637 Colter Cara Przystan cudow

background image

Cara Colter

Przystań Cudów

background image

PROLOG

75 luty

Brittany Patterson uważała, że nic jej już nie zaskoczy.

Myliła się.

W tej chwili jedynie z największym wysiłkiem udawało

jej się powstrzymać nerwowe drżenie rąk. Miała ochotę objąć

się nimi i ścisnąć z całej siły. Najgorsze, że pod powiekami
czuła gorące łzy i nie wiedziała, jak długo zdoła utrzymać

nerwy na wodzy i nie wybuchnąć płaczem. Nie znosiła takich
sytuacji.

Siostry.
Ona, która zawsze była sama, została nagle obdarowana

rodziną?

W głębi duszy skrzywiła się z niesmakiem na własne sen­

tymentalne odruchy. Przecież nie była sama. Miała przybra­
nych rodziców. I przyjaciół.

Kiedy jednak patrzyła na twarze swych sióstr, tak niepo­

kojąco podobne do jej własnej, miała wrażenie, że całe życie
czekała na ten właśnie moment.

Siostry. Mało tego! Trojaczki!
Brittany Patterson dosłownie przed chwilą dowiedziała się

o istnieniu swoich dwóch bliźniaczych sióstr. Miała ochotę

background image

6

CARA COLTER

przypatrywać się ich twarzom, chłonąć ich rysy, gesty i od­
ruchy tak łudząco podobne do jej własnych.

Zmusiła się, by wysłuchać, co ma do powiedzenia srebrno­

włosy prawnik, Jordan Hamilton. Spodziewała się, że uchyli
choć rąbka tajemnicy. Intrygowało ją, dlaczego wszystkie trzy
aż do tej pory nie miały pojęcia o swoim istnieniu. Dziwna
sprawa...

Jego słowa jednak nic nie wyjaśniły. Wręcz przeciwnie,

jeszcze bardziej zagmatwały sprawę.

Jordan Hamilton nie wiedział, dlaczego zostały rozdzie­

lone, dlaczego dorastały, nie wiedząc o sobie nawzajem.
Oznajmił po prostu, że znalazły się nagle wszystkie trzy
w jego kancelarii na życzenie osoby, której nazwiska nie
może ujawnić. Osoby, która każdą z dziewcząt obdarowała
hojnie, pragnąc jednak zachować anonimowość.

Brittany usłyszała, że jej siostra Abby otrzymała dom. Jak

przez mgłę dotarło do niej, jakie warunki powinna spełnić
każda z nich, by zachować dziedzictwo. W następnej chwili,
wciąż jakby przez mgłę spowijającą jej myśli, usłyszała swo­

je imię i nazwisko. Starała się słuchać uważnie słów prawni­

ka, choć jej myśli wciąż krążyły wokół niespodziewanego
odzyskania dwóch bliźniaczych sióstr.

- Piekarnię wraz z lokalem gastronomicznym na Main

Street, numer 207, w Miracle Harbor w stanie Oregon. Aby stać
się prawomocną właścicielką wyżej wymienionej nieruchomo­
ści, panna Patterson winna zamieszkać w Miracle Harbor na
okres jednego roku i w przeciągu tegoż roku wyjść za mąż.

Brittany gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Jeszcze przed

chwilą bujała w obłokach, teraz zaś twardo wylądowała na
ziemi. Spojrzała z niedowierzaniem na dystyngowanego,

background image

FRZYSTAŃ CUDÓW 7

srebrnowłosego prawnika, czekając, kiedy mrugnie do niej

porozumiewawczo i zacznie śmiać się ze swojego żartu. On

jednak nie wyglądał na żartownisia, a teraz był wręcz śmier­

telnie poważny.

- Panie Hamilton, to sprawka moich rodziców? To oni za

tym stoją? - Brittany przyszło do głowy, że jej rodzice po­
żałowali może swojej zbyt pochopnej decyzji o pozbawieniu

jej źródeł dochodu. Gdy rozbiła drugi luksusowy samochód,

kazali jej się wyprowadzić i spróbować życia na własny ra­
chunek. Może dowiedzieli się, że właśnie sprzedała swoją
ulubioną bransoletkę z brylancikami?

