej, stało się jasne, 
co martwi dwójkę dzieci. 

Profesor  Blaise  Zabini,  surowy,  ale  znany  ze  sprawiedliwości  Mistrz  Eliksirów,  wyjątkowo 

okrutnie  wytrząsał  się  nad  uczniami,  którzy  właśnie  przyczynili  się  do  porażki  jego  domu.  Dając 
prawdziwy popis stronniczości i ślizgońskiej mściwości.  

—  …  zdolna,  ale  wyraźnie  się  nie  przykłada  —  mówił  cicho  i  pozornie  obojętnie.  Albus,  nie 

wspominając  już  o  Keirze,  znał  go  jednak  dobrze  i  wiedział,  że  nauczyciel  jeszcze  nie  ochłonął  z 
wściekłości. — Mogłaby osiągnąć naprawdę wiele w tej dziedzinie, tymczasem jej wyniki są po prostu 
przeciętne

Ciocia Hermiona pokiwała energicznie głową, chociaż musiała przecież widzieć, że stopniom jej 

córki  nie  można  niczego  zarzucić.  Najwidoczniej  jednak  uznała,  że  każde  pomówienie  o  nieuctwo 
powinno  być  w  przypadku  Rose  tak  niewiarygodne,  żeby  nawet  nie  przychodziło  nauczycielom  do 
głowy.  Tata  tymczasem  przywołał  na  twarz  uprzejmy,  niezobowiązujący  uśmiech,  który  mógł znaczyć 
wszystko i nic. 

—  James  Potter  natomiast…  —  Zabini  zawiesił  głos  dla  lepszego  efektu.  Al  już  współczuł 

bratu,  którego  Mistrz  Eliksirów  naprawdę  nie  znosił.  O  ile  na  temat  jego  kuzynki  mógł  powiedzieć 
niewiele,  najwyżej  to,  że  mało  się  przykłada  (co  nie  było  prawdą,  bo  Rose,  najlepsza  uczennica  na 
pierwszym  roku,  z  eliksirami  nie  miała  najmniejszego  problemu),  o  tyle  Jamesowi  założył  chyba  jego 
własną  kartotekę.  Wymyślanie  starszemu  chłopcu  Potterów  nigdy  Zabiniego  nie  nużyło.  —  James 
Potter  natomiast  robi  wszystko,  żeby  w  tym  roku  nie  zdać  z  mojego  przedmiotu.  Lekceważy  prace 
domowe, w klasie… 

— Tę piwnicę trudno nazwać klasą — mruknął wujek Ron. 
—  …  jest  nieuważny,  nie  potrafi  się  skoncentrować,  a  kiedy  widzę,  jak  podstawowe  błędy 

popełnia, to zastanawiam się, czy w ogóle umie czytać ze zrozumieniem. 

Harry westchnął. 
— Oczywiście, porozmawiam z nim. 
Zabini zmierzył drugiego czarodzieja chłodnym spojrzeniem. 
— Mam nadzieję, że z dobrym skutkiem — wycedził, emanując niechęcią do otoczenia tak, jak 

kamienne podłogi jego lochów emanowały stęchłym, wilgotnym zimnem. 

Nagle  jego  przystojna  twarz  rozpogodziła  się,  czoło  wygładziło,  oczy  pojaśniały.  Dla  osób 

nieznających  Blaise'a  dobrze  i  dla  tych,  którzy  widywali  go  tylko  poza  Hogwartem,  ta  nagła  zmiana 
musiała być prawdziwym zaskoczeniem.  

background image

Grzechy naszych ojców 

22 

Jednak jego ulubieni Ślizgoni byli do tego przyzwyczajeni. 
—  Keira  —  przywitał  się  z  córką.  —  Pan  Potter.  —  Nazywał  tak  Albusa  dla  odróżnienia  od 

jego  nieznośnego  i  kiepskiego  z  eliksirów  brata.  —  A  więc  ten  dzień  nie  jest  jeszcze  kompletnie 
stracony — podsumował jedwabistym tonem. Równie dobrze mógłby powiedzieć: Nie zostawiajcie mnie 
na pastwę debilizmu Gryfonów, moje ślizgońskie promyczki nadziei na lepsze, bardziej zielono-srebrne jutro
.  

Al  wzdrygnął  się.  Samo  wyobrażenie  sobie  Zabiniego  wygłaszającego  z  kamienną  twarzą 

podobną kwestię było niepokojące.  

—  Dobrze  —  westchnął  Harry  cierpiętniczo.  Najwidoczniej  nie  zauważył  niezbyt  subtelnej 

zmiany  na  twarzy  profesora.  Albo  zauważył,  ale  nie  dopuścił  jej  do  świadomości.  —  Co  takiego 
przeskrobał Albus? 

Zabini uśmiechnął się. W każdym razie tak się Alowi wydawało, bo lewy kącik ust nauczyciela 

tak jakby się uniósł, a w policzku pojawił się cień dołeczka. Na szczęście, Mistrz Eliksirów szybko się 
pohamował, zaciskają wargi w idealnie prostą, cienką linię.  

O tym, że profesor Zabini miał dołeczki w policzkach, wiedziało niewiele osób. Była to jedna z 

pilniej  strzeżonych  tajemnic  Slytherinu,  której  jego  wychowankowie,  powodowani  oczywiście 
szacunkiem dla swojego surowego opiekuna, pilnie strzegli. Profesor Zabini, który przez lata pracował 
na wyrobienie sobie autorytetu wśród młodzieży, byłby zdruzgotany, gdyby jego sekret wyszedł na jaw. 
I  tak  jako  najprzystojniejszy  członek  kadry  był  już w  wyjątkowo  trudnej  sytuacji.  Nie  było  dnia,  żeby 
jakaś uczennica nie nalegała na korepetycje z eliksirów, a na jego biurku nie znalazł się perfumowany 
liścik od cichej wielbicielki. Dziewczętom trzeba było przyznać, że nie dawały się zbyć byle czym, a już 
na pewno nie czymś tak banalnym jak nieuprzejmość. W tej sytuacji Blaise zdecydował, że zamiast dręczyć 
i  wyśmiewać  natrętne  uczennice  —  co  w  niezrozumiały  sposób  zdawało  się  pociągać  je  tylko  jeszcze 
bardziej  —  będzie  starał  się  je  ignorować.  Niestety,  jego  wyniosłe  milczenie  okazało  się  równie 
fascynujące,  co  złośliwości  i  ironiczne  komentarze.  Wyglądało  na  to,  że  Zabini  nie  może  zrobić 
dosłownie nic, co nie pogorszyłoby sprawy. 

