CARA COLTER
DZIEDZICTWO
Nieoczekiwany spadek cz. 1
PROLOG
- Jeszcze tylko chwilka, panno Blakely.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho Abby.
Nie czuła się zbyt dobrze w tej bogato urządzonej kancelarii. Siedziała na miękkiej,
skórzanej sofie, przy stoliku kawowym z ciemnego orzecha. Jej stopy tonęły w puszystym
dywanie koloru wina burgundzkiego, światło w pomieszczeniu było nieco przyciemnione.
Prawdę mówiąc, w kancelarii prawniczej Abby była po raz pierwszy w życiu. Zresztą,
gdyby nie to, że wraz z listem poleconym przesłano jej bilet lotniczy, pewnie jeszcze długo
nie miałaby okazji do odwiedzin w tego typu miejscu.
Kto mógł jej zostawić spadek?
W liście napisano, że otrzymała sporą darowiznę, darczyńca zaś zastrzega sobie
anonimowość. Kiedy zadzwoniła pod podany numer, nie dowiedziała się niczego więcej.
Powiedziano jej jedynie, że powinna zjawić się w kancelarii Hamiltona, w miejscowości
Miracle Harbor w stanie Oregon, piętnastego lutego o godzinie dziesiątej rano. Punktualnie.
- Panno Blakely, na pewno nie ma pani ochoty na kawę?
Sekretarka uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i Abby zdała sobie sprawę, że na
próżno usiłuje robić dobrą minę do złej gry. Nie pasowała po prostu do tego luksusowego
wnętrza. Jej garderoba ostatnio składała się przede wszystkim z wygodnych, nie
wymagających prasowania rzeczy, w których mogła bez obaw wejść do piaskownicy albo
na plac zabaw. Nie martwiła się zbytnio, jeśli na ubraniach zostawały plamy po świeżej
trawie albo ślady małych, ubrudzonych błotem rączek. Teraz miała na sobie ciemno-
granatową spódnicę, luźną bluzkę w tym samym kolorze i marynarkę z dzianiny. Wszystko
razem nie kosztowało więcej niż pięćdziesiąt dolarów.
Zauważyła swoje odbicie w wypolerowanym blacie stolika i odruchowo poprawiła
włosy. Szczerze mówiąc, u fryzjera też nie bywała zbyt często.
Od prawie dwudziestu czterech godzin nie widziała córeczki i miała wrażenie, że z
każdą minutą coraz bardziej tęskni. Było już wpół do jedenastej.
- Czy jest jakiś problem? - zapytała niepewnie.
Miała do siebie żal, że w ogóle dała się namówić na przyjazd tutaj. Intuicja
podpowiadała, iż ta decyzja może odmienić jej życie. A w tej chwili Abby niczego nie prag-
nęła tak mocno, jak stabilizacji. Była to winna Belle, dwuletniej córeczce. Z drugiej strony,
to właśnie ze względu na nią stawiła się na wezwanie. Oczywiście, miała pewne
wątpliwości, ale list obudził w niej także pewne nadzieje. Może dzięki tajemniczemu
spadkowi będzie w stanie zapewnić Belle spokojne i dostatnie życie. Mały domek, zamiast
ciasnego mieszkania, najlepiej w pobliżu parku. I kupiłaby nową maszynę do szycia, żeby
mogła przyjmować więcej zleceń.
Zreflektowała się, że dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale przecież przysłano jej drogi
bilet lotniczy, w Portland zaś czekała na nią limuzyna, która odwiozła ją do niezmiernie
luksusowego hotelu w Miracle Harbor. Poza tym nadawca listu wyraźnie zaznaczył, że
darowizna jest znaczna.
Toteż Abby przemierzyła niemal cały kontynent, by dotrzeć do małej mieściny w
Oregonie. Miasteczko położone na wzgórzach okalających zatokę w naturalny sposób
przybrało kształt półksiężyca. Było piękne jak z pocztówki. Równe rzędy starych,
zadbanych domków krytych gontem i okolonych białymi płotami, dziko rosnące
rododendrony, ciepłe powietrze przesycone zapachem morza.
- Czy jest jakiś problem? - zapytała ponownie.
- Nie, oczywiście, że nie. Czekamy tylko na pozostałe osoby.
- Pozostałe osoby?
Teraz sekretarka spojrzała na nią niepewnie, jakby żałując, że powiedziała zbyt
wiele.
Kiedy wreszcie otwarły się drzwi, obie odetchnęły z ulgą. Na progu pojawiła się
kobieta w ciemnych słonecznych okularach i krótkiej skórzanej kurteczce. Długa po-
łyskująca spódnica z jedwabiu tańczyła wokół jej smukłych nóg. Kobieta wydała się Abby
dziwnie znajoma... jakby patrzyła w lustrze na swoje odbicie. Były tego samego wzrostu,
niemal tak samo zbudowane i obie miały blond włosy.
- Dzień dobry. Jestem Brittany Patterson. Przyjechałam. .. - Brittany kątem oka
dostrzegła Abby i głos zamarł jej w gardle. Odwróciła się i zamrugała, otworzyła usta i
znowu je zamknęła. Powoli zdjęła okulary słoneczne i w tej chwili Abby poczuła, że zaraz
zemdleje.
Twarz, którą miała przed sobą, była jej własną twarzą.
Drzwi ponownie się otworzyły i Abby odwróciła się w ich stronę z ulgą. Musiała
oderwać się na chwilę od widoku, który omal nie przyprawił jej o palpitację serca.
Do biura weszła jeszcze jedna kobieta, zadyszana jak po długim biegu. Miała na
sobie wyblakłe dżinsowe spodnie i kurtkę, a długie włosy związane niezbyt starannie w
koński ogon.
Nieprawdopodobne, ale była podobna do Abby i Brittany jak dwie krople wody...
Abby, jak we śnie, wstała z sofy i zrobiła krok w stronę obu kobiet. Drżała. Usiadła
wiec z powrotem na sofie, a one podeszły i usiadły obok. Wszystkie trzy przyglądały się
sobie z nie skrywanym zdumieniem.
Sekretarka przyniosła kawę. Gdyby cała sytuacja nie była tak niesamowita, Abby z
pewnością uśmiałaby się, widząc, że wszystkie trzy piły kawę w taki sam sposób: odrobina
śmietanki, trzy kostki cukru, zamieszać i lekkim dmuchnięciem ostudzić parujący napój.
- Hmm. - Ta w skórzanej kurteczce w końcu zdecydowala się przerwać ciszę. - Jeżeli to
nie jest jakaś „Ukryta kamera”, to chyba musimy być spokrewnione.
- Może ktoś zaraz krzyknie: „uśmiechnij się!” - dodała ta w dżinsach.
Wszystkie trzy się roześmiały. Głosy dwóch pozostałych kobiet, chociaż różniące się
akcentem, miały ten sam ton i barwę, co głos Abby.
I nagle zaczęły mówić wszystkie trzy naraz.
- Wiedziałyście o tym? Ja wiedziałam, że zostałam adoptowana, ale... - głos Abby drżał.
- Ja też wiedziałam, ale nikt mi nigdy nie powiedział, że mam rodzeństwo. - Brittany
wyglądała na bardzo oszołomioną.
- Ja nie zostałam adoptowana, przez siedem lat mieszkałam z ciotką. Od niej wiem, że
moi... nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
- To niesamowite. Jesteśmy trojaczkami! - Brittany przyglądała się uważnie siostrom. -
Mam na imię Brittany. A wy?
- A ja Abigail. Mówcie mi Abby.
- Corrine. Corrie.
W tym momencie przerwano im.
- Pan Hamilton prosi panie do siebie.
Poszły za sekretarką, wciąż przyglądając się sobie z niedowierzaniem.
Pan Hamilton był dystyngowanym człowiekiem o nienagannych manierach. Siwizna
i głębokie zmarszczki wokół oczu zdawały się świadczyć o tym, że dawno przekroczył wiek
emerytalny. Jednak i on nie krył zdumienia, kiedy zobaczył przed sobą trzy identyczne
młode kobiety.
- Panie mi wybaczą. Nie wiedziałem. Macie różne nazwiska.
Zajął się papierami na biurku, najwyraźniej próbując ukryć zakłopotanie.
- Jesteście trojaczkami - stwierdził. - Czy kiedykolwiek przedtem miałyście okazję się
spotkać?
Kiedy wszystkie trzy pokręciły przecząco głowami, jego twarz przybrała bardzo
zatroskany wyraz.
- Naprawdę mi przykro, nie wiedziałem. Nigdy nie pozwoliłbym sobie stawiać pań w
takiej dziwnej sytuacji. Nie rozumiem, co nią kierowało - dodał po cichu, jakby do siebie, po
czym odkaszlnął i powiedział: - Jak panie już wiecie, poprosiłem was o spotkanie w dniu
dzisiejszym, ponieważ moja klientka pragnie przekazać wam pewne dobra.
- Kim jest pańska klientka? - zapytała Brittany. Abby zauważyła, że Brittany
zdecydowanie góruje nad siostrami pewnością siebie.
- Nie jestem uprawniony, by ujawnić nazwisko. Mam natomiast list, który chciałbym
paniom odczytać. - Podniósł z biurka plik papierów, odsunął je na długość ramienia i
zmrużył oczy. - „Droga Abigail, Corrine i Brittany - zaczął czytać głębokim barytonem -
wiele lat temu wasza matka tuż przed śmiercią wymogła na mnie pewną obietnicę. Niestety
aż do dnia dzisiejszego nie miałam możliwości dotrzymać danego jej wtedy słowa. Wierzę
jednak, że dzisiejsze spotkanie odmieni wasze życie. Każdej z was zapisuję pewien dar,
który, mam nadzieję, spełni wasze oczekiwania i najskrytsze marzenia. Mój adwokat, pan
Jordan Hamilton, zapozna was ze szczegółami, przekaże również warunki, jakie powinnyście
spełnić, aby zachować prawa do spadku. Życzę wam wszystkiego najlepszego.”
- Jakąż to obietnicę dała naszej matce? - Abby była żądna informacji, które pomogłyby
odnaleźć się w nowej sytuacji.
- Obawiam się, że nie posiadam żadnych dodatkowych informacji poza tymi, które
zawarto w załączniku z warunkami.
- Ciekawa jestem, co to za warunki. Może nas pan z nimi zapozna. - W głosie Brittany
wyraźnie pobrzmiewał sceptycyzm.
- W porządku. Aby darowizny stały się waszą wyłączną własnością, musicie zamieszkać
w Miracle Harbor na okres jednego roku. - Tutaj pan Hamilton odchrząknął z wyraźnym
zakłopotaniem. - Musicie również w ciągu tego roku wyjść za mąż.
Abby spojrzała na niego. A więc to wszystko był żart. To musiał być żart. Jednak
pan Hamilton miał zupełnie poważną minę.
Abby spojrzała ukradkiem na swoje siostry.
Na twarzy Brittany malowało się oburzenie, Corrine na pozór obojętnie podziwiała
widok za oknem, jednak Abby była prawie pewna, że wie, co czuje siostra. Wydawało jej
się, że Corrie jest śmiertelnie przestraszona.
- No dobrze. A co z tymi darowiznami? - Brittany patrzyła ostro na pana Hamiltona, nie
kryjąc zniecierpliwienia. Skrzyżowała ramiona na piersiach. - Lepiej, żeby były coś warte.
Spojrzał na nią poważnie, a później przerzucił jakieś dokumenty na biurku i
zaczynając od Abby, poinformował siostry o tym, co przypadło w udziale każdej z nich.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nawet po tylu latach wciąż jeszcze spał tak czujnie, jakby spodziewał się, że w każdej
chwili ktoś może przyłożyć mu do skroni lufę pistoletu.
Nawet tutaj, w Miracle Harbor, gdzie coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć.
Leżał na łóżku - każdy mięsień gotowy do skoku - zastanawiając się, co było źródłem
hałasu, który przed chwilą wyrwał go z głębokiego snu. Na fosforyzującej, zielonej tarczy
zegarka odczytał godzinę. Trzecia nad ranem.
Syrena przeciwmgielna, pomyślał, wydawało mi się tylko, że to furtka. Dawno powinien
ją naoliwić. Powoli rozluźnił się i zamknął oczy. Miał nadzieję, że uda mu się zasnąć.
Nienawidził tej pory przed nastaniem poranka, kiedy utrzymanie kontroli nad myślami
graniczyło z cudem, a wspomnienia nie dawały spokoju.
Ponownie usłyszał ten sam dźwięk.
Ciche szuranie czyichś stóp na ścieżce. Chwilę później skrzypnęła obluzowana deska w
stopniach prowadzących na werandę. Poderwał się, dopiero kiedy usłyszał, że ktoś próbuje
otworzyć drzwi frontowe. Bezszelestnie i zwinnie jak kot wyskoczył z łóżka i wyjrzał przez
okno.
Na ulicy przed domem stał zaparkowany jakiś stary samochód z przyczepą. Złodzieje?
Jeśli tak, to będą rozczarowani. Nigdy nie miał upodobania do kosztownych gadżetów. Jego
mieszkanie było urządzone iście po spartańsku. Nie było nawet telewizora ani sprzętu hi-fi,
jedynie komputer.
Przypomniało mu się nagle, jak kiedyś robili zakupy... Stacey odwróciła się do niego i
pokazywała mu coś, śmiejąc się z astronomicznej ceny. Była roześmiana, lecz w jej
uśmiechu czaił się smutek. Wzdrygnął się, kiedy przypomniał sobie, co tego dnia oglądali.
Wózki dziecięce...
Zszedł po schodach i ruszył dalej ciemnym korytarzem. Jego ruchy były ostrożne,
bezszelestne i bardzo spokojne. Uchylił tylne drzwi, uważając, aby nie skrzypnęły. Dobrze
wiedział, co robić. Obejdzie dom dookoła i zaskoczy intruza od tyłu przy drzwiach
frontowych. Nie wie biedak, w co się wpakował. Najwyraźniej pomylił domy. Tutaj
mieszkał Shane McCall, były gliniarz z brygady antynarkotykowej.
Na dworze była gęsta mgła, a betonowa ścieżka wydała mu się przeraźliwie zimna,
zwłaszcza że skradał się na bosaka. Rododendrony tworzyły istny gąszcz, ich wilgotne liście
muskały ciało Shane'a, lecz nie miało to teraz znaczenia. Zatrzymał się dopiero przed
frontem domu, skryty za zaroślami, wytężając wzrok.
Ktoś majstrował przy drzwiach. We mgle Shane nie widział sylwetki intruza zbyt
dokładnie. Ten ktoś miał czapkę z daszkiem i był stanowczo zbyt marnie zbudowany, by
stanowić realne zagrożenie.
Dzieciak, pomyślał, i poczuł, że jego gniew topnieje. Mały wciąż bezowocnie mocował
się z zamkiem. Może należało wezwać policję? Jeśli Morgan jest na służbie, to mogliby
potem powspominać stare dzieje. To o wiele milsza perspektywa niż bezowocna walka ze
smutnymi wspomnieniami.
Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Wyszedł z cienia i zbliżył się do schodów. Pomyślał,
że może powinien był wziąć ze sobą jakąś broń. Ktoś tak mizernej postury musi być
uzbrojony, inaczej nie ważyłby się ryzykować. Shane podjął błyskawiczną decyzję. Uda, że
też ma broń. Był w samych spodenkach, ale zaraz coś wymyśli...
Stojąc przed schodami, spokojnie zażądał:
- Wyciągnij ręce przed siebie tak, żebym je widział. Nie odwracaj się.
Intruz podskoczył i wyprostował się.
- Nie słyszałeś? Ręce do góry!
- Nie mogę - rozległ się piskliwy głos.
- Nie możesz? Będzie lepiej, jeśli posłuchasz - wolno cedził słowa.
- Nie mogę, bo wtedy upuszczę dziecko.
Dziecko? Jakie dziecko?
Shane pokonał w kilku susach schody, położył dłoń na ramieniu intruza i siłą okręcił go
twarzą do siebie. Ją.
A właściwie je. Były dwie, jedna duża, druga mała, obie wpatrzone w niego ogromnymi
jak spodki oczyma.
Cofnął dłoń, którą przytrzymywał ramię kobiety, i przeczesał włosy.
Kiedy poczuł bolesne kopnięcie w goleń, przypomniał sobie nagle o zasadzie numer
jeden: nigdy nie pozwól się zaskoczyć.
- Pożar! Pali się! - Krzyk dziewczyny rozdarł ciszę.
Odruchowo zatkał jej usta dłonią. Był w stroju, który wykluczał spotkanie z sąsiadami.
Zauważył, że dziewczyna jest prześliczna. Spod czapeczki wystawały jasne, proste
włosy. Miała kształtny nosek i ładnie zarysowane kości policzkowe. Ale najpiękniejsze w
jej twarzy były oczy. Ogromne. Wydawało mu się, że są niebieskie z odcieniem brązu. Coś
niesamowitego.
Zauważył, że w kącikach jej oczu zbierają się łzy. Zaklął pod nosem. Dziewczyna drżała,
a dziecko na jej rękach niespokojnie przyglądało się im obojgu. Rozejrzał się dookoła.
- Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć.
Skinęła głową.
Ostrożnie cofnął dłoń, a dziewczyna odsunęła się, przywierając plecami do drzwi.
Kurczowo obejmowała dziecko, jakby chroniąc je przed niebezpieczeństwem. Zauważył, że
była to dziewczynka.
- Nie waż się mnie dotykać! Zboczeniec!
- Zboczeniec? Ja? - wyjąkał.
- Włóczysz się po nocy w samej bieliźnie i napadasz na bezbronną kobietę tuż pod jej
domem.
- Pod twoim domem? - Spojrzał na nią zdumiony.
Pod „jej domem”? Głos dziewczyny drżał, ale w oczach błyszczało zdecydowanie. Była
od niego lżejsza o co najmniej dwadzieścia kilogramów, lecz najwyraźniej nie miała
zamiaru się poddać.
Skinęła głową i nerwowo oblizała usta.
Skrzyżował ręce na piersiach.
- Tak się składa, że to jest mój dom. - Mocniej zaakcentował słowo „mój”. - Wziąłem
cię za włamywacza.
Dziewczyna ze zdumienia otwarła usta.
Jakby słyszał jej myśli. Zboczeńcy są sprytnymi kłamcami, potrafią po mistrzowsku
zmylić potencjalną ofiarę. Widział też jednak, że dziewczyna zastanawia się gorączkowo,
jak wybrnąć z tej sytuacji. Rozejrzała się wokół, a później utkwiła wzrok w tabliczce z
numerem domu.
Chyba jeszcze nigdy nikt go tak nie potraktował. Wzięła go za zboczeńca, chociaż wcale
nie wyglądała na pomyloną. Raczej na bardzo wyczerpaną.
Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się uważnie.
- Rany - powiedziała. - Chyba się pomyliłam. Jestem wykończona.
Ze zgrozą zauważył łzy na jej policzkach. Trochę irracjonalnie ucieszył się, że nie miała
pomalowanych rzęs. Zadrżała mocno, na pewno z zimna. Kiedy mała zauważyła, że mama
płacze, natychmiast jej zawtórowała.
Walcząc o zachowanie resztek godności, dziewczyna wyprostowała ramiona i
buńczucznie uniosła podbródek. Od dawna uważał, że jego serce wykute jest z kamienia,
jednak zagubienie i bezradność nieznajomej prawie go rozczuliły.
- Może w takim razie wskażesz mi drogę do najbliższego motelu?
- Mógłbym, lecz to strata czasu. Dlaczego krzyczałaś, że się pali?
- Słucham?
- Krzyczałaś: „pożar!” - przypomniał jej. - Czy to sposób na zboczeńców? Coś jak
czosnek na wampiry? Zaśmiała się nerwowo.
- Gdzieś przeczytałam, że to najlepszy sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Inaczej nikt
nie przyjdzie ci z pomocą.
Na pewno nie pochodziła stąd. To była strategia dziewczyny wychowanej w wielkim
mieście. Miała intrygujący głos. W odróżnieniu od jej twarzy nie był wcale słodki. Brzmiała
w nim jakaś surowa nuta.
- Dlaczego w tutejszych motelach nie ma wolnych miejsc? - Szybkim ruchem wytarła
twarz wierzchem rękawa, wytarła też buzię dziecka i pocałowała je czule w nosek.
Efekt był natychmiastowy. Dziewczynka w tym samym momencie przestała krzyczeć.
Była bardzo podobna do mamy, z tą różnicą, że jej włosy były jaśniejsze i kręcone.
Dziewczynka spojrzała groźnie w jego stronę, chyba jednak nie starczyło jej pewności
siebie, bo ponownie się rozpłakała. Tym razem jeszcze głośniej.
- Na drugim końcu miasta powstaje wielki ośrodek wypoczynkowy. Zjechało się tu
mnóstwo budowlańców, stolarzy, hydraulików. Wszędzie ich pełno.
Znalezienie noclegu w mieście graniczyło z cudem. Chyba że... W jego domu były trzy
sypialnie, jedna na górze, dwie na dole. Co to, to nie, upomniał się w duchu.
- Może wejdziesz do środka? - powiedział, jakby na przekór własnym myślom.
Mała krzyczała teraz tak głośno, że musiał powstrzymać się, by nie otworzyć drzwi
kopniakiem.
- Nie, dziękuję. - W jej głosie znów usłyszał lęk. -Muszę jechać. Nic mi nie będzie,
jestem tylko trochę zmęczona. Bardzo długo dziś jechałyśmy. No i w końcu pomyliłam
adres.
Ruszyła w jego stronę, chcąc go wyminąć, schody jednak były zbyt wąskie, i musiała się
zatrzymać. Zauważył, że się zaczerwieniła. Nic dziwnego, przecież miał na sobie tylko
spodenki.
- Zaczekaj.
Dziewczyna wciąż spoglądała na niego nieufnie, a zarazem czujnie.
- Jestem policjantem - przyznał z wahaniem. - Właściwie to byłem, bo odszedłem ze
służby.
Musiała to przecież zauważyć. Postawa, spojrzenie, krótko przystrzyżone włosy.
Kiwnęła głową, lecz gdy tylko zrobił krok do tyłu, rzuciła się w stronę swojego
samochodu. Nie gonił jej. Usłyszał, jak pospiesznie blokuje drzwi.
Rozległ się zgrzytliwy i przerywany odgłos zapłonu,, kiedy przekręciła kluczyk w
stacyjce.
To nie mój problem, pomyślał. Wrócił na ścieżkę i ruszył w stronę tylnych drzwi.
Nakazał sobie w myślach i prosto do sypialni i natychmiast położyć się z powrotem do
łóżka. Był już na schodach, ale wciąż instynktownie wyczekiwał odgłosu odjeżdżającego
samochodu. Nic.
Otworzył okno w sypialni i usłyszał kolejny zgrzyt zapłonu.
- Do diabła! - mruknął i chwycił leżące na łóżku dżinsy. - Żeby to!
Jeszcze czuł rwący ból w nodze po jej kopniaku, lecz i tak był zdania, że dziewczyna jest
wyjątkowo krucha i delikatna. Miał ochotę pozostawić ją własnemu losowi ale nie potrafił.
Nie zasługiwała na to, by spędzić w wychłodzonym samochodzie. Ani ona, ani tym bardziej
dziecko.
Chwilę później, walcząc z dżinsami, zbiegł na dół, włączył światło przed domem i
otworzył drzwi. Zaproponował jej przecież nocleg. Ale nie skorzystała z zaproszenia.
Uparta sztuka. Miała to wypisane na twarzy. Ładna owszem. Ale i uparta jak osioł.
Wyjrzał na zewnątrz. Mgła podniosła się już na tyle, że mógł dojrzeć zarys sylwetki w
samochodzie. Dziewczyna siedziała z głową opartą o kierownicę. Chyba płakała.
Westchnął z rezygnacją i narzucił marynarkę. Wiele temu przysięgał, że będzie służyć i
ochraniać. Emerytowany czy w czynnej służbie, policjant zawsze pozostanie policjantem.
To leżało po prostu w jego naturze, było silniejsze od niego. Właściwie z ulgą odkrył, że
nawet osobista tragedia, którą przeżył, nie przytłumiła tej cechy.
Nie mógł zostawić tej dziewczyny na dworze.
Nie zauważyła, jak podchodził, kiedy więc zastukał w szybę samochodu, aż podskoczyła
ze strachu.
Uchyliła odrobinę okno.
- Tak?
- Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił? Może po pomoc drogową?
Starych zwyczajów nie da się tak łatwo wyplenić. Jej numery rejestracyjne świadczyły o
tym, że przyjechała z Illinois. Za przednią szybą wciąż leżał kwit parkingowy z Chicago.
Nie pomylił się, była bardzo daleko od domu.
- Nic mi nie będzie - powiedziała z uporem. - Na północy taka pogoda to prawie upał.
- Tak, chyba masz rację. Mała drży tak samo jak ty? Spojrzała niespokojnie na dziecko i
w końcu zapytała niepewnie:
- Naprawdę jesteś policjantem?
- Byłem.
- Mogę zobaczyć odznakę?
- Już nie mam.
- I nie masz też żadnego dokumentu?
O mało nie zaczaj krzyczeć z wściekłości. Pomyślał, że dawno już nie przeżył tylu
emocji. Był zły, ale i przyjemnie podekscytowany.
- Panienko, czy mam cię błagać na kolanach, żebyś zechciała wejść do domu?
Przez chwile nie odpowiadała, w końcu jednak z westchnieniem otworzyła drzwi,
wysiadła i wzięła córkę na ręce. Podążyła za nim ścieżką. Przytrzymał przed nimi drzwi.
Mała, usadowiona wygodnie w objęciu matki, ssała z zapałem kciuk. Kiedy spojrzała na
Shane'a, skrzywiła się i otwarła buzię tak szeroko, że mógłby zbadać jej migdałki. Była
ubrana w sweterek z kapturkiem i szerokie spodnie. Nagle powróciły wspomnienia...
Zacisnął zęby. Oni też spodziewali się dziewczynki, tak wykazały dania. Stacey już
kupowała ubranka. Sukieneczki, buciki.
- Dobrze się czujesz? - zapytała nieznajoma.
Nie, nie czuł się dobrze. Minęły już dwa lata, ale ból był tak samo dojmujący. Pogodził
się z tym. Pogodził się z faktem, że nigdy już nie będzie szczęśliwy, a czas nie uleczy ran.
- Jasne - skłamał. - Wchodź. Z wahaniem przekroczyła próg. Dziewczynka na jej j
rękach wyciągnęła szyję i rozglądała się ciekawie dookoła.
- Jestem Abby Blakely.
Nie była wysoka, ale w pełnym świetle wyglądała na starszą, niż początkowo myślał.
Musiała mieć dwadzieścia kilka lat. Miała świetną figurę, smukłą z pięknymi krągłościami
wszędzie tam, gdzie trzeba. Ujął jej dłoń, zaskoczony zaskakująco mocnym uściskiem.
- ShaneMcCall.
- I naprawdę byłeś policjantem?
- Tak ciężko w to uwierzyć?
- Nie w to, że byłeś policjantem, ale w to, że to już czas przeszły.
- A!
- Nie wyglądasz zbyt staro.
- Mam trzydzieści lat - powiedział.
- To chyba zbyt mało jak na emeryta?
- No cóż, niech będzie półemeryt. W tej chwili pracuję jako konsultant i zajmuję się
szkoleniem młodej kadry. Wejdziesz dalej? Proszę, siadaj.
Abby zauważyła na jego palcu obrączkę i zapytała:
- Nie obudzimy twojej żony?
- Jestem wdowcem.
- Przepraszam. - I dodała po chwili: - Na to też wydajesz się zbyt młody.
- Powiedz to Bogu. - Abby dosłyszała gorycz w jego głosie i zrobiło jej się głupio. -
Słuchaj, wchodzisz czy zostajesz tutaj?
Znowu się zawahała. Przyłożyła wierzch rękawa do twarzy.
- Nie wiem, co robić. Jestem taka zmęczona. - Nagle rozpromieniła się. - Wiem,
zadzwonię do siostry!