- Pani rodzice? - Jordan Hamilton wydawał się szczerze

zaskoczony.

- Mogłam się tego od razu domyślić - odpowiedziała.

- Chcą za jednym zamachem znaleźć mi zawód i wydać za
mąż.

Od czasu, kiedy po wypadku samochodowym wylądowa­

ła w szpitalu, minęło już sześć miesięcy. Sześć miesięcy, od
kiedy rodzice odcięli jej dopływ gotówki z rodzinnego port­
fela. Ich warunki były równie drastyczne, co skuteczne. Nie
dali jej na nową drogę życia ani grosza, w dodatku zabloko­
wali przybranej córce dostęp do konta w banku. Argumento­
wali, że nie mają zamiaru opłacać jej ekscesów, które prostą
drogą prowadzą do zguby. Że nadszedł czas, by nauczyła się
żyć na własną rękę i zaczęła ponosić konsekwencje swoich

poczynań.

Sześć długich miesięcy, podczas których nie szczędziła

wysiłków, by jakoś się ustawić. Niestety, dotąd nie udało jej
się znaleźć pracy.

- Ale co twoi rodzice mają do nas? - zapytała jedna

background image

8

CARA COLTER

z sióstr, Corrine. - Przecież chyba nawet nie wiedzieli o na­
szym istnieniu, prawda?

- Dlaczego niby twoi przybrani rodzice chcieliby poda­

rować mi dom? - poparła siostrę Abby.

Brittany zastanowiła się. Równocześnie jednak nie mogła

oprzeć się ciekawości, i co rusz zerkała dyskretnie na siostry.
To było takie dziwne, a jednocześnie wspaniałe uczucie.

Uśmiechnęła się. Poczuła ulgę, że za tą sprawą nie stali

jednak jej rodzice.

Za plecami usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi

i spojrzała za siebie. Dobrze zrobiła! Był wysoki, co najmniej
metr osiemdziesiąt, lśniące kruczoczarne włosy i oliwkowa
cera. Prosty nos, mocny podbródek. Nawet dobrze skrojony
garnitur nie mógł ukryć, że noszący go mężczyzna jest świet­
nie zbudowany. Spojrzała na jego twarz i oczy - niesamowi­
cie niebieskie. Było też coś wielce niepokojącego w jego
spojrzeniu.

Przez moment spotkali się wzrokiem. Brittany nie zmyliła

mina nieznajomego - na pozór obojętna i chłodna. Ten mężczy­
zna wprost emanował jakąś dziką, pierwotną siłą. Pod pełną
ogłady powierzchownością drzemał prawdziwy wulkan.

Z łatwością mogła wyobrazić go sobie na połyskującym

chromowaną stalą motocyklu albo na nieokiełznanym wierz­
chowcu.

Poczuła, że się czerwieni i szybko odwróciła głowę.
- Mój syn - powiedział cicho Jordan Hamilton, przedsta­

wiając młodego człowieka dziewczętom. - Mitch.

- Ojcze, potrzebny jest twój podpis na kontrakcie dla

państwa Philipsów.

Głos Mitcha był aksamitny i głęboki. Brittany po raz ko-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

9

lejny pomyślała, a właściwie wyczuła, że coś w tym
mężczyźnie ją niepokoi. Budził jej niekłamane zainteresowa­
nie i już sam ten fakt wyprowadzał ją z równowagi. Dopóki
Mitch nie opuścił pokoju, Brittany skupiła całą uwagę na
swych paznokciach.

- Wróćmy do piekarni - powiedział przepraszającym to­

nem pan Hamilton.

Brittany usiłowała nie myśleć o Hamiltonie juniorze.
Prawdę mówiąc, praca w piekarni była ostatnią rzeczą,

o jakiej kiedykolwiek mogłaby zamarzyć. Wyobrażała sobie
siebie raczej w dziale marketingu jakiejś dużej firmy albo na
przykład w agencji reklamowej. Lub jeszcze lepiej jako wła­
ścicielkę eleganckiego butiku, z zasobnym kontem, ubraną
w markowe ciuchy, regularnie latającą do Mediolanu i Pary­
ża na pokazy mody.