Biorąc  pod  uwagę  fakt,  jak  tragiczne  w  skutkach  mogłoby  się  okazać  ujawnienie  tej  nowej, 

uroczej słabości, jaką były dołeczki w policzkach, Blaise Zabini wybrał najprostsze i najbezpieczniejsze 
wyjście z tej sytuacji. Nie uśmiechał się. W ogóle. I naprawdę trudno było mieć mu to za złe. 

Teraz również sobie na to nie pozwolił. W związku z tym trudno było winić tatę Albusa, że nie 

podejrzewał,  co  Mistrz  Eliksirów  miał  do  powiedzenia  na  temat  jego  młodszego  syna.  Kiedy  więc 
Zabini  zaczął  się  rozpływać  w  pochwałach  nad  niezwykłymi  zdolnościami  i  doskonałymi  manierami 
swojego ulubionego Ślizgona, Harry wyraźnie nie mógł uwierzyć własnym uszom. Al potrząsnął głową. 
A  przecież  pisał  ojcu,  jak  bardzo  lubi  profesora  Zabiniego  —  a  tata  co,  myślał,  że  to  jakaś  tragiczna 
miłość bez wzajemności? 

Ponieważ  z  każdym  słowem  opiekuna  Slytherinu  Harry  był  coraz  bardziej  zdziwiony,  na  to 

właśnie wyglądało. Podczas gdy Albus zastanawiał się, czy powinien się obrazić za ten niewybaczalny ze 
strony  ojca  brak  wiary  w  niego,  Blaise  zakończył  litanię  pochwał  i  popatrzył  na  niego  z  dziwnym 
wyrazem zawodu. 

—  Dlatego  z  tym  większą  przykrością  muszę  powiadomić  pana  o  pewnych  karygodnych 

postępkach pana syna. 

Zabini  sprawiał  wrażenie  człowieka,  któremu  każde  wypowiedziane  słowo  sprawia  ból.  Harry 

wyglądał  jak  ktoś,  kogo  świat  wrócił  na  właściwe  tory  i  znowu  zaczął  mieć  sens.  Al  poczuł  rosnący 
niepokój. James tymczasem wyraźnie się rozpogodził.  

— Kilkakrotnie zwracałem mu uwagę, ale bez skutku. 
Ha, w takim razie odpalenie łajnobomby na korytarzu na trzecim piętrze odpada, a zresztą, to i 

tak był pomysł Scorpiusa, więc to on powinien się martwić… 

— Chodzi o portret Severusa Snape'a. 
Albus  poczuł  gwałtowaną  chęć  kopnięcia  się  w  tyłek.  Ponieważ  było  to  fizycznie  niemożliwe, 

background image

Katarzyna Cholewińska 

23 

zaczął się zastanawiać, czy nie mógłby poprosić o pomoc w tym Keiry. Oczywiście, że chodziło o portret 
Snape'a,  nikt  inny  by  na  niego  nie  doniósł.  Taką  miał  przynajmniej  nadzieję.  W  każdym  razie,  Al 
wreszcie  się  doigrał.  Przełknął  ślinę,  myśląc  o  tych  wszystkich  razach,  kiedy  przyjaciele  ostrzegali  go 
przez zemstą obrazu. 

—  Portret?  Snape'a?  —  tata  powtórzył  jak  papuga.  Reszta  rodziny  również  wyglądała  na 

kompletnie  zbitą  z  tropu.  Keira  potrząsnęła  zrezygnowana  głową,  jakby  już  dawno  się  tego 
spodziewała. — Tego Snape'a? 

— Nie, nie tego. — Blaise przewrócił oczami. — Tego drugiego. 
Harry opanował się i zmarszczył czoło, rozdrażniony. Poprawił zsuwające się z nosa okulary i 

odchrząknął: 

— Nie bardzo rozumiem. 
Zabini mruknął coś, co zabrzmiało jak: Nie bardzo mnie to dziwi
— Portret profesora Severusa Snape'a — podjął —  wisi w Hogwarcie w trzech miejscach: w 

gabinecie pani dyrektor

4

, w pokoju wspólnym Ślizgonów oraz, o czym wie niewiele osób, w prywatnej 

pracowni  nauczyciela  eliksirów,  którą  obecnie  zajmuję.  Jak  zapewne  się  pan  domyśla,  dzięki  temu 
zarówno  ja,  jak  i  dyrektor  McGonagall,  pozostajemy  z  obrazem  w  stałym  kontakcie.  Profesor  Snape 
szczególnie lubi przebywać na ścianie swojej dawnej pracowni, w której czuje się znacznie lepiej, niż w 
gdziekolwiek  indziej.  Nigdy  dotąd  jego  towarzystwo  nie  było  uciążliwe.  —  Ktoś  z  Gryfonów  znowu 
prychnął z niedowierzaniem. — Pan profesor nigdy nie należał do osób rozmownych, więc gdy tylko 
człowiek przyzwyczai się do jego obecności, można wręcz zapomnieć o jego istnieniu.  

— Tak, ale nadal nie wiem, co ma do tego wszystkiego mój syn. — Zniecierpliwił się Harry. 
— To, że właśnie jemu zawdzięczam dziwną gadatliwość portretu — wycedził Blaise, będąc u 

kresu  cierpliwości,  jak  zawsze,  gdy  rozmawiał  z  Gryfonami.  (Albo  z  Puchonami.  Albo  z  Krukonami, 
którzy nie osiągnęli jeszcze poziomu czystego geniuszu. Albo ze Ślizgonami, którzy dawali się na czymś 
złapać.  Albo  z  innymi  nauczycielami.  Z  ludźmi  w  ogóle).  —  Po  raz  pierwszy,  odkąd  pracuję  w  tej 
szkole, profesor Snape kwestionuje moje metody nauczania i wystawiane przeze mnie oceny. 

