Siniakin Siergiej Mnich na skraju ziemi

Siergiej Siniakin

Mnich na skraju ziemi”


Wszystko już poza nim — i koszmar przesłuchań, i udawany gniew śledczego Fiediukowa, i smutek półmrocznej celi, w której, wedle kretyńskiego więziennego regulaminu, nie wolno było leżeć czy chodzić z kąta w kąt, czego domagały się napięte do granic możliwości nerwy. W końcu enkawudzista, po długim i posępnym namyśle, rysując na czystym kawałku papieru koncentryczne kręgi i niezrozumiałe zygzaki, westchnął i nachmurzony zapytał:

Powiedz szczerze, Arkasza, wal, jak na spowiedzi: jak będziesz się zachowywał podczas rozprawy?

Nic nie będę ukrywał, obywatelu śledczy!

No to kim jesteś? — zapytał śledczy.

Kadetem, panie śledczy! — bez chwili namysłu odpowiedział Sztern.

To dla mnie jesteś kadetem — ponuro mruknął śledczy. — A dla sądu?

Kadetem, oczywiście — zdziwił się Arkadij Naumowicz Sztern, były aeronauta OSSOWIACHIM–u*, a dziś podejrzany z Lefortowskiego więzienia specjalnego. — Czy ja jestem wrogiem samego siebie?

Zuch. — Fiediukow bawił się chwilę ołówkiem, poruszył kilka razy brwiami, obojętnie przerzucił parę stron obfitych akt sprawy. — A za co jesteś aresztowany?

Za rozpowszechnianie oszczerczych wymysłów, będących wodą na młyn popów i religijnych fanatyków — bez chwili wahania i zwłoki zameldował Sztern.

Na pewno?

Pewne, jak w banku!

Śledczy zacisnął futrzaste łapsko, ołówek z trzaskiem pękł na dwie nierówne części. Sztern jak zaczarowany gapił się na szczątki ołówka. Śledczy uśmiechnął się.

No i dobrze, Arkasza — powiedział z zadowoleniem.

I nie daj Boże, żeby twoja sprawa wróciła na dobieg.

Przecież wy nie wierzycie w Boga! — nie wytrzymał podejrzany. — Czyli można uznać, że też lejecie wodę na młyn religijnego fanatyzmu?

Fiediukow uśmiechnął się.

Kawał skurwysyna z ciebie! — rzekł z mocą. — Wróg klasowy, wyhołubiony na piersi naszej młodej radzieckiej nauki!

Śledczy był we wspaniałym humorze. W myśl zasady: kto dobrze pracuje, ładnie potem świętuje.

Napijesz się herbaty? — zapytał.

Chętnie — poszedł na całość Sztern. — Z cytryną i kanapkami.

Co za bydlę! — ze smutkiem skonstatował śledczy.

Czytałeś, co Lenin o takich jak ty, szerzycielach ciemnoty powiedział?

Na pewno nie! — zameldował Sztern, po miesiącach aresztu świadomy, że śledczemu człowiek niczego nie udowodni i nawet się z nimi nie sprzecza. Śledczy po prostu wykonuje zadania postawione przez górę i każdy sprzeciw tak silnie szarpie jego delikatną dusze, że musi od razu wyładować się przy pomocy swoich dwunastokilowych pięści. Sztern już to wszystko przerobił. Dla śledczego najważniejszą rzeczą było, by wszystko szło jak po maśle. Które sam rozsmarował, oczywiście.

Przesiedziawszy swoje w celi i zintegrowawszy się takimi samymi jak on nieszczęśnikami, poczuwszy moc machiny śledczej na własnych żebrach, Sztern zrozumiał, że prawo, głoszące, iż nie należy pluć pod wiatr, wymyślił ktoś naprawdę mądry. Owszem, bywali tacy, co domagali się prawa i sprawiedliwości. Jednakże już po tygodniu i oni pokornie podpisywali protokoły z najbardziej kretyńskimi zeznaniami, a w celi skonfundowani usprawiedliwiali się zbiegami okoliczności. I ukrywali w półmroku sińce i wybroczyny pod oczami. Sztern szybko przyswoił sobie reguły gry, do której został wciągnięty mimo własnej woli, i reguł której nie był stanie zmienić; uświadomiwszy to sobie, podpisywał protokoły ochoczo, uważając tylko, by to, co powypisywał Fiediukow, nie zaszkodziło komuś innemu.

Zachowanie aresztanta bardzo przypadło do gustu Fiediukowowi. Nie wypindrza się, skubaniec, nie domaga się adwokata, protokoły podpisuje bez przymusu. Słuszny podejrzany. Szanuje bezcenny czas pracownika państwowej bezpieki. I na kolegów nie kapuje bez potrzeby. Że niby sam winien, to i sam odpowiem. Takiemu można nawet małe co nieco odpuścić. Fiediukow podsunął Arkadijowi Naumowiczowi akt oskarżenia, a Sztern, nie czytając i nie wymądrzając się z powodu widocznych błędów ortograficznych, bez namysłu podpisał, że zapoznał się z treścią i całkowicie się z nią zgadza. Śledczy głośno sapnął, schował akta do sejfu i szerokim gestem zaprosił Arkadego Naumowicza do stołu.

Siadaj — powiedział. — Napijemy się herbatki… z kanapkami. A ty mi opowiesz o tej swojej… aeronautyce.

A nie boicie się, towarzyszu śledczy? — uśmiechnął się Sztern.

Fiediukow uniósł brwi, długo i podejrzliwie wpatrywał się w nie wiadomo czemu wesołego aresztanta, potem burknął, w duchu oczekując jakiegoś podstępu:

A czego niby mam się bać?

Przecież za ową aeronautykę zostałem aresztowany — powiedział Sztern. — Czyli że nauka jest szkodliwa. A jak i was, za zbyteczną ciekawość pociągną?

Takiego obrotu sprawy Fiediukow się nie spodziewał — spurpurowiał, nadął się, ale w tej samej chwili purpurę oblicza zamieniła śmiertelna bladość, jakby za plecami podejrzanego zobaczył Fiediukow samą Śmierć lub jej zastępcę do spraw wykonania wyroków.

No i masz, człowieku, zaproś takiego na herbatę — mruknął. — Żarciki się ciebie trzymają w stylu Nikołaja Iwanowicza Jeżowa. Siadaj, bydlaku, i opowiadaj o Usyskinie! Czy to prawda, że sam Blucher* wręczał wam zegarki z dedykacjami?

Arkadij Naumowicz czekał na rozprawę niecierpliwie, bardzo niecierpliwie. Po nocach ćwiczył swoją przemowę, która miała go oczyścić i nie zostawić kamienia na kamieniu z dowodów oskarżenia. W końcu, istnieje coś takiego jak niepodważalne naukowe dowody, zdobyte przez bohaterów nauki! A przeciwko udowodnionym faktom nie można wszak występować. Fakty, szanowny towarzyszu śledczy, nawet w Afryce są nadal faktami. Przyjdzie wam, towarzyszu Fiediukow, odpowiedzieć za prowokacyjne pobicie naukowych kadr młodej republiki radzieckiej. Owszem, Arkadij Sztern to nie akademik Pawłow, ale jego wkład w naukę jest nie mniej cenny, niż akademika! Muszą się z tym liczyć wszyscy, a przede wszystkim ten wasz śmierdzący resort. W socjalizmie nikomu nie wolno wsadzać niewinnego człowieka do więzienia, to nie carskie bezprawie! I czcigodnego imienia Alek — sieja Usyskina społeczność naukowa nie pozwoli szkalować. O nie, nie pozwoli! Może i on, Sztern, jest młody, ale jako członek WLZSM* jest wierny spuściźnie wodza światowego proletariatu i będzie bronił swojej naukowej słuszności w najwyższych choćby instancjach, nawet w Komitecie Centralnym partii. Tak! Nawet w Komitecie Centralnym!

Tyle że Sztern niepotrzebnie ćwiczył tę swoją perorę. Nie było żadnego sądu! Niepotrzebnie przygotowywał : do potyczki z państwowymi oskarżycielami, których oszukiwali poszczególni nieuczciwi kierownicy naukowi typu Mymrina i Awdieja Polikarpowicza Gudimenki. Sztern był długo przetrzymywany, wraz z grupą takich samych jak on posępnych biedaków, w ciemnym dusznym przedpokoju. Każdy, kto odwiedził salę, gdzie realizowała się sprawiedliwość, wracał stamtąd blady i zszokowany, i z przypisanym mu wyrokiem — dziesięciu lat bez prawa do korespondencji albo siedmiu lat obozu o szczególnym nadzorze i towarzyszącym mu pozbawieniem praw na lat pięć — wpędzając czekających w przedpokoju w zwierzęcy strach i wątpliwości co do własnego losu. W końcu nadszedł czas na Arkadija Szterna.

Za stołem, przykrytym zielonym suknem, pod wielkim portretem Stalina siedziała ich trójka. W środku niewysoki, łysy sędzia w półwojskowym trenczu, mając po bokach dwóch wojskowych, po gwiazdach sądząc, wysokie szarże. Sędzia miał cichy, wysoki i dlatego wstrętny głos. Kołnierzyk trencza miał za ciasny, co i rusz usiłował go odciągnąć palcem, żeby ułatwić sobie oddychanie.

Nazwisko, imię, imię ojca, rok urodzenia? — z pewnym trudem wyartykułował sędzia.

Sztern Arkadij Naumowicz, osiemnastego maja tysiąc dziewięćset piętnasty rok — powiedział Sztern.

Przyznajecie się do winy? — zapytał sędzia, przerzucając kartki aktu oskarżenia.

Widzicie, towarzyszu sędzio… — wymamrotał Sztern.

Wystarczy — machnął ręką sędzia i po kolei pochylił głowy ku obydwu wojskowymi, konsultując się z nimi. Narada była krótka, po wymianie opinii trójka uzgodniła zdanie i sędzia w cywilu wstał, trzymając w obu rękach kartkę niebieskiego papieru, przypominającego papier pakowy.

Sztern Arkadij Naumowicz — powiedział. — Zostaliście uznany winnym formułowania i rozpowszechniania opinii o charakterze religijnym, szkalujących ustrój socjalistyczny i radziecką naukę. Na podstawie artykułu pięćdziesiątego siódmego, paragraf dziesiąty, trybunał skazuje was na piętnaście lat pozbawienia wolności z pozbawieniem prawna trzy lata. Czy wyrok jest dla was zrozumiały?

Ależ towarzyszu sędzio… — Sztern był oszołomiony i załamany. Błyskawiczna rozprawa tak wstrząsnęła byłym aeronautą, że nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Zresztą jego tłumaczenia nikogo nie obchodziły. Wojskowi przeglądali już inne papiery i na skazanego nie zwracali uwagi, w oczach cywila wręcz było widać nudę i pustkę.

Czy wyrok jest dla was zrozumiały? — piskliwym głosem powtórzył sędzia.

Jego głos otrzeźwił Arkadija. Nie było sensu mówić i sprzeczać się, mechanizm sprawiedliwości ze szczękiem obrócił się, mieląc jego los. Decyzja podjęta przez siedzącą przy stole trójkę była ostateczna i nieodwracalna. Z większym powodzeniem można by było negować kolejność pór roku.

Wyrok jest zrozumiały, towarzyszu sędzio — powiedział, pozbawionym mocy głosem.

Proszę się podpisać — powiedział sędzia. — Tu i tu.

I Arkadij Sztern podpisał swoje skierowanie do nowego życia, którego miał zażywać przez piętnaście lat, od tej chwili wyglądających na nie mające ani końca, ani sensu.


Obóz, Ekibastuz. Grudzień 1946 rok


U „kuma” było ciepło i przytulnie. Lepiej niż w baraku. Oper Łagutin był doświadczonym pracownikiem., przeszedł niejedną żonę, znał więźniów jak skrzypek swój instrument, dlatego nie śpieszył się z grą na nerwach Arkadija Szterna — pozwalał zekowi rozluźnić się w cieple i zapomnieć o życiowych problemach. Nie proponował herbaty, co nawet było pozytywne, bo znaczyło, że nie trzyma jakiegoś gówna za plecami i nie zamierza, na przykład, werbować na kapustę. Zresztą, po co miałby werbować zeka, co to już dziewięć lat przesiedział w różnych zonach i oblatany był w sprawach obozowych nie gorzej niż polityczny w carskich czasach. Bez Szterna miał kapusty ponad potrzeby. I nie tylko zwykli zekowie kapowali, pracowali dlań ludzie cieszący się w zonie autorytetem. Nawet złodzieje nie uważali za haniebne spłacić za pośrednictwem „kuma” ojczyźnie dług. Nie dlatego, że patriotyzm kąsał ich jak wesz barakowa, a dlatego, że odmowa pracy dla opera pociągała za sobą spore nieprzyjemności i spływały one na odmawiającego natychmiast po odmowie. Zawsze jednak wezwanie do „kuma” groziło jakimiś niemiłymi konsekwencjami, dlatego, nawet rozmemłany ciepłem więzień Arkadij Sztern swoje uszy odmrożone, i zresztą, trzymał w pogotowiu i czujności nie tracił. Kapitan Łagutin niespiesznie wertował papiery, a Sztern uświadomił sobie, że to muszą być jego akta, za czas odsiadki obrosłe obozowymi detalami.

Mnie tu, rozumiesz, twoje akta w ręce wpadły — powiedział zadumany „kum”. — Nie pojmuję jakoś, za co cię posadzili.

W akcie oskarżenia wszystko jest napisane — westchnął Sztern.

Kuma” nawet nie rozeźliła odpowiedź, niezgodna z obozowym regulaminem.

Nie ma w twoich papierach aktu oskarżenia — powiedział. — Tylko decyzja trójki i koniec. Ale przecież nie nadaremno sam Ulrich ci wykreślił wyrok… Kim ty byłeś przed aresztowaniem?

Arkadij uśmiechnął się ze smutkiem.

Zapomniałem przez te dziewięć lat, towarzyszu kapitanie — powiedział. — Niby aeronautyką się zajmowałem.

Latałeś na samolotach, znaczy? — sprecyzował „kum”.

Latałem… — Sztern zapatrzył się w parzące, purpurowe wnętrze kozy. Nie chciało mu się opowiadać o sobie. Zresztą, po co. Przypomniał sobie mordziastego śledczego Fiediukowa i jego słowa: „Zapamiętaj to, co dla ciebie najważniejsze! Żyjesz, gnido, póki milczysz. A jak tylko I papę rozewrzesz, natychmiast kopniesz w kalendarz”. Mądrala z tego śledczego Fiediukowa, a jednak nie skapował, że sam udział w sprawie kalumnii aeronauty Szterna może być dla niego nieszczęściem. Nie skapował tego, no i zginął w tymże obozie w Ekibastuzie, zarżnięty przez kryminalistę, jakoby z powodu swoich skórzanych wspaniałych butów. A na kiego wała były zekowi jego zdeptane buciory? Po prostu padł rozkaz zarżnąć, to i zarżnął.

Latałem, obywatelu kapitanie. Ale nie na samolotach, a na powietrznych balonach.

Ja cie! — wykrzyknął „kum”. — Czyli co, jak u Juliusza Verne’a? „Pięć tygodni w balonie”, tak?

Operatywny pełnomocnik Łagutin miał jakieś dwadzieścia siedem lat, o cztery mniej niż w kwietniu ukończył sam Sztern. Nie wiedział albo z powodu młodości nie chciał pamiętać jednego z podstawowych zonowskich prawideł: mniej wiesz, dłużej żyjesz. „Pięć tygodni w balonie”. A dziewięć lat nie łaska? Dziewięć lat bez lądowania na lądzie. I jeszcze czeka go sześć kolejnych lat lotu. W nieznane.

W decyzji jest coś niezrozumiałego — powiedział „kum”.

Napisano tu, że zostałeś skazany za oszczercze wymysły i rozpowszechnianie plotek o charakterze religijnym, szkalujących ustrój socjalistyczny i radziecką naukę. Co za pierdoły sadziłeś, że aż do obozu cię wpakowali?

Ja za te pierdoły już odsiedziałem dziewięć lat — odparł Sztern. — I jeszcze sześć posiedzę. Wy chcecie zaspokoić zwykłą ciekawość, towarzyszu pełnomocniku, a ja sobie mogę dokładkę załatwić.

Nie będzie żadnej dokładki — z mocą powiedział Łagutin. — Przecież to ja tu decyduję, kto dosiedzi swoje, a kto na nowy termin wskoczy.

Miałem takiego śledczego, Fiediukowa — na głos myślał Sztern. — To on prowadził moją sprawę. I co wyszło? Spotkałem go tu, w tym obozie. W ubiegłym roku z kosą w boku się przekręcił. W rubryce „przyczyna zgonu” dostał — „gruźlica”.

Ty mnie nie strasz — powiedział Łagutin. — Gadaj, za co trafiłeś do zony? Jaką bajką ludzi straszyłeś?

Nikogo nie straszyłem. Powiedziałem, co sam widziałem, co towarzysze widzieli, nic od siebie nie wymyślałem. Ale partia powiedziała: szkodzisz, Arkadij, młodej nauce radzieckiej, niebezpieczny jesteś dla naszej ojczyzny. Dali mi piętnaście lat na poprawienie się i uświadomienie sobie wszystkich swoich politycznych błędów.