Ponieważ jednak żaden przedstawiciel firm, w których

starała się o pracę, nawet nie zaprosił ją na wstępną rozmowę,
będzie musiała teraz zarządzać jakąś marną piekarnią na pro­
wincji. Ale i tak pokaże wszystkim, na co ją stać. Ci, którzy
teraz się z niej śmieją, jeszcze padną z podziwu na kolana.

Godzinę później wszystkie trzy maszerowały, trzymając

się za ręce, główną ulicą miasteczka. Brittany sprawiało przy­

jemność, że budzą powszechne zainteresowanie i ściągają

spojrzenia przechodniów.

Główna ulica Miracle Harbor wyglądała jak zdjęcie z tury­

stycznego folderu. Fale z białymi grzywami lizały piasek plaży,
ciągnącej się po jednej stronie ulicy. Po drugiej stały stylowe
stare domy z cegły, obficie upstrzone kolorowymi szyldami.

- Chyba można spędzić rok w takim miejscu, nie będzie

background image

10 CARA COLTER

najgorzej - wypowiedziała głośno swą myśl. - Miasteczko

jest śliczne i ciche. I będziemy tu razem, wszystkie trzy!

Będziemy miały okazję dobrze się poznać - zakończyła roz­
marzonym tonem.

- Chyba zapomniałaś o zamążpójściu - kwaśno rzuciła

Conine. Conine miała na sobie dżinsowe spodnie, mocno
wytarte na kolanach, i dżinsową kurtkę tak wypłowiałą, że
prawie białą.

- Kochana, ludzie niezwykle rzadko pobierają się z mi­

łości. Wśród znajomych moich rodziców nie znalazłabym ani

jednej takiej pary. Moi rodzice nie są wyjątkiem. - Nic w jej

głosie nie zdradzało żalu małej dziewczynki, tęskniącej za
prawdziwą, bezwarunkową miłością. Tego jednego bogaci

rodzice nie byli jej w stanie zaoferować.

- To bardzo smutne - powiedziała Abby miękko, zupeł­

nie jakby przejrzała siostrę na wylot. W każdym razie nie
dała się zwieść jej buńczucznym tonem.

- Po prostu jestem realistką - rzuciła szybko Brittany.

I z diabelskim błyskiem w oku dodała: - Jeśli okaże się, że
moja piekarnia jest tego warta, zamieszczę w gazecie ogło­
szenie matrymonialne o następującej treści: „Poszukiwany
mąż, wysoki, przystojny, o ciemnej karnacji". Może być po­
dobny do tego młodego prawnika, który wszedł na chwilę do
pokoju po jakiś podpis. Jak on miał na imię?

Oczywiście, udawała tylko, że nie pamięta. Największym

jej talentem była przecież umiejętność ukrywania swoich

prawdziwych uczuć przed innymi. Dzięki temu niełatwo było

ją zranić. Pomyślała, że przed siostrami nie musi uciekać się

do takich sztuczek, ale stare nawyki nie umierają tak szybko.
Zresztą, zawsze lepiej zachować ostrożność.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

11

- Chyba Mike - powiedziała Corrine.
- Raczej Mark - poprawiła ją Abby.
- Z całą pewnością na „M" - zakończyła spór Brittany,

w głębi duszy zadowolona, że pozostałe siostry nie dostrzeg­
ły w nim niczego niezwykłego, czyli zadatków na idealnego
kandydata na męża.

- Zamieszkam tutaj na rok, bo bardzo chcę poznać was

obie - powiedziała Corrine. - Ale nie mogę tak w jednej
sekundzie wszystkiego zostawić, zejdzie co najmniej do ma­

ja. I nie mam zamiaru wychodzić za mąż tylko dlatego, że

ktoś miał taki kaprys. Nie chcę nawet o tym słyszeć.