Ujęła go sposobem, w jaki wymówiła słowo „siostra”. Tyle w tym było czułości... Podała
mu dziecko i schyliła się, by rozwiązać buty. Pomyślał nagle, że czuł się pewniej, kiedy mu
nie ufała. Nie umiał postępować z dziećmi. Trzymał małą z dala od siebie, na długość
ramienia.
- Nie ściągaj butów!
- Na tym parkiecie? Zwariowałeś?
Spojrzał na podłogę, jakby widział ja po raz pierwszy w życiu. Trochę zaniedbana, ale
rzeczywiście piękna.
Mała przyglądała mu się podejrzliwie. Jaka matka, taka córka, pomyślał.
- Ja, Belle - powiedziała w końcu dziewczynka.
- Miło mi. Cześć. - Wciąż trzymał ją w sztywno wyprostowanych ramionach.
Abby podniosła się, podszedł więc, żeby oddać dziecko.
- Czy mógłbyś jeszcze chwilę ją przytrzymać? Chciałabym skorzystać z telefonu. Nie
wiedział, jak odmówić.
- Telefon jest tam. - Ruszył przodem w stronę kuchni. Dziewczynka w jego ramionach
zaczęła się gwałtownie wiercić.
- Ona nie gryzie.
- Ach. - Shane nie miał zamiaru zmienić sposobu trzymania dziecka. Belle dalej się
wierciła.
- Zrobiła kupkę? - zapytała Abby.
- Belle, nie kupka! - zaprotestowała gniewnie mała.
- Hmm - Shane rozluźnił się troszkę i przytulił do piersi. Powąchał ją. Poczuł to.
Najpiękniejszy zapach pod słońcem. Zimna obręcz bólu bez ostrzeżenia zacisnę się wokół
jego serca.
Mała musiała jakimś szóstym zmysłem wyczuć targające nim emocje, spojrzała bowiem
na niego szeroko otwartymi oczkami, po czym dotknęła delikatnie jego policzków i objęła
go za szyję.
- Dobzie - oznajmiła, lokując swą główkę pod jego podbródkiem.
Usłyszał, jak dziewczynka zaczyna ssać kciuk, za chwilę poczuł na piersiach strużkę jej
śliny. Ładnie będzie wyglądała jego marynarka.
- Telefon jest tam.
Abby obrzuciła jego skromną kuchnię badawczym spojrzeniem, podeszła do telefonu i
podniosła słuchawkę. Usłyszał, że dzwoni do informacji. Jak u licha mogła nie znać numeru
telefonu swojej siostry? Kiedy w końcu odłożyła słuchawkę, nie wyglądała na zadowoloną z
przebiegu rozmowy.
- Jeszcze nie przyjechały. To znaczy moje siostry.
- Nie przyjechały? Dokąd miały przyjechać?
- Tutaj! Wszystkie się tu przeprowadzamy. To długa historia. - Wyglądała na coraz
bardziej zmęczoną.
- Co to znaczy wszystkie, jest was tuzin? Zaśmiała się.
- Tylko trzy. Jesteśmy trojaczkami.
Ona razy trzy. Z powodów, nad którymi wolał się nie zastanawiać, ta myśl go przeraziła.
Mała w tej chwili spała smacznie na jego piersi. Czuł ciepło bijące od maleńkiego ciałka,
odblaski światła igrały na jej loczkach i Shane musiał wytężyć całą siłę woli, by
przetrzymać kolejną falę nieznośnego bólu.
- Zadzwonię po pomoc drogową. - Udało mu się zapanować nad sobą. - Nie liczyłbym
jednak, że przyjadą zbyt szybko. To nie Chicago.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Tablice rejestracyjne i kwit parkingowy za szybą - wyjaśnił.
- Ty rzeczywiście jesteś policjantem.
- Byłem - poprawił ją.
Shane wciąż trzymał dziecko w ramionach, gdy Abby zaczęła gorączkowo przetrząsać
wielką podróżną torbę. W końcu znalazła to, czego tak zapamiętale szukała i dała mu
skrawek papieru. Przesunął nieco Belle i wziął do ręki papier. Przyjrzał się i zamrugał
gwałtownie. Spojrzał jeszcze raz. Stanowczym kobiecym pismem ktoś zapisał tam jego
adres.
- To jakaś pomyłka - powiedział w końcu.
- Dlaczego?
- To mój dom jest na Harbor Way i ma numer dwadzieścia dwa.
- W takim razie musiałam źle zapisać adres.
Abby opadła na krzesło, zdjęła z głowy czapkę i czesała włosy palcami. Sterczały teraz
na wszystkie strony. Przyjemnie było na nią patrzeć.
- I co teraz? Musimy jechać dalej, to jasne.
Tak, to jedno nie ulegało wątpliwości. Była rozczochrana, blada i niewyspana. Co nie
przeszkadzało dostrzec Shane'owi, że jest szalenie atrakcyjna. Dżinsowa bluza i spodnie,
które miała na sobie, były o kilka numerów za duże, co jeszcze podkreślało jej smukłość.
Nie powinna tu zostać. Absolutnie.
- Słuchaj, do rana pozostało już niewiele czasu, możecie przespać się tutaj - usłyszał
własne słowa. - Ten dom właściwie składa się z dwóch oddzielnych mieszkań. Kiedyś dolna
część była wynajmowana na lato. Jest umeblowana. W szafach znajdziesz czystą pościel.
Sam nigdy nie używam sypialni na dole. Są tam. - Pokazał przeciwną stronę korytarza.
- Ale przecież zupełnie się nie znamy!
- No cóż, temu nie mogę zaprzeczyć. Uśmiechnęła się słabo.
- Drzwi można zamknąć od środka. To przesądziło sprawę. Poza tym była rzeczywiście
nieludzko zmęczona, właściwie skrajnie wyczerpana.
- Bardzo ci dziękuję.
- Nie ma za co. Rano pomogę ci z samochodem i znajdziemy twój dom.
- Shane?
- Proszę? - Dałby wiele, żeby nie mówiła do niego po imieniu. Nie miał zamiaru
zawierać z nią przyjaźni, choć to nie znaczyło, że powinien być niemiły.
- Bardzo mi przykro, że tak mocno cię kopnęłam.
Abby zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała kroków Shane'a na schodach. Zastanawiała
się, czy nie popełniła właśnie największego głupstwa w życiu. Nie dość, że nagle spakowała
dorobek całego życia do przyczepy i przejechała wraz z Belle całe Stany, to u kresu tej drogi
znalazła się pod jednym dachem z zupełnie nieznanym jej mężczyzną.
No, kilka informacji zdołała jednak z niego wycisnąć, choć nie był zbyt rozmowny.
Na przykład dowiedziała się, że był kiedyś policjantem.
Zauważyła też, że miał niesłychanie piękne oczy. Nie chodziło nawet o kolor, chociaż był
niezwykły, przywodził na myśl pyszną mleczną czekoladę. Jednak coś naprawdę
szczególnego kryło się w samym spojrzeniu mężczyzny. Na pozór szczere i dobroduszne, w
rzeczywistości przeszywało rozmówcę na wylot.
Wiedziała jednak, że nie jest najlepszą znawczynią męskich charakterów. Historia z
ojcem Belle dobitnie o tym świadczyła.
A jednak, kilkadziesiąt minut temu, kiedy przestraszona zastanawiała się gorączkowo,
jak wyminąć Shane'a na wąskich schodach, zdążyła mimo wszystko zauważyć jego świetnie
zbudowane ciało, smukłe nogi i szerokie ramiona. Nie powinna być zdziwiona, kiedy
usłyszała, że był policjantem. Jego włosy były przystrzyżone bardzo krótko, w głosie
pobrzmiewał autorytatywny ton. Kiedy podejmował decyzje, w szczególny sposób mrużył
oczy, a każdy jego mięsień zdawał się wtedy gotowy do skoku. Shane wyraźnie ożywiał się
w trudnych sytuacjach, tak jakby uwielbiał wyzwania.
Chyba właśnie emanująca z niego siła sprawiła, że Abby po krótkim wahaniu
postanowiła mu zaufać. Intuicja podpowiadała, że obie z córeczka będą tu absolutnie bez-
pieczne.
Abby nie miała jednak złudzeń, że jej przybrana matka nie pochwaliłaby takiego
postępowania. Poczciwa Judy zawsze wszystko planowała z dużym wyprzedzeniem, nie
znosiła improwizacji i nie lubiła niespodzianek. Pracowała ciężko, by zapewnić Abby
godziwe warunki życia i stworzyć ciepły dom, co było tym trudniejsze, że wychowywała ją
sama.
Według Judy olbrzymim błędem było samo przyjęcie zaproszenia na spotkanie z
prawnikiem w Miracle Harbor, a już przyjęcie dziwnej darowizny - prawdziwą głupotą.
Abby wolała nawet nie zastanawiać się, co Judy powiedziałaby, widząc ją w obecnej chwili.
Czy miała jednak jakiś wybór? Nie mogła przecież spać z dzieckiem w samochodzie!
Gdyby była sama, to co innego.
Abby przeszła przez umeblowane mieszkanie na parterze i znalazła się wraz z Belle w
pierwszej sypialni. Położyła małą na środku dużego małżeńskiego łoża, a sama podeszła do
okna, by zasunąć zasłony. Kiedy stanęła przy oknie, zauważyła, że rozciąga się stąd widok
na ulicę. Miracle Harbor nie wyglądało już tak samo jak miesiąc temu, gdy zawitała tu po
raz pierwszy. Wówczas urzekły ją rzędy ślicznych domków wzdłuż stromych i wąskich
uliczek opadających ku oceanowi. Pamiętała, że przy głównej ulicy przycupnęły liczne
sklepiki z czerwonej cegły z kolorowymi szyldami. W ich dużych oknach wystawowych
odbijały się wody oceanu.
Dzisiejszego wieczoru jednak z okna sypialni spoglądała na zupełnie inne miasteczko,
podobne raczej do planu zdjęciowego mrożącego krew w żyłach horroru niż sielskiej
opowieści z życia prowincji.
Jak mogła źle zapisać adres odziedziczonego domu? I jak to możliwe, że to śliczne małe
miasteczko nocą zamieniało się w mroczne i ponure miejsce? A jakby tego wszystkiego
było mało, jej zdradziecki samochód musiał odmówić posłuszeństwa właśnie w chwili,
kiedy najbardziej go potrzebowała. No cóż, był już stary i wysłużony, w dodatku
przemierzyły nim cały kraj, co właściwie należało uznać za imponujące osiągnięcie.
Cuda jednak się zdarzają, pomyślała, rozglądając się dookoła. Zajrzała w kąty i pod
łóżko, sprawdzając, czy nie ma tam pajęczyn ani pająków, potem nieco uspokojona położyła
się obok córki. Nie miała już siły szukać pościeli. Muszę przestać wierzyć w cuda,
pomyślała nagle. To właśnie ta wiara przywiodła ją do tego miasteczka. Liczyła, że
szczęście uśmiechnie się do niej i będzie mogła ofiarować córce to, czego pragnie dla
dziecka każda matka - ciepły dom i bezpieczne dzieciństwo.
Pozostawały co prawda owe dziwne warunki zapisane w testamencie... Po pierwsze,
musiała przez rok mieszkać w Miracle Harbor. No cóż, to chyba nic trudnego. Ale drugi
warunek?
Jakaś kosmiczna bzdura. Czy można wyjść za mąż tylko po to, by otrzymać spadek? Cóż
to byłoby za małżeństwo? W dodatku Abby niezbyt fortunnie dobierała sobie partnerów
życiowych, wystarczy wspomnieć Tysona, ojca Belle.
Dlaczego więc zdecydowała się mimo wszystko podjąć wyzwanie i przyjechać do
Miracle Harbor, choć nie miała najmniejszych złudzeń, że nie uda jej się spełnić drugiego
warunku?
Podczas krótkiego spotkania z siostrami dowiedziała się, że rozdzielono je, kiedy miały
po trzy lata. Abby sama niczego nie pamiętała, Corrine natomiast zachowała jakieś mgliste
wspomnienia z dzieciństwa. Z kolei przybrani rodzice Britt potwierdzili, że zjawiła się u
nich, kiedy miała trzy lata.
Abby przyjechała do Miracle Harbor również dlatego, że była to jedyna szansa, aby
poznać własne siostry. Kiedy spotkały się po raz pierwszy po tylu latach rozdzielenia, Abby
miała dziwne wrażenie, że odnalazła wreszcie cząstkę samej siebie.
A poza tym miasteczko nazywało się Miracle Harbor, czyli Przystań Cudów, i Abby,
chociaż nie przyznałaby się do tego nikomu, od razu uwierzyła w magiczną moc tego
miejsca.
A może już zadziałało przeznaczenie? Może nie przypadkiem samochód zepsuł się
właśnie tutaj?
Tylko co z Shane'em? Czy jest dla niego miejsce w tym cudownym scenariuszu?
Nie, raczej nie, pomyślała nie bez przykrości. Zachował się w miarę opiekuńczo, bo tak
go wyszkolono. Jutro zaś rozstaną się jak nieznajomi, być może będą się pozdrawiać,
mijając się w przelocie.
Zresztą nawet jeśli zdecydowałaby się spełnić warunek ofiarodawcy domu, nigdy nie
wybrałaby mężczyzny w typie Shane'a. Wolałaby kogoś miłego, nieskomplikowanego i
prostodusznego. Kogoś, kto byłby dobrym tatą dla Belle. Niewysokiego okularnika, nieco
przy kości, który zawsze pamięta, by zabrać do pracy drugie śniadanie.
Najlepiej trzymać się z dala od przystojniaków, westchnęła w duchu i już po chwili
zapadła w sen.
ROZDZIAŁ DRUGI
Promień słońca wśliznął się przez szparę w zasłonach i połaskotał Abby w powieki.
Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Również w świetle dnia w pokoju nie zauważyła
nigdzie ani śladu pająków.
Zgodnie z tym, co mówił Shane, ta część domu była wynajmowana na lato, toteż
umeblowanie pokoju było dosyć proste i skromne. Mimo to Abby podobało się tutaj.
Podziwiała piękny parkiet i dębowe okiennice.
Ciekawe czy dom, który odziedziczyła, będzie równie ładny?
Przypomniała sobie wypadki dnia poprzedniego.
Hej, Abby, upomniała się w duchu, kiedy zdała sobie sprawę, że jej myśli krążą
uporczywie wokół Shane'a. Wiesz przecież, do czego zdolni są tacy przystojniacy,
nieprawdaż? Nie potrzeba nam takich kłopotów, prowadziła wewnętrzny monolog.
Wyciągnęła dłoń, by przytulić do siebie Belle, przez chwilę szukała jej po omacku, aż
wreszcie przerażający fakt dotarł w pełni do jej świadomości. Usiadła gwałtownie na łóżku.
W miejscu, gdzie spała Belle, pozostało jedynie ledwo wyczuwalne wgłębienie na materacu.
- Belle! - zawołała, wyskakując z łóżka. - Belle, gdzie jesteś?
Pośpiesznie zapinała guziki bluzki, całą siłą woli zmuszając się do opanowania
narastającej paniki.
- Belle?
Wbiegła do sąsiedniego pokoju. Przed otwartymi drzwiami stało krzesło. Wystarczyło
wdrapać się na nie, nacisnąć klamkę i... droga do kuchni stała otworem. Abby usiłowała
sobie przypomnieć, czy drzwi wejściowe były równie łatwe do sforsowania. Nie, Belle nie
poradziłaby sobie z zamkiem... Kiedy jednak Abby wybiegła na korytarz, serce zamarło jej
w piersi. Frontowe drzwi były otwarte, do środka wpadała przez nie świeża morska bryza.
- Belle!
- Tutaj.
Głos należał do najwyraźniej poirytowanego Shane'a.
Wbiegła do kuchni jak burza.
Unikaj przystojniaków! - usłyszała w głowie ostrzegawcze echo.
Jednak ulga, jaką poczuła na widok córki, osłabiła jej postanowienie.
Na widok Shane'a jej policzki przybrały kolor dojrzałych, rumianych jabłek. Ten
mężczyzna najwidoczniej nie lubił zbyt wiele na siebie wkładać. Tego ranka ubrany był
jedynie w szorty, odsłaniające dobrze umięśnione nogi oraz szary podkoszulek bez
rękawów. Było na czym oko zawiesić, och tak. Wokół szyi miał okręcony ręcznik, a włosy
mokre od potu. Pomimo że były tak krótkie, ich końcówki zdawały się podkręcać.
Jego twarz była wręcz denerwująco doskonała. Wysoko osadzone kości policzkowe,
prosty nos, lekko wysunięty podbródek. Jeszcze się dziś nie golił, co dodawało mu tylko
uroku, bo wydawał się przez to bardziej męski, taki nieujarzmiony i... niebezpieczny.
Abby wiedziała wystarczająco dużo o tym typie mężczyzn. Mogli mieć wszystko - i nie
wahali się czerpać z życia pełnymi garściami. A kiedy im się znudziła kolejna zabawka,
rzucali ją w kąt, jak rozpieszczone dzieci.
Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego wizerunku macho. Kiedy Shane patrzył na Belle,
w jego niezwykłych oczach malowało się niekłamane przerażenie.
- Co to dziecko jada? Już mi się kończą pomysły!- rzucił niecierpliwie.
Abby oderwała wzrok od Shane'a. Belle, z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy
siedziała na stercie książek ułożonych na krześle, przy stole zastawionym miskami i
pudełkami płatków śniadaniowych.
- Chcesz powiedzieć, że dałeś jej możliwość wyboru? - zapytała, nie wierząc własnym
oczom.
Jej córka łaskawie wzięła do buzi garstkę płatków ze stojącej tuż przed nią miseczki.
Pogryzła, połknęła, po czym gestem godnym monarchini pokazała paluszkiem, aby podać
jej następną miseczkę. Shane natychmiast spełnił jej życzenie i kolejna miseczka znalazła
się w zasięgu małych rączek.
- Co ty robisz? - Abby skrzyżowała ramiona na piersiach. Siłą powstrzymywała wybuch
śmiechu na widok tego wspaniale zbudowanego atlety, spełniającego zachcianki dwuletniej
dziewczynki.
- Widzisz chyba, że usiłuję nakarmić twoje dziecko. - Spojrzał na nią ponuro.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego? Kiedy wróciłem z joggingu, ona właśnie wypełzła z pokoju, w którym
nocowałyście. Próbowałem ją zawrócić, ale to się jej zdecydowanie nie spodobało.
Oznajmiła, że jest głodna, i że ja mam do licha coś z tym zrobić!
- Tak powiedziała? - Abby dusiła się ze śmiechu.
- O, ona znakomicie obywa się bez słów. Wystarczy, że się skrzywi. A kiedy kazałem
jej wracać do mamy, zaczęła wrzeszczeć!
- Belle!
- Belle, niedobla? - Belle najwyraźniej czuła, że żarty się skończyły i lepiej nie
przeciągać struny. Spojrzała na Shane'a z miną niewiniątka. - Belle, niedobla? - powtórzyła
pytanie.
- Niedobra! - Dopiero kiedy dziewczynka zaczęła szybko mrugać oczkami i wykrzywiła
buzię w żałosnym grymasie, Shane nieco się udobruchał. - No dobrze, może nie niedobra,
ale uparta, wrzaskliwa i rozkapryszona!
- Nie jest wcale rozkapryszona. - Abby skorygowała jedyne nieprawdziwe określenie z
listy Shane'a. - Ona tylko próbuje tobą manipulować.
- Dwuletni dzieciak? - Gwałtownie przestał napełniać miseczkę Belle kolejną porcją
płatków. Wyprostował się i spojrzał na Abby z ukosa. - To chyba mało prawdopodobne.
- Naprawdę nie musiałeś jej karmić. Trzeba było mnie obudzić.
- Myślałem o tym. - Shane dolał mleka do miseczki Belle, a po chwili wsypał jeszcze
odrobinę brązowego cukru. - Nie wyglądałaś wczoraj najlepiej, pomyślałem więc, że trochę
snu dobrze ci zrobi. Zresztą, obiecałem ci bezpieczny nocleg, a nie wiedziałem, jak
zareagujesz, gdy do twej sypialni wtargnie jakiś obcy facet.
Abby przełknęła ślinę. Do licha, czy on musiał być taki przystojny?
W następnej chwili pomyślała zaś, że ona sama z pewnością nie prezentuje się w tej
chwili zbyt atrakcyjnie. Odruchowo przygładziła włosy dłonią. Tak jak się spodziewała,
sterczały każdy w inną stronę. Rzut oka w dół uświadomił jej, jak wymięte jest jej ubranie.
Nic dziwnego, skoro położyła się w nim spać. W dodatku guziki bluzki były zapięte krzywo.
Oczywiście Shane wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z jakiegoś plakatu reklamowego.
Cóż za wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość!
- Jedna posiniaczona goleń wystarczy mi w zupełności - dokończył ponuro.
Abby spojrzała na jego nogę, która nosiła krwisto-sine ślady wczorajszego kopniaka.
- Mam nadzieję, że nie boli zbyt mocno? - zapytała bez przekonania.
- Stary weteran zniesie wszystko - burknął, po czym westchnął. - Pewnie, że boli.
- Mama, daj mu buzi - poprosiła Belle, jakby wiedziała, że pora rozładować sytuację.
- W porządku, a co na to mama? - zapytał Shane niespotykanie spokojnie. W jego tonie
Abby nie wyczuła nawet śladu zwykłego przekomarzania się.
Ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć równie obojętnie.
- Buziaczki mamy są zarezerwowane dla Belle. Wyłącznie. Rozumiesz?
- Biedny tato Belle - skomentował Shane.
- Akurat jego nie ma co żałować - wyrwało się Abby mimo woli. - Wychowuję Belle
samotnie.
Dziwne myśli przychodziły Abby do głowy, gdy tak stała w jednym pomieszczeniu z tym
skąpo odzianym mężczyzną.
Szukam męża.
Jej siostra, Brittany, kiedy usłyszała, jakie warunki muszą spełnić, aby zachować prawa
do spadku, oświadczyła beztrosko, że da takiej właśnie treści ogłoszenie do gazety.
Roześmiała się przy tym diabolicznie, czym ściągnęła na siebie bardzo niezadowolone
spojrzenie pana Hamiltona.
Ale Abby to nie Brittany. Nawet jeśli wyglądają identycznie.
- Chyba już dość narozrabiałyśmy - powiedziała spokojnie. - Powinnyśmy ruszać w
drogę.
Zanim zrobię z siebie kompletną idiotkę, dodała w myślach. I to nie pierwszy raz w
życiu...
Tak, Tyson zwiódł ją bez trudu swoim urokiem, galanterią i opiekuńczością. Wzięła to
wszystko za dobrą monetę, żaden mężczyzna przed nim tak się o nią nie troszczył, nie
zabiegał tak wytrwale o jej względy. A gdy już ją zdobył, zmienił się nie do poznania. Abby
natomiast, w ciąży, przerażona perspektywą samotnego macierzyństwa, próbowała jeszcze
walczyć o ich związek. Zero dumy, myślała później o sobie z obrzydzeniem. Tyson do
końca utrzymywał, że jest w niej szaleńczo zakochany, nigdy jednak nie wspomniał choćby
słówkiem o małżeństwie. Nie, nic takiego nie przeszło mu przez gardło.
- Sprawdzę, co z twoim samochodem - zaproponował Shane.
Każdy potrafi być miły i czarujący na początku, pomyślała ze złością.
- Dziękuję, nie trzeba. - Zauważyła, że Shane bacznie przygląda się Belle, która
próbowała kolejne płatki
O, Britt miała w tej sytuacji wiele do powiedzenia. Ciekawe, po co przysłała jej tę
bezsensowną książkę „Jak znaleźć idealnego partnera”. Abby przysięgła sobie, że nie zajrzy
do tego idiotycznego poradnika, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Ciekawe, czy Britt
wysłała identyczną książkę także Corrine? Corrine też chyba nie była najlepsza w te klocki.
Jaka właściwie mogła być Corrine? Spokojna? Powściągliwa? A może raczej przestraszona?
Właściwie strach nie był w ich sytuacji niczym dziwnym. Nieznana im osoba przewróciła
ich życie do góry nogami, wymogła przeprowadzkę do miasteczka, w którym będą mogły
liczyć wyłącznie na siebie nawzajem. Porzuciły pracę i przyjaciół, musiały zacząć wszystko
od nowa.
Abby nie mogła pojąć, że są aż tak różne pomimo niezwykłego fizycznego
podobieństwa. Każdym słowem i gestem Britt zdawała się mówić: „patrzcie i podziwiajcie,
jaka jestem piękna”. I Britt rzeczywiście taka była. Dlaczego jednak nic z tej oszałamiającej
urody Abby nie potrafiła odnaleźć w sobie? Ostatnio często zadawała sobie to pytanie,
przyglądając się bezradnie odbiciu w lustrze. Może powinna zapuścić trochę włosy?
Pozwolić im opadać w niesfornych lokach? Trochę więcej makijażu, zmiana stylu ubierania.
No i po co właściwie to wszystko? Żeby złapać idealnego partnera? Abby skrzywiła się na
samą myśl. Była pewna, że Britt wysłała egzemplarz tej idiotycznej książki również Corrine.
Oczywiście, jak to w tego typu poradnikach bywa, nie wspomniano ani słowem, jak
przeciwdziałać skutkom nieprzespanej nocy lub ujarzmić wiecznie sterczące na wszystkie
strony włosy. Jaki pożytek z poradnika, który nie przewiduje sytuacji awaryjnych? Chyba że
jeszcze nie dotarła do odpowiedniego rozdziału. Dziewczyno, skarciła się w myśli, przecież
nie znosisz takich głupich książek ani postawy, jaką lansują!
Stać mnie na opłacenie mechanika samochodowego, kontynuowała w myśli. Moja
sytuacja finansowa już niedługo ulegnie poprawie, przecież odziedziczyłam duży dom, z
dwoma mieszkaniami i... porządnym, godnym zaufania lokatorem w jednym z nich.
Zgodnie z informacją, jaką jej przekazano, człowiek ten mieszkał w jej domu od blisko roku
i nie rozglądał się za nowym lokum. Liczyła, że pieniądze za wynajem oraz to, co zarobi na
krawiectwie, zapewni im obu z Belle odpowiedni standard. Jak na ich wymagania - bardzo
wysoki.
A już na pewno wystarczający, by pozwolić sobie na opłacenie usług mechanika.
- Zadzwonię po prostu do jakiegoś warsztatu. Już i tak nieprzyzwoicie nadużyłyśmy
twojej życzliwości i gościnności - powiedziała.
- Teraz tamto! - zażądała Belle, odsuwając energicznie kolejną miseczkę.
- Jeśli mam być szczery, to już wolę zająć się twoim samochodem niż nią - powiedział
teatralnym szeptem.
- Ależ nie musisz zajmować się moją córką, zaraz zabiorę ją do jakiegoś baru na
śniadanie. Już i tak dosyć miałeś przez nas kłopotów.
- Nieeeeee! - krzyknęła Belle co sił w płucach. - Tu! Belle lubi!
- O, nic dziwnego, ty psotko! I co to wszystko znaczy? Masz to natychmiast zjeść.
Przecież uwielbiasz te płatki!
- Nie - powiedziała Belle z uporem.
Kiedy Abby usiłowała bezskutecznie dyskutować z brzdącem, który jeszcze nie całkiem
pojmował siłę i wymowę logicznych argumentów, Shane wziął ze stołu kluczyki od jej
samochodu. Wyszedł, gwiżdżąc pod nosem jakąś skoczną melodię. Typowy facet, który nad
wszystkim musi przejąć kontrolę, zjeżyła się Abby.
Feministka Abby była oburzona.
Jednak mała kobietka Abby cieszyła się, że ktoś zdjął część obowiązków z jej ramion i
roztoczył nad nią opiekę. Hmm, ciekawe.
Shane miał wrażenie, że ktoś przyłożył mu czymś ciężkim w głowę. Najpierw to małe,
ledwo widoczne stworzenie okręciło go sobie wokół palca, a potem zjawiła się ta starsza,
aby dokończyć dzieła.