—  Proszę  pana,  nie  mam  czasu  stać  tutaj  i  słuchać  pańskich  anegdot  o  pracowniach  i 

portretach. Co takiego robi Albus? 

— Pokazuje Severusowi Snape'owi swoje oceny. 
—  To  nie  tak!  —  wykrzyknął  Al,  nie  mogąc  już  dłużej  wytrzymać  i  czując  gwałtowną  chęć 

usprawiedliwienia się. — Ja mu nic nie pokazywałem, on sam pytał i w ogóle! 

—  I  w  ogóle  —  skonstatował  profesor  Zabini.  —  Coś  jeszcze,  panie  Potter?  Ma  pan  inne, 

niepodważalne argumenty na swoją obronę? I w ogóle? 

Chłopiec spuścił głowę. 
—  Proszę  wybaczyć,  że  tym  razem  uwierzę  jednak  profesorowi  Snape'owi  —  kontynuował 

nauczyciel. — Nie żebym nie wiedział, że potrafi być nieco… stronniczy, zwłaszcza w przypadku osób, 
do których jest z góry uprzedzony — dodał po chwili namysłu. — Ale biorąc pod uwagę jego obecny, 
hm,  stan,  wiem,  że  sam  z  siebie  nie  może  nic  zrobić.  Co  więcej,  nadal  przebywa  zdecydowanie 
najczęściej  w  moim  gabinecie,  odwiedzając  pokój  wspólny  jedynie  sporadycznie,  więc  trzeba  by  się 
bardzo postarać, żeby złapać go akurat w tych krótkich chwilach, w których pojawia się na dostępnym 
uczniom płótnie, prawda? 

Profesor Zabini był bogiem, geniuszem zła i tytanem intelektu, przed którego bystrym okiem nic 

się nie ukryje. Al jeszcze nigdy nie był dla niego tak pełen podziwu, jak w tej chwili.  

— Albus? — zapytał Harry. 

                                                 

4

  W  wywiadach  Rowling  ujawniła,  że  portret  Snape’a  nie  zawisł  w  gabinecie  dyrektorskim,  ponieważ 

Snape  porzucił  swoje  stanowisko.  Ponieważ  jeszcze  w  trakcie  pisania  Złej  krwi  nie  zauważyłam  tego, 
postanowiłam nie poprawiać poprzedniego tekstu i zignorować tę informację. 

background image

Grzechy naszych ojców 

24 

Sprowadzony na ziemię chłopiec wyburczał tylko pod nosem: 
— To on zaczął. 
Tata potarł czoło gestem człowieka będącego u kresu sił. 
— No naprawdę, Al, bądź poważny. Portret? Zaczął? To tylko obraz. 
Aha,  tylko  obraz.  Ale  bycie  obrazem  jakoś  nie  przeszkodziło  Snape'owi  w  urażeniu  dumy 

Albusa.  Nie  było  nic  gorszego,  niż wejść  młodszemu  Potterowi  na  ambicję.  Większość  ludzi zdawała 
sobie  z  tego  sprawę,  więcej,  potrafiła  to  uszanować  i  nawet  nie  próbowała  go  w  ten  sposób  drażnić. 
Było kilka wyjątków od tej reguły — James i Lily, Rose, kiedy się zapomniała, Freddie, gdy chciał mu 
dokuczyć,  no  i  jego  najbliżsi  przyjaciele.  Ale  to  byli  oni  i  im  wybaczał.  Nietoperze  w  czarodziejskich 
szatach nie zaliczały się do żadnej z tych kategorii. 

Jakkolwiek  racja  stała  po  jego  stronie,  Albus  dyplomatycznie  milczał.  Czuł,  że  mimowolnie 

popełnił  jakąś  okropną  niezręczność,  chociaż  jednocześnie  nie  chciało  mu  się  wierzyć,  żeby  temat 
profesora Snape'a był wciąż tak drażliwy. Po tych wszystkich latach? Nie, to niemożliwe. 

Dla lepszego efektu wbił wzrok w swoje tenisówki, jakby w poczuciu winy. Wątpił, żeby rodzice 

nabrali się na ten numer — swego czasu James niezwykle hojnie nim szafował — ale wiedział też, że 
każde inne zachowanie wezmą za zwykłą bezczelność.  

Gdzieś nad sobą usłyszał zniecierpliwione chrząknięcie.  
— Skończył pan już, profesorze? — zapytał ktoś z wyraźną pretensją w głosie. Albus, który był w 

trakcie okazywania skruchy za swoje grzechy, uniósł głowę.  

Przed  profesorem  Zabinim  stała  para  czarodziejów,  którzy  wydali  się  Alowi  dziwnie  znajomi. 

Mężczyzna był prawie tak wysoki jak wujek Ron, ale zdecydowanie od niego chudszy. Miał szare oczy, 
bladą  cerę,  długi,  prosty  nos,  ostry  podbródek  oraz  rzadkie,  jasne  włosy,  które  sięgały  mu  ramion; 
zaczesane do tyłu, idealnie odsłaniały błyszczącą w słońcu, niewielką łysinkę. (Albus wiedział, że to, co 
czarodziej  ma,  a  raczej  czego  nie  ma  na  głowie,  nazywa  się  zakola  i  zwykle  jest  bardzo  drażliwym 
tematem).  Ogólnie  rzecz  biorąc,  mężczyzna  sprawiałby  wrażenie  zupełnie  przeciętnego,  gdyby  nie 
poirytowany,  skrzywiony  wyraz  twarzy,  przez  który  wyglądał  jak  ktoś,  kto  właśnie  znalazł  się  w 
niesprzątniętej zagrodzie dla hipogryfów. 