- Nie ma problemu, chętnie pomogę ci znaleźć uroczego

męża - powiedziała Brittany lekko. - Tylko wpierw pozbę­
dziemy się dżinsów. Będziesz wspaniale wyglądać w ele­
ganckich kostiumach. Skoro mnie w nich do twarzy... - Za­
śmiała się, a gdy zauważyła poważną minę Corrine, wy­
buchła jeszcze głośniejszym śmiechem. Chwyciła jej dłoń,
patrząc siostrze w oczy, i w nagrodę została obdarowana
leciutkim uśmiechem. Corrine w głębi duszy wcale nie była
taka ponura i kostyczna.

Brittany doszła do wniosku, że obecność sióstr jest praw­

dziwym darem niebios. Za jednym zamachem zyskała rodzi­
nę, jak również życzliwe przyjaciółki i powierniczki. Tak, los
się do niej uśmiechnął, bo przecież niczym nie zasłużyła na
takie szczęście.

Nigdy jeszcze nie przepełniała ją tak wielka wiara w przy­

szłość. Była pełna nadziei i przyjemnie podekscytowana.

Spojrzała na numery mijanych domów: 201, 203, 205...

i zobaczyła piekarnię.

Jej piekarnię.

background image

ROZDZIAŁ PERWSZY

Dwa miesiące później

- Sekundę! - krzyknęła Brittany, kiedy ktoś ponownie

zastukał do drzwi. Przyjrzała się sobie w dużym lustrze, sta­
rając się ignorować panujący wokół nieład. Pomięta pościel
na łóżku, porozrzucane ubrania, pootwierane słoiczki z kre­
mami na toaletce...

- Wyglądam okropnie -jęknęła. - Po prostu tragicznie!
Do drzwi znowu ktoś zapukał, tym razem już bardzo

energicznie. Nie zwróciła na to uwagi. Była nieprzytomna ze
zdenerwowania. Jej szyfonowa suknia w kolorze brzoskwi­
niowym leżała jak ulał. Prosta, bez rękawów, wspaniale pod­
kreślała nienaganną figurę i leciutką opaleniznę. Suknia jak
marzenie.

Równie perfekcyjny i nieskazitelny był makijaż Brittany.

Wprawnie uwypukliła linię kości policzkowych, a złoto
i błękit na powiekach dodawały blasku jej spojrzeniu. Pełne
usta błyszczały lekko, surowość misternej fryzury łagodził
zostawiony luzem kosmyk włosów. Wyglądałaby po prostu
wspaniale, gdyby całego efektu nie zrujnował jeden mały,

lecz jakże istotny szczegół.

Plamy z farby.
Dobrze widoczna smuga różowej farby szpeciła złote wło-

background image

PRZYSTAŃ CUDOW

13

sy Brittany, a drobne plamki w tym samym kolorze pokry­
wały jej odsłonięte ramiona aż po nadgarstki. Za żadne skar­

by nie mogła ich usunąć. Próbowała wszelkich dostępnych

środków, jednak z miernym, a właściwie żadnym, efektem.

A wszystko przez to, że tak energicznie zabrała się do

remontu piekarni i malowania. Z pewnością była to najcięż­
sza praca, jaką wykonała w życiu. Wybrała najmodniejszy,
najwspanialszy odcień różu. No cóż, po czterech dniach
wpatrywania się w ten kolor, wydawał jej się nie tylko
mało atrakcyjny, ale wręcz... ohydny, i chyba nic w tym
dziwnego.

Jeszcze gorzej ów upiorny róż prezentował się na jej wło­

sach i ramionach, zwłaszcza jako dodatek do brzoskwiniowej
kreacji. Upomniała się w myśli. Przecież żadne poświęcenie
nie było zbyt wielkie, gdy w grę wchodziła świetlana przy­
szłość jej piekarni. Obiecała sobie, że pokona wszystkie prze­
szkody, byle tylko triumfalnie wkroczyć w kręgi biznesu

Miracle Harbor. Dostała od losu wspaniałą szansę, mogła
zacząć zupełnie nowe życie. Czym wobec tego są jakieś
głupie, oby zmywalne, plamy?

Coraz głośniejsze stukanie w drzwi wyrwało ją z krainy

marzeń.