I co, poprawiłeś się? — uśmiechnął się pełnomocnik.

Na sto pięćdziesiąt procent — potwierdził więzień. Tak się poprawiłem, że ani mi w głowie wspominanie przeszłości. Nic nie było. Zwidziało mi się.

Czyli nie chcesz ze mną rozmawiać szczerze — podsumował pełnomocnik Łagutin i poruszył mięśniami żuchwy na rumianych policzkach. W zamyśleniu. — No, zobaczymy, Sztern! Zapamiętaj: sędziowie twoi są daleko, a ja — proszę, tu jestem. Ty się ze mną bawisz w zaparte, ale ja mogę się przecież zdenerwować, nie? Mogę się obrazić, powiedzmy, na dekadę jeszcze.

Sztern westchnął.

Ech, towarzyszu kapitanie — powiedział z goryczą.

Co mi tam dyszka, skoro najlepsze lata już mi za drutem kolczastym przeleciały?

To jeszcze nic — pełnomocnik pochylił się nad papierami. — Teraz też jeszcze stary nie jesteś. Trzydzieści trzy — wiek, jak to się mówi, chrystusowy. Rozkwit sił ludzkich. A ty i tak jesteś młodszy od Chrystusa.

Już nie łapię się w pociągu — powiedział Sztern. — I nauka mi uciekła. Teraz na wolności mogę tylko węgiel kilofem kuć albo mieszać beton.

W naszym kraju wszystkie zawody są szanowane.

To prawda — zgodnie skinął głową Arkadij Sztern.

To mogę odejść, towarzyszu kapitanie?

Poczekaj — Łagutin, skrzypiąc wysokimi butami, podszedł do niego i Sztern zobaczył błyszczące z ciekawości i przeczucia bliskości tajemnicy oczy. — Przynajmniej daj jakąś aluzję, o co chodzi! Ja rozumiem, tajemnica wojskowa, ale daj mi aluzję, a ja sam dotrę do reszty!

Dobra — powiedział Sztern. — Oto aluzja. Tylko proszę mnie już więcej nie wzywać. Słowo honoru, że dla was samego lepiej nic nie wiedzieć.

Pełnomocnik skinął głową.

W starym podręczniku geografii był taki obrazek — powiedział w zamyśleniu Sztern. — Mnich dotarł do krańca ziemi, przebił sferę niebieską i gapi się, co tam jest na dole. Oto cała tajemnica wojskowa.

Oczy Łagutina rozbłysły.

Rozumiem więc, że z góry zobaczyłeś coś zakazanego — powiedział. — Statki wojenne czy jakąś tajną technikę i zacząłeś paplać niepotrzebnie. Ja to rozumiem. Ale co ma do tego propaganda religijna?

Wyście kazali, a ja podsunąłem aluzję — wzruszył ramionami Sztern. — Czy mogę odejść do baraku, towarzyszu kapitanie? Jak długo posiedzę tu u was w oper — kwaterze, to moi koledzy mogą uznać, że się zsuczyłem…

Idź — zezwolił pełnomocnik i odprowadził Szterna zamyślonym spojrzeniem.

Kapitan Łagutin pozostał w niewiedzy co do okoliczności, jakie posłały aeronautę Szterna do obozu na długie piętnaście lat. Mglista była aluzja Szterna, mgła nie do przebicia. Może i lepiej — zacznie się człowiek przypatrywać, to takie rzeczy może zobaczyć, że żyć mu się odechce. A jak nawet zechce — to inni nie pozwolą.

Droga z ciepłego domku operkwatery do ciepłego śmierdzącego baraku przez stębnowany mroźnym wiatrem plac — nic miłego i łatwego. Zona była pusta, tylko wartownicy na wieżyczkach, zawiązawszy sznurki czapek — uszanek pod podbródkami, raźnie przytupywali i od czasu do czasu wysuwali ucho na mróz — nie idzie czasem zmiana, nie pełzną aby po skrzypiącym śniegu do drutów kolczastych uciekinierzy? W baraku panował gwar. Przybyli nowi, zostali przypisani do baraku Szterna. Do ich prycz ciągnęły prawdziwe pielgrzymki — a nuż przyniosło jakiegoś rodaka, a może znajomka albo — niech Bóg broni! — krewniaka jakiegoś? Przy kozie siedział wysoki barczysty Gruzin i opowiadał ciekawskim, wśród których kręcili się również ci, podejrzewani o kapuchę, swoją dość standardową historię. Gruzin był mistrzem na wieży wiertniczej, wykonywali w Czeczenii supergłęboki odwiert. Ale niefart — dotarli do oznaczonej głębokości, a z odwiertu zamiast ropy, trysnął strumień zwykłej słonej wody. „I oskarżono nas o szkodnictwo — z zapałem opowiadał Gruzin. — Całą zmianę jednej nocy wzięli, geologów aresztowali. Pół roku przesłuchiwali. Ciągle szukali przywódców spisku. Jaki spisek? No, powiedz mi, jaki tu może być spisek?! No, rozumiem, że geologów aresztowano. Może to i słuszne było, nie znasz się na nauce, nie szukaj ropy! Ale nas za co? Za co? Ciągle pytali, jakich znam pilotów, z kim rozmawiałem, o jakichś aeronautów wypytywali… — Gruzin machnął beznadziejnie ręką. — Ja powiadam, że żadnych nie znam. Jak wszyscy — Czkałowa znam. Lewaniewskiego znam. Bajdukowa i Gromowa* znam. Nikogo więcej nie znam. Nie mam czasu gapić się w niebo, ja się patrzę na ziemię. Na niebie nie ma ropy. No to mi napisali w decyzji: „za rozpowszechnianie religijnych treści, szkalujących ustrój socjalistyczny, szkodzących socjalistycznej ekonomice i całemu krajowi radzieckiemu”! Jakie religijne treści? W naszej rodzinie, od dziadka począwszy, nikt w Boga nie wierzył!

I za to właśnie was posadzili! — surowym tonem rzucił jeden ze słuchaczy. — Jakbyś wierzył w Boga, to może by cię wsparł!

Usłyszawszy ostatnie słowa Gruzina, Sztern przysunął się bliżej.

A na jaką głębokość się dowierciliście? — zapytał.

Gruzin przechwycił spojrzenie Szterna, długo pokasływał, potem zapytał sam:

Co, kochany, też jesteś geologiem–zwiadowcą?

Nie — Sztern odwrócił wzrok. — Ja miałem inny zawód, nie schodziłem w głębiny, a odwrotnie — w wyżyny…

Lotnik znaczy? — nachmurzył się Gruzin.

Prawie — skinął głową Sztern.


Obóz w Ekibaztuzie. Październik 1949 rok


Ludzie” przyszli do baraku niespodziewanie. Po gospodarsku przykucnąwszy pod ścianą, przez jakiś czas gadali ze starostą, potem „szestiorka”, chudy facecik, podszedł do pryczy, na której leżał od powrotu ze zmiany Sztern, niedbale trącił go w bok:

Słuchaj, frajerze, szef cię wzywa!

Sztern usiadł, czując łamanie w całym ciele. Twarz miał pokrytą potem. „Chory jestem czy co?” — pomyślał tępo.

W kącie siedział starzec w ciemnoniebieskim, cywilnym ubraniu. Obok niego przykucnęły dwa bysie, których szyje rozpierały kołnierzyki koszul. Na palcach cała trójka miała dziary. Staruch miał zaskakująco inteligentną twarz, Arkadij Naumowicznie zdziwiłby się, spotkawszy go na korytarzu swojego instytutu. Zresztą, widząc go w żonie, też się nie dziwił. Tu można było spotkać byłego profesora, smarującego po nocach powieści i chętnie drapiącego po piętach kryminalnego szefa, posiadacza jednego zwoju mózgowego, a i ten był potrzebny „człowiekowi” tylko dlatego, by pistoletu podczas napadu nie zgubił. I odwrotnie, zona czasami ujawniała dziwne typy dumnych ludzi, których nie mogły złamać ani szykany klawiszy, ani wielodniowe odsiadki w karcerach.

Siadaj — spokojnie zaproponował staruch. — Musimy pogadać.

Sztern rozumiał, że to staruszek trzyma atu. Z takim należy gadać bez wymądrzania się, bo jak się obrazi, to nie zdążysz, człowieku, nawet zachrapać, w każdym miejscu cię macną. Dlatego posłusznie przykucnął, uważnie wpatrując się w staruszka. A temu zachowanie „politycznego” spodobało się, nawet lekki uśmiech pojawił się na jego cienkich niebieskich wargach.

Arkadij Naumowicz Sztern — powiedział staruszek. — Dobrze mówię?

Zgadza się wszystko — odpowiedział Sztern. — Jak z teczki opera. A ja jak mam was nazywać?

Znał tego człowieka. To był słynny Siedoj, piterska szycha, zgodnie z obyczajem złodziejskim dokonujący inspekcji zony z wyroku leningradzkiego sądu, który dał mu trzy lata za kradzież na zamówienie. Siedoj był swoiście sprawiedliwym osobnikiem, przeciwko prawu nie występował. Skoro złodziej powinien od czasu do czasu wejść do zony, to robił to, nie sprzeczając się ze złodziejskimi prawidłami.

Od urodzenia wołają na mnie Andriej Gieorgijewicz — powiedział Siedoj. — A mam do ciebie taką gadkę, Arkadiju Naumowiczu. Byłeś na miejscu katastrofy stratostatu „Siewier”?

Byłem — odparł Sztern, czując, że całego go trzęsie.

Jesteś coś winien — rzucił złodziej.

Za co? — Sztern zachwiał się. — Czy to z mojej winy ta katastrofa?

To mnie nie obchodzi — powiedział Siedoj. — O tym się dogaduj ze swoimi szefami. Ale tę platynową gwiazdkę, co ją z owego stratostatu skitrałeś, należy oddać.

Jaką gwiazdkę? — zapytał zdziwiony Arkadij. — Andrieju Gieorgijewiczu, niech się pan Boga boi! Skąd na stratostacie byłaby platyna? Czy macie pojęcie, jak jest zbudowany taki stratostat?

Ty mi tu kitu do uszu nie pakuj — wycedził kryminalista. — Powiedziałem, czyli wiem! A ty możesz głupa rżnąć z glinami, ja w blachami nie robię. Ja mam inne wyliczenia.

Nie było tam żadnej platyny — z rozpaczą powiedział Sztern. — Słowo honoru!

Słuchaj, ja cię nie podpuszczam — ciągnął Siedoj — Jeszcze będziesz tu długo zacumowany, dlatego nie popędzam cię. Pomajtaj mózgiem, ale dobrze, bo możesz do dzwonka nie dosiedzieć, nie? A to, żeby ci się lepiej myślało… Mitiaj!

Jeden z byków pośpiesznie poderwał się na równe nogi i zanim Sztern zdołał się podnieść, potężny cios powalił go na podłogę baraku. Arkadij, bywały w takich opałach, zwinął się w kłębek, chroniąc czułe miejsca i nie walczył — wiedząc, ze biją go tylko ku pamięci.

Styknie — zupełnie jakby siedział w domu, zwyczajnie i spokojnie rzucił staruch.

Silne ręce podniosły Arkadija z podłogi. Nogi mu się rozjeżdżały, Arkadij Naumowicz chwiał się. Obolały, zawstydzony i zagniewany. Więźniowie z daleka przyglądali się wydarzeniom. Nikt nie miał zamiaru się wtrącać.

No i tak, Arkasza — znowu wykrzywił usta w uśmiechu Siedoj. — Masz na razie dwa dni do namysłu. A potem się zobaczy.

Przecież jakby nawet była — nie poddawał się Sztern — to co, do zony bym ją ze sobą brał? Kto by mi na to pozwolił?

Siedoj chyba się nawet ucieszył.

Ja mam na wolność przełożenie. Narysujesz schemacik, gdzie i jak, chłopcy twój skarbczyk odszukają, zabiorą co trzeba i dryndną do mnie. I wtedy zapanuje między nami pokój i spokój. Ale od razu ci powiem, nie próbuj mi jakiegoś skręta podstawić. Za wszystko mi odpowiesz. Prawda, Mitiąj?

Byczek sprawnie posłał Arkadija na podłogę.

Wszystko pasi, Siedoj — powiedział, wyraźnie podlizując się staruchowi. I do Szterna: — A ciebie załatwić możemy w try miga.

Dwa dni — powiedział Siedoj.

I cała trójka wolnym, luzackim krokiem skierowała się do drzwi. Sztern umył się, nerwowo pobrzękując trzpieniem zbiorniczka umywalki. Bęcki wstawiono mu fachowo, ciało było obolałe, ale śladów pobicia nie było. I odprowadzany spojrzeniami współwięźniów, Arkadij wrócił na swoje miejsce, położył się i wbił wzrok w sufit. Tylko tego mujeszcze tu brakowało! Wyglądało, że „ludzie” usłyszeli, iż dzwonią, ale nie wiedzieli gdzie. Platynowa gwiazda! Przecież nie uwierzą, bydlaki, sprzedadzą kosę! Może iść do opera, opowiedzieć wszystko? Nie, to nie jest wyjście. Ten, co zakapuje Siedoja, nie utrzyma się na tym świecie. Nieoczekiwana myśl wystraszyła Szterna: a może Siedoj nie przyszedł tu z własnej inicjatywy? Może przysłali go operzy? Panie! Z tej sytuacji w ogóle nie ma wyjścia! Arkadij usiadł, objął głowę rękami i jęknął.

Boli? — ostrożnie zapytał sąsiad z pryczy, Dustan Kerbabajew, Turkmen z zapomnianej przez Boga górskiej wsi, skazany za przygotowywanie kontrrewolucyjnego przewrotu. — Bardzo boli, Arkadij?

Sztern pokręcił głową.

To pestka, Dustanie. To po prostu pecha. O, w trzydziestym siódmym tak mnie naparzali, że do dziś strach wspomnieć. Nikołaj Iwanowicz miał mistrzów prawdziwych, ci w porównaniu z tamtymi — szczeniaki.

Czego oni od ciebie chcą? — zapytał Kerbabajew.

Obraziłeś ich jakoś?

Nie — niechętnie odparł Sztern. — Nie zrozumiesz, Dustanie.

Kerbabajew nie nalegał. W żonie nikt nikomu wduszę się nie pakuje, każdy ma aż nadto swoich własnych zmartwień. Sztern nie spał całą noc, ale i tak nic nie wymyślił. Przed świtem utwierdził się tylko w przekonaniu, że jeśli chce zostać żywy, to ma tylko jedno wyjście — ucieczkę.

Pierwszy podarowany przez Siedoja dzień był ponury i szary. Obłoki wisiały nisko i obiecywały, że wprasują mieszkańców zony w ziemię.

Arkadij tego dnia nie wykonał normy. Kiedy winda wyniosła klatkę na powierzchnię, Sztern od razu zwrócił uwagę na niezwykłe zachowanie ochrony. Codzienne przeszukanie, zawsze ledwo odfajkowywane, dziś było dokładne. Klawisze objeżdżali więźniów bezlitośnie. Jeszcze bardziej krzątali się pośmieciuchy z komitetu społecznej samoobrony więźniów. Jednego z nich Sztern trochę znał, dlatego, znalazłszy się w pobliżu, zapytał cicho:

Co się stało, Wasia? Ucieczka? Zapytany, rozejrzawszy się na boki, mruknął:

Gdzie tu zwiejesz? Siedoja z jego braciolami załatwili.

Siedoja i jego byków zabito w nocy, w baraku. Zakatowali ich paragrafami i to bezlitośnie. Tym dziwniejsze było, że nikt z mieszkańców baraku niczego nie słyszał. Nawet dyżurni, dokładający do pieca. Operacyjni przez kilka dni ciągali zeków na maglowanie. Może z piętnastu szczególnie niepokornych wylądowało w baraku podwyższonego reżimu, ale poszukiwania niczego nie dały. Wrogów Siedoj miał wielu, wielu miało sporo powodów, by uruchomić paragrafy — owinięte w pokrowiec metalowe pręty. Przeszukania, wykonane przez „ludzi” były staranniejsze i okrutne, ale i one niczego nie dały. Dziwna sprawa! O tym, że Siedoj coś zamówił u politycznego Szterna w przeddzień zabójstwa, wiedziało wielu. Ale w maglu ominęli go zarówno operzy, jak i „ludzie”. Nikt go nawet o nic nie zapytał. Widocznie i jedni i drudzy uważali go za drobną pchłę, niegodną ich uwagi, obozową wesz, która przecież nie może dać oporu silnym tego świata. W jedną z bezsennych nocy Arkadij Naumowicz opowiedział wszystko katolickiemu duchownemu Olesiowi Wojtyle, skazanemu w sprawie karpackich nacjonalistów na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Duchownemu udało się, został skazany akurat w momencie, kiedy w Związku Radzieckim zlikwidowano karę śmierci. Ksiądz widział w tej okoliczności palec boży, jego zdaniem Bóg chronił sługi swoje. Sztern opowiedział mu wszystko. Duchowny słuchał, marszczył czoło, potem przeżegnał go i rzekł:

To Bóg zesłał na was próbę, panie Sztern. Nie nadaremno powiedziane jest „Miłość i prawda spotkają się, prawda i pokój ucałują. Prawda powstanie z ziemi i prawda przeniknie z niebios”. Musi pan cierpieć, panie Sztern, jest pan jednym z tych, co znają prawdę. Prześladowania są nieuniknione, ale pan przyjął Jego prawo i ukrył Jego słowo w sercu swoim. Nadejdzie godzina, gdy będzie potrzebne.