Towarzysząca  mu  czarownica  albo  nie  podzielała  jego  ogólnego  zniesmaczenia  światem,  albo 

znacznie lepiej się z tym kryła. Wydawała się raczej niezainteresowana tym, co działo się dookoła niej. 
Niewiele  niższa,  również  szczupła  i  jasnowłosa,  zupełnie  bez  wyrazu  w  swoich  pastelowych  szatach, 
spoglądała  obojętnie  na  otaczających  ją  ludzi.  Jednak  kiedy  jej  wzrok  spoczął  na  Albusie,  chłopcu 
wydało się, że w jej niebieskich oczach pojawił się pogodny i jednocześnie chytry błysk; przysiągłby, że 
na jej twarzy dostrzegł cień uśmiechu. 

To zabawne, jak Scorpius był podobny i zarazem niepodobny do swoich rodziców. 
Dorośli skinęli sobie sztywno: 
— Malfoy. 
— Potter. 
— Malfoy. 
— Weasley. 
Albus mógł przysiąc, że Blaise mruknął pod nosem: Zabini! 
Zapadła chwila pełnej konsternacji ciszy. 
— Czy to wszystko, panie Zabini? — zapytał w końcu Harry z westchnieniem. 
—  To  zależy.  —  Mistrz  Eliksirów  nie  patrzył  na  niego,  tylko  na  Albusa.  Chłopiec  przełknął 

ślinę. 

—  Już  nigdy  więcej  nie  będę  denerwował  portretu  profesora  Snape’a.  Obiecuję  —  skłamał 

gładko. Przez chwilę zastanawiał się nad podniesieniem lewej i położeniem prawej ręki na sercu, ale w 
końcu stwierdził, że przesada nie jest wskazana w żadną stronę. 

Tymczasem  jego  opiekun  zwrócił  się  do  Jamesa  i  Rose,  wręcz  przewiercając  ich  wzrokiem. 

background image

Katarzyna Cholewińska 

25 

Dziewczynka spuściła tylko smętnie głowę na znak, że zrozumiała swoje grzechy i przyrzeka poprawę. 
Z Jamesem nie miało pójść tak łatwo. 

—  No  co?  —  fuknął,  obracając  trzonek  miotły  w  dłoniach.  Tata  popatrzył  na  niego  surowo. 

Mama  zmiażdżyła  spojrzeniem  pełnym  potępienia.  Profesor  Zabini  wiercił.  W  odpowiedzi  na  ten 
zmasowany atak, James zabulgotał coś niewyraźnie. 

— Możesz powtórzyć? — zapytał Harry, nachylając się teatralnie w stronę starszego syna. 
— Nie będę już tak olewał eliksirów — wyburczał James. 
— Jeszcze raz? 
— Nie będę już w ogóle olewał eliksirów, dobra? Teraz może być? — zdenerwował się Gryfon, 

czerwieniejąc lekko na twarzy. 

— Nie może, ale musi — stwierdziła mama, przywołując go gestem do siebie. James podszedł 

ostrożnie,  jakby  obawiał  się,  że  matka  może  się  posunąć  do  rękoczynów.  I  nie  pomylił  się;  gdy  tylko 
znalazł się w jej zasięgu, Ginny natychmiast zaczęła starszemu synowi przyklepywać włosy i wygładzać 
szatę. Nawet najbardziej żałosne Maaamooo…! mu nie pomogło. 

— Urocze — wycedził zza zaciśniętych zębów pan Malfoy. — Już państwo skończyli? Możemy 

się  wreszcie  z  żoną  dowiedzieć,  po  co  zostaliśmy  wezwani?  Nie  ukrywam,  że  mam  już  dość  tego 
pożałowania godnego widowiska. Chciałbym pożegnać się z synem i wrócić do domu. 

—  Ktoś  tu  nie  umie  przegrywać  —  zanucił  wujek  Ron,  bardzo  z  siebie  zadowolony.  Tata 

Scorpiusa skrzywił się tylko jeszcze bardziej. (Al miał nadzieję, że nie zawieje go wiatr, bo inaczej — jak 
twierdziła babcia — może mu tak zostać).  

— Nawet nie wiem, od czego zacząć — westchnął profesor Zabini, wznosząc bezradnie oczy 

ku niebu. 

— Od konkretów, Blaise, od konkretów. — Draco Malfoy uśmiechnął się niesympatycznie. 
—  Lekceważenie  obowiązków  szkolnych,  impertynenckie  zachowanie  względem  nauczycieli, 

dokuczanie uczniom z innych domów, dokuczanie uczniom z własnego domu, eksperymentalne czary 
niezgodne z przepisami Bezpieczeństwa i Higieny Magii, rozrzucanie łajnobomb gdzie popadnie… Czy 
wspominałem  już  o  impertynencji?  Ogólnie  rzecz  biorąc  —  podjął  Zabini  po  chwili,  wyraźnie 
zapominając o formalnościach i zwracając się do pana Malfoya po imieniu — przypomnij sobie siebie 
samego w tym wieku i pomnóż przez dwadzieścia.  

—  Nie  przesadzaj  —  prychnął  tata  Scorpiusa  lekceważąco,  na  co  Mistrz  Eliksirów  zmrużył 

groźnie oczy. — Chłopca roznosi energia, ale to jeszcze nie powód, żeby… 

— Po tym incydencie z fajerwerkami, w wyniku którego zalane zostały całe lochy, pani Pomfrey 

ostatecznie  potwierdziła  swoją  wcześniejszą  diagnozę  —  przerwał  mu  Blaise  chłodnym  tonem.  — 
Zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Nie martwcie się, podobno można to leczyć. 

— No to już jest bezczelność! — zdenerwował się pan Malfoy. 
— Draco — syknęła jego żona, zaciążywszy mu na ramieniu. 
— Astoria, na litość Merlina, nie mów mi, że traktujesz poważnie te bzdury!  
— Przepraszam za niego, Blaise, ostatnio mieliśmy problemy z jednym kontrahentem z Francji 

—  powiedziała  mama  Scorpiusa  łagodnym  tonem.  —  Ten  tydzień  był  dość  nerwowy.  Chętnie  ci 
wszystko  opowiemy,  jeśli  tylko,  oczywiście  razem  z  Pansy,  wpadniesz  do  nas  filiżankę  herbaty  albo 
kieliszek czegoś mocniejszego. — I uśmiechnęła się lekko, zachęcająco. Profesor Zabini w odpowiedzi 
uniósł tylko brew, wyraźnie powątpiewając w szczerość jej intencji.  