Jeśli ten ktoś natychmiast nie przestanie tak potwornie

hałasować, będzie musiała na niego nawrzeszczeć. Powstrzy­
mała ją jedynie myśl, że ludzie sukcesu nie krzyczą z byle
powodu i rzadko dają upust emocjom.

Ktokolwiek to jest, zrówna go z ziemią samym spojrzeniem.

Przecież prosiła o chwilę spokoju! Bez wątpienia musiał to być

jej partner na dzisiejszy wieczór. Partner, z którym umówiła ją

Abby. W wirze przygotowań do uroczystego otwarcia swojej

background image

14 GARA GOLTER

piekarni i kawiarni w jednym, Brittany zupełnie nie miała
głowy, by znaleźć sobie kogoś do towarzystwa.

Ciekawe, jak Abby znalazła czas na szukanie partnera dla

siostry? Przecież bez reszty pochłaniały ją szycie, opieka nad
córeczką i przygotowania do własnego ślubu.

Wiedziała, że nie może liczyć na zbyt wiele, bo Abby

naprawdę miała za dużo spraw na głowie. Czyż to nie po­
niżające, zasępiła się nagle Brittany. W jej dojrzałym wieku,
miała już dwadzieścia siedem lat, po raz pierwszy w życiu
została zmuszona do randki w ciemno! I pomyśleć, co za
pech! Oto spodziewała się poznać najznakomitszych obywa­
teli miasteczka, miejscową elitę, mając u boku jakiegoś po­
krzywionego, starego i pomarszczonego ważniaka.

Z drugiej strony, to przecież było Miracle Harbor. Przystań

Cudów...

Wystarczy sobie przypomnieć, co przydarzyło się Abby.
A jeśli i dla niej los zgotował podobną niespodziankę?

Może i ona już w pierwszym tygodniu pobytu w mieście
spotka właśnie tego jednego jedynego? Może jej wymarzony
książę z bajki puka teraz do jej drzwi. Przybył, by zabrać ją
na bal, a potem... będą żyli długo i szczęśliwie.

Po raz ostatni spojrzała na swoje odbicie w lustrze, ostatni

raz westchnęła na widok upartych plam z farby i ruszyła zde­
cydowanie w stronę drzwi. Starała się nie myśleć o spartańskim
urządzeniu mieszkanka. Może jej partner nie dostrzeże tych
krępujących szczegółów? Mieszkała w maleńkim lokalu nad
piekarnią, który zastała już umeblowany. W chwilach dobrego
humoru uznawała się za urodzoną w czepku, w przypływie złe­
go zaś przeklinała tego flejtucha, który na wypłowiałej sofie
zostawił po sobie mnóstwo plam.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

15

- Ech - mruknęła pod nosem. - Takich szczegółów chy­

ba nie zdąży zauważyć, zwłaszcza że na pewno jest mocno

starszym i krótkowzrocznym panem. Zresztą nie zauważy
nic poza mną.

I tymi różowymi kropkami, dodała szybko w myślach,

uśmiechając się z przekąsem.

Ponownie rozległ się łomot do drzwi. Mógł ją zdradzić

zbyt prędki stukot obcasów, toteż zanim otworzyła drzwi,
przywołała na twarz lodowaty uśmiech. Spokojnie...

- Mówiłam przecież, że za chwi... - Głos uwiązł jej

w gardle. - To ty?

A zatem różowe plamy i bałagan w mieszkaniu zostaną

zauważone!

Wyszła na wąski podest schodów, pośpiesznie zamykając

za sobą drzwi.

Spojrzał na nią i przez moment poczuła, że mrozi ją jego

spojrzenie. Oczy miały kolor chłodnego oceanu w upalny,
letni dzień.

- Nazywam się Mitch Hamilton - powiedział głosem,

który mógłby przyprawić większość znanych jej dziewcząt
z dobrych domów o drżenie, a także sprowokować do snucia
niebezpiecznych fantazji erotycznych. - Mitch Hamilton -
powtórzył nieco rozbawiony.