Leningrad. Maj 1954


Na ścianie wisiał wielki czarny głośnik. „Kołchoźnik” emitował brzęczące marsze — świętowano dziewiątą rocznicę Zwycięstwa. Po ulicach krążyły tłumy byłych żołnierzy. Tego dnia Sztern starał się nie wychodzić z domu. Nie daj Bóg spotka człowiek znajomego, zaczną się pytania: w jakich formacjach służyłeś, na jakim froncie, gdzie zakończyłeś wojnę? Nie będzie przecież wyjaśniał każdemu, że przez całą wojnę zapieprzał na zwycięstwo w obozie Ekibastuz. Węgiel wydobywał, żeby pancerz naszych czołgów był mocniejszy. Znajomek pomilczy, ale od tej chwili będzie krzywo patrzył — że niby jak: my krwi swojej nie żałowaliśmy, ary, wraży ryju, życie swoje cenne chroniłeś. Wyjaśnij takiemu, kto pisał podanie za podaniem, na front się prosił, chcąc krwią zmazać swoją winę, której nie czuł. I czyja to wina, że obozowe kierownictwo na każdym podaniu kreśliło odmowę czerwonym ołówkiem.

Arkadiju Naumowiczu! — ktoś zapukał do pokoju.

Proszę! — zawołał Sztern.

Do pokoju weszła aktywistka komitetu domowego Kławdija Wasiljewna, mająca na koncie blokadę leningradską, osobista znaj oma akademika Orbellego i poetki Olgi Bergholtz. Kobieta pochowała podczas blokady całą swą liczną rodzinę i cudem sama ją przeżyła. Ileż to już lat minęło, a jej oblicze ciągle zachowywało ostre suche ślady blokadowego głodu i sama Kławdija Wasiljewna wydawała się być pozbawiona wagi, przypominała raczej szpaka czy gawrona, który przyleciał na wiosnę zasiedlić domek i jeszcze się nie otrząsnął z trudów przelotu.

Arkadiju Naumowiczu — powtórzyła kobieta, po ptasiemu przekrzywiając głowę i wpatrując się w sąsiada z komunalnego mieszkania, z nieukrywanym podejrzeniem w spojrzeniu. — Wzywają was!

Kławdija Wasiljewna wiedziała mało o sąsiedzie. Wiedziała, że nie walczył (a już samo to było podejrzane), wiedziała, że w czasie wojny siedział w obozie dla politycznych (a to było dla niej podejrzanym podwójnie: jej zdaniem, w ciężkich czasach siedzieć w obozie za przekonania polityczne mógł tylko przeklęty wróg władzy radzieckiej). Wiedziała, że przyjaciół i kolegów Sztern niemal nie posiadał (i to też było podejrzane, a odwiedzający go od czasu do czasu nieliczni znajomi, wywoływali u sąsiadki ataki politycznej czujności). Dlatego otrzymawszy od listonosza wezwanie, zapraszające sąsiada do Wielkiego Domu* na Litiejnym, blokową aktywistkę Kławdiję Wasiljewna ponownie zalała fala podejrzliwości.

Wezwanie do was. Mam nadzieję, że się domyślacie, gdzie? — powiedziała. — Na jutro, na jedenastą.

Arkadij Naumowicz był na wolności od pół roku. Może nie wypuściliby go z obozu, ale w końcu dopisało mu szczęście. Na początku lat pięćdziesiątych zaczął się proces lekarzy — szkodników, a oper pełnomocnik Łagutin, jak na złość, miał żonę, która pracowała jako kardiolog w obozowym szpitaliku, ale jej wuj, jak się okazało, służył w kremlowskiej lecznicy i był niemalże prawą ręką głównego lekarza — szkodnika Winogradowa. Łagutin z żoną zostali aresztowani, pół roku trwało śledztwo, potem zmarł Stalin, i wszystkich szkodników jednocześnie wypuścili. Ale, zgodnie z obyczajem instytucji, Łagutin na poprzednie miejsce służby już nie wrócił. Dlatego, kiedy wyrok Arkadija Naumowicza Szterna dobiegł końca, nie miał kto mu zaszkodzić i na początku pięćdziesiątego trzeciego wyszedł na wolność z niewielką tekturową walizeczką w ręku. Z łatwością zmieścił się w niej cały życiowy dobytek Szterna.

Nie udało się Szternowi otrzymać moskiewskiego zameldowania, ale zaskakująco łatwo zakotwiczył się w Leningradzie, gdzie na wyspie Wasiljewskiej, w komunalnym mieszkaniu żyła jego ciotka Jesfir Nikołajewna Siewiercewa, wdowa po słynnym polarniku, która przeżyła zarówno męża, zabitego przez niemiecki pocisk pod Siniawino, jak i blokadę leningradzką, i pierwsze, niemniej głodne powojenne lata. Jesfir Nikołajewna bratanka kochała, ale, niestety, zmarła w pięćdziesiątym czwartym; Arkadij został w przestronnym mieszkaniu, którego wyposażenie zostało niemal w całości wyprzedane jeszcze podczas blokady. Mieszkanie składało się z trzech pokoi, należących do różnych właścicieli. W jednym mieszkał pułkownik w stanie rezerwy Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew, a w drugim — Kławdija Wasiljewna. Przez jakiś czas wspólnie przedsiębierali najprzeróżniejsze możliwe i niemożliwe próby pozbycia się niepożądanego spadkobiercy sąsiadki.

Obecne wezwanie na pewno nie zapowiadało niczego dobrego. Najgorsza była świadomość, że pamiętają o nim w tej instytucji! Kiedy Arkadij wychodził z obozu, wezwał go do części służbowej obozu wysoki stopniem pełnomocnik, przy tym nie miejscowy, a przyjezdny, wyraźnie moskwianin. W odróżnieniu od miejscowych klawiszy, znał sprawę Szterna nie tylko z relacji, dlatego od razu, jak to się mówi, wziął byka za rogi.

Usyskina dobrze znaliście? — zapytał na wstępie.

A Mintiejewa? Uriadczenkę? Nikołajewa?

Przez piętnaście lat Sztern zaczął już zapominać nazwiska, atu masz — przypomnieli sobie. Znowu jakby zobaczył zniszczony stratostat i zrujnowaną gondolę, w iluminatorach której błyszczały grube ciemne okna. Otyły Mintiejew w swetrze i długiej czarnej skórzanej kurtce klęczy i zagląda do gondoli, a Uriadczenko z Nikołajewym pośpiesznie odkręcają śruby zaklinowanych drzwi, żeby wynieść ciała ofiar.

No? — zapytała zniecierpliwiona szarża. Szarża była syta, spasiona i dokładnie wygolona.

Dolatywała od niego woń „Chypre” i dobrego koniaku.

Znałem — powiedział Arkadij Sztern. — Jak mam nie znać, skoro pracowaliśmy razem.

Z OSSOWIACHIM — u, pewnie? — sprecyzowała szarża. — I kto z was był na miejscu katastrofy?

Cała nasza czwórka była — powiedział posępnie Sztern.

Wszyscy razem tam dotarliśmy. Jednocześnie. Władze Wołogdy nam wtedy, jeśli pamiętacie, dały do dyspozycji ciężarówkę w celach poszukiwawczych.

No — no — skinęła głową szarża. — Ale przecież znany wam przedmiot zabrał z miejsca katastrofy jeden z was, tak? Kto to był? Mintiejew? Uriadczenko? Nikołajew? Czy może wyście zabrali?

Ja nie zabierałem — odparł Sztern. — Ja w tym czasie zdejmowałem zewnętrzne czujniki. Sami wiecie, jak u nas jest — przyjadą szefowie, zadepczą, z ciekawości capną, co się da, potem już nic nie da się zrobić.

A Uriadczenko z Nikołajewem co robili? — niecierpliwie majtnął głową oper.

Odkręcali luk. Przecież w gondoli byli martwi chłopcy, a nieboszczyka nie da się wyciągnąć przez małą dziurkę.

A Mintiejew? — ciągnął moskwianin.

Przecież nie pamiętam! — wybuchnął Sztern. — Piętnaście lat temu to było, obywatelu śledczy! A przez te wszystkie lata nie pisałem wspomnień, tylko kopałem węgiel.

Czyli Mintiejew! — powiedział spokojnie typek.

Nie wiem — powiedział Sztern. — I nie chcę wiedzieć.

Coś ściemniacie — nie ustawał moskwianin.

A z Palejewem byliście rozmowniejsi!

O Boże! — jęknął Sztern. — Z jakim znowu Palejewem?

Z Abramem Rubinowiczem — przypomniał gość ze stolicy. — Z pisarzem, który pierwszego dnia wypytywał o wszystko.

Pa–anie na wysokościach… — jęknął Sztem. — Przecież wtedy z nami rozmawiał każdy, kto chciał, chyba nawet szkolni nauczyciele. Czy da się wszystkich zapamiętać?

Moskwianin wstał od stołu, założył ręce za plecy, obszedł siedzącego na krześle więźnia, zatrzymał się za jego plecami i powiedział:

Dalsze trzymanie was pod strażą zostało uznane za niecelowe — zamilkł na chwilę, pozwalając Szternowi przemyśleć jego słowa. Potem pochylił się do jego uch ai, krzywiąc się z obrzydzeniem, wysyczał: — Ale jeśli będziesz paplał nie na temat, to tak cię ukryjemy, że sam siebie nie znajdziesz. Tak więc pilnuj swego zdrowia!

Jakiego zdrowia? — uśmiechnął się smętnie Sztern.

Co zostało, to kopalnia zabrała i żona sobie przyswoiła, panie naczelniku… Proszę mi powiedzieć jedną rzecz: czy po nas nikt już nie latał? Czy to w celach naukowych, czy militarnych? Może w tajemnicy, ale przecież ktoś latał, nie może być, żeby nikt nie poleciał? I do czego wam teraz jesteśmy potrzebni? Przecież nasza wiedza postarzała się niemal o dwa dziesięciolecia, a to, czego szukacie, macie nad swoją głową!

Wysoka szarża chciała coś powiedzieć, ale nie otworzyła ust.

Węgiel, powiadasz, sobie kopiesz? — po chwili uśmiechnął się nieprzyjemnie typ. — No to kop. A reszta, to nie twój interes. Twoja sprawa, to odpowiadać na pytania!

Po tygodniu Sztern został zwolniony. W tym czasie Ławrientij Beria był już aresztowany, a mówiło się, że nawet i rozstrzelany. W koloniach odbywały się czystki, obozowe kierownictwo nie miało głowy do więźnia Szterna. A o całej tej historii, w wyniku której zakazana została aeronautyka, a jej najwierniejszych wyznawców porozsadzano po obozach, widocznie wiedziała tylko Moskwa. A w stolicy w rym czasie pełną parą szły aresztowania w bezpiece. Aresztowano Abakumowa, Riuminowi załatwili zgrabny pakiet oskarżeń; w takiej sytuacji ludzie raczej nie pamiętają nawet o krewniakach, a co dopiero o aresztowanych piętnaście lat temu powietrznych żeglarzach! Ale nie, okazuje się, że przypomnieli sobie.

Kławdija Wasiljewna jeszcze syczała w kuchni coś o takich, co to przychodzą na gotowe i za nic sobie mają szacownych ludzi, którzy głód wojenny przeżyli, nie hołubili żadnych mrocznych pomysłów skierowanych przeciw państwu i rządowi, a kochanego przez cały naród wodza nie obgadywali. Wypuścili przestępców z więzień, ci od razu władzę przejęli, wodzów nie szanują, towarzysza Stalina opluli swoją szkodliwą śliną i w ogóle starają się dalej na wszelkie możliwe sposoby szkodzić narodowi, co wojnę przetrzymał. Arkady Naumowicz w zmyśleniu wpatrywał się w wezwanie, potem wstał, oderwał kawałek miękisza chlebowego i zaczął go ugniatać aż do konsystencji i gęstości plasteliny. Wyjąwszy z kredensu pudełko zapałek z obrazkiem przedstawiającym aeroplan, Arkady Naumowicz wytrząsnął jego zawartość na dłoń i pokój natychmiast rozjarzył się oślepiającym niebieskim światłem. Źródło światła zostało wduszone w miękisz chleba, Sztern włożył kulkę do tego samego pudełeczka po zapałkach i przykrył z góry zapałkami. Zdążył w ostatniej chwili — z kuchni już zbliżały się szurające kroki, drzwi otworzyły się bez pukania, w progu pojawiła się Kławdija Wasiljewna i zapytała przestraszona:

Dlaczego mi tu chuliganicie, obywatelu Sztern? Chcecie mieszkanie spalić?

Arkadij Naumowicz włożył pudełko zapałek do szuflady z różnymi drobiazgami, odwrócił się do staruchy i powiedział ugodowo:

To nie ja, Kławdijo Wasiljewna. To tramwaj na dole przejechał, dziś jest wilgotno, więc przewody iskrzą!


Leningrad. Kwiecień 1955 rok


Tej soboty Arkadij Naumowicz długo spacerował po alejach Parku Centralnego, znajdującego się na Jełaginej wyspie. Było już dość ciepło, pąki na drzewach nabrzmiały, obiecując wnajbliższym czasie wystrzelić ostrymi grotami liści. Rzadki, jak na kwietniowy Leningrad, jasny i ciepły dzień stał w rozkwicie, przepełniony przenikliwym błękitem. Od morza napływała słona świeżość, zmuszająca Szterna do owijania się płaszczem. Boże! W parku było mu tak dobrze, że kompletnie nie miał ochoty wracać do dusznego komunalniaka. Mówi się, że niektórzy ludzie potrafią przewidywać nieprzyjemności. Czasem udaje im się przez to zachować masę komórek nerwowych, a czasem nawet życie. Lata spędzone w żonie, gdzie życie ludzkie czasem jest tańsze od paczki herbaty, a jeszcze kiedy indziej odbierane jest z powodu nieudanej karcianej gry, nauczyły Szterna wyczuwać zbliżające się takie właśnie nieprzyjemności przez skórę. Może dlatego, ulegając podświadomości, nigdzie się dziś nie śpieszył.

Dopiero kiedy zmierzch stał się niemal namacalny i burymi rozmytymi strużkami popłynął nad ziemią, a drzewa zaczęły zlewać się w nierówne ząbkowane pasmo, niczym płot oddzielając ziemię od niebios, niechętnie skierował się w stronę domu, od czasu do czasu zatrzymując się, by odnaleźć w rodzących się gwiazdozbiorach znajome układy. Przeczucia go nie okłamały.

Lana, wnuczka nieboszczki Kławdii Wasiljewnej, od roku mieszkająca w jej pokoju, otworzyła drzwi i od razu zakomunikowała:

Macie gości, Arkadiju Naumowiczu.

Sztern nie oczekiwał żadnych gości. Serce podskoczyło i jęknęło. Nie nadaremno nie chciało mu się dziś wracać do domu. Kogo tam znowu przyniosło? Znowu tego bezpiecznika? Nawet nie potrafił sobie przypomnieć od razu jego nazwiska i stopnia, potem wypłynęło z głębin pamięci — podpułkownik Awruckij, jego kurator na Litiejnym zaułku. Przypomniał sobie, kiedy już to nie było potrzebne. Z pokoju Łany, z rodzinnym albumem w ręku, wyszedł nieznany Szternowi szczupły mężczyzna mniej więcej w jego wieku, w dobrym garniturze, śnieżnobiałej koszuli, ze szczoteczką rudawych wąsów na twardo wy — rzeźbionym obliczu.

Proszę — proszę — proszę! — powiedział, uśmiechając się i przekazując album Łanie. — Oto w końcu i nasz Arkadij Naumowicz!

Z kim mam honor? — zapytał oschle Sztern.

No co też wy, Arkadiju Naumowiczu — mężczyzna uśmiechał się, ale jego oczy nadal patrzyły ostro i uważnie. — Dlaczego od razu tak niegrzecznie? Poznajmy się. Jestem Nikolski, Nikołaj Nikołajewicz. Doktor w naukowo–badawczym instytucie zjawisk fizycznych. A wy jesteście Arkadij Naumowicz Sztern, jeden z naszych znakomitych aeronautów lat trzydziestych. Widziałem zdjęcie, na którym jest Usyskin i Mamontow, Mintiejew, Uriadczenko, Chabibulin, Drozdow, Nowikow. Sam kwiat, sama sława i chwała radzieckiej aeronautyki!

Sypał nazwiskami i jednocześnie tak, by tego nie zauważała Lana, popychał Szterna w kierunku drzwi, i kompletnie oszołomiony Sztern, potulnie wpuścił nieoczekiwanego gościa do swojego pokoju.