Jak u licha kobieta mogła wyglądać tak ślicznie zaraz po przebudzeniu?
Jej włosy były zmierzwione i nastroszone, miała krzywo zapiętą bluzkę, a jej dżinsy były
o kilka numerów za duże i niemiłosiernie wygniecione.
A mimo to wyglądała jak kandydatka na miss.
Gdyby tylko kiwnęła małym palcem, pewnie również przed nią wykonałby taniec z
płatkami!
Nad czymś takim Shane McCall absolutnie nie mógł przejść do porządku dziennego. Nie
mógł pozwolić sobie na uleganie słabościom. Zamieszkał w tej mieścinie po to właśnie, by
mieć święty spokój. Nie znał tu nikogo i tak miało pozostać. Poprawka - nie znał żadnych
kobiet. Z Morganem był właściwie zaprzyjaźniony, ale znali się jeszcze z czasów wspólnej
pracy w brygadzie antynarkotykowej w Portland. Morgan wrócił później do swojego
rodzinnego Miracle Harbor, ożenił się, na świat przyszły dzieci. Zapraszał go wielokrotnie,
chciał przedstawić Shane'owi rodzinę, ale Shane z niezmiennym uporem wymigiwał się od
wizyty.
Nie czuł się na siłach, bał się swoich uczuć.
Mężczyźni rozmawiają o sporcie, samochodach i pracy. Dzieci to już zupełnie inny
temat...
Drew Duarte, stary znajomy z brygady antynarkotykowej, martwił się o niego i próbował
czasem coś zdziałać w tej materii. Namówił Shane'a do przyjęcia posady konsultanta. Shane
prowadził kilka szkoleń w roku, wciąż biegał i podnosił ciężary. Żaden młodzik nie
odważyłby się stawić mu czoła w ringu. Ostatnio Drew wymyślił dla niego nowe zajęcie i
teraz Shane pracował nad rozdziałem do podręcznika dla agentów federalnych. Chodziło o
procedury wykrywania narkotyków.
Shane pomyślał, że jego życie ostatnio przypomina z góry zaplanowany scenariusz.
Wszystko było pod kontrolą. Może za bardzo?
Cóż to w końcu za życie, gdy nic nie cieszy bardziej niż nowy program komputerowy z
wyjątkowo dobrym edytorem tekstów?
Ale czy on prosił o cokolwiek? Czy czegokolwiek pragnął? Nie!
Przeprowadził się do Miracle Harbor, ponieważ musiał uciec od wspomnień. Zostawić
wszystko za sobą. Morgan, kiedy dowiedział się, co go spotkało, przysłał ciepły list, pełen
słów pocieszenia i otuchy. Zaproponował też przyjacielowi odpoczynek w należącym do
rodziny domku letniskowym nad oceanem.
Shane skorzystał z zaproszenia, przyjechał na weekend i nigdy już nie wyjechał.
Pierwszą zimę spędził w nieco zbyt przewiewnym domku Morganów, a potem wynajął oba
mieszkania w tym starym domu, należącym niegdyś do rodziny holenderskich kupców.
Dom był idealnie położony - w pobliżu centrum miasteczka i oceanu. Wydawał się zbyt
rozległy dla niezamężnego mężczyzny, ale Shane lubił przestrzeń i samotność, nie szukał
wiec współlokatorów.
Dom był stary i wymagał nieustannej opieki, zupełnie jak kapryśna starsza pani.
System grzewczy płatał figle, okna się nie zamykały albo nie otwierały, światła
niespodziewanie gasły, a Shane naprawiał wszystkie usterki, wdzięczny losowi za możli-
wość zużytkowania wolnego czasu, którego miewał w nadmiarze. Czuł się tutaj na swoim
miejscu, u siebie.
Tak, ale co począć z tym małym problemem, który wczoraj wieczorem wdarł się
przemocą w spokojny rytm jego życia? Poradzi sobie, nie pozwoli wytrącić się z rów-
nowagi. Za chwilę nie będzie śladu po wczorajszej przygodzie. Właściwie to załatwiał dwie
sprawy za jednym zamachem. Po pierwsze, zrobi coś pożytecznego, udzieli pomocy
potrzebującemu, a to zawsze leżało w jego naturze. Czasami żałował, że ma teraz tak
niewiele okazji, by spieszyć bliźnim z pomocą. Po drugie, odzyska upragniony spokój, gdy
tylko za Belle i Abby zamkną się drzwi.
- Bardzo dobrze - mruknął do siebie.
Otworzył drzwiczki jej samochodu i wsadził głowę do środka. Z kieszeni podróżnej torby
na przednim siedzeniu wystawała okładka książki. Wydawało mu się, że litery tytułu świecą
niczym kolorowy, jaskrawy neon.
„Jak znaleźć idealnego partnera”.
Uff, a wiec to tak. Nagle wszystko zrozumiał. Te jej ogromne, proszące oczy! Ta kobieta
szuka męża! Niestety, biedaczka pomyliła adres. Tutaj nie znajdzie idealnych kandydatów.
Shane uzyskał dodatkową motywację do szybkiej naprawy samochodu, co zresztą nie
okazało się zbyt trudnym zadaniem.
Pogwizdując, wytarł brudne od smaru ręce i raźnym krokiem wrócił do domu.
Abby rozmawiała przez telefon, Belle bawiła się na podłodze jego plastikowymi
miseczkami. Poza tym jednak kuchnia była w idealnym stanie. Wszystkie pudełka zostały
pochowane, naczynia umyte i schowane do szafki. Dziecko, uśmiechając się od ucha do
ucha, pospieszyło mu na powitanie.
Czy to normalne, żeby maluch tak reagował na obcego człowieka?
McCall, uważaj na to ciepełko, które rozlewa się w okolicy serca, upomniał się
sarkastycznie.
Zrobił kilka kroków w inną stronę, żeby uniknąć spotkania z Belle, lecz mała nie
pozwoliła się wywieść w pole. Ruszyła w pościg. Robili już trzecie okrążenie wokół kuchni,
gdy Abby w końcu odłożyła słuchawkę i spojrzała na niego wyraźnie zmartwiona.
- Kancelaria jest chyba nieczynna w soboty. Próbowałam złapać Jordana Hamiltona,
mojego prawnika, ale w domu też go nie ma.
- Jeden z jego synów, Mitch, pracuje z moim znajomym. Zadzwonię do niego -
zaproponował.
W notesie nie znalazł jednak numeru do Mitcha, zadzwonił wiec do Morgana. Mała Belle
uczepiła się jego kolana, toteż próbował strząsnąć ją delikatnie. Zabawa spodobała się jej
widocznie, bo przylgnęła do niego jeszcze mocniej. Ze słuchawki dobiegał go śmiech
bawiącego się dziecka. Dziecko uwieszone na jego nodze, też wydawało dziwne i
niepokojące bulgoczące dźwięki.
- Kupiłem dzieciakom psa - wyjaśnił Morgan, kiedy Shane zapisał już numer Mitcha.
- Sądząc po hałasie, wesoło u was teraz.
- Nie mogłem zrobić większego głupstwa, mówię ci. Sprzątam po nim już od sześciu
dni.
Shane przez chwilę jeszcze słuchał radosnego gwaru, walcząc z falami nie do końca
zrozumiałych emocji. Czy był to żal, że jemu nigdy nie będzie dane zaznać takich radości?
Zdusił tę myśl w zarodku. Zdecydowanym ruchem odczepił palce Belle od swojego kolana,
Abby tym razem zauważyła jego wysiłki i pospieszyła mu na odsiecz. Przy okazji spojrzała
na kartkę.
- Udało się? - spytała.
Shane bez słowa wykręcił numer. Mitch Hamilton odezwał się po drugim sygnale i
spokojnie wysłuchał, o co chodzi. Tym razem Shane nie złowił żadnych dźwięków w tle,
tylko błogosławiona cisza, żadnych dziecięcych głosików.
- Ojciec wyjechał z miasta, wróci w poniedziałek -powiedział w końcu Mitch. - Ale nie
martw się, i tak miałem iść do kancelarii, służę pomocą.
Porządny człowiek, pomyślał Shane, żadnych psów i hałasów, a w dodatku, jaki
zapracowany, skoro idzie w sobotę do pracy.
- Wielkie dzięki.
- Sprawdzę ten adres i oddzwonię. A przy okazji, która to z trojaczków?
- Abby.
- Ma długie włosy?
Cóż to, u licha, ma do rzeczy? - pomyślał mocno rozdrażniony.
- Nie.
- Dobrze.
Czy mi się zdaje, czy on naprawdę odetchnął z ulgą?
- Zadzwonię za godzinę - zakończył rozmowę Mitch. Wolałbym kwadrans, ale i tak
dobrze, że nie dłużej, pomyślał Shane, wchodząc do kuchni.
- Mniej więcej za godzinę wszystkiego się dowiemy.
Zauważył, że zdążyła się już porządnie pozapinać i uczesać włosy. Szczerze mówiąc,
bardziej podobała mu się, gdy była rozczochrana.
- Jadłaś coś?
- Nie.
Mała bawiła się w samolot. Biegała dookoła stołu z wyprostowanymi na boki rękami.
Śmiała się zupełnie bez powodu, a jej śmiech wypełniał jego dotychczas spokojny dom aż
po dach. Dotychczas cudownie spokojny dom.
- Zjedz lepiej śniadanie. Mam tony płatków. I masę roboty - dodał. - Pójdę na górę,
zająć się pracą, dopóki Mitch nie zadzwoni.
- Dobrze, dziękuję bardzo.
- I jeszcze jedno.
- Tak?
Nie jestem idealnym partnerem. Nie jestem żadnym partnerem, usłyszał w głowie, nie
przeszło mu to jednak przez gardło. Zamiast tego powiedział:
- Ekspres do kawy stoi tam. Czuj się jak u siebie.
Kiedy usłyszał własne słowa, przeniknął go dziwny dreszcz. Uciekł czym prędzej na górę
i wszedł pod prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, poczuł miły aromat kawy rozchodzący się
po całym domu. Miło byłoby napić się kawy, ale nie mógł przecież spoufalać się z tak
podstępną istotą jak Abby. Chcąc nie chcąc, zasiadł przed ekranem komputera. W ciągu
następnej godziny napisał dwie linijki tekstu. Niestety, nie miały większego sensu.
Kiedy w końcu rozległ się dzwonek telefonu, podbiegł do niego, jak skazaniec czekający
na ułaskawienie. Niestety, Mitch srodze go rozczarował.
Shane odłożył słuchawkę i powoli zszedł na dół. Zatrzymał się w drzwiach kuchennych,
obserwując swoich najeźdźców. Duża siedziała na podłodze i puszczała w kierunku małej
bańki mydlane.
- Czy to był prawnik? - zapytała, nie przerywając zabawy.
Skinął głową bez słowa. Zachowywał się jak człowiek, który stanął zbyt blisko
eksplodującej bomby. Ciągle był w szoku.
Abby wstała i wytarła mokre dłonie o spodnie.
- Znalazł mój dom?
- To jest dobra wiadomość.
Zapach kawy. Udając, że nie widzi pytania w jej oczach, podszedł do ekspresu i nalał
sobie filiżankę aromatycznego płynu.
- Chcesz powiedzieć, że jest jakaś zła wiadomość?
Zerknął na nią przez ramię i zobaczył w jej oczach oznaki zaniepokojenia. Ponownie
zajął się mieszaniem kawy. Dlaczego niby ma się przejmować jej uczuciami? Zresztą, to on
miał teraz problem, nie ona.
Nadzieja, że nocni goście wkrótce opuszczą jego dom, w którym na powrót zagości
spokój i porządek, rozwiała się raz na zawsze. Mitch zapewnił go, że pomyłka jest
wykluczona. Sprawdził wszystko starannie dwa razy.
Odwrócił się wreszcie twarzą do rozmówczyni i upił duży łyk kawy.
- No, powiedz mi wreszcie, o co chodzi. - Abby mówiła rzeczowym tonem, choć cała
drżała. Czyżby chciała dodać sobie odwagi? Włożyła dłonie do kieszeni dżinsów. - Muszę
to wiedzieć. Ten dom, to jakaś rudera, tak? Nie będę mogła w nim zamieszkać?
- Nie w rym rzecz.
- A więc w czym? Chodzi o tego lokatora? Hoduje kozy i szesnaście kotów i nigdy się
nie myje?
- Nie.
- Powiedz wreszcie - poprosiła.
- Panno Blakely, wygląda na to, że to jest właśnie pani nowy dom.
ROZDZIAŁ TRZECI
- To jest mój dom?
- Taak. - Nie uszło jego uwagi, że Abby rozgląda się po kuchni zupełnie nowym
rodzajem spojrzenia. Prawie słyszał jej myśli: „tutaj obrazek, tutaj odmalować”, na pewno
planowała już, gdzie ustawić bujany fotel z wikliny.
Znał to spojrzenie i ten stan ducha...
Oto samiczka znalazła idealne miejsce, by uwić gniazdo.
Nie mógł się mylić. Stacey miała ten sam błysk w oczach, kiedy kupili stary, chylący się
ku ruinie dom. Nic nie mąciło jej szczęścia, dla niej dom wyglądał jak pałac. Nie wiedziała,
że wszystko skończy się katastrofą. Shane nigdy więcej nie chciał przechodzić przez coś
podobnego.
Oczywiście, nie był mężem tej kobiety, a ona nie miała zamiaru umierać. Przynajmniej
nic na to nie wskazywało.
Spojrzał na nią, lecz to nie pomogło mu odzyskać pogody ducha.
- Tu jest tak pięknie - szepnęła. - Spójrz tylko na te podłogi.
Shane spojrzał, ale ponownie na nią.
- Trzeba je odnowić. Inaczej twoja mała zaraz będzie miała pełno drzazg w pupie. W
tym domu nic nie działa jak należy. Ogrzewanie szwankuje, drzwi i okna są wypaczone,
stąd wieczne przeciągi. To niezdrowo dla dziecka. - Zdawał sobie doskonale sprawę, że w
jego głosie słychać desperację. I po cóż to właściwie ukrywać? Był zdesperowany.
- Jakoś nie wyglądasz mi na eksperta od dzieci. - Ab-by była zbyt zajęta swoimi
myślami, by zwracać uwagę na jego dziwne zachowanie. Czule pogładziła dębową
okiennicę, potem parapet.
- Mogę je naprawić.
Przez bardzo krótką chwilę miał ochotę powiedzieć jej, że kiedyś o mało co nie został
ekspertem w sprawach dzieci. Wiele lat temu. Powstrzymało go jednak coś w jej spojrzeniu.
Ona wiedziałaby doskonale, co zrobić z taką informacją. Prawie wpadł w popłoch. A zatem
wystarczyło tak niewiele, by zburzyć jego spokój, do którego z takim trudem i
samozaparciem dążył.
- Cała instalacja elektryczna jest do wymiany - powiedział. - Nie wspominając już o
schodach. Oczywiście to dopiero początek.
- A czy są tu pająki?
- Pająki?
- Tak.
- Chyba nie widziałem zbyt wielu.
- No więc reszta problemów to pestka – powiedziała wesoło i machnęła ręką, jakby
chciała uciąć dalszą dyskusję.
To jest kobieta dla ciebie, pomyślał ironicznie Shane. Poważne sprawy zbywa
machnięciem dłoni. Ale pająki, o, pająki to co innego. Przyszło mu do głowy, że gdyby jej
powiedział, że na strychu i w piwnicy są gniazda pająków, już by jej pewnie nie było. No
cóż, z zasady nie uciekał się do kłamstwa. Chciał się jej pozbyć, oczywiście, ale nie za
wszelką cenę.
- Wydaje mi się, że zapominasz o pewnym dosyć poważnym problemie - powiedział
zdecydowanym tonem, usiłując przykuć jej uwagę. Nie chciał, by sytuacja wymknęła mu się
spod kontroli.
- W sieni frontowej położę tapetę ze wzorem w herbaciane róże - mruknęła Abby
rozmarzonym głosem. - A na podłodze fiński, ręcznie tkany dywanik. A tutaj w oknach będą
pasowały zasłonki w czerwoną kratę. Jak myślisz, ładnie będzie?
- Rozmawialiśmy o poważnych sprawach - przypomniał jej, pomału tracąc cierpliwość.
Skręcało go na myśl o zasłonkach w czerwoną kratę. Ta kobieta zrobi z domu włoską
restaurację!
- O, przepraszam. Co to za poważna sprawa?
- Ja. - Skrzyżował ręce na piersiach. Jako były policjant, znał różne sposoby
„wywierania wrażenia”, udawania, że się jest większym i silniejszym niż w rzeczywistości.
W sumie, biorąc pod uwagę, że miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, zazwyczaj nie musiał
specjalnie się wysilać.
Jednak na Abby ta groźna poza nie wywarła najmniejszego wrażenia. Jej uwagę wciąż
pochłaniały szczegóły wnętrza. Przykucnęła nawet i z uczuciem pogładziła płytki parkietu.
- Prawdziwy dąb - szepnęła, uśmiechając się nieprzytomnie.
- Co ze mną? - przypomniał jej. Abby wstała, spojrzała na niego z uwagą i ponownie się
uśmiechnęła. Ten blask w jej oczach! Do Ucha! - pomyślał.
- Podobno jesteś bardzo dobrym lokatorem. Wydaje mi się, że nie powinniśmy mieć
problemów z dojściem do porozumienia.
- Czyżby? - nie wydawało mu się, żeby kontakty z Abby, jako właścicielką domu,
ograniczyły się do spotkania raz na miesiąc i przekazania czynszu.
- Dlaczego nie mielibyśmy mieszkać tu razem? - zapytała. - Tobie oszczędziłoby to
kłopotu szukania nowego lokum, a mnie - szukania nowego lokatora.
- Nieźle kombinujesz, panno „Rozsądna”.
- Oczywiście, że jestem rozsądna.
W sumie, jej propozycja rzeczywiście wydawała się niegłupia. Wyjąwszy fakt, że
znalazłby się pod jednym dachem z dwoma kobietami. Dużą i małą. Nie, to nie do
pomyślenia...
- Shane - powiedziała, spoglądając na niego łagodnie. - Ja nie mam dokąd pójść.
No, moja panno, tylko bez takich numerów, pomyślał ze złością. Już to przerabialiśmy.
- Wczoraj wieczorem nawet nie chciałaś wejść do środka, a dziś planujesz tu
zamieszkać?
- Dzisiaj wiem, że ten dom należy do mnie.
- Kobieca logika - westchnął. Znał Abby niecałe dwadzieścia cztery godziny, a już jego
spokój został doszczętnie zburzony.
- Czy masz dokąd się wyprowadzić? - zapytała.
Otworzył usta. Chciał powiedzieć, że istnieje co najmniej tuzin miejsc, gdzie mógłby
zamieszkać. Zamiast tego wymknęła mu się smutna prawda:
- Nie. - Dodał jednak szybko: - Ale zawsze mogę kupić jakiś dom.
Wolał nie myśleć, dlaczego dotąd nawet nie rozważał takiej możliwości. Kupno domu to
poważna sprawa, która wymaga zaangażowania i poświęcenia. Tak się jednak składa, że
właśnie te pojęcia Shane usunął ze swego słownika już kilka lat temu.
- Tyle że całkiem sporo już zainwestowałem w ten dom - powiedział z uporem.
- Przecież jakoś się dogadamy. Shane wcale nie miał zamiaru się dogadywać, ale trudno
przeczyć oczywistym faktom. To był jej dom! Zauważył, że Abby dolewa mu kawy.
- Będzie tu trochę pracy - przyznała.
- „Trochę” to mało powiedziane. A znalezienie robotników w mieście nie będzie sprawą
łatwą, bo wszyscy są zatrudnieni przy budowie nowego ośrodka wypoczynkowego. Życzę
szczęścia - powiedział z przekąsem.
- Moglibyśmy zawrzeć układ. Zmniejszę ci czynsz, a w zamian za to pomożesz mi przy
remoncie. Co ty na to?
- Abby nalała sobie kawy i usiadła przy stole. W wyobraźni snuła już misterne plany
urządzenia swego nowego domu. Shane czuł, że jego życie wymyka mu się spod kontroli.
Dlaczego nie było tu tego cholernego prawnika? W sytuacji, gdy mężczyzna i kobieta
planują zamieszkać pod jednym dachem, jest mnóstwo spraw, które należy uregulować.
Lepiej zawczasu uniknąć ewentualnych komplikacji.
Shane odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Zdążył upić łyk kawy, kiedy na kolanie
poczuł znajome paluszki. Belle znudziła się już zabawą plastikowymi miskami. Stała przy
nim i wpatrywała się z nadzieją w jego twarz.
- Na rąćki? - zapytała.
- O nie.
Belle w czerwonej bluzeczce i spodenkach wyglądała po prostu słodko. Włoski miała
zaczesane do góry i związane w śmieszny kucyk. Shane wiedział jednak, że jedno małe
ustępstwo wobec kobiecego rodu, i...
- Plosię.
.. .i już po tobie, łamią ci serce. Spojrzał na małą, potem na Abby, westchnął ciężko i
zrezygnowany ustąpił. W końcu, kto potrafiłby odmówić dziecku? Pochylił się, podniósł
małą i posadził na swoich kolanach. Belle nie przejmowała się jego złym humorem,
uśmiechnęła się radośnie, przytuliła główkę do jego piersi. Za chwilę jej kciuk wylądował w
jego ustach.
Shane postanowił porozmawiać z Abby, wyjaśnić to i owo. Czyżby nawyk ekspolicjanta?
Może gdy ustali, jak doszło do obecnej sytuacji, łatwiej będzie sobie z nią poradzić?
Dowiedział się, że Abby jest sierotą, która niedawno dowiedziała się o istnieniu swych
bliźniaczych sióstr. Wszystkie otrzymały spadek od anonimowego darczyńcy. Wszystkie
miały zamieszkać w Miracle Harbor. Abby przypadł w udziale ten właśnie dom.
Wiele z jego wątpliwości zdołała wyjaśnić, nie poprawiło to jednak jego nastroju. Nie
wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po pierwsze, nie podobało mu się, że przyjęła spadek
od nieznanej sobie osoby. Po drugie, kiedy wysłuchał opowieści, Abby Blakely przestała
być dla niego kimś obcym i anonimowym. Teraz stała się kobietą z krwi i kości. Poznał
historię jej życia, potrafił się wczuć w jej sytuację. Chwila nieuwagi, i to wszystko obróci
się przeciwko niemu. Dziecko na jego kolanach zapewne uczestniczyło w tym chytrym
spisku...
Shane próbował być twardy. Postanowił nie okazywać współczucia ani nadmiernego
zainteresowania. Zdobył się jednak na kolejne pytanie.
- Jak to się stało, że was rozdzielono? Abby wzruszyła ramionami, ale zdążył zauważyć
wyraz bólu w jej oczach.
- Nie pamiętam. Moja siostra, Brittany, twierdzi, że została adoptowana, gdy miała trzy
lata. Corrine z kolei powiedziano, że rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Sądzę
więc, że rozdzielono nas po śmierci rodziców.
Dlaczego? Tego jeszcze nie wiem. Ciągle brak mi kilku części tej układanki. Mam
nadzieję, że gdy wszystkie tu zamieszkamy i poznamy się bliżej, dowiem się czegoś więcej.
Na początek postanowiłam zdobyć jakieś informacje na temat osoby, która podarowała mi
ten dom. Jedyny sposób, żeby czegokolwiek się dowiedzieć, to zamieszkać tutaj. Muszę
wykorzystać tę szansę.
- W całym domu jest tylko jedna kuchnia - zwrócił jej uwagę. Chciał skierować jej
myśli na inne tory, zająć ją jakimś praktycznym problemem, by ochłonęła. Tak, ta rozmowa
stawała się zbyt osobista.
Abby jednak nie użalała się nad sobą. Musiał przyznać, że ta dziewczyna była naprawdę
odważna!
- Mam podpisaną umowę najmu - zauważył.
- Na jak długo? - zapytała.
- Niestety nie na tyle, by stanowiło to problem - przyznał niechętnie.
Zorientował się, że zmieszała się, słysząc te słowa. Niech to, przecież nie miał zamiaru
robić jej przykrości. W końcu dla niego ten dom nie był taki ważny. Ot, kolejne miejsce
zamieszkania. A dla niej? Widać było wyraźnie, że od kiedy dowiedziała się o swoim
spadku, zaczęła snuć plany i marzenia. Już zdążyła przywiązać się do myśli, że to wszystko
jest jej. Znalezienie nowego mieszkania nie powinno być wielkim problemem. Już prawie
się zdecydował. Nie mógł mieszkać z nią pod jednym dachem.
- A nie mogłabyś zamieszkać wraz z siostrami? - podjął ostatnią próbę. Westchnął
ciężko, widząc jej minę. Nie musiała odpowiadać.
- Shane, zrozum. Ja potrzebuję tego domu - powiedziała łagodnie. - Nie potrafię tego
wyjaśnić, ale jestem szczęśliwa, że ktoś pomyślał o mnie, ktoś się o mnie zatroszczył. To
jest mój dom. Jedyna rzecz, która do mnie należy. Oprócz Belle. Potrafisz to zrozumieć?
- Nie całkiem.
Shane nie wiedział, czy nie rozumie jej dlatego, że mężczyzna nigdy nie zrozumie
kobiety, czy też dlatego, że sam pomysł przyjmowania spadku od nieznanej osoby wydawał
mu się dziwaczny, żeby nie powiedzieć podejrzany. A ona po prostu potraktowała to jako
uśmiech losu. Niesamowite.
- Dobrze więc, wyprowadzę się, kiedy tylko znajdę mieszkanie.
- Nie musisz tego robić.
- Niestety tak - powiedział stanowczo.
Przyszło mu do głowy, że nie będzie jej łatwo znaleźć porządnego lokatora, ale to już
wyłącznie jej problem i jemu nic do tego.
- Shane, przecież ty w ogóle nie używasz mieszkania na parterze. Tak mi powiedziałeś
wczoraj, pamiętasz? Miejsca jest tyle, że dla wszystkich wystarczy. Nie widzę powodu, dla
którego nie moglibyśmy wspólnie korzystać z kuchni.
- To nie wchodzi w grę.
- Strasznie mi przykro. Czuję się winna.
Czy teraz ź kolei on miał czuć się winny, ponieważ wywołał w niej poczucie winy?
Niech no tylko pojawi się kobieta, a wszystko natychmiast się komplikuje. Powinien jak
najszybciej znaleźć sobie nowe lokum.
A co, jeśli jej następny lokator będzie hodował kozy i szesnaście kotów?
Nie jego sprawa.
Nawet jeśli będzie z tymi kozami dzieliła kuchnię.
- Wniosę twoje rzeczy. Słuchaj, dopóki nie znajdę jakiegoś mieszkania, jakoś sobie
poradzimy. W kuchni też, mam nadzieję.
No i udało jej się wzbudzić w nim poczucie winy. Odebrano mu właśnie jego dom,
usunięto mu grunt spod nóg, a on czuł się winny!
Tak właśnie działają kobiety. Zanim się obejrzysz, przewracają twój świat do góry
nogami. Trzeba działać. Jeśli nie będzie zbyt wybrzydzał, znajdzie mieszkanie w ciągu
trzech dni.
- Belle! - Abby trzymała Belle w ramionach i tańczyła z nią po kuchni. - To jest nasz
dom. Nasz, twój i mój - szeptała małej do ucha.
- A pan? - Belle śmiała się do uszczęśliwionej Abby.
- Pan? Nie wiem, kochanie.
Prawda była taka, że Abby czuła się winna. A właściwie dlaczego? To Shane był uparty
jak osioł.
- Pan fajny - obwieściła mała.
- O, moja panno. Jakże łatwo cię zdobyć! Wystarczy dać ci dobre śniadanie, i już jesteś
zakochana. Pamiętaj, nie możesz się tak nisko cenić. Zapamiętaj sobie tę lekcję życiową raz
na zawsze.
Belle roześmiała się, jakby usłyszała świetny dowcip, oczywiste było jednak, że nic z
tego nie zrozumiała.
