background image

Ryszard Rogiński

BLOKADA WIELKIEJ TWIERDZY

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1990

Projekt graficzny serii: Michał Maryniak

Ilustracja na okładce: Marek Soroka

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska

background image

„BRONIĆ SIĘ DO OSTATKA”

„Twierdza   zostaje   pozostawiona   samej   sobie   i   ma   bronić   się   do   ostatka”   -   ten   stanowczy   rozkaz 

Naczelnego Dowództwa Austro-Węgier, wydany 16 września 1914 roku, dotarł do każdego żołnierza w 
oblężonym Przemyślu.

Do jego wykonania podporucznik Altmann przygotowywał się od ponad roku, czyli od chwili, w której 

powierzono mu dowodzenie fortem numer jeden w siedliskiej grupie fortecznej, na wschód od Przemyśla. 
Fort ów zbudowano według najnowszych wzorów. Na szczycie jego głównego bloku znajdowały się cztery 
szybkostrzelne armaty kalibru 80 mm, umieszczone w pancernych obrotowych wieżach, a także pancerna 
kopuła   obserwacyjna.   Amunicję   do   armat   dostarczano   z   magazynów   znajdujących   się   na   najniższych 
kondygnacjach   za   pomocą   mechanicznych   podnośników.   We   wnętrzu   fortu,   przykrytego   betonowymi 
stropami   wielometrowej   grubości,   oprócz   pomieszczeń   amunicyjnych   znajdowały   się   izby   żołnierskie, 
magazyny   prowiantowe,   studnia   i   elektrownia.   Główny   wał   forteczny   oddzielała   od   przedpola   fosa   z 
betonowymi pionowymi ścianami. Po obu jej stronach znajdowały się w narożach schrony bojowe dla dział i 
karabinów   maszynowych,   które   ogniem   bocznym   mogły   bronić   dostępu   do   bloku   głównego.   Sektory 
ostrzału  tak dobrano,  że  nie  istniały martwe  pola.  Przedpola fortu  chronione były zaporami ciągłymi  z 
drutów   kolczastych,   oświetlanymi   nocą   przy  użyciu   reflektorów.   Wszystkie   obiekty  łączyły  podziemne 
chodniki.

Podporucznik Altmann drzemał w swoim pomieszczeniu w najniższej kondygnacji fortu, kiedy odezwał 

się ostry dzwonek telefonu.

- Panie poruczniku - meldował podoficer dyżurny pełniący służbę w pancernej kopule obserwacyjnej - 

Rosjanie rozbili nam reflektor. Coraz silniejszy ostrzał artyleryjski. Chyba coś się szykuje.

Podporucznika  w  jednej  chwili   opuściła  senność.  Spojrzał   na   zegarek:  trzecia   rano.  Na  kalendarzu 

przekreślił   miniony   dzień.   Dziś   mamy   siódmy   października,   dwudziesty   pierwszy   dzień   oblężenia   – 
pomyślał.

Dowódca fortu numer jeden pobiegł znajomymi krętymi korytarzami i schodami w górę, do swego 

stanowiska dowodzenia. Rosyjska artyleria z minuty na minutę wzmagała ogień, detonujące granaty niemal 
pokryły fort, a po pancernej kopule dzwoniły odłamki. W błyskających płomieniach wybuchów Altmann 
przez szczeliny obserwacyjne ujrzał ukazujące się na wale przed fosą sylwetki.

Rosjanie! - stwierdził z przerażeniem.
Jak oni tu dotarli?!

Kapitan Woroncew ze swoją kompanią rzeczywiście przedostał się w centralny rejon fortu. Czołgając 

się Rosjanie sforsowali zapory z drutu i zlikwidowali wysunięte posterunki austriackie. Teraz mieli przed 
sobą zionący ogniem fort. Kapitan popatrzył na lewo i na prawo. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że z 
półtorej setki żołnierzy, ruszających razem z nim do szturmu, teraz towarzyszyła mu zaledwie połowa, ale i 
tak wykonanie zadania było realne, mogło nastąpić niemal natychmiast. Wczoraj odczytano im podpisany 
przez cara rozkaz natychmiastowego zdobycia twierdzy. I on, Woroncew, może być pierwszy. Czuł, jak 
ogarnia go fala bojowego uniesienia. Wiedział, że jego żołnierze nie boją się śmierci.

- Naprzód!
Z tym okrzykiem skoczył w oświetloną jedynie błyskami strzałów armatnich i karabinów maszynowych 

fosę.

Porwani przykładem kapitana rzucili się w czarną czeluść jego żołnierze. Nie działali jednak na oślep. 

Przed szturmem dowódcy i saperzy dokładnie zapoznali się z planami umocnień. Był na nich każdy szczegół 
ważny dla nacierających: usytuowanie stanowisk armat i karabinów maszynowych, wejścia do fortu. W 
wyłom w obronie, wycięty przez żołnierzy Woroncewa, rzuciły się posiłki. Spieszyli saperzy z materiałami 
wybuchowymi i drewnianymi klocami do zaślepiania otworów strzelniczych.

Sukces był tuż, tuż. Telefonista, który dotarł tu ciągnąc ciężką szpulę z kablem, krzyczał do słuchawki: 

„Jesteśmy w forcie”. Meldunek pobiegł wyżej - do dowódcy 12 dywizji, której żołnierze otrzymali zadanie 
zdobycia   fortów   siedliskich,   oraz   do   generała   Szczerbaczewa,   dowódcy  11   armii,  który  dostał   od   cara 
polecenie opanowania w ciągu trzech dni przemyskiej twierdzy.

Była to już trzecia doba nieustannego szturmu najpotężniejszych umocnień, osłaniających miasto od 

wschodu. Rosjanie słusznie sądzili, że przerwanie pierścienia obrony w tym miejscu oprócz powodzenia 
militarnego przyniesie sukces psychologiczny, wywołując panikę wśród obrońców.

background image

Trzy tygodnie oblężenia przyzwyczaiły podporucznika Altmanna do stałych pojedynków ogniowych i 

odpierania  ataków  piechoty,   które   do tej   pory  załamywały  się  w  krzyżowym  ogniu  fortecznych  dział  i 
karabinów maszynowych.

Altmann przywarł do szczeliny w pancernej kopule obserwacyjnej. Niewiele mógł jednak zobaczyć 

oprócz błysków wystrzałów. Artyleria rosyjska przeniosła ogień w głąb obrony, nie chcąc razić swoich. 
Skulony przy centralce telefonicznej dyżurny głośno przekazywał meldunki:

- Sierżant Nowak mówi, że jakieś drzewo zasłoniło mu strzelnicę działa i karabinów maszynowych w 

tradytorze * flankującym wnętrze fosy. Plutonowy Schmidt melduje, że Rosjanie ostrzeliwują z karabinów 
maszynowych   wejście   numer   trzy.   Pancerne   drzwi   zamknięte,   ogień   z   bocznych   strzelnic   zatrzymał 
szturmujących. Panie poruczniku - zwrócił się do Altmanna - porucznik Swerlinga chce rozmawiać.

- Niedobrze jest! - krzyczał Swerlinga. - Rosjanie obsiedli nas jak wszy! Biorę honwedów i spróbuję ich 

spędzić. Wychodzę na powierzchnię w drugim sektorze. Nie strzelajcie w tym kierunku!

Dwuszereg   węgierskich   żołnierzy   czekających   w   długim   betonowym   korytarzu,   zakończonym 

stalowymi wrotami, lekko falował. Wszyscy wiedzieli, że nieprzyjaciel wdarł się na teren fortu. Tu, głęboko 
pod ziemią, osłonięci wielometrową warstwą betonu, czuli się w miarę bezpieczni. Ale co będzie za chwilę?

Głośnym echem odbiło się po korytarzu trzaśnięcie drzwi, zza których wypadł porucznik Swerlinga z 

karabinem w ręku.

- Bagnet na broń! - wykrzyknął. - Za mną! - padła następna komenda.
Swerlinga ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Przed drzwiami zatrzymał się, stanęli także idący za nim 

żołnierze.   Metalowe   płyty  w   minimalnym   stopniu   tłumiły  wybuchy  i   kanonadę   szalejącą   na   zewnątrz. 
Porucznik popatrzył na swoich łudzi. Byli już co prawda w ogniu, ale mieli stanąć z wrogiem oko w oko.

Poczuł,   że   serce   nagle   podjeżdża   mu   pod   gardło.   Chyba   się   boję   –   przemknęło   mu   przez   myśl. 

Zakrzyknął:

- Albo my, albo oni! Fort znacie! Oczyścić go z wrogów!
Odryglowano ciężkie wrota, za którymi panowała ciemność.
- Za mną! - zawołał Swerlinga i skoczył z karabinem do przodu. Węgrzy rzucili się za nim. W mroku 

dostrzegli sylwetki w obcych mundurach. Padło kilka strzałów. Honwedzi ruszyli do walki wręcz. Forteczny 
dziedziniec wypełniły przeraźliwe krzyki. Swerlingę zapiekło coś w udo, ale stwierdził, że dalej może się 
poruszać. Gestem ręki wskazał swoim żołnierzom wąskie schody, prowadzące z głębokiego dziedzińca na 
wał. Pobiegli we wskazanym kierunku. Z góry powitała ich salwa karabinowa, trzech od razu osunęło się na 
ziemię. Porucznik uskoczył za filar i zawołał, by ostrzeliwać zejście prowadzące w dół. Ogień z obu stron 
wzmagał się, liczba obrońców topniała w oczach.

Swerlinga ocenił sytuację jako beznadziejną i rozkazał pozostałym wycofać się do wnętrza fortu. Gdy 

zamknęły się pancerne drzwi, porucznik zobaczył czekającego nań Altmanna, któremu towarzyszyło kilku 
żołnierzy.

- Co tam się dzieje? - zapytał Altmann.
- Rosjanie są wszędzie! To piekło! - odparł Swerlinga, opierając się ciężko o ścianę. Poczuł ból w 

nodze. W świetle migocącej, słabej żarówki zobaczył, że po jego bucie ścieka strużka krwi.

Podbiegł sanitariusz, rozciął nogawkę spodni. Pocisk rozorał porucznikowi udo jedynie po wierzchu, 

rana, choć wyglądała okropnie, nie była groźna. Kilka wprawnych ruchów i bandaż zatamował krwawienie.

- Powinieneś iść do szpitala - powiedział Altmann.
- To może ty mnie tam zaprowadzisz? - ironicznie uśmiechnął się Swerlinga.
- Jesteśmy tu całkowicie zablokowani. Mogą nas wytłuc jak szczury w pułapce.
Przez chwilę wszyscy milczeli, wsłuchując się w dudniące wybuchy i ostre trzaski karabinowe. Na 

zewnątrz jeszcze walczyła część załogi fortu.

- Jest na to rada! - wykrzyknął nagle Swerlinga. Pociągnął za sobą Altmanna do najbliższego aparatu 

telefonicznego i zażądał połączenia z dowódcą odcinka obrony. Krótko przedstawił mu położenie. - Możecie 
nam pomóc - mówił gorączkowo - kładąc na nas ogień za wszystkich pobliskich stanowisk ogniowych.

- Pan zwariował, poruczniku! - przerwał mu przełożony.
- Niezupełnie - odparł Swerlinga. - Chodzi o to, by nasza artyleria strzelała szrapnelami. Ich odłamki są 

niegroźne dla pancernej baterii, a obezwładnimy w ten sposób Rosjan. Później powinien wyjść kontratak 
naszej piechoty. My go wesprzemy ogniem z wnętrza fortu. Czas nagli, panie majorze, niedługo może być za 
późno.

* Stały artyleryjski obiekt fortyfikacyjny

background image

O tym wiedział także dowódca odcinka. Po chwili zastanowienia przystał na propozycję porucznika, nie 

znajdując   w   tym   momencie   lepszego   rozwiązania.   Powiedział   tylko,   że   musi   uzgodnić   to   z   komendą 
twierdzy.

Na północnym obrzeżu pierścienia twierdzy w podobnych opresjach znalazł się też pancerny fort numer 

jedenaście   -   Duńkowiczki.   Wściekłe,   narastające   jeden   po  drugim  ataki   wojsk   rosyjskich   pozwoliły  im 
zbliżyć się do zewnętrznej fosy. Prący do przodu piechurzy skakali w jej czeluść. Wielu z nich zginęło 
niemal   w   powietrzu   od   morderczego   bocznego   ognia   karabinów   maszynowych,   umieszczonych   za 
stalowymi osłonami tradytorów.

Do   generała   Hermana   Kusmanka,   komendanta   oblężonej   twierdzy,   dochodziły   coraz   bardziej 

niepokojące meldunki. Zdawał sobie sprawę, że wyłom dokonany w jednym chociażby ogniwie obrony 
może   pociągnąć   za   sobą   nie   kontrolowany   rozwój   wydarzeń.   Trzecia   doba   bezustannego   szturmu 
wskazywała   na   determinację   nieprzyjaciela,   który   mimo   ogromnych   strat   dążył   do   zwycięskiego 
rozstrzygnięcia.

Zastępca Kusmanka, dowódca 23 dywizji honwedów generał Arpad Tamasy, przebywający razem z 

przełożonym w pokoju operacyjnym, rozmawiał z kimś przez telefon. Odłożywszy słuchawkę, podszedł do 
wielkiej mapy leżącej na stole, popatrzył na nią chwilę, a potem zwrócił się do komendanta:

- Załoga fortu numer jeden zażądała położenia na siebie ognia szrapneli, gdyż Rosjanie wdarli się na 

jego teren. Do wnętrza na razie nie mogą się dostać. Proponuję spełnić ich prośbę i jednocześnie rzucić do 
kontrataku dwie kompanie z siódmego pułku honwedów.

Kusmanek uznał decyzję za właściwą.
W tym czasie Altmann przebiegał korytarze i podziemne chodniki, sprawdzając ich zabezpieczenie, i 

kontrolował stanowiska bojowe. Wyjaśniał sytuację, dodawał ducha. Nie było zresztą innego wyjścia niż 
trwać, czekając na odsiecz.

O dziesiątej rano lufy dział z fortów położonych obok skierowały się na sąsiadów w forcie numer jeden. 

Otwarto   ogień.   Wybuchy  rozrywających   się   w  powietrzu   granatów   przycisnęły  rosyjskich   żołnierzy  do 
ziemi.   Skryli   się   też   saperzy,   którzy   mieli   wysadzić   pancerną   baterię   i   przez   otwory   wentylacyjne 
spowodować   zniszczenia   wewnątrz   fortu.   Równocześnie   z   głębi   obrony   ruszył   kontratak   węgierskiej 
piechoty.

Artyleria forteczna przeniosła ogień na przedpole, uniemożliwiając podejście rosyjskim odwodom. Gdy 

honwedzi dotarli do fortu, w krótkiej i morderczej walce zlikwidowali grupę kapitana Woroncewa. Jego 
telefonista wzywał jeszcze przez chwilę posiłki. Skonał przebity bagnetem, trzymając w ręku słuchawkę.

Altmann ze Swerlingą widzieli przez szczeliny kopuły obserwacyjnej, jak kilku żołnierzy rosyjskich 

miotało się w panice po szczycie fortu. Gdy obróciła się w ich kierunku wieża z armatnią lufą, skoczyli do 
fosy.

- Połamią nogi - mruknął Altmann - i będzie kłopot z zabraniem ich do szpitala.
Zabrzęczał telefon.
- Tak, tu dowódca fortu numer jeden, podporucznik Altmann. Już wszystko w porządku, panie generale. 

- Zakrywając dłonią mikrofon, powiedział cicho do stojącego obok kolegi: - Sam Tamasy troszczy się o 
nasze zdrowie.

Dalej meldował o stratach i sytuacji. Jego fort mógł bronić się dalej. Wszystkie działa były sprawne. 

Jedno   bezpośrednie   trafienie   w   pancerną   kopułę   zostawiło   na   niej   tylko   niezbyt   głęboki   ślad;   dwóch 
kanonierów zostało ogłuszonych.

Dowódca oblegającej armii rosyjskiej na wieść o niepowodzeniu ostatniego natarcia zwymyślał swych 

podwładnych   za   nieudolność,   grożąc   im   sądem   wojennym.   Kiedy  jednak   usłyszał,   że   niemal   wszyscy 
uczestnicy szturmu zginęli, umilkł. Po chwili rzekł półgłosem jakby do siebie:

-   Bóg   mnie   widać   strzegł   przed   powiadomieniem   głównodowodzącego   o   przełamaniu   pierścienia 

obrony Przemyśla.

- Co wasza wysokość rozkaże? - stojący obok oficer nie zrozumiał, o co generałowi chodzi.
- Nic, nic. Połóżcie znów zmasowany ogień na ten przeklęty fort numer jeden!
Generał Szczerbaczew zdał sobie sprawę, że na razie  zdobycie twierdzy nie jest realne. Odwodów 

gotowych iść na śmierć brakło. Kończyła się amunicja do dział. Zresztą miał jedynie armaty o kalibrze 210 
mm - jak się okazało, nie wystarczające do naruszenia fortecznych umocnień. Z zachodu szła kontrofensywa 
wojsk austriackich z zadaniem odblokowania Przemyśla...

background image

SPOJRZENIE W PRZESZŁOŚĆ

Bramą Przemyską, czyli zwężeniem doliny Sanu u jego wylotu z rejonu wzgórz podkarpackich przed 

wyżyną Roztocze, od wieków biegły trakty handlowe, łączące Bałtyk z Morzem Czarnym oraz Kraków i 
Śląsk z ziemiami ruskimi. Znaczenie owego węzła komunikacyjnego doceniali kolejni władcy tych ziem, 
wznosząc gród, z którego zbrojna załoga mogła kontrolować ciągnące karawany kupieckie, czerpiąc z tego 
korzyści materialne.

Przemyśl   umacniał   już   Bolesław   Chrobry,   który   wzniósł   pierwsze   murowane   palatium,   otoczone 

umocnieniami drewniano-ziemnymi. Kazimierz Wielki zbudował pierwszy murowany zamek, który nieraz 
zatrzymywał   maszerujące   tędy   na   zachód   oddziały   mongolskie   i   tatarskie.   W   XVI   wieku   znacznie 
wzmocniono obronność Przemyśla przez otoczenie miasta pierścieniem murów, do których dostęp utrudniał 
flankowy ogień z dziesięciu baszt.

Rozwój artylerii pociągnął za sobą modernizację zamku przemyskiego. Otrzymał on narożne basteje ze 

stanowiskami   dla   artylerii.   W   podobny   sposób   przebudowano   również   system   murów   miejskich.   Tym 
sposobem   powstał   silny   zespół   fortyfikacji.   W   XVII   wieku   zbudowano   przed   nim   ziemne   bastiony, 
pozwalające bateriom artylerii na skuteczniejsze zwalczanie oblegającego przeciwnika.

Warownia przemyska wykazała się swymi walorami podczas  „potopu” szwedzkiego, gdy pod miasto 

podszedł generał Douglas. Załoga skutecznie odpierała szturmy przez kilka dni, po czym wobec zagrożenia 
ze strony nadciągających wojsk Stefana Czarnieckiego Szwedzi odstąpili od oblężenia, nie opanowawszy 
tego   ważnego   punktu   strategicznego,   umożliwiającego   sprawowanie   pełnej   kontroli   nad   południowymi 
szlakami komunikacyjnymi.

W następnych latach przez Bramę Przemyską przemaszerowały na podbój Rzeczypospolitej wojska 

Rakoczego. W 1848 roku tędy właśnie skierowały się na Węgry wojska carskie, wezwane przez Austriaków 
do pomocy w zdławieniu rewolucji, której jednym z wodzów był generał Józef Bem.

Po   pierwszym   rozbiorze   Polski   Przemyślem   zawładnęła   Austria.   Przez   dziesięciolecia   zaborcy  nie 

przywiązywali wagi do twierdzy jako punktu o ważnym znaczeniu militarnym. Rozebrano nawet większość 
średniowiecznych   umocnień,   zniwelowano   bastiony   artyleryjskie,   nie   oszczędzono   również   zamku,   z 
którego ocalały zaledwie dwie wieże i fragmenty zabudowy.

Wielki sąsiad ze wschodu, mimo że utrzymywano z nim poprawne stosunki, zawsze budził niepokój w 

wiedeńskich kręgach wojskowych. Nad Dunajem przypomniano sobie znaczenie Bramy Przemyskiej jako 
ważnego strategicznego węzła komunikacyjnego, wiodącego ze wschodu na zachód po północnej stronie 
Karpat. Dostrzeżono również, jak łatwo przekroczyć pasmo gór przełęczami właśnie od strony Przemyśla. 
Wnioski   nasuwały   się   same:   miasto   należy   ufortyfikować.   Około   1820   foku   zaczęto   wznosić   nowe 
umocnienia, przeważnie typu polowego.

W roku 1850 Centralna Komisja Fortyfikacyjna pod przewodnictwem zbrojmistrza polnego von Hessa 

wyznaczyła twierdzy przemyskiej zadanie zamknięcia nieprzyjacielowi dostępu do głównej linii operacyjnej 
oraz   przejść   w   Karpatach   między  Duklą   a   Preszowem.   Przemyśl   według   tej   komisji   miał   stać   się   po 
Krakowie najważniejszym punktem strategicznym Galicji, nadającym się do założenia placu manewrowego 
dla armii po obu brzegach Sanu. W latach 1876-1877 zaczęto budowę prymitywnych fortów drewnianych, 
które od roku 1883 zastępowano murowanymi

Ponieważ gwintowane działa miały coraz większe kalibry, zasięg i skuteczność, ceglane forty już nie 

odpowiadały wymaganiom specjalistów wojskowych. Podjęto więc decyzję rozbudowy Przemyśla, tak by 
zamienić go w twierdzę, otoczoną pierścieniem nowoczesnych fortów betonowych.

Do   prac   tych   zaproszono   najlepszych   specjalistów,   między  innymi   szwajcarskiego   inżyniera   Salisa 

Soglio, który już wcześniej zasłynął jako budowniczy twierdz górskich. Powierzono mu zaprojektowanie i 
budowę siedmiu fortów w rejonie wsi Siedliska, najbardziej wysuniętych na wschód i mających bronić 
najważniejszych   dróg   prowadzących   od   strony   Lwowa.   Budowle   te,   odporne   na   wielokrotne   trafienia 
pociskami kalibru do 270 mm, mieściły nowoczesne działa kalibru 80 mm, osłonięte pancernymi kopułami 
obrotowymi. Załogę pojedynczego fortu stanowiło około dwustu szeregowych i pięćdziesięciu oficerów, w 
tym lekarz. Sektory ognia dla dział i karabinów maszynowych były tak dobrane, że zapewniały obronę 
okrężną praktycznie bez martwych pól.

Wewnętrzny   pierścień   obrony   liczył   osiemnaście   fortów.   Na   siedemnastu   wzgórzach   otaczających 

Przemyśl do 1914 roku wybudowano czterdzieści dwa forty, stanowiące pierścień zewnętrzny. Pod koniec 
XIX   wieku   rejon   ten   stał   się   priorytetową   inwestycją   obronną   monarchii   austro-węgierskiej.   Prasa,   nie 
wdając się w szczegóły, wielkimi tytułami entuzjastycznie witała budowę twierdzy jako zapory przeciwko 
„pewnemu północnemu mocarstwu”.

Roboty   rozwinięto   na   ogromną   skalę.   Oprócz   oddziałów   wojskowych   przy   budowie   fortyfikacji 

background image

zatrudniono   również   tysiące   specjalistów   cywilnych,   dla   których   zorganizowano   w   Przemyślu   nawet 
specjalną szkołę. Przy całym ogromnym rozruchu robót nie zapomniano o ścisłej ochronie twierdzy przed 
penetracją obcych wywiadów a szczególnie rosyjskiego. Nawet chłopi wykonywający prymitywne prace 
ziemne musieli mieć swego rodzaju świadectwo lojalności, wystawione przez miejscową placówkę policji 
lub żandarmerii. Przechodząc obok budowanych obiektów nie wolno było się zatrzymywać. Jeżeli kogoś 
przyłapano   podczas   prac   z   czystym   nawet   kawałkiem   papieru   i   ołówkiem,   mógł   być   pewny   wyroku 
skazującego go na więzienie za szpiegostwo.

W związku ze wzrastającym napięciem politycznym i militarnym w Europie rosyjski Sztab Generalny 

zażądał   zdobycia   planów   fortyfikacji   Przemyśla.   Afer   szpiegowskich   tu   nie   brakowało.   Dla   wywiadu 
carskiego zdobycie jak największej liczby danych o twierdzy stało się punktem honoru. Strona rosyjska 
postanowiła uruchomić swego najlepszego agenta.