Przywołała się natychmiast do porządku, zaskoczona tokiem

swych myśli. Ten mężczyzna z niewiadomych powodów pobu­
dzał jej wyobraźnię. Podniecał ją, choć nawet go jeszcze nie
poznała. Zaskoczyło ją też, że w jego oczach koloru oceanu nie
odnajduje nawet słabego odbicia własnej fascynacji.

- Miło cię poznać - odezwała się wreszcie, w pełni pa­

nując nad swoim głosem i nadając mu lodowate brzmienie.

background image

16 CARA COLTER

Jednak pomimo tego małego zwycięstwa wciąż nie mogła
zapanować nad swoim wzrokiem.

Nie chodziło tylko o to, że Mitch był diablo przystojny,

a w świetnie skrojonym garniturze prezentował się wręcz
oszałamiająco. Wyglądał jak człowiek sukcesu. A jednak,
pomimo wszystko, gdzieś pod całą tą nienaganną i elegancką
otoczką wyczuwała coś dziwnego i niepokojącego. Intuicja
podpowiadała jej, że Mitch nie jest taki uładzony, jak mogło­
by się wydawać.

W głębi duszy była zła na Abby, która wpakowała ją

w wielce kłopotliwą sytuację. Przez chwilę żałowała nawet,
że nie spełnia się raczej jej koszmarna wizja sprzed paru
minut i nie stoi przed nią stary i brzydki „ważniak". Mężczy­
zna, przy którym nie musiałaby się martwić o plamy z farby

na swoich włosach i ramionach.

Ale Mitch... Mitch był księciem z jej snów. Przystojny,

promieniejący męską pewnością siebie i zmysłowością. Na­
leżał do tych mężczyzn, których widok kradnie kobietom
oddech, osłabia ich silną wolę i pobudza do snucia niebez­
piecznych fantazji...

A ona właśnie teraz ma we włosach różową farbę... i ja-

szczurcze cętki na całym ciele... No dobrze, niby skąd Abby

mogła o tym wiedzieć.

Jednak...
- Jak ona mogła mi to zrobić? - mruknęła do siebie, tym

razem jednak zbyt głośno.

- Słucham? - Postąpił krok do tyłu i spojrzał na numer

domu, jakby pragnąc się przekonać, czy trafił pod właściwy
adres.

Przy jej drzwiach jednak nie było żadnego numeru. Stro-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

17

me schody prowadziły prosto do małych pomieszczeń
mieszkalnych znajdujących się nad lokalami usytuowanymi
przy głównej ulicy.

- Brittany Patterson?
- Niestety, we własnej osobie.
- Rozumiem. Kto i co ci zrobił? - zapytał, robiąc zabaw­

ną minę. Zapewne miała wyrażać współczucie.

- Moja siostra. Ty.
- Nie rozumiem. Mój ojciec, Jordan Hamilton, poprosił

mnie, bym dotrzymał ci towarzystwa podczas wesela twojej
siostry - powiedział nieco sztywno, z przesadnym dostojeń­
stwem.

Zrozumiała, że Mitch został wrobiony w zadanie eskorto­

wania jej na przyjęcie. Zrozumiała również, że on nie znaj­
duje w niej nic pociągającego, co natychmiast wprawiło ją
w podły nastrój.

Gdyby chociaż z własnej woli chciał być jej partnerem

dzisiejszego wieczoru! Poczuła się brzydka, zaniedbana i sła­
ba, a co najgorsze, nie potrafiła robić dobrej miny do złej gry.

- Wiem, że wszyscy chcieli dobrze, ale mnie nie trzeba

nigdzie eskortować. Zazwyczaj świetnie radzę sobie sama
- powiedziała.

Zmrużył oczy, a ona poczuła przebiegający po plecach

miły dreszczyk. A zatem Mitch miał równie miły charakte­
rek, jak ona. Ciekawie się zapowiada.

- Zgodnie z życzeniem ojca mam cię przywieźć do ko­

ścioła na czas. - Odwinął nieskazitelnie biały mankiet koszu­
li i zerknął na zegarek. - A to znaczy, że musimy wychodzić.
Natychmiast.