Skromnie żyjecie — zauważył Nikolski, bystrym wzrokiem lustrując lokum. — Ale przytulnie. I Łanoczkę, sąsiadkę, macie wspaniałą, no a Nikołaj Gawriłowicz — to prawdziwy wojskowy teoretyk!

Patrzcie — pomyślał z ironią Sztern. — Już się zdążył ze wszystkimi zapoznać! Sprytna kuna!”

Nikolski tymczasem bezceremonialnie zadomawiał się w jego pokoju. Najpierw pojawiła się nie wiadomo skąd teczka, z niej wyłoniła się i stanęła na stole butelka koniaku. Potem gość ułożył w kryształowej wazie cioteczki rumiane, błyszczące jabłka i kilka mandarynek, zręcznie otworzył pudełko z moskiewskimi czekoladowymi pralinkami. Potem Nikolski otworzył koniak, nalał do kieliszków i popatrzył na gospodarza.

No to co, za znajomość? — zaproponował. Wypili. Koniak był cierpki i pachniał czekoladą. Takiego koniaku Arkadij Naumowicz zażywał wcześniej tylko raz w życiu, po tym, jak lot Mintiejewa i Usyskina w czasie niespodziewanego huraganu, o którym nie byli, a nawet nie mogli być uprzedzeni przez meteorologów, zakończył się nieprawdopodobnym powodzeniem. Profesor Tichomirow przyniósł wtedy do hangaru butelkę jeszcze przedrewolucyjnego koniaku „Szustowski”, którym uraczyli się z okazji drugich narodzin swych przyjaciół, co tak nieprawdopodobnie fartownie wylądowali.

A ciekawość was aż rozwierca, prawda? — puścił do Szterna oko gość. — Po oczach widzę, że was zżera. Po co do mnie towarzysz Nikolski zaszedł, czego chce od zmęczonego człowieka?

Sztern pokrył milczeniem jego słowa. Ale Nikolskiego nie zmieszało milczenie gospodarza. Znowu nalał koniaku do kieliszków i podniósł swój:

Za wzajemne zrozumienie! Wypili za wzajemne zrozumienie.

Jak mnie znaleźliście? — zapytał Arkadij Naumowicz.

A wiecie, że bez trudu? — Nikolski zręcznie obrał ze skórki mandarynkę i włożył ćwiartkę do ust. — Natrafiłem na zdjęcie, na odwrocie którego były wasze dane. Posłałem zapytanie do biur adresowych Moskwy i Leningradu. Mintiejewa już nie zastałem żywego, ale z wami mi się udało.

Czego ode mnie chcecie? — zapytał Sztern.

Wzajemnego zrozumienia — powtórzył Nikolski. — Jak rozumiem, wasza szkoła została rozbita, niemal wszyscy odsiedzieliście wyroki w więzieniach i w chwili obecnej jesteście od badań odsunięci. A nauka nie powinna stać w miejscu. Wasza grupa w swoim czasie zebrała niesamowicie cenne dane naukowe, które z woli okoliczności znalazły się pod korcem i przez pewien czas nie były wykorzystywane. Nadszedł czas, by do nich wrócić. Nauka oczekuje od was pomocy, Arkadiju Naumowiczu.

Wszystko, co udało nam się odkryć, jest w raportach — wzruszył ramionami Sztern. — Obawiam się, że nie będzie ze mnie pożytku.

Z raportami wyszło coś głupiego — życzliwie uśmiechnął się Nikolski. — Jeszcze w latach trzydziestych nałożono na nie klauzulę tajności, a przed wojną wszystkie sprawozdania zostały przejęte przez Ludowy Komitet Obrony NKWD. Przy tym zapotrzebowanie na nie podpisał osobiście Ławrientij Pawłowicz Beria. Nie wydaje się wam, że takie środki ostrożności są przesadne w odniesieniu do zwyczajnych dokumentów o stanie atmosfery, ciśnieniu atmosferycznym i zjawiskach atmosferycznych?

Do jakich zatem doszliście wniosków? — uśmiechnął się Sztern.

Doszedłem do wniosku, że wasza grupa dokonała poważnego naukowego odkrycia, ważnego dla obronności. W takim i tylko w takim przypadku klauzule te byłyby usprawiedliwione. Wojna czyhała za drzwiami. Ale teraz mamy inne czasy i wasze odkrycie winno stać się własnością społeczności naukowej.

Ach tak? — Sztern pokręcił głową. — Laury wam spać nie dają! My, drogi towarzyszu, naszymi badaniami naukowymi zarobiliśmy pełny wymiar, od gwizdka do gwizdka. A wy chcecie naszych wyników? Czym zamierzacie za nie zapłacić?

Macie na myśli pieniądze? — z lekką pogardą w głosie zapytał Nikolski.

Sztern pokręcił głową.

Po co mi pieniądze? Wy nawet nie podejrzewacie, czym grozi wam ta wiedza. A jeśli zagraża wam odsunięciem od nauki? Jeśli jedyną zapłatą stanie się wieloletnie więzienie albo nawet śmierć? Jesteście gotowi nałożyć sobie na głowę koronę cierniową męczennika? Czy może liczycie, że przekażę wam wyniki prac naszej grupy, a wy, przy dźwiękach werbli i trąb, ruszycie po stopniach kariery naukowej?

Nikolski uśmiechnął się, ale z pewnym wysiłkiem.

Przesadzacie, Arkadiju Naumowiczu — powiedział.

Czasy Jeżowa i Berii minęły. Już są dozwolone badania genetyczne, cybernetyka powoli przestaje być fałszywą nauką… Postęp jest nieunikniony. Dlaczego uważacie, że ogłoszenie wyników waszych badań jest niebezpieczne?

Jesteście głupi i bliskowzroczni — ostro rzucił Sztern. — Wszystko rysuje się wam w różowym świetle. Jest mi was szczerze żal, ale nie mamy o czym rozmawiać. Nie o to chodzi, że nie jestem skłonny do dalszej rozmowy. Po prostu nie chcę, by w wyniku mojej gadatliwości ucierpiały osoby trzecie. Na przykład wy.

Sztern wstał.

Podniósł się również Nikolski.

A ja sądziłem, że ciągle jeszcze jesteście uczonym

powiedział, nie kryjąc chęci urażenia rozmówcy. — Teraz widzę, że się pomyliłem. Nie jesteście uczonym, tylko tchórzem. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że jesteście zwyczajnym chytrusem, który chce się pożywić na nauce. Teraz bardziej jestem skłonny uwierzyć tym, którzy twierdzili, że nie było żadnego odkrycia naukowego, a chcieliście tylko wyszabrować z aeronautyki jakieś osobiste korzyści. Do widzenia, panie Sztern!

Nie zdążył jednak wyjść z pokoju. Blady z wściekłości gospodarz chwycił go za krawat, nawinął jedwabną tkaninę na dłoń.

Powtórz! — syknął. — Powtórz, co przed chwilą powiedziałeś, bydlaku!

Puśćcie! — Nikolski spurpurowiał, z chrapliwym świstem, wciągał powietrze do płuc. — Zadusicie mnie! Puśćcie natychmiast!

Sztern opamiętał się i puścił krawat. Nikolski trzęsącymi się rękami zaczął doprowadzać kołnierzyk do porządku.

Mam na myśli to, że teraz jestem bardziej skłonny ufać tym, którzy opowiadali, że przewoziliście napowietrznych balonach złoto z Syberii — powiedział. — Bo to bardziej przypomina mi prawdę niż jakieś mityczne odkrycia. Za odkrycia nie wsadzają do obozów, a za przestępstwa — tak.

Won! — rzucił Arkadij Naumowicz. — Zabierajcie swoją parszywą butelkę, swoje owoce i cukierki. I żeby wasza noga więcej tu nie postała!

Nikolski mruknął coś ze złością i wymknął się z pokoju. Arkadij Naumowicz chwycił butelkę i pralinki, podskoczył do drzwi wyjściowych i cisnął je na schody, po których maszerował Nikolski. Butelka rozbiła się z brzękiem, cukierki rozsypały się po klatce schodowej. Nikolski wciągnął głowę w ramiona i migiem zbiegł po schodach. — Co się stało, Arkadiju Naumowiczu? — zapytała z kuchni zaniepokojona Lana. — Pokłóciliście się?

Sztern zamknął drzwi i dłuższą chwilę stał oparty plecami o ścianę.

Wszystko w porządku — nie otwierając oczu, odpowiedział po chwili. — Wszystko dobrze. Jeśli nie sprawi to wam trudności, to przynieście mi, Łanoczko, krople. Są w serwantce na górnej półce.


Leningrad. Październik 1957 rok


Co to się dzisiaj działo w eterze, co się działo! Co pół godziny uroczyście i surowo, dokładnie tak, jak w czasach wojny, kiedy informował o zdobytych miastach i wygranych bitwach, legendarny spiker Lewitan informował o starcie pierwszego sztucznego satelity Ziemi. „Bip–bip–bip! — rozbrzmiewały radiosygnały lecącego na ogromnej wysokości sputnika, wywołując zgrzyt zębów kapitalistycznych kręgach, które same zamierzały wypuścić w kosmos rakietę, ale nie zdołały dogonić Kraju Rad, stawiającego siedmio — milowe kroki w naukowym i ekonomicznym rozwoju.

Słyszeliście, Arkadiju Naumowiczu? — zastukała do drzwi Szterna Lana. — Nasi wypuścili w kosmos sputnik! Włączcie radio, Arkadiju Naumowiczu!

Sztern nie odczuwał żadnej potrzeby wysłuchiwania przez radio emitowanego po wielokroć kłamstwa, ale siedzenie za zamkniętymi drzwiami było głupie. Taka taktyka i wcześniej nie przynosiła dobrych rezultatów, przecież mimo takiego trybu życia nie zostawiali go w spokoju spece od walki z wrażą ideologią — albo prowadzili obserwację, albo wzywali na rozmowy, albo podsyłali swoich agentów w charakterze rozmówców. Nie to, żeby Arkadij Naumowicz wierzył w udział tej miłej i sympatycznej dziewczyny w działaniach określonych organów, ale, jak to się mówi — strzeżonego pan Bóg strzeże! W końcu, w mieszkaniu mogły zostać umieszczone aparaty podsłuchowe, technika w ostatnich latach wykonała wiele znaczących kroków! Arkadij Naumowicz otworzył drzwi i miło uśmiechnął się do dziewczyny.

Słyszałem już to, Łanoczko. Kilka razy słyszałem! — powiedział.

Zuchy nasi uczeni, prawda? — rozjarzyła się w uśmiechu dziewczyna. — Wyobrażacie sobie, leci wśród gwiazd rakieta i na cały świat nadaje sygnały! Teraz pewnie i ludzie niedługo polecą! Prawda, że polecą? Arkadiju Naumowiczu?

Na pewno polecą — zapewnił dziewczynę Sztern.

Łanoczko, mam prośbę? Nie skoczycie mi do apteki? Nie chcę was swoimi kłopotami obarczać, ale coś mi serduszko nawala, a krople już mi się niemal skończyły…

Oczywiście, oczywiście! — Dziewczyna wzięła pieniądze i pomknęła na ulicę.

Arkadij Naumowicz popatrzył za nią, uśmiechając się. Lana była całkowitym zaprzeczeniem swojej babki. Młodość, młodość… Arkadij Naumowicz nagle poczuł, że jest wściekły na cały świat. A przecież mogło być inaczej! Mógł i on mieć taką sympatyczną żonę, dzieci i nawet wnuki. W końcu czterdzieści dwa lata. A zamiast tego dostał mu się obóz w Ekibastuzie, wyniszczająca praca w kopalni, po której nie sposób było odpocząć w wypełnionym ludźmi baraku.

Sztern podszedł do lustra. W jego toni pojawił się posępny łysy typ, niezdrowo otyły, z ziemistą cerą, przypominający jakiegoś wampira. Na oko można było typowi dać nawet pięćdziesiąt pięć lat albo i więcej, a na pewno nie czterdzieści dwa. Arkadij Naumowicz położył się na kanapie, założył ręce za głowę i zamyślił się. Słyszał jak wysyła sygnały tajemniczy „sputnik” w sąsiedzkim radioodbiorniku. Wyglądało, że mieszkający piętro wyżej Słonimski puścił dźwięk na całą moc i rozkoszował się triumfem radzieckiej nauki.

Wtedy, w maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku, na Litiejnym przyjął go podpułkownik bezpieki Walentyn Nikołajewicz Awruckij. Był to inteligentny trzydziestopięcioletni mężczyzna, w niczym nie przypominający łamignatów Jeżowa. Był dowcipny, oczytany, ironiczny i przez cały czas usiłował wpędzić Szterna w chytre pułapki.

Rozmowa znowu dotyczyła awarii, i pracownicy bezpieki usiłowali ponownie wszystko wyjaśnić, niczego nie nazywając po imieniu.

Ale proszę pomyśleć — powiedział Awruckij. — To dla dobra państwa. Przecież jesteście człowiekiem radzieckim, Sztern. Zgoda, potraktowano was niesprawiedliwie. Ale takie były czasy! Zgoda, i teraz traktują pana niesprawiedliwie. Ale proszę zrozumieć, że trwa zimna wojna i nie mamy prawa przegrywać. Cały świat pracujący na nas patrzy! A wy tu wyskakujecie ze swoją prawdą. Nie wolno dopuścić, by wasza wiedza dostała się w ręce społeczności. Przecież to kontrrewolucyjny przewrót w świadomości społecznej! Czy wy tego nie rozumiecie?

Nie rozumiem — powiedział Sztern. — Przecież to prawda, a prawda nie może być niebezpieczna.

Ach, ta infantylna wiara inteligencji w potęgę prawdy! — uśmiechnął się podpułkownik Awruckij, klasnąwszy w dłonie. — Komu ona jest potrzebna, ta wasza prawda? Ważniejsze od prawdy jest poczucie powszechnego bezpieczeństwa, pewność dnia jutrzejszego! Co jest dla was ważniejsze: bezpieczeństwo naszego kraju czy możliwość roztrąbienia na cały świat tego, co wiecie? Pamiętajcie przy tym, że wcale nie ma stuprocentowej pewności, że macie rację!

O czym my mówimy? — zapytał Sztern. — Proszę mi nazwać przedmiot naszego sporu i wtedy, być może, wam uwierzę.

Ale z pana prowokator! — nerwowo roześmiał się Awruckij. — Nie, jednak nie zazdroszczę wam przyszłości. Wiecie, jak się potoczyły losy Mintiejewa?

A niby skąd? — wzruszył ramionami Arkadij Naumowicz. — Zakazano nam utrzymywania jakichkolwiek kontaktów ze sobą.

Umarł w ubiegłym roku — uważnie wpatrując się w oczy Szterna, powiedział bezpiek. — Przeprowadzono u niego staranną rewizję. Jak sądzicie, co znaleźliśmy?

Nie jestem specem od rewizji.

Kom–plet–nie–nic — wyskandował podpułkownik. — Zupełnie nic. Ani naukowych notatek, ani jakichkolwiek wspomnień z wydarzeń z trzydziestego szóstego roku. Zupełnie nic!

A czemu tu się dziwić — uśmiechnął się Arkadij Naumowicz. — Ja też staram się niczego nie wspominać. I nie dokonuję żadnych obliczeń. Jak widać, zostaliśmy poważnie wystraszeni. Na całą resztę życia.

Czyli Mintiejew nic nie miał — powiedział Awruckij. — I zostało was trzech.

Nikt nie został, towarzyszu podpułkowniku — powiedział smutnym głosem Sztern. — Nikt. Nas tak naprawdę nie ma. Od tego dnia, kiedy okazało się, że nasza prawda nikomu nie jest potrzebna, że nasza nauka szkodzi państwu, a nasza wiedza jest tak niebezpieczna, że omal nas nie rozstrzelano.

Proszę nie tragizować — uspokajającym tonem powiedział bezpieczniak. — Los jednostki jest niczym, w porównaniu z losem milionów.

Zgoda — przytaknął Sztern. — Można podeptać kłos, by uratować pole. Tylko jakoś zapomina się, że pole składa się właśnie z kłosów.

Dobrze — powiedział Awruckij. — Jeśli to wam przyniesie ulgę, to jestem gotów przeprosić. Rzeczywiście, postąpiono z wami niesprawiedliwie. Ale zrozumcie, oni teraz maj ą bombę atomową i my mamy taką bombę. Oni mają środki do przenoszenia takich bomb i myje mamy. Ale potrzebujemy czegoś takiego, co będziemy mieli my, a nie będą mieli oni. Rozumiecie?

Tak — powiedział Sztern. — Teraz oni są przed nami, i my śpimy niespokojnie. Chcecie, byśmy to my byli przed nimi, niech oni tracą sen! Nie wydaje się wam, że w takim wyścigu nigdy nie będzie zwycięzcy?

Szkoda — powiedział pułkownik. — Bardzo szkoda, że was nie przekonałem, Arkadiju Naumowiczu. Ale może istnieją warunki, w których moglibyście oddać nam to, czego szukamy?

Niestety, nie mam niczego — powiedział Sztern.

Ale nawet gdybym miał, to najpierw musielibyście powiedzieć prawdę!