Był   nim   pułkownik   Alfred   Redl,   zastępca   szefa   biura   ewidencyjnego   Sztabu   Generalnego   Austro-

Węgier   (urząd   ten   zajmował   się   nadzorem   nad   wywiadem   i   kontrwywiadem),   jeden   z   najbardziej 
wpływowych oficerów w całej armii. Bezwzględny w dążeniu do osiągnięcia szczytów kariery wojskowej, 
umiejący rozmawiać z przełożonymi, wiedzący, kiedy należy wycofać się z wcześniej zajętego na pozór 
twardego stanowiska, elokwentny, a jednocześnie, zimny i opanowany, uwielbiany przez kobiety...

Redla, który jako młody oficer pełnił służbę w prowincjonalnych garnizonach galicyjskich, „wynalazł” 

pułkownik  Urbański  von Ostrymiecz,   szef  biura  ewidencyjnego,  polski   arystokrata,  który oddał  się  bez 
reszty monarchii habsburskiej. Właśnie w Redlu zobaczył jakby swe odbicie. Ściągnął go więc do Wiednia i 
przetarł ścieżki do kolejnych awansów. Przystojny Alfred został bywalcem najlepszych salonów, zaczęto 
mówić o nim jako o przyszłym ministrze wojny i głównodowodzącym. Ten świetny oficer miał jednak i 
drugie życie. Przed laty, jako młody porucznik, zgrał się w karty i chcąc oddać honorowy dług, chętnie 
skorzystał z finansowej pomocy znajomego. Zdarzyło się to raz, drugi i trzeci... Gdy przyszedł termin zwrotu 
gotówki, a Redl miał pustki w kieszeni, usłyszał zaskakującą propozycję współpracy z rosyjskim wywiadem. 
Miał zostać głęboko zakonspirowanym agentem do specjalnych zadań. Lubiący ryzyko i pieniądze oficer 
wyraził   zgodę.   Rosyjski   wywiad   dotrzymał   słowa.   Obserwowano   szybką   karierę   Redla,   który  otrzymał 
kryptonim  „Opernball 13”, i systematycznie dostarczano mu pokaźne sumy, nie obarczając zbyt częstymi 
zadaniami.

W 1912 roku przyszła pora działania. Rosjanie zażądali strategicznych planów austriackiego Sztabu 

Generalnego, dotyczących wojny z Rosją, oraz dokumentacji twierdzy Przemyśl. Pułkownik Redl wykonał 
pierwszą część szpiegowskiego zadania. Najtajniejsze plany fortyfikacji i ich wyposażenia przekazał drugi 
rosyjski agent - nadporucznik Sauer.

W   grze   wywiadów   tak   bywa,   że   nigdy   nie   wiadomo,   kto   jest   naprawdę   górą.   Oprócz   Biura 

Ewidencyjnego   sprawami   kontrwywiadu   i   wywiadu   zajmowały   się   w   Austro-Węgrzech   również   inne 
niezależne komórki. Właśnie do nich dotarła przerażająca informacja, że Rosjanie dysponują tajnym planem 
działań   wojennych   monarchii.   W   tej   sytuacji   strona   austriacka   także   uruchomiła   swego   głęboko 
zakonspirowanego   agenta   w   carskiej   armii.   Ten   dostarczył   niezbitych   dowodów,   że   plany  przemyskich 
fortów zostały odrysowane w kierownictwie ich budowy, a zamierzenia operacyjne przekazał  „Opernball 
13”, o którym niestety nic nie było wiadomo.

Znalezienie   człowieka,   który   sprzedał   tajemnice   Przemyśla,   poszło   stosunkowo   łatwo:   po   prostu 

porównano   charakter   pisma   oficerów   mających   dostęp   do   dokumentacji   z   notatkami   przekazanymi 
Rosjanom. Gdy do nadporucznika Sauera przyszli żandarmi, ten od razu zorientował się w sytuacji. Udając 
się   do  kuchni   niby  po  mundur,   wyciągnął   z   kieszeni   pistolet   i   strzałem  w   usta   popełnił   samobójstwo. 
Prowadzone śledztwo nie doprowadziło do ustalenia jakichkolwiek kontaktów Sauera z przedstawicielami 
obcego wywiadu.

Redla zgubił przypadek.
Spodziewając   się   informacji   przekazywanych   dla  „Opernballa”   na   poste   restante,   we   wszystkich 

wiedeńskich urzędach pocztowych umieszczono agentów policyjnych, którzy czekali na przesyłkę opatrzoną 
takim kryptonimem, i na jej odbiorcę. Przyszły wreszcie dwa listy z hasłem  „Opernball”. Otworzono je i 
stwierdzono, że zawierają znaczne sumy pieniędzy, nic poza tym. Adresat jednak nie zgłaszał się.

Po kilkumiesięcznym bezowocnym oczekiwaniu na odbiorcę czujność agentów trochę przytępiła się, 

lecz posterunków nie zdjęto. Wreszcie pewnego dnia w pokoju na zapleczu jednego z urzędów pocztowych 
zadźwięczał dzwonek: to urzędnik sygnalizował zgłoszenie się adresata przesyłki. Gdy agenci wyskoczyli ze 
swego   pomieszczenia,   zdążyli   jedynie   zobaczyć   sylwetkę   mężczyzny   wsiadającego   do   taksówki. 
Świadkowie   zdarzenia   zapamiętali   jednak   jej   numer.   Odszukany  kierowca   niewiele   mógł   powiedzieć   o 
pasażerze.   Podał   tylko  nazwę   hotelu,   przed   którym  wysiadł.  Rutynowo  przeszukano   wnętrze  wozu.  Na 
podłodze leżał futeralik od scyzoryka. To mógł być ślad!

background image

W recepcji hotelu sprawdzono książkę gości. Sami kupcy i urzędnicy. Był jeszcze pułkownik Redl. 

Komisarz policji zapytał, czy ktoś nie upominał się o zgubiony futeralik. Portier zaprzeczył, ale mimo to 
policjant wręczył  mu małą skórzaną  pochewkę z miękkiej skóry,  polecając, by każdego wchodzącego i 
wychodzącego   pytał,   czy   to   nie   jego   zguba.   Niemal   w   tym   samym   momencie   do   recepcji   zbliża   się 
pułkownik Redl w cywilnym garniturze. Agenci, znając go jako szarą eminencję kontrwywiadu, patrzą nań z 
szacunkiem. Gdy jednak portier pokazuje mu futeralik, pytając, czy to nie jego własność, Redl z uśmiechem 
potakuje, dziękuje i chowa do kieszeni. I Komisarz zna swoje obowiązki. Nie bacząc na wysokie stanowisko 
oficera, prosi go o udanie się za nim. Redl rozumie, że to już koniec...

Zdemaskowanie rosyjskiego szpiega, noszącego mundur starszego oficera CK armii, wywołało szok w 

najwyższych kołach wojskowych i rządowych. Przesłuchany przez specjalną komisję Redl przyznał się do 
wszystkiego. Odrzucono możliwość wytoczenia mu procesu, który mógłby być kompromitujący dla wysoko 
postawionych   kręgów   politycznych   z   bezpośredniego   otoczenia   cesarza.   Zaproponowano   szpiegowi 
„honorowe” wyjście: samobójstwo. Zostawiono Redla w pokoju, w którym na biurku leżał nabity pistolet. 
Skorzystał z danej mu szansy.

Do wybuchu pierwszej wojny światowej miało upłynąć niewiele miesięcy.  Jak się później okazało, 

zdobyte przez Rosjan plany operacyjne i dokumentacja twierdzy Przemyśl nie miały większego wpływu na 
przebieg walk.

POCZĄTEK ZMAGAŃ

Dowódca 48 brygady piechoty stacjonującej w Przemyślu, pułkownik Karol Korzer, był jednym z wielu 

Polaków,   którzy   poświęcili   się   służbie   wojskowej   w   armii   austriackiej.   Choć   była   to   armia   państwa 
zaborczego, trzeba pamiętać, iż Austria, w przeciwieństwie do Rosji i Prus, zostawiła mieszkańcom Galicji i 
Lodomerii, bo tak nazywano dawne polskie ziemie od Krakowa po Lwów, znaczne możliwości w zakresie 
autonomii narodowej i dlatego służba w armii austriackiej była dla Polaków normalną drogą do zajęcia 
wyższej pozycji społecznej lub uzyskania możliwości wpływu na bieg wydarzeń polityczno-wojskowych. 
Wśród zawodowych wojskowych armii austriackiej byli między innymi Józef Piłsudski i Stanisław Haller. 
Pułkownik Korzer znał ich dobrze, podzielał także ich poglądy co do szans na odzyskanie przez Polskę 
niepodległości - na razie przy wykorzystaniu Wiednia.

W brygadzie zdecydowaną większość stanowili Polacy. We wchodzącym w jej skład 10 pułku piechoty 

przeważająca część żołnierzy rekrutowała się z Przemyśla, zaś w 77 pułku piechoty - z Sambora. Mimo że 
służbowym językiem był niemiecki, większość rozmów w koszarach prowadzono po polsku. Żołnierze 48 
brygady również pracowali przy budowie twierdzy.

Na wiosnę 1914 roku szczególnie intensywnie rozbudowywano umocnienia polowe między stałymi 

fortami. Oficerom wystarczało jednak czasu - poza godzinami służby - na przygotowania wojskowe młodych 
mężczyzn z drużyn „Strzelca”, polskiej organizacji paramilitarnej.

Życie   w   mieście-twierdzy   wiązało   się   z   licznymi   niedogodnościami.   Opuszczenie   stałego   miejsca 

zamieszkania   wymagało   zgody  właściwego   komisariatu   policji,   żądano   także   meldowania   o   wszystkich 
odwiedzinach i przybyszach. Po cichu mówiło się, że w Przemyślu jest więcej konfidentów niż stałych 
mieszkańców.   Nawet   miejski   patrycjat   mimo   znacznych   korzyści   materialnych,   uzyskiwanych   dzięki 
dostawom dla wojska czy współudziałowi w administrowaniu, nie był zachwycony surowością rygorów, 
które dotykały wszystkich bez wyjątku.

Na   drogach   wylotowych   z   miasta,   w   ciągu   fortyfikacyjnym   wewnętrznego   pierścienia   obrony, 

zbudowano tzw. bramy forteczne ze stałą załogą, kontrolującą ruch pieszy i kołowy.

Na   wiosnę   1914   roku   napięcie   między   Austro-Węgrami   a   Rosją   stawało   się   widoczne.   Czyniono 

przygotowania   do wojny:  zwożono  do magazynów  amunicję   i  żywność,   oficerom  często  organizowano 
różne gry taktyczne.

28 lipca 1914 roku monarchia habsburska wypowiedziała wojnę Serbii. Jako pretekst posłużył zamach 

na   arcyksięcia   austriackiego   Franciszka   Ferdynanda.   W   ciągu   następnych   dziewięciu   dni,   w   wyniku 
powiązań koalicyjnych, zawierucha wojenna ogarnęła całą niemal Europę.

W chwili wybuchu wojny twierdza Przemyśl nie była w pełni gotowa jako strategiczny punkt oporu. Po 

ogłoszeniu   mobilizacji   zintensyfikowano   prace   nad   rozbudową   fortyfikacji   polowych.   Oczyszczono 
przedpola pierścienia zewnętrznego i wewnętrznego fortów, by odsłonić pole ostrzału, zburzono i spalono 
dwadzieścia  jeden  miejscowości   oraz  wycięto  ponad  tysiąc   hektarów  lasu.   Założono   pola   minowe oraz 
ustawiono ponad milion metrów kwadratowych zapór z drutu kolczastego.

A na razie kampania wojenna szła jak z płatka. Armia austriacka, dysponująca świetnie wyszkolonymi 

background image

oficerami,   doskonałym   wyposażeniem   i   najlepszą   w   Europie   artylerią,   pomyślnie   rozwijała   ofensywę, 
gromiąc rosyjskie korpusy. Wspólny plan wojenny Niemiec i Austro-Węgier zakładał, że te ostatnie wezmą 
na siebie większą część ciężaru walk na froncie wschodnim do momentu ostatecznych rozstrzygnięć we 
Francji, kiedy to siły niemieckie zostaną stamtąd przerzucone na wschód, by następnie wspólnie rozbić 
armię rosyjską. Koncentracja wojsk austro-węgierskich przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Pod osłoną 
rozbudowanych fortyfikacji dokonano w Przemyślu odpowiednich przegrupowań. Nie przeszkodziła w tym 
zdrada pułkownika Redla.

Oddziały   austriackie   wkraczały   na   terytorium   Rosji   praktycznie   bez   przeszkód.   Generał   Iwanow, 

dowódca   rosyjskiego   frontu   południowo-zachodniego,   w   celu   uniknięcia   niepotrzebnych   strat   polecił 
granicznym jednostkom, by, nie wikłając się w przewlekłe boje, wycofywały się do rejonów koncentracji. 
Tam też przybywały pełnosprawne dywizje z głębi kraju. Wreszcie Rosjanie ruszyli do przodu. 1 września 
pobita została w rejonie Lwowa austriacka 3 armia generała Brudemana (za nieudolne dowodzenie zdjęto go 
ze   stanowiska),   3   września   padł   Lwów,   pod   Lublinem   poniosła   klęskę   armia   generała   Dankla, 
niepowodzeniami Austriaków zakończyły się bitwy pod Rawą Ruską i Magierowem.

W tym okresie siedzibą Naczelnego Dowództwa wojsk austro-węgierskich był Przemyśl. W twierdzy, 

wyposażonej w radiostację o dużej mocy, umożliwiającą utrzymywanie łączności ze wszystkimi zakątkami 
imperium,   przebywali   ze   swymi   sztabami   Naczelny   Dowódca,   arcyksiążę   Fryderyk,   oraz   szef   Sztabu 
Generalnego, generał Conrad von Hötzendorf.

W chwili rozpoczęcia wojny na wschodnim teatrze działań bojowych wojska austriackie liczyły 900 

tysięcy żołnierzy, zaś po miesiącu walk w odwrocie pozostało ich już tylko 600 tysięcy. Ciągnęli teraz na 
zachód, zdemoralizowani, w panice. Przez Przemyśl przeciągnęły bezładnie przemieszane kolumny taborów, 
artylerii, piechoty.

W   tej   sytuacji   Naczelne   Dowództwo   przeniosło   się   do   Nowego   Sącza,   a   generałowi   Hermanowi 

Kusmankowi,   komendantowi   twierdzy   Przemyśl,   polecono   podjęcie   przygotowań   do   zatrzymania 
rosyjskiego natarcia.  Stanowiska  bojowe w fortyfikacjach  zajęły doborowe kompanie forteczne.  Obronę 
polową   miała   zapewnić   23   dywizja   węgierskiej   obrony   krajowej,   popularnie   nazywana   honwedami, 
wzmocniona  kilkoma  węgierskimi  brygadami   pospolitego   ruszenia.   Na   północy  pierścienia   twierdzy,   w 
okopach, siedziały oddziały złożone w większości  z Polaków. Było  również kilka batalionów Rusinów, 
których jako element niepewny porozdzielano między Węgrów. Artyleria forteczna liczyła blisko tysiąc dział 
różnego kalibru.

Przemyśl   miał   zagrodzić   drogę   zwycięskiej   ofensywie   rosyjskiej,   stanowiąc   najbardziej   na   wschód 

wysunięty punkt oporu armii austro-węgierskiej, pod którego osłoną mogłaby ona utworzyć nowy front na 
linii Dunajca.

16 września 1914 roku generał Kusmanek otrzymał rozkaz bronić się do ostatniego żołnierza. Dzień 

później   pod   grupę   fortów   siedliskich   podeszli   Kozacy,   a   od   23   września   Przemyśl   był  już   całkowicie 
zamknięty przez rosyjską 3 armię. 128 tysięcy oblężonych żołnierzy, osłanianych przez betonowe forty, 
miało zatrzymać Rosjan, ratując monarchię Habsburgów przed klęską.

Znaczenie   Przemyśla   doceniał   także   dowódca   3   armii   generał   Iwanow   i   dlatego   rozkazał   swoim 

wojskom zdobyć twierdzę za wszelką cenę. Rozporządzał 300 tysiącami bitnych żołnierzy, miał też coś 
więcej - dokładne plany umocnień. Biorąc to wszystko pod uwagę zdecydował się na przeprowadzenie 
generalnego szturmu. Szybkie zdobycie twierdzy mogło przyczynić się do sforsowania przełęczy karpackich 
i   wejścia   na   Nizinę   Węgierską   oraz   spotęgowanie   uderzenia,   które   miało   doprowadzić   do   opanowania 
Krakowa i wejścia na Śląsk.

Dziś, z perspektywy, można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że gdyby armii rosyjskiej udało się 

przełamać zewnętrzny pierścień fortów w rejonie Siedlisk, losy I wojny światowej mogłyby potoczyć się 
inaczej.  Porucznik Swerlinga  i podporucznik Altmann, spełniając  swój żołnierski  obowiązek,  być  może 
zadecydowali o przedłużeniu panowania monarchii austro-węgierskiej.

Bezpośrednio dowodzący wojskami oblegającymi Przemyśl generał Radko Dimitriew, który w wojnie 

turecko-rosyjskiej   wsławił   się   zdobyciem   niedostępnych   bałkańskich   twierdz,   rozkazał   przeprowadzenie 
kilku  ataków. Pod fort  Grochowce,  na  trzysta  metrów  przed przedni  skraj  obrony,  podeszli  żołnierze  3 
brygady piechoty. W wyniku zmasowanego ognia fortecznych dział ponieśli jednak tak ciężkie straty, że 
musieli się wycofać.

7   października   Rosjanie   zaprzestali   działań   ofensywnych.   Ponieważ   do   Przemyśla   zbliżała   się   z 

odsieczą 3 armia generała Borcewicza, wojska rosyjskie zaczęły wycofywać się bez walki na przygotowaną 
uprzednio rubież obronną, zatrzymując w swoich rękach pasmo wzgórz od Medyki do Husaków. Ustawili 
tam baterie artylerii dalekonośnej, z której można było ostrzeliwać linię kolejową z Przemyśla na Węgry. 
Role zmieniły się; teraz żołnierze austriaccy próbowali zdobywać umocnione pozycje rosyjskie. Po ciężkich 

background image

walkach i ogromnych stratach opanowali wzgórza, na których Rosjanie umieścili armaty. Znów można było 
ewakuować rannych z twierdzy i dowozić do niej zaopatrzenie.

Trzytygodniowe oblężenie twierdzy dobitnie dowiodło jej przydatności. Schrony bojowe i betonowe 

fortyfikacje okazały się odporne na ostrzał artyleryjski pociskami kalibru 210 mm. Współdziałanie załóg 
poszczególnych fortów było wzorowe, a skutek ognia prowadzonego z twierdzy straszliwy. Na przedpolach 
leżało tysiące zabitych, tworząc niekiedy warstwy blisko dwumetrowej grubości. Rosjanie parli naprzód po 
ciałach kolegów. Ginęli, po nich szli następni i także ginęli. Na drutach kolczastych, ściskając jeszcze w 
martwych dłoniach karabiny, wisieli zabici. W jednej ze zbiorowych mogił w rejonie Siedlisk pochowano 
5000 rosyjskich żołnierzy! Ogółem straty nacierających oceniano na 40 tysięcy zabitych, rannych i wziętych 
do niewoli.

11   października   we   wszystkch   kościołach   Przemyśla   zarządzono   odprawienie   nabożeństw   z   okazji 

odblokowania miasta i ku chwale jego obrońców.

Ale wojna trwała nadal.
Z pobliskiego frontu do przemyskich szpitali codziennie zwożono setki rannych, dla których brakowało 

nawet   podstawowych   lekarstw   i   środków   opatrunkowych.   Wybuchła   epidemia   cholery,   nagminne   były 
zachorowania na czerwonkę.

Tymczasem   armia   generała   Dankla   poniosła   klęskę   pod   twierdzą   dęblińską   i   linia   frontu   zaczęła 

przesuwać  się. W sztabie  austriackim zdawano sobie sprawę z tego, iż Przemyśl po raz drugi zostanie 
otoczony i będzie musiał się bronić. Znajdujących się w twierdzy rannych odsyłano na tyły.

Aby podnieść morale załogi, 31 października odwiedził miasto i kilka fortów następca tronu, arcyksiążę 

Karol Franciszek Józef, ale wobec trudnej sytuacji na froncie następnego dnia pospiesznie odjechał.

Przemyśl   przygotowywano   do   drugiego   oblężenia.   Starosta   przemyski,   Żelewski,   na   polecenie 

komendanta twierdzy wydał zarządzenie o ewakuacji połowy ludności cywilnej. Pozostali tylko ci, którzy 
mogli być przydatni w oblężonym mieście. 9 listopada Rosjanie całkowicie okrążyli Przemyśl, przystępując 
do oblężenia.

Komendant twierdzy generał Kusmanek drogą radiową wysłał meldunek:  „Rozpoczyna się oblężenie. 

Wytrwamy   jak   za   pierwszym   razem”.   Załoga   fortecy  wynosiła   128   tysięcy  żołnierzy,   którzy  mieli   do 
dyspozycji 14 500 koni. W mieście było 18 tysięcy ludności cywilnej.

Wojskami   oblegającymi   Przemyśl   (dziesięć   dywizji   piechoty   i   jedna   kawalerii)   dowodził   generał 

Seliwanow. Miał  on świeżo w pamięci doświadczenia Radko Dimitriewa, który stacił dziesiątki tysięcy 
żołnierzy.

Ponieważ zbliżała się zima, pora nie sprzyjająca walkom w polu, Seliwanow rozkazał swym wojskom 

okopać   się   wokół   twierdzy  i   nękać   przeciwnika   tak,   by  czuł,   że   jest   w   stanie   oblężenia.   Dowództwo 
rosyjskie, informowane przez agentów wywiadu i prorosyjsko nastawionych przemyślan, orientowało się w 
sytuacji panującej w obrębie fortów. Wiedziało też, że cofające się armie znacznie ogołociły Przemyśl z 
zapasów żywności.

W listopadzie 1914 roku wojska rosyjskie, walczące na przedpolach Krakowa, zostały odparte spod 

dawnej stolicy Polski. Linia frontu przebiegała wówczas w odległości około 150 kilometrów na zachód od 
Przemyśla. Wywiad donosił, że w ciągu najbliższych miesięcy nie należy spodziewać się znaczących działań 
austriackich.   W   następnych   tygodniach,   w   miarę   oddalania   się   frontu,   Rosjanie   zmniejszyli   liczbę 
oblegających twierdzę oddziałów.

Na jednej z odpraw zapytano generała Seliwanowa, czy nie obawia się znacznego osłabienia stojących 

na przedpolach wojsk. Odpowiedział:

- Moi panowie, zamknięci w Przemyślu żołnierze skazani są na klęskę, chyba że zdarzy się cud, a tego 

się nie spodziewam. Do swoich oddziałów nie będą się przedzierać, bo nie po to ich zostawiano. Niedługo 
zapanuje u nich głód, a to jest najgorszy doradca dowódców.

Komendant twierdzy także zdawał sobie z tego sprawę. Biorąc pod uwagę sytuację na froncie, oceniał, 

że będzie musiał bronić się co najmniej dwa miesiące. Po trzech tygodniach zmniejszył racje żywnościowe o 
połowę i polecił, by były jednakowe dla szeregowych i oficerów. Na początku grudnia wypadało dziennie po 
350 gramów chleba na głowę.

Zakładając  „aktywną obronę” dowództwo co pewien czas nakazywało wypady w celu likwidowania 

pozycji podchodzących coraz bliżej wojsk rosyjskich. Walki te przynosiły ogromne straty wśród żołnierzy 
węgierskich, których - jako główną siłę uderzeniową twierdzy - posyłano do wykonywania najtrudniejszych 
zadań. Bitni i zdyscyplinowani szli do przodu - i ginęli.

30 listopada dowódca 10 kompanii 2 pułku honwedów zameldował:
- Stan liczebny kompanii w wyniku zgonów, zranień i przede wszystkim zachorowań na cholerę spadł 

do jednej czwartej. Żołnierze opadli z sił tak, że na wypadek ataku wroga nie są zdolni do stawiania oporu.

background image

Odpowiedź dowódcy pułku była natychmiastowa:
- Panie kapitanie, proszę przyjąć do wiadomości, że oddział, który nie jest zdolny do stawiania oporu i 

nie broni swych pozycji do ostatniego człowieka, kwalifikuje się do zdziesiątkowania; zaś jego dowódca 
powinien być oddany pod sąd wojenny A teraz rozkaz: w wypadku natarcia rosyjskiego utrzymać się do 
końca, by w tym czasie na jednym ze skrzydeł mogło nastąpić pomyślne rozstrzygnięcie.