— W miarę możliwości wolałbym tego uniknąć. 
Gdzieś z tyłu Ron parsknął śmiechem.  
Albus wiedział, że profesor Zabini nie cierpi Malfoyów – Scorpius nie raz żalił się przyjaciołom, 

że nauczyciel eliksirów uwziął się na niego właśnie z tego powodu (co nie było do końca prawdą, bo 
pewnie gdyby Score regularnie odrabiał prace domowe i nie gadał na zajęciach, nie dostawałby jednego 
szlabanu za drugim). Najlepiej byłoby, gdyby w tej sytuacji Malfoyowie i Zabini trzymali się od siebie 

background image

Grzechy naszych ojców 

26 

nawzajem z daleka. Był tylko jeden mały problem. 

—  Doprawdy?  —  Twarz  Dracona  Malfoya  wyrażała  fałszywe  zdziwienie.  —  Na  pewno  nie 

znajdziesz  dla  nas  czasu?  Jeszcze  dziś  wieczorem  wyślę  twojej żonie  sowę  z zaproszeniem,  na  pewno 
znajdzie  jakiś  dzień,  kiedy  oboje  macie  wolne  popołudnie.  Ja  i  ona  jesteśmy  w  końcu  najlepszymi 
przyjaciółmi
, więc bez wątpienia bardzo ją to ucieszy — dodał z mściwą satysfakcją, po czym spróbował 
nonszalancko wzruszyć ramionami, co nie bardzo mu wyszło, bo Astoria praktycznie na nim zawisła, 
jakby w nadziei, że dzięki temu jej mąż powściągnie język i nie rozdrażni Zabiniego jeszcze bardziej.  

Mistrz Eliksirów i pan Malfoy mierzyli się przez chwili pełnymi niechęci spojrzeniami. 
— O wilku mowa — stwierdził Zabini, gdy zobaczył zmierzającego w ich kierunku Scorpiusa. 

Jasnowłosy Ślizgon, który poniewczasie zauważył towarzyszącego Malfoyom wychowawcę, natychmiast 
zwolnił  krok.  Wydawało  się,  że  zaraz  obróci  się  na  pięcie  i  zawróci,  jak  gdyby  nigdy  nic,  ale  niestety, 
Zabini już dał mu do zrozumienia, że go widzi, przywołując do siebie oszczędnym ruchem ręki. Score 
odruchowo schował głowę w ramiona i skrzywił się tak samo, jak jego ojciec. 

— Szybciej, panie Malfoy, szybciej — ponaglał Zabini niecierpliwym tonem. — Nie wiem, jak 

pan i pana rodzice, ale ja nie mam całego dnia. 

Draco Malfoy łypnął na profesora złym okiem, wyraźnie dając mu do zrozumienie, że nie życzy 

sobie, by obcy ludzie zwracali się w ten sposób do jego syna, bez względu na to, kim by ci ludzie nie 
byli. Astoria przeciwnie, popatrzyła groźnie nie na Zabiniego, lecz na ociągającego chłopca, ostrzegając, 
żeby  nie  lekceważył  poleceń  starszych,  bez  względu  na  to,  kim  by  ci  starsi  nie  byli.  Albus  zrozumiał, 
dlaczego  zawsze  wtedy,  gdy  Scorpius  jej  dokuczał,  Atena  pisała  do  cioci,  nie  do  wujka.  Score  był 
rozpieszczonym dzieckiem, ale było jasne, że gdyby nie jego matka, zachowywałby się o wiele gorzej. 

Po  minucie,  która  zdawała  się  ciągnąć  w  nieskończoność,  jasnowłosy  Ślizgon  dowlókł  się 

wreszcie na miejsce. Burknął coś na powitanie, stając, jak zauważył Albus, w bezpiecznej odległości od 
wyglądającej dosyć onieśmielająco matki, która z miejsca zapytała: 

— Masz nam coś do powiedzenia, młody człowieku? 
— Ładną dzisiaj mamy pogodę? — zaryzykował Scorpius. 
— Ciesz się nią, póki możesz, bo już ja się postaram o to, żebyś przez całą przerwę wielkanocną 

nie wyściubił nosa z pokoju… 

—  Przepraszam  bardzo,  państwo  jeszcze  na  coś  czekają?  —  Draco  przerwał  żonie,  zwracając 

się  do  Potterów  i  Weasleyów,  którzy  przyglądali  się  tej  wymianie  zdań  z  zainteresowaniem,  żeby  nie 
powiedzieć,  z  satysfakcją.  Tata  Albusa  zmarszczył  czoło,  rozdrażniony  nieuprzejmym  tonem  pana 
Malfoya.  Ten  ostatni  zreflektował  się  nieco,  czując,  że  przesadził;  jednak  nie  przeprosił.  Może 
Harry'emu wystarczyło, że Malfoy, zaciskając usta w cienką kreskę, ostatecznie odwrócił wzrok. Może 
doszedł do wniosku, że nie mógł się po byłym Ślizgonie spodziewać niczego więcej. W każdym razie 
tata  uznał,  że  aroganckie  zachowanie  Dracona  Malfoya  nie  jest  warte  jego  nerwów.  Skinąwszy  jemu  i 
Astorii, Harry przywołał do siebie synów i wraz z Ginny zaczął zbierać się do odejścia, chcąc zostawić 
drugą rodzinę sam na sam z jej problemami.  

Niestety, nie wszyscy byli na tyle opanowani i taktowni. 
— To wolny kraj, Malfoy. — Wujek Ron zmarszczył czoło, zaciskając dłoń na ramieniu córki. 

—  Nie  będziesz  tu  nikomu  rozkazywał  —  dodał  wyzywającym  tonem,  po  czym  uśmiechnął  się  z 
wyższością. — Widzisz, nie ma nic złego w tym, że niektórzy z nas mają kłopoty z wychowaniem dzieci 
na porządnych ludzi. Po prostu nie wszyscy możemy dawać im dobry przykład, prawda?  