Abby posadziła ją na podłodze i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Wymagało
gruntownego remontu. Szafki nadawały się do wymiany, podłoga i okna do renowacji. Na
razie jednak nowe zasłonki i kilka puszek farby będzie musiało wystarczyć. Zasłony
oczywiście uszyje sama.
Hmm... A może Shane miał mimo wszystko rację? Może nie powinna zbytnio
przywiązywać się do tego miejsca? Przecież, jeśli nie wyjdzie za mąż w ciągu roku, i tak
straci ten dom.
Nie będę sobie tym na razie zaprzątać głowy, postanowiła Należy myśleć pozytywnie.
Zalety obecnej sytuacji? Całe mnóstwo! Mieszkając tutaj, nie musiała myśleć o kupnie
nowego samochodu, bo do centrum można było dojść spacerkiem w ciągu pięciu minut.
Plaża blisko.
- Abby!
To był głos Shane'a. I to Shane'a wyraźnie poirytowanego. Zdążyła już dowiedzieć się
kilku rzeczy o tym mężczyźnie. Sądząc po idealnym porządku, jaki panował w jego
kuchennych szafkach, był pedantem pierwszej wody i nie znosił tracić kontroli nad sytuacją.
Autorytatywny styl bycia, przyzwyczajenie do wydawania rozkazów...
Wcale nie była pewna, czy będzie się przyjemnie mieszkać z kimś takim pod jednym
dachem, ale z drugiej strony, czy miała szukać lokatora w całkiem obcym mieście pełnym
przyjezdnych sezonowych robotników? Będzie, co będzie, martwienie się na zapas nic mi
teraz nie pomoże, pomyślała rozsądnie.
- Abby!
Wzięła Belle pod pachę i wyszła z kuchni.
Shane stał w sieni, odziany znów bardzo skąpo, podobnie jak poprzedniego wieczora.
Miał na sobie tylko szorty, a jego koszulka, jak zauważyła Abby, wisiała na rododendronie
przed wejściem. Na ramieniu dźwigał jej maszynę do szycia. Mięśnie jego ramion były
napięte, po szyi spływała strużka potu.
- Gdzie mam to postawić? - zapytał. Wydawało jej się, że Shane najchętniej wystawiłby
maszynę z powrotem przed furtkę.
- Jeśli mógłbyś pod oknem...
- Swoją drogą, ciekaw jestem, cóż to jest. Cegły?
- Maszyna do szycia.
- Co?
W tym właśnie momencie urwał się uchwyt futerału, maszyna o mały włos nie
wylądowała na podłodze, jednak Shane w ostatniej chwili zdołał ją złapać. Nie udało mu się
niestety w porę odsunąć stopy... Abby nie była pewna, czy kiedykolwiek przedtem miała
okazję słyszeć wiązankę tak kwiecistych przekleństw.
Postawiła małą na podłodze i kazała jej iść bawić się do kuchni, po czym zwróciła się do
Shane'a.
- Wolałabym, żeby moja córka nie uczyła się takich słów. Wyglądał na zmieszanego i
rozzłoszczonego równocześnie. Spojrzał na nią.
- Chyba sobie trochę za dużo wyobrażasz.
- Co niby sobie wyobrażam?
- Że mnie oswoisz.
- Że cię oswoję?
- Słuchaj, ja się wyprowadzam. Jak najszybciej. Nie jestem kandydatem na idealnego
partnera.
O mało nie podskoczyła. Czy to możliwe, żeby Shane przez przypadek użył takiego
właśnie sformułowania? Przecież nie znalazł chyba jej książki? A może ten prawnik
poinformował go przez telefon, że ona szuka męża, podobnie jak jej siostry?
- Nie powinieneś się obawiać. Trudno byłoby cię wziąć za idealnego kandydata na
partnera życiowego. Wydął wargi, jakby poczuł się urażony.
- Z mojego doświadczenia wynika zresztą, że idealnego partnera spotkać można jedynie
na kartach powieści - dodała Abby pośpiesznie.
- Jeszcze dziś zacznę szukać nowego mieszkania.
- Jak uważasz. Chociaż muszę przyznać, że gdybyś został, czułabym się tu bezpieczniej.
Prychnął niezadowolony.
- Życzę powodzenia w szukaniu nowego lokum - Abby nie traciła rezonu. - Wiesz co,
piękny jest ten pokój. Tam mogę postawić kwiaty w donicach, a obok zmieści się manekin.
- Manekin - powtórzył bezmyślnie, przesuwając sofę pod ścianę.
- Jestem krawcową - wyjaśniła. - Muszę szybko wywiesić szyld.
- Szyld? Zakład krawiecki? Nie zapominaj, że ja też tutaj pracuję, i do pracy potrzebuję
spokoju! - Założył swoim zwyczajem ręce na piersi i stanął w lekkim rozkroku, jak podczas
przesłuchania krnąbrnego podejrzanego. Tak, sprawiał wrażenie silnego i niezłomnego.
Musieli ich tego uczyć w szkole policyjnej.
- Shane, ty chyba nie wiesz nic o szyciu.
- A co powinienem wiedzieć?
- Że to nie powoduje wiele hałasu. Większość prac nadal wykonuje się ręcznie. A
zresztą ta maszyna jest bardzo cicha. Wypróbowałam wiele modeli i w końcu znalazłam
taką, przy której nawet dziecko może spać spokojnie.
- Ale klienci? Te ciągłe dzwonki i procesje obcych ludzi?
- Shane, nie mam zamiaru zakładać małej manufaktury. Zresztą, dopóki Belle nie
podrośnie, nie mogę przyjmować zbyt wielu zleceń. Przekonasz się, nawet nie będziesz wie-
dział, że tu jesteśmy. Będziemy cichutko jak myszki.
- Dasz mi to na piśmie?
Zanim jednak Abby zdążyła odpowiedzieć, z kuchni dobiegł ich straszny huk, a zaraz
potem krzyk Belle. Abby wybiegła z pokoju, zauważyła jednak, jak Shane podniósł oczy do
góry i mruknął niby do siebie:
- Rzeczywiście, w ogóle nie słychać, że tu jesteście!
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie słyszę pani! - krzyczał Shane w słuchawkę. -Co to jest? Pokój z wyżywieniem? W
ogłoszeniu było nieco inaczej. Zniżka za co? Nie może pani tego przyciszyć? Prawie nic nie
słyszę! Co, nie da się przyciszyć, bo dzieci to nie radio? Zniżka za opiekę nad dziećmi?
Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, rzucił słuchawkę i energicznie wykreślił kolejny
numer z dziani ogłoszeń porannego wydania „Miracle Harbor News”.
Z dołu dobiegł go głos Abby. Znowu śpiewała. Kiedy remontowano tę ruderę, nikt nie
pomyślał o wyciszeniu ścian. A ona, odkąd wczoraj wieczorem wniósł wreszcie do domu
wszystkie jej graty, rozśpiewała się jak skowronek na wiosnę. Mógłby krzyknąć, żeby się
przymknęła, gdyby śpiewała na całe gardło, ale ona nuciła spokojne ballady.
Śpiewanie zresztą nie było jeszcze najgorsze. Wczoraj wieczorem, kiedy mała Belle
usnęła już w swojej kołysce, a on odetchnął wreszcie z ulgą i zaczął wierzyć, że w domu
choć na chwilę zapanuje błoga cisza, z łazienki na parterze dobiegł go szum nalewanej do
wanny wody. Jakąś chwilę później wydało mu się, że słyszy, jak Abby wchodzi do kąpieli.
Wystarczyły dwadzieścia cztery godziny, by całkowicie stracił kontrolę nad własnym
życiem. Abby na dole pluskała się w wodzie i nuciła beztrosko, podczas gdy on na górze
przeżywał katusze. Zdecydował, że musi dać wytchnienie skołatanym nerwom i wybrał się
na długi spacer. I wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko w drodze powrotnej nie spojrzał w
górę i nie ujrzał migotliwego odblasku płomienia świecy w oknie jej łazienki. Jego
wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować. Abby w wannie, okryta jedynie pianą...
Zawstydził się własnych myśli. Pokonał schody w kilku susach, zastanawiając się, czy te
wybryki wyobraźni nie są skutkiem samotniczego trybu życia.
Co się z nim działo?
O północy, kiedy na dole dawno już zapadła cisza, zdołał napisać cztery strony tekstu.
Przeczytał go i stwierdził z przerażeniem, że dawno nie widział takich bzdur. Wyłączył
komputer, nie zachowując zmian w dokumencie. Wściekły położył się do łóżka i przez
ponad godzinę bezskutecznie usiłował zasnąć.
W końcu zszedł na dół i zajrzał do lodówki. Powinno tu gdzieś być opakowanie lasagne.
Nie było. Powinna być otwarta puszka sardynek. Nie znalazł. Lodówka była zapakowana po
brzegi zdrową żywnością: warzywami, owocami, kiełkami... Gdzieś za brokułami, sałatą i
szparagami, kartonem mleka i kawałkiem wędzonego sera znalazł puszkę toniku. Nareszcie
coś mojego, pomyślał ponuro. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie kanapki z
serem, ale przyszła mu do głowy pewna myśl. Jeśli mają zamiar przetrwać jakoś w tym
domu, trzeba wprowadzić surowe zasady.
Pierwsza z nich: nie będziesz tykał lasagne bliźniego twego. Ani jego sardynek.
Ponieważ i tak już by nie zasnął, ponownie zasiadł przed komputerem i zredagował
„Regulamin korzystania z kuchni”, zaopatrzony w stosowny grafik. O świcie zszedł na dół i
poszedł pobiegać. Wracając, zabrał sprzed progu gazetę. Zazwyczaj nie był zbyt pobożnym
człowiekiem, dzisiaj jednak z całego serca prosił niebiosa o jakieś rozsądne ogłoszenie w
dziale „nieruchomości”.
Jest! Dom, do wynajęcia, dla samotnego mężczyzny. Doskonała oferta! Coś jednak
mówiło mu, że musiał przeoczyć jakiś haczyk. Przez telefon powiedziano mu, że dom jest
mały, ale czysty. Adres? Te miłe szeregowe domki na Cannery Street. Po raz kolejny Shane
odwiesił słuchawkę bez pożegnalnych uprzejmości. Na Cannery Street nie było żadnych
miłych domków. Na Cannery Street stały baraki. Za sztachetami warczały budzące respekt
rottweilery, a na tyłach ruder rdza pożerała powoli wraki starych samochodów. W tej części
miasta nie chciał mieszkać nikt. Mieszkańcy Miracle Harbor nie przyjmowali do wiado-
mości, że ten zakątek w ogóle istnieje.
Głęboko rozczarowany przejrzał jeszcze raz regulamin kuchenny. Tak, przynajmniej to
było w porządku. Zdecydował, że wcześnie rano kuchnia będzie należała do niego. Abby
zresztą o tej porze będzie pewnie jeszcze spać.
W ciągu dnia będzie potrzebował jedynie około czterdziestu minut na przyrządzenie i
zjedzenie lunchu. Powiedzmy o dwunastej trzydzieści. Kolację może jeść późnym
wieczorem, pomiędzy siódmą a ósmą. Gdyby poza tymi godzinami chciał się czegoś napić,
bezprzewodowy czajnik powinien załatwić sprawę.
Pomyślał z zadowoleniem, że tak precyzyjnie opracowany plan na pewno sprawdzi się w
praktyce. No i do minimum ograniczał możliwość widywania nowej właścicielki domu i jej
małej latorośli, bez żenady wdrapującej się obcym ludziom na kolana. Takie rzeczy mogły
wytrącić z równowagi najspokojniejszego mężczyznę.
Pełen radości głos Abby dobiegł go nagle z dołu, z łatwością przedostając się przez
szczeliny w podłodze, wędrując rurami i pustymi ścianami.
- Doliną, ścieżyną idzie kaczka, sama jedna nieboraczka, gdyby jeszcze jedna szła, nie
byłaby taka zła.
Mała Belle zwijała się ze śmiechu.
Shane ze złością przekreślił ostatnie ogłoszenie w gazecie i sięgnął po książkę
telefoniczną. Znalazł w niej całą sekcję poświęconą mieszkaniom do wynajęcia. Pomimo iż
kiedyś przysiągł sobie, że nie zamieszka już nigdy w bloku, ze zdwojoną energią sięgnął po
telefon. I tutaj czekało go rozczarowanie. Od dawna nigdzie nie było wolnych mieszkań.
Ktoś dzwonił do drzwi.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy to rzeczywisty dźwięk, czy może omam
słuchowy. Czekał, aż Abby pójdzie otworzyć. Cisza. Po chwili kolejny dzwonek. Była tutaj
dopiero od wczoraj, czy to możliwe, by już ktoś składał jej wizytę?
Znowu dzwonek.
Jeśli to jakiś komiwojażer, to zaraz pożałuje, że się urodził.
Energicznie ruszył schodami w dół. O ułamek sekundy za późno dostrzegł barierkę
zamontowaną u stóp schodów. Spróbował przeskoczyć tę ponad półmetrową przeszkodę,
niestety zawadził o nią stopą i runął jak długi na podłogę, boleśnie tłukąc śródstopie i
kolano. Chyba rzepka poszła. Leżąc, zaklął siarczyście i głośno, równocześnie badając
dłonią stan kolana. Kości zdawały się być całe. Przypomniał sobie o Belle, klął więc dalej
już tylko w duchu, na zewnątrz wydostawały się jedynie bolesne jęki i gniewne
posapywania.
Ktoś znowu nacisnął dzonek.
Z trudem podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. Niech no tylko dorwie tego upartego
intruza!
Kiedy jednak otworzył drzwi, od razu zrozumiał, że w żadnym przypadku nie będzie
mógł dać ujścia nagromadzonej wściekłości. Na progu stała drobna starsza pani. Jej siwe
włosy upięte były w misterny kok. Miała niesamowicie niebieskie oczy, które wyglądały
nad wyraz młodo i wesoło.
Jak tu wyrzucić starszą panią?
- Dzień dobry młodzieńcze - powiedziała starsza pani, rozbrajając go do reszty.
- Dzień dobry - odpowiedział niepewnie.
- Nie wyglądasz mi na krawca - zachichotała. - Czy ja dobrze trafiłam?
Shane przez chwilę patrzył na nią niezbyt przytomnie.
- Krawca? Nie, nie jestem.
Nagle przypomniał mu się ciężki przedmiot, który prawie zmiażdżył mu stopę. Gdyby
wiedział, że to dopiero początek bolesnych obrażeń...
- Ach, tak. Ona jest krawcową.
Drzwi od mieszkania Abby otworzyły się i wyłoniła się z nich krawcowa we własnej
osobie. Belle, jeszcze mokra po kąpieli, zawinięta w duży ręcznik, wierciła się niespokojnie
w ramionach mamy. Zawsze inaczej wyobrażał sobie krawcowe. Abby miała na sobie o
kilka numerów za duże dżinsy, które trzymały się na jej biodrach, a na górze obcisły top, nie
zasłaniający pępka. W dodatku była cała mokra i nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni,
by domyślić się, jak wspaniałą miała figurę.
- Upadłeś? - zapytała Abby. - Słyszałam jakiś potworny huk.
W odpowiedzi spojrzał wymownie na barierkę.
- O rany - jęknęła. - Zamocowałam ją godzinę temu. Nie chciałam, żeby Belle ci
przeszkadzała. Byłam pewna, że zauważysz. Nic ci nie jest?
Starsza pani przyglądała im się z zainteresowaniem.
Shane czuł, jak puchnie mu kolano, postanowił jednak nie urządzać sceny.
- Masz gościa.
- Szukam krawcowej - powiedziała starsza pani.
- Naprawdę? - W głosie Abby zabrzmiała prawdziwa radość. - Proszę wejść.
Shane przepuścił starszą panią, która uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Dziękuję, młodzieńcze. A niektórzy mówią, że szarmanckich mężczyzn już nie ma.
- Hmm - mruknął Shane i nagle przyszła mu do głowy niespodziewana myśl. - Czy pani
czasem nie szuka mieszkania do wynajęcia? Tu na górze jest akurat wolne. Miłe, czyste i
przytulne.
- Oj, ja niestety nie dałabym rady pokonywać kilka razy dziennie tych schodów. Poza
tym, ty przecież tam mieszkasz, prawda?
Zmarszczył brwi i spojrzał na nią nieufnie. Skąd wiedziała? Musiała słyszeć, jak zbiegał
z góry, i jak... spadał i klął.
- Ale już niedługo.
Chciałby jednak, by Abby znalazła właśnie taką lokatorkę jak ta miła, starsza pani. Skoro
jednak starsze panie nie lubią maszerować w tę i z powrotem po schodach, nie będzie łatwo
znaleźć odpowiednią osobę. Chyba powinien pomóc w poszukiwaniach.
Odwrócił się i podniósł z ziemi „regulamin korzystania z kuchni”.
- Tu jest napisane, w jakich godzinach będę korzystał z kuchni. Grafik przyczepię do
drzwi lodówki.
Nie czekając na jej odpowiedź, wszedł do kuchni. Na lodówce znalazł kilka magnesów w
kształcie gruszek i brzoskwiń.
- To akurat się przyda - powiedział głośno, przyczepiając kartkę.
Kiedy wyszedł na korytarz, drzwi do jej mieszkania były zamknięte. Przekroczył
ostrożnie barierkę, lecz nie udało mu się uniknąć bólu w nadwyrężonych stawach, i wrócił
do swojego biura. Zamknął drzwi trochę głośniej, niż wypadało, wziął kawałek czystego
papieru i napisał:
„Wynajmę mieszkanie na piętrze w uroczym domu. Kuchnia i wejście wspólne”.
Zamyślił się na chwilę, po czym zaczął od nowa:
„Spokojnej pani wynajmę”.
Następnie dopisał swój numer telefonu i zadzwonił do redakcji „Miracle Harbor News”.
Starsza pani weszła za Abby do mieszkania. Dłonią, która nosiła ślady artretyzmu,
pogłaskała czule policzek Belle.
- Jak miło ze strony tego młodzieńca, że informuje cię, kiedy będzie korzystać z kuchni
- powiedziała, zerkając na Abby znad okularów. - Najwyraźniej lubi przebywać w twoim
towarzystwie.
- Zaręczam pani, że jest dokładnie na odwrót - mruknęła Abby i przypomniała sobie
spojrzenie, jakim obrzucił ją Shane, gdy wyszła na korytarz.
Nagle wstrząsnęła nią pewna myśl. Spojrzała na siebie i zobaczyła, jak ściśle przylega do
ciała jej mokra bluzka.
Zaczerwieniła się i czym prędzej okryła ręcznikiem. Usiłowała skupić myśli na swoim
gościu.
- Jestem Abby Blakely. Pani ma do mnie jakąś sprawę?
- A ja jestem Angela Pondergrove. Szukam krawcowej. Muszę przyznać, że się
zdziwiłam, kiedy ten młody człowiek otworzył mi drzwi. Prawdę mówiąc, moje serce
dawno już nie uderzyło tak mocno na widok męskich nóg. Nie wydaje ci się, moje dziecko,
że on ma całkiem niezłe nogi?
Abby i tak już zbyt często myślała o nogach swojego lokatora.
- Jakim sposobem dowiedziała się pani, że jestem krawcową? - zapytała, unikając
odpowiedzi na krępujące pytanie. - Dopiero co się tu sprowadziłam.
- Jordan mi powiedział. Och, Jordan Hamilton. Nasz prawnik.
- To bardzo miło z jego strony, ale skąd on wiedział? Nie mówiłam mu, że jestem
krawcową. Starsza pani wyciągnęła kruche ramiona.
- Mogę potrzymać małą? Musiałaś coś powiedzieć, nawet błaha uwaga nie uniknie
takiemu człowiekowi jak Jordan.
Starsza pani miała więcej siły, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. A Belle,
która wcale nie do wszystkich obcych garnęła się tak chętnie, jak do Shane' a McCalla,
obdarzyła zaufaniem również tę miłą staruszkę.
- Proszę, niech pani siada. - Abby wskazała sofę. Pani Pondergrove przez chwilę
jeszcze bawiła się z Belle, usadowioną teraz pomiędzy nimi na sofie, po czym z kieszeni
podniszczonego płaszcza wyjęła jakiś kawałek papieru.
- Chodziłoby mi o coś takiego - powiedziała, podając go Abby.
Zdziwienie na chwilę odebrało jej mowę. To był rysunek przepięknej sukni ślubnej, z
wysokim kołnierzem i pięknym dekoltem w kształcie łzy. Suknia była zarazem seksowna i
skromna. Gorset miał być ściśle dopasowany w talii, rozszerzająca się spódnica podkreślała
kształt bioder. Prosta i długa aż do ziemi. Do tego długi tren.
- Piękna! - powiedziała z podziwem Abby. Prawdę mówiąc, zawsze marzyła właśnie o
takiej sukni dla siebie. Oczywiście zanim urodziła Belle. Zanim jej głupie marzenia nie
zostały podeptane przez Tysona. A niech to!
- Coś nie tak? - zapytała starsza pani.
- Ależ nie - odpowiedziała pospiesznie i odłożyła rysunek.
- Ale możesz uszyć taką suknię? - pani Pondergrove zapytała z niepokojem.
Abby spojrzała jeszcze raz na rysunek. Czy mogła ją uszyć? Oczywiście, że mogła.
Szycie takiej sukni było jej marzeniem! Prawie czuła pod palcami wspaniały materiał... To
musi być jedwab, nic innego się nie nadawało. Tylko że podczas pracy będzie nieustannie
myślała o swoich utraconych marzeniach.
Spojrzała na starszą panią kątem oka i pomyślała, że to zlecenie przekracza możliwości
finansowe klientki.
Płaszcz pani Pondergrove był może kiedyś szykowny, ale jego najlepsze dni
zdecydowanie już minęły. Również stan wciąż eleganckiego kapelusika świadczył o długim
użytkowaniu tej ozdoby kobiecych głów.
- Taka suknia to prawie miesiąc pracy - powiedziała Abby łagodnie. - Sam materiał
będzie kosztował majątek. Wykończenie trzeba będzie robić ręcznie.
- Ale mogłabyś ją uszyć? - zapytała starsza pani niecierpliwie.
- Mogłabym ją uszyć. Oczywiście - powiedziała Abby powoli. - Ale myślę, że
naprawdę lepiej byłoby kupić jakąś gotową suknię. Wypadłoby znacznie taniej.
- Miło, że się martwisz, moje dziecko, o finanse starszej pani. - Staruszka uśmiechnęła
się ujmująco.
- Prawda jest taka, że ta suknia naprawdę będzie bardzo droga.
- Drogie dziecko, pieniądze są po to, by sprawiać ludziom radość.
Abby podała orientacyjny koszt sukni, wliczając w to materiał i swoją robociznę. Była
pewna, że pani Pondergrove jęknie ze zgrozą, a tymczasem starsza pani uśmiechnęła się do
niej szeroko.
- To kiedy możesz zacząć?
- Chce pani, żebym ją szyła? Za taką cenę?
- Oczywiście, że tak. Kiedy możesz zacząć?
- No cóż, to byłoby moje pierwsze zamówienie. Mogę zacząć właściwie od dzisiaj -
wyjąkała Abby.
- Pozwól, że wypiszę od razu czek.
- Jest pani pewna? Przecież nawet pani nie wie, jak szyję.
- Człowiek w moim wieku, drogie dziecko, potrafi poznać się na ludziach. Wystarczy
zajrzeć komuś w oczy... Na przykład ten młody człowiek, który otworzył mi drzwi. Ma
wypisane na twarzy, że jest samotny jak palec.
- Co pani powie. - Abby raczej sceptycznie odniosła się do tej diagnozy.
- Oj, drogie dziecko, nie mam najmniejszych wątpliwości. Ten biedny chłopiec ma
złamane serce i cierpi okrutnie.
Kto, jak kto, ale Shane McCall nie zasługiwał, by nazywano go „biednym chłopcem”.
Był gruboskórny, pozbawiony kompleksów i lubił dyrygować innymi.
Przypomniało jej się nagle, jak owej pierwszej nocy wyznał, że jest wdowcem. Wówczas
w jego głosie brzmiała prawdziwa gorycz. Może rzeczywiście miał złamane serce?
- Jemu się wydaje, że serce leczy się okładem z lodu. No cóż, nic bardziej błędnego.
- To chyba jednak zbyt daleko idące wnioski, zwłaszcza że zamieniła z nim pani
zaledwie kilka słów.
- Tak, tak, pewnie masz rację - zgodziła się starsza pani. - Więc jak się umówimy co do
tej sukni? Wypisać od razu całą sumę?
- O nie, wystarczy jeśli da mi pani teraz zaliczkę, kolejną w trakcie pracy i ostatnią,
trzecią ratę przy odbiorze. Jeśli będzie pani zadowolona, oczywiście. Dla kogo ma być ta
suknia? Będę musiała się z tą panią skontaktować i umówić.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
- Jak to?
- Widzisz dziecko, to ma być dla niej niespodzianka.
- Przecież nie mogę szyć sukni, nie znając wymiarów tej osoby!
- Wiesz co, tak się składa, że ta dziewczyna ma dokładnie taką figurę jak ty. Szyj jak na
siebie.
- Niemożliwe - mruknęła Abby, coraz bardziej zdezorientowana. Może nie powinna
podejmować się tego zlecenia?
Starsza pani wydawała się bardzo miła, ale była chyba dosyć ekscentryczna. O co w tym
wszystkim chodzi? Czy w ogóle istnieje jakaś panna młoda?
- To chyba prezent dla kogoś, kogo pani bardzo kocha?
- To prezent dla kogoś, komu jestem bardzo wiele winna - odpowiedziała starsza pani
poważnie i dodała: - A, jeszcze jedno. Biel jest taka staromodna, uszyj ją z jedwabiu w
kolorze kości słoniowej.
Abby pomyślała, że sama również wybrałaby taki kolor. Odpędziła myśl, by
zrezygnować z dziwacznego zlecenia. Bo czy mogła z powodu swoich przeczuć i humorów
pozbawiać siebie i Belle środków do życia?
- Na kiedy będzie ją pani potrzebowała?
- O, oni jeszcze nie ustalili daty ślubu, ale sądzę, że niedługo. Wpadnę od czasu do
czasu zobaczyć, jak postępuje praca, dobrze?
- Będzie mi bardzo miło.
Pani Pondergrove skinęła głową z zadowoleniem.
- Tak myślałam. Z twoich oczu, moje dziecko, także bardzo wiele można wyczytać.
- Co na przykład?
- O, i tak chyba za bardzo się rozgadałam. Lepiej już sobie pójdę.
Kiedy starsza pani wyszła, Abby wzięła Belle i poszła do kuchni. W drugiej dłoni wciąż
trzymała rysunek od pani Pondregrove, który po chwili położyła na stole. Na lodówce
zauważyła przyczepiony magnesem regulamin i grafik.
Były tam także zasady korzystania z lodówki. Według pierwszej z nich, miała
podpisywać swoje jedzenie wkładane do wspólnej lodówki.
- Jeść! - zażądała zniecierpliwiona Belle. Oderwała się na chwilę od lektury regulaminu.
- Kochana, chyba nie powinno nas tu teraz być.
- Jeść! - powtórzyło kochane maleństwo.
W myśl regulaminu była właśnie pora lunchu Shane'a. Trudno, regulamin wejdzie w
życie od jutra. W tym właśnie momencie usłyszała kroki na schodach. Kiedy kuśtykając
wszedł do kuchni, od razu się naburmuszył. Abby zauważyła, że jego kolano przybrało
rozmiar piłki do koszykówki.
- Czytałaś regulamin? - zapytał przez zaciśnięte zęby.
- Przed chwilą skończyłam. Czy to się stało z powodu mojej barierki?
- Niestety.
- Naprawdę bardzo mi przykro.
- To był mój błąd. Chciałbym zapytać, czy zamierzasz przestrzegać regulaminu?
- Wynika z niego, że ja mam prawie nieograniczony dostęp do kuchni. A jeśli ty
będziesz miał ochotę przekąsić coś w ciągu dnia? Albo wypić filiżankę kawy?