Podpułkownik zapalił. Niedbałym gestem cisnął paczkę Szternowi.

Nie palę — powiedział Arkadij Naumowicz. — Rzuciłem. Żona, wiecie, nie bardzo na to pozwala.

Lubię was — powiedział podpułkownik Awruckij.

Tym bardziej niepokoi mnie wasz dalszy los. Brawo, wasza wytrwałość i przywiązanie do ideałów zasługuje na najwyższy szacunek. Ale czy wy nie rozumiecie, że wasza prawda nikomu nie jest potrzebna i nie będzie w najbliższym czasie wykorzystana. O ile w ogóle będzie kiedyś wykorzystana… Ale — przypuśćmy, że tak, niech będzie! Przypuśćmy, że kiedyś zakazy zostaną wycofane i otrzymacie możliwość wykrzyczenia tego, co nosicie w sercu — na wszystkich placach. Czy naprawdę sądzicie, że to coś zmieni? Świat i tak jest podzielony na wierzących i niewierzących. Wierzących jest znacznie więcej. Przypuśćmy, że ilość ich się podwoi, a niewierzących niemal już nie będzie. Sądzicie, że to polepszy rasę ludzką? Sądzicie, że na świecie będzie mniej nieszczęść? Jeśli poważnie na to liczycie, Arkadiju Naumowiczu, to, przepraszam za ostre słowa, ale jesteście niereformowalnym durniem, i wszystko, co wam się przydarzyło, wynika z takiego a nie innego, ale waszego własnego charakteru.

Walentynie Nikołajewiczu — Sztern przerwał gospodarzowi biura, krzywiąc się z powodu dymu papierosowego. — Sytuacja jest taka, jaka jest i muszę pokornie wysłuchiwać waszej reprymendy, ale słowo honoru, nigdy nie chciałem tego, co mi przypisujecie. Jednakże jestem przekonany co do jednego: ludzie powinni wiedzieć, że świat jest zbudowany tak, a nie inaczej. I właśnie z wiedzy, a nie z namolnej ideologii ludzie powinni wyprowadzać swoje wnioski o budowie świata. Wydałoby się — najprostsza sprawa — ogłoście wszystko ludziom, niech sami wyprowadzają wnioski. Ale wy się boicie. Boicie, że myśli ludzi nie będą zgodne z waszymi ustaleniami. Boicie się nie tego, że ktoś pozna prawdę o aeronautyce, boicie się tego, że oni w ogóle poznają PRAWDĘ.

Sami mówicie, że prawdy nie da się ciągle ukrywać przed wszystkimi — powiedział Awruckij.

To nie ja powiedziałem — sprzeciwił się Sztern. — To amerykański prezydent Abraham Lincoln. Można stale okłamywać część narodu, można przez jakiś czas okłamywać cały naród, ale nikomu nigdy nie uda się przez cały czas okłamywać całego narodu.

Nie polemizuję. Amerykanie wiedzą to lepiej — ironicznie uśmiechnął się Awruckij.

Nie rozumiem jednej rzeczy — powiedział Sztern. — Dobra, zakazaliście nam latania. Ale natury przecież nie zmieniliście? Czyżby przez ten czas nikt poza nami nie latał? Przecież jesteście mądrzy, nie mogliście zakazać lotów w ogóle. Choćby utajnionych?

Posyłaliśmy — chętnie przyznał Awruckij. — Ale po was, poprzedniej wysokości nie udało się już nikomu osiągnąć. Maksimum — trzydzieści pięć kilometrów. Tego nie da się w żaden sposób porównać z waszymi osiągami. Mam takie wrażenie, że byliście ostatnimi, którzy latali dowolnie. Pozostali po prostu nie są dopuszczani powyżej stratosfery. Dlaczego tak się rzuciliśmy do zagospodarowywania Północy? Właśnie z tego powodu, Arkadiju Naumowiczu. I co? To, co wyście nazwali Antarktydą, też jest niedostępne! Tylko kra i czysta woda. Wysłaliśmy Łaniewskiego i straciliśmy go, musieliśmy to zapisać na konto kaprysów przyrody. Potem lodołamacz „Małygin”. A tu jeszcze się Włosi zaczęli krzątać, zagadywali o ekspedycji Andre. Pamiętacie, wyruszył ze Szpicbergenu na swoim „Orle”. A przecież było to jeszcze w 1897 roku! Przypomniano sobie Amundsena, Amerykanina Wilsona, naszych — Judaszowa, Kapicę i Danilina. Nawiasem mówiąc, o was też na Zachodzie niemało legend krążyło. Byliście popularni jak Salomon Andre, Nils Strindberg i Knut Frenkel. Cała ta wrzawa, jak sami rozumiecie, wcale nam nie była na rękę. Dlatego musieliśmy dogadywać się najpierw z Niemcami, potem Amerykanami, a całą Antarktydę otoczyć wianuszkiem zakazów. Południowe lodowce w ogóle zaliczyliśmy do neutralnych. Tak wyglądają sprawy! — Podpułkownik Awruckij zaczął palcami ugniatać nowego papierosa. — Rozumiecie teraz, dlaczego szczęśliwie dosiedzieliście do końca wyroku? Sądzicie, że uwolnilibyście się od takiego gada jak Siedoj, gdyby nie było obok Dustana Kerbabajewa? Zaciukałby was w żonie Siedoj, gdyby nie Dustan, bez wątpienia. Oto kto zasłużył na pomnik

Kerbabajew bez wyroku, tylko w ramach służby, przesiedział obok was cały wyrok. Siedoja z jego bykami w nocy to kto? — Awruckij wypuścił nerwowo pulsujący kłąb dymu.

Proszę tylko nie robić takiej zdziwionej miny. Trzymając parasol nad waszą grupą, zatrzymaliśmy samych tylko niemieckich szpiegów piętnastu, czy coś koło tego, nie mówiąc już o Anglikach i Amerykanach! Jedenaście ugrupowań bandyckich zlikwidowaliśmy…

Do drzwi ktoś zastukał, wyrwał Arkadija Naumowicza z objęć wspomnień.

Arkadiju Naumowiczu! — dźwięcznym głosem powiedział Lana. — Przyniosłam krople!

Sztern otworzył drzwi.

Jesteś aniołem, Łanoczko — powiedział czule.

Prawdziwym aniołem stróżem!

No co też pan! — Dziewczyna zarumieniła się. — To takie staroreżimowe! Proszę mi lepiej powiedzieć, Arkadiju Naumowiczu, dlaczego pan tak bez przerwy w domu siedzi? Przecież to strasznie nudne siedzieć w domu w taki słoneczny i cudowny dzień!

Pewnie tak — zgodził się Sztern. — Ale ze mnie już staruch, Łanoczko. W moim wieku ludzie preferują samotność.

W waszym wieku! — prychnęła dziewczyna. — Mówicie tak, jakbyście mieli osiemdziesiąt. A właśnie, ktoś do was dzwonił. Bardzo uprzejmy i dobrze wychowany mężczyzna. Ma takie dziwne imię, jakby pochodził z jakiegoś dumnego starożytnego rodu. Bo tak się właśnie przedstawił — dziewczyna roześmiała się. — Ruryk Iwniew. I powiedział, że jest ostatnim poetą.


Leningrad. Czerwiec 1959 rok


Po wejściu do pokoju, Arkadij Naumowicz od razu uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Nie, na oko wszystko było na swoim miejscu i w pokoju panował porządek, ale jednocześnie nie opuszczało Szterna przeczucie, że w pomieszczeniu ktoś był. Powiesił płaszcz na wieszaku, zdjął buty i podszedł do biurka. Na pierwszy rzut oka, wszystko było na swoim miejscu, ale tablice prądów atmosferycznych leżały nie tam, gdzie je zostawił, a zakładki wystawały za bardzo W serwantce ktoś zamienił miejscami pudełka z makaronem i kaszą. Rano Sztern postawił kaszę z prawej, teraz stała z lewej. Serce zaczęło mu walić. Arkadij Naumowicz pośpiesznie sięgnął po kasetkę z drobiazgami. Pudełeczko z zapałkami było na swoim miejscu. Przesunął zapałki, miękisz chleba w postaci kulki też leżał na swoim miejscu. Sztern uspokoił się. Widocznie szukali notatek, a tego akurat Sztern nie prowadził.

Wypiwszy dużą filiżankę kawy zbożowej „Jęczmienna”, uspokoił się ostatecznie. Bóg z nimi! Jeśli nie chcą go zostawić w spokoju, to niech sobie obserwują. Niech śledzą, niech grzebią w mieszkaniu, najważniejsze, że do głowy mu nie wlezą. Nie dysponują taką techniką.

Ciekawe, kto ich wpuścił? Na pewno nie Lana.. Najpewniej ten emerytowany artylerzysta Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew. Wezwali go pewnie, powiedzieli — wy, towarzyszu, jesteście starym komunistą, a dookoła wrogie otoczenie, i takie tam. Popytali o sąsiada, potem delikatnie podsunęli — trzeba, Kola, partia ci twoich zasług nie zapomni. Wiadoma sprawa, Nikołaj Gawriłowicz jest czujny, w końcu — podpułkownik, podczas wojny dezerterów stawiał pod ścianą.

Sztern podejrzliwie przyjrzał się pokojowi. Może zostawili jakieś urządzenia. Będą teraz po całych dobach słuchać, jak on się wierci na kanapie, jak skrzypią sprężyny. A dlaczegóż to, Arkadiju Naumowiczu, tak ciężko wzdychacie? Władza radziecka wam się nie podoba?

Sztern siedział trochę, wypił jeszcze jedną filiżankę „Jęczmiennej”. Nie, to tylko u nas mogą wpaść na coś takiego, żeby kawę z jęczmienia robić. Posiedział jeszcze. Hm, no, czemu nie, pomysł mu się w zasadzie podobał. Może nie jest to takie znowu bezpieczne, ale szaławiła diabełek już bódł go od środka kręconymi różkami: zadzwoń, przecież to ciekawe, jak oni zareagują. Będą pewnie rżnęli niewiniątka i rozkładali ręce. Ach, co też wy, Arkadiju Naumowiczu, my nie mamy z tym nic wspólnego! Myśmy już nawet zapomnieli o was. I bez was mamy roboty powyżej uszu. Albo jeszcze prościej zareagują. Powiedzą: co ci się nie podoba, ryju kryminalny? Przeszukanie ci się nie podoba? No to się ciesz, że niczego zakazanego nie znaleźliśmy, bo inaczej dawno już byś w Lefortowskim celę zasiedlił! Ta myśl wywołała zimne ciarki. Może w ogóle niczego nie szukali, a właśnie podłożyli?

Arkadij Naumowicz zaczął pośpiesznie przeszukiwać zakątki pokoju. Przerzucił wszystkie rzeczy w szafie i na antresoli, nawet do kanapy zajrzał, ale, na szczęście, niczego nie znalazł. Humor jednak i tak miał zepsuty. Już mu się odechciało dzwonić gdziekolwiek. Szlag z nimi. Niech, jeśli chcą, słuchają, szukają, niech, jeśli chcą, obserwują. Może akurat się przydadzą, jakby jacyś chuligani napadli. Bo przecież on nie ma nawet w domu nagrań rock and rolla na rentgenowskich kliszach, czyli na gnatach. Tak więc nie pada na kolana przed Zachodem, nie jest niewolnikiem i apologetą przeklętego kapitalizmu. Odsiedział swoje i uspokoił się. Nie pcha się do szeregów przodowników pracy komunistycznej, ale też nie wyleguje się w ostatnich szeregach. Pracuje jako laborant w Instytucie Chemii Nieorganicznej i wszystkie głupie myśli z głowy wyrzucił bezpowrotnie. Ale mimo wszystko nie potrafił zrozumieć, kto i czego w jego pokoju szukał.

Wyszedł do przedpokoju i poszedł do kuchni. Nikołaj Gawriłowicz Czelubiejew siorbał prosto z garnka zimną zupę. Ciamkał przy tym jak staruch, cmokał i spryskiwał kroplami pasiastą piżamę. Arkadij Naumowicz chwilę patrzył niechętnie na sąsiada. Och, żeby tak złapać za ten pysk i walnąć tłustym ryjem o stół i zapytać: no, paskudo, gadaj, kogoś do mojego pokoju wpuszczał? Arkadij Naumowicz tak plastycznie wyobraził sobie tę scenę, że zobaczył strach w małych świńskich oczkach Czelubiejewai nawet zacisnął palce w pięść, powstrzymując się, by nie narobić głupstw

Nikołaju Gawriłowiczu, nikt się o mnie dziś nie pytał? — zwrócił się do Czelubiejewa.

Ten przestał chłeptać zupę, podniósł głowę znad rondelka.

Co? — Dopiero teraz usłyszał pytanie i pokręcił przecząco głową. — Nie, Arkadiju Naumowiczu, nikogo do pana nie było. Zobaczyłbym, cały dzień siedzę w domu.

Pysk miał naprawdę szczery, tylko głową, ścierwo, kręcił przesadnie zamaszyście. Jakby chciał potrząsnąć mózgiem. Zresztą, skąd u artyleryjskiego podpułkownika miałby się wziąć mózg? Same kości w czaszce.

I nikt się o mnie nie pytał? — znowu zapytał Sztern.

Drapanie łyżki o dno rondelka ustało.

Nie — pomyślawszy chwilę, odpowiedział Czelubiejew. — Nawet nikt nie dzwonił.

Czelubiejew przeżuwał, a jego oczy patrzyły gdzieś w pustkę. „Obmyśla kolejny donos” — uznał Arkadij Naumowicz.

Odczuwał tak silną niechęć do sąsiada, że nie potrafił wytrzymać z nim w jednym mieszkaniu; ubrał się i wyszedł na ulicę. Tam zatrzymał się przy pierwszym automacie telefonicznym. Miał szczęście, odebrał sam Awruckij.

Dzień dobry, Walentynie Nikołajewiczu — powiedział Arkadij Naumowicz. — Sztern przy aparacie. Pamiętacie mnie jeszcze?

Co się stało, Arkadiju Naumowiczu? — z lekką ironią zapytał podpułkownik. — Sumienie pana wykończyło? Postanowił pan podzielić się z państwem swoim znaleziskiem?

Przecież mówiłem, że nic nie mam — oświadczył Sztern. — Rozumiem, Walentynie Nikołajewiczu, że byłemu zekowi nie można wierzyć. Tym bardziej, że obserwujecie go niejedną parą oczu. Ale powiedzielibyście swoim ludziom, że jak się grzebią w szafach pod nieobecność gospodarza, to niech to robią tak, żeby nie było śladów. I nie wiadomo po co sąsiada w to wciągnęliście!

Zaraz–zaraz! — szczerze zaniepokoił się na drugim końcu przewodu rozmówca. — Mówicie, że ktoś u was dziś robił przeszukanie? Proszę nie odkładać słuchawki.

Awruckij zamilkł, Arkadij Naumowicz zrozumiał, że podpułkownik z kimś się naradza, zasłaniając mikrofon dłonią. Po dłuższej chwili odezwał się: — Gdzie jesteście, Arkadiju Naumowiczu? W mieszkaniu?

Nie — przyznał się Sztern. — Nie chciałem robić przykrości człowiekowi. W końcu wypełnia obywatelski obowiązek. Dzwonię z automatu, obok domu.

Proszę wracać do mieszkania — polecił Awruckij.

Zaraz tam przyjadę.

Dziwne, ale wracając do domu, Arkadij Naumowicz zrozumiał, że jest onieśmielony i czuje się niezręcznie. Jakby zrobił coś brzydkiego i niepotrzebnego. Chyba chodziło o telefon, uświadomił sobie. Niepotrzebnie zadzwonił. Ten telefon do Awruckiego wyglądał jak prośba o pomoc. Sztern już uświadomił sobie, że bezpiecy nie mieli nic wspólnego z rewizją. W takim razie, co tu się działo? Wyglądało, że pokój przeszukiwali kryminaliści, którzy mimo wszystko nie wyzbyli się chęci zawładnięcia mityczną platyną. Albo złotymi sztabkami, jakoby przemycanymi statkami powietrznymi z sybirskich kopalni. Trzecia możliwość po prostu nie istniała.

Kiedy Sztern otworzył drzwi, poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie. Ponieważ w kuchni już siedział, wyciągając nogi na całą długość, podpułkownik Awruckij. Miał na sobie elegancki szary garnitur i dowodził małym oddziałem, składającym się z samych oficerów. Czelubiejew siedział naprzeciwko podpułkownika. Był purpurowy, co i rusz ocierał twarz z potu wielką kraciastą chusteczką. Na widok Szterna spurpurowiał jeszcze bardziej i odwrócił się, hałaśliwie smarkając w tę samą chusteczkę.

A oto i nasz Arkadij Naumowicz — powiedział podpułkownik Awruckij. — Proszę wziąć porucznika i iść z nim do pokoju, on tam sprawdzi, czy nie ma jakichś niespodzianek.

Porucznik długo chodził po pokój u z niewielką czarną metalową skrzyneczką, potem przykucnął, zaglądnął pod biurko i wyciągnął coś, co przypominało nabój karabinowy.