ZNAD DUNAJU NAD SAN

W   oblężonym   mieście   dominowały  wojska   węgierskie.   Dowódca   23   dywizji,   generał   Tamasy,   był 

jednocześnie jednym z zastępców komendanta twierdzy. W Przemyślu drukowano polową gazetę w języku 
węgierskim, każdej niedzieli koncertowała orkiestra honwedów.

Kapitan Kalman z 8 pułku honwedów kwaterował na ulicy Grodzkiej w mieszkaniu ewakuowanego 

wraz z rodziną urzędnika miejskiego. Gdy po ciężkich walkach w rejonie fortu Helicha - spędził tam w 
okopach prawie trzy doby pod ogniem i dwa razy prowadził do kontrataku kompanię - powrócił do swego 
tymczasowego domu i nie  rozbierając  się  zasnął  na kanapie, obudził  go natarczywy dzwonek u drzwi. 
Spojrzał w okno, było szarawo.

Któż tu u diabła tłucze się o tej porze - mruknął do siebie i poszedł otworzyć. W półmroku dostrzegł 

dziewczęcą buzię pod szerokim rondem kapelusika. Gdy nieznajoma zobaczyła oficera, z lękiem cofnęła się 
pół kroku.

-   Czym   mogę   pani   służyć?   -   zapytał   Kalman,   z   ciekawością   lustrując   niespodziewanego   gościa. 

Płaszczyk   z  ciemnym  kołnierzykiem  podkreślał   delikatne   rysy  bladej   twarzyczki,  w  niebieskich   oczach 
malowały się zarazem lęk i ciekawość. Niebrzydka laleczka - pomyślał i powiedział z uśmiechem: - Jeżeli do 
mnie, to proszę bardzo do środka!

Dziewczyna z widocznym zakłopotaniem powiedziała, że chyba się pomyliła. Przyszła do znajomych, 

miała tu kolegę Jurka, ale widocznie się wyprowadził.

Kapitan, któremu młoda dama wyraźnie wpadła w oko, podchwycił natychmiast temat mówiąc, że Jurek 

wraz z rodzicami został ewakuowany, a mieszkanie powierzono jego opiece.

- Teraz ja jestem tu gospodarzem i w imieniu Jurka zapraszam na herbatę. Przepraszam, czy mógłbym 

wiedzieć, z kim mam przyjemność?

- Na imię mi Mieczysława, mieszkam tu niedaleko, obok katedry, a pracuję w szpitalu. - Zamilkła; 

widać było, że nie bardzo wie, co ma dalej mówić.

- Jestem kapitan Kalman. Jeszcze raz bardzo proszę znajomą znajomych na gorącą herbatę. Będzie do 

niej cukier - dodał z uśmiechem.

- Bardzo dziękuję, ale już późno - odpowiedziała. - Może jeszcze nadarzy się okazja.
Kalman był wyraźnie zawiedziony, ale nie rezygnował.
- Jutro niedziela - powiedział. - Czy moglibyśmy spotkać się na koncercie?
Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i szybko zbiegła po schodach. Gdy pomachała mu na pożegnanie, 

dostrzegł jeszcze, że ma szczupłe dłonie o wysmukłych palcach.

Kapitan, patrząc za Mieczysławą, pomyślał, że przepadł mu piękny wieczór. Z westchnieniem wrócił do 

pokoju, zapalił lampę naftową, wyciągnął z torby polowej mapę i zaczął pisać raport o przebiegu ostatnich 
walk. Dowódca pułku kazał mu jutro oddać meldunek w sztabie. Ale słowa nie chciały mu się układać w 
pełne zdania. Przed oczyma, zamiast wykazu zabitych, rannych, stanu amunicji, miał niebieskie oczy pięknej 
nieznajomej. Poczucie obowiązku jednak przemogło i przy migocącym płomieniu skończył swą pracę.

Gdy  rano   przyszedł   do   sztabu   twierdzy  i   przekazał   zgodnie   z   poleceniem  swój   meldunek   szefowi 

oddziału operacyjnego, ten pobieżnie przekartkował notatkę i zapytał:

-   Jak   pan   ocenia   rosyjskie  oddziały,   znajdujące   się   przed   stanowiskami   waszego   pułku?   -   Widząc 

pytające   spojrzenie   Kalmana   dodał   jeszcze:   -   No,   chodzi   mi   o   ich   sposób   walki,   ducha   bojowego, 
umiejętność działania w boju.

Kapitan zastanawiał się przez chwilę.
- Wydaje mi się - powiedział - że oblegają nas pełnowartościowe jednostki. Umiejętnie poruszają się 

pod ogniem, jeden drugiego wspiera, potrafią nacierać za artyleryjskim wałem ogniowym. Widziałem kilku 
jeńców, nie byli bardzo przestraszeni, są dobrze ubrani, odżywieni. Przesłuchiwani przez tłumacza mówią, 
że Przemyśl niedługo się podda.

- A co pan sądzi o naszych wojskach? - padło kolejne pytanie.
- Uważam, że jesteśmy lepsi od nich. Gdyby tak jeszcze było odpowiednie wyżywienie...
- No dobrze, dobrze. A jednak zdarzały się dezercje na stronę wroga.

background image

- Nie u nas - gwałtownie zaprotestował kapitan Kalman. - Nasi honwedzi wypełniają wszystkie zadania 

do końca.

Szef oddziału operacyjnego chwilę milczał, a potem podziękował za starannie opracowany meldunek.
Młody   oficer   udał   się   do   pobliskich   koszar,   gdzie   trzymał   w   stajni   swego   konia.   Przez   chwilę 

zastanawiał się, dlaczego szef oddziału operacyjnego wypytywał go o sprawy, za które właściwie żaden z 
nich   nie   odpowiadał.   Po   trzech   kwadransach   znalazł   się   wśród   swoich   w   forcie   Helicha.   Podziemne 
kazamaty były wypełnione do ostateczności. Nic dziwnego - było to jedyne miejsce, w którym dało się nieco 
odpocząć i zdrzemnąć we względnym cieple po wielogodzinnym przebywaniu w okopach na przedpolu 
umocnień.

Dowódca 8 pułku podpułkownik Molnar nie przejął się wiadomością o sondowaniu nastrojów w jego 

oddziale.

- Ci w sztabie nie chcą wysunąć nosa poza swoje gabinety, a wypytują, żeby móc innym zaimponować 

znajomością realiów pola walki. Jak chcą poznać prawdę, niech przyjdą tu na tydzień, zwłaszcza że do miski 
nie bardzo jest co włożyć.

Molnar   popatrzył   w   papiery   leżące   na   stole.   Powiedział   Kalmanowi,   że   ma   zmienić   porucznika 

Gyoniego, który już dwie doby tkwi bez przerwy na pierwszej linii, a jest przecież saperem i potrzebują go 
gdzie indziej.

Kalman służbiście wyprężył się i skierował do drzwi. Gdy był już na korytarzu, zawołał go Molnar i 

wręczył butelkę mówiąc, że pewnie w nocy mu się przyda. Kapitan z uśmiechem podziękował. Wiedział, że 
do zwyczajów dowódcy należało obdarowywanie flaszką rumu wyróżniających się oficerów.

Gdy Kalman wyszedł z bezpiecznych fortecznych podziemi, powitały go wybuchające nieregularnie 

pociski rosyjskiej artylerii. Wskoczył szybko do okopu, który zakosami prowadził do przedniego skraju 
obrony. Zwykły nękający ogień, pomyślał. Chyba dzisiaj będzie spokojnie.

W   połowie   drogi   spotkał   sanitariuszy   przeciskających   się   z   noszami,   na   których   leżał   żołnierz, 

przykryty zakrwawionym płaszczem. Zatrzymał się, by ich przepuścić. Widząc pytający wzrok oficera, jeden 
z nich rzekł, że to plutonowy Nagy. Odłamki granatu podziurawiły go jak sito. Jeszcze żyje. Poczłapali dalej.

W ziemiance dla oficerów batalionu było duszno, zimno i wilgotno. Porucznik Geza Gyoni coś notował 

w   zeszycie   przy   słabym   płomyku   świecy.   Popatrzył   na   wchodzącego   kapitana   jakby   nie   widzącym 
spojrzeniem, po czym znów zaczął pisać. Kalman usiadł z boku, nie odzywając się. Ciszę przerywały tylko 
niezbyt odległe detonacje pocisków.

Gyoni   był   postacią   znaną   w   całej   oblężonej   twierdzy.   Do   chwili   wybuchu   wojny   pracował   jako 

dziennikarz, wydał też kilka tomików wierszy. Powołany do wojska w ramach mobilizacji, trafił do 23 
dywizji honwedów. Razem z jej żołnierzami dzielił los oblężonych w Przemyślu. Delikatny i uczuciowy, 
znalazł   się   w  samym   środku   walki,   która   cechowała   się   brutalnością   i   bezwzględnością.   Gdy  zobaczył 
pierwszych   rannych,   omal   nie   zemdlał.   Zaobserwował   to   jeden   ze   starszych   zawodowych   oficerów. 
Brutalnie wyjaśnił Gyoniemu, że ma dwie możliwości: albo dać się zabić, albo samemu zabić wroga. Parę 
miesięcy walk pozornie uodporniło poetę na straszliwy żołnierski los. W swej twórczości został jednak 
wierny refleksyjnemu spojrzeniu na świat. Podczas pierwszego oblężenia, przebywając w forcie Żurawica, 
napisał  „Dni   sądu   ostatecznego”.   W  późniejszych   wierszach   błagał   Boga,   żeby  dał   mu   przeżyć   wojnę, 
ubolewał, że jeśli zginie na obcej ziemi, nawet najbliżsi nie będą mogli przyjechać na jego grób.

Koledzy z pułku i dowództwo twierdzy doceniało talent poety, nie zwalniano go jednak z wykonywania 

najtrudniejszych zadań bojowych. Gdy Kalman zobaczył go z ołówkiem w ręku, domyślił się, że powstaje 
nowy utwór.

Po kilku minutach Gyoni zwrócił się do kapitana:
- Przeczytać ci?
Nie czekając na odpowiedź, podniósł zeszyt, popatrzył przez chwilę przed siebie i zaczął mówić:
- Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy
fałszywych bohaterów, warcholskie przybłędy.
Na jedną noc przynajmniej...
Głos jego zaczął brzmieć metalicznie. W tym czasie do ziemianki wsunęło się jeszcze dwóch oficerów. 

Słysząc Gyoniego, stanęli i słuchali. A on mówił dalej:

- Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy
dusigroszów kryjących lichwiarskie zapędy.
Na jedną noc przynajmniej,
kiedy w jądro wulkanu z granatów ogniste
dostawszy się mężczyzna wiruje jak listek
i opada, jak widzi to wzrok przerażony,

background image

wspaniałego wojaka szkielet osmalony...
- Lepiej byś, Geza, opisał, jak kwatermistrze nas okradają - jeden z przybyłych popsuł podniosły nastrój. 

-   Chleb   jest   z   jakimiś   wiórami,   brukiew   zatęchła,   a   kawałek   słoniny,   który   dostaliśmy   za   odparcie 
rosyjskiego ataku, obrzydliwie śmierdzi.

- Słyszałem,  że  kapitan   Fenyo  za  pośrednictwem  kochanki  sprzedaje  konserwy  po  cztery  korony i 

hoduje świnie, karmiąc je sucharami wojskowymi, których podobno zabrakło - dorzucił natychmiast drugi. - 
A ty, Geza, wierszyki sobie piszesz! - wybuchnął.

- Dość już - ostro powiedział Kalman. - Jeśli wiesz na pewno o nadużyciach, melduj dowódcy. Na razie 

mówcie, co się działo przez ostatnie dni.

Porucznik Gyoni znów otworzył zeszyt i zaczął relacjonować:
-   Wczoraj   o   dziesiątej   Rosjanie   zaczęli   intensywnie   ostrzeliwać   nasze   pozycje.   Pięciu   zabitych   i 

dziesięciu rannych. Na odcinku szóstym, czołgając się, podeszli pod zasieki z drutu kolczastego, rozcięli je i 
zaatakowali. Poderwałem naszych na bagnety. Gdyby nie pomoc dziesiątej kompanii, byłoby niedobrze. 
Dwu   zabitych,   dwudziestu   trzech   rannych.   Rosjan   odparto.   -   Zamilkł  na   chwilę.   -   A   później,   już   pod 
wieczór, było wprost piekło. Siedem razy atakowali. Podczas ostatniego szturmu moi żołnierze nie mieli już 
sił, by wyjść z okopów. Gdyby nie karabin maszynowy, który z boku postawił Schmidt, byłoby po nas. 
Nasze straty to blisko setka zabitych i rannych. Część została przy zasiekach. Pewnie już nie żyją, do tej pory 
nie sposób było ich ściągnąć. Kto tylko wyjdzie z okopu, jest ostrzeliwany. Co chcesz jeszcze wiedzieć? - 
zapytał Gyoni Kalmana.

- Jak stoimy z amunicją?
- Wystarczy, niedawno przynieśli jeszcze parę skrzynek.
- A obiad?
- Słyszałeś przed chwilą. Potrzebny ci jestem? Jeśli nie, to cześć!
Gyoni zabrał jakieś drobiazgi do torby i wyszedł z ziemianki. Pochylony, maszerował w stronę fortu.
Kapitan Kalman popatrzył za nim przez chwilę i ruszył obejrzeć wszystkie stanowiska, choć znał je na 

pamięć. Poczuł dotkliwe zimno, zerwał się silny wiatr od wschodu. Wyraźnie spadała temperatura, mróz 
stawał się coraz bardziej siarczysty, zaczął sypać śnieg. Część żołnierzy pochowała się do ziemianek, a ci, 
którzy zostali na posterunku, przytupywali, kuląc się z zimna. Noc przeszła spokojnie. Obie strony były 
wyczerpane bojem.

Gdy   zaczęło   świtać,   Kalman   swoim   zwyczajem   ruszył   na   przegląd   odcinka   obrony.   Pokurczeni, 

przemarznięci żołnierze nie wyglądali dobrze. Zapewnił ich, że już wydał polecenie, by przyniesiono gorącą 
kawę. Gdy dochodził do miejsca styku z sąsiednim batalionem, zobaczył samotnego żołnierza. Siedział na 
dnie okopu, oparty o ścianę, przyprószony śniegiem. Oburącz ściskał karabin. Kapitan zbliżył się do niego, 
ale ten ani drgnął. Nagle Kalmanowi przyszedł do głowy dziecinny pomysł. Schylił się nad żołnierzem i 
krzyknął mu do ucha:

- Alarm! Rosyjski atak!
Ponieważ żołnierz wciąż trwał bez ruchu, trącił go ręką. Też nic. Pchnął mocniej, a wtedy siedzący 

przewrócił się na bok.

Towarzyszący kapitanowi sierżant pochylił się nad leżącym, zaczął go tarmosić, wreszcie powiedział, że 

chyba zamarzł na śmierć. Przyszło jeszcze kilku honwedów, ponuro patrzyli na martwego kolegę.

Kalman przypomniał sobie piękną dziewczynę, która przedwczoraj zastukała do jego drzwi, i nagle 

bardzo zachciało mu się żyć. Spojrzał na stojących wokół.

- Czego się gapicie? Uważajcie lepiej na Rosjan. A tego zabrać i pochować razem z poległymi w bitwie. 

Pisarz! Dołączyć go do rejestru zabitych w walce z wrogiem – polecił.

Uznał, że rodzinie będzie lżej pomyśleć, że ich bliski oddał życie za Austro-Węgry w boju, niż gdyby 

dowiedzieli się, że zamarzł jak opuszczony kundel pod płotem.

Po trzech dobach spędzonych na pierwszej linii kapitan Kalman znów został wezwany do dowództwa 

pułku.   Zmienił   go   porucznik   Nagy,   powołany   na   wojnę   z   rezerwy.   Jego   zaś,   jako   zawodowego 
doświadczonego   oficera,   wyznaczono   do  zajęcia   się   sprawami   planowania   działań   bojowych   i   pracy  w 
sztabie. W porównaniu z ziemiankami ponure forteczne podziemia wydały mu się rajem. Podpułkownik 
Molnar zezwolił mu ponadto - o ile służba pozwoli - na spanie we własnej kwaterze w Przemyślu.

- Ale to tylko na razie - dodał.- W razie potrzeby oczywiście wykorzystam pana na pierwszej linii. A 

teraz sprawa najważniejsza. Dowództwo twierdzy zostało powiadomione o planowaniu ofensywy naszych 
wojsk, której celem będzie przerwanie blokady. To może stać się niedługo. Prosiło też o delegowanie oficera 
do przygotowania z naszej strony działań wspierających wojska nacierające z zewnątrz. Kapitanie Kalman, 
od tej chwili jest pan do dyspozycji generała Tamasyego.

Kalman pomyślał w tym momencie, jak łatwo jest zmienić skórę. Ileż to razy on i jego koledzy urągali 

background image

sztabowcom, a teraz sam nim ma zostać i nawet go to cieszy...

FORT NUMER TRZYNAŚCIE

Fort numer trzynaście, noszący nazwę „San Rideau”, czyli „Obrona Sanu”, był potężnym wysuniętym 

na północ obiektem w systemie obrony Przemyśla i jednym z najlepiej wyposażonych. Usytuowany na 
wzniesieniu, miał baterię dział 80 mm ukrytą pod pancernymi obrotowymi kopułami. Przydzielono mu także 
cztery  baterie   polowe,   w  tym  jedną   o  kalibrze   150  mm.   Do  pierwszych   dni   grudnia   załoga   tego   fortu 
właściwie nie była specjalnie niepokojona. Jego działa miały dokładnie wstrzelane wszystkie ważniejsze 
kierunki zagrożenia, tak że w ciągu kilku minut ich obsługi mogły postawić ogień zaporowy i zatrzymać 
przeciwnika.

Podstawową część kompanii fortecznej, obsługującej uzbrojenie, elektrownię, urządzenia wentylacyjne i 

sprawującej nadzór nad podziemnymi magazynami amunicyjnymi i żywnościowymi, stanowili Austriacy i 
Niemcy.  Obok nich najliczniejszą grupą etniczną byli  Polacy ze wschodniej  Galicji. Nie brakowało też 
Rusinów.

Mimo dobrego wyszkolenia żołnierzy ta mieszanka narodowości stanowiła ustawiczne źródło niepokoju 

dla  dowództwa   twierdzy i  oczywiście   austriackiego   kontrwywiadu.  Dochodziły  wieści  o  wręcz  wrogim 
stosunku   do   CK   monarchii   już   nie   jednostek,   lecz   grup   żołnierzy.   Wielu   podejrzewano   o   kontakty   z 
żołnierzami rosyjskimi, na razie jednak nikt nie został na tym przyłapany. Generał Kusmanek polecił więc 
bardziej   przemieszać   pododdziały,   zaś   element   niepewny   włączył   do   Landsturmu,   gdzie   przeważali 
Austriacy.

Najpopularniejszą postacią wśród fortecznej załogi był kapral Jan Nowicki. Pochodził z Wiednia, ale 

jego ojciec, niższy funkcjonariusz kolejowy, czuł się w dalszym ciągu Polakiem, zaś matka pochodziła z 
Ostrawy. W domu rozmawiał z ojcem po polsku, z matką po czesku, w szkole, rzecz jasna, po niemiecku. 
Rodzice  dbali,  by dobrze  opanował  te  języki  potrzebne  w  wielonarodowym  państwie.  Powołano  go do 
służby   wojskowej   rok   przed   wybuchem   wojny.   Gdy   kompletowano   załogę   garnizonu   w   Przemyślu, 
Nowickiego przysłano tu jako doświadczonego już żołnierza do kompanii fortecznej. Był osobą pewną; syn 
CK urzędnika - to nie ulegało wątpliwości - musiał być ofiarnym żołnierzem, gotowym do największych 
poświęceń.

Gdy Nowicki dostał przydział do fortu trzynastego, tak się jakoś stało, że nie wyznaczono go na żadne 

stanowisko. Ponieważ w tym czasie szukał pomocnika podoficer prowiantowy, który sam nie mógł podołać 
obowiązkom   związanym   z   zaopatrywaniem   kompanii   fortecznej   i   przydzielonych   dodatkowo   do 
bezpośredniej   ochrony   dwóch   kompanii   piechoty,   zainteresował   się   wesołym,   dowcipnym   kapralem 
mówiącym   biegle   trzema   językami.   Z   racji   obowiązków   Nowicki   przebiegał   wszystkie   pomieszczenia 
obiektu z bańkami kawy, a nawet i rumem wydawanym każdemu specjalną miarką, często zapędzał się też 
na   pierwszą   linię,   gdzie   był   szczególnie   gorąco   witany.   Codziennie   jeździł   zaprzęgiem   konnym   do 
magazynów   w   mieście   po   przydzielaną   codziennie   bardziej   skąpo   żywność.   Wielokrotnie   chcieli   go 
namówić   do   współpracy   oficerowie   kontrwywiadu,   jednak   zawsze   udawało   mu   się   wykręcić   zręcznie 
rzuconym dowcipem.

Na początku grudnia, gdy kapral Nowicki jak zwykle zjawił się przed magazynem żywnościowym, 

podszedł do niego nie znany mu podporucznik, rozkazując iść za sobą. Gdy żołnierz powiedział, że nie może 
przecież zostawić konia z wozem, oficer odrzekł, że pójdą tylko do sąsiedniego budynku. Tam wprowadzono 
go do brudnego pokoju, w którym stał sierżant.

- No jesteś, Nowicki. Siadaj - rzekł sierżant.
Przez chwilę patrzyli na niego uważnie, a potem kapitan bez żadnych wstępów oświadczył:
- Od tej chwili jesteście współpracownikiem kontrwywiadu.
Kapral uśmiechnął się krzywo i już chciał rzucić swoim zwyczajem jakiś żart, gdy kapitan ryknął:
- Milczeć, i słuchać! A jeśli za dużo będziesz pyskować, to pomaszerujesz na Winną Górę.
Nowicki zastygł w bezruchu. Na Winnej Górze znajdowało się miejsce straceń skazanych wyrokiem 

sądu wojskowego. Żołnierzy rozstrzeliwano, cywilów wieszano.

Nowicki   znał   przekazywaną   wśród  oblężonych   na   ucho   opowieść   o   egzekucji   szeregowego   Józefa 

Medeckiego,   skazanego   za   opuszczenie   posterunku.   Nieszczęśnik   powoli   szedł   na   miejsce   kaźni   w 
towarzystwie księdza. Nic nie mówił, nie płakał. Po odczytaniu wyroku pluton wymierzył broń, a następnie 
skazańcowi  przewiązano  oczy  brudną  szmatą.  I  wtedy  po  cichu  zbliżyli  się  do niego  czterej  żołnierze. 
Niemal   dotykając   lufami,   strzelili   jednocześnie   do   Medeckiego   na   znak   dany  im   szablą   przez   oficera. 
Nieszczęsny żołnierz nawet nie usłyszał komendy wyprawiającej go na tamten świat. Po chwili stwierdzono, 

background image

że   mimo   roztrzaskanej   czaszki   skazaniec   daje   oznaki   życia...   Na   polecenie   obecnego   przy   egzekucji 
prokuratora   wystąpił   jeden   z   żołnierzy  i   przykładając   lufę   karabinu   do   głowy  Medeekiego   jeszcze   raz 
wypalił.

Nowicki wzdrygnął się na przypomnienie tej relacji. Zauważyli to i kapitan, i sierżant, którzy mu się 

uważnie przyglądali.

- No dobrze - spokojniej już powiedział kapitan. - Musicie, kapralu, wiedzieć, że gdzieś w rejonie 

waszego fortu jest kanał przerzutowy szpiegów, donoszących Rosjanom, co się dzieje w twierdzy. Trochę 
wiemy, trochę się domyślamy, ale zdrajcę trzeba złapać za rękę. Jak tylko zauważycie coś podejrzanego, 
zostawcie wiadomość w tym pomieszczeniu. Tu zawsze ktoś jest. Tylko i wyłącznie tu, gdyż nie chcemy, 
żeby ktoś was podejrzewał o współpracę z nami. No, odmaszerować do wozu!

Nowicki po wyjściu głęboko odetchnął. Gdyby tak znali całą prawdę...
Oficerowie austriackiego kontrwywiadu mieli rzeczywiście poważny problem Już podczas pierwszego 

oblężenia tak się jakoś  „przypadkowo” składało, że Rosjanie natychmiast przystosowywali się do działań 
podejmowanych przez żołnierzy generała Kusmanka. Ba, w niektórych przypadkach spotkano się z ruchami 
uprzedzającymi! Nietrudno było dojść do wniosku, że w Przemyślu działa siatka szpiegowska. Od czasu do 
czasu chwytano płotki, które przekazywały informacje jakimś agentom, rzekomo pochodzącym z zewnątrz. 
Jednak w misternie zastawiane pułapki nikt nie wpadał.