—  Bardzo  przepraszam,  że  nie  nauczyłem  syna,  jak  nie  wykazując  się  najmniejszą 

kreatywnością, wykuć bibliotekę na pamięć — powiedział z fałszywym żalem jasnowłosy czarodziej. — 
Zapomniałem, że nie o to chodzi w zatwierdzonym przez Ministerstwo systemie edukacji. 

—  Tu  cię  boli!  —  wykrzyknął  z  triumfem  Ron.  —  Synalek  nie  daje  sobie  rady  w  szkole? 

Niedobrzy nauczyciele zadają prace domowe i każą czytać podręczniki? 

—  Ronaldzie!  —  syknęła  Hermiona.  —  Proszę  cię,  daj  spokój,  myślałam,  że  mamy  to  już  za 

background image

Katarzyna Cholewińska 

27 

sobą… 

—  Słyszałeś,  Ronaldzie?  —  parsknął  Malfoy,  ale  mina  mu  zrzedła,  kiedy  Astoria  dźgnęła  go 

łokciem w żebra. Hermiona rzuciła mu tylko obrażone spojrzenie i już nic więcej nie powiedziała, jakby 
dając do zrozumienia, że w takim razie niech się broni sam. 

— Masz rację, kochanie — podjął Ron po chwili. — Nie nasza wina, że niektórzy ponoszą w 

życiu jedną klęskę za drugą i nie dość, że nie potrafią się z tym pogodzić, to jeszcze mają pretensję do 
innych…  

—  Coś  ty  powiedział,  Weasley?  —  Pan  Malfoy  zmrużył  niebezpiecznie  oczy,  ignorując 

ostrzegawczy szept żony. — Co nazywasz klęską? Jeśli to, jak wychowałem syna… 

—  Nawet  na  miotle  nie  nauczyłeś  dzieciaka  latać  na  tyle  dobrze,  żeby  się  nie  chwiał  przy 

pierwszym lepszym zwodzie, co dopiero mówić o byciu porządnym człowiekiem! 

— Ty faktycznie masz z czego być dumny, w końcu córeczki na pewno nie wybrali do drużyny 

ze względu na nazwisko! 

—  Nie  wiem,  jak  ty,  ale  ja  bardzo  dobrze  pamiętam,  kto  w  tym  towarzystwie  dostał  się  do 

zespołu tylko dlatego, że nazywał się Malfoy, a jego ojciec miał forsy jak lodu… 

—  To  takie  plebejskie,  Weasley,  mówić  o  pieniądzach  w  towarzystwie,  ale  cóż,  nie 

spodziewałbym się po tobie niczego więcej… 

— Lepsze to niż bycie zwykłym tchórzem i zdrajcą! 
— Nie będziesz mnie obrażał przy żonie i synu, Wieprzleju! 
— Nie będziesz mnie przezywał…! 
— Salazarze, co za wstyd — powiedział Scorpius, z niedowierzaniem patrząc na kłócących się 

czarodziejów. 

— No. — Albus pokręcił tylko głową. Nagle ktoś pacnął go w ramię. 
—  Jakby  doszło  co  do  czego,  stawiam  dziesięć  sykli  na  tatę  —  rzucił  Jamie,  wyraźnie 

podekscytowany. — A ty? 

— Chcesz, żeby się pobili? — zdziwił się Al. 
—  A  czy  ja  coś  takiego  powiedziałem?  Po  prostu  zabezpieczam  się  na  przyszłość.  Nie  bądź 

sztywniak,  Al,  ile  i  na  kogo?  No  zobacz,  przecież  sami  się  o  to  proszą!  —  przekonywał  James  z 
błyskiem w oku. 

—  Sam  nie  wiem…  —  Młodszy  chłopiec  Potter  zawahał  się.  Popatrzył  jeszcze  raz  na 

przekrzykujących  się  dorosłych.  Ale  obciach.  Jeśli  natychmiast  nie  przestaną,  jutro  cała  szkoła  będzie 
mówić tylko o tym. Naprawdę nie zasłużyli sobie na nic lepszego. — Galeona. Też na tatę. 

— Słusznie. — Jamie pokiwał głową z miną znawcy. — Jest jeszcze w niezłej formie, chociaż 

ostatnio coraz rzadziej robi w terenie. Co zresztą trochę widać. Może sobie mówić, że to tylko koszula 
mu się tak dziwnie marszczy, ale ja i tak wiem, że zwyczajnie dorobił się brzuszka… A ty, Malfoy? 

Scorpius podskoczył, zdziwiony, że Gryfon w ogóle się do niego odezwał. Od czasu sławetnej 

bójki,  obaj  chłopcy  zgodnie  ignorowali  się,  wiedząc,  że  to  najlepszy  sposób,  aby  uniknąć  konfliktu. 
Tymczasem  James,  opierając  się  na  ramieniu  Albusa,  zagadał  do  Ślizgona jak  gdyby  nigdy  nic.  Jednak 
znając  brata  dobrze,  Al  wiedział,  że  tylko  udaje.  Jeśli  się  Jamesowi  dobrze  przyjrzeć,  można  było 
dostrzec  pewną  sztywność  w  jego  postawie,  wskazującą  na  to,  jak  bardzo  się  denerwował.  Ale  czym? 
James  w  końcu  nie  znosił  Scorpiusa  z  uporem  godnym  lepszej  sprawy  i  prędzej  rzuciłby  się  do  jamy 
pełnej krwiożerczych szczuroszczetów niż okazał przy nim słabość. Chyba że… 

Al popatrzył na niego z niedowierzaniem. Miał co prawda cichą nadzieję, że może kiedyś Jamie 

spróbuje naprawić to, co kilka miesięcy temu zepsuł, ale nie przypuszczał, że wyciągnie rękę na zgodę 
tak szybko. James po raz kolejny go zaskoczył. Albus nie wiedział, co ostatecznie przekonało starszego 
chłopca  do  przełknięcia dumy  i  w  tej  chwili  nie  bardzo  go  to  obchodziło. Bo  James  właśnie  na  swój 
sposób przepraszał, a nie było to coś, co robił często. Potterowie i Weasleyowie byli z natury uparci, a 
poza tym naprawdę nie lubili przyznawać się do błędów. Nikomu. Al miał tylko nadzieję, że gest Jamesa 

background image

Grzechy naszych ojców 

28 

nie pójdzie na marne. 