Znalazłem, Walentynie Nikołajewiczu — zameldował, przechodząc do kuchni. — W ramie biurka było.

Awruckij niedbale obejrzał znalezisko, ustawił urządzenie na stole.

Proszę wpisać do protokołu — powiedział i odwrócił się do Czelubiejewa. — Cóż, Nikołaju Gawriłowiczu, ubieracie się. Dziś będziemy sobie rozmawiać u nas.

Czełubiejew zbladł w oczach.

Przecież wam mówię — mamrotał oszołomiony.

Ten Nikolski oświadczył, że jest z waszej instytucji. Pokazywał mi dokument…

Wytłumaczenie skierowane było raczej do sąsiada niż do podpułkownika i bezpiek zrozumiał to w lot.

Ubierajcie się! — ponaglił — W Wielkim Domu na Litiejnym pogadamy.

Lana siedziała blada i wystraszona. Nie czytając, podpisała protokół spisany przez porucznika. Drugi oficer w tym czasie opieczętował pokój Nikołaja Gawriłowicza.

Do jutra, Arkadiju Naumowiczu — pożegnał się Awruckij.

Jak widzicie, to nie byli nasi ludzie. Proszę mieć świadomość, że podczas gdy my czekamy, inni czekać nie chcą…

Drzwi za bezpieką i sąsiadem zamknęły się. Arkadij Naumowicz został sam z dziewczyną.

Co tu się dzieje? — chlipnęła Lana.

Ach ty, Nikolski! — pomyślał Sztern. — Sukinsynu! Czyli to był on? Ale po co mu to? Co chciał u mnie znaleźć? Moje notatki? W dzisiejszych czasach na te notatki może stawiać tylko wariat albo człowiek kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego. A może szukał mitycznego sybirskiego złota?”

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania, więc zaczął uspokajać sąsiadkę. W głębi duszy czuł się podle i przeklinał siebie za to, że nie wytrzymał i zadzwonił do Awruckiego. Odsiedziawszy piętnaście lat w obozie, nasłuchawszy się opowieści wielu, bardzo wielu skazanych, nie mógł nie uważać swojego telefonu za rodzaj donosu, na skutek którego zatrzymano może nie najlepszego, ale jednak niewinnego człowieka. Winny był Nikolski, co Sztern rozumiał, nawet nie usiłując zrozumieć, kim tak naprawdę Nikolski jest — kryminalistą czy szpiegiem. Niepotrzebnie zadzwonił do Awruckiego. Och, niepotrzebnie! Dobrze, przeszukali pokój, ni cholery nie znaleźli.

To duma musiała w tobie zagrać, Arkasza, głupia i nikomu niepotrzebna duma. Zachciało się spuścić biesa egotyzmu!


Leningrad. Kwiecień 1961 rok


Szczerze mówiąc, tego kwietniowego dnia, jak rzadko błękitnego i czystego, Arkadij Naumowicz miał ochotę się powiesić. Rozpoczęty zwykłą jajecznicą i szklanką mocnej herbaty dzień, nagle eksplodował czymś niemożliwym, poderwał na równe nogi ludzi na całym świecie komunikatem TASS: „Dzisiaj, dwunastego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku — uroczystym barytonem odczytywał komunikat rządowy spiker — po raz pierwszy na statku kosmicznym „Wostok” lotnik–kosmonauta ZSRR, major Jurij Aleksiejewicz Gagarin, dokonał oblotu kuli ziemskiej i wylądował w wyznaczonym rejonie. Samopoczucie lotnika–kosmonauty ZSRR majora Gagarina jest dobre”.

W znajdującej się w sąsiedztwie szkole działo się coś nieprawdopodobnego. Zajęcia zostały odwołane i dzieciaki wrzeszczącymi grupkami miotały się po podwórku, ktoś przyniósł amatorski teleskop, i od pragnących popatrzeć przezeń w błękit niebios nie można się było opędzić. W gorączce podniecenia jakoś nikt nie zauważył, że lot Gagarina już się zakończył, każdy chciał zobaczyć na niebie iskierkę rakiety i przy teleskopie nawet doszło do małej bójki. Bójkę zgasił wuefista, który, ku niezadowoleniu młodzieży, sam zawładnął teleskopem i długo przeszukiwał niebo w poszukiwaniu metalowej błystki.

Arkadij Naumowicz patrzył na to całe podniecenie z okna, na zewnątrz spokojny, ale w duszy szalała mu wściekłość i rozpacz. Raz uprawomocnione kłamstwo rozrosło się, przekroczyło wszelkie możliwe i niemożliwe granice i zaczęło domagać się uznania za prawdę.

W pewnej chwili Sztern pomyślał nawet, że to on zwariował. Chcąc odzyskać utraconą duchową równowagę, wlazł do swojej serwantki. Pudełko zapałek leżało na swoim miejscu, i pod zapałkami, jak i wcześniej, spoczywał skamieniały już kawałek chleba. Arkadij Naumowicz pośpiesznie zaczął gmerać w stwardniałym miękiszu i uspokoił się dopiero wtedy, gdy pokój zalała łagodna błękitnawa poświata. Upewniwszy się, że wszystko jest na swoim miejscu, Sztern długo siedział na krześle, wpatrując się w błękitną zorzę. Opamiętał się dopiero, słysząc spanikowane głosy wystraszonych sąsiadów. Oglądając się ciągle i przeklinając siebie za lekkomyślność, ukrył źródło światła w świeżym miękiszu, włożył go do pudełka i przykrył z góry zapałkami. Arkadij owi Naumowiczowi było szczerze żal tego młodego człowieka, patrzącego teraz na czytelników z pierwszych stron gazet całego świata. Jasne było, że swoją nową rolę ów młody człowiek grał nie dla swojej osobistej przyjemności i nie z własnego kaprysu. To było polecenie partii, a polecenia partii zawsze są wykonywane, nawet jeśli do ich realizacji trzeba poświęcić własne życie. Tak na dobrą sprawę, to oraz wieloletnie milczenie samego Arkadija Naumowicza Szterna było wywołane tymże nakazem, popartym groźbą kompetentnych służb. „Tego wymaga Ojczyzna” — mówiła partia, a oni lecieli w niebiosa na niepewnych i śmiertelnie niebezpiecznych balonach i stratostatach. „Tego wymaga Ojczyzna” — powiedziała partia, a oni przestali latać i zamilkli, zgrzytając zębami, od chwili, gdy loty w niebo na takich samych balonach i stratostatach zostały wyklęte. Dziwna sprawa, zawsze znajdzie się taki, co wie lepiej od innych, czego potrzebuje Ojczyzna w tych czy innych okolicznościach.


Włożone do planszety, kosmiczne nasze mapy,

i szturman wdał się w sprzeczkę na temat jednej z tras.

Zegarek pokazuje, czternaście minut czasu.

Chłopaki, chodźmy na dwór, zapalmy jeszcze raz!


rozbrzmiewał na falach eteru baryton znanego piosenkarza. Oburzenie Szterna musiało znaleźć jakieś ujście, Arkady Naumowicz nie wytrzymał. Wyskoczył na korytarz, wykręcił numer, z którego nigdy nie korzystał, a który, tym niemniej, był trwale wyciosany w jego pamięci i zaczął czekać na połączenie. Numer ten otrzymał w pocztówce z pozdrowieniami, cztery lata temu. Na pocztówce nie było stempli pocztowych, ale charakter pisma Sztern rozpoznał natychmiast. Słuchawkę podniósł Uriadczenko. Nie widzieli się dwadzieścia cztery lata, ostatni raz przypadkowo spotkali się we władimirowskim więzieniu, ale czujni klawisze nie pozwolili im wtedy pogadać.

Słyszałeś? — zapytał Sztern, nie przedstawiając się.

Ostrożność była z gatunku głupich, Uriadczenko prychnął do słuchawki.

Nie tylko ja — powiedział. — Cały świat słyszał.

Kłamstwo powtarzane głośno i po tysiąckroć bardziej przypomina prawdę, niż prawda wypowiedziana tylko raz i po cichu — powiedział Sztern. — Kto usłyszy szept?

No to nie szepcz — poradził Uriadczenko. — Będziesz zdrowszy! Głupio teraz szeptać, od razu wyjdziesz na wariata. A i wszystko to, może, nie jest znowu takim kłamstwem. Ja już szacowałem. Nie wierzysz? Policz sam, mózgu, mam nadzieję, ci nie wytłukli?

Policzę — obiecał Sztern. — A co u ciebie?

W porządku — krótko odpowiedział Uriadczenko. — Ożeniłem się. Mam chłopaka. Loszkę. A u ciebie?

Nijak — odpowiedział Sztern. — Czy można cokolwiek zaczynać, żyjąc pod kloszem? Wiesz coś o Saszce?

A niby skąd? — zdziwił się Uriadczenko. — Przecież nikogo od tamtej pory nie widziałem. Najpierw, rozumiesz, kanał budowaliśmy, a potem osiadłem w Stalingradzie. Saszka, jak słyszałem, udał się do matki, na wieś. Gdzieś w okolice Tambowa. Mintiejew, powiadają, zaraz po uwolnieniu zmarł. Jeszcze w pięćdziesiątym trzecim.

To ja też wiem — rzucił Sztern. — Powiedzieli mi w pięćdziesiątym czwartym na Litiejnym. Powiedz mi lepiej, jak żyć, skoro wszystko stoi na głowie.

Słuchawka chwilę sapała.

Arkaszka, powiem ci tak — w końcu odezwał się Uriadczenko. — Ja już się więcej w nic nie pakuję. Sam pomyśl — mam rodzinę, chłopiec mi rośnie. A tak szczerze mówiąc, co ci za różnica? Przypuśćmy, że coś widzieliśmy. Komu to potrzebne? Nam i tak całe życie wykrzywiono. Gdybyś wiedział, co przeżyłem w Uchtłagu. Zresztą, co ja gadam — nie mniej ode mnie kręgów piekła przeszedłeś! Ile nam tego ludzkiego życia zostało? I ja mam swoimi rękami wszystko łamać? Po co? Kim oni dla mnie są, ci uczeni i popi, żebym ja za ich dobrobyt swoim płacił?

A prawda? — przypomniał Sztern.

Co — prawda? — zdziwił się rozmówca w odległym Stalingradzie. — Ja, drogi mój Arkaszo, nie jestem święty. Jestem człowiekiem prostym i nie pchałem się do grona proroków. Nie wybierałem sobie Golgoty, los mija podsunął.

Uriadczenko zamilkł. Połączenie było dobre, słychać było jak pokasłuje na drugim końcu przewodu. Sztern dobrze znał ten rodzaj kaszlu — gruźlik.

Rozumiem cię — powiedział Arkadij Naumowicz, żeby tylko coś powiedzieć.

I bardzo dobrze, że rozumiesz — zduszonym przez tłumienie kaszlu głosem powiedział Uriadczenko. — Jak chcesz, to wal łbem w zamkniętą bramę. Ale beze mnie.

Uralskie zony zwalcowały kanciastego kiedyś człowieka.

Nawet się nie pożegnali na zakończenie rozmowy.

Sztern nie miał pretensji do Uriadczenki. Rzeczywiście, ile mu życia zostało? Wszystko w porządku. Tak powinno być, prawa oporu materii ciągle jeszcze są aktualne.

Wrócił do pokoju, położył się na kanapie, założył ręce za głowę i, ze wzrokiem utkwionym w pomarańczowym abażurze na suficie, zaczął wspominać przeszłość. I z obliczeń ciągle mu wychodziło, że tak naprawdę to szczęśliwie przeżył tylko pięć lat. Cała reszta została stłamszona, zburzona i rozrzucona przez bezlitosny czas, przez tego straszliwego wampira ze spokojnym obliczem z prac historycznych i podręczników. W nich wszystko było uładzone: mongolska niewola — nieszczęście, Iwan Groźny — okrutny, ale sprawiedliwy car, walczący o zjednoczenie ziem Ruśkich, wyniszczające i śmiercionośne wyprawy pułków Piotra i Katarzyny — istota wzmocnienia państwa rosyjskiego. A do ludzkich owadzików, które bezlitośnie były deptane przez najjaśniejsze buty w imię wysokich celów i ideałów, nikt nie ma głowy — niech orzą i sieją, i przepijają co mogą w knajpach, małe niewidoczne mróweczki, których pracowitością syciła się owa historia. Co tam daleko szukać, czy nie byli takimi mrówkami Witia Uriadczenko, zmarły Mintiejew, ofiary katastrofy Usyskin, Morochin i Kołokolcew, czy on sam, Arkadij Naumowicz Sztern, przypadkowy przybysz, który dotknął tajemnicy stworzenia świata i przeżył potem całe życie z kneblem w ustach, lękając się powiedzieć prawdę, albowiem ta prawda zdaniem kogoś najjaśniejszego była niebezpieczna, ponieważ burzyła podstawy istniejącej wiedzy o świecie i wszystkie materialistyczne wyobrażenia ludzkości o Bogu, stworzeniu świata i prawdziwości nauki?

Przelicz’”. Tak chyba powiedział Uriadczenko. Czyżby miał na myśli, że w określonych warunkach lot „Wostoka” był jednak możliwy? Równikowy promień ziemskiego okręgu równy jest… Pamięć usłużnie podpowiedziała: „Sześciu tysiącom trzystu siedemdziesięciu ośmiu i dwóm dziesiątym kilometra”. Czyli chcąc dotrzeć do półokręgu, atmosfera powinna sięgać połowy średniego promienia Ziemi i wysokość jej… Nie, to wszystko powinno wyglądać nieco inaczej. Arkady’ Naumowicz usiadł przy biurku, szybko i pewnie wyrysował schemat i już się zagłębił nawet w obliczeniach, gdy w przedpokoju obudził się telefon. Telefon dzwonił uparcie i Sztern zrozumiał, że to dzwoni przeznaczenie.


Kazań. Zamknięta lecznica psychiatryczna. Styczeń 1964 rok


Sanitariusze w świrowni są różni, ale dobrych nie ma w ogóle, dobrym szybko wysiadają nerwy. W zamkniętej lecznicy psychiatrycznej pacjenci są szczególni. Bardzo często trafiają tu za zabójstwa. W kazańskim szpitalu długo przebywał kanibal Strieszniow, który cały wolny czas spędzał na sprawdzaniu smaku ludzkiego mięsa. Według Strieszniowa, smak mięsa zależał od płci, wieku człowieka, pory roku, w której miało miejsce bicie (właśnie tak określał popełnione przez siebie zabójstwa), od zawodu ofiary bicia i, najważniejsze, sposobu bicia. Strieszniow zażądał zeszytów i zaczął w nich pisać pracę naukową z ekonomii i z zapałem udowadniał, że przyszłość należy do kanibalizmu, że wyż demograficzny zmusi ludzkość do przejścia na ten wysokokaloryczny i stosunkowo tani produkt żywnościowy. W rozmowach z sanitariuszami Strieszniow dumnie nazywał siebie pionierem kanibalizmu, stawiając się obok wielkich podróżników, uczonych i kosmonautów, dokonujących pierwszych lotów w kosmiczne nieznane. „Sadyści! Bydlaki! — wrzeszczał Strieszniow, umykając przed strzykawką z neuroleptykami. — Ludzie mi jeszcze pomniki postawią! Postęp ludzkości ja zapoczątkowałem! A wy! — wskazywał palcem sanitariuszy. — Was podadzą mi na półmisku! Upieką z oliwkami w pysku!”. Komu taka perspektywa mogła wydać się kuszącą? Nic dziwnego, że sanitariusze wkładali wiele serca w reedukację kanibala, ale nie poprzez wykłady i czytanie Biblii, a poprzez aktywniejsze metody.

Aktualnie Streszniowatu nie było. Pakujący nos we wszystko Nikita Siergiejewicz Chruszczow zainteresował się losami sadysty, który w ciągu niecałych pięciu lat zjadł ponad dwudziestu ludzi i, dowiedziawszy się, że został uznany za niepoczytalnego, urządził lekarzom awanturę.

Jak żreć, to był poczytalny! — wrzeszczał sekretarz generalny na głównego psychiatrę kraju, tupiąc nóżkami, obutymi w lakierowane półbuty. — Dwudziestu ludzi zszamał. Cały Komitet Centralny w pełnym składzie mniej krów w tym samym czasie zjadł! Posadzę cię razem z nim, może wtedy zrozumiesz. Dwudziestu ludzi, a wy mu kaszę do sali nosicie? Nie rozumiem tego, może wy sami jesteście jakimiś padalcami? Może w sekrecie sami po nocach, na ulicach naszych miast, wpieprzacie innych?

Strieszniow został w trybie pilnym przewieziony na powtórne badania do instytutu imienia Serbskiego, gdzie lada dzień mieli go uznać za całkowicie poczytalnego i nadającego się do sądzenia.

To jakaś paranoja! — zakrzyknął doktor nauk medycznych Waszczenko, w wąskim kręgu kolegów — specjalistów. — Jeśli jest poczytalny, to powinniśmy jego pracę o odżywianiu rozpatrywać w Najwyższej Komisji Atestacyjnej!