Oficerowie operacyjni zaś twierdzili, że wiadomości przeciekają do Rosjan z niezbyt licznego kręgu 

wtajemniczonych. Na podstawie obserwacji poczyniowych na ulicy nikt nie byłby w stanie przewidzieć 
kierunku i niemal godziny planowanego wypadu wojsk austriackich. Naciskany przez komendanta twierdzy 
szef kontrwywiadu szalał z wściekłości. Szeregowi żołnierze szemrali o zdrajcy spośród starszych oficerów. 
„Sami Redle” - powiadali; zapał bojowy mimo licznych apeli, wzniosłych słów i zachęt do wytrwania w 
sposób zauważalny zmniejszał się z tygodnia na tydzień. Jednocześnie wzięty do niewoli podoficer rosyjski 
podczas   przesłuchania   buńczucznie   twierdził,   że   im   prędzej   oblężony   Przemyśl   się   podda,   tym   lepiej. 
„Rosyjskie dowództwo i tak wszystko wie - mówił. - U nas czytają nawet gazety wychodzące w mieście. I 
wiedzą na  przykład,  jak wygląda  uzbrojenie fortu  trzynastego”.  Zdziwiło  przesłuchujących, skąd prosty 
sierżant ma takie informacje. Jeszcze przez kilka godzin próbowano wyciągnąć z niego coś więcej, ale bez 
rezultatu. Albo rzeczywiście tylko tyle wiedział, albo znakomicie się maskował. Jakiś ślad jednak był: fort 
trzynasty. Stąd nacisk na kaprala Nowickiego. Oficerom wywiadu potrzebne tam były jeszcze jedne oczy i 
uszy.

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

Był   grudzień   1914   roku,   Oblężony   Przemyśl   spędzał   sen   z   oczu   oficerom   austriackiego   Sztabu 

Generalnego.   Jego   garnizon,   blokując   strategiczny   węzeł   komunikacyjny,   znacznie   utrudniał   stronie 
rosyjskiej prowadzenie operacji w kierunku Krakowa i Śląska, jak również w rejonie Karpat, które w kilku 
miejscach zostały przekroczone przez nieprzyjaciela. Utrzymanie twierdzy było więc sprawą kluczową dla 
tego obszaru operacyjnego. Na południe od oblężonego miasta w odległości nie większej niż sto kilometrów 
znajdowały się pozycje 3 armii generała Borcewicza. Sztabowcy doszli do wniosku, że właśnie 3 armii 
byłoby najłatwiej przebić się do generała Kusmanka. Decyzja zapadła; teraz trzeba było przedstawić ją 
komendantowi twierdzy. Uznano, że najlepiej będzie wysłać drogą powietrzną do Przemyśla oficera, który 
by przekazał dowódcy twierdzy zamysł operacyjny i pomógł w synchronizacji działań.

Wybór  padł na majora Weissa. Był  to inteligentny sztabowiec,  obdarzony na  dodatek  fenomenalną 

pamięcią. Zapoznano więc go z planami i wsadzono do dwupłatowca. Gdyby w razie zestrzelenia samolotu 
lub jego awarii Weiss dostał się do niewoli, stosunkowo niski stopień wojskowy pasażera nie nasunąłby 
podejrzeń, iż powierzono mu tak ważną misję. By zamaskować właściwy cel podróży, wręczono mu jedynie 
osobisty list od cesarza, wyrażający uznanie dla oblężonej załogi. Ów list major miał rzekomo osobiście 
wręczyć komendantowi.

Komunikacja   lotnicza   Wiednia   z   Przemyślem   działała   niezawodnie,   oczywiście   jeśli   istniały  dobre 

warunki   atmosferyczne   zapewniające   stosunkowo   prymitywnym   maszynom   latającym   bezpieczeństwo. 
Kilka razy w tygodniu przekazywano tą drogą pocztę, co miało niezwykle ważne znaczenie dla żołnierzy 
trwających w okrążonej twierdzy. Zdarzyło się też kilka przypadków podróży przedstawicieli dowódctwa 
twierdzy do stolicy i z powrotem.

Major Weiss natychmiast po przylocie wyrysował na mapie dokładną sytuację na froncie, podał składy 

jednostek, ich uzbrojenie i kolejne etapy planowanej ofensywy, która miała rozpocząć się 8 grudnia. Na tej 
podstawie generał Tamasy rozpoczął przygotowania do wyjścia walką na spotkanie 3 armii. Główną siłę 

background image

uderzeniową miały stanowić jednostki 23 dywizji. Do szczegółowego opracowania planu przegrupowań, 
kierunków   i   czasu   natarcia   pozorowanego   oraz   organizacji   właściwego   uderzenia   powołano   całkowicie 
nowy zespół oficerów pod kierunkiem pułkownika Seide. W jego skład wszedł również kapitan Kalman. 
Wszystkich zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy nawet wobec przełożonych i starszych stopniem.

Gdy   rankiem   Kalman   szedł   do   sztabu,   by   dokonać   kilku   korekt   w   przygotowanych   materiałach, 

niespodziewanie spotkał Mieczysławę. Widząc ją odczuł przyspieszone bicie serca. Wróciły marzenia, które 
wielokrotnie snuł tam, w okopach. Zatrzymał się przed nią, zasalutował.

-  Dzień   dobry,   pani   Mieczysławo.  Jeśli   można,   będę   panią   nazywał   Mici.   Węgrowi  bardzo   trudno 

wypowiedzieć pani imię! Zgoda? No to bardzo dziękuję!

- Och, panie kapitanie, myślałam, że pan o mnie zupełnie zapomniał. Przecież umawialiśmy się na 

spotkanie przy orkiestrze. Byłam tam z koleżankami. Śmiały się ze mnie i mówiły, że pan sobie zakpił. 
Właściwie nie powinnam z panem rozmawiać!

Oczy dziewczyny wyrażały jednak zupełnie odmienne uczucia. Widać spodobał się jej przystojny oficer.
- Mici, przecież wiesz, że jest wojna. Nagle musiałem jechać na pierwszą linię - tłumaczył się Kalman. - 

Rozkaz dowódcy jest nieraz bardziej okrutny od kata.

Przez chwilę myślał, by zaprosić dziewczynę do swojego mieszkania, ale szybko zrezygnował. Pośpiech 

mógłby ją spłoszyć. Delikatnie ujął Mici pod ramię. Nie zaprotestowała.

- W tej chwili muszę udać się do swoich przełożonych. Nie wiem, jak długo mi tam zejdzie. Może jutro 

w południe spotkamy się w kawiarni?

- No dobrze, ale czy nie stanie się tak jak poprzednio?
- Będę z całą pewnością na ciebie czekał. Przez jakiś czas nigdzie z miasta nie wyjadę.
Dochodzili   już   do   siedziby   sztabu.   Kapitan   zasalutował   i   długo   jeszcze   patrzył   za   odchodzącą 

dziewczyną. Gdy wszedł do sztabu, pułkownik Seide zgryźliwie zapytał, odkąd spódniczki odprowadzają 
oficerów aż pod próg dowództwa. Kilku oficerów parsknęło śmiechem. Seide znany był z tego, że zazdrościł 
innym powodzenia u kobiet. Kalman udał, że nic nie słyszał, i zabrał się do pracy.

Dokumentacja związana z przygotowaniem operacji przerwania blokady była właśnie na ukończeniu. 

Sprawdzono   jeszcze   stan   zapasów   amunicji   artyleryjskiej,   ustalono   minutowy   harmonogram   nawał 
ogniowych na kierunkach pozorowanych ataków. Wreszcie wszystko zostało uzgodnione i zatwierdzone. 
Pozostało jedynie wpisać dzień i godzinę rozpoczęcia operacji. Podjęcie decyzji w tej sprawie zastrzegł sobie 
osobiście komendant twierdzy.

Pułkownik Seide jeszcze raz przypomniał oficerom o potrzebie zachowania tajemnicy oraz skierowaniu 

ich   do   poszczególnych   oddziałów   w   fazie   bezpośrednich   przygotowań   i   walk,   prowadzonych   w   celu 
przerwania blokady Przemyśla. Na zakończenie przemowy, nie patrząc na Kalmana, jeszcze raz powiedział, 
żeby trzymać język za zębami, szczególnie wobec pięknych pań, w obecności których pewni młodzi koledzy 
lubią się kreować na wszechmocnych herosów.

- Stary bałwan, cnota na mózg mu uderzą - mruknął do siebie Kalman.
- Co pan kapitan powiedział? - Okazało się, że Seide miał niezły słuch.
- Jak zwykle pan pułkownik ma całkowitą rację - służbiście odpowiedział Kalman, patrząc mu w oczy.
- No dobrze. Do jutra wieczorem macie czas. Po kolacji zbieramy się, panowie.
Pułkownik wstał i wyszedł, za nim salę opuścili pozostali.
Kalman w pierwszej chwili chciał odszukać Mici, ale ponieważ był już wieczór, a ponadto czuł się 

zmęczony po wytężonej pracy, postanowił iść spać.

Następnego   dnia   ranek   wstał   mroźny;   południowo-wschodni   wiatr   zapowiadał   dalszy   spadek 

temperatury. W domu było chłodno, mimo iż ordynans napalił w piecu węglem, którego stosik, przemyślnie 
ukryty pod starymi gratami i szmatami, odnalazł w piwnicy. Kapitan nie czuł chłodu, rozgrzewała go sama 
myśl o spotkaniu z piękną panną.

W jedynej czynnej w Przemyślu kawiarni znalazł się już na godzinę przed umówionym spotkaniem. 

Mici przyszła punktualnie. Wstał od stolika i podszedł do drzwi, w których zatrzymała się na moment. 
Większość obecnych zwróciła uwagę na przystojnego kapitana i piękną dziewczynę.

- Nigdy nie byłam w tej kawiarni podczas wojny - powiedziała Mici.
- Można dostać tutaj tylko szklankę kawy, ale za to z kostką cukru - z uśmiechem rzekł Kahnan. - Nawet 

nie wiem, co robisz w Przemyślu - rzekł, gdy siedli przy stoliku.

- Pracuję w aptece szpitalnej. Nie mówiłam ci o tym?
- Pewnie masz tam wielu adoratorów. Już jestem zazdrosny!
- Mój panie kapitanie, widzimy się po raz trzeci, a w ogóle znamy się piętnaście minut, więc dlaczego 

od razu taka scena?

Kalman patrzył   na  nią  z  upodobaniem.  W  pewnej  chwili  ujął  jej  dłoń,  położył   na  stoliku  i  zaczął 

background image

głaskać. Dziewczyna nie cofnęła ręki. Ten Węgier jej się podobał. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę.

Nagle dał się słyszeć z zewnątrz dziwny dźwięk. Przez okna widać było, że przechodnie zatrzymują się i 

pokazują sobie coś w górze. Zaciekawieni goście opuścili kawiarnię i wyszli na ulicę. Wyszli także Kalman i 
Mici.

Wysoko na niebie wolno leciały trzy samoloty. Przedefilowały nad śródmieściem, zawróciły. W pewnej 

chwili   oderwało   się   od   nich   kilka   drobnych   punkcików,   które   szybko   spadały.   Kalman   natychmiast 
zorientował się, o co chodzi.

- Uciekajcie szybko, to Rosjanie zrzucają bomby!
Złapał  Mici   za   rękę   i  wskoczył  szybko  do kawiarni,  kryjąc   się  za   filarem. Niemal   w  tym  samym 

momencie dom lekko drgnął, a powietrzem targnęły wybuchy. Objął dziewczynę ramieniem, jakby chciał 
osłonić ją przed niebezpieczeństwem. Przylgnęła do niego całym ciałem.

Gdy wszystko ucichło, poszli na Grodzką, gdzie prawdopodobnie spadły bomby. Sanitariusze kogoś 

nieśli   w   noszach.   W   jednym   z   domów   paliło   się   poddasze,   w   innym   rozwalony   był   fragment   ściany 
frontowej. Bomby spadły obok sztabu twierdzy.

Kalman pokręcił głową.
- Ci piloci musieli dobrze znać miasto i wiedzieć, gdzie znajduje się nasze dowództwo - powiedział. - 

Wojny tym nie wygrają, ale bomby są groźne.

- Cieszę  się,  że jestem z tobą,  że  los  pozwolił nam się  spotkać -  rzekła  dziewczyna. - Przy tobie 

zapominam, że jest wojna.

Wskazał ruchem głowy budynek stojący naprzeciwko.
- Spędziłem tu kilka ostatnich dni i nocy. Chyba już niedługo skończy się ta bieda. Czy chcesz zjeść ze 

mną obiad? Mam w domu konserwy i coś jeszcze.

Spojrzała mu w oczy i skinęła potakująco głową. Kalman pod wieczór powiedział jej, że nigdy jeszcze 

nie spędził tak upojnych chwil.

OBLĘŻENIE PO RAZ DRUGI

Oblegający Przemyśl generał Seliwanow w połowie grudnia 1914 roku miał do dyspozcji około sześciu 

dywizji   piechoty  i   jedną   kawalerii.   Artyleria   polowa   liczyła   około   pół   tysiąca   dział   różnych   kalibrów. 
Oblężeni mieli więc dwukrotną przewagę w uzbrojeniu. Liczba żołnierzy, biorących udział w walkach, była 
mniej   więcej   jednakowa.   Ale   o   tym   nie   wiedziało   ani   Naczelne   Dowództwo   w   Wiedniu,   ani   generał 
Kusmanek.

Rosyjskie   rozpoznanie,  prowadzone  w  rejonie  Karpat,  donosiło  o rozpoczęciu   na  początku   grudnia 

przez Austriaków przegrupowania wojsk i koncentracji, wskazującej na plan odblokowania Przemyśla.

Stosunkowo   cienki   łańcuszek   oddziałów   okopanych   przed   austriackimi   fortami,   choć   nadawał   się 

doskonale do nękania obrońców, łatwo było przerwać w razie zsynchronizowanego uderzenia z zewnątrz i 
wewnątrz. A tego właśnie należało spodziewać się z chwilą, gdy ruszy natarcie armii Borcewicza. Rosjanie 
musieli zatem wiedzieć, kiedy i gdzie to się odbędzie, by ściągnąć na czas wzmocnione odwody. Na razie 
Seliwanow   otrzymał   tylko   informację   o   zakończeniu   przygotowań   do   przerwania   blokady,   pozostałych 
danych było brak. Rosyjski wywiad okazał się w tym momencie bezradny.

8 grudnia od strony Karpat ruszyło natarcie austriackie. Chociaż dowództwo rosyjskie spodziewało się 

tego uderzenia, nie wiedziało, czy Austriacy będą przeć do Przemyśla od strony Sambora, czy od Sanoka. 
Wiązało się z tym drugie pytanie: w którym kierunku uderzą oddziały zamknięte w twierdzy?

Na zewnętrznym froncie Austriacy naciskali, odnosząc znaczne sukcesy, zaś załoga Przemyśla trwała na 

pozycjach   nie   przejawiając   większej   aktywności.   Seliwanow   codziennie   wzywał   swego  szefa   wywiadu, 
żądając informacji o kierunku i terminie uderzenia oddziałów twierdzy, ale w odpowiedzi słyszał jedynie 
zapewnienia,   że   dokłada   wszelkich   starań,   by   takie   dane   uzyskać.   Sztab   generała   Kusmanka   był 
hermetycznie zamknięty.

Wreszcie  16 grudnia 1914 roku generał Tamasy wydał rozkaz do natarcia żołnierzom 23 dywizji i 

batalionom Landsturmu. Kierunek: Bircza – Sanok.

Jako pierwszy ruszył do przodu major Frey ze swymi Austriakami. Bez przygotowania artyleryjskiego 

skoczyli   ku   zasiekom,   osłaniającym   rosyjskie   pozycje.   Kiedy   doszli   do   plątaniny   drutów   kolczastych, 
artyleria forteczna zgodnie z planem położyła ogień na celach w głębi obrony, usiłując obezwładnić wykryte 
wcześniej baterie rosyjskie.

Frey   nie   chował   się   za   plecami   swoich   żołnierzy.   Szedł   w   drugiej   linii,   która   miała   wzmocnić 

powodzenie, jakie winna była uzyskać pierwsza fala. Gdy odezwały się milczące dotąd rosyjskie karabiny 

background image

maszynowe,   major   zażądał   zniszczenia   wykrytych   punktów   ogniowych.   Obserwatorzy  wywołali   ogień. 
Major   podczołgał   się   do   pierwszych   szeregów.   Gdy   działa   przeniosły   swe   celowniki   w   głąb   obrony, 
poderwał się.

- Za mną, żołnierze! - krzyknął i pobiegł w kierunku stanowisk wroga.
Gdy Austriacy pokonali przejścia w zasiekach, wycięte przez saperów, plunęły im ogniem w twarze 

karabiny maszynowe, które do tej pory milczały, nie ujawniając swych stanowisk: Większość nacierających 
nie zdążyła się ukryć w zbawczych fałdach terenowych. Batalionowi groziła całkowita zagłada. Widząc to 
Frey dał rozkaz do powrotu na linię wyjściową. Z trzystu pięćdziesięciu powróciła niecała setka.

46 brygadzie honwedów powiodło się lepiej. Żołnierze szybko przerwali pozycje Rosjan i ruszyli w 

głąb ich obrony. Jej dowódca, pułkownik Letay, zażądał od generała Tamasyego, by wchodzące w dokonany 
wyłom oddziały zwijały na lewo  i prawo  rosyjską obronę,  on sam zaś parł  do przodu.  Jego  żołnierze, 
zachęceni powodzeniem, energicznie atakowali. Od południa szła im na pomoc wielka armia, która miała 
zapasy żywności, ciepłą odzież. Tam była Ojczyzna. Więc szli, strzelali, padali, czołgali się i znów szli...

Generał Kusmanek żądał bez przerwy meldunków z pola walki. Szyfrogramy otrzymane przez radio 

wskazywały na powodzenie ofensywy rozwijanej przez generała Borcewicza. Brak było jednak informacji, 
które pozwoliłyby precyzyjnie określić miejsce i czas przerwania blokady. Tymczasem węgierskie oddziały 
generała   Tamasyego   17   grudnia   zbliżyły   się   już   do   Birczy.   Zagarnięci   jeńcy  zeznawali,   że   w   szeregi 
rosyjskie zaczyna się już wkradać rozprężenie i panika.

Dowódca frontu rosyjskiego rozkazał swym wojskom zatrzymać za wszelką cenę natarcie 3 armii, zaś 

generałowi   Seliwanowowi   -   atakować   Przemyśl   wszelkimi   dostępnymi   siłami.   Generał   pospiesznie 
przegrupował dywizję i rozpoczął szturm na północny odcinek pierścienia austriackiej obrony 17 grudnia. 
Pozostawione tam w osłonie kompanie austriackie Landsturmu zostały odrzucone z przedpola do samej linii 
fortyfikacji stałych. Pancerna bateria fortu trzynastego otworzyła do nacierających Rosjan ogień na wprost. 
Lufy   szybkostrzelnych   dział   zaczęły   parzyć,   kanonierzy   ogłuchli   od   huku   armat,   mimo   pracujących 
wentylatorów   w  wieżach  snuł  się  dym  prochowy,   doprowadzając  do  mdłości   żołnierzy.   Dowódca  fortu 
meldował o niebezpiecznej sytuacji. Mówił, że przygotowuje się do walki wręcz. Zaistniała realna groźba 
przerwania obrony Przemyśla, ogołoconego z odwodów operacyjnych.

Generał Kusmanek po zapoznaniu się z sytuacją wysłał do generała Tamasyego oficera z poleceniem, by 

dowódca   honwedów   zawrócił   nacierającą   dywizję   w   głąb   umocnień,   tym   bardziej   że   wciąż   brakowało 
szczegółowych danych o postępie ofensywy z południa.

Rozkaz wykonano. Przygnębieni żołnierze niechętnie wracali za mury, gdzie na równi dokuczały im 

głód   i   chłód.   Jak   się   później   okazało,   wojskom  austriackim  do  „wyrąbania”   korytarza   i   odblokowania 
Przemyśla zabrakło zaledwie 30 kilometrów. Wojska rosyjskie straciły dwa tysiące zabitych i były znacznie 
osłabione.   Również   los   rannych   w   szpitalach   Przemyśla   w   większości   przypadków   przedstawiał   się 
tragicznie.   Brak   było   środków   znieczulających   niezbędnych   przy   operacjach,   lekarstw,   opatrunków. 
Znieczulica ogarnęła również wielu lekarzy. Zaczęto mówić, że wielu chorych i rannych umiera przede 
wszystkim   z   powodu   zakażenia   krwi.   Zła   organizacja   służby   zdrowia   spowodowała,   że   do   twierdzy 
skierowano wielu dentystów i lekarzy bardzo wąskiej specjalności. Niewielu było chirurgów i internistów.

W   szeregach   wojskowej   służby  zdrowia   w   oblężonym   mieście   znalazł   się   również   doktor   Robert 

Barany,   wybitny   specjalista   chorób   narządu   słuchu   i   równowagi.   Drogą   lotniczą   zawiadomiono   go   o 
przyznaniu mu Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nie wywarło to na otoczeniu specjalnego wrażenia, 
a nawet niektórzy oficerowie wręcz pokpiwali sobie z naukowca. Barany nie podejmował jednak dyskusji na 
ten temat.

Do szpitala trafił też kapitan Kalman. Już podczas odwrotu 23 dywizji spod Birczy, rzucony wybuchem 

pocisku artyleryjskiego, zwichnął sobie rękę. Po nastawieniu i założeniu temblaka poszedł do szpitalnej 
apteki, poszukać swojej Mici. Rzuciła mu się na szyję.

- Przeraźliwie się o ciebie bałam. Ty musiałeś o natarciu wiedzieć wcześniej...
- Oczywiście, że wiedziałem. Miałem nawet swój drobny udział w jego przygotowaniu. Szkoda, że 

wszystko diabli wzięli. Zaczynamy już być bardzo zmęczeni.

Mici   złapała   kapitana   za   rękę,   patrzyła   mu   długo   w   oczy.   W   pewnej   chwili   wstała.   Z   szuflady 

wyciągnęła kłębek szmat, a gdy je rozwinęła, Kalman ujrzał niewielką buteleczkę ze szlifowanym korkiem.

- To eter - powiedziała dziewczyna. - Schowałam go przypuszczając, że wkrótce coś się będzie dziać. Ty 

nie wiesz, jak ranni cierpią podczas operacji. Już prawie zupełnie nie mamy środków znieczulających. Ten 
eter schowałam na wszelki wypadek dla ciebie, kochany...

Rozpłakała się, a Kalmanowi po grzbiecie przebiegł zimny dreszcz. No tak, mogli go tu przywieźć 

poszarpanego.

- Przecież nie jestem na stole operacyjnym. Co ty, najdroższa, wygadujesz!

background image

- Napatrzyłam się tu na różne rzeczy - szepnęła przez łzy. - Nigdy bym sobie nie darowała, że gdyby 

coś... a ja nie mogłabym ci pomóc. Może ta wojna wreszcie się skończy...

- Oj, chyba nieprędko - odrzekł ze smutkiem. - Pewnie niedługo znów pójdziemy do ataku.
Nagle na korytarzu dał się słyszeć ostry głos kobiety, która z niecierpliwością czegoś się domagała. 

Drzwi gwałtownie otworzyły się, weszła sanitariuszka w męskim ubiorze. Z całej jej postaci emanowała 
energia. Nie patrząc na kapitana Kalmana, zwróciła się do Mici:

- Musisz koniecznie coś zrobić. Byłam teraz w forcie siódmym w Prałkowcach.  Nie dość że brak 

bandaży, to nawet skończyła się im jodyna. Nie ma czym dezynfekować ran! Poszukaj tam u siebie jakiejś 
buteleczki. Obiecałam im, że poratujemy. No, popatrz, popatrz po tych swoich szufladach!

Mici pokręciła głową. Nic nie może dać, na to potrzebna jest zgoda komendanta szpitala. Ona musi 

rozliczać się z każdej pastylki.

Usłyszawszy to sanitariuszka wykręciła się na pięcie i bez słowa wypadła z pomieszczenia, trzasnąwszy 

drzwiami. Widząc zdziwioną minę Kalmana, Mici wyjaśniła:

- To była siostra Marta. Jak widzisz, energii jej nie brakuje. Trochę zwariowana, ale bez reszty oddana 

swej   pracy.   Ma   za   zadanie   objeżdżać   punkty   sanitarne,   zbierać   zamówienia   na   lekarstwa   i   środki 
opatrunkowe.   Przy  okazji   zagląda   do  rannych,   powie   im  ciepłe   słowo,   czasem  przywiezie   któregoś   do 
szpitala. - Podeszła do okna. - Popatrz, jednak Marta coś wyciągnęła...