- W ciągu dnia nie podjadam, a jeśli chodzi o kawę, to kupię czajnik bezprzewodowy.
- Jestem pod wrażeniem. A co z twoim kolanem?
- Kawałek lodu, i jakoś to będzie.
- Chyba lepiej byłoby pójść do lekarza?
- Umówmy się, że dopóki tu mieszkam, nie będziesz mi udzielała żadnych rad.
- Bardzo przepraszam - powiedziała z udawaną skruchą. - Dopiszę to do twojego spisu
zasad, nakazów i zakazów.
- Nie widzę przeciwwskazań. - Shane jakby pobladł, po czym usiadł ciężko na krześle.
- Przygotuję ci lunch - zaproponowała. - Na co masz ochotę? Robię całkiem niezłe
omlety.
- Wolałbym, żebyś nie wtrącała się do mojego jedzenia. I doceniłbym, gdybyś
przestrzegała wyznaczonych godzin.
- Przeczytałam to dopiero przed chwilą. Nie wiedziałam, że to twój czas.
- Ale teraz już wiesz.
- Racja. Belle, wychodzimy! Belle była zajęta wyjmowaniem misek z szafki. Spojrzała
na mamę przerażona i wrzasnęła:
- Belle, jeść!
- Teraz kolej na pana McCalla. Przyjdziemy później.
- Na miłość boską, nakarm to dziecko - rzucił Shane pełnym irytacji głosem. - I przy
okazji będę wdzięczny, jeśli zrobisz coś i dla mnie. Mam w lodówce paczkę lasagne.
Czy on z niej przypadkiem nie kpił?
- Nie masz.
- Nie mam?
- Była już zupełnie zielona!
- Następnym razem, bądź tak uprzejma i nie wyrzucaj mojego jedzenia.
Spojrzała na niego i nagle przypomniała sobie, co powiedziała pani Pondergrove.
Samotny jak palec. Złamane serce.
- Hmm.
- Słucham?
- Nic, nic.
Przyrządziła dla całej trójki omlety. Kiedy usiadła przy stole, zauważyła, że Shane
przygląda się rysunkowi od pani Pondergrove.
- Co to jest?
- Moje nowe zadanie.
- Zadanie? Szukasz męża?
- Nie nadążam za tą logiką. Nie, to jest zlecenie od pani Pondergrove.
- Nie jest trochę za stara na taką sukienkę? Abby zabrała mu rysunek i warknęła:
- Ludzie nigdy nie są za starzy na marzenia!
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Przecież to nie jest odpowiednia suknia dla starszej pani - upierał się Shane.
Wyobraźnia podsunęła mu obraz Abby ubranej w taką suknię. Przypomniała mu się inna
suknia, a potem krocząca ku niemu młoda i piękna kobieta, patrząca na niego z miłością.
- Oczywiście, że to nie dla niej - powiedziała Abby lekko poirytowanym tonem.
Zmienił temat.
- Omlet jest całkiem niezły.
Prawda była taka, że po miesiącach jedzenia byle czego, taki domowy lunch smakował
jak poezja. Do tego jednak Shane nigdy by się nie przyznał. Stacey robiła kiedyś pyszne
banany zapiekane w cieście. Tęsknił teraz za nimi.
- Dla kogo więc jest ta suknia?
- To przesłuchanie?
- Nie.
- To dobrze.
- Ale dla kogo?
Widział, jak zwężają jej się oczy, za chwilę pewnie powie mu, żeby pilnował własnych
spraw. I będzie miała rację, powinien dodać ten punkt do regulaminu. Zamiast tego jednak
Abby odpowiedziała radośnie:
- Dla jej córki!
Zbyt długo był gliniarzem, żeby dać się tak łatwo oszukać. Zresztą widać było, że Abby
absolutnie nie potrafi kłamać.
- Coś takiego, chcesz powiedzieć, że jej córka ma mniej niż osiemdziesiąt lat?
- Pani Pondergrove nie jest taka stara!
- Nawet jeśli nie jest, to jej dzieci muszą mieć co najmniej pięćdziesiątkę.
- Może w takim razie zamówiła ją dla wnuczki?
Abby wydawała się całkowicie pochłonięta wycieraniem buzi Belle, musiała czymś zająć
ręce. Shane był pewien, że szyła tę suknię dla siebie. Pewnie korzystała z porad
zamieszczonych w swojej idiotycznej książce. Pani Pondergrove mogła co najwyżej
przynieść jakiś ciuszek do przeróbki.
Shane podziękował za lunch, podniósł się i wyszedł. Następnego ranka kuchnia
wyglądała zupełnie inaczej. Szafki podzielone były na dwie podpisane części, na rzeczach w
lodówce Abby przykleiła karteczki. Znalazł podpisane swoim imieniem paczkę lasagne i
puszkę sardynek.
Poczuł się głupio.
No cóż, teraz przynajmniej nie będą już z Abby wchodzić sobie w drogę i dzięki temu
unikną wielu kłopotów. Nie będzie też musiał słuchać jej śpiewu. Kupił sobie przenośny
odtwarzacz płyt kompaktowych oraz kilka płyt z muzyką rock'n'rollową, za którą kiedyś
wprost przepadał.
Zjadł na śniadanie dwa nadpalone tosty, słuchając rockowej kapeli. Chyba wydoroślał od
czasu, gdy lubił te przeboje, bo teraz tylko działały mu na nerwy. Beznadziejne słowa,
niezbyt skomplikowana linia melodyczna.
Kuchnia wyglądała dziś jakoś inaczej. Czysto jak zwykle, ale... Zaraz, zaraz, wcześniej
nie było na stole obrusa.
Wyjął z odtwarzacza uprzykrzoną płytę, przełamał ją na pół i wrzucił do kosza. Zaległa
miła cisza. Za moment jednak dobiegł go jednostajny szum. To musiała być jej maszyna do
szycia. Równocześnie słychać było rozmowę Abby z małą. Mimo woli zaczął się
zastanawiać, czy i dzisiaj Abby ma na sobie taki krótki top, spod którego wystaje pępek?
Na górze rozdzwonił się jego telefon. Miał nadzieję, że to przyszły lokator. I nie pomylił
się. Harvey, robotnik sezonowy, od razu na wstępie wyraził nadzieję, że termin „spokojna
pani” jest bardziej pojemny, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Po
siedemnastym telefonie od siedemnastego robotnika wyłączył telefon i wyjrzał markotny
przez okno.
Mała Belle siedziała na ziemi przed domem. Za chwilę pojawiła się Abby, ciągnąc za
sobą pudło z zabawkami. Dobiegały go ich wesołe głosy, kiedy kopały w ziemi jakieś dołki.
Po chwili Abby zrzuciła bluzę z kapturem i Shane poczuł, że zasycha mu w gardle. W takiej
obcisłej bluzeczce nie musiała nawet pokazywać pępka, by mężczyzna... Pomyślał, że musi
dopisać kolejną zasadę do regulaminu: „Nie będziesz pokazywał pępka ani chodził w
obcisłym ubraniu”. Nagle przypomniał sobie, że sam także musiałby zastosować się do tej
zasady, a przecież lubił chodzić po domu w samych tylko szortach.
Shane czym prędzej opuścił żaluzje, odszedł od okna i ponownie włączył telefon.
Kątem oka Abby dostrzegła opadające żaluzje w jego oknie. Zaczynało ją to irytować. Ile
razy wychodziły z małą na dwór, Shane opuszczał żaluzje. Dlaczego miała wrażenie, że jej
obecność działa mu na nerwy? Chociaż, może to światło pada na ekran jego komputera?
Abby wzięła głęboki oddech. Jaki świeży, przyjemnie ciepły powiew! W Chicago jeszcze
długo musiałaby czekać na wiosnę. A tutaj nawet zimą panują łagodne warunki. Po pięciu
dniach spędzonych w mieście, była zakochana po uszy. Ale nie w lokatorze z piętra, to
okolica ją zauroczyła. Co do mężczyzn zaś, zdecydowanie nie potrzebowała kolejnego
playboya. A wystarczyło spojrzeć na reakcję pani Pondergrove, żeby wiedzieć, jakie
wrażenie na kobietach wywiera Shane.
Tyson traktował kobiety w specyficzny sposób. Zachowywał się jak łakomy malec, który
nagle znalazł się bez opieki w sklepie ze słodyczami. Brał, co mógł. Czasem nawet czuł się
winny, ale nie potrafił oprzeć się pokusom.. „Kochanie, ja po prostu nie mam kręgosłupa”
powiedział jej z tym swoim uśmieszkiem, gdy znalazła go w objęciach kobiety, którą
uważała za swoją przyjaciółkę. Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Tak, pod wieloma
względami Tyson nie dorastał Shane'owi do pięt. Ale właściwie, jakie to miało znaczenie?
Miasteczko było śliczne, czyste i w dodatku zamieszkane przez przemiłych ludzi. Abby
zachwycała się pięknem okolicy. Przed jej domem kwitło już mnóstwo kwiatów, a gałązki
miniaturowej wierzby aż uginały się od kosmatych kotków. Niedaleko domu znajdowała się
plaża miejska, na którą uwielbiały chodzić z Belle na spacery. Mała lubiła grzebać w piasku
i wpatrywać się we wciąż zmieniające barwy morze. Chociaż pogoda nie sprzyjała jeszcze
kąpielom, Belle zawsze jakoś udawało się zamoczyć buciki, zanim Abby zdążyła ją złapać.
Obawiała się z początku, że w miasteczku nie ma dobrego sklepu z materiałami, ale
znalazła aż dwa, i to całkiem nieźle zaopatrzone. Zakupiła kilka metrów bawełny w
czerwoną kratę i uszyła zasłonki i serwetki do kuchni. Kupiła także jedwab w kolorze kości
słoniowej na sukienkę dla pani Pondergrove. Był delikatny i zwiewny niczym skrzydła
motyla.
Abby zawsze lubiła szyć, wszystkie ubranka dla lalek, jakie miała w dzieciństwie, były
jej własnej roboty. Jako nastolatka zaczęła szyć również dla siebie. Później zarabiała nieźle
jako krawcowa, nigdy jednak nie dostała tak trudnego zlecenia, jak to od pani Pondergrove.
Gdy zabierała się do roboty, zapominała o upływie czasu.
Nawet w tej chwili, kiedy bawiły się z Belle w piachu, jej myśli wędrowały do sukienki.
Gdy minęła pierwsza, Abby udało się zaciągnąć Belle do domu. W kuchni nie było śladu
czyjejkolwiek bytności, wszędzie idealny porządek. Dopiero po otwarciu lodówki
przekonała się, że Shane zjadł już lunch, ponieważ jego paczka lasagne była otwarta i
prawie pusta. Przyrządziła szybki lunch dla siebie i Belle, po czym położyła małą spać, a
sama siadła przy maszynie.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła nucić. Nagle igła maszyny znieruchomiała.
Lampka umieszczona na obudowie zamigała i zgasła. Abby odruchowo cofnęła rękę spod
igły i spojrzała na połyskujący materiał. Spróbowała włączyć stojącą obok lampę, światło
jednak nie zapaliło się.
Z góry dobiegły ją gniewne przekleństwa i Abby zrozumiała, że to nie jej maszyna się
zepsuła. No cóż, widocznie wysiadły bezpieczniki. Chwilę później spotkała w korytarzu
Shane'a. Widzieli się pierwszy raz od kilku dni, ostatnio Shane unikał jej bardzo
skrupulatnie. Oczywiście swoim zwyczajem miał na sobie krótkie spodenki, choć tym razem
przynajmniej włożył jeszcze jakąś bluzę z kapturem. W ręku trzymał małą latarkę.
- Wszystko w porządku? Wydawało mi się, że...
- Ty śpiewasz, a ja wrzeszczę.
- Słyszałeś, jak śpiewam? - Abby zaczerwieniła się.
- Czasem. Zazwyczaj słucham swojej muzyki.
- Nigdy nie zauważyłam, żebyś włączał muzykę.
- Bo używam słuchawek.
- Ach tak. A czego słuchasz?
- Różnie, ostatnio trochę klasyki.
- Polecam Mozarta. To mój ulubiony kompozytor. I dobry na humory.
- Ja nie miewam humorów. Uśmiechnęła się sceptycznie.
- Straciłem pracę całego ranka. Przepadła w wirtualnej przestrzeni.
- Nigdy nie zachowujesz tekstu w trakcie pisania?
- Robię to, kiedy sobie przypomnę, to znaczy zazwyczaj pod koniec pracy. A
powinienem się już przyzwyczaić do tych ciągłych awarii. Cała instalacja w tym domu na-
daje się do wymiany. To musiał być bezpiecznik. Może zejdziesz ze mną do piwnicy,
pokażę ci, co i jak...
- Chyba poradzisz sobie beze mnie.
Abby raz tylko ośmieliła się zajrzeć pod klapę skrywającą schody do piwnicy. Wionęło
stamtąd chłodem i wilgocią, w powietrzu wirowały drobiny kurzu. Była pewna, że tam na
dole po prostu roi się od pająków. A ona aż drżała na samo wyobrażenie tych dziwacznych
stworzeń. Piwnica zdecydowanie nie należała do miejsc, które chciałaby odwiedzić z
własnej i nieprzymuszonej woli.
Shane skrzyżował ramiona na piersi. Już znała ten gest.
- Chyba jednak sobie nie poradzę.
- Słucham?
- Abby, przyjmij do wiadomości, że nie będę tu mieszkał wiecznie, już szukam dla
ciebie nowego lokatora. Skoro to jest twój dom, musisz wiedzieć, gdzie są bezpieczniki.
Przy okazji pokaże ci także piec i inne przydatne rzeczy.
- Ach tak - powiedziała słabo Abby. Prawdę mówiąc, była przekonana, że Shane mimo
wszystko zostanie. Przeglądała przecież gazety i wiedziała, że w mieście nie ma wielu
domów do wynajęcia. - A więc znalazłeś sobie nowe lokum?
- Znalazłem na razie kilka ciekawych ofert.
- A co do mojego lokatora, nie musisz się martwić, sama się tym zajmę.
- Mimo wszystko uznałem, że powinienem ci w tej sprawie pomóc. To miasto jest pełne
robotników sezonowych, i lepiej, żeby nie zamieszkał tu nikt, kto będzie urządzał szalone
przyjęcia i wodził maślanym wzrokiem za twoim pępkiem.
- Słucham?
- Czy ty nie masz żadnej normalnej bluzki?
- A ty nie masz żadnych długich spodni? Zapanowała pełna napięcia cisza.
- Chodźmy do tej piwnicy. Proszę. - Shane chciał przepuścić ją przodem, ale Abby za
nic nie skorzystałaby z tej uprzejmości. Jeśli Shane pójdzie pierwszy, przynajmniej omiecie
większość pajęczyn. Zstępując w dół, starała się nie odrywać wzroku od jego łopatek.
Piwnica była potworna, już sam zapach przyprawiał ją o mdłości.
- Tu są bezpieczniki. - Poświecił na skrzynkę latarką.
- Powinnaś przygotować się na co najmniej kilka takich wizyt w miesiącu.
- O nie. - Abby zadrżała mimo woli i rozejrzała się ostrożnie dookoła. Nie było tak źle.
Betonowe ściany, trochę pustych drewnianych półek. Da się wytrzymać.
- Widziałaś już kiedyś takie bezpieczniki?
- Tak, tak, oczywiście.
- Abby, nie zobaczysz ich, chowając się za moimi plecami.
Abby zmusiła się, żeby podejść i spojrzeć dokładniej na skrzynkę z bezpiecznikami,
którą Shane wciąż oświetlał latarką. Nad skrzynką zwieszała się z sufitu, połyskując w
promieniu światła latarki, ogromna pajęczyna. Abby próbowała skupić się na
bezpiecznikach, ale kątem oka wciąż zerkała niespokojnie na sufit.
- Spójrz tutaj, wszystkie wyłączniki są opisane: sypialnie na piętrze i na dole, kuchnia.
W pajęczynie coś się poruszyło. Na niewidzialnej nitce opuszczał się powoli wprost na nią
ogromny, kosmaty pająk. Abby krzyknęła panicznie i odruchowo przylgnęła do Shane'a.
Drżała.
- P-p-przepraszam, jjja sssię bbboję pppappajjąków. Była na siebie wściekła i czuła się
upokorzona.
- Ciii, już dobrze. - Zajrzał jej w oczy.
W jego wzroku dostrzegła zainteresowanie i troskę.
Wzięła głęboki oddech, przerwany kolejnym atakiem czkawki. W ramionach Shane'a
czuła się bezpiecznie. Dobrze. I kobieco. Była przy nim taka mała.
- Już w porządku. - Odwrócił wzrok od jej twarzy, rozglądając się wokół. - Nic ci tu nie
grozi. Wyjdziemy teraz na górę. Grzeczna dziewczynka. Oddychaj równomiernie.
Abby posłusznie oddychała. Zdała sobie sprawę, że wciąż tuli się do niego i niechętnie
postąpiła krok do tyłu.
W tym momencie pająk wylądował na jej ramieniu. Wszystko wokół zawirowało,
poczuła, że odpływa, jeszcze chwila i... tylko nie zemdlej, zdążyła pomyśleć i... zemdlała.
Shane odruchowo podtrzymał dziewczynę. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś trik
z tej głupiej książki, jednak głowa Abby opadła bezwładnie do tyłu, twarz pobladła. Wziął ją
na ręce, jakby nic nie ważyła. Wyniósł na górę i ułożył na kanapie. Sprawdził puls - w
normie.
Abby najnormalniej w świecie zemdlała.
Przeszedł przez jej mieszkanie do łazienki, rozglądając się ciekawie wokół. Wszędzie
panował idealny porządek. Dużo kwiatów, zabawek, obrazki na ścianach. Sprawiła, że
wnętrze stało się ciepłe i przytulne. Zmoczył mały ręcznik w zlewie, usiłując nie zwracać
uwagi na koronkowe biustonosze suszące się na wieszaku.
Wrócił do pokoju i przyklęknął obok kanapy, delikatnie zwilżając ręcznikiem czoło
Abby. Poruszyła się i otworzyła oczy. Spojrzała na niego przerażona, zamknęła oczy i
westchnęła głośno.
- Powiedz, proszę, że nie zemdlałam.
- Jeśli nie zemdlałaś, to znaczy, że miałaś właśnie poważny atak serca. Lepiej więc
chyba upierać się przy tej pierwszej wersji, co?
- Ja naprawdę nie mdleję z byle powodu!
- Tak, tak, przekonałaś mnie.
- Ja po prostu cierpię na arachnofobię. Nie wiem dlaczego, ale panicznie boję się
pająków. Uh, paskudztwo.
Nie rokowało to zbyt pomyślnie dla Abby jako właścicielki domu. Kto będzie się
zajmował tymi wszystkimi sypiącymi się instalacjami? Jak ona poradzi sobie z piecem? No
cóż, może uda się znaleźć lokatorkę, która wyręczy ją w tego rodzaju sprawach. W końcu
mamy nową epokę, równouprawnienie i tak dalej. Teraz kobiety wiedzą wszystko o
bezpiecznikach. No i nie wszystkie boją się pająków.
- Czuję się jak idiotka - powiedziała. Spróbowała wstać, ale przytrzymał ją delikatnie.
- Nie musisz nic udowadniać. Poleź lepiej chwilę. Ten dom, u licha, potrzebował
mężczyzny. Ta kobieta również.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Kiedy mogłabym się wprowadzić? Chciałabym rzucić okiem na mieszkanie...
Abby nie śmiała spojrzeć na Shane'a. Nie chciała także w sposób zbyt jawny przyglądać
się kolejnej kandydatce na lokatorkę, która siedziała teraz przy stole naprzeciw niej. Wraz z
Shane'em od tygodnia prowadzili tego typu przesłuchania podczas popołudniowej drzemki
Belle.
Lola miała wygoloną czaszkę, tylko na samym czubku głowy sterczał dumnie kosmyk
czerwonych włosów. Na jej dolnej wardze i w uszach było aż gęsto od kolczyków.
- Czy mówiłam, że mam zwierzaka? - zapytała Lola, nie doczekawszy się odpowiedzi
na poprzednie pytania.
- Niestety nie wspominała pani o tym przez telefon - powiedział Shane zimnym głosem.
Lola jednak zdawała się zupełnie nie zauważać jego wrogości.
- Och, to właściwie nic wielkiego, żaden pies ani kot. Nie śmierdzi, nie brudzi, nie
zostawia nigdzie sierści. Iguana. Bardzo przyjacielska.
Abby omal się nie zakrztusiła, a Shane rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Niestety nie możemy się zgodzić na żadne zwierzęta.
- To niesprawiedliwe!
- Samo życie.
Lola podniosła swoją torbę, spojrzała na nich wyniośle i rzekła:
- Dyskryminujecie mnie jedynie ze względu na wiek. Mój Iggy to tylko wymówka.
Myślę, że mogłabym podać was do sądu, bo w myśl prawa iguana nie jest zwierzęciem
domowym.
- Prawdę mówiąc, nie obchodzi nas, ile masz lat. Jedynym powodem odmowy jest to
urocze zwierzątko. Ten dom ma wspólne wejście i kuchnię, a córeczka Abby jest jeszcze
bardzo mała. Nie powinna pełzać po podłodze razem z twoją iguaną.
- Dziecko? - W głosie Loli zabrzmiał wstręt. - Ja nie znoszę małych dzieci! Dzięki, że
zmarnowaliście mój czas. Zegnam. - Z tymi słowy wymaszerowała z kuchni.
Abby trzymała się dzielnie, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe.
- Nie! - ostrzegł ją Shane, ale ona już śmiała się do rozpuku, obiema rękami trzymając
się za brzuch. Omal nie spadła z krzesła.
- Och, Shane, kiedy ona powiedziała o paleniu marihuany w celach .leczniczych,
myślałam, że zaraz wpakujesz ją do aresztu!
- To nie jest mój teren - powiedział ponuro i dodał: - Poza tym pomyślałem, że może
jakoś to przebolejesz, jeśli tylko będzie wiedziała, co to jest bezpiecznik.
- No cóż, chyba nie wiedziała. - Abby wciąż krztusiła się ze śmiechu.
Shane także w końcu dał za wygraną i śmiali się teraz oboje. Aż przyjemnie było
posłuchać.
Abby pomyślała, że pierwszy raz słyszy jego śmiech.
- I pomyśleć, że to była najlepsza kandydatka do tej pory! - wykrztusił. - De spotkań
odbyliśmy już w tym tygodniu?
- Szesnaście. Mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu ta starsza pani z okropnym
kaszlem.
- Pomyśl o dziecku
- Shane, a przy okazji, po co to całe zamieszanie? Dokąd zamierzasz się wyprowadzić?
Przecież nie znajdziesz tak łatwo dobrego mieszkania. Widzisz sam, że bywają gorsze
sublokatorki niż ja i Belle.
- Nie chodzi o ciebie ani o Belle. Nigdy nie chciałem, byś tak sobie pomyślała.
- To dlaczego unikasz mnie jak ognia?
- Abby, nie w tym rzecz, zrozum.
- Nie? O co więc chodzi?
Spojrzał gdzieś w bok, a uśmiech zamarł mu na twarzy.
- O mnie. Chodzi o mnie.
Czekała cierpliwie na dalsze słowa. Wiedziała, że do- |j tknęła jakiegoś czułego miejsca.
W ciągu ostatniego tygodnia mieli okazję spędzić ze sobą trochę czasu, spotykając się z
różnymi ludźmi i zaczynała się między nimi nawiązywać wątła nić porozumienia.
- Abby, po śmierci Stacey, mojej żony, po prostu nie zależy mi już na towarzystwie
innych ludzi. Nie chcę już nic odczuwać, tak jest bezpieczniej.
Spojrzała na niego, tak nagle bezbronnego wobec własnych przeżyć i uczuć.
- Kiedy to się stało?
- Ponad dwa lata temu. Tylko mi nie mów, że czas leczy rany.
- Shane, chcesz spędzić resztę życia samotnie?
- Tak mi się wydaje.
- A jeśli ci obiecam, że nie naruszę twojego spokoju? Co ty na to?
- Nie możesz tego obiecać.
- Dlaczego?
- Bo ja już utraciłem spokój.
- Co masz na myśli?
- Wolałbym nie mówić. W każdym razie nie możemy razem mieszkać. Słuchaj, mam
świetny pomysł!
- Jaki?
- Wiem, gdzie szukać dla ciebie lokatora!
- Gdzie?
- W kościele! - oznajmił triumfalnie. - Pakuj małą do wózka.
Shane włączył komputer i zredagował kolejną wersję ogłoszenia, tym razem nie
określając płci ewentualnego lokatora. No cóż, może znajdzie się jakiś miły, pobożny
chłopiec, który nie będzie zagrożeniem dla Abby. Spotkali się na dole, obie były już gotowe
do wyjścia.
Belle na jego widok oszalała z radości. Czemu to dziecko reaguje tak żywiołowo na jego
widok? Przecież brzdące w jej wieku bywają na ogół bardzo nieufne w stosunku do obcych.
- Do goły? - zapytała z nadzieją, wyciągając do niego rączki.
- Belle, usiądź, zanim się przewrócisz - powiedziała Abby. - Proszę do wózka.
Belle jednak wiedziała swoje i uparcie czekała z wyciągniętymi rączkami.
Jak można się było spodziewać, doczekała się. Shane schylił się i wziął ją w ramiona.
- Poniosę Belle. Nie trzeba będzie brać wózka. Belle objęła go za szyję i głośno
cmoknęła w policzek.
- Ona jest cięższa, niż ci się wydaje.
- Spokojnie.
Wyszli z domu we trójkę. Shane pomyślał, że wyglądają jak rodzina wyruszająca na
spacer. Belle zapiszczała i śmiała się do rozpuku, pokazując przemykającego wzdłuż płotu
kota.
- Kto? - zawołała.
- Kot - odpowiedział nieco zdziwiony.
Abby zaśmiała się i wyjaśniła mu, że to gra, w której należy wymyślać różne imiona dla
pokazywanych przedmiotów i zwierząt.
- Niech no pomyślę. Pan Krzywaśnołapy!
- Nie ty, mama! On! - zażądała Belle.
- O, no dobrze. Może Puszek? - spróbował Shane.
Belle skrzywiła się, a Abby szepnęła, że im dłuższe imię, tym lepsze.
- Tak, to w takim razie Przemykalski. Co ty na to? Belle nagrodziła go tym razem
ślicznym uśmiechem.
- Pójdzie - zasygnalizowała chęć odbycia spaceru na własnych nóżkach.
Shane zapytał Abby o zgodę, po czym postawił Belle na ziemi. Przez głowę przeszła mu
myśl, że droga do kościoła nie będzie takim krótkim spacerkiem, jak się spodziewał. Belle
zatrzymywała się, kucając dosłownie co sekundę. Interesowały ją martwe dżdżownice,
patyczki po lodach, suche liście i kamyki. Z zacięciem godnym szacownego badacza
domagała się wyjaśnień i prowadziła drobiazgowe obserwacje.
Fala bólu, która go zalała, przyszła bez ostrzeżenia.
Gdyby Stacey żyła, być może tak wyglądałoby teraz jego życie. Ich dziecko byłoby teraz
w tym samym wieku co Belle. Pełne życia, ciekawe świata.
Nie chciał ponownie zagłębiać się w labirynt wspomnień i uczuć. Kobieta, która teraz
szła obok niego, potrzebowała mężczyzny, a jej córeczka potrzebowała ojca. Im obu
potrzebny był ktoś, kto nie dźwigał na barkach bagażu przeszłości. Mężczyzna, który
troszczyłby się o nie, zamiast rozpamiętywać wiecznie własną żałobę.
Przy kościele znajdował się budynek parafialny. Na murze Shane znalazł tablicę, na
której przypiął ogłoszenie.
- Wejdziemy na chwilę? - zapytała Abby.
- Do kościoła? Po co?
- Nie wiem, zawsze lubiłam kościoły. Tak specyficznie pachną, i panuje w nich błogi
spokój. Kiedy byłam mała, pamiętam, że często prosiłam Boga, by opiekował się moją
prawdziwą mamą. Czasem próbowałam sobie wyobrazić, jak jest w raju.