Po prawej od sali Arkadija Naumowicza było cicho. W tej sali mieszkał Dalajlama. Stale medytował albo wędrował po astralu, dlatego ściany sali mu nie przeszkadzały. Wróciwszy z kolejnej podróży Dalajlama, który kiedyś nazywał się Rustam Faridowicz Amirchanow, opowiadał wszystkim chętnym, jak wyglądają mieszkańcy Saturna, jakie liście mają drzewa w Mgławicy Andromedy, czym zakończyła się wojna między Plejadami i Kasjopeją, dokąd podąża gwiazda Bernarda i kiedy Układ Słoneczny nawiedzi Gwiezdna Orda, która na swojej drodze bezlitośnie eksterminuje wszystko, co żywe. Według Amirchanowa wtedy właśnie należy oczekiwać Apokalipsy. Dalajlama Amirchanow opowiadał, że w przestrzeni kosmicznej istnieją niewidzialne gwiazdy, które pochłaniają widzialne światło. Ludzie o tych gwiazdach jeszcze nie wiedzą, odkryją je dopiero za dziesięć — piętnaście lat, ale pożytku z tego żadnego nie będzie. Sanitariusze I lekarze słuchali Amirchanowa z zadowoleniem, a Sztern go nie lubił i prosto w oczy nazywał łgarzem i durniem.

Z lewej strony sąsiadem był Mozart, w poprzednim życiu — Andriej Nikołajewiczu Żabin. Krążyły o nim sprzeczne opinie, mówiono nawet, że był kiedyś znaczącą partyjną fiszą, może nawet kandydatem do Biura Politycznego KC KPZR, co było, oczywiście, kompletną bzdurą — kto by leczył aparatczyka takiego wymiaru w prowincjonalnym zakładzie, gdzie nawet kaczkę sanitariusze przynosili wedle kolejności, a nie wedle potrzeb? Tym niemniej na muzyce Mozarta się znał, nie rozstawał się z dwoma pomalowanymi drewnianymi łyżkami, którymi zręcznie wystukiwał ulubione melodie. Najlepiej wychodził mu „Marsz Turecki”, kompozycja własna, którą Mozart najchętniej wykonywał na ogolonych głowach pacjentów. Słowo honoru, że nawet sanitariusze bili mu brawo, a w święta numer ten nieodmiennie wchodził do programu koncertu, przygotowywanego przez pacjentów dla pracowników powiatowego wydziału zdrowia.

Zwykle występował na nim też siłacz Dżambatyrow, który za molestowanie swojej córki zadusił przewodniczącego kołchozu. Sąd stanął przed nierozwiązywalnym problemem — albo musiałby uznać, że członek partii może zgwałcić nieletnią, albo udać, że nic takiego nie miało miejsca, a Dżambatyrow po prostu zwariował i nie może ponosić odpowiedzialności za swoje czyny. W psychiatry — ku siłacz, zakładając się albo i bez, podnosił dowolnego widza, żonglował ćwiczebnymi granatami z gabinetu obrony cywilnej, robił szpagat z siedzącymi mu na ramionach sanitariuszami i w ogóle dokazywał cudów siły. Dżambatyrow był w szpitalu lubiany. Lekarze dawno uznaliby go za wyleczonego, ale liczna tatarska rodzina przewodniczącego jeszcze nie ostygła z chęci zemsty i Dżambatyrow przebywał w szpitalu na zasadzie pacjenta „zdekonwojowanego” — rąbał drwa i wykonywał inne prace, wymagające zręczności i siły.

W szpitalu znajdowali się bardzo różni ludzie, którzy z szacunkiem odnosili się do nowego pacjenta. Lęka rzom Arkadij Naumowicz Sztern usiłował wytłumaczyć, że nie jest żadnym świrem, a siedzi raczej z powodu przekonań politycznych. Wysłuchawszy Arkadija Naumowicza, lekarze zgodnie pokiwali głowami: dwa, góra trzy lata i Arkadij będzie mógł wrócić do swojej pracy doktorskiej. Akurat, zresztą, towarzysz pułkownik z Pitera specjalnie przyjechał, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia chorego. Rzeczywiście, zaraz za ordynatorem do sali wszedł stateczny i uśmiechnięty bezpiek Walentyn Nikołajewicz Awruckij, usiadł na kiwającym się taborecie, owiał Arkadija Naumowicza cierpką chmurką „Chypre’a”, uśmiechnął się jak do starego znajomego i niecierpliwie machnął ręką do ordynatora, że niby dajcie pogadać ze starym przyjacielem!

No, witajcie — władczo uścisnął rękę pacjenta.

Jak samopoczucie, Arkadiju Naumowiczu? Przywiozłem wam banany i mandarynki, nawet udało mi się zdobyć ananasa, słowo honoru!

I zaczęła się rozmowa, niezrozumiała i niepotrzebna, w której obaj, jak bokserzy, nie raz już spotykający się na ringu i dobrze znający atuty rywala, tańczyli, zasłaniali się rękawicami, klinczowali, udawali ataki, ale żaden z nich nie decydował się na zadanie pierwszego ciosu.

Proszę opowiadać, proszę — dodawał otuchy pułkownik Awruckij, zdecydowawszy się w końcu na atak.

Nikt już wam nie będzie przeszkadzał. Tu możecie opowiedzieć całą prawdę. Opowiedzcie ludziom, że Ziemia nie jest okrągła, a płaska, że stoi na trzech wielorybach, że pod nami znajduje się bezkresny słony ocean, że niebo nad nami zamknięte jest sferą niebieską, o którą w latach trzydziestych rozbijały się wasze balony i stratostaty. Opowiadajcie! O tym, że gwiazdy są po prostu wtopione w niebiański kryształ, że Księżyc i Słońce poruszają się po nieboskłonie na specjalnych szynach, że mgławice nie są skupiskami gazu czy odległymi galaktykami, a tylko i wyłącznie wynikami lenistwa aniołów, którym nie chce się przetrzeć sfery niebieskiej suchą ściereczką. Dlaczego milczycie?

Sztern oblizał wargi. Jego otyła i blada twarz wyglądała na oblicze nieboszczyka.

Wiecie co — powiedział. — Czuję się jak skończony idiota. Długo żyłem oczekiwaniem, ale nie nigdy nie pomyślałem, że istnieje takie proste wyjście.

Awruckij uśmiechnął się:

Przyzwyczajajcie się — poradził. — Tu, jak już powiedziałem, możecie nie grzeszyć przeciwko prawdzie. Tak, macie absolutną rację — żyjemy na powierzchni płaskiej Ziemi. Owszem, nasza Ziemia rzeczywiście stoi na trzech wielorybach i nikt nigdy nie poleciał w kosmos, ponieważ nie można się przebić przez sferę. Na pewno wam ulżyło, że nie tylko wy to wiecie. Tak więc, proszę — wykrzyczcie tę prawdę.

W domu wariatów? — zapytał Sztern.

Na razie — powiedział bezpiek. — Kiedy ogłosi się, że ludzie dotarli na Księżyc, będziecie mogli wykrzykiwać to na każdym rogu. Dogadaliśmy się już z Amerykanami. I, oczywiście, wszystko potwierdzimy. Ale nie o tym chciałem mówić. Gdzie jest gwiazda, którą zdjęliście z pokrycia rozbitego stratostatu? Długo bawiliśmy się w kotka i myszkę, ale nadszedł czas na męską rozmowę. Oddajcie gwiazdę, potrzebuje jej państwo. Przecież ciągle jeszcze, do chwili obecnej nie wiemy, co to jest! A jej zbadanie może przewrócić do góry nogami naszą wiedzę o fizyce przestrzeni. Oddajcie, Arkadiju Naumowiczu!

Nie mam jej — odciął Sztern, dziecinnie skrzyżowawszy palce za plecami. — I nigdy nie miałem. Może miał Mintiejew?

Mintiejew zmarł — przypomniał mu Awruckij.

Tak, udało mu się — skinął głową Arkady Naumowicz.

Głupi upór — wzruszył ramionami Awruckij.

A co by się stało, gdyby gwiazda już wtedy trafiła do rąk wojskowych? — zapytał głuchym głosem Sztern.

Pewnie uratowalibyście wiele ludzkich istnień — twardo oświadczył pułkownik. — Wojna z Hitlerem nie byłaby tak krwawą…

Wątpię — westchnął Sztern. — Ale chcę was zapytać, co by było z nami? Ze mną, z Mintiejewym, z Uriadczenką i Nowikowym? Dlaczego milczycie, pułkowniku. Ach, zapomniałem wam pogratulować…

Nie mam nic do powiedzenia — mruknął Awruckij.

O Boże! — Sztern wstał. — Wy ciągle chcecie ratować pole, nie zauważając, że pod buciorami chrzęszczą deptane kłosy! Mogę już wrócić do swojej sali?

Proszę posłuchać! — Pułkownik chwycił Szterna za rękaw. — Zrozumcie: nie wypuszczą was, póki nie otrzymają gwiazdy!

A po co mam niby wychodzić? — wzruszył ramionami Arkadij Naumowicz. — Jestem w domu, pułkowniku. W domu.

Przez długą chwilę Awruckij uważnie mu się przyglądał.

Szkoda — powiedział w końcu. — Miałem pełnomocnictwo do przedstawienia bardzo korzystnych propozycji.

Boże! — westchnął Sztern. — Jakże mam was wszystkich dość: tych kryminalistów, szukających nieistniejących skarbów, tych uczonych, marzących o wjechaniu do raju na cudzych plecach, tych służących władzy, walczących o dobro całej ludzkości! Żeby osiągnąć efemeryczne ogólne szczęście, bez namysłu złamaliście życie mnie, Mintiejewowi, Nowikowowi, Udriadczence. I to tylko dlatego, że zdobyta przez nas prawda okazała się niepotrzebna. Ile jeszcze żywotów złamiecie, zanim przekonacie się, że wszechogólne szczęście jest nieosiągalne, a my jesteśmy tylko pyłkami na płaskich drogach wszechświata i od czegoś ogromnego oddziela nas niebieska sfera. Nie wiem, czy tam jest Bóg, nie wiem, przez kogo i po co został stworzony nasz świat, ale wiem, czego jestem pewien: nie jest stworzony dla krwawych eksperymentów i waszej tępoty. Kiedyś naszemu Stworzycielowi znudzą się wszystkie ludzkie sztuczki i wtedy nastąpi koniec. Nie będzie trąb i powtórnego nadejścia, po prostu trzy wieloryby machną ogonami i… Boję się, pułkowniku. Stoimy na skraju przepaści, przy której niczym są wszystkie ludzkie wysiłki i dążenia. Wy jesteście zbyt młodzi i nie pamiętacie starego podręcznika geografii. A w tym podręczniku była dziwna rycina — mnich dotarł do skraju świata, przebił sferę niebieską i wysunął głowę, chcąc zobaczyć, co się za nią kryje. Świat ma w nosie nasze kłamstwa. Wszyscy stoimy na skraju i nadszedł czas zerknąć, co jest tam dalej!


Wieś Androncewo pod Wołogdą. Październik 1936 rok


Był czas babiego lata. Po niebieskim niebie fruwały nieważkie pajęczynki, w lesie panował gęsty zapach grzybów, między drzewami bezczelnie czerwieniły się muchomory. Liście na drzewach jesień już zezłociła, ale trawa jeszcze zieleniła się i spacer po lesie byłby czystą przyjemnością, gdyby nie kierowali się w tym momencie na miejsce katastrofy. Nie było szans na to, że chłopaki ze stratostatu „Siewier” uratowali się i czekają teraz na nich przy ognisku. Z obliczeń wynikało, że stratostat został wyniesiony na niewyobrażalną wysokość. Najprawdopodobniej zaklinowały się klapy, przez które spuszcza się gaz. Jeśli aparat był w stratosferze ponad dwie doby, to tlen dla Usyskina i Morochina musiał się skończyć znacznie wcześniej. A sądząc z obserwacji, stratostat majtał się w niebiosach znacznie dłużej. Wszyscy byli przybici.

Z tyłu została wieś Androncewo, składająca się z dziesięciu chat z bali, przyklejonych do zbocza wzgórza nad wąską leśną rzeką Sindoszką. Jeden z mieszkańców wsi, Nikołaj Małkow znalazł w lesie stratostat. Najpierw pomyślał, ze pośród połamanych drzew leży szary wieloryb, ale zbliżywszy się, zobaczył ogromną, w połowie nadmuchaną gumową gruszę, oplataną mnóstwem lin. Poniżej gruszki, wbita w ziemię, metalowo połyskiwała kula z okrągłymi okienkami, zaglądnąwszy do jednego, wieśniak zobaczył nieruchomo leżących ludzi. Małkow ruszył do powiatu, poinformował o znalezisku radę powiatu, stamtąd zadzwonili do Wologdy, a z Wołogdy wiadomość dotarła do Moskwy. Wojskowi dali samolot, na którym ekspedycja ratunkowa wyleciała tego samego dnia. Dyrektor instytutu uprzedził, by z prasą, szczególnie z robotniczymi korespondentami uważać, ale i bez tych ostrzeżeń nie było zwyczajnie czasu na rozmowy z żurnalistami. Od razu po lądowaniu ekipa ratunkowa w dwóch samochodach pojechała do Androncewa, a po przybyciu, zostawiwszy radiotelegrafistę w domu Malkowa, natychmiast wyruszyła na miejsce katastrofy.

Małkow prowadził. Za plecami sterczała mu dubeltówka. Przewodnik był wysoki, chudy i brodaty. Sądząc z jego gadatliwości, Małkowowi podobało się być w centrum zainteresowania. Ciągle opowiadał, jak znalazł stratostat, dodając za każdym razem nowe szczegóły.

Okolica była bagnista, dlatego do miejsca wypadku nie dało się dotrzeć szybko. Wśród zaczynającej już płowieć zieleni czerwieniły się dojrzałe jagody. Małkow prowadził ratowników po ledwo widocznych zwierzęcych ścieżkach, aż dziw, że ani razu nie stracił tropu.

Dotarli do aparatu o czwartej.

Najpierw był niski zagajnik, potem za wielką polaną zaczął się stary, mieszany las. W połowie pozbawiony gazu aparat, z boku rzeczywiście przypominał dziwnego wieloryba, który upadając, zmiął młode brzózki i choinki. Zwaliwszy się z niebios, gumowy balon zgniótł wiele jagód — maźnięcia soku na jego powłoce przypominały krwawe ślady. Nad miejscem katastrofy stratostatu wisiała niezrozumiała błękitnawa zorza, ale nie to interesowało ekipę — najpierw rzucili się sprawdzić losy ludzi. Metalowa gondola z malutkimi iluminatorami do połowy wbiła się w próchnicę. W kabinie panowała ciemność, a grube szyby nie pozwalały zobaczyć, co się dzieje we wnętrzu. Tylko Małkow zapewniał, że widzi w gondoli dwie nieruchome postacie. Stratostatem poleciała para, Usyskin i Morochin. Myśliwy nie mógł o tym wiedzieć.

Mintiejew obejrzał gondolę, przechwycił spojrzenie Szterna i wyrazistym gestem przejechał kantem dłoni po gardle. Sztern ponuro przytaknął skinieniem głowy. Uriadczenko i Nowikow przygotowali narzędzia i zaczęli metodycznie odkręcać śruby mocujące luk. Było to trudne zajęcie, śruby nie chciały puszczać i poddawały się z ogromnym trudem, pozostali w tym czasie mogli się rozejrzeć.

Potrzebne będą konie — powiedział zatroskany Mintiejew. — Nie da się inaczej wywieźć stratostatu.

Będziemy mieli — zapewnił go Sztern. — Jak tylko tu skończymy, ja sam skoczę do rady powiatu. Pomogą! Przecież tam też są ludzie radzieccy!

Szkoda chłopaków — westchnął Mintiejew. — Ale im się dostało!

Musimy zwołać chłopów — oszacował Sztern. — Bez nich nie damy rady.

Mam nadzieję, że sobie poradzisz — powiedział Mintiejew.

Nikołaj Małkow, z płonącymi z ciekawości oczami, okrążał wiszący na połamanych drzewach balon.

Ej, słuchajcie, uczeni wy tam, ludzie! — nieoczekiwanie zawołał zza balonu. — A co to jest? Kto mi powie, co to za pierduła? Jak pożar! Oślepnąć można!

Sztern i Mintiejew pośpieszyli w kierunku, skąd dochodził głos. Tam po raz pierwszy zobaczyli gwiazdę. Na grubej metalizowanej gumie balonu płonęła jaskrawo–błękitna iskra. Rozchodziły się od niej liczne aureole i wydawało się, że wraz ze światłem we wszystkie strony rozchodzi się spokój.

Co to jest? — zapytał oczarowany Mintiejew i, widząc, że Sztern wyciągnął ku niej rękę, uprzedził: — Nie dotykaj, to może być niebezpieczne.

Dobro nie może być niebezpieczne — nie wiadomo dlaczego odparł wtedy Arkadij, patrząc, jak mieni się nieprawdopodobny, bajeczny, skrzący się brylancik na jego dłoni.