Rzeczywiście sanitariuszka w spodniach wkładała na dwukółkę jakąś sporą paczkę. Zręcznie wskoczyła 

na pojazd, na ruch lejcami niewielki konik ruszył do przodu. Kalman śledził odjeżdżającą przez pewien czas, 
później zaś zwrócił się do Mici:

- Herod baba. Dawno się znacie?
- Chyba od września. Muszę ci powiedzieć, że jest bardzo kochana. Nie przejdzie obojętnie wobec 

żołnierskiego nieszczęścia. A że nie boi się kul i pierwszej linii, wojsko ją uwielbia. Jeśli coś mi się trafi 
poza rozdzielnikiem, oddaję Marcie.

- To znaczy, że masz jakieś możliwości. Tak jak z tym eterem dla mnie.
Mici spoważniała.
- Rannym i chorym nic nie zabieramy - powiedziała. - Natomiast jest taki magazynek zastrzeżony dla 

dowództwa twierdzy. Tam niczego nie brakuje. O środek znieczulający dla mojego oficera poprosiłam szefa 
służby zdrowia. Oto cała tajemnica...

Kalman nie pozwolił jej nic więcej powiedzieć, zamykając usta pocałunkiem.

TAJNY FRONT

Na kilku odcinkch między wojskami oblegającymi a obrońcami rozciągał się pas ziemi niczyjej. Jego 

szerokość   miejscami   dochodziła   do   dwóch   kilometrów.   Na   tym   terenie   w   ziemnych   norach   zaryli   się 
mieszkańcy   kilku   osiedli,   którzy   mimo   nakazów   nie   opuścili   swoich   siedzib.   Wprawdzie   budynki 
gospodarskie   były   zniszczone   i   spalone,   ale   ludzie,   pozostawieni   sami   sobie,   mimo   braku   żywności   i 
elementarnej pomocy lekarskiej, nieustannie narażeni na śmierć, uparcie trwali. Ten dziwny stan rzeczy z 
niewytłumaczalnych powodów zaakceptowały obie strony.

Owymi terenami interesowały się natomiast wywiady: tak austriacki, jak i rosyjski. Austriacy sądzili, że 

tędy  właśnie   prowadzą   główne   szlaki   agentów   działających   na   rzecz   Rosjan   na   terenie   Przemyśla.   Za 
wszelkę   cenę   starali   się   uchwycić   nić   prowadzącą   do   -   jak   sądzono   -   rezydenta   rosyjskiej   siatki 
wywiadowczej. Dowodów na jej istnienie było aż nadto. Bez żadnej wątpliwości stwierdzono, że przed 
ostatnim natarciem honwedów dowództwo rosyjskie uprzedziło mieszkańców okolicznych miejscowości o 
możliwości zagrożenia.

Na „ziemi niczyjej” w piwnicy zburzonego domu wraz z rodziną wegetowała Anna Czernyk. Ponieważ 

część jej najbliższych mieszkała w wiosce położonej wewnątrz pierścienia obronnego twierdzy, Anna za 
cichą zgodą frontowych dowódców odbywała trudną drogę pod ostrzałem najpierw do pierwszej linii obrony 
Przemyśla, później, też niebezpieczną, do rodziny.

Każdym, kto przychodził, z  „tamtej” strony, interesował się austriacki kontrwywiad. Wzięto też pod 

długotrwałą   obserwację   Annę   Czernyk,   śledzono   każdy   jej   krok   i   obserwowano   wszystkie   kontakty. 
Podejrzewano, że jest kurierem rosyjskim. Małomówna, zabiedzona wiejska kobiecina nie dawała jednak 
najmniejszych powodów do takich podejrzeń. W końcu przyzwyczajono się do jej wędrówek i tylko czasem 
któryś z dyżurujących na pierwszej linii podoficerów przestrzegł ją, że takie spacery są niebezpieczne. Anna 
wtedy odpowiadała, że będzie jak Bóg da.

Owym skrawkiem ziemi interesował się również kapitan Pawłow. W chłopskim przebraniu przedzierał 

background image

się   od   czasu   do   czasu   do   nędznych   ziemianek   zamieszkanych   przez   ludzi,   pilnujących   resztek   swego 
dobytku.   Wyprawy  odbywał   w   ścisłej   tajemnicy.   Gdy  jeden   z   dowódców   kompanii,   na   odcinku   której 
Pawłow przechodził w stronę pozycji austriackich, zbyt natarczywie wypytywał go o cel niebezpiecznych 
wypraw, już na drugi dzień został przeniesiony na północny odcinek frontu, oddalony o kilkaset kilometrów 
od Przemyśla.

Celem wędrówek Pawiowa była  ziemianka Anny Czernyk,  która  okazała  się  świetnym łącznikiem. 

Przez   długi   czas   chodziła   do   oblężonej   twierdzy   nie   otrzymując   żadnych   zadań   i   nie   mając   żadnych 
kontaktów - tak by wszystkich przyzwyczaić do swojej obecności, co się jej w pełni udało - a po trzech 
miesiącach była już jednym z najcenniejszych kurierów.

Anna przekazywała rejestry rannych i chorych żołnierzy, informacje o nastrojach, o zaopatrzeniu w 

żywność   oblężonego   miasta,   niekiedy   wiadomości   o   koncentracji   oddziałów.   Dane   takie   przychodziły 
regularnie, stanowiąc dla generała Seliwanowa cenną pomoc.

Podobne   wiadomości   docierały   do   Rosjan   również   od   austriackich   dezerterów,   których   z   każdym 

tygodniem było coraz więcej. W głównej mierze byli to Rusini. Nie brakło też Polaków, szczególnie spośród 
kręgów powiązanych emocjonalnie z Rosją i Ukrainą. Głównym powodem ucieczek z CK armii były złe 
stosunki, panujące między żołnierzami różnych narodowości.

Naczelny wódz armii rosyjskiej, wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, wiedział, że oblężony Przemyśl 

tkwi jak cierń w operacyjnych ugrupowaniach frontu karpackiego. Zajęcie twierdzy znacznie ułatwiłoby 
działania   na   tym   ważnym   kierunku   strategicznym.   Pomny   jednak   złych   doświadczeń   z   pierwszego 
oblężenia, jedynie przypominał od czasu do czasu dowódcy armii, by ten znalazł jakiś sposób na chociażby 
osłabienie obrony twierdzy.

24   grudnia   1914   roku,   jeszcze   przed   świtem,   rosyjscy   artylerzyści   z   5   baterii   10   brygady   armat 

podczołgali się pod zasieki chroniące linie austriackie i przymocowali do nich list-odezwę napisaną wielkimi 
literami. Oto jego treść:

„Niemcy, Węgrzy, Słowacy, Polacy, Włosi, żołnierze wszystkich narodowości należących do obrony 

twierdzy, wierzcie nam, że nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi. Przyznajemy wam, że jesteście dzielnymi 
żołnierzami. Życzymy wam wesołych świąt z zapewnieniem, że ani jednym strzałem nie zakłócimy wam w 
tym czasie spokoju”.

Gdy się rozwidniło, spostrzeżono tę płachtę papieru z okopów austriackich i przez lornetę odczytano 

treść.  Zanim  zawołano   oficera,  by  przekazać   mu   ów  świąteczny  „prezent”,  w  okopach  aż   szumiało  od 
dyskusji. W pewnym momencie jeden z żołnierzy wykrzyknął, że sprawdzi, czy Rosjanie napisali prawdę. 
Wyskoczył z ukrycia i wyprostowany, pewnym krokiem ruszył do wiszącej odezwy. Wszyscy zamarli, w 
nagłej ciszy słychać było tylko chrzęst butów na śniegu. Żołnierz przyniósł papier do okopu.

Po chwili obserwator zameldował, że w dali widać powiewającą białą flagę i dwie sylwetki. Dowódca 

odcinka,   kapitan,   popatrzył   na   stojącego   przed   nim   na   baczność   sierżanta,   oczekującego   na   rozkaz,   i 
powiedział, że ponieważ na froncie panuje cisza, on idzie odpocząć. Jest bardzo zmęczony i prosi, by mu nie 
przeszkadzać. Następnie poszedł do ziemianki, udając, że nic nie widział.

Rosjanie z białą flagą podeszli pod samą linię austriackich zapór z drutu kolczastego. Dopiero teraz dało 

się dostrzec, że ciągnęli za sobą ciężki kosz. Zaczęli wołać i gestami zapraszać do podejścia. Kiedy wyszli 
im naprzeciw dwaj podoficerowie, okazało się, że Rosjanie przynieśli świąteczne podarunki. W koszu był 
tytoń, cygara, biały chleb i słodycze.

Wieść o prezencie rozeszła się wśród oblężonych lotem błyskawicy. Okazało się, że podobne spotkania 

miały miejsce również na innych odcinkach. Meldunki o tych wydarzeniach dotarły do dowództwa twierdzy. 
Generał   Kusmanek   wydał   polecenie,   by   sprawą   zajął   się   szef   sztabu.   Ten   zwołał   naradę   oficerów 
kontrwywiadu, prokuratorów i wyższych dowódców. Uznano, że postawienie przed sądem żołnierzy, którzy 
skorzystali z rosyjskich prezentów, mogłoby odbić się niekorzystnie na autorytecie dowództwa. Żołnierzy 
tych było zbyt wielu, a Rosjanie niczego przecież nie żądali. Sprawa właściwie rozmyła się, a w austriackich 
szeregach narodził się cień sympatii dla przeciwnika.

Po spokojnych świętach Bożego Narodzenia 27 grudnia rozpoczęło się kolejne natarcie honwedów w 

kierunku Birczy i Sanoka. Poszły one tą samą drogą, co przed dziesięcioma dniami. Poderwał je radiogram z 
austriackiego  Naczelnego  Dowództwa,  informujący  o  podjęciu   kolejnej  ofensywy  w celu  odblokowania 
Przemyśla. Całodzienne ciężkie walki przyniosły Węgrom jedynie duże straty. Jak się później okazało, w 
ostatniej chwili odwołano natarcie, nie powiadamiając o tym generała Kusmanka.

Dobrze   orientujące   się   na   ogół   w   zamiarach   oblężonego   nieprzyjaciela   dowództwo   rosyjskie   było 

zaskoczone niespodziewanym działaniem załogi twierdzy. Tym razem system ostrzegawczy zawiódł. Czyżby 
agenci przespali sprawę?

Kapitan Pawłow podjął więc ryzykowną decyzję: postanowił osobiście sprawdzić, jakie możliwości 

background image

mają jego wywiadowcy. Miał w zapasie dwie karty atutowe, po które jeszcze nie sięgnął. W mundurze 
austriackiego   podoficera   prześliznął   się   w   ślad   za   Anną   Czernyk   między   uprzednio   rozpoznanymi 
posterunkami,   a   później,   już   razem   z   kobietą,   pomaszerował   na   punkt   kontaktowy   w   chałupie   na 
przedmieściu Przemyśla.  Oczywiście  miał  ze sobą autentyczne meldunki wojskowe, a dobra znajomość 
języka   niemieckiego   znacznie   zmniejszała   ryzyko   wpadki.   Gdy   zapadł   zmrok,   pojedynczo   zaczęły   się 
pojawiać jakieś postacie. W izbie, gdzie się gromadzono, nie zapalano światła.

Pawłow rozpoczął:
- Właściwie nie powinniśmy spotykać się w takiej  grupie, ale tym razem sytuacja  jest wyjątkowa. 

Musimy dostawać pełniejsze informacje o zamierzeniach załogi twierdzy. Im więcej ich będzie, tym szybciej 
skończy  się   bitwa   o   Przemyśl.   Od   dziś   uruchamiamy   dodatkowy   kanał   przerzutowy  przez   fort   numer 
trzynaście. Naszym łącznikiem jest tam kapral Nowicki, podoficer prowiantowy. Codziennie kręci się przy 
magazynach żywnościowych. Nie zna jednak nikogo z naszych ludzi. Hasłem wywoławczym dla niego jest 
pytanie:  „Czy nie widzieliśmy się przypadkiem w ubiegłym roku w Krakowie?”. Gdy Nowicki nie będzie 
miał wątpliwości, odpowie:  „Nigdy tam nie byłem, znam tylko Wiedeń”. Meldunki można mu przekazać 
tylko przy magazynie prowiantowym. Odbierze je wyłącznie od kobiety.

Na chwilę zapadło milczenie.
- Przyszedłem na to spotkanie z wami także dlatego - podjął Pawłów - by udowodnić naszą sprawność 

organizacyjną   i   umiejętność   zachowania   pełnej   konspiracji.   Jak   dotąd   z   mojej   siatki   nikt   nie   wpadł. 
Działajcie więc odważnie, ale i rozważnie. Chciałem jeszcze dodać, że obecnie wszystkie nagrody będą 
wypłacane w podwójnej wysokości.

Powiedział także, iż nie ma potrzeby używania szyfrów. Zalecił jeszcze raz ostrożność w pracy i prosił o 

szybsze przekazywanie danych. Na zakończenie powiedział, że chce na osobności porozmawiać z Maszą i 
Hermanem. Reszta niech opuści pojedynczo dom.

Gdy zostali tylko we trójkę, Pawłow wyszedł z mężczyzną do innego pomieszczenia.
-   Kapitanie   Wolf   -   powiedział   -   znów   przyszedł   czas   działania.   Po   wpadce   pułkownika   Redla 

zostawiliśmy pana w spokoju, ale teraz chcemy wiedzieć jak najwięcej o sztabie Kusmanka. Sprawdziliśmy 
też stan pana konta w banku wiedeńskim i w Szwajcarii. Niewiele tam zostało. Jest szansa znacznego ich 
zasilenia.

Wolf pokiwał głową.
- Nie spodziewałem się, że mnie tu znajdziecie.
- Jesteśmy w kontakcie z wypróbowanymi przyjaciółmi - z uśmiechem odparł Pawłow. - A ponieważ 

teraz   potrzebujemy   pomocy,   pozwoliliśmy   sobie   pana   niepokoić.   Zdaje   sobie   pan   kapitan   sprawę,   że 
Przemyśl padnie wcześniej czy później. Ze względu na sytuację na froncie zależy nam na każdym dniu. Od 
pana   chcielibyśmy   otrzymywać   informacje   o   terminie   i   kierunku   przewidywanych   kontrataków   załogi 
twierdzy.   Wiadomości   proszę   przekazywać   przez   siostrę   Martę.   Jak   wiem,   jest   całkowicie   poza 
podejrzeniami. Ona przekaże  wszystko   dalej.  No to  do widzenia.   Z  panem spotkamy  się  już  chyba  po 
wojnie...

Pawłow wrócił do izby, gdzie siedziała drobna kobieca postać w chuście na głowie.
- Masza, czas wreszcie i na ciebie. Dotąd byłaś w odwodzie, ale musisz zacząć działać. Jakie masz 

kontakty?

Zaczęła wymieniać nazwiska oficerów, określając przy tym ich stanowiska i zakres działania. Pawłow w 

pewnej chwili przerwał:

- Czy jest wśród nich taki, który dla ciebie całkowicie stracił głowę i da się zwerbować do współpracy z 

nami?

- Chyba nie - pokręciła głową. - Mam wprawdzie zakochanego po uszy kapitana Kalmana, który z 

ramienia jednostek węgierskich bierze udział w planowaniu operacji związanych z obroną twierdzy, ale jest 
bardzo uczciwy i mimo iż niezbyt kocha swe dowództwo, na współpracę z nami nie pójdzie.

- Musisz coś wymyślić. Nasi generałowie cały czas przypominają nam o tym cholernym Przemyślu. Jak 

sądzisz, czy w tej chwili bezpośredni szturm mógłby psychicznie załamać żołnierzy?

- Na pewno nie. Słucham wielu rozmów w szpitalu między rannymi a odwiedzającymi. Klną na życie, 

bałagan, dowódców, korupcję i złodziejstwo kwatermistrzów. To zastanawiające, ale przy tym wszystkim, są 
dumni z obrony swej fortecy.

Umilkli obydwoje, cisza trwała dosyć długo. Pawłow wreszcie rzekł:
- Spróbuj pociągnąć za język swego kapitana. Zakochany oficer to idiota. Wygada się ze wszystkim, co 

mą na sercu i w głowie. Kontakt w dalszym ciągu przez Martę. W razie czego przez Nowickiego. Wyjdziesz 
stąd kilka minut po mnie.

Wstał i nie odwracając się opuścił chatę, przed którą czekała na niego Anna Czernyk.

background image

POCZĄTEK KOŃCA

1 stycznia 1915 roku był dniem świątecznym tylko w kalendarzu. Mieszkańcy Przemyśla od wielu 

tygodni otrzymywali głodowe porcje żywnościowe. Wprowadzono system kartkowy, ale nie wszyscy zostali 
nim   objęci.   Przydział   miesięczny   na   osobę   wynosił   pięć   kilogramów   mąki,   ćwierć   kilograma   cukru   i 
kilogram sucharów. Nawet te skąpe racje na ogół pozostawały tylko na papierze. Zgłaszający się po odbiór 
produktów przeważnie dowiadywali się, iż magazyny są puste.

Jednocześnie   świetnie   prosperował   czarny   rynek.   Tam   ceny   żywności   kilkudziesięciokrotnie 

przewyższały oficjalne. Towar w zasadzie odstępowano za protekcją, po znajomości. Głodni mieszkańcy 
wyzbywali się rodzinnych precjozów w zamian za szansę przeżycia jeszcze jednego tygodnia. Schowany 
niegdyś i zapomniany woreczek kaszy czy grochu stawał się nagle największym skarbem.

Elitę   w   oblężonym   mieście   tworzyła   teraz   dość   liczna   grupa   oficerów   prowiantowych   i 

współpracujących z nimi kierowników magazynów i składnic. Mając w pamięci narastające problemy z 
wyżywieniem   w   okresie   pierwszego   oblężenia,   prowadzili   oni   podwójną   ewidencję,   pozwalającą   im 
swobodnie   dysponować   zapasami   twierdzy.   Dbali   jednocześnie,   by   generałowie,   najwyżsi   dowódcy, 
żandarmeria oraz aparat prokuratury i sędziowie nie odczuwali żadnych braków. Znaczną część żywności 
rozprowadzali pomiędzy cywilną ludnością po paskarskich cenach poprzez podstawione osoby.

Wśród   młodych   oficerów   coraz   głośniej   wymieniano   nazwisko   majora   Rauba,   który   upłynniając 

zagarnięte towary za pośrednictwem kochanki zgromadził olbrzymi majątek. Sprawa stała się tak głośna, że 
został   wezwany   do   prokuratury,   gdzie   poinformowano   go   o   zarzutach.   Jednocześnie   nakazano 
przeprowadzenie   kontroli   nadzorowanej   przez   niego   składnicy.   Major   Raub,   zdając   sobie   sprawę   z 
beznadziejności sytuacji - sąd mógłby wydać na niego tylko jeden wyrok - sięgnął po rewolwer i popełnił 
samobójstwo.

Dobrze   zorganizowany   gang   przestępczy,   złożony   z   wojskowych   i   cywilów,   na   tajne   magazyny 

żywności wybrał... cmentarze. Organizowano fałszywe pogrzeby,  w których brali udział jedynie zaufani 
ludzie.   W   trumnach   zamiast   zwłok   przenoszono   żywność,   tytoń,   alkohole.   Grobowce   okazały   się 
znakomitymi skrytkami. Interes rozwijał się doskonale, rosły fortuny przestępców, ale wreszcie zgubiła ich 
nadmierna zachłanność.

Złe   wyżywienie   spowodowało   znaczne   obniżenie   kondycji   fizycznej   żołnierzy  i   ludności   cywilnej, 

zwiększyło podatność na choroby. Pomoc lekarska praktycznie ograniczała się do oględzin i dobrych rad. 
Chorzy przebywali w zimnych pomieszczeniach, karmieni głodowymi porcjami. Rarytasem była codzienna 
ciepła, choć rzadka zupka z buraków pastewnych.

Brak było również paszy dla koni. Zwierzęta padały. Znaczną ich część zabijano na mięso i konserwy. 

Doszło do tego, że wozy z trumnami poległych ciągnęli koledzy – żołnierze.

Dotkliwie dawał się obrońcom twierdzy we znaki brak ciepłej odzieży i obuwia. Żołnierze wkładali pod 

mundury warstwy gazet i papieru, zabrali też wszystkie pasy transmisyjne z fabryk, by pociąć je na zelówki 
do zdartych butów. Nierzadko widywano żołnierzy w drewniakach.

Twierdza miała duże zapasy wina, ale na skutek złego przechowywania większa jego część skwaśniała i 

trzeba było je wylać. Przy okazji okazało się, że zepsuciu uległa też wielka ilość szynki.

Na   Woli   Rusini   otworzyli   sklep.   Był   nieźle   zaopatrzony,   choć   sprzedawano   w   nim   towary   po 

wygórowanych cenach. Podobno prawie wszystkie artykuły pochodziły zza linii frontu. Nikt jednak nie 
pytał, jaką drogą dostały się na ladę...

W styczniu niemal całkowicie zamarły walki, tylko od czasu do czasu dochodziło do sporadycznej 

wymiany ognia. W tych warunkach wygasały emocje i wrogość do przeciwnika. W wielu miejscach na 
przedpolu żołnierze prowadzili handel wymienny. Oblężeni szczególnie cenili sobie pszenne białe bułeczki. 
Był to rarytas nie do osiągnięcia w twierdzy. Wielokrotnie przy okazji owych transakcji zapewniano się 
wzajemnie, że i obrońcy, i oblegający uznają się za walczące strony, a nie za wrogów.

W styczniu 1915 roku w Karpatach spadło wiele śniegu; jego warstwa wynosiła przeciętnie od jednego 

do półtora metra. Utrudniało to ruch oddziałów austro-węgierskich, które po raz kolejny otrzymały zadanie 
odblokowania Przemyśla i mimo przeszkód natury atmosferycznej powstrzymały na południe od Przełęczy 
Dukielskiej ofensywę oddziałów rosyjskich. Po ciężkich bojach odzyskały Przełęcz Użocką, ale mimo wielu 
wysiłków i ofiar nie udało się przełamać pozycji rosyjskich, ryglujących dostęp do Przemyśla.

Austriacki Sztab Generalny opracował więc kolejny plan przyjścia z pomocą oblężonemu Kusmankowi. 

Dowodzenie utworzoną do tego celu grupą operacyjną powierzono generałowi kawalerii Tersanszkyemu.

Gdy wreszcie 27 lutego ruszył on z natarciem, trwała odwilż. Południowy wiatr błyskawicznie topił 

background image

masy śniegu. Rowy strzeleckie niemal po brzegi wypełniły się wodą. Nagły skok temperatury i wilgoć 
spowodowały   wielką   liczbę   zachorowań.   Tysiące   żołnierzy   było   niezdolnych   do   walki.   Szwankowało 
zaopatrzenie w żywność i amunicję, gdyż służby kwatermistrzowskie zostały daleko za linią frontu. Brak 
jasno postawionych zadań oraz współdziałania spowodowały, że piechota nacierała bez wsparcia artylerii, 
która   posuwała   się   dolinami,   a   tymczasem   niemal   wszystkie   wzgórza   na   drodze   działania   korpusów 
Tersanszkyego obsadzone były przez rosyjskie baterie dziesiątkujące szturmującą piechotę.

Znowu przyszedł mróz. Zmęczone, głodne, wyczerpane oddziały biwakowały w pustym polu. Chociaż 

do budowy baraków i schronów drzewa nie brakowało, nie dostarczono narzędzi do ich budowy, a także 
gwoździ, klamer i papy.

Wielu dowódców wykazało się nieudolnością. Na przykład 28 pułk piechoty poszedł do przodu, nie 

przeprowadziwszy   uprzednio   rozpoznania.   Po   długim,   męczącym   marszu   żołnierzy   niespodziewanie 
zatrzymał morderczy ogień karabinów maszynowych i artylerii. Zalegli więc w płytkich dołkach, nie mogąc 
podnieść głów. Większość z nich była całkowicie wyczerpana fizycznie. Czego nie dokonały pociski, tego 
dokończył mróz. Pochowano później setki sztywnych, nawet nie draśniętych zwłok...