Jej słowa przypomniały mu, że nie on jeden kogoś stracił.
Kiedy tylko przekroczył próg kościoła, wiedział, że nie powinien był doń wchodzić. Od
dawna unikał takich miejsc. W ciągu ostatnich kilku lat był w kościele tylko dwa razy.
Najpierw wziął ślub.
A potem pochował żonę.
Niepewnie podążał za Abby, pogrążony w myślach. W końcu usiadła w ławce, potem
opadła na kolana i westchnęła. Pochyliła głowę, opierając ją na dłoniach. Shane został z
tyłu. Zamknął oczy. Abby miała rację, to było bardzo spokojne miejsce.
Może zbyt spokojne. Głowa opadła mu na piersi. I wtedy ją zobaczył. Była taka piękna!
Jej lśniące, czarne włosy opadały na ramiona, biała i zwiewna sukienka spływała miękkimi
fałdami do samej ziemi. Poczuł się szczęśliwy.
Stacey jednak nie wyglądała na zadowoloną.
- Jesteś naprawdę okropny - szepnęła.
Nie takiego powitania oczekiwał. Chciał coś powiedzieć, ale słowa nie przechodziły mu
przez gardło. Stacey spojrzała na niego.
- Słuchaj, nie podoba mi się to, co robisz. Wiecznie się nad sobą użalasz, zamykasz na
innych, myślisz wyłącznie o sobie.
Chciał zaprotestować, ale znowu nie udało mu się wykrztusić ani słowa.
- Ta dziewczyna jest tutaj zupełnie nowa, nie zna nikogo w mieście. Jej siostry jeszcze
nie przyjechały. Z oddaniem opiekuje się córeczką, nie oczekując od nikogo pomocy. Nie
jest jej łatwo, zaręczam ci. A ty nie chcesz ofiarować jej nawet przyjaźni?
Stacey w końcu spojrzała na niego nieco łagodniej.
- Shane, kochałam cię za to, że bez namysłu spieszyłeś z pomocą wszystkim
potrzebującym, miałeś niezłomne zasady i ceniłeś uczciwość.
Podeszła do niego, jej biała sukienka zafalowała na wietrze. Stacey odgarnęła włosy do
tyłu, uśmiechnęła się i chwyciła go za ramiona.
- Obudź się! - powiedziała.
- Co? - mruknął i ujrzał nad sobą twarz Abby. Wstał.
- Możemy iść.
- Chyba się zdrzemnąłem - powiedział z wahaniem, wciąż nieco zdezorientowany. -
Przepraszam.
- Za co?
- Właściwie nie mówiłem do ciebie.
Abby spojrzała na niego zdziwiona. Shane potrząsnął głową, chcąc się pozbyć resztek
senności. Wziął Belle na ręce i skierował się do wyjścia.
Kiedy byli już na zewnątrz, Abby spojrzała na niego badawczo.
- Mówiłam ci, że w kościołach panuje spokój, ale nie wiedziałam, że aż tak na ciebie
podziała.
- Taaak. - Nie będzie jej przecież wyjaśniał, że wcale nie czuł się uspokojony. -
Czasami ucinam sobie drzemkę po południu. Niezbyt dobrze sypiam w nocy.
- Od kiedy się wprowadziłyśmy?
- Nie.
- Od śmierci żony?
- Chyba tak.
- Shane, jak ona zmarła?
- Spadła ze schodów. Kiedy mnie nie było w domu. Była w ósmym miesiącu ciąży.
Umilkł, wiedząc, że powiedział zbyt wiele. W oczach Abby dostrzegł łzy. Wolał to niż
słowa pociechy, które i tak nigdy nie przynosiły ulgi. Odchrząknął, zdecydowany skierować
rozmowę na jakiś weselszy temat.
- Masz tu już jakichś znajomych?
- Nie za bardzo. - Abby trochę się zmieszała. - Wiesz, nie mam wiele czasu na
nawiązywanie znajomości.
- Nie poznałaś w parku innych mam z maluchami? Abby odwróciła od niego twarz, a
kiedy znów na niego spojrzała, uśmiechała się.
- Spotykam się z panią Pondergrove, a poza tym niedługo przyjedzie Brittany, moja
siostra. Rozmawiałam z nią kilka dni temu przez telefon i zgadnij, czego się dowiedziałam?
- Czego?
- Ona panicznie boi się pająków!
- Żartujesz.
- Nie masz pojęcia, co poczułam, gdy to usłyszałam! Domyślał się, poczuła, że nie jest
sama na tym świecie.
- Słuchaj, a może wstąpimy gdzieś i coś przekąsimy? Nie był pewien, czy zasługuje na
ten promienny uśmiech.
Szli we troje, Belle usadowiona wygodnie na ramionach Shane'a i zadowolona
niezmiernie z szerokiej panoramy, jaka się stamtąd roztaczała. Abby zaś czuła się radosna
jak rzadko kiedy.
Takie mogłoby być jej życie, gdyby została z Tysonem. Chodziliby razem na spacery,
żartowali, śmiali się...
Nie miała złudzeń co do tego, że Tyson nie pasował do takiego obrazka. Powiedział jej
kiedyś, że monogamia nie leży w jego naturze. A jeśli jakiś mężczyzna kiedykolwiek będzie
tak twierdził, to na pewno jest kłamcą.
Na to wspomnienie odsunęła się nagle od idącego obok niej mężczyzny, po chwili jednak
wróciła do rzeczywistości. Przecież z Shane'em nic ją nie łączy.
Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń między mężczyzną i kobietą?
Tyson by ją wyśmiał.
Ale przecież nie ma nic złego, gdy człowiek cieszy się chwilą. Lepiej nie bawić się w
takie filozoficzne rozważania, to tylko może popsuć nastrój.
Zbliżyli się do małej kafejki nad oceanem. Wciąż jeszcze było zbyt chłodno, żeby usiąść
na zewnątrz, weszli więc do środka. Zamówili dla siebie po kanapce, a dla Belle hot doga.
Nie był to zbyt dobry pomysł. Belle wyciągnęła parówkę z bułki, ugryzła, skrzywiła się, i
parówka wylądowała na ziemi. Następnie mała przeszła do miażdżenia bułki w paluszkach,
smarując się przy tym dokładnie keczupem. Dopiero kiedy bulka zaczęła przypominać
niejadalną miazgę, mała z pełną buzią oświadczyła:
- Picha!
Shane wybuchnął śmiechem. Do twarzy mu było z wesołością. Wydawał się o dziesięć
lat młodszy.
Po posiłku Shane kupił mały latawiec w sklepiku z zabawkami i poszli na plażę.
Biegli wzdłuż linii wody, puszczając latawiec, przekrzykując szum wiatru i łoskot fal.
Abby dawno już tak świetnie się nie bawiła. Później, kiedy wracali do domu, Belle
zmęczona zabawą zasnęła na rękach Shane'a.
Już w korytarzu Shane zatrzymał się i podał jej śpiące dziecko. Spojrzał na nią dziwnie i
przez chwilę Abby miała wrażenie, że ją pocałuje.
W końcu jednak tylko się uśmiechnął i pomaszerował schodami do siebie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tego dnia wcześniej niż zwykle dobiegły go ich głosy z ogrodu. Shane wyjrzał przez
okno i zobaczył, że Abby niesie łopatę. Z początku wyglądało to całkiem zabawnie.
Abby próbowała wykopać dół, ale z dość opłakanym skutkiem. Nie starczało jej sił.
Shane nie był pewien, co Abby zamierza osiągnąć, ale wiedział, że w takim tempie zajmie
jej to sporo czasu. Belle plastikową łopatką kopała dołek tuż obok. Szło jej znacznie lepiej.
Abby zrzuciła już dżinsową bluzę. Miała teraz na sobie dżinsy i męski podkoszulek, a na
głowie czapkę z daszkiem przekręconym do tyłu. Wyglądała jak nastolatka, zupełnie jak
pierwszego dnia, kiedy wziął ją za włamywacza. Miał nadzieję, że nie zrobi sobie krzywdy.
Pokręcił głową i wrócił do komputera. Przeczytał kilka zdań, owoc dzisiejszego poranka i
ponownie wyjrzał przez okno. Udało jej się skopać spory kawałek ziemi i teraz próbowała
rozdrobnić ją rękami. Wrócił do pracy. Napisał następne zdanie. Westchnął, wykasował je i
zszedł na dół.
- Pomóc ci? - zapytał.
- Nie, dziękuję - wysapała.
- Co robisz?
- Chcę powiększyć ten klomb, dlatego trzeba usunąć stąd trawę.
- Mogę ci pomóc. Nie zajmie mi to więcej niż dziesięć minut.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
- Jeszcze sobie zrobisz krzywdę.
- Nic sobie... Belle! Nie waż się tego zjadać! - Abby rzuciła łopatę i podbiegła do małej,
która właśnie wkładała do buzi dżdżownicę.
Shane podniósł łopatę i zaczął kopać. Rzeczywiście, po dziesięciu minutach uporał się z
zadaniem.
- Nie jestem przeciwnikiem równouprawnienia, ale do niektórych prac potrzeba męskiej
siły - powiedział, oddając jej łopatę.
- To niesprawiedliwe, że poszło ci tak szybko. - Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Jest za to wiele rzeczy, które tobie idą znacznie lepiej.
- Co na przykład?
- Na przykład w kuchni po twoim wyjściu unoszą się wokół fantastyczne zapachy.
- Wiesz co, mam pomysł, w zamian za przekopanie klombu przygotuję lunch, OK?
Lepiej nie, pomyślał.
- Czemu nie? - powiedział. - Może chcesz, żebym zrobił coś jeszcze?
Momentalnie pożałował swojego pytania. Miała plany zagospodarowania chyba z
połowy ogrodu. Warzywnik tu, grządka kwiatów tam i jeszcze ziółka.
- Ale oczywiście nie musisz robić tego wszystkiego, właściwie lepiej, żebym sama to
zrobiła. Tak, zdecydowanie lepiej.
- Dobrze. Powiedzmy, że zajmę się tym i zrobię tyle, ile zdążę do lunchu, OK?
Przez chwilę zastanawiała się nad tym, po czym zgodziła się i zawołała Belle.
- Chodź mała, idziemy gotować!
- Belle i pan tutaj! - oświadczyło dziecko zdecydowanym tonem.
- Mogę jej przypilnować.
Abby otworzyła usta ze zdumienia.
- To trudniejsze, niż ci się wydaje. Nie wolno ani na chwilę spuścić jej z oczu.
- Zaufaj mi. Zajmowałem się wieloma gagatkami, dużymi i złymi. Może i z Belle jakoś
sobie poradzę. Abby uśmiechnęła się.
- Tak, chyba sobie poradzisz. Zawołam was w takim razie, kiedy lunch będzie gotów.
Skinął głową i zabrał się do pracy, kątem oka obserwując Belle. Po kwadransie czuł się
jak zepsuta płyta. Ciągle musiał powtarzać tę samą kwestię: „Nie jedz tego!”. Jeśli chodzi o
upór, mała Belle nie miała sobie równych. Oprócz prób organoleptycznego badania
dżdżownic, kamyków i innych znalezionych w ziemi przedmiotów, trzy razy spróbowała
samowolnie się oddalić. Za każdym razem, kiedy udało jej się zmusić go do rzucenia się za
nią w pogoń, wybuchała radosnym i perlistym śmiechem.
W końcu usadowił ją tuż przed sobą i stanowczo nakazał tkwić nieruchomo w jednym
miejscu. To tak, jakby rzece powiedzieć: nie płyń. Mała była jak żywe srebro. W końcu
domyślił się, że dziecko oczekuje od niego niepodzielnej uwagi.
Odłożył łopatę i usiadł na trawie. Po chwili Belle pod pełzła do niego. Z wielką radością
pokazała mu właśnie wykopaną dżdżownicę i zbutwiały liść. Przez chwilę z ożywieniem
gaworzyła i choć nie zrozumiał ani słowa, posłusznie przytakiwał. Najwyraźniej
usatysfakcjonowana, Belle wróciła do swojej łopatki i ponowiła kopanie. Usłyszał znajomą
melodię:
- Łoziną, sieziną idzie kaćka, siama jena niebolaćka.
Przez kolejne pół godziny Shane pracował, a Belle umilała mu czas, przynosząc coraz to
nowe znaleziska. Kamyk, ślimak, jakieś gałązki, a Shane wszystko wolno obracał w palcach
i oglądał z niekłamanym zainteresowaniem. Belle uczyła go zupełnie nowego sposobu
patrzenia na świat. Przypomniał sobie przy okazji, że kiedyś bardzo lubił zapach ziemi. Że
praca w ogrodzie też kiedyś należała do jego ulubionych zajęć. Nagle poczuł się przyjemnie
zmęczony.
- Lunch! - usłyszeli głos Abby.
Shane wziął Belle na ręce, Abby przejęła ją w drzwiach.
- Czy pod tym brudem ukrywa się mała dziewczynka? - zapytała Abby na widok
córeczki.
- Nie! - Belle była szczęśliwa, że udało jej się tak dobrze schować, mniej jednak jej się
podobało, kiedy została natychmiast zaniesiona do łazienki.
Shane także poszedł się odświeżyć. Kiedy wrócił do kuchni, Abby jeszcze nie było, a z
jej mieszkania dochodziły go piskliwe protesty i szum wody. W kuchni pachniało bosko -
ziołami i czosnkiem. Na stole leżała otwarta gazeta. Shane zastanowił się, czy było tam coś,
co szczególnie zwróciło uwagę Abby. Tak, to musiało być to. Kolorowa reklama ogrodowej
huśtawki dla dzieci. Zamknął gazetę, zanim Abby i Belle pojawiły się w kuchni.
Lunch smakował jeszcze lepiej, niż pachniał, co wydawało się prawie niemożliwe.
- To nic takiego, tylko sałatka cesarska i zapiekanka. - Abby zaczerwieniła się, kiedy
pochwalił potrawę.
- Żartujesz sobie? To ma być nic takiego? Nic takiego to mrożonka i sardynki z puszki!
Abby zaśmiała się. Wyglądała ślicznie w swoich za dużych dżinsach. Miała zaróżowione
policzki i lekko zmierzwione włosy.
Belle chciała wiedzieć, dlaczego nie wolno jeść dżdżownic, czy mleko jest naprawdę
zdrowe, jak smakują ślimaki... Shane bawił się coraz lepiej.
Nagle przypomniał sobie jednak, że umówił się na spotkanie, które miało się odbyć za
pięć minut. Punktualność zawsze była jego mocną stroną. Przynajmniej do tej pory, gdyż
dotychczas nic nie było w stanie zakłócić rytmu jego spokojnych dni.
Umówił się z młodym mężczyzną, który odpowiedział na ogłoszenie zostawione w
kościele. Shane zdecydował, że na razie nie będzie w to wciągać Abby. Mieli dwa odmienne
punkty widzenia. Najpierw zamierzał się upewnić, że ktoś, kto zamieszka w tym domu,
będzie wiedział, jak naprawić wszystkie usterki.
- Dzięki za lunch, był wyśmienity. Muszę już lecieć, bo właśnie przypomniało mi się,
że jestem umówiony.
- Dzięki za pomoc w ogrodzie.
- Polecam się na przyszłość.
Ponieważ nie chciał się spóźnić, zdecydował się pojechać samochodem. Z kandydatem
na lokatora umówił się w tej samej kafejce, w której jedli lunch razem z Abby i Belle. Miał
wrażenie, że wokół wciąż pobrzmiewa echo ich rozmów i niepohamowanego śmiechu.
Waśnie podano mu kawę, gdy nadszedł młody człowiek w wieku około dwudziestu lat.
- Pan McCall?
- To ja.
- David Hathoway.
Był schludnym blondynem w okularach. Wyglądał jak pilny uczeń szkółki parafialnej.
- Witaj, Davidzie, napijesz się kawy?
- Dziękuję, nie. Unikam kofeiny. To słabsza postać narkotyku.
Wyśmienicie! Shane pociągnął solidny łyk niezdrowego cappuccino.
- Więc znalazłeś ogłoszenie przy kościele?
- Tak. Mieszkam tam teraz z braku innego lokum. Uczestniczę w przykościelnym
kursie. Pragnę nauczyć się prawidłowo odczytywać i rozumieć Biblię.
Kurs biblijny! Doskonale.
- Czy lubisz majsterkować?
- Co takiego?
- Na parterze mieszka właścicielka, samotna kobieta. Ogród wymaga pielęgnacji,
czasami trzeba będzie pomóc coś zasadzić, skopać ziemię...
- Nie mam nic przeciwko pracy w ogrodzie. Zawsze to lubiłem.
- Dom jest dosyć stary. Często wysiadają bezpieczniki, okna są wypaczone, szwankuje
ogrzewanie. Abby nie powinna sama schodzić do piwnicy, bo panicznie boi się pająków.
Czy podjąłbyś się naprawy drobnych usterek?
Chłopak uśmiechnął się wyrozumiale.
- Proszę się nie martwić, to dla mnie pestka. Nasz dom ma przeszło sto lat, a w rodzinie
nazywają mnie złotą rączką.
- A jak nazywa cię twoja dziewczyna? Czemu u licha o to zapytał?
- Nie mam dziewczyny, proszę pana, a nawet gdybym miał, to nie zapraszałbym jej do
domu. Nie należy ulegać pokusom, trzeba zachować czystość aż do ślubu.
- Ach tak. - Skromny, wstydliwy, uczciwy chłopiec. Uczynny i chyba zupełnie
niegroźny.
- Czynsz musi być płacony regularnie. David spojrzał na niego urażony.
- Proszę pana, zbierałem pieniądze na ten cel przez cały rok, proszę się nie martwić o
płatności.
W takim razie sprawa była przesądzona. Jednak Shane zamiast zadowolenia odczuwał
coraz większą irytację. Dlaczego? Może warto się zastanowić, czy w głębi duszy naprawdę
chciał się wyprowadzić?
- Tak jak powiedziałem, właścicielka mieszka na dole, wejście i kuchnia są wspólne.
Trzeba starannie zamykać drzwi frontowe, żeby Belle nie wydostała się sama na zewnątrz.
- Belle?
- Córeczka właścicielki.
- Czy ta kobieta jest zamężna? Shane spojrzał na niego gniewnie. Niech się dzieciakowi
nie wydaje, że będzie romansował z właścicielką!
- Dlaczego cię to interesuje?
- Żyję w zgodzie z określonymi zasadami moralnymi. - Twarz chłopca lekko
poczerwieniała.
- Abby nie jest mężatką.
- Mam nadzieję w takim razie, że wdową?
- To dosyć specyficzna nadzieja, powiedziałbym.
- Rozwiedziona?
- Nie. - Shane odpowiadał coraz bardziej opryskliwie, lecz David zupełnie tego nie
zauważał.
- No cóż, przykro mi, ale nie mogę mieszkać pod jednym dachem z kobietą lekkich
obyczajów.
- Rozumiem - powoli powiedział Shane głosem zimnym jak lód.
- Nie szanuję kobiet utrzymujących stosunki pozamałżeńskie.
- Rozumiem - powtórzył Shane. - Cóż, ja nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale
wydaje mi się, że gdzieś kiedyś czytałem o człowieku, który chciał rzucić kamieniem...
Gwałtownie wstał, obrócił się na pięcie i wyszedł. Udało mu się poskromić własną
wściekłość i nie dołożyć temu kretynowi, zgrywającemu się na świętoszka. Gdy wsiadł do
samochodu, zauważył, że sklep z artykułami żelaznymi jest jeszcze otwarty. To chyba ten
sam, który zamieścił w gazecie reklamę ogrodowych huśtawek? Nie zawadzi sprawdzić.
Wyszedł ze sklepu z wielką paczką na ramieniu. Kiedy już się trochę uspokoił, doszedł
do wniosku, że nie ma potrzeby tak upierać się przy szukaniu nowego lokatora. To może
zaczekać, zwłaszcza że on sam do tej pory nie znalazł przyzwoitego lokum.
A to, nie ma co ukrywać, trochę potrwa.
- Co robisz? - zapytała Abby, z zaciekawieniem obserwując poczynania Shane'a. Na
trawie leżały porozrzucane części huśtawki oraz zestaw narzędzi. Przejrzał pobieżnie
instrukcję, zmiął ją i zatarł ręce. Każdy głupi wie, jak złożyć huśtawkę.
- Nic - odpowiedział, łącząc krzyżak z ramą.
- Huśtawka? - zapytała, wskazując napis na pudle.
- Całkiem niezła, co?
Shane przytwierdził drugi krzyżak i krytycznie zlustrował swoje dzieło.
- Coś tu nie gra - skomentowała Abby z uśmiechem.
Spojrzał jeszcze raz. Do licha, chyba miała rację. Nie zamierzał przyznawać się do
porażki i korzystać ze zlekceważonej wcześniej instrukcji. Zwłaszcza teraz, kiedy Abby tak
badawczo mu się przyglądała.
- Shane, dla kogo jest ta huśtawka?
- Dla Belle, oczywiście - odpowiedział bez zająknięcia. Ciekawe, czy się ucieszy? -
Możesz mi podać tamtą rurkę? A teraz postawmy to, OK?
- Shane, czuję się zażenowana. To stanowczo za droga impreza.
- Ale chciałaś jej kupić coś takiego, prawda?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Abby wyglądała na zdziwioną.
Shane zmarszczył brwi. Musiała zatem oglądać w gazecie zupełnie coś innego.
- Ale myślisz, że będzie zadowolona?
- O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
- Dobrze, może więc podasz mi wreszcie tę część?
Zmagał się z tym żelaznym potworem przez trzy godziny, a potem przez kolejne pół
musiał jeszcze huśtać zachwyconą Belle. Jednak dawno już nie był taki wesoły i szczęśliwy.
Tak, nie można inaczej określić stanu, w jaki wprawiła go mała dziewczynka.
Tej nocy spał lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat. A rano zauważył, że na
jego biurku wciąż leży gazeta z reklamą huśtawki. Z ciekawości przejrzał wszystkie
ogłoszenia i artykuły, ale nic ciekawego nie znalazł. Dopiero na samym końcu dojrzał
zapowiedź zbliżającej się premiery w miejskim teatrze. Czy to przykuło uwagę Abby? A
może by ją zaprosić? Biedaczka nigdzie nie wychodzi.
- Teatr? W piątek? - Abby starała się ukryć zaskoczenie i radość.
- No, co powiesz?
- Uwielbiam teatr, ale chyba nie mogę. Nie mogę zostawić Belle.
- A ta pani, dla której szyjesz? Nie mogłabyś jej poprosić o pomoc? Jestem pewien, że
się zgodzi.
- Nie Shane, to nie wypada.
- Abby, kiedy ostatnio byłaś gdzieś sama, bez Belle? Pamiętasz?
- Ale... Nie, naprawdę nie mogę. - Abby było bardzo przykro, jednak musiała odmówić.
- Abby, proszę, wybierz się tam ze mną.
Abby zamknęła oczy. Domyślała się, ile kosztowało Shane'a wypowiedzenie tych na
pozór błahych słów. Myślała gorączkowo. O nim, o sobie, o Tysonie. O braku zaufania, o
tęsknotach, o zwykłych ludzkich odruchach.
- Shane, prawda jest taka, że mam wielką ochotę skorzystać z twojego zaproszenia.
Gdy otworzyła oczy, zauważyła, że Shane uśmiecha się szeroko.
- W takim razie w piątek. Wychodzimy koło siódmej.
- Zgoda. - Abby zaczęła się z niepokojem zastanawiać, w co się ubierze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- O rany! - westchnęła pani Pondergrove na widok Abby. - To dopiero jest suknia.
- Zbyt śmiała? - zapytała Abby nieco zdenerwowana.
Uszyła tę suknię jakiś czas temu, ot, taki chwilowy kaprys. Góra na szerokich
ramiączkach, podwyższony stan, suto marszczona spódnica, uszyta z dwóch warstw
materiału.
Suknia była czerwona.
Abby nigdy jej nie włożyła. Uszycie kreacji sprawiło jej wiele radości, później uznała
jednak, że jest to strój na specjalne okazje, a ona przecież prawie nie wychodziła z domu.
Czerwone cudo wylądowało na dnie szafy.
Dlaczego wybrała ją na dzisiejszy wieczór?
- Nie jest zbyt śmiała? - zapytała jeszcze raz.
- O nie, miałam kiedyś podobną suknię, tylko że moja była błękitna. Chodziłam w niej
na tańce z Alfredem.
- To pani mąż?
- Tak, najlepszy człowiek pod słońcem. Spędziliśmy razem tyle cudownych lat. Ale
każdy kiedyś odchodzi.
- Tak mi przykro. Kiedy to było?
- Już dobrych kilka lat temu. Ale niech ci nie będzie przykro. Kiedy widzę, jak wiele
związków kończy się rozwodem, czuję się naprawdę uprzywilejowana, że dane mi było
zaznać i doświadczyć tak wielkiej miłości. To daje szczęście, radość i poczucie siły. Nie ma
nic piękniejszego niż spotkać człowieka, który cię szczerze pokocha, a w dodatku możesz z
nim rozmawiać jak z prawdziwym przyjacielem. - Pani Pondergrove zakończyła nieco
smutnym tonem. A więc to się naprawdę zdarza, pomyślała Abby. Prawdziwa miłość
istnieje nie tylko w książkach.
- Czy wyjdzie pani za mąż ponownie?
- Oj, moje dziecko, raczej nie. Choć Jordan Hamilton ma chyba inne zdanie na ten
temat. Jednak w naszym wieku, nie sądzę, by był to dobry pomysł.
- A cóż tu ma wiek do rzeczy? - zaprotestowała Abby łagodnie. - Według mnie pan
Hamilton jest bardzo przystojnym i dystyngowanym dżentelmenem.
- No już dobrze, dobrze - powiedziała pani Ponder-grove, ale Abby wydawało się, że
zauważyła lekki rumieniec na jej twarzy. - My tu sobie przyjemnie gawędzimy, a pan
McCall już czeka - ucięła dyskusję pani Pondergrove.
Abby obróciła się i ujrzała Shane'a opartego niedbale o framugę drzwi.
- Dobry wieczór paniom - powiedział.
Abby otworzyła usta ze zdumienia. Czy to naprawdę Shane? Wyglądał teraz tak
elegancko. Biała koszula, jedwabny krawat i czarny, świetnie skrojony garnitur. Aż trudno
było uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, który zazwyczaj biegał po domu w samych
szortach.
Jego oczy spoczęły na niej. Jedna brew powędrowała wysoko do góry.
- Wyglądasz szałowo.
Ha, a jednak zrobiła na nim wrażenie. Na początek dobre i to.
- Dziękuję - powiedziała nieco sztywno. - Pani Pon-dergrove, jeśli Belle się obudzi,
proszę dać jej smoczek.
- Już ja się tu wszystkim zajmę, bez obaw. Mam nadzieję, że będziecie się wspaniale
bawić.
Shane spojrzał z obawą na wysokie obcasy Abby, a potem poprowadził ją ostrożnie do
samochodu.
- Raczej nie będziemy dziś spacerować - powiedział z uśmiechem.
Chciała zaprotestować, ale zdradziły ją jej własne buty. Płaciła wysoką cenę za dziesięć
centymetrów więcej, niż ofiarował jej Stwórca...
Shane otworzył przed nią drzwi, co Tysonowi nigdy nie przyszłoby do głowy.
Zawieszenie samochodu było dość wysokie i Abby z trudem wsiadła do środka, gdyż suknia
nieco krępowała jej ruchy. Przez chwilę nawet poczuła się głupio i nie na miejscu. Jakby
udawała kogoś innego.
- Nie wyglądasz na osobę, która kilka dni temu zabroniła Belle jeść dżdżownice.
Jego uwaga rozbawiła ją i Abby trochę się rozluźniła.
- Ty też wyglądasz dzisiaj jakoś inaczej. Prawdę mówiać, chyba po raz pierwszy mam
okazję zobaczyć cię w długich spodniach.