Jego głos za każdym razem przyprawiał ją o te same nie-

background image

18 CARA COLTER

bezpieczne myśli, jednak jego autorytarny ton mocno ją
drażnił.

Z pewnym wysiłkiem przywołała się do porządku. Nie

pozwoli, by ktoś jej rozkazywał, by traktował ją jak uparte,
rozkapryszone dziecko!

- No cóż, problem w tym, że ja nie mogę w tej chwili

wyjść - powiedziała poważnie. - Nie jestem jeszcze gotowa.

Zaintrygowała go. Zlustrował ją dokładnie od stóp do

głów, nic w jego wzroku nie zapowiadało jednak listy kom­
plementów, którymi powinien ją obsypać.

- Wydaje mi się, że wyglądasz w porządku.
W porządku!?!
- Tylko chyba masz - ostrożnie sięgnął dłonią - we wło­

sach gumę do żucia.

Odskoczyła jak oparzona.
- Farbę! I nie tylko we włosach! Żadnym sposobem nie

mogę jej usunąć. Jak można produkować takie farby? Czy
nie ma na to odpowiednich przepisów?

- Obawiam się, że prawo dotyczące artykułów malar­

skich nie jest moją specjalnością.

- Ale co ja mam teraz zrobić? - zapytała raczej reto­

rycznie.

- Miejmy nadzieję, że światła będą przyciemnione - za­

sugerował bez cienia współczucia. - Chodźmy już.

- Ale ja nie mogę tak wyjść. Nie rozumiesz tego?

On naprawdę nie rozumiał, jak bardzo ważne dla niej było,

żeby właśnie dziś wyglądać bez zarzutu. I nie chodziło prze­
cież tylko o nią samą.

- To ważny dzień dla Abby, a ja jestem jej druhną. Będę

na wszystkich zdjęciach. I wszystkie popsuję.

background image

PKZYSTAŃ CUDÓW

19

W jego oczach pojawiło się zniecierpliwienie, ale głos

wciąż miał spokojny.

- Nie jest tak źle. Róż to z pewnością kolor, w którym

niezbyt ci do twarzy, ale mogło być gorzej. Na przykład taki
seledyn...

- Ten odcień nazywa się „chłodny poranek" - poinformo­

wała go wyniośle.

- A jak to się stało, że „chłodny poranek" wylądował na

głowie tlenionej blondynki?

- Sporo ostatnio malowałam - odparła chłodno.
- Artystka - powiedział takim tonem, jakby to wszystko

wyjaśniało. Najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykol­
wiek widziała, nazwał ją tlenioną blondynką!

Westchnęła. Czekała na ten dzień z radością, snując plany

na przyszłość. To był dzień ślubu jej siostry, dzień, który
potwierdzał, że nawet w Miracle Harbor zwyczajnym lu­
dziom przydarzają się cuda. Dzień, który miał być świętem
miłości. Dzień, w którym mogła pozwolić sobie na marzenia,
że i ona znajdzie kiedyś swoje szczęście, swoją wymarzoną
drugą połowę.

Teraz wiedziała już, że marzenia nie spełniają się tak ła­

two. Nic w życiu nie idzie zgodnie z planem, a los uwielbia
płatać nam złośliwe figle.

- Nie jestem artystką - powiedziała. - Maluję ściany.

Mojej piekarni.

Z niedowierzaniem spojrzał na farbę w jej włosach.
- Poważnie?
- Na ścianach ten odcień wygląda znacznie lepiej.
- Jesteś tego pewna? - Jego usta wykrzywił lekko kpiący

uśmieszek.

background image

20 CARA COLTER

Jak Abby mogła jej to zrobić?
- Mnie to nie śmieszy.
- Mnie także. - Jego uśmiech zamienił się w grymas.

- Ale wiesz, co naprawdę byłoby mało śmieszne? Spóźnić

się na ślub siostry. To naprawdę mogłaby być katastrofa. A to

- wskazał dłonią jej włosy - będziesz w przyszłości wspo­
minać jedynie jako zabawną przygodę.

Brittany spojrzała na zegarek i jęknęła z przerażenia.