Opanowanie Baligrodu powierzono 27 dywizji. Źle wybrano miejsce i czas uderzenia. Nacierających 

pod górę żołnierzy powitał gwałtowny ogień. Rosjanie otworzyli go z zaskoczenia, z odległości niecałych 
dwustu metrów, prosto w twarze atakujących. W ciągu godziny zginęło ponad tysiąc żołnierzy. Walczący na 
południowy zachód od Przemyśla w okolicach wsi Smolnik 4 batalion 82 pułku w ciągu godziny stracił 450 
spośród 600 żołnierzy...

Nadeszła kolejna fala opadów śniegu, która sparaliżowała i tak fatalnie działające zaopatrzenie. Mimo to 

naczelny   dowódca   wojsk   austro-węgierskich   nakazywał   nie   przerywać   natarcia.   Wykonując   rozkaz 
oficerowie słali do przodu niedożywionych i nędznie ubranych żołnierzy. Ci jednak nie byli w stanie zbliżyć 
się do wzgórz utrzymywanych przez rosyjską armię, a przecież ich zajęcie stanowiło podstawowy warunek 
powodzenia dalszych etapów operacji. Do niewoli dostała się jedna czwarta stanu osobowego całkowicie 
wyczerpanej 27 dywizji, a pozostali z powodu odmrożeń i chorób byli niezdolni do walki. Ranni zamarzali 
na miejscu.

W tych tragicznych warunkach żołnierze bardziej obawiali się ran niż śmierci. Generał Tersanszky 

meldował, że siły natury okazały się silniejsze od wroga.

O   pogarszającej   się   sytuacji   w   oblężonym   Przemyślu   meldowano   dowództwu   systematycznie.   W 

twierdzy odbierano co prawda informacje o powodzeniu wojsk niemieckich na innych odcinkach frontu, o 
postępach wojsk idących z odsieczą, ale zdawano sobie sprawę, że o jej losach zdecyduje ostatecznie nie 
bitność obrońców i nowoczesność fortyfikacji, ale zasobność magazynów. Pod koniec lutego obliczono, że 
załogę   można   żywić   do 7  marca.   Po zabiciu  znacznej   liczby  koni  i  konfiskatach   wszelkiej   znalezionej 
żywności oraz zmniejszeniu i tak głodowych racji przyjęto ostateczny termin 24 marca. Do tego czasu trzeba 
przerwać blokadę albo skapitulować. „Generał głód” stał się głównym tematem rozmów sztabowych.

Mimo licznych niepowodzeń cały czas rozważano następne warianty odblokowania Przemyśla. Szef 

sztabu wojsk austriackich, generał von Hötzendorf, podjął kolejną próbę dotarcia do oblężonych. Najbliższe 
pozycje   wojsk   austriackich   znajdowały  się   przecież   zaledwie   60  kilometrów  na   południowy  zachód   od 
miasta! Szyfrówką poinformowano o tym generała Kusmanka. Dowódca twierdzy zwołał naradę wyższych 
oficerów. Najpierw zabrał głos szef służby zdrowia, generał Kanik:

- Połowa wszystkich żołnierzy praktycznie nie jest zdolna do walki. Ci, którzy pozostają w linii, są 

bardzo osłabieni. Jestem przekonany, że nie będzie ich stać na większy wysiłek. Po dwóch, trzech godzinach 
walki mogą po prostu paść ze zmęczenia.

- Moi żołnierze wykonają każde postawione zadanie, byle tylko polepszyło się wyżywienie - powiedział 

generał Kaltnecker, patrząc przy tym znacząco na kwatermistrza. Ten jednak milczał. Zapadła cisza, obecni 
zaczęli niby to pilnie studiować rozłożone mapy i zaglądać do notatek.

Odezwał się szef sztabu, generał Hubert:
- A gdyby tak jeszcze raz skoncentrować nasze oddziały i przerwać pierścień wojsk rosyjskich, ale nie 

w kierunku Sanoka? Tam jest najbliżej do idących z odsieczą i dlatego Rosjanie spodziewają się nas właśnie 
na tym odcinku. Należy ich zaskoczyć.

Generał Kusmanek podniósł głowę.
- A co pan generał proponuje? - spytał zaciekawiony.
-   Niedawno   wydałem   polecenie   zebrania   informacji   o   stanie   jednostek   rosyjskich   na   wschód   i 

południowy  wschód   od  Przemyśla.   Z  dwóch   niezależnych   od  siebie   źródeł   otrzymałem  wiadomość,   że 
właśnie tam wojska rosyjskie najsłabiej obsadziły pozycje. W rejonie Mościsk są ponadto potężne magazyny 
żywnościowe,   których   zawartość   mogłaby  postawić   na   nogi   naszych   żołnierzy.   Ale   najważniejszy  jest 
czynnik zaskoczenia. Rosjanie nie przypuszczają, że uderzymy właśnie w tamtym kierunku. Do naszych 

background image

pozycji w rejonie Sambora jest ponadto niewiele dalej niż do pozycji na kierunku Sanoka. 

- A co pan proponuje zrobić z twierdzą? - dalej pytał Kusmanek.
- Gdy opuści ją dwadzieścia tysięcy żołnierzy, dla pozostałych będzie więcej żywności. Może potem 

uda   się   dostarczyć   tu   coś   z   rosyjskich   magazynów   w   Mościskach.   Amunicji   mamy   pod   dostatkiem. 
Forteczna artyleria i broń maszynowa nie dopuści Rosjan bliżej niż dotychczas.

- Czy uważa pan generał, że nas jest tu za dużo? - ironicznie zapytał generał Tamasy.
- O tym pan wie tak samo dobrze jak i ja. A jeśli pan zapomniał, to przypomnę, że plany operacyjne 

przewidywały załogę składającą się z osiemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi i trzech tysięcy siedmiuset koni. 
W chwili rozpoczęcia oblężenia było nas sto dwadzieścia osiem tysięcy i dwadzieścia tysięcy koni. Takie są 
fakty.

- Faktem jest również, że moi żołnierze są skrajnie wyczerpani i trzeba coś postanowić. Jeszcze tydzień 

i przestanę dowodzić wojskiem. Będzie to kupa słaniających się cieni w łachmanach - wtrącił dowódca 108 
brygady pułkownik Martinek.

- Panie pułkowniku, to defetyzm - rzekł surowo generał Kusmanek. - Cesarz liczy na nas. Arcyksiążę 

Ferdynand zapewnia, że pomoc niebawem przyjdzie. Ojczyzna patrzy na nas jak na bohaterów.

- A tymczasem my jesteśmy gotowi z głodu zjeść własne buty - dość głośno burknął Martinek.
Zebrani oficerowie nie podjęli tematu, przez chwilę milczał również Kusmanek, nie chcąc wywołać 

gorszącego sporu z odważnym dowódcą, który był jednym z filarów obrony.

Szef sztabu zaczął dalej snuć swój wywód:
- Moim zdaniem mamy tę właśnie jedną jedyną szansę wyjścia z trudnej sytuacji. Zima jest tak samo 

sroga dla Rosjan, jak i dla nas. Uważam, iż w niedługim czasie należy dokonać pozorowanego uderzenia w 
kierunku Birczy i Sanoka, a po dwunastu godzinach ruszyć na Mościska i Sambor.

- A jeśli ten plan się nie powiedzie? - zapytał podpułkownik Hartlein.
- Niech pan sobie sam odpowie na to pytanie - cierpko odparował generał Hubert.
- Chciałbym zwrócić uwagę, że w Przemyślu stale działa rosyjska siatka szpiegowska - odezwał się szef 

kontrwywiadu. - Wprawdzie zanotowaliśmy znaczne osiągnięcia w likwidacji poszczególnych jej agentów, 
ale mam podstawy do twierdzenia, że jeden z nich jest informowany o naszych planach operacyjnych.

Ucichły półszeptem prowadzone rozmowy. Wszyscy siedzący przy stole zwrócili głowy ku mówiącemu.
- Nie chcę nikogo podejrzewać, ale ktoś ma zbyt długi język. Nie wierzę, by wróg miał możliwość 

wglądu do naszych sejfów. Prosiłbym wszystkich, aby zalecili podwładnym szczególną ostrożność.

Generał Kusmanek wstał i zwrócił się do zebranych:
- Rozkazuję przystąpić do realizacji planu generała Huberta. Przygotować jednostki do przełamania. O 

terminie rozpoczęcia naszych działań podejmę decyzję później. Dziękuję panom.

Obecnych   na   naradzie   oficerów   szczególnie   poruszyło   wystąpienie   szefa   kontrwywiadu.   Czy   to 

oznacza, że zdrajca jest wśród nas? - zadawano sobie pytanie. Ktoś przypomniał aferę pułkownika Redla. 
Część oficerów pesymistycznie odniosła się do możliwości przebicia się do Mościsk, ale większość uznała, 
że pomysł generała Huberta dawał im ostatnią szansę.

Rozpoczęto więc prace przygotowawcze. Przystąpił do nich ten sam zespół oficerów, który opracował 

plany poprzednich prób wydostania się z twierdzy. Uznano, że tworzą go najbardziej pewni ludzie. Wśród 
nich znalazł się również kapitan Kalman.

Na wszelki wypadek kontrwywiad jeszcze raz zaczął sprawdzać wszystkie kontakty oficerów sztabu. 

Między innymi wezwano na rozmowę także kapitana Kalmana, który chętnie i szczegółowo mówił o swoich 
kontaktach towarzyskich i charakterze rozmów. Nie zapomniał również o Mici. Porucznik z kontrwywiadu 
uśmiechnął się:

- O tę pańską piękną blondynkę jest zazdrosna połowa oficerów twierdzy...
- Przynajmniej mam w tych trudnych czasach krótkie chwile radości i uśmiechu - odparł spokojnie 

Kalman.

- Czy pan przynajmniej wie, skąd ona pochodzi i w jaki sposób znalazła się w oblężonym mieście?
Widząc   pytające   spojrzenie   Kalmana,   porucznik   powiedział,   że   Mieczysława   Zejbel,   czyli   Mici, 

pochodzi z dobrej lwowskiej rodziny kupieckiej, że studiowała farmację w Wiedniu i gdy jechała do domu, 
wojna zaskoczyła ją tu, w Przemyślu. Zgłosiła się do pracy w szpitalnej aptece, gdzie ją przyjęto, choć do 
ukończenia   studiów   brakowało  jej   jeszczej   roku.  Na  zakończenie  rozmowy-przesłuchania   porucznik  raz 
jeszcze prosił o zachowanie ścisłej tajemnicy przygotowań do operacji.

Szkoda, że austriacki kontrwywiad nie zainteresował się bliżej tą śliczną dziewczyną. Wszystkie dane 

zgadzały się, tylko osoba nie była ta. Rzeczywiście Mieczysława Zejbel wracała do domu, ale w wyniku 
szybkiej operacji rosyjskiej wraz z grupą podróżnych została zagarnięta przez jeden z oddziałów. Zupełnie 
przypadkiem znalazł się tam kapitan Pawłow z wywiadu. Gdy zobaczył Mieczysławę, stwierdził, że jest 

background image

łudząco podobna do jego stałej współpracowniczki Maszy, która też studiowała i nawet ukończyła farmację, 
ale   na   uniwersytecie   w   Dorpacie.   Natychmiast   wpadł   na   pomysł   zamiany   dziewczyn.   Telegraficznie 
sprowadzona   Masza   z   dokumentami   Mieczysławy   znalazła   się   na   powrót   po   stronie   austriackiej. 
Delegowano ją do Przemyśla ot tak, na wszelki wypadek. Jako głęboko zakonspirowany agent miała podjąć 
pracę wywiadowczą dopiero na wyraźne polecenie. Na razie świetnie zaaklimatyzowała się w środowisku 
garnizonowym. Nawiązała kontakty z dziesiątkami ludzi. Szukała najważniejszych.

W   rosyjskiej   siatce   szpiegowskiej   doszło   do   wpadki.   Poza   granicami   miasta   próbowano   w   nocy 

zatrzymać jakiegoś człowieka. Ten zaczął uciekać. Żołnierze patrolu otworzyli ogień, ale uciekający zniknął. 
Zameldowano o tym placówce kontrwywiadu. Gdy jego przedstawiciele przybyli rano na miejsce zdarzenia, 
stwierdzili, że ścigany osobnik prawdopodobnie został ranny. Nikłe ślady krwi zaprowadziły ich do chaty, w 
której zatrzymała się Anna Czernyk. Zastali tam mężczyznę z raną postrzałową i Annę. Podczas rewizji 
znaleziono u kobiety wykazy rannych i chorych żołnierzy. Mężczyzna miał w kieszeni notatki dotyczące 
liczby koni przeznaczonych do rzeźni na ubój oraz szkic polowych umocnień przy forcie ósmym. Żandarmi 
zamknęli się razem z zatrzymanymi i czekali. Pod wieczór swą bryczką przyjechała siostra Marta, która 
miała przy sobie informacje o zapasach żywności. Dowody winy były bezsporne.

Podczas przesłuchania siostra Marta i ranny mężczyzna stanowczo twierdzili, że tylko oni pracowali dla 

wywiadu   rosyjskiego   i   nie   znają   nikogo   więcej   w   Przemyślu.   Anna   Czernyk   nie   chciała   nic   mówić. 
Wszystkich skazano na karę śmierci. Wyrok przez powieszenie wykonano na stokach Winnej Góry.

Wieść o zdradzie popularnej wśród żołnierzy siostry Marty rozniosła się natychmiast. Gdy o tej wpadce 

dowiedziała się Mici, w pierwszym momencie chciała zniknąć, jednak chwila zastanowienia pozwoliła jej 
dojść do wniosku, że Marta wszystkie tajemnice zabrała do grobu. Inaczej już by po nią przyszli. Marta 
przecież wiedziała o jej zadaniach. Poczucie zagrożenia minęło.

Tymczasem  kapitan  Kalman   zaczął  intensywnie  pracować   nad  planem przedarcia  się  do  Mościsk  i 

następnie Sambora. Gdy już wszystko było gotowe, dowódcy otrzymali rozkazy z zadaniami bojowymi i 
kierunkami natarcia oraz polecenia dotyczące następnych działań. Na dokumentach brakowało jedynie daty 
rozpoczęcia   natarcia.   Część   oficerów   23   dywizji   stwierdziła,   że   należałoby   w   kasynie   przy   Grodzkiej 
urządzić pożegnalny wieczór. Żeby było mniej smutno, postanowiono zaprosić również panie.

Gdy wszedł Kalman z Mici, podpułkownik Molnar skinął na nich ręką.
- Chodźcie, będziemy się weselić razem - zaprosił oboje.
- A czy mamy choć jeden powód do radości? - zapytała Mici.
- Po pierwsze, że jesteś z nami, śliczna panno, a po drugie, że tak czy inaczej niebawem skończą się 

nasze nieszczęścia.

- Nie rozumiem pana, panie pułkowniku.
- Nic nie musi pani rozumieć. Lepiej wypijmy za pomyślność nas wszystkich!
Molnar wyciągnął z torby dwie butelki rumu, nalał do kieliszków. Potoczyła się rozmowa o sprawach 

błahych, kto, z kim i dlaczego, wspominano sprawy i sprawki sprzed wojny. Do stolika podszedł porucznik 
Gyoni. Dyskusja zeszła na sprawy poezji. Zastanawiano się, czy może ona sławić okrucieństwo wojny. 
Kolejne butelki pojawiały się na stole jak spod ziemi. Widać wszyscy sięgnęli do zapasów schowanych na 
czarną   godzinę.   Nastrój   zebranych   poprawiał   się   z   każdą   chwilą.   W   pewnym   momencie   do   Molnara 
podszedł porucznik Letay i poprosił, by zagrał na fortepianie kilka czardaszów. Ten, rozgrzany alkoholem, 
nie dał się dwa razy prosić. Zdjął kurtkę mundurową, powiesił ją na poręczy krzesła i zasiadł do instrumentu, 
który stał na podwyższeniu w kącie sali.

Mici spojrzała na pozostawioną tuż obok kurtkę Molnara i zauważyła w bocznej kieszeni kopertę ze 

złamaną pieczęcią lakową. To mogła być szansa, ta jedna jedyna, niepowtarzalna. Udając, że jest zasłuchana, 
zdjęła z ramion szeroki szal i zarzuciła go na mundur. Po pewnej chwili powiedziała, że musi na chwilę 
opuścić towarzystwo, sięgnęła po szal, a pod nim po kopertę.

W toalecie stwierdziła, że w kopercie były plany działania 8 pułku. Zaznaczono w nich stanowisko 

dowodzenia 23 dywizji, które mieściło się w forcie numer jeden. Strzałki wyraźnie wskazywały kierunki 
natarcia z rejonu fortów siedliskich w kierunku Mościsk, a następnie dalej na Sambor. Przejrzała dokładnie 
wszystko. Niestety, nie było daty rozpoczęcia działań bojowych.

A   zatem  w   taki   sposób   miały  się   skończyć   nieszczęścia!   Dziewczyna   wsunęła   plany  do  koperty  i 

powróciła na salę trzymając w ręku szal. Powolnym ruchem położyła go znów na kurtce, koperta znalazła się 
z powrotem w kieszeni.

A Molnar grał naprawdę nieźle...
Następnego   dnia   Mici   osobiście   wybrała   się   po   leki   do   magazynów.   Oczywiście   odprawiono   ją   z 

niczym,  ale  podobnie  jak  inni zaczęła kręcić  się koło  budynku,  gdzie wydawano żywność. Sierżant  co 
pewien   czas   wywoływał   podoficerów,   którzy   następnie   wynosili   przydzielone   im   produkty.   Wreszcie 

background image

usłyszała nazwisko kaprala Nowickiego. Gdy ten po chwili wyszedł z jakimś workiem i rzucił go na wóz, 
podeszła.

- Czy nie widzieliśmy się w ubiegłym roku w Krakowie? - zapytała.
Nowicki   spojrzał   na   nią   uważnie,   po   czym   zgodnie   z   ustalonym   hasłem   odparł   przecząco.   Mici 

otworzyła wówczas dłoń spoczywającą na krawędzi wozu i upuściła do wnętrza zwiniętą kulkę papieru.

- Tak  mi  się wydawało  - powiedziała  i podeszła następnie do znajomego  oficera,  który powitał  ją 

enuzjastycznie. Kątem oka popatrzyła na kaprala: nie oglądając się, odjechał. Odetchnęła z ulgą. Ten kanał 
pracował bez zarzutu.

Nowicki po przyjeździe do fortu udał się jak zwykle w swą wędrówkę z kawą do stanowisk ogniowych. 

Gdy  szarzało,   zjawił   się   na   pierwszej   linii.   Na   przedpolu   w   odległości   kilkuset   metrów   stało   złamane 
drzewo.   W   nim   znajdowała   się   skrytka.   Kapral   przez   chwilę   zastanawiał   się,   jak   tam  podejść,   by  nie 
wzbudzić podejrzeń. Meldunek miał w w pogiętej puszce po konserwach. Nagle błysnęła mu myśl.

-   Panie   poruczniku   -   zwrócił   się   do   oficera   dowodzącego   odcinkiem   obrony.   -   Może   poszedłbym 

zobaczyć, co dzieje się u Rosjan? Nie strzelają, czyżby uciekli?

- Głupi jesteś, Nowicki - odparł porucznik Mościcki, Polak zmobilizowany tuż przed wybuchem wojny. 

- Chce ci się łba dla wygłupu nadstawiać?

- Jeśli pan mi da dwóch chłopaków, którzy będą mnie z tyłu osłaniać, to pójdę.
Zebrała się grupka żołnierzy. Zaczęli z niego żartować; ot, znalazł się bohater od kawy i zupy! Nowicki 

z tym większą energią zaczął przekonywać dowódcę, by się zgodził. Ten w końcu machnął ręką. Zapytał 
tylko, który z żołnierzy będzie osłaniał Nowickiego. Zgłosiło się trzech.

Czołgając się dotarł kapral do drzewa. Widział, że z rosyjskich okopów zaczynają mu się przyglądać. 

Popatrzyli   jeszcze   z   kolegami   w   tamtą   stronę   i   ruszyli   z   powrotem.  Nowicki   na   końcu.   Udało   mu   się 
niepostrzeżenie zostawić puszkę z meldunkiem.

- Rosjanie są na miejscu, nic się nie dzieje - służbiście zameldował po powrocie.
- Jeśli jesteś taki dzielny, to możesz pójść z nami na pierwszy zwiad, jak tylko nadejdzie rozkaz - 

obiecał mu oficer.

Przekazana informacja zaskoczyła sztab generała Seliwanowa. Rzeczywiście Rosjanie spodziewali się 

kolejnego natarcia w kierunku Sanoka, gdzie do pozycji austriackich oblężeni mieli najbliżej. Otrzymanej 
wiadomości   nie   zlekceważono.   Nieoczekiwane   uderzenie   zdeterminowanej   dywizji   w   wąskim   pasie, 
wzmocnionej innymi oddziałami, mogło przerwać pierścień okrążenia. A Seliwanow miał tym czasie nawet 
mniej żołnierzy niż Kusmanek, i to rozciągniętych na znacznie większej przestrzeni...

18 marca Austriacy rozpoczęli intensywny ostrzał artyleryjski rosyjskich pozycji z fortu VIII - Łętowni, 

IX - Bruner i X - Orzechowce, a następnie podjęli przygotowania do rzekomego ataku w kierunku Sanoka. 
W tym czasie w podziemiach fortecznych grupy siedliskiej i jaksmanickiej od dwóch dni czekało na sygnał 
tysiące żołnierzy 23 dywizji.

Tego samego dnia generał Kusmanek wydał także rozkaz do rozpoczęcia ostatniej już próby przerwania 

blokady. Miało to nastąpić tego samego dnia o godzinie 10 wieczorem. Kapitan Wolf dowiedział się o tym 
po południu. Ponieważ na przekazanie  informacji  znanymi  kanałami nie było  czasu, postanowił działać 
inaczej. Konno pojechał do Jaksmanic. Oddał swego wierzchowca w ręce biwakujących tam kawalerzystów, 
mówiąc, że niebawem go odbierze. Stamtąd było już niedaleko do fortu numer dwa. Wolf znał dobrze ten 
teren z czasów pierwszego oblężenia. Pamiętał, że na przedpolu znajdowała się rozbita stodoła. Gdy zapadł 
zmierzch, pomaszerował w jej kierunku.

Na  trzy godziny przed   natarciem szykujący  się  do  szturmu  żołnierze  zobaczyli buchające   w  niebo 

płomienie. Kapitan Wolf, podpalając stodołę, spodziewał się, że taki niespodziewany pożar na przedpolu 
zaalarmuje Rosjan, tym bardziej że na tym odcinku zupełnie umilkły pojedynki artyleryjskie. Miał słuszność, 
ale   równocześnie   zaalarmowani   zostali   honwedzi   z   8   pułku.   Wysłany   patrol   napotkał   kapitana   Wolfa. 
Przyprowadzony do fortu, nie umiał sensownie wytłumaczyć swej obecności w tym rejonie. Przekazano go 
w ręce kontrwywiadu.

Pożar wywołał liczne komentarze. Wzburzone wojsko zaczęło głośno mówić o zdradzie. Oficerowie 

odczytali   żołnierzom   specjalny  apel   komendanta   twierdzy,   w   którym   stwierdzono,   że   zapasy  żywności 
zostały już wyczerpane, a honor żołnierski zabrania kapitulacji po tak długiej i bohaterskiej obronie. Ostatni 
raz żądano od nich największego poświęcenia.

O godzinie 22 artyleria forteczna i polowa położyła nawałę ogniową na wąskim odcinku przełamania. 

Posłuszne   rozkazom   dowództwa   wychodziły   z   okopów   kompania   za   kompanią.   Szły   w   ciemność, 
rozświetlaną   jedynie   rozbłyskami   detonujących   granatów.   Przy   rosyjskich   zasiekach   powitał   je   ogień 
karabinów maszynowych. Piechota zaległa. Do przodu wyszli saperzy, by nożycami wyciąć przejścia w 
plątaninie   kolczastych   drutów.   Z   najwyższym   wysiłkiem   telefoniści   podciągnęli   szpule   z   kablami. 

background image

Generałowi Tamasyemu, który przebywał na stanowisku dowodzenia w forcie pierwszym, zameldowano, że 
pododdziały zaległy pod rosyjskim ogniem. Rozkazał podejść do przodu odwodom.

Wśród szalejącej śnieżycy pomaszerowali w ciemną otchłań piechurzy pułkownika Kozmy i majora 

Zala. Mimo ciężkich strat udało się obrońcom twierdzy rozbić pierwsze rosyjskie punkty oporu i podejść do 
Nowosiółek. I w tym momencie na austriackie skrzydło spadło kontruderzenie rosyjskiej 58 dywizji. W 
strasznym   nocnym   boju,   gdy   niemal   w   każdym   miejscu   dochodziło   do   walk   na   bagnety,   wymęczeni, 
niedożywieni honwedzi i piechurzy z Landsturmu nie dotrzymali pola Rosjanom. Dziesiątkowani dobrze 
przygotowanym zmasowanym ogniem, wycofywali się powoli na pozycje wyjściowe pod zbawczą osłonę 
artylerii fortecznej.