— Co ja? — najeżył się natychmiast Score, odruchowo przybierając defensywną postawę.  
— Czy ty też dorobiłeś się brzuszka? — rzucił Jamie, pokazując teatralnym gestem, o jak duży 

brzuszek mu chodzi. Roześmiał się trochę nerwowo. — Na kogo stawiasz?  

— ... i wszystkie są rude
— Wolałbym, żeby były zielone, niż żeby wyglądały jak wielkie, białe, oślizgłe fretki
— Fretki nie są oślizgłe, debilu! 
—  Sam  jesteś  debilem!  —  Uszu  chłopców  dobiegły  coraz  bardziej  podniesione  głosy.  Pan 

Malfoy  i  wujek  Ron  aż  poczerwienieli  na  twarzach.  Harry  trzymał  obu  za  ramiona  i  próbował 
przekrzyczeć. Z  tego, co tata  mówił,  Al  wyłapał  zaledwie  kilka  słów:  dorośli,  poważnie,  nie  warto,  wstyd  i 
spieprzaj, Malfoy.  

Scorpius  popatrzył  na  całe  zajście  z  wyraźnym  niesmakiem,  jednocześnie  sprawiając  wrażenie 

człowieka, który stanął przed wielkim dylematem moralnym. 

— Tata nigdy nie był zbyt dobry w walce wręcz — powiedział w końcu wolno i wyraźnie, po 

czym  sięgnął  do  kieszeni.  Wziął  głęboki  oddech  i  w  nieco  oficjalny  sposób  wręczył  Jamesowi  kilka 
monet.  —  Ten  rudy  to  wasz  wujek,  nie?  Ależ  on  ma  wielkie  ręce!  Niech  będzie  na  niego.  Piętnaście 
sykli. Dałbym więcej, ale przegrałem dzisiaj u Pottera prawie całe kieszonkowe przez ten głupi mecz… 

Była to jedna z najdziwniejszych rozmów, jakich Albus był świadkiem — zresztą cała ta sytuacja 

wydawała  mu  się  tak  nieprawdopodobnie  absurdalna,  że  z  trudem  powstrzymał  się  od  parsknięcia 
śmiechem. Zamiast tego, sięgnął do kieszeni po pieniądze i dołożył się do puli. Licytując się z Jamesem 
i  Scorpiusem,  który  z  trzech  czarodziejów  ma  lepszy  prawy  sierpowy,  poczuł,  jakby  ktoś  zdjął  mu  z 
piersi  ogromny  ciężar  —  nawet  nie  próbował  ukryć  szerokiego  uśmiechu,  chociaż  dwaj  pozostali 
chłopcy patrzyli na niego podejrzliwie, zastanawiając się chyba, kiedy Al dorwał się do kociołka eliksiru 
rozweselającego. 

Tymczasem  do  żadnej  bójki  oczywiście  nie  doszło.  Po  kilku  minutach  wyzywania  się  i 

licytowania, czyje dzieci są najgenialniejszymi dziećmi na świecie, z trójki czarodziejów uszła cała para. 
Czerwoni z wysiłku, zdyszani i ciągle trochę roztrzęsieni, odsunęli się od siebie, jednocześnie prostując 
kołnierzyki i wygładzając szaty. Wyglądało na to, że opanowali się w samą porę — ich wrzaski zaczęły 
przyciągać  uwagę  kręcących  się  w  pobliżu  uczniów  i  rodziców.  Na  szczęście  Zabini  był  jedynym 
nauczycielem,  który  oglądał  to  zajście.  Mistrz  Eliksirów  szybko  rozpędził  ciekawskich,  grożąc 
szlabanem  komu  trzeba.  Gestem  przywołał  Keirę,  która  natychmiast  do  niego  przylgnęła,  skłonił  się 
rodzicom swoich uczniów, po czym razem z córką skierował się do zamku. 

— Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną, jeśli powiem, że nic tu nie zaszło? — zapytał Harry, 

poprawiając zsuwające mu się z nosa okulary. Albus nie był pewien, czy się nie pomylił, ale wydawało 
mu się, że słyszał wymruczane przez kogoś przepraszam. Pan Malfoy skinął tylko głową i pozwolił, żeby 
Astoria pociągnęła go w stronę Scorpiusa. Ron wyglądał jeszcze przez chwilę na naburmuszonego, ale 
zaraz  się  rozpogodził,  chwaląc  przesadnie  głośno  to,  jak  świetnie  Rose  zagrała  w  dzisiejszym  meczu. 
Hermiona  przewróciła  tylko  w  irytacji  oczami  i  przerwała  mu,  by  przypomnieć  córce  raz  jeszcze,  że 
najważniejsza jest nauka, a quidditch to tylko dodatek; za jej plecami wujek zrobił minę sugerującą, że 
absolutnie  się  z  tym  nie  zgadza.  Po  chwili  Ala  i  Jamesa  dopadła  mama,  atakując  poślinionym  palcem 
nosy  i  policzki, co  nie  tylko  było  niezwykle  krępujące,  ale  również  na  pewno  niezgodne  z  przepisami 
BHM-u. Albus poczuł się nieco lepiej, gdy kątem oka dostrzegł, że mama Scorpiusa robi z nim mniej 
więcej to samo. 

Rodzice Rose pożegnali się z nią pierwsi i wrócili na boisko, żeby razem z wujkiem George’em, 

ciocią  Angeliną  i  kilkoma  innymi  znajomymi  znaleźć  wolną  bryczkę,  która  wywiezie  ich  poza  teren 
Hogwartu,  do  punktu  deportacyjnego.  Chwilę  później  ze  Scorpiusem  rozstali  się  Malfoyowie.  Pani 
Malfoy mówiła coś cichym, stanowczym tonem, podczas gdy mąż potakiwał jej w milczeniu. W końcu 
uścisnęli  syna  —  to  znaczy,  Astoria  go  uścisnęła,  Draco  położył  mu  tylko  rękę  na  ramieniu  —  i 

background image

Katarzyna Cholewińska 

29 

skierowali  się  prosto  do  bramy.  Al  zobaczył  jeszcze,  jak  tata  Scorpiusa  podaje  żonie  ramię  w  nieco 
śmieszny, staromodny sposób. 