Mitch miał rację. Powinna natychmiast wyjść.

I to najwyraźniej z nim.
Spojrzała na niego z wyniosłą niechęcią, jakby to on był

wszystkiemu winien, i zaczęła zbiegać po schodach. Chwycił

ją za łokieć.

- Mam wrażenie, że to będzie najgorszy wieczór w moim

życiu - mruknęła do siebie.

- Ja podobnie - rzucił sucho.
Wsunął się na swoje miejsce za kierownicą i ruszył przed

siebie, nie próbując nawet nawiązać konwersacji. Jak żoł­
nierz wykonujący uciążliwą misję.

- Nie miałeś ochoty tu przychodzić, prawda?

Spojrzał na nią przelotnie, po czym ponownie skupił się

na drodze. Odpowiedział jej bez cienia skrępowania.

- Jestem tu na prośbę ojca, ot co.
- Musi ci na nim bardzo zależeć. Wyglądasz, jakbyś wolał

raczej zjeść kilka ostrych papryczek, niż znosić moje towa­
rzystwo.

Uśmiechnął się lekko.
- Bardzo szanuję mojego ojca, ale gdybym rzeczywiście

miał jakiś wybór, prawdopodobnie nie zdecydowałbym się
spędzić wieczoru z zupełnie obcą osobą.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 21

- Jestem pewna, że mogłeś trafić gorzej - mruknęła.
- Tak?
- Mogło się okazać, że jestem stara, pomarszczona

i brzydka.

Nic nie odpowiedział, i właśnie brak reakcji uraził ją je­

szcze mocniej niż ewentualna cięta riposta.

- Poza tym miałeś wybór, mówiłam ci, że świetnie radzę

sobie sama.

- Nie miałem wyboru - powtórzył z uporem. - Obieca­

łem ojcu, że cię przywiozę. I dotrzymam słowa.

- Coś mi mówi, że masz jakieś przestarzałe poglądy na

temat honoru i odpowiedzialności - rzuciła takim tonem,

jakby uważała te cechy za karygodne.

W rzeczywistości jednak jego słowa zrobiły na niej bardzo

pozytywne wrażenie.

Czyż życie nie jest okrutne?
Pomimo tak dramatycznego początku, kiedy już znalazła się

w kościele, poddała się bez reszty podniosłej ceremonii. Chyba
nigdy nie była na wspanialszym ślubie. Przyjemnych chwil nie
zakłóciły jej nawet plamy z farby, których nikt nie zauważył,
ani jej gburowaty partner, który z kolei został zauważony przez
wszystkich. Abby i Shane podczas składania przysięgi małżeń­
skiej wyglądali na dwie najszczęśliwsze istoty pod słońcem.

Niestety dalsza część wieczoru potwierdziła jej najgorsze

obawy.

Podczas obiadu weselnego rozmowa z Mitchem Hamilto­

nem była prawie niemożliwa, gdyż torpedował on wszelkie
próby ożywienia konwersacji. Całkiem wyraźnie dawał też
do zrozumienia, że nie podobają mu się historyjki, którymi
bawiła sąsiadów przy stole.

background image

22 CARA COLTER'

A przecież to było jedno z najzabawniejszych wspomnień

z jej dzieciństwa. Wrzuciła wtedy do basenu rodziców sto
trzydzieści cztery opakowania czerwonej farbki.

Ten obrażalski i nieporuszony człowiek nawet się nie

uśmiechnął. Co gorsza, ze znudzoną miną spoglądał wciąż
na zegarek, jakby liczył minuty, które był jeszcze zmuszony
z nią spędzić.

Rozpoczęły się jednak tańce, toteż skupiła uwagę na wi­

rującej po parkiecie parze. Był to jeden z najpiękniejszych
widoków, jakie kiedykolwiek miała okazję oglądać. Jej sio­
stra Abby tańczyła swój pierwszy taniec jako pani McCall.
Abby i Shane płynęli po parkiecie z gracją i wyglądali, jakby
zostali dla siebie stworzeni.

W ich twarzach odnajdywała potwierdzenie swej wiary

w to, że marzenia jednak