Nadchodzący ranek pozwolił podsumować straty. Z 2 pułku piechoty na pozycje wyjściowe wróciło 

zaledwie   kilkuset   żołnierzy.   23   dywizja   straciła   w   tym   ostatnim   wypadzie   70   procent   swego   stanu 
osobowego. Podobnie przedstawiała się sytuacja w innych jednostkach, które brały udział w tej ostatniej 
próbie.

Przed sądem wojskowym postawiono jednego z honwedów oskarżonego o dezercję. Żandarmi znaleźli 

go schowanego pod szmatami w ziemiance: nie wyszedł razem z kompanią do natarcia. Powiadomiono o 
tym   dowództwo   8   pułku,   z   którego   ów   żołnierz   pochodził.   Zgnębieni   ostatnimi   ogromnymi   stratami 
oficerowie stwierdzili, że byłaby to jeszcze jedna śmierć, tym razem w majestacie prawa. Zaczęli więc 
studiować wszystkie przepisy prawa wojennego. Znaleziono punkt, który umożliwiał zastosowanie prawa 
łaski, ale mógł z niego skorzystać tylko cesarz. Był wieczór; wyrok przez rozstrzelanie miał być wykonany 
nazajutrz.   Zaczęto   więc   jeszcze   raz   wertować   kodeks.   Znaleziono   paragraf,   który   w   wyjątkowych 
okolicznościach takie prawo cedował na dowódcę sprawującego władzę.

Grupa   oficerów   z   dowódcą   pułku   udała   się   więc   do   generała   Tamasyego,   który   wielokrotnie 

podejmował   decyzje   w   imieniu   komendanta   twierdzy.   Generał   początkowo   nie   chciał   nawet   słyszeć   o 
darowaniu życia żołnierzowi, ale gdy popatrzył na zdecydowane twarze oficerów, zrozumiał, czego od niego 
oczekują, poprosił o kodeks i po chwili czytania udzielił aktu łaski. Zebrani oficerowie krzyknęli:  „Niech 
żyje”.

OSTATNI ATAK

Wobec   krytycznej   sytuacji   oblężonych   generał   Kusmanek   19   marca   zwrócił   się   do   Naczelnego 

Dowódcy z prośbą o zezwolenie na poddanie twierdzy. Rosjanie zdobyli część wzgórz koło Przemyśla i 
rozpoczęli intensywny ostrzał miasta. Rozkazy i polecenia wydawane przez poszczególne sztaby i służby 
pozostawały  w   sprzeczności;   zapanowała   niemal   całkowita   dezorganizacja.   Część   magazynów   otwarto. 
Żołnierze   i   cywile   rozgrabili   wszystko   w   ciągu   kilkudziesięciu   minut.   Dla   rannych   zabrakło   miejsc   w 
szpitalach; układano ich w bramach i na chodnikach. Wszyscy pragnęli kapitulacji.

Austriacki   Sztab   Generalny   dopiero   21   marca   wyraził   zgodę   na   poddanie   Przemyśla,   polecając 

jednocześnie zniszczenie urządzeń fortecznych i uzbrojenia. Tego samego dnia generał Kusmanek zwołał 
odprawę, na której wszyscy dowódcy wypowiedzieli się za koniecznością kapitulacji - głównie ze względu 
na   brak   żywności,   której   wystarczało   już   tylko   na   dwie   porcje   na   każdego   żołnierza,   nie   mówiąc   o 
mieszkańcach cywilnych miasta. Termin kapitulacji ustalono na 22 marca na godzinę 6 rano.

Podjęto decyzję o spaleniu wszystkich banknotów po uprzednim spisaniu ich numerów: Było tego 6 

milionów 700 tysięcy koron. Srebrne monety rozdano oficerom.

W   sztabach   wrzucano   do   ognia   wszystkie   dokumenty,   mapy,   wykazy,   archiwa.   Dowódcy   mieli 

dopilnować, by rozbijano karabiny, zaś zamki wrzucono do rzeki lub wdeptano w ziemię. W Sanie topiono 
również amunicję karabinową. Według rozkazu komendanta twierdzy w każdej kompanii miało zostać tylko 
sześciu żołnierzy z bronią.

Najważniejszym zadaniem przed poddaniein się było zniszczenie urządzeń fortecznych, które miały 

zostać wysadzone m godzinę przed terminem kapitulacji.

Saperzy zgodnie z planem opracowanym jeszcze przed wybuchem wojny -  jednocześnie z budową 

fortyfikacji   przewiduje   się   również   metody   ich   niszczenia   -   rozpoczęli   przygotowywanie   ładunków 
wybuchowych. Przenieśli pociski z komór amunicyjnych pod pancerne kopuły, chroniące forteczną artylerię. 
Do specjalnych komór minerskich przy strzelnicach i wyjściach ładowano melinit i granaty. Podoficerowie 
rozciągnęli sieć lontów.

Porucznik   Gyoni   zgodnie   z   poleceniem   przygotował   do   zniszczenia   forty   w   rejonie   Łuczyc.   W 

przeddzień przejrzał jeszcze swe notatki i wybrał trzy wiersze, wśród nich „Modlitwę na polskim wzgórzu”, 
które przez pilotów przesłał do budapeszteńskiego czasopisma „EST”. Ostatnie samoloty miały wystartować 

background image

z Przemyśla tuż przed wysadzeniem fortów. Gyoniemu przypadło w udziale likwidowanie fortecznej sieci 
łączności.   Razem   z   minerami   powkładał   ładunki   wybuchowe   w   urządzenia   central   telefonicznych,   a 
następnie  wraz   z  saperami  rozbijał  w  podziemiach   aparaty  telefoniczne   i  przerywał  sieć.  Pozostawiono 
łączność tylko z jednym punktem - stanowiskiem obserwacyjnym dowódcy fortu.

Gdy kapitan Kalman dowiedział się o decyzji kapitulacji, pobiegł natychmiast do szpitala odszukać 

Mici. Znalazł ją dopiero po kilkunastu minutach w piwnicy, gdzie z grupą lekarzy i pielęgniarek wyciągała 
medykamenty   z   tajnego   magazynku,   pozostającego   w   dyspozycji   szefa   służby   zdrowia   twierdzy,   by 
rozdzielić je wśród najbardziej potrzebujących.

- Idź do mnie na górę, za kilka minut przyjdę – powiedziała.
W pomieszczeniu zwanym szumnie szpitalną apteką pozostały jedynie puste szafy. Na taborecie w kącie 

stała niewielka walizeczka. Przez nie domknięte wieko widać było damskie szmatki.

Weszła Mici.
- Wybierasz się w podróż?   zapytał Kalman.
- Dziwne pytanie. A czy ty przypadkiem również nie będziesz się wybierał w daleką drogę?
- Rzeczywiście. Jutro zmieni się nasz los.
Mici pomyślała, że stanie się tak na pewno, ale zupełnie inaczej ta zmiana losu będzie wyglądała dla 

niej, a inaczej dla tego oficera. Miał smutną twarz, więc dziewczyną podeszła i pocałowała go.

- To na pożegnanie.
- Kiedy się spotkamy?
Mici niecierpliwie powiedziała:
- Zobaczymy. Już idź, bo mam jeszcze dużo zajęć.
Kalman   czuł   się   jak   zbity  pies.   Nie   spodziewał   się   takiego   pożegnania.   Jutro   przecież   pójdzie   do 

niewoli. Czy zobaczy jeszcze tę piękną dziewczynę? Jak mogła się z nim tak oschle pożegnać?

Gdybyż zakochany kapitan znał prawdę! Jeden z głównych agentów rosyjskiego wywiadu, Masza, w 

nowym wcieleniu: Mieczysława Zejbel, czekała z niecierpliwością na wkroczenie wojsk rosyjskich. Gra z 
Kalmanem  skończyła   się.   Trochę   jej   było   żal   przystojnego   oficera,   ale   w  jej   zawodzie   sentymenty  nie 
wchodziły w rachubę. Dowiedziała się natomiast o zatrzymaniu kapitana Wolfa, podejrzanego o szpiegostwo 
na rzecz Rosjan. Obawiając się, czy nie zacznie on zbyt dużo mówić, na wszelki wypadek opuściła szpital, 
przenosząc się do jednego z domów w starej części miasta, gdzie na poddaszu znajdowała się przygotowana 
wcześniej kryjówka.

Podczas przesłuchania kapitan Wolf nie wydał nikogo, odmawiając jakichkolwiek zeznań. Ponieważ 

znaleźli się świadkowie, którzy pamiętali jego częste rozmowy z siostrą Martą, nie zastanawiano się długo. 
Rozstrzelano go z wyroku sądu piętnaście godzin przed kapitulacją.

Na   polach   Hurka   odbyła   się   innego   rodzaju   egzekucja.   Spędzono   tam   niemal   wszystkie   konie, 

znajdujące   się   jeszcze   na   terenie   twierdzy.   Wystrzelała   je   wyznaczona   kompania.   Tysiące   biednych, 
wygłodzonych zwierząt znalazło tu kres swej trudnej wojennej służby...

Dowództwo rosyjskie dowiedziało się o zamierzonej kapitulacji załogi twierdzy, która miała nastąpić 22 

marca. Gdy jednak wieczorem 21 marca artyleria forteczna otworzyła gwałtowny ogień, zasypując gradem 
pocisków pozycje nieprzyjaciela, po stronie rosyjskiej uznano, że jest to być może kolejna próba przerwania 
blokady. Zarządzono więc pełną gotowość oddziałów. Intensywność ognia austriackiego nie zmniejszyła się 
także i w nocy - po prostu artylerzyści pozbywali się w ten sposób zapasów amunicji...

O   godzinie   5   rano   wszystkie   działa   nagle   umilkły.   Obserwatorzy   starannie   przetarli   szkła   swych 

lornetek, na przedpole wysłano czujki w celu rozpoznania zamiarów przeciwnika, ale tam nic się nie działo.

Gdy   przerwano   ogień   z   dział   fortecznych,   wszyscy   kanonierzy   w   pośpiechu   opuścili   działobitnie. 

Umieszczone   w   newralgicznych   punktach   fortów   sterty  pocisków   i   materiałów   wybuchowych   dobitnie 
wskazywały  na   zbliżający  się   koniec   walki.   Minerzy  systematycznie   przechodzili   od   pomieszczenia   do 
pomieszczenia, wkładając detonatory do melinitu i sprawdzając sieci ogniowe. Mieli na to trzy kwadranse. 
Zapalono lonty. Ich długość tak dobrano, by we wszystkich fortach wybuch nastąpił jednocześnie o szóstej 
rano.   Wcześniej   polecono   ludności   cywilnej   opuścić   swe   domy   i   pozostawić   otwarte   drzwi   i   okna: 
wysadzanie urządzeń fortecznych, których wewnętrzny pierścień znajdował się w obrębie miasta, mogło 
spowodować nawet zawalenie się budynków.

O godzinie 5.45 twierdza Przemyśl była już bezbronna. W pustych fortach minerzy zapalali lonty, a 

potem biegiem opuszczali podziemne kazamaty, chodniki, pancerne baterie i tradytory. Kilkaset metrów od 
martwych już obiektów schronili się w okopach.

Gdy   podpalano   lonty,   kapral   Nowicki   nagle   przypomniał   sobie,   że   obok   jego   magazynku 

żywnościowego, na najniższej kondygnacji fortu numer trzynaście, pozostało dwóch oficerów rosyjskich. 
Wzięto   ich   do   niewoli   poprzedniego   dnia,   gdy   podczas   rozpoznania   zanadto   zbliżyli   się   do   pozycji 

background image

austriackich.   Może   zdążę,   pomyślał,   i   pobiegł   w   kierunku   wejścia   do   głównego   korpusu   fortecżnego. 
Wołano za nim. Na próżno. Jednak źle obliczył czas...

Gdy Nowicki już zniknął w podziemiach, rozpoczęło się przerażające widowisko. Najpierw drgnęła 

ziemia, a za moment niemal jednocześnie uniósł się cały pierścień fortów. Siła detonacji rozcięła potężne 
betonowe bloki, wzbiły się w niebo ciężkie fragmenty tego, co jeszcze przed chwilą składało się na potężne 
forty.  Leciały do góry pancerne  kopuły,  fragmenty budowanych  przez  lata z  wielkim trudem schronów 
bojowych. W ciągu kilku minut przestało istnieć to, co kiedyś nazywało się „Twierdza Przemyśl”.

Wybuchy   były   tak   potężne,   że   w   mieście   wylatywały   szyby   z   okien,   spadały   kawałki   gzymsów, 

zarysowały się ściany wielu domów, odpadał tynk. Za chwilę zaczęły płonąć magazyny; nad Przemyślem i 
okolicą rozsnuł się czarny, ciężki dym.

Generał Kusmanek zwołał w sztabie ostatnią odprawę.
- Panowie - powiedział - mimo ogromnego poświęcenia i bohaterstwa wszystkich naszych żołnierzy 

przypadła nam gorycz kapitulacji. Oto treść naszej ostatniej depeszy do Naczelnego Dowództwa:  „Forty, 
działa, składy,  amunicja i inne, dworce, przewody telefoniczne i telegraficzne, broń i reszta wszelkiego 
materiału wojennego została zniszczona. Klucz szyfrowy Beta z deszyfrantem 1 i 2 - zniszczony. Do armii 
oblężniczej   udali   się   parlamentariusze   w   celu   przeprowadzenia   rokowań.   Ciężko   odczuwając   swój   los, 
życzymy armiom polowym sławy i zwycięstwa” - przerwał na moment i popatrzył po zebranych. - Czy 
panowie mają coś do dodania? - zapytał.

Odpowiedziało mu głuche milczenie.
- Generał Hubert wraz z pułkownikiem Martinkiem niech już jadą do wojsk rosyjskich. Po wysłaniu 

depeszy radiostacje wysadzić w powietrze. Teraz pozostaje czekać na to, co przyniesie nam los.

Dowódca 11 armii generał Seliwanow przyjął wprawdzie przedstawicieli kapitulującej twierdzy, ale nie 

chciał nawet słyszeć o żadnych rokowaniach. Zażądał bezwarunkowego zdania się na łaskę zwycięzców.

Powiadomiony   telegraficznie   o   upadku   Przemyśla   car   Mikołaj   II,   uradowany   sukcesem,   polecił 

honorowe traktowanie wszystkich jeńców, a oficerom zezwolił na pozostawienie szabel. Do niewoli oddało 
się 9 generałów, 2500 oficerów i niecałe 100 tysięcy szeregowych, w tym 28 tysięcy rannych i chorych. 
Rosjanie szybko rozstawili kuchnie polowe, bezpłatnie wydając obfite posiłki wygłodzonym żołnierzom i 
ludności cywilnej.

Jak zwykle w takich sytuacjach, gdy zabrakło organów władzy, część ludności i żołnierzy ruszyła na 

rabunek magazynów wojskowych, gdyż nie wszystko udało się zniszczyć i spalić. Okazało się, że istniały 
znaczne zapasy mąki, ryżu, kaszy, cukru, słoniny, konserw i kawy. Rozgrabiono je błyskawicznie. Można 
sądzić,   że  „podwójna   buchalteria”,   prowadzona   przez   kwatermistrzostwo   twierdzy,   przyczyniła   się   do 
szybszego upadku Przemyśla.

Dowództwo rosyjskie wydało polecenie, by wszystkie jednostki austriackie kwaterowały na razie w 

swoich miejscach postoju pod komendą własnych oficerów, którzy otrzymali prawo swobodnego poruszania 
się po mieście.

Upadek twierdzy przemyskiej odbił się szerokim echem w świecie. Przez cały okres oblężenia Przemyśl 

niemal nie schodził z tytułowych stron gazet austriackich, niemieckich, rosyjskich, a nawet angielskich i 
francuskich.

Był  to wszak  zespół urządzeń  fortecznych trzeci co  do wielkości i potęgi  obronnej  spośród blisko 

dwustu twierdz całej Europy. Również specjaliści wojskowi pilnie śledzili przebieg walk i analizowali ich 
wyniki.

Władze   carskie   przywiązywały  dużą   wagę   do   utrzymania   praworządności   i   spokoju   w   Przemyślu. 

Zgodnie z zarządzeniem prohibicyjnym obowiązującym na terenie Rosji zniszczyli wszystkie zapasy wódek 
i win. Zorganizowali dostawy żywności. Za rabunek rozstrzeliwali natychmiast, na miejscu przestępstwa, nie 
oszczędzając i własnych żołnierzy.

Już po kapitulacji, korzystając z możliwości swobodnego poruszania się po mieście, kapitan Kalman 

uporczywie   poszukiwał   Mici.   W   pewnym   momencie   zniknęła   i   nikt   z   personelu   szpitalnego   ani   z 
Czerwonego Krzyża nie potrafił wyjaśnić, co się z nią stało. Jej dalsze losy znał natomiast kapitan Pawłow, 
który z pozostałymi przy życiu agentami omawiał ich dalsze zadania. Okazało się jednak, że dziewczyna po 
zakończeniu niebezpiecznej gry z pewnym sentymentem wspominała przystojnego kapitana. Poprosiła nawet 
Pawłowa, by umożliwił jej spotkanie z byłym kochankiem. Rosyjski oficer wywiadu zgodził się jedynie na 
półgodzinną rozmowę na dworcu przed wyruszeniem transportu jenieckiego na wschód. Mici poszła tam w 
ubiorze siostry Czerwonego Krzyża.

Przed budynkiem dworca i na peronie grupowali się oficerowie, dyskutując zawzięcie. Niektórzy stali 

bez ruchu, wpatrując się w widniejącą w oddali panoramę wzgórz.

Mici pilnie przypatrywała się twarzom mijanych oficerów, którzy, choć schludnie ubrani, byli wyraźnie 

background image

przygnębieni.   W   pewnym   momencie   napotkała   wzrok   Kalmana.   Patrzył   na   nią,   ale   nie   podchodził. 
Podbiegła, zarzucając mu ręce na szyję. Nie oddał uścisku.

- Co się z tobą działo? - zapytała.
- To ja chciałbym cię o to zapytać. Uciekłaś przede mną?
- Chyba żartujesz. Mówiłam ci przecież, że jest dużo pracy przy rannych i chorych; część ich trzeba 

było odwieźć do Lwowa. Byłam tam razem z transportem.

- Sprawdzałem wszystko, przy ewakuacji rannych ciebie nie było.
- Złych miałeś informatorów. Jak mogłam przed tobą uciekać, skoro specjalnie ciebie znalazłam, choć w 

ostatniej chwili. Teraz mi wierzysz?

Kalman ciężko westchnął i zamknął jej drobną dłoń w swoich rękach. Patrzyli na siebie nic nie mówiąc. 

Usłyszeli trzykrotny gwizd parowozu.

- No cóż, na mnie już czas.
Mici objęła go jeszcze raz za szyję, ich usta spotkały się.
- Znajdę cię, kochany – szepnęła.
Pociąg   ruszył.  Kalman,   wychylony  przez   okno,   patrzył  na   malejącą   drobną   sylwetkę.   W   pewnym 

momencie zrozumiał, że w jego życiu zamknął się bardzo ważny rozdział.

I ZNOWU PRZEMYŚL

Kapitulacja Przemyśla znacznie poprawiła sytuację operacyjną wojsk rosyjskich na froncie galicyjsko-

karpackim. Teraz można było skierować na pole walki blisko sto tysięcy żołnierzy zaangażowanych przy 
blokadzie twierdzy. W rękach Rosjan znalazł się ważny węzeł komunikacyjny, a przede wszystkim linia 
kolejowa,   którą   można   było   zaopatrywać   oddziały   frontowe.   Upadek   twierdzy   miał   dla   wojska   i 
społeczeństwa rosyjskiego również poważne znaczenie psychologiczne: wcześniej uważano ją za obiekt nie 
do zdobycia.

Wagę tego sukcesu militarnego miała zaakcentować podróż cara Mikołaja do Przemyśla. Gdy przybył 2 

kwietnia, odprawiono na jego cześć nabożeństwo, a potem z orszakiem generałów udał się na zwiedzanie 
zespołów   fortów   siedliskich.   Wysoko   oceniono   ich   potęgę.   Stwierdzono   również,   że   mimo   znacznych 
zniszczeń można je w dalszym ciągu z powodzeniem wykorzystywać do obrony. Fortyfikacje przemyskie 
wywarły tak duże wrażenie na dowództwie rosyjskim, że każdy żołnierz uczestniczący w oblężeniu otrzymał 
w nagrodę pięć rubli, a podczas przyjęcia z udziałem cara wydanego w dawnym kasynie austriackim na ulicy 
Grodzkiej wielu oficerów udekorowano orderami.

Rosjanie natychmiast przystąpili do remontu i odbudowy zniszczonych umocnień. Wprawdzie na razie 

nie   można   było   zainstalować   pancernych   baterii,   ale   większość   schronów   bojowych   nadawała   się   do 
wykorzystania.

Po otrząśnięciu się z szoku spowodowanego nieudanymi  próbami przerwania blokady Przemyśla, a 

następnie   jego   upadkiem,   Sztaby   Generalne   Austro-Węgier   i   Niemiec   zaczęły   przygotowywać   się   do 
realizacji zamierzeń operacyjnych, mających na celu rozbicie wojsk rosyjskich w rejonie Karpat i na północ 
od nich. Szło o zlikwidowanie zagrożenia Niziny Węgierskiej. Zastanawiano się nad wyborem głównego 
kierunku uderzenia. Generał von Hötzendorf zaproponował ofensywę w kierunku Krosna i Przemyśla, na 
skrzydło   rosyjskiego   frontu,   dowodzonego   przez   generała   Iwanowa.   Na   3   maja   1915   roku   generał   ów 
wyznaczył termin rozpoczęcia szeroko zakrojonej ofensywy, której finałem miało być zdobycie Budapesztu.

Mimo   ogromnych   możliwości   ludzkich   rosyjska   armia   nie   mogła   prowadzić   długotrwałych, 

wyczerpujących walk. Słabo rozwinięty przemysł zbrojeniowy mógł pokryć jej dzienne zapotrzebowanie na 
pociski artyleryjskie zaledwie w jednej trzeciej. Brakowało nawet broni strzeleckiej dla zmobilizowanych na 
zapleczu dywizji. Jednostki frontowe były jednak bitne i nieźle uzbrojone.

Tymczasem przestawione na produkcję wojenną ogromne zakłady w Niemczech i Austrii produkowały 

coraz więcej nowoczesnej broni i amunicji. Ponieważ front zachodni zatrzymał się, a żołnierze na terenie 
Francji   i   Belgii   zaryli  się   głęboko   w   ziemię,   do   obrony   posiadanych   pozycji   wystarczała   tylko   część 
ześrodkowanych tam sił. Niemcy zaczęli więc pośpiesznie przerzucać doborowe dywizje na wschód, by tam 
doprowadzić do ostatecznego rozstrzygnięcia. W rejonie Nowego Sącza państwa centralne zaczęły grupować 
oddziały w potężną pięść, która miała rozbić rosyjską obronę i tym samym zademonstrować potęgę Niemiec 
i Austro-Węgier. Utworzono wspólną 11 armię, liczącą blisko 200 tysięcy żołnierzy, których miało wspierać 
2000   dział.   Na   miejsce   przerwania   rosyjskiej   obrony   wybrano   rejon   Gorlic.   2   maja   rozpoczęło   się 
przygotowanie artyleryjskie. W ciągu czterech godzin na niespełna trzydziestokilometrowym odcinku na 
pozycje   rosyjskie   spadło   70   tysięcy   pocisków   artyleryjskich.   Choć   wydawało   się,   że   w   rejonach 

background image

ześrodkowania ognia po stronie rosyjskiej wybuchy wprost przemieszały ziemię, atakującą piechotę powitał 
zaciekły ogień. Rosjanie bronili się uparcie.

Dowódca   11   armii,   niemiecki   generał   August   von   Mackensen,   rozkazał   szturmować   wzgórza   pod 

Gorlicami, umożliwiające panowanie nad miastem. Ruszyli do ataku żołnierze 6 korpusu generała Arza i 
bawarska dywizja generała Kneusela. Początkowo zalegli pod silnym ogniem rosyjskim, ale poderwali się 
ponownie do przodu i po krwawych walkach wyparli Rosjan z pierwszej linii. Nieprzyjaciel jednak nie uległ 
panice, lecz stawiał zacięty opór na drugiej pozycji.