- To są właśnie uroki stanu kawalerskiego. Wystarczy znaleźć sobie coś wygodnego i
potem nosić to, dopóki z ciebie nie spadnie.
Belle zaśmiała się.
W ciągu kilku minut dotarli do teatru, który znajdował się przy głównej ulicy Miracle
Harbor i był zwrócony w stronę oceanu. Stary gmach został niedawno odnowiony. Abby
podziwiała marmurowe schody i wielkie kryształowe żyrandole. Zauważyła także, że dziś
zebrała się tu cała śmietanka towarzyska miasteczka. Wszyscy prezentowali się nadzwyczaj
wytwornie.
- Nie wiedziałem, że w tym mieście jest aż tyle garniturów - mruknął Shane. -
Widziałaś tu kiedyś kogoś w czymś lepszym niż nowa para dżinsów?
Co tam garnitury, pomyślała Abby. W tej chwili była zadowolona, że ubrała się w tak
elegancką suknię. Wokół dostrzegła sporo naprawdę wyśmienitych kreacji, jak również
kilka naprawdę pięknych kobiet.
Zachowanie Shane było dla niej zagadką. Za każdym razem, kiedy mijała ich piękna
kobieta, Abby ukradkiem obserwowała jego twarz. Shane jakby nikogo nie dostrzegał! O,
Tyson czułby się tutaj w swoim żywiole! Witałby się ze wszystkimi, prawił pochlebstwa,
obrzucał znaczącym spojrzeniem mijane kobiety.
Shane prowadził ją pod rękę, zmierzając szybko w stronę wejścia na widownię.
- Przepraszam - mruknął, kiedy znaleźli swoje miejsca. - Nie czuję się zbyt dobrze w
tłumie.
- Nie lubisz obserwować elegancko ubranych ludzi? - zapytała.
- A po co miałbym to robić? - odpowiedział pytaniem, wyraźnie zdziwiony. - Wszyscy
mężczyźni wyglądają dokładnie tak samo, a kobiety? Po cóż miałbym się im przyglądać,
kiedy u mego boku kroczy najpiękniejsza z nich? Ciekawy jestem, która wyglądałaby
ponętnie w za dużych dżinsach i ubrudzona ziemią - powiedział szarmancko
najspokojniejszym w świecie tonem, po czym zabrał się do czytania programu.
Abby patrzyła na niego jak zamurowana. Przed chwilą powiedział jej, że jest piękna,
najpiękniejsza w mieście, a teraz spokojnie studiuje program! Co to ma znaczyć? Co on tak
naprawdę chciał jej powiedzieć?
Westchnęła i ujęła dłoń Shane'a, unikając jednocześnie jego wzroku. Patrzyła na scenę.
To było takie proste, takie piękne i takie przerażające. Byli dla siebie stworzeni. Tylko czy
on też tak myśli?
Sztuka okazała się lekką, bezpretensjonalną komedią. Sądząc po wybuchach śmiechu na
widowni, była raczej niezła. Prawdę mówiąc, Shane nie był w stanie skupić się na
przedstawieniu. Jego myśli krążyły wokół siedzącej obok kobiety. Kątem oka obserwował
Abby, podziwiając jej suknię, a kiedy zrzuciła w pewnym momencie szal, podziwiał także
gładkie ramiona.
W dodatku powiedział jej, że jest piękna. Cóż, nie kłamał, ale chyba lepiej było milczeć.
Dopiero kiedy zobaczył błysk w jej oczach, zrozumiał, jak bardzo spragniona jest uznania.
Dlaczego w siebie nie wierzyła?
Widział, że z niepokojem przyglądała się każdej zbliżającej się do nich kobiecie.
Dlaczego czuła się taka zagrożona?
Pogrążony w rozmyślaniach, zupełnie przestał dostrzegać, co się dzieje na scenie.
- Podobało ci się? - zapytała Abby, zarzucając szal na ramiona i wstając z miejsca, gdy
przebrzmiały ostatnie oklaski.
- Owszem. A tobie?
- Bardzo.
Tłum rozproszył się już, kiedy niemal jako ostatni wyszli wreszcie na zewnątrz.
- Masz ochotę na lekką kolację? - zapytał. - Może na drinka?
Jej dłoń wciąż spoczywała w jego dłoni. Miał wrażenie, że tak właśnie być powinno.
- Spójrz na fale, są aż srebrne od poświaty księżyca. Spojrzał na drugą stronę ulicy,
gdzie rozciągała się plaża i bezkresny ocean.
- Tak, jest pięknie.
Bez słowa poprowadził ją w stronę plaży. Na piasku Abby zdjęła buty i ściągnęła
pończochy. Odchyliła głowę, żeby popatrzeć na niebo. Miał ogromną ochotę pocałować ją
w szyję.
- Opowiedz mi o ojcu Belle. - Obudził się w nim policjant. Nagle zapragnął poznać
przyczynę jej zadziwiająco niskiej samooceny. Skąd ten brak poczucia bezpieczeństwa?
Brak pewności siebie?
Otuliła się szalem i ruszyła wzdłuż linii wody. Shane szedł krok za nią. Po chwili on
również zdjął buty. Kiedy myślał już, że jego niedyskretne pytanie pozostanie bez
odpowiedzi, Abby powiedziała:
- On nigdy nie był zainteresowany Belle. Prawdę mówiąc, chyba nigdy nie był szczerze
zainteresowany mną. To znaczy, kochał wszystkie kobiety, jedna mu nie wystarczała.
- Padalec - mruknął Shane. Tak, to by wyjaśniało jej brak pewności siebie.
- Sporo jest takich padalców na tym świecie.
- Niestety, to prawda. I tylko czyhają na naiwne dziewczyny...
- Ale ty nie jesteś jednym z nich? Zauważył, że w jej ogromnych pięknych oczach
odbija się księżyc.
- Nie, w takim sensie, o jakim mowa.
- Shane, ty na pewno nie jesteś jednym z nich.
- Ale może jestem równie niebezpieczny? Przecież prawie mnie nie znasz - próbował
kpić.
- Nie, ja ufam mojej intuicji, a ona podpowiada mi, że jesteś kimś zupełnie niezwykłym.
Tobie można zaufać.
Poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zrozumiał, że teraz będzie musiał jej powiedzieć, jaki
jest naprawdę. Powinna jak najszybciej pozbyć się iluzji.
- Chyba bierzesz mnie za kogoś innego - szepnął.
- Nie wydaje mi się - obstawała przy swoim.
- Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moja żona zmarła po upadku ze schodów?
- Pamiętam, oczywiście.
- Tamtego dnia powinienem być w domu. Ale wezwano mnie do pracy. Stacey nie
chciała mnie puścić. Była taka zdenerwowana. Bała się, że coś mi się stanie, że urodzi
dziecko, kiedy mnie nie będzie. Chodziliśmy razem na te kursy, wiesz, do szkoły rodzenia. -
Zaśmiał się gorzko. - Jak ja ich nie lubiłem! W każdym razie nie potraktowałem wtedy jej
obaw poważnie, wydawało mi się, że histeryzuje. W końcu to był dopiero ósmy miesiąc.
Abby zdjęła szal, rozłożyła go na piasku i usiadła na nim. Poklepała dłonią miejsce obok
siebie. Shane zrozumiał ten gest i usiadł obok.
- Gdybym tam wtedy był... - powiedział. - Gdybym został w domu, jak prosiła. Może
Stacey miała jakieś przeczucie? Może wiedziała coś i usiłowała mi o tym powiedzieć, a ja
nie słuchałem?
Abby oparła głowę na jego ramieniu. Poczuł, że drży. Wiedział, że płakała.
- Pewnie nie pomoże, jeśli powiem, że to nie była twoja wina? - wyszeptała.
- Nie. Milczała.
- Tylu rzeczy żałuję. Nawet tego, że nie lubiłem tych zajęć w szkole rodzenia. Gdyby
ludzie zdawali sobie sprawę, że ich czas jest policzony, cieszyliby się z każdej danej im
minuty.
- Och, Shane, mogę tylko powiedzieć, że doskonale cię rozumiem - szepnęła, ocierając
łzy rąbkiem szala. -Nie jesteś doskonały, to prawda. Popełniasz pomyłki, jak każdy, ale
jesteś silny. Na tyle silny, żeby pewnego dnia wybaczyć sobie samemu. Mam nadzieję.
Ona płakała nad nim, współczuła mu i rozumiała go. Wiedziała, że cierpi.
- Nie płacz.
- To takie smutne, Shane. Ale tak samo byś się obwiniał, gdyby Stacey wpadła pod
samochód albo gdyby coś stało się podczas porodu, nie mam racji?
Zastanowił się.
- Chyba masz rację.
- Widzisz, taki właśnie jesteś. To dlatego zostałeś policjantem. Chcesz się opiekować
ludźmi, ochraniać ich, czujesz się za nich odpowiedzialny. Ale widzisz, Shane, są rzeczy, na
które nie mamy wpływu. Jak życie i śmierć...
- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie.
- Shane?
- Hmm?
- Myślisz, że ona chciałaby, żebyś żył z poczuciem winy?
- Dobry Boże, pewnie byłaby na mnie wściekła.
- Może więc jedynym sposobem uczczenia jej pamięci byłby powrót do normalnego
życia? Jestem pewna, że chciałaby, byś był szczęśliwy. Otwarty na to, co niesie z sobą
każdy nowy dzień.
- A jestem nieszczęśliwym i zamkniętym w sobie cynikiem.
Nie musiała już nic dodawać. Przejrzała go na wylot.
Czym zasłużył sobie na takie szczęście? Drugi raz w życiu spotkał kobietę, która go w
pełni rozumiała. Dlaczego właśnie jemu los dał drugą szansę? Znowu coś czuł! Jakby
obudził się z letargu...
Pocałował ją w czubek głowy. Miała takie jedwabiste, miękkie włosy. Podniosła głowę.
Dotknął jej ust. Nie wierzył, że mogą być takie słodkie. Szum morza oddalił się,
przytłumiony oszalałym biciem ich serc. Jego dłonie powędrowały wzdłuż jej krągłych
ramion, wzdłuż pięknej linii szyi. Miał ochotę śmiać się i płakać, biegać po piasku,
pochwycić Abby w ramiona i tańczyć z nią do utraty tchu. Zrobić coś szalonego i
zapomnieć o samokontroli, która zniszczyła jego życie. Chciał być wolny i szczęśliwy,
chciał się otworzyć. Chciał się z nią kochać.
Ale nie, nie tutaj. W domu, gdzie będzie mógł delikatnie zdjąć z niej tę piękną sukienkę i
zanieść ją do łóżka.
- Wracajmy do domu.
Wstali, chwycili się za ręce, i ruszyli plażą wprost przed siebie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Droga do domu pozwoliła mu trochę ochłonąć, otrząsnąć się, wytrzeźwieć po
pocałunkach składanych na ustach i szyi Abby.
Rzeczywistość upomniała się o swe prawa w dość podły sposób. Ach, te zatruwające
życie drobiazgi... Czy pościel jest sprzątnięta? Czy na krześle nie wiszą jakieś brudne
ciuchy? Ostatnio znajomy, w dobrej wierze, przysłał mu numer jakiegoś czasopisma dla
panów. Shane nie miał nawet czasu zajrzeć do środka, ale czy nie zostawił go gdzieś na
widoku? Wolałby, żeby Abby nie znalazła u niego takich rzeczy.
Uświadomił sobie jeszcze jeden problem. Jak u licha miał ją przemycić pod czujnym
okiem pani Pondergrove? Mieli zachowywać się jak para napalonych nastolatków?
Przemykać się ukradkiem do pokoju?
Czy właśnie tego pragnął? Wewnętrzny głos ostrzegał, by nie działać pod wpływem
nagłego impulsu. Abby zasługiwała na coś więcej. Miał ochotę zetrzeć tego gościa, który ją
skrzywdził, na proch. Mało brakowało, a zachowałby się tak samo podle...
Rozsądek podsuwał kolejne pytania. Co dalej? Co będzie jutro? Zamieszkają razem?
Kupi jej pierścionek? Poprosi o rękę?
W tej samej jednak chwili, w której zatrzymał samochód i spojrzał na Abby, przestał się
wahać. Wszelkie wątpliwości znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Abby nie
przejmie się takimi drobiazgami jak brudne ciuchy na krześle czy nie sprzątnięta pościel. A
panią Pondergrove po prostu odeślą do domu. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał jej
odwozić.
A jutro? Czyż nie powiadają, że jutro samo się o siebie zatroszczy?
Obszedł samochód i otworzył drzwiczki z jej strony. Wyślizgnęła się z wdziękiem i
wpadła prosto w jego ramiona. Znów złączyli usta w słodkim pocałunku.
Stali w ciemności przed drzwiami, jego niecierpliwe usta wędrowały wzdłuż linii jej
dekoltu, coraz śmielsze, coraz bardziej głodne. Głos rozsądku dawno już sczezł w pożarze,
który trawił ich ciała.
I nagłe zalało ich ostre światło, zdecydowanie zbyt ostre, a drzwi domu otworzyły się
przed nimi z taką energią, o jaką trudno byłoby podejrzewać drobną starszą panią. I zaiste,
to wcale nie pani Pondergrove uśmiechała się w tej chwili na ich widok.
- Cześć siostrzyczko - rozległo się. - Jestem.
Rany! To była ona. Abby! Tylko trochę inna. Włosy były długie i splątane, makijaż
bardzo staranny, a oczy... Abby nigdy nie patrzyła w taki sposób. I nigdy się tak nie
ubierała. Strojna bluzka z białego jedwabiu wycięta w głęboki dekolt, a w uszach i na
każdym palcu błysk biżuterii.
Abby rozejrzała się nieprzytomnie, a Shane odsunął się gwałtownie.
- Brittany - powiedziała, usiłując wykrzesać z siebie nieco entuzjazmu. Skutek był
raczej mizerny.
Spojrzała z nie skrywanym żalem na Shane'a, po czym mocno uściskała siostrę.
- Brittany - powiedziała wreszcie względnie spokojnie. - Tak się cieszę, że przyjechałaś.
Shane chciałby powiedzieć to samo. Tyle że nie potrafił. Wcale się nie cieszył, że
Brittany przyjechała. Musiała właśnie dzisiaj?
- Przyjechałam chyba trochę nie w porę, co? - zapytała Brittany, wciąż ściskając Abby.
- Ojej, Brittany, pozwól, to jest Shane McCall.
- I pomyśleć, że wysłałam ci książkę o szukaniu idealnego partnera. Cóż za
marnotrawstwo, skoro tobie, jak widzę, nie są potrzebne żadne wskazówki!
Abby poruszyła bezgłośne ustami, śląc nieme prośby do siostry. Na próżno.
- Dlatego szyjesz tę suknię ślubną? Jest po prostu fantastyczna!
- Nie! - krzyknęła Abby.
- Fantastyczna, słowo, zupełnie jak twój wybranek. Szybko się uwinęłaś.
Abby wpatrywała się w swoje stopy, kompletnie zdruzgotana. Shane miał ochotę
przyłożyć jej gruboskórnej i nietaktownej siostrze.
Lecz jej następne słowa uderzyły go jak obuchem.
- Więc to za niego masz zamiar wyjść za mąż, żeby zatrzymać ten śliczny domek?
- Brittany, proszę cię - głos Abby był słaby, a oczy pełne łez.
- Rany boskie, to on nie wie? Zapadła ciężka cisza.
- Nie wie czego?
- Niczego - powiedziała szybko Brittany.
- Abby? - zapytał.
Abby najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Ale nie było dokąd uciec...
Shane'owi wydało się, że Abby szepcze jakąś modlitwę. Żadne zaklęcia jednak nie mogły
cofnąć czasu ani nieprzemyślanych słów Brittany. Abby w końcu podniosła twarz i spojrzała
na niego.
- Ten dom otrzymałam jako darowiznę. Postawiono jednak jeden warunek, który muszę
spełnić, o ile chcę zatrzymać dom na stałe.
Błagała go oczyma, żeby nie pytał o więcej.
Teraz ma być wyrozumiały, kiedy sprawy zaszły tak daleko?
- Jaki to warunek?
- Nigdy nie wyszłabym za mąż po to tylko, by zatrzymać dom - szepnęła. - Nigdy!
- Wyjść za mąż? - Jeszcze nie wierzył. Jeszcze się łudził... - Ktoś podaruje ci ten dom,
pod warunkiem, że wyjdziesz za mąż?
Skinęła głową, zawstydzona i upokorzona. Nie śmiała podnieść oczu.
- Kto ci zrobił coś takiego? - Był wściekły i nie zamierzał tego ukrywać. Nie tylko na
nią, chociaż na nią też.
- Nie wiem.
- Cóż, wydaje mi się, że nie jest to czyste zagranie wobec kogoś, kto ma pod opieką
dziecko. - Kiedy na nią spojrzał, zrozumiał, jak musiała się czuć. Jaki miała wybór? Widział
ją z Belle. Dziecko było dla niej najważniejsze, było jej całym światem. Szanował ją za to.
Do tej pory.
A co jeśli próbowała go oczarować, bo chciała za wszelką cenę zatrzymać spadek? Dobry
Boże, jeśli te pocałunki kłamały, nigdy już nie będzie w stanie zaufać żadnej kobiecie!
Korytarzem podeszła do całej trójki pani Pondergrove. Stanęła obok, jakby wyczuwając
napięcie.
- Co jest nieczystym zagraniem? Shane zorientował się, że musiała usłyszeć choćby
część ich rozmowy.
- Dać komuś dom, stawiając jednocześnie tak idiotyczny warunek, jak wyjście za mąż.
- Wielkie nieba, ale może ten ktoś chciał dobrze? - pani Pondergrove spojrzała na nich
wyraźnie zaszokowana.
- Śmiem wątpić - rzucił. - To jakiś rodzaj umowy handlowej. Dom za męża.
Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie, one chyba też to dostrzegły, sądząc po
niespokojnych spojrzeniach, jakimi go wszystkie obrzucały.
- Pani Pondergrove, odwiozę panią do domu.
- Bardzo ci dziękuję, to miło z twojej strony, ale chętnie się przejdę.
- Proszę nie protestować. Nie pozbyłem się nawyków policjanta. Kobieta nie powinna
spacerować nocą bez opieki.
- No dobrze - zgodziła się potulnie. - Tylko pozwól, że wezmę najpierw mój płaszcz.
Moi drodzy, gdzie jest mój płaszcz?
Po chwili płaszcz się odnalazł, Shane przytrzymał go, 'i by mogła się ubrać, po czym
poprowadził ją do samochodu. Nie tak miał się zakończyć dzisiejszy wieczór. Gdyby v nie
rozsadzała go wściekłość, uznałby pewnie zaistniałą j sytuację za szalenie zabawną.
- Nie złość się na nią - powiedziała już w samochodzie pani Pondergrove. - Ten
warunek to nie jej wymysł.
- Ale mogła mi o tym powiedzieć.
- Myślę, że sama jest tym dosyć zakłopotana.
- Ona jest taka naiwna - powiedział ze złością, sam nie do końca w to wierząc.
Zdał sobie sprawę, że w jego myśli wdarł się chaos. Nie wiedział, jak się zachować i co o
tym wszystkim sądzić. Dawno nie czuł się tak wyprowadzony z równowagi.
- Myślę, że nie masz racji - powiedziała spokojnie] pani Pondergrove.
Coś w jej głosie zastanowiło go. Spojrzał na starszą panią podejrzliwie. Co ona mogła o
tym wszystkim wiedzieć? Pani Pondergrove przeszukiwała spokojnie swoją torebkę. W
końcu wydobyła kilka listków gumy do żucia.
- Chcesz jedną?
- Nie, dziękuję.
- Tutaj skręć w lewo, drogi chłopcze. Jesteśmy na miejscu, dziękuję ci.
Zatrzymał się przed ładnie utrzymanym domem i wysiadł, żeby pomóc swojej pasażerce.
Musiał właściwie ją podnieść, inaczej sama by nie wysiadła. Przy tej okazji spojrzał w jej
twarz w świetle lamp ulicznych. Miała minę winowajcy.
Cóż takiego mogła zrobić? Zaraz, przecież nie na darmo był autorem kilku rozdziałów na
temat metod przesłuchiwania podejrzanych. Wiedział, jak wyciągać z opornych cenne
informacje. Tym razem nie miał zamiaru zostawić tak tej sprawy. Od jutra zacznie zadawać
pytania i nie spocznie, dopóki nie pozna całej prawdy.
Musi chronić Abby.
Nawet jeśli ona na to nie zasługuje.
Kiedy jednak wrócił do domu, jego postanowienie mocno osłabło. Czuł się fatalnie.
Otworzył główne drzwi. Drzwi do mieszkania Abby były lekko uchylone. Chciał
prześliznąć się koło nich po cichu, nie zauważony. Nie miał teraz ochoty na żadne rozmowy
i wyjaśnienia.
- A pan dokąd się wybiera? - zabrzmiał nagle władczy głos Brittany.
- Ja tu mieszkam - odpowiedział chłodno.
- Tutaj? Z moją siostrą?
- Wynajmuję mieszkanie na górze.
- Lokator - powiedziała Brittany, po czym zaśmiała się i dodała, odwracając się od
Shane'a: - To ja dostaję jakąś głupią piekarnię, a ty dom z takim lokatorem? Ciekawe, gdzie
można składać zażalenia?
Drzwi za nią w końcu się zamknęły.
Shane wolno wchodził po schodach. Do kostek ktoś chyba przywiązał mu
pięćdziesięciokilogramowe ciężarki.
Wszedł do pokoju, żywiąc nadzieję, że w otoczeniu znajomych sprzętów odzyska spokój.
Nie udało się. Oczywiście pościel była porządnie sprzątnięta, żadnych brudnych ubrań na
krześle, a kompromitujące czasopismo jakby się zapadło pod ziemię. Zamknął za sobą
drzwi, usiadł na ziemi i wlepił ponury wzrok w swoje dłonie.
- Uspokój się, Shane - mruknął do siebie. - Dlaczego jesteś taki zaskoczony? Ty, stary
wyga? Już pierwszego dnia wiedziałeś, że ona czyha na zdobycz, widziałeś przecież tę
książkę. Wiedziałeś, że ona potrzebuje kogoś na stałe.
Niespodzianką było jedynie, że z zimną krwią zastawiła pułapkę, gotowa za wszelką cenę
złowić męża.
Niespodzianką był fakt, że pozwolił się okpić, wystrychnąć na dudka... Wydawało mu
się, że zjadł już wszystkie rozumy, a tu proszę...
Ha, ha, „twardziel” Shane McCall.
Niestety, tego nie przewidział nawet w najgorszych snach.
Zamknął oczy i złożył głowę w dłoniach. Gdyby tak choć przez chwilę nie myśleć. Choć
przez chwilę całkowicie się wyłączyć. Tak, w tym przynajmniej był dobry.
- Wielkie nieba! - krzyknęła Brittany, zamykając za sobą drzwi. - Niezłego masz
lokatora! Jest po prostu rewelacyjny! Chyba umrę z zazdrości!
- Nie masz o co być zazdrosna. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. - A raczej byliśmy
przyjaciółmi, dodała w myśli Abby. - Możemy zmienić temat?
- Jasne, masz przepiękną sukienkę. Ta czerwień! Gdzieś ty ją znalazła? Po prostu cudo!
- Uszyłam - powiedziała Abby bez cienia entuzjazmu.
Starała się ze wszystkich sił okazać radość z przybycia siostry, ale jedyne, na czym
mogła się skoncentrować, to wyraz oczu Shane'a, gdy dowiedział się prawdy o jej dziwnym
spadku.
- Mogłabyś uszyć dla mnie taką samą? Powiedzmy, w kolorze brzoskwiniowym? Bardzo
mi do twarzy w tym odcieniu. - Brittany zaśmiała się. - Oczywiście, skoro mnie w nim do
twarzy, tobie na pewno również.
Abby uśmiechnęła się słabo.
- A moja siostrzenica jest boska. Od razu się polubiłyśmy. Ta starsza pani uważała, że
nie powinnam jej budzić, ale to chyba jej nie zaszkodziło, co? Już nie mogę się doczekać,
żeby opowiedzieć ci o moich planach. Piekarnia to niezupełnie to, o czym zawsze
marzyłam, ale poczekaj tylko, zobaczysz, co wymyśliłam.
Brittany spojrzała na siostrę i nagle gwałtownie zamilkła, na serio przestraszona.
- Abby, ty jesteś przeraźliwie blada! Rany, powiedziałam coś nie tak? Oj, Abby, tak mi
przykro, powinnam była trzymać język za zębami, prawda? Przepraszam cię najmocniej.
Jestem gruboskórna jak nosorożec. On po prostu... Byłam pod takim wrażeniem, że...
gadałam, co mi f ślina na język przyniosła. Nie chciałam cię zranić!
- Nic się nie stało - powiedziała szybko Abby. - Miałyśmy do tego nie wracać.
- Abby, naprawdę strasznie mi przykro. Jestem okropna, wiem o tym. Kiedy moi
rodzice wyrzucili mnie wreszcie z domu, powiedzieli, że jestem zepsutą bogatą dziewczyną,
która nie ma pojęcia o prawdziwym życiu i już najwyższy czas, żeby to się zmieniło.
- Twoi rodzice cię wyrzucili? - Abby na chwilę udało i; się zapomnieć o własnych
niepowodzeniach. Wyczuła, że j pod maską nonszalancji Britt coś ukrywa. Jakiś bolesny
sekret.
- Tak, kiedy rozbiłam samochód. Trochę przesadzili, i powiedziałabym. Nawet jeśli to
był już drugi skasowany j samochód.
- Drugi? Jak tego dokonałaś?
- Zbyt duża prędkość na zakręcie. Uwielbiam szybką j jazdę. Ty nie?
- Nie.
- Hmm, a wracając do tego faceta... Jak długo się znacie?
- Niedługo - powiedziała Abby, choć miała wrażenie, że zna Shane'a całe wieki. -
Miałaś mi opowiedzieć o samochodzie.
- No tak, rozbiłam drugi samochód. Matka pokłóciła się z ojcem, w końcu wzięli mnie
na dywanik i powiedzieli, że czują się winni, bo zawsze wszystko podtykali mi pod nos i
nieludzko mnie rozpuścili. Przecięli pępowinę, tak po prostu.
Po raz kolejny Abby wydało się, że jej siostra jest o wiele bardziej wrażliwą osobą, niż
chciałaby to okazać.
- W każdym razie trochę się wystraszyłam. Na początek sprzedałam część biżuterii,
żeby mieć za co żyć. Wysyłałam życiorysy i podania do najróżniejszych firm, ale nikt nigdy
nie zaprosił mnie na rozmowę.
Tym razem, bez najmniejszych wątpliwości, w głosie siostry Abby wyczuła ból i
zranioną dumę.
- Ale pamiętasz, Abby, co powiedział nam prawnik? Że te prezenty mają w zamierzeniu
ofiarować nam to, czego najbardziej potrzebujemy. Wydaje mi się, że mnie najbardziej
potrzebna była praca. I dostałam pracę. Naprawdę, cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności.
Tylko czy potrafisz sobie wyobrazić, jak wyrabiam ciasto?
Abby roześmiała się. Brittany w fartuchu ubielonym mąką... Tak, to na pewno będzie
świetna zabawa.
- Ale dość już o mnie. Musisz mi teraz opowiedzieć wszystko o sobie. Zacznij od mojej
ślicznej siostrzenicy. Nie, lepiej cofnijmy się jeszcze wcześniej w czasie. Dowiedziałaś się,
dlaczego nas rozdzielono?
- Nie, kilka razy próbowałam rozmawiać z moją mamą, z moją przybraną mamą, ale
nawet jeśli coś wie, nie chce mi powiedzieć.
- Hm, przecież nie znalazła cię w kapuście.
- Mówi, że ciocia Ella wszystko zorganizowała.
- Powinnaś więc ją zapytać!
- Niestety, od trzynastu lat nie żyje. Moja mama była pielęgniarką w szpitalu w
Minnesocie. Tam mnie zobaczyła i dowiedziała się, że nie mam rodziców. Zawsze chciała
mieć dziecko. No i zaadoptowała mnie. Miałam wtedy trzy lata.