—  No  więc,  chłopcy,  będziemy  się  zbierać  —  powiedział  Harry,  spoglądając  na  synów  z 

uśmiechem. 

— Nareszcie! — rzucił Jamie z teatralnym westchnieniem. — Zamęczylibyście na śmierć nawet 

Wielką Kałamarnicę! 

— Jamesie Syriuszu Potterze! — oburzyła się Ginny. — Chyba nie masz nas dosyć? 
—  Twoje  zainteresowanie  Wielką  Kałamarnicą  wzbudza  we  mnie  pewien  niepokój  —  podjął 

tata, jak gdyby w ogóle nie słyszał mamy. — Synu, czy chcesz nam o czymś powiedzieć?  

— Serio, w życiu nikt mi nie narobił takiego wstydu, jak wy dzisiaj. — James przewrócił oczami. 
—  Lepiej  zmień  ton,  Jamie.  —  Mama  pogroziła  mu  palcem.  —  I  nie  wtrącaj  się  w  sprawy 

dorosłych. 

— Ale mi sprawy dorosłych, też się raz pobiłem z Malfoyem i co? Jakoś wtedy nikt nie mówił, 

że  zachowałem  się  taaak  dorośle…  No  dobra,  już  dobra!  —  Chłopiec  uskoczył  przed  pacnięciem  w 
ucho, do którego przymierzał się tata. — Fajnie było i w ogóle, ale mogę już iść? Wujek George obiecał 
Freddie’emu kilka nowych gadżetów ze sklepu i chcę zobaczyć, co mu przyniósł. 

— Leć — powiedział tata. James uścisnął rodziców i puścił się biegiem do Hogwartu. 
— To jak, Al, wszystko w porządku? 
Albus  popatrzył  na  tatę  uważnie,  zastanawiając  się  nad  odpowiedzią.  Najpierw  ta  awantura  z 

ojcem Zoe Smith, później porażka Slytherinu w grze, pogadanka na temat tego, jak należy postępować 
z  niektórymi  portretami  i  wreszcie  krępujące  zachowanie  wujka,  który  po  tylu  latach  od  skończenia 
Hogwartu ciągle nie potrafił zapanować na swoją niechęcią do Dracona Malfoya — szczerze mówiąc, 
trudno  było  zaliczyć  ten  dzień  do  udanych.  Jasne,  Al  zobaczył  się  też  z  rodziną,  udało  mu  się 
przeczytać pierwszy rozdział Eliksirów, które nie istnieją, został też pochwalony, podczas gdy Jamie i Rose 
dostali naganę, ale czy była to wystarczająca rekompensata za te wszystkie problemy, z którymi musiał 
się zmierzyć?  

Gdyby był starszy, Al nie miałby pewnie wątpliwości, co odpowiedzieć tacie. Nie, powiedziałby 

stanowczo,  nic  nie  jest  w  porządku.  Kiedyś,  dawno  temu,  była  wojna  i  chociaż  Albus  oraz  jego 
przyjaciele urodzili się całe lata po jej zakończeniu, to nikt nie pozwala im o niej zapomnieć. Gdyby był 
starszy,  Albus  powiedziałby  tacie,  że  jest  już  zmęczony  niekończącą  się  litanią  nazwisk  ludzi,  których 
nigdy nie poznał i o których nie wie nic poza tym, że byli bohaterami. Wojna była straszna, dodałby po 
chwili, ale skończyła się przecież dwadzieścia lat temu. 

Tylko  że  Albus  nie  był  starszy.  Miał  jedenaście  lat  i  wydawało  mu  się,  że  wie  już  wszystko  o 

śmierci i wybieraniu stron, o wieżach astronomicznych, czarodziejskich szafkach i artefaktach wielkiej 
mocy,  o  zamaskowanych  czarodziejach,  którzy  sami  siebie  nazywali  śmierciożercami,  o  Lordzie 
Voldemorcie,  którego  imię  wzbudzało  paniczny  strach  w  całej  Europie,  o  trudnej  historii  jego 
hogwarckiego  domu  i  rodzin  jego  przyjaciół.  Opowieści  o  wojnie  towarzyszyły  mu  w  końcu  od 
najmłodszych lat i słuchał ich, naprawdę — mniej więcej tak samo uważnie, jak każde dziecko. Nie jego 
wina,  że  oglądanie  pożółkłych  ze  starości  albumów,  pękających  w  szwach  od  zdjęć  nieżyjących 
czarownic  i  czarodziejów,  było  równie  interesujące  co  rytuał  godowy  gumochłonów.  Rodzice  przy 
każdej  nadarzającej  się  okazji  wspominali  dokładnie  swoje  przygody,  a  dziadkowie  do  znudzenia 
powtarzali  te  same  anegdoty  —  Al  przysiągłby,  że  zna  już  je  na  pamięć,  chociaż  gdyby  go  zapytać, 
okazałoby się, że nie potrafi powtórzyć nawet jednej. 

Bo  czy  to  ważne?  Albus  w  końcu  i  bez  tego  w  ciągu  ostatnich  kilku  miesięcy  rozwiązał 

zdecydowaną większość powojennych problemów, przed którymi stanął w tym roku. A w każdym razie 
tak mu się wydawało. 

Doszedłszy do wniosku, że mimo wszystko ten dzień nie był taki zły, spojrzał na mamę i tatę z 

uśmiechem, wzruszając ramionami. 

background image

Grzechy naszych ojców 

30 

— Aha — odpowiedział elokwentnie, ucałował rodziców i pognał do zamku, zastanawiając się, 

czy najpierw dokończyć wypracowanie na astronomię, czy powtórzyć zaklęcie lewitujące do Flitwicka. 

Kiedyś, gdy Albus dorośnie, życie wyprowadzi go z błędu. Ale jeszcze nie teraz. 
 
 
Fin.