Mimo   przygniatającej   przewagi   w   artylerii   i   dwukrotnej   jeśli   idzie   o   liczbę   żołnierzy,   generał 

Mackensen miał trudności w posuwaniu się naprzód. Dowódca wojsk rosyjskich, generał Radko Dimitriew, 
wykorzystywał każdą możliwość, by opóźniać ofensywę. Wiedział, że trwają rozmowy dyplomatyczne na 
temat wypowiedzenia wojny Austrii i Niemcom przez Włochy. Ich finał mógł mieć znaczny wpływ na 
sytuację na froncie wschodnim. Wiedział o tym i Berlin, dlatego dążył do radykalnych rozstrzygnięć, póki 
był jeszcze czas.

Pod   jednoczesnym   naciskiem   austriackiej   armii   i   dywizji   niemieckich   front   rosyjski   załamał   się. 

Rosjanie postanowili bronić linii Sanu. Ponieważ w tych planach twierdza Przemyśl miała odegrać swą rolę, 
na   początku   maja   podjęto   w   niej   z   wielkim   rozmachem   prace,   mające   na   celu   przystosowanie   tak 
zachowanych, jak i zniszczonych urządzeń fortecznych do długotrwałej obrony. Prace koncentrowały się 
jedynie   przy  obiektach   położonych   od  strony  południowej   i   zachodniej,   gdyż   dowództwo   rosyjskie   nie 
zakładało przyjęcia oblężenia. Do robót stanęło około 50 tysięcy żołnierzy i cywilów. Sprowadzono nowe 
działa z głębi Rosji.

Pierwsze pojedynki przemyskie forty rozpoczęły 13 maja od wymiany ognia między 10 przemyskim 

korpusem pod dowództwem generała Martiniego i fortem w Prałkowcach. Chociaż częściowo zniszczona, 
twierdza Przemyśl nadał wzbudzała szacunek wśród jej twórców. Podciągnąwszy posiłki, zaatakowali oni 
umocnienia na północy i południu od Przemyśla. Podchodzące wojska zaczęły okopywać się na przedpolu.

Pod Prałkowce zbliżała się 48 brygada, która przed wybuchem wojny stacjonowała w Przemyślu. W 

dalszym  ciągu  dowodził  nią  pułkownik  Karol  Korzer.  Żołnierze  tej   brygady,  którzy  po opuszczeniu   na 
początku wojny twierdzy przeszli trudny szlak bojowy i zaznali goryczy odwrotu, teraz znów znaleźli się w 
pobliżu   swego  macierzystego  miasta   garnizonowego.   Wielu   oficerów   i   podoficerów   zostawiło   tam  swe 
rodziny i bliskich. Prowadzili więc długie rozmowy, obawiając się o dalszy los Przemyśla. Wiedzieli, że 
przyjdzie im zdobywać umocnienia, które przed niecałym rokiem sami intensywnie  rozbudowali. Wiele 
fortów znali na pamięć, ale jakże inaczej wyglądały one teraz w oczach nacierających...

Generał Mackensen, który rzecz jasna doskonale znał umocnienia przemyskie, zalecił podciągnąć pod 

forteczny pierścień najcięższe działa o kalibrze 305 mm oraz moździerze 425 mm, których pociski o masie 
około 800 kg niszczyły wszystkie istniejące dotychczas betonowe stropy i ściany. Do zdobycia twierdzy 
dodatkowo skierowano 24 i 25 dywizje obrony krajowej i bawarską dywizję generała Kneusela. Oprócz nich 
przybyło pod Przemyśl wiele jednostek specjalnych.

Jak   już   wspomniano,   dowództwo   rosyjskie   nie   przewidywało   możliwości   obrony   Przemyśla   w 

okrążeniu, kładąc główny nacisk na utrzymanie frontu na linii brzegowej Sanu. Jako pierwsze dostępu do 
miasta miały bronić forty zachodniej części pierścienia twierdzy. Generał Brusiłow chciał utrzymać w swych 
rękach   Przemyśl   jako   bazę   do   przygotowania   ewentualnego   przeciwuderzenia.   Obie   armie   stały   więc 
naprzeciw   siebie,   sporadycznie   podejmując   pojedynki   ogniowe.   Dochodziło   także   do   potyczek   patroli 
rozpoznawczych. Ciężkie walki toczono natomiast o zdobycie ufortyfikowanych przedmości w Radymnie i 
Sieniawie.

Wreszcie dowództwo austro-niemieckie podjęło decyzję rozpoczęcia 31 maja 1915 roku generalnego 

szturmu   Przemyśla.   Piechocie   miały  utorować   drogę   najcięższe   działa,   miażdżąc   forteczne   umocnienia, 
stanowiące oparcie dla Rosjan.

Rozkaz dotarł także do 45 pułku piechoty dowodzonego przez podpułkownika Klingera, Polaka. Pułk 

ten,   składający   się   niemal   wyłącznie   z   Polaków   z   Galicji,   zajmował   stanowiska   bojowe   przed   fortem 
Prałkowce wspólnie z brygadą pułkownika Korzera.

Przed   natarciem   Klinger   zwołał   odprawę.   Uczestniczący   w   niej   oficerowie   zaproponowali,   by   w 

przeddzień planowanego uderzenia, jeszcze przed świtem, zaskoczyć i zlikwidować posterunki rosyjskie i 
opanować   nagłym   atakiem   fort,   który   przecież   wszyscy   znali   wyśmienicie.   Dowódca   wyraził   zgodę. 
Wyznaczył dwie kompanie i saperów pod dowództwem podporucznika Prusa-Czarneckiego. Saperzy dotarli 
do   zasieków   i   utorowali   w   nich   przejście,   a   następnie   już   razem   z   piechurami   posuwali   się   ku   fosie, 
likwidując bagnetami kilku wartowników. Teraz śmiałkowie mieli przed sobą siedmiometrowej szerokości 
fosę o czterometrowych pionowych ścianach. Saperzy już wcześniej przygotowali sznurowe drabinki, po 
których wszyscy opuścili się na dno. Gdy spostrzegli ich Rosjanie, było za późno. Nie zaryglowane wejścia 

background image

do schronów  bojowych  pozwoliły atakującym przeniknąć do podziemi. Dalej  poszło stosunkowo  łatwo. 
Sierżant Czernec zaskoczył na stanowisku dowodzenia dwóch oficerów, których wzięto do niewoli. W tym 
czasie plutonowy Antoni Nowak z grupką żołnierzy zlikwidował obronę na głównym grzbiecie wału.

Podpułkownik Klinger podesłał odważnym żołnierzom wsparcie. Dołączyły też kompanie z 9 pułku i 

brygady   Korzera.   Podciągnięto   kabel,   a   łącznościowcy   uruchomili   część   wewnętrznych   aparatów 
telefonicznych.   Po   dwóch   godzinach   jeden   z   najpotężniejszych   fortów   artyleryjskich   zewnętrznego 
pierścienia, oznaczony numerem ósmym, został całkowicie opanowany przez Polaków. Sukces ten okupiono 
minimalnymi stratami - zginął jeden oficer i dwudziestu szeregowych. Za tę cenę dokonano wyłomu w 
rosyjskiej obronie.

Generał   Brusiłow   rozkazał   wyprzeć   przeciwnika   z   zajętych   umocnień.   Na   Prałkowce   położono 

huraganowy ogień ze wszystkich dział, które miały w swym zasięgu ten fort. Ponieważ czoła wszystkich 
schronów bojowych i fortyfikacji były skierowane na zewnątrz, nie osłonięci od tyłu żołnierze ponosili duże 
straty. Armaty ogniem na wprost likwidowały prowizoryczne stanowiska obrońców. Część ich weszła do 
podziemi, które na skutek ostrzału zawaliły się i uwięziły żołnierzy. Poległo ich kilkuset z 48 brygady i 45 
pułku...

Rosjanie usiłowali opanować umocnienia, ale uwięzieni w forcie Polacy otworzyli do nich ogień przez 

otwory strzeleckie. Również baterie austriackie położyły salwy na Prałkowce, aby odciąć do niego drogę 
kontratakującym wojskom Brusiłowa.

Ostatecznie fort pozostał nie obsadzony i znalazł się między pozycjami austriackimi i rosyjskimi.
W podziemiach trwało jednakże kilkudziesięciu Polaków, wśród nich podporucznik Prus-Czarnecki i 

plutonowy   Antoni   Nowak.   Wyjść   na   powierzchnię   nie   mogli,   gdyż   wybuchy   pocisków   pozawalały 
korytarze,   zaś   strzelnice   były   za   ciasne.   Dziwnym   trafem   ocalała   natomiast   linia   telefoniczna,   którą 
łącznościowcy dociągnęli  do  fortu.   Jeden   z  aparatów   zainstalowano  w  kaponierze.   Korzystając   z  niego 
Polacy zameldowali o swoim położeniu. Dowództwo brygady zapewniło, że nie zapomni o nich. Mają tylko 
informować, gdyby coś się wydarzyło. Żołnierze przebiegali znajome podziemia. Znaleźli jedną szczelinę, 
przez którą - po rozbiciu łomami kawałka betonu - można było przecisnąć się na zewnątrz. Przez otwory 
strzelnicze obserwowali intensywny ostrzał fortu. Rosjan na zewnątrz nie dostrzegli. Echa wybuchów niosły 
się po korytarzach. Czekali na oswobodzenie.

Wiadomość o szybkim zajęciu fortu Prałkowce i następna o wycofaniu się z niego oddziałów X korpusu 

szybko dotarła do dowódcy 11 armii. Mimo niepowodzenia ocenił on sytuację jako pomyślną i rozkazał 
artylerii torować drogę szturmującym oddziałom.

Moździerz o kalibrze 425 mm to olbrzymia machina. Przewożono je w częściach, a do zamontowania 

potrzebny był potężny dźwig. Aby dostarczyć pociski, wkładane do lufy za pomocą specjalnego podnośnika, 
należało   zbudować   kolejkę   na   szynach.   Po   załadowaniu   i   zaryglowaniu   zamka   ustawiano   lufę   pod 
odpowiednim   kątem   i   we   wskazanym   kierunku.   Po   tych   przygotowaniach   obsługa   licząca   około   200 
kanonierów oddalała się do specjalnie wykonanych schronów, po czym następowało odpalenie. Cały cykl 
oddania   strzału   trwał   minimum   15   minut;   przy  długotrwałym   prowadzeniu   ognia   wydłużał   się   do   pół 
godziny z uwagi na znaczne rozgrzewanie się lufy.

Taka   właśnie   potężna   artyleria   miała   otworzyć   drogę   do   Przemyśla   austro-niemieckim   oddziałom. 

Moździerze ustawiano przed frontami fortów: IX - Bruner, X - Orzechowce i XI - Duńkowiczki. 31 maja 
rano otworzyły ogień.

Patrząc wzdłuż linii strzału, pocisk o kalibrze 425 mm można dostrzec w czasie jego lotu zarówno od 

strony działa,  jak i celu, gdyż  jego prędkość była stosunkowo niewielka. Ów błyskawiczny,  rosnący w 
oczach punkt, stromo spadający na ziemię, eksplodując wyrywał w niej lej o głębokości kilku metrów i 
kilkunastometrowej średnicy. Detonacja kruszyła wszystkie zbudowane dotychczas betonowe umocnienia.

Obserwatorzy artyleryjscy beznamiętnie korygowali ogień, likwidując wykryte uprzednio punkty oporu. 

Na nic się zdała odwaga rosyjskich żołnierzy. Ginęli, zanim zdążyli pomyśleć o śmierci.

Generał   Mackensen   polecił   również   ostrzeliwać   miasto   z   dalekonośnych   armat   oraz   zarządził 

bombardowanie   lotnicze.   Kilka   eskadr   rozpoczęło   systematyczne   ataki   na   Przemyśl,   co   spowodowało 
znaczne straty, szczególnie wśród ludności cywilnej.

Wojska generała Brusiłowa, zmuszone do odstąpienia, cofając się broniły uparcie każdego skrawka 

ziemi. Przewaga strony przeciwnej była jednakże przygniatająca; Rosjanom zaczęło zagrażać okrążenie. 
Wobec   nieprzygotowania   garnizonu   -   wcześniej   nie   planowano   takiej   formy   operacji   -   oraz   braku 
odpowiednich środków technicznych rosyjska 8 armia wycofała się z miasta, opuszczając fortyfikacje.

3 czerwca z trzech stron wkroczyły do Przemyśla oddziały austriackie i niemieckie. 6 czerwca odbyła 

się uroczystość z okazji odzyskania Przemyśla z udziałem austriackiego następcy tronu, arcyksięcia Karola, i 
naczelnego dowódcy wojsk austro-węgierskich. Władzę w mieście, mimo iż znajdowało się na terytorium 

background image

monarchii habsburskiej, objęli jednak Niemcy, sojusznik pokazał, kto ma rzeczywistą władzę...

Rozpoczęły się rządy twardej ręki, kary śmierci dla niepewnych i podejrzanych, rekwizycje i konfiskaty. 

Wobec deficytu metali kolorowych, potrzebnych dla przemysłu zbrojeniowego, bez skrupułów zabierano 
wszystkie przedmioty miedziane i mosiężne, nawet z gospodarstw domowych. Nie przepuszczano również 
kościelnym dzwonom. Rozpoczął się pruski terror.

Tymczasem  kilka   armii  austriackich,  wspomaganych przez  niemieckie dywizje,  dotarło   aż  do rzeki 

Zbrucz, gdzie linia frontu ustabilizowała się i przetrwała niemal do połowy 1916 roku. Później nastąpiła 
kolejna ofensywa wojsk rosyjskich, które ponownie zajęły znaczną część wschodniej Galicji. Nie dotarły one 
jednak do Przemyśla.

Wywiad rosyjski zostawił w twierdzy swoich dawnych, wypróbowanych agentów, których przezornie w 

okresie sprawowania tu rządów przez armię carską nie zdekonspirowano. Rosjanie w dalszym ciągu liczyli 
na dopływ ważnych informacji z zaplecza wojsk austriackich. Bieg wydarzeń nie pozwolił jednak agentom 
rosyjskim na odniesienie większych sukcesów. Twierdza Przemyśl już do końca I wojny światowej trwała w 
zapomnieniu, gdyż znalazła się daleko od głównych kierunków strategicznych.

Wśród znawców tematu panuje zgodna opinia, że przemyskie fortyfikacje w pełni spełniły funkcje, 

które   im  wcześniej   wyznaczono.   Co prawda   rozwój   artylerii,   a  zwłaszcza   ogromny wzrost  siły  rażenia 
sprawił, że nawet wielometrowej grubości warstwa lanego betonu nie wytrzymała uderzenia i detonacji 
wielkokalibrowego pocisku, jakie zostały po raz pierwszy zastosowane na początku 1915 roku, ale zdał 
egzamin sposób budowy umocnień (kilka kondygnacji w głąb ziemi) i osłony w pancernych, obrotowych i 
podnoszonych kopułach. Przemyśl był jedną z dziesięciu europejskich twierdz - spośród około dwóch setek 
istniejących - o które w latach 1914-1918 toczyły się bezpośrednie walki i, przypomnijmy to jeszcze raz, 
trzecią pod względem potęgi możliwości obronnych (po Antwerpii i Verdun).

DZIEJE NAJNOWSZE

W   okresie   międzywojennym   najnowsze   forty   w   części   wykorzystywano   jako   składy   amunicji 

stacjonujących tu jednostek 22 dywizji piechoty górskiej, podlegającej  X Dowództwu Okręgu Korpusu, 
który   tu   również   miał   swą   siedzibę.   Zniszczonego   pierścienia   fortów   w   doktrynie   wojennej   II 
Rzeczypospolitej nie brano pod uwagę jako punktu oporu.

We wrześniu 1939 roku, podczas odwrotu polskich wojsk, w Przemyślu, a konkretnie w podziemiach 

fortów siedliskich, usytuowano przejściowo sztab armii  „Małopolska”, którą dowodził generał Kazimierz 
Fabrycy. Linia Sanu miała być następną rubieżą obronną, a stare forty - oparciem dla koncentracji polskich 
jednostek w kolejnym planie działań ofensywnych.

W Przemyślu pracował też przejściowo sztab generała Kazimierza Sosnkowskiego, który 10 września 

objął stanowisko dowódcy grupy armii Frontu Południowego. Generał postanowił skupić tu rozproszone 
jednostki, aby ruszyć do obrony zagrożonego już przez Niemców Lwowa. Osłonę tego zamierzenia miała 
zapewnić załoga Przemyśla pod dowództwem podpułkownika Jana Matuszka.

Wieczorem 13 września pod miasto podeszły oddziały niemieckie, ale nie próbowały nacierać z marszu, 

pamiętając o walorach obronnych twierdzy w okresie I wojny światowej. Nazajutrz na Przemyśl ruszył XVII 
korpus generała Kienitza, by po zaciętych walkach opanować zachodni pierścień fortów i dojść do Sanu. Po 
silnym   przygotowaniu   artyleryjskim   wróg   sforsował   rzekę   i   zajął   południową   część   miasta.   Obrońcy 
zatrzymali kolejne uderzenie  ku centrum,  ale wieczorem podpułkownik Matuszek  otrzymał  od generała 
Sosnkowskiego rozkaz wycofania się z Przemyśla.

22 czerwca 1941 roku, wykorzystując moment zaskoczenia, doborowe jednostki niemieckie sforsowały 

San w rejonie Przemyśla, lecz na jednym zaledwie odcinku. Kontratak wojsk radzieckich odrzucił jednak 
desant za rzekę, by bronić jej brzegów jeszcze przez sześć dni.

W   1944   roku   Przemyśl   stanowił   silny   węzeł   oporu,   zagradzający   drogę   nacierającym   oddziałom 

radzieckim. W fortach urządzili Niemcy stanowiska ogniowe dla dział i piechoty; 25 sierpnia jednostki 
radzieckich  1 i  2  armii  pancernych usiłowały  z  marszu   przełamać   obronę  niemiecką.  W silnym ogniu, 
prowadzonym z zamaskowanych i osłoniętych starymi umocnieniami stanowisk dział przeciwpancernych, 
radzieckie natarcie załamało się. Dopiero po podciągnięciu odwodów i artylerii w nocy z 26 na 27 lipca 
ponowiono atak. Czołgi radzieckie przerwały pierścień obrony i złamały opór garnizonu niemieckiego.

O   tamtych   pełnych   dramatycznych   wydarzeń   czasach   można   i   dziś   podumać,   zwiedzając   niektóre 

dostępne forty.

background image

Jadąc ku przejściu granicznemu w Medyce warto zboczyć do Siedlisk, gdzie leży fort numer jeden 

„Salis Soglio”. Mimo upływu lat znaczna część pomieszczeń jest w dobrym stanie. Obejrzeć można sale 
żołnierskie,   komory  amunicyjne   z   kanałami   pionowymi,   w   których   niegdyś   znajdowały  się   podnośniki 
dosyłające naboje do armat umieszczonych w pancernych kopułach. Interesująco przedstawia się wejście do 
podziemi i wewnętrzny dziedziniec, o który w 1914 roku stoczył dramatyczną walkę porucznik Swerlinga.

Wewnętrzny pierścień urządzeń obronnych przypomina usytuowana w samym mieście brama forteczna, 

w której znajduje się Muzeum Pamiątek I Wojny Światowej z licznymi  fotografiami, dokumentującymi 
budowę twierdzy i okres walk 1914-1915.

Do ruin fortu numer trzynaście, „San Rideau” w Bolestraszycach, prowadzi szlak turystyczny. Obiekt do 

dziś imponuje ogromem. Można obejrzeć jego cztery kondygnacje, a także przejść długim podziemnym 
chodnikiem. Podziw budzą wysadzane przed kapitulacją granitowe podstawy pancernych wież obrotowych. 
W 1926 roku czasopismo „Naokoło świata” opublikowało sensacyjny artykuł o wydarzeniach dotyczących 
właśnie   fortu   trzynaście.   Otóż   na   początku   lat   dwudziestych   dokonano   systematycznej   rozbiórki 
przemyskich fortów, wyciągając z nich wszystkie elementy metalowe, przeznaczone do hut jako złom. Prace 
prowadziły przedsiębiorstwa cywilne. Aby ułatwić sobie pracę, stosowano przy tym materiały wybuchowe.

I oto po jednej z detonacji odsłoniło się wejście do podziemia. Powietrze było zatęchłe, dominowała 

woń amoniaku i odchodów.

Robotnicy, którzy tam zeszli, w świetle latarni ujrzeli pomieszczenie. Stało tam mnóstwo pootwieranych 

puszek po konserwach i worki spleśniałych sucharów, wśród których uganiały się szczury wielkości kotów. 
Gdy robotnicy weszli dalej, w świetle drgającego płomienia, wśród beczek, skrzyń i śmieci, spostrzegli 
wychudzone, niemal nagie widmo, obrośnięte masą siwych, splątanych włosów. Stanęli przerażeni. Gdy z 
sąsiedniej sali dał się słyszeć krzyk innych, że znaleziono ludzki szkielet, stojąca dotąd nieruchomo postać 
drgnęła, podniosła ręce do uszu i zaczęła rytmicznie kiwać się w lewo i prawo, wydając przy tym chrapliwe 
dźwięki.

Na ten widok robotnicy rzucili się do panicznej ucieczki. Zawiadomili o dziwnym znalezisku policję, 

której towarzyszył sędzia śledczy. Gdy wyciągnięto na powierzchnię owo przerażające widmo, okazało się 
ono żywym człowiekiem - tak słabym, że ledwo trzymającym się na nogach. Ów człowiek nie potrafił 
odpowiedzieć   na   stawiane   mu   pytania;   wydawał   tylko   stłumione,   śpiewne   dźwięki   i   jakieś   szmery. 
Odwieziono go do szpitala, gdzie wkrótce zmarł.

W wyniku dochodzenia policyjnego ustalono, że w momencie wysadzania fortu 22 marca 1915 roku 

znajdowali się tam dwaj ludzie. Wybuch zablokował jedyne wyjście, przez które mogli opuścić podziemie. 
Dzięki zapasom żywności i studni z wodą jeden z nich przeżył osiem lat...

Przeglądając   skrupulatnie   pomieszczenie,   w  którym  dokonano   makabrycznego   odkrycia,   znaleziono 

książkę prowiantową austriackiego podoficera z zapiskami w języku rosyjskim. Był to rodzaj pamiętnika, 
który prowadził uwięziony. Wynikało z niego, że w podziemiu przebywali dwaj oficerowie rosyjscy, którzy 
tuż przed kapitulacją dostali się do niewoli, podchodząc podczas zwiadu zbyt blisko fortu. Jeden z nich miał 
stopień sztabskapitana i nazywał się Nowikow. W gorączce przygotowań do poddania twierdzy i wysadzania 
umocnień   zapomniano   o   nich.   Gdy   wybuchy   odcięły   im   wyjście,   próbowali   uwolnić   się,   ale   szybko 
stwierdzili, że bez odpowiednich narzędzi nie mają szans na wydostanie się na powierzchnię. Czekali więc 
na   pomoc,   ta   jednak   nie   nadeszła.   Po   dwóch   latach   Nowikow   popełnił   samobójstwo,   a   drugi   trwał   w 
półobłędzie.

O   tym,   iż   wydarzenie   to   miało   miejsce   naprawdę,   świadczą   relacje   świadków,   obecnych   podczas 

wydobywania   uwięzionego  na   powierzchnię.  Sprawa   ta   w  swoim  czasie   odbiła  się  szerokim  echem na 
łamach prasy. Pod koniec lat dwudziestych przybyło podobno do Przemyśla kilku oficerów, którzy brali 
udział w oblężeniu, i chcieli zidentyfikować kolegów. Niestety, pochowano ich - jak to było wówczas w 
zwyczaju - za płotem cmentarnym, nie oznaczając miejsca wiecznego spoczynku.

W   roku   1931   podczas   zwiedzania   fortów   siedliskich   grupa   polskich   oficerów   odkryła   szkielety 

austriackich żołnierzy, którzy zginęli przygnieceni wysadzoną forteczną ścianą. Do dziś krążą legendy, że 
niekiedy  w   starych   fortach   można   spotkać   cienie   żołnierzy  austriackich   w   pełnym   umundurowaniu   i   z 
bronią, pilnujących swych poległych kolegów...

W   Przemyślu   i   okolicy   znajdują   się   resztki   cmentarzy   wojennych   z   okresu   I   wojny.   Wśród 

pogrzebanych tam żołnierzy w mundurach austriackich, rosyjskich i niemieckich było także bardzo wielu 
Polaków, zmobilizowanych przez państwa zaborcze i walczących w obronie ich interesów.