Jakież to piękne! — wymamrotał Nikołaj Małkow i przykucnął, żeby zrobić sobie skręta z kawałka gazety. Ale widać palenie w tym momencie wydało mu się nie na miejscu, bo wsypał tytoń z powrotem do kapciucha, wstał i jak zaczarowany pochylił się nad dłonią Szterna, na której ciepło lśnił cud.

Jakby słońce! — wymamrotał.

Żywy! — rozległ się krzyk od gondoli i wszyscy rzucili się w tamtym kierunku. Sztern też ruszył, zacisnąwszy tęczowe migotanie iskierki w dłoni. Uriadczenko i Nowikow wyciągnęli z gondoli obu. Morochin był martwy, ciało już ostygło, Usyskin, którego rozbita głowa owinięta była rękawem białego podkoszulka, pokrytego burymi plamami, ciężko, z trudem oddychał. Twarze obu pokrywały liczne wielkie sińce. Widać nieźle oberwało się chłopakom w powietrzu.

Lekarz! Lekarz! — zawołało jednocześnie kilka osób, lekarz już pochylał się nad rannym.

I jak? — zapytał Mintiejew. — Jaki jest jego stan, doktorze?

Lekarz pokręcił głową. Jego twarz była nieprzenikniona.

Jest przytomny — powiedział.

Usyskin otworzył oczy, na jego wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

Arkasza… Witek… — powiedział szeleszczącym szeptem.

Jednak doczekałem się was!

Milcz — polecił Mintiejew. — Milcz, Loszka. Potem wszystko opowiesz!

Ko… mu? — na dwa tempa odpowiedział Usyskin.

Aniołom w niebiosach?

Wszystko będzie dobrze — obiecał Mintiejew, ale brakowało jego głosowi pewności.

Usyskin wychwycił to i znowu spróbował się uśmiechnąć.

Te… raz… — wy skandował znowu. — Ważne… Bardzo…

Leżał chwilę z zamkniętymi oczami, potem przywołał do siebie Mintiejewa i Szterna.

Ważne… — wyszeptał znowu. — Ile kilometrów, nie wiem… Tysiąc albo i więcej… Kopuła… Kopuła nad ziemią. Kopuła jest oblodzona. Kilometrowe sople… Nadzialiśmy się na jeden z nich… i zaczęliśmy spadać… A tlen… dwadzieścia sześć procent… ozonu wykazały czujniki… mezosfera… ale i tak niepojęte… I zaczęło się!

Milczał przez chwilę, ale po upartym spojrzeniu widać było, że sili się opowiedzieć wszystko.

Wieloryby… — powiedział. — Trzęsienia ziemi… mnich z podręcznika… myślałem bajka… dla Słońca okna… i tunel… długi taki… jak w górach… — Usyskin chrapliwie westchnął i powtórzył: — Mnich na skraju ziemi…

A to? — Sztern rozchylił palce i błękitna zorza rozświetliła pogrążający się już w mroku las, oświetliła wielorybią tuszę stratostatu, drobnymi iskierkami zatańczyła na metalu gondoli, na twarzach otaczających rannego ludzi. Ciepła iskierka wesoło tańczyła na dłoni Szterna.

Usyskin szeroko otwartymi oczami popatrzył na mieniącą się skrę, drżącą na dłoni kolegi.

Gwiazda — powiedział czule i cicho. — Gwiazdeczka…

I umarł.

Wszystko skończyło się dla niego i wszystko dopiero się zaczęło dla pozostałych. Były nowe starty i Mintiejew ze Szternem na własne oczy zobaczyli gigantyczne wielokilometrowe sople lodu, zwisające z tęczowej kopuły sfery niebieskiej. Zobaczyli tunel, po którym poruszało się, wymachując giętkimi mackami protuberancji, Słońce. Widzieli dziwne skrzydlate istoty, oczyszczające niebieską sferę z oblodzenia i szadzi, a pewnego razu, kiedy Sztern, Mintiejew i Uriadczenko wzbili się na rekordową wysokość, kryształowa czystość dnia pozwoliła im obserwować fantastyczny i potworny zarazem widok — gigantyczne płaskie ogony Lewiatanów, na których w praoceanie spoczywał dysk Ziemi.

Ale los tych ludzi był już zdecydowany przez niewysokiego wąsatego człowieka o stromym niskim czole i oszpeconej dziobami twarzy. Wódz długo siedział nad sprawozdaniami, ssąc niezapaloną fajkę, długo zastanawiał się, ważąc fakty i obliczając konsekwencje, potem trzasnął w papiery dłonią o krótkich palcach i podniósł tygrysi wzrok na cierpliwie oczekującego jego decyzji przewodniczącego Akademii Nauk.

Przedwczesne — powiedział głuchym głosem. — To dotyczy polityki, a ta jest dziewoją konserwatywną. Nie możemy odżegnać się od materialistycznego światopoglądu. To zahamuje przemysłowy rozwój kraju. Państwo jest ważniejsze. Odważni ludzie, silni ludzie, szczerze jest mi ich żal!


Koniec Ziemi. 22 marca 1965 rok


Od rana za oknem słychać było szpaki. Okna były jeszcze zaklejone na zimę, ale szczebiot szpaków przebił się do sali i obudził Arkadija Naumowicza Szterna. Gdyby nie kraty w oknach i nie służbowe umeblowanie sali, wszystko wyglądałoby jak w domu, na Wasiljewskim Ostrowie. Tylko sąsiedzi byli inni, no i sanitariusze nijak nie pasowali do domowego opisu. Trzymano Szterna w jedynce, widać takie było zalecenie kierownictwa.

Zamek w drzwiach zazgrzytał, do sali zajrzał brodaty sanitariusz o ksywce Demon.

Pora śniadać — rzucił ponuro. — Ty, Naumycz, nie zwlekaj, dziś ma dyżur Duremar*, a on lubi, żeby wszystko szło według rozkładu.

Śniadanie było skromne. Owsianka, białe pieczywo, lekko posłodzona herbata. Pacjenci jedli bez pośpiechu, rozmawiali. Krążyły słuchy, że do szpitala ma wkrótce wrócić kanibal Strieszniow.

Uważam, że powinniśmy wyrazić swój protest — powiedział twórca narkotycznego kierunku w sztuce, Maksym Pietlucha. — Urządzimy mityng, lekarze powinni wiedzieć, że jesteśmy przeciwni jego powrotowi do szpitala. Niech jedzie się leczyć do innego.

Nie należy przekładać swojego bólu głowy na innych — natychmiast zaoponował mechanik–amator Kulibin. Nawet przy śniadaniu jedną ręką budował coś z zapałek, którym sanitariusze przewidująco obcięli siarczane główki. — Dziś wyślemy gdzieś kanibala, potem ogłosimy wolność prasy, a może i prezydenturę na wzór Ameryki ogłosimy?! Wystarczy, że z powodu politbiura łeb boli, a jak coś człowiek powie, od razu szprycują siarką.

Nie pakujmy się w politykę! — ostrzegł go Maksym Pietlucha.

Pakujmy, nie pakujmy, a siarkę i tak ci wstrzykną! — dość racjonalnie zauważył Kulibin.

Lepiej zapytaj naszego Kopernika! — wrzasnął prosty radziecki wariat Andriej Andriejewicz Kapustin.

Ten trafił do szpitala dlatego, że ogolił na zero swoją żonę, sąsiadów, co było jeszcze zwyczajnym chuligaństwem, ale potem usiłował ogolić przewodniczącego Rady Wiejskiej. — Słyszysz, Kopernik, co myślisz o Strieszniowie?

Sztern nie od razu uświadomił sobie, że pytanie skierowane jest do niego.

Pożre skubany nas wszystkich — mruknął. — Z Pietluchy przecież można tyle schabowych nastrugać…

Sanitariusz Demon pojawił się w stołówce z pasem na ramieniu.

No? — zapytał znacząco. — Kto tu u nas dziś jest pierwszym ochotnikiem do zastrzyków?

Pacjenci zamilkli, z lękiem wymieniając spojrzenia: znamy my te zastrzyki, człowiek po nich dwie godziny leży zwinięty w supeł…

Idziemy, Kulibin! — powiedział Demon, ruchem ręki łamiąc konstrukcję z zapałek.

Dlaczego ja? Dlaczego ja? — rozjęczał się mechanik — amator. — O, Pietluchę weź, on nie potrzebuje mózgu, on jest cały w sztuce! Albo Kopernika, w dzień i tak gwiazd nie widać!

Idziemy, idziemy — Demon leniwie popchnął Kulibina do wyjścia.

To jest zemsta polityczna, towarzysze! — zawył Kulibin.

Jego wrzaski ucichły w korytarzu. Przez jakiś czas wszyscy siedzieli zmieszani. Do stołówki zajrzała sanitariuszka Chmyzoczka, grube, bezczelne czterdziestoletnie babsko. Chmyzoczka dwa razy siedziała w zonie za kradzieże, dlatego nie znosiła psycholi, poza Szternem, któremu współczuła i nawet czasem częstowała domowym pierożkiem albo jabłkiem. „Wycierpiałeś się, biedaku, przez te piętnaście długich lat! — mówiła, współczująco patrząc, jak Arkadij Naumowiczje. — Jedz, kto ci jeszcze przyniesie coś smacznego? Te suki mogą zdrowego załatwić, co dopiero chorego!”. Dziś Chmyzoczka była w dobrym humorze, nie tłukła nikogo szmatą, wesoło zawołała:

Jak tam, szizole, nawpieprzaliście się? No to mi marsz do sal, zaraz Duremar będzie robił obchód!

W pokoju Arkady Naumowicz położył się, ale zaraz przypomniał sobie, że Duremar nie lubi bałaganu i uważa, że chorzy w ciągu dnia nie powinni wylegiwać się w łóżkach, a zajmować pracoterapią. Sztern wstał w odpowiedniej chwili — do pokoju wpadł lekarz w białym kitlu ze swoimi szklanymi probówkami na kał, wiszącymi na piersi — zaiste, Duremar, skradający się po śladach Buratina.

No i jak, Arkadiju Naumowiczu, jak się czujemy? — zapytał. — Pacjenci nie dokuczają? Język proszę pokazać. Tak! Patrzcie na mój palec! Wciągnijcie dolną wargę! Ta–ak! Teraz górną! Dobrze! Bardzo dobrze! Do wyzdrowienia daleko, ale samopoczucie się polepsza’ Czytaliście szkolną „Astronomię”? To bardzo dobrze, czytajcie dalej! — zastanowił się chwilę i wypowiedział niewiarygodne słowa: — Od dziś bez zabiegów, tylko spacery!

Oto jaki to był udany dzień. Szterna i Baronowskie — go, chorego z sąsiedniej sali, skierowano na pracoterapię — rżnąć drzewo do szpitalnej kuchni. Drewno było kiepskie, próchno przeżarte przez korniki, ale Sztern miał wspaniały humor, niebiosa były błękitne, a złoty dysk słońca dodawał radości i sił.

Nie pędź tak — chrypiał Baronowski. — Dla kogo tak się starasz?

Baronowski był spokojnym wariatem. Z zawodu był dworcowym złodziejem. Do lecznicy trafił prosto z pracy w stanie białej gorączki i już pierwszego dnia długo ganiał za pielęgniarką z odebraną jej strzykawką, a potem spędził tydzień w pasach pod nadzorem Demona i Orangutana, którzy szybko wybili mu z głowy wygłupy. Lada moment mieli go przenieść do aresztu śledczego.

Przerwa na fajkę! — oznajmił Baronowski i demonstracyjnie usiadł na koźle.

Sztern zostawił go i poszedł w kierunku komórki, pod ścianą której urządził swoją kryjówkę. Pudełko z zapałkami przywiozła mu Lana, która była na widzeniu z pozwolenia służb specjalnych. Sztern bardzo się bał, że sąsiadka zawiedzie go, ale tak się nie stało. I wszechpotężne służby specjalne okazały się nie takie znowuż wszystkowiedzące i wszystkowidzące, jak to się Szternowi wydawało. Zaiste: wyobrażając sobie drapieżnika, zaczynamy od tego, że wymyślamy mu kły…

Pudełko od zapałek było na swoim miejscu. Sztern nagle poczuł nieodpartą chęć zerknięcia na gwiazdę. To było głupie życzenie, ale rosło w nim i potężniało, krusząc pancerz rozumnej ostrożności. Sztern wsunął pudełko głębiej do schowka, ale to nie pomogło. Chęć zerknięcia na gwiazdę była silniejsza niż strach. Znowu wyjął pudełko ze skrytki. Pod zapałkami bielała kulka z chleba. Jeszcze nawet nie widząc gwiazdy, Sztern wyczuwał jej miękkie ciepłe światło, rodzące w człowieku wiarę i umacniające nadzieję.

Popatrzył na Baronowskiego. Ten ponuro siedział na koźle. Palenie w szpitalu było zabronione, a przerwa na papierosa bez papierosa, stawała się po prostu udręką. Chęć zapalenia była tak silna, że Baronowski pochylił się, chwycił garść świeżych opiłek i zaczął je chciwie wąchać.

Sztern poszedł za komórkę i jeszcze raz się rozejrzał. Dokoła było pusto, zaczął więc pośpiesznie rozłupywać skamieniałą grudkę, kryjącą gwiezdne światełko. Gwiazda była na swoim miejscu. Delikatne lśnienie rozświetliło ponury zakątek za komórką, magiczna fala podchwyciła Arkadija, podarowując mu spokój. Iskierka mieniła się na jego dłoni, a on, nie znając jej nazwy i astronomicznych parametrów, czuł, że samo jej istnienie czyni życie innym. Wszystko co przeżył, wydało mu się teraz drobne i nie zasługujące na uwagę. Gwiazda migotała na jego dłoni, była obietnicą wieczności życia i nienaruszalności prawd.

Sztern był zbyt pochłonięty wpatrywaniem się w swój niebiański talizman i dlatego nie usłyszał wystrzału. Po prostu tępy ból, niczym nóż uderzył go w lewą pierś, zaskoczony patrzył na malutką dziurkę w niebieskiej flaneli kurtki, skąd nagle wytrysnęła fontanka czerwonej krwi, oszołomiony rozejrzał się i zobaczył zdenerwowanego, ze skamieniałą twarzą Maksyma Pietluchę, zbliżającego się z pistoletem w dłoni. Z opóźnieniem uświadomiwszy sobie, że próżno zaniechał ostrożności, a jedna ze stron, polująca na gwiazdę w końcu ją dostała, Arkadij Naumowicz znalazł w sobie siły, by wyciągnąć ręce ku niebiosom.

Płomienna iskierka, lśniąca życiowym blaskiem na jego dłoni, nagle rozjarzyła się tak, jak płonęła na gumowej powłoce stratostatu ćwierć wieku temu i pomknęła do góry, by zlać się z przenikliwym błękitem odległej niebieskiej sfery, skąd została pochwycona przez wyprzedzających swoje czasy ludzi. A może to nie gwiazda wcale pędziła do nieba, a podążała tam, udręczona ziemskimi cierpieniami, dusza aeronauty Arkadija Naumowicza Szterna.


Tłumaczył Eugeniusz Dębski


* OSSOWIACHIM — Obszczestwo Sodiejstwija Oboronie i Awiacionno–Chimiczeskomu Stroitielstwu SSSR — Towarzystwo Wspierania Obrony i Lotniczo–Chemicznej Budowy ZSRR — organizacja czynna w latach 1927–1948 — w całym tekście przypisy tłumacza.

* Blucher Wasyli — marszałek ZSRR — 1935. Aresztowany, zmarł podczas śledztwa.

* Wielki Leninowski Związek Młodzieży Socjalistycznej — Komsomoł.

* Czkałow — pilot — legenda, mistrz akrobatyki samolotowej, bohater ZSRR, przeloty nad biegunem wraz z Bajdukowem, Lewaniewskij — pilot, bohater ZSRR; Gromow — pilot, rekord długości lotu w 1934

* „Bolszoj Dom”(Wielki Dom) — znajdujący się na prospekcie Litiejnym budynek, właściwie dwa przylegające do siebie budynki, nr 4 i 6, w których od 1932 roku mieściło się NKWD (KGB). Nazwa pochodzi podobno od powiedzenia: „Bolszoj Dom, najwyższy budynek wmieście — widać z niego Sybir”.

* postać z rosyjskiej wersji Pinokia — Buratino, autorstwa L. Tołstoja; Duremar, obwieszony słoikami i menzurkami, był łowcą pijawek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Na ratunek Ziemi na EE
Na nieludzkiej ziemi
Na ratunek Ziemi, Apele ekologiczne
Wstrząsające znaki na niebie i Ziemi
scenariusz 08 2006 na ratunek ziemi, SCENARIUSZE I KONSPEKTY
Scenariusz uroczystości na Dzień Ziemi - Las, Przyroda i ekologia
Na pograniczu ziemi czerskiej, turystyka, otwock
Życzenia i wiersze na Dzień Ziemi, Ekologia
NA SKRAJU LASU, wiersze ekologiczne
Strugaccy A I B Piknik Na Skraju Drogi
Brown Lester R Gospodarka ekologiczna na miarę Ziemi
Pierwszy człowiek na skandynawskiej ziemi
Na nieludzkiej ziemi
Na ratunek Ziemi na EE
Na skraju wioski(Eb) 539521 1