- Moi rodzice również twierdzą, że adoptowali mnie, gdy miałam niecałe trzy lata. Ale
jak to się stało, że znalazłaś się w szpitalu?
- Nie mam pojęcia. Myślałam o tym, co mówiła Cór-
;
rine, że nasi rodzice zginęli w
wypadku samochodowym. Może ja też z nimi jechałam? A jak ty znalazłaś się u swoich
rodziców? Wiesz coś na ten temat?
- Tylko się nie śmiej. Podejrzewam, że oni mnie! kupili.
- Co?
- Serio. Nielegalny handel dziećmi... Oni niezbyt chętnie mówią na ten temat, ale coś mi
tu brzydko pachnie. Wiesz, moi rodzice należą do tego typu ludzi, którzy nie i lubią czekać.
Jeśli pieniądze mogą im coś ułatwić, to skrzętnie korzystają z takiej okazji. Płacą i
wymagają. Wcale nie twierdzę, że to źli ludzie, nic podobnego. Ale wiedzą, że pieniądze
dają władzę, dlatego nie wahają się ich używać.
- Jakiekolwiek były przyczyny naszego rozstania, cieszę się, że ponownie się
odnalazłyśmy - powiedziała Abby. - Jakoś nie mogę uwierzyć, że ktoś, kto zadał sobie tyle
trudu, by nas znów połączyć, mógł mieć złe zamiary lub nieczyste intencje.
- Jeśli ma złe zamiary, to niech uważa, trafił swój na swego. Choć nie wiem, jak z tobą.
Ty jesteś taka słodka - Brittany zaśmiała się. - Ja jestem ta jędzowata, ty jesteś ta słodka. Jak
myślisz, jaka jest Corrine?
- Nie mam zielonego pojęcia, rozmawiałam z nią tak krótko. Wydaje się...
- Powściągliwa? - zasugerowała Brittany.
- Dokładnie - Abby nie wypowiedziała słowa, które cisnęło jej się na usta. Według niej
Corinne była wręcz przerażona.
- Powiedziała mi, że spaliła książkę, którą jej posłałam. Mogła ją chociaż oddać do
biblioteki. Stwierdziła, że to byłoby jak zatruwanie studni. Lekka przesada, jak sądzisz?
Abby znowu się roześmiała. To było niesamowite, jeszcze kwadrans temu wierzyła, że
już nigdy w życiu nie zazna radości.
- Prawdę mówiąc, miała rację. Mówiła ci, kiedy przyjedzie?
- Ma jakieś zobowiązania, wiec trochę to potrwa. Napisała książkę i sama ją
zilustrowała, czy to nie wspaniałe?
- Obiecała że przyśle mi egzemplarz, wprost nie mogę się doczekać! - powiedziała
Abby.
- Hej, mam świetny pomysł - oznajmiła nagle Brittany, jakby jej myśli już poszybowały
w zupełnie innym kierunku.
Abby pomyślała, że będzie musiała przyzwyczaić się do tych nieoczekiwanych zwrotów
w rozmowie. Oczy Britt spoczęły na manekinie.
- Mogę ją przymierzyć?
Abby obróciła się i spojrzała na suknię. Dwa dni temu rozpoczęła żmudne prace
wykończeniowe. Nie chciała, by ktokolwiek przymierzał suknię. Dlaczego? Nie potrafiła
podać żadnego rozsądnego uzasadnienia. Sama dotychczas też jej nie mierzyła. Po prostu
nie mogła.
- Proszę. Abby, ona jest taka piękna!
Abby podeszła i delikatnie zdjęła suknię z manekina.
- Chodź tutaj.
Bez cienia skrupułów Brittany wyskoczyła z ubrania. Abby przełożyła suknię nad głową
Brittany, która wśliznęła się w nią gładko. Pasowała idealnie.
- I jak wyglądam? - zapytała Brittany.
Abby jakoś nie mogła się zmusić, by na nią spojrzeć. Zamiast tego przyniosła duże lustro
i postawiła je przed siostrą.
Brit spojrzała na swoje odbicie i po chwili uśmiech znikł z jej twarzy. Uniosła do góry
brew.
- Czy to nie dziwne? - powiedziała. - Ta suknia jest po prostu niesamowita, piękna jak
marzenie. Ale zupełnie na mnie nie leży. Nie czuję się w niej dobrze. Może jest zbyt słodka?
Ty ją przymierz!
- Nie, daj spokój. - Abby poczuła, że się czerwieni.
- No, nie daj się prosić. To tylko zabawa.
Jakimś cudem suknia znalazła się z powrotem w rękach Abby, która powoli poszła się
przebrać do łazienki.
Doznała uczucia, że ta suknia jest dla niej wprost stworzona.
Wolała na siebie nie patrzeć, ale Brittany bardzo chciała zobaczyć siostrę w ślubnej
kreacji.
Wzięła głęboki oddech i wyszła.
- O rany! Moja siostra jest aniołem! Chyba się rozpłaczę. Nigdy nie widziałam nikogo
równie pięknego! - Chwyciła Abby za łokieć i poprowadziła ją w stronę lustra.
- Otwórz oczy, głuptasie!
Abby otworzyła jedno oko. Natychmiast potem otworzyła drugie.
Przeczuwała to od początku... Ta suknia była jej marzeniem, pasowała na nią idealnie,
zmieniając ją w księżniczkę. Magia, czary? A może po prostu spełnienie marzeń. W lustrze
widziała przepiękną kobietę, gotową ofiarować i przyjąć dar miłości.
Ale, przypomniała sobie, do szczęścia trzeba dwojga.
A ostatnie spojrzenie, jakie wymienili z Shane'em tego wieczoru, nie wróżyło nic
dobrego.
Odwróciła się i ruszyła w stronę łazienki. Piekły ją oczy. Czuła się w tej sukni wspaniale.
Tak kobieco i pięknie. Na krótką chwilę znów pozwoliła sobie marzyć.
Tylko że jej marzenia nigdy się nie ziszczą.
Rzeczywistość lubi dawać nam w kość.
Kiedy wyszła ponownie z łazienki, na jej twarzy nie było już śladu łez. Brittany czekała
na nią.
- No więc zanim zobaczyłam tę suknię, chciałam ci powiedzieć, jaki mam świetny
pomysł. Daj mi jakąś piżamę. Zostawiłam torbę w hotelu. Urządzimy sobie dziś nocne
rozmowy. Jak prawdziwe siostry. Muszę się wszystkiego o tobie dowiedzieć!
Ta propozycja brzmiała o niebo lepiej niż perspektywa spędzenia bezsennej nocy na
rozmyślaniach.
Brittany śmiesznie zmarszczyła nos na widok bawełnianej piżamy, którą podała jej Abby.
- Dziewczyno, czy ty nie wiesz, że istnieje coś takiego jak seksowna bielizna nocna?
- Hej, ja jestem z Chicago. Tam są bardzo chłodne noce. Nie da się spać w koronkach.
- Nie wiedziałam, że w Chicago śpi się pod gołym niebem - odparowała Britt,
błyskawicznie przebierając się w piżamę. Po chwili siedziały już obie w łóżku Abby,
szeptały i śmiały się po cichu.
- Nie mogę uwierzyć, że boisz się pająków - rzekła Brittany. - To po prostu
niesamowite.
- Zawsze się ich bałam.
- Ja też, w szkole kiedyś zdarzyło mi się zemdleć, bo czarny pająk przemaszerował po
kołnierzyku chłopca siedzącego przede mną. Zwaliłam winę na gorąco, oczywiście. Tylko
pomyśleć, co by było, gdyby się dowiedzieli, że taka łobuzica jak ja umiera ze strachu na
widok pająka.
- Myślisz, że coś się nam przydarzyło, zanim nas rozdzielono? Może Corrine też boi się
pająków?
- Zadzwońmy do niej!
- Britt, jest już bardzo późno.
- Na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu!
- Możemy zadzwonić do niej jutro.
- No dobrze, niech ci będzie, ale chciałabym wiedzieć od razu.
Abby pomyślała, że Brittany mogłaby sobie zadać trochę trudu i wczuć się czasem w
sytuację drugiego człowieka. A dla niej liczyły się tylko jej pragnienia i zachcianki.
Pomimo to jednak trudno było jej nie lubić. Entuzjazm i poczucie humoru siostry były
zaraźliwe. Abby miała wrażenie, że znają od zawsze.
Było jednak coś, o czym nie wiedziała. Otwór w suficie nad jej łóżkiem wykuto wiele lat
temu, by płynęło nim ciepłe powietrze. Obecnie z instalacją grzewczą nie łączyło go już nic.
Shane McCall, dzielnie, aczkolwiek bezskutecznie walczący z bezsennością, słyszał
każde słowo, jakie padło tej nocy z ust obu sióstr. Poznał całą historię życia Abby.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Po wielu godzinach, głosy Abby i Brittany zaczęły stopniowo cichnąć, a potem zamilkły
zupełnie.
Powinien się wstydzić, ale co niby miał zrobić? Zacząć tupać nogami w podłogę?
Niby dlaczego miałby się czuć winny? Dlatego tylko, że leżał grzecznie we własnym
łóżku?
Prawda była taka, że poczucie winy nie opuszczało go, odkąd zmarła Stacey. Miał sobie za
złe, że tamtego dnia zostawił ją samą w domu. A przecież wymagała opieki...
Przypomniał sobie, co Abby powiedziała mu wczoraj na plaży. Ona go rozumiała.
Wiedziała, że bez względu na to, w jaki sposób zmarłaby Stacey, on i tak czułby się winien
jej śmierci. A potem domyśliła się jeszcze jednej rzeczy.
Stacey nigdy nie zaaprobowałaby takiego życia, jakie teraz wiódł. Byłoby jej przykro, że
stał się zgorzkniałym samotnikiem. Nie takim go zapamiętała.
Tak, był przeraźliwie samotny.
Nie pamiętał już, jak to jest coś czuć.
Ale ostatnio zaczął się budzić z letargu. Abby wniosła w jego życie wiele radości, dzięki
niej znów potrafił się śmiać. Na nowo odkrył urodę świata.
Teraz, w pogrążonym w ciemnościach pokoju, kiedy wskazówki zegara odmierzały
miarowo minuty nocy, a za oknem rozlegał się przytłumiony dźwięk syreny przeciw-
mgielnej, musiał zdobyć się na spojrzenie prawdzie w oczy. I po cóż dłużej zaprzeczać,
oszukiwać siebie samego?
Nie chciał przyjąć tego do wiadomości, ale nadszedł czas, by odważnie przyznać, że Abby
roztopiła lód, który skuwał jego serce.
On się nią opiekował.
I to nie dlatego, że ona tego potrzebowała.
Roztoczył nad nią opiekę, ponieważ sprawiało mu to przyjemność. Ponieważ miło było
czuć się potrzebnym.
Pozostało jeszcze jedno słowo, którego jednak nie miał odwagi wypowiedzieć, nawet w
samotności i ciszy swego pokoju. Nigdy się do tego nie przyzna. Nigdy.
Następnego ranka obudził się zmęczony i rozdrażniony. Spojrzał na zegar koło łóżka.
Zgodnie z jego własnym regulaminem, zostało mu zaledwie dziesięć minut na przy-
gotowanie śniadania.
Włożył szorty i koszulkę, błyskawicznie zbiegł na dół. Po lekkim śniadaniu pójdzie
pobiegać. Będzie biegał dopóty, dopóki nie uspokoi rozedrganych nerwów. Dopóki nie
oczyści głowy z niewłaściwych myśli. A potem, już na spokojnie, bez głupich emocji,
zajmie się zbadaniem całej tej podejrzanej sprawy ze spadkiem.
Szczegóły, które poznał do tej pory, jakoś zupełnie nie chciały się ułożyć w logiczną
całość. Siostra Abby wspomniała wczoraj coś o piekarni. Czy i ona dostała ją pod
warunkiem, że wyjdzie za mąż?
Pomyślał, że Brittany z pewnością czułaby się o niebo lepiej w jakimś eleganckim butiku
albo w salonie kosmetycznym niż w małomiasteczkowej piekarni. Wczoraj nie uszło jego
uwagi, że miała niesamowicie długie, zadbane paznokcie, pomalowane lakierem w
krzykliwym kolorze.
Zatrzymał się na progu kuchni. Ona była w środku, mimo iż wiedziała, że to jego czas.
Stała odwrócona do niego tyłem, w swoich za dużych dżinsach i czapce z daszkiem.
Czyżby chciała wystawić jego cierpliwość na próbę?
Jeśli tak, to odniosła sukces.
Ponieważ to słowo, którego bał się wypowiedzieć w ciszy swego pokoju nocą, nagle
rozbłysło mu w głowie kolorowym neonem: MIŁOŚĆ.
Kochał ją.
Niech to. Nawet jeśli nim manipulowała, nawet jeśli wyprowadziła go w pole...
Nie wchodź do kuchni, natychmiast ruszaj biegać! -nakazywał sobie w duchu. Zjesz
śniadanie w jakiejś kawiarni. Kupisz przy okazji gazetę. Znajdziesz jakiś wolny pokój,
choćby w skromnym motelu. Natychmiast się stąd wyprowadź.
Jego serce jednak zupełnie zignorowało te rozkazy.
Wszedł na palcach do kuchni, złapał Abby za ramiona i okręcił twarzą do siebie. Nie
zdążył nawet spojrzeć w jej oczy. Pocałował ją, mocno i namiętnie, jakby chciał zagłuszyć
wszystkie wątpliwości, obawy, lęki i smutki. Karał się tym pocałunkiem za swoją słabość.
Karał również Abby, za to, że obudziła w nim nadzieję.
Nagle zdał sobie sprawę, że coś tutaj wyraźnie nie gra.
Coś było nie tak.
Czuł się dziwnie. Czuł fałsz.
Miał wrażenie, że całuje tygrysa, a pocałunki Abby były przecież takie słodkie. Zauważył
wbijające mu się w ramię paznokcie.
To nie ona!
Tylko że olśnienie przyszło o kilka sekund za późno.
Zza pleców dobiegł go zduszony okrzyk, wyrwał się z przytrzymujących go objęć i
obrócił.
W drzwiach kuchni zobaczył Abby, przyciskała do ust pięść, a w oczach szkliły się łzy.
Okręciła się na pięcie i wybiegła.
Zaklął i spojrzał na jej siostrę.
- Jak śmiałaś!
- Jak śmiałam? To nie ja zaczęłam!
- Tak, ale wcale nie kwapiłaś się, by przestać! Myślałem, że to ona!
- Co ty powiesz?
- Masz na sobie jej ciuchy!
- Bo moje zostały w hotelu.
- Czemu miałbym cię całować? W ogóle cię nie znam.
- Jej ostatniemu facetowi coś takiego nie robiłoby różnicy. I miedzy nami mówiąc, dlatego
właśnie nie odepchnęłam cię od razu. Chciałam wiedzieć, czy nie jesteś taki sam jak on.
Drugiego takiego Abby by już nie przeżyła. - Nagle gniew na jej twarzy zelżał. - Ale ty nie
jesteś taki jak on, prawda?
- Jak kto?
- Ten drań, który ją wykorzystał. Tyson czy jak mu tam. Kiedy zacząłeś mnie całować,
przyznaję, pomyślałam w pierwszej chwili, że znowu trafiła na łajdaka, który nie widzi, że
znalazł prawdziwy skarb.
- Nonsens.
- Sam jej to powiedz.
- Ona mnie wykorzystała. Wszystko po to, by zatrzymać ten cholerny dom.
- Ty chyba jesteś skończonym kretynem. Hmm, a wyglądasz całkiem inteligentnie...
Nie zareagował na ten wątpliwy komplement.
- Po prostu chcesz wierzyć w to, co sobie ubrdałeś - powiedziała cicho Brittany.
Znowu to samo. Znowu ktoś go przejrzał na wylot. Miłość to ryzyko, brak gwarancji,
bezwarunkowe otwarcie się na drugą osobę. To uczucie, które wypala piętno na twej
duszy, a to może się skończyć tragicznie. Najsilniejszy mężczyzna pod wpływem uczucia
zamienia się w bezmózgiego niewolnika i staje się zupełnie bezbronny. Rozpaczliwie
próbował chwycić się każdej myśli, chroniącej go przed wybuchem uczuć.
Brittany jednak nie miała zamiaru go oszczędzać.
- Myślisz, że gdyby chciała tylko tego domu, to przed chwilą, widząc nasz niewinny
pocałunek, zareagowałaby tak gwałtownie?
Shane wybiegł z kuchni.
- Abby! - Uderzył pięścią w jej drzwi. - Abby, proszę, wpuść mnie! Cisza. Spróbował
nacisnąć klamkę. Ustąpiła.
- Abby?
Nic, żadnej odpowiedzi. Przebiegł jej pokoje, ale wszędzie panowała cisza. Abby nie było.
Wybiegł na ulicę i rozejrzał się dookoła. Zobaczył ją, prawie biegła, pchając przed sobą
wózek, właśnie miała zniknąć za zakrętem. Puścił się za nią szaleńczym sprintem i po
chwili był już przy niej.
Jej policzki były mokre od łez.
- Abby!
- Zostaw mnie w spokoju!
- Wszystko ci wyjaśnię.
- Różne rzeczy mi już tłumaczono. Mam tego dość. Zobaczyłam, co miałam zobaczyć, za
więcej dziękuję.
Belle także płakała żałośnie, popatrując wciąż niepewnie na matkę.
- Abby!
- Nie dotykaj mnie! Małomiasteczkowy playboy! Coraz głośniejszy płacz Belle ściągał na
nich uwagę przechodniów.
- Myślałem, że to ty. Myślałem, że ona to ty.
Spojrzała na niego wreszcie, ale nie zwolniła kroku.
- Abby, ona miała na sobie twoje rzeczy. I jesteście takie podobne, na miłość boską,
jesteście prawie identyczne! Może zaprzeczysz?
Abby zatrzymała się.
- Brittany ma długie włosy.
- Ale miała je schowane pod czapką. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ty. - Wziął
głęboki oddech. - Tylko nie smakowała tak samo.
- Co?
Zaraz pewnie oberwie w twarz.
- Abby, kiedy ją pocałowałem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Nie czułem tego, co
czułem przy tobie. Teraz wreszcie go słuchała.
- Przy tobie moje serce skacze z radości, czuję, że żyję, czuję, że to właśnie to. Nawet
Belle przestała płakać.
- Kiedy ją pocałowałem, to nie było to. Czułem fałsz. Wczoraj wieczorem, z tobą,
poczułem, że znowu żyję, że mogę jeszcze...
- Shane, co ty mówisz?
- Chcę ci powiedzieć, że... że cię kocham. Przez jej twarz przemknął promień światła,
który jednak zgasł tak szybko, jak się pojawił.
- Mylisz się, znowu zachowujesz się jak skaut. Chcesz mi pomóc, tak? Chcesz, bym
zatrzymała ten dom, mam rację? To głupota, Shane, przestań się wreszcie w to bawić.
- O czym ty mówisz?
- Mówię o tym, że traktujesz mnie jak młodszą, wymagającą opieki siostrę. Nie jesteś
moim bratem.
- Oczywiście, że nie jestem. Nigdy tak się nie czułem.
- Nie? To dlaczego tak mnie traktowałeś? Boisz się, że odbiorą mi dom?
- Co mnie obchodzi twój dom?
- Mnie też on nie obchodzi! Spojrzał na nią.
- Nie ukrywam, że czuję się tu bardzo dobrze. Polubiłam to miejsce. Chciałabym też, żeby
Belle miała taki dom, żeby mogła dorastać w spokojnej, pięknej okolicy. Ale jeśli ci się
zdaje, że zakochałam się w tobie, by zachować spadek, to jesteś w błędzie. Mogę od razu
odstąpić go pierwszej lepszej osobie. Nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.
- Co ty powiedziałaś?
- Że oddałabym dom nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.
- Ale przedtem?
- Że mogłabym go oddać komukolwiek.
- Jeszcze wcześniej.
Abby próbowała uciec spojrzeniem.
- Wcale nie miałam zamiaru zakochiwać się w tobie. I nigdy nie miałam zamiaru łapać
męża dla spadku!
- Ale zakochałaś się?
Abby spojrzała na niego bezradnie.
Uśmiechnął się do niej.
- Kochanie!
- Shane, pocałuj mnie.
- Nie, nie teraz. To musi być naprawdę. I na zawsze.
- Co masz na myśli?
- Że nie będę już myślał o przemycaniu cię ukradkiem do mojego pokoju na górze.
Przyjdziesz do mnie sama, wzdłuż szpaleru przystrojonych kwiatami ławek, w pięknej
sukni i z bukietem kwiatów w ręku.
- Shane, przecież...
- Co?
- Przecież ty nie znosisz tłumu!
- Tego dnia nie będę widział nikogo oprócz jednej osoby. Niech sobie wszyscy patrzą.
Wyjdź za mnie, Abby. Będę szczęśliwym człowiekiem, jeśli będę mógł budzić się obok
ciebie każdego ranka. Będę wiedział, że śpiewasz z radości, w której mam swój udział.
Będę mógł starzeć się z radością, patrząc, jak Belle dorasta. I może nie tylko Belle?
Abby podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję. Obsypała pocałunkami jego twarz, oczy,
brodę.
- Ostrzegałem cię - mruknął, po czym oddał jej pocałunki.
Belle usiłowała wydostać się z wózka. Shane podszedł do niej, wziął na ręce, drugim
ramieniem objął Abby.
- Wybaczysz mi, że poprosiłem cię o rękę właśnie w takim dniu?
- Cóż tu jest do wybaczania?
- Widzisz, dzisiaj mamy pierwszy kwietnia. Ale to nie był żart.
- Wiem.
- Pobierzmy się, im szybciej, tym lepiej.
Wrócili do domu, trzymając się za ręce. Shane niósł Belle, a Abby pchała pusty wózek.
Brittany czekała niespokojnie na progu. Kiedy stanęli przed nią, spojrzała na nich
badawczo i zapytała, uśmiechając się:
- Czy dobrze się domyślam? Abby westchnęła cichutko.
- Shane poprosił mnie o rękę.
- Oh! - pisnęła Brittany. - To cudownie! We wszystkim wam pomogę. Będzie wspaniale!
Zbiegła ze schodów i przycisnęła do serca siostrę, Shane'a i Belle. Shane objął teraz je
wszystkie. Swoją nową rodzinę. Swój nowy świat.
EPILOG
Abby stała przed lustrem. Łzy radości piekły ją pod powiekami. Jej własne odbicie w
lustrze mówiło, że marzenia się spełniły. Chociaż ciągle nie mogła w to uwierzyć. Po raz
pierwszy przymierzała całkowicie wykończoną suknię.
- Pani Pondergrove, jak ja się pani odwdzięczę? Pani Pondergrove podarowała Abby
suknię. Jej, zupełnie obcej osobie.
- Oczywiście zwrócę pani pieniądze. Starsza pani spojrzała na nią z niesmakiem.
- Wystarczy mi wyraz twoich oczu, podziękowałaś mi już wystarczająco. Poza tym w
miarę upływu czasu nabierałam przeświadczenia, że i tak nie będzie pasowała na tę osobę,
o której myślałam. Wpadnę kiedyś, kiedy już będziesz miała trochę więcej czasu, i
przyniosę zdjęcie innej sukni, które znalazłam w pewnym czasopiśmie. Jest równie śliczna.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała Abby.
- Abby! - Brittany wpadła z impetem do pokoju. -Włożyłaś ją?
Zatrzymała się nagle i jej oczy wypełniły się łzami na widok siostry.
- Niesamowite! - szepnęła, jakby do siebie. - Jeszcze nigdy nie widziałam takiego
cudeńka! Abby uśmiechnęła się.
- Spójrz w lustro, siostrzyczko.
Do pokoju weszła Corrine. Jak zawsze milcząca. Brzoskwiniowa suknia podkreślała jej
nienaganną figurę. Kiedy zobaczyła Abby, w jej oczach także pojawiły się łzy.
- Natychmiast przestańcie, obie! - powiedziała poważnie Abby. - Jeśli nie przestaniecie, to
zniszczę sobie sukienkę. Tusz do rzęs nie jest łaskawy dla jedwabiu!
- Muszę to z siebie wyrzucić! - upierała się Brittany. - Inaczej będę płakać podczas całej
ceremonii. I na wszystkich zdjęciach będę miała czerwone oczy. Nie mogę uwierzyć, że to
już w sobotę! Jak ten czas szybko zleciał! Jestem strzępkiem nerwów. Abby, jak możesz
być taka spokojna?
- Bo ty się wszystkim zajęłaś. Po prostu nie musiałam się o nic martwić.
- Corrine, to mi przypomniało, że powinnyśmy jeszcze ozdobić kwiatami wózek Belle. No,
a jak my sobie poradzimy z małą, żeby nie ubrudziła się, zanim dotrzemy do kościoła? W
dodatku Belle nie pozwoli sobie wpleść kwiatów we włosy!
- Za dużo się martwisz - powiedziała Corrine z wyrozumiałym uśmiechem.
- Nieprawda! Ktoś musi się o wszystko martwić. Żeby inni mogli być spokojni!
Abby roześmiała się i zauważyła z radością, że Corrine też się uśmiecha.
- Moje panie, koniec tego pokazu mody! - zarządziła Brittany. - Biegnę do kościoła, żeby
sprawdzić, jak tam dekoracje. Mam pomysł na śliczne bukieciki ze stokrotek. W każdym z
nich umieszczę po jednej czerwonej róży.
W wyobraźni Abby na moment przeniosła się do kościoła. Wydawało jej się, że widzi
siebie przechodzącą przez próg. Szła teraz wzdłuż rzędów ław, w swojej długiej białej
sukni, tren z cichym szelestem sunął za nią po podłodze. Każda ławka była udekorowana
bukietem ze stokrotek i róż. Ze stopni ołtarza opadała kaskada kwiatów.
Oprócz niej, w kościele nie było nikogo.
Tylko Shane.
Stał przed ołtarzem. Kiedy zbliżyła się do niego, wydało jej się, że on z kimś rozmawia,
ale nikogo więcej nie dostrzegła. Wtedy ją usłyszał.
Odwrócił się.
W jego twarzy było tyle światła! Ból i cierpienie ustąpiły miejsca sile i zdecydowaniu. Nie
wiedziała, jaki był kiedyś, zanim się poznali, wiedziała jednak, że teraz nie załamie go byle
niepowodzenie.
Był mądrzejszy, czulszy. I silniejszy.
Był jednym z tych niewielu mężczyzn, którzy wiedzą, że każda chwila jest cudem.
Zrozumiała, ujmując jego dłoń, że stoją w obliczu największego cudu.
Miłości.
- Wydawało mi się, że mówiłaś coś o niebezpiecznych! łzach. Chcesz zniszczyć swoją
sukienkę? - powiedziała! Britt, wycierając jej delikatnie twarz chusteczką. Abby spojrzała
na swoją siostrę i dostrzegła w jej oczach pierwsze oznaki przemiany. Otwarła przed nią
ramiona.
Trzy siostry stały, obejmując się ciasno, płacząc cicho i śmiejąc się bezgłośnie do siebie,
ocierając sobie nawzajem łzy.
Abby spojrzała na swoje siostry i po raz kolejny poczuła, że w jej życiu wydarzyło się
ostatnio mnóstwo cudownych rzeczy.
- .Britt, miałaś rację. Świetnie ci w brzoskwiniowym kolorze. I miałaś rację, że nasze
suknie powinny się od siebie trochę różnić. Każda z nas jest przecież inna. Już widzę, jak
tańczymy do białego rana.
- O nie -jęknęła Brittany. - Nie mogę w to uwierzyć. Organizując całe to wesele i do tego
przygotowując się do przejęcia mojej piekarni, zupełnie o tym zapomniałam! Nie do
wiary! Nie mam z kim pójść na wesele!
Abby wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Corrine ponad głową Brittany.
- A jak myślisz, od czego są siostry? - zapytała łagodnie. Ponownie wszystkie trzy padły
sobie w ramiona. Jutro będzie piękny dzień. I nie tylko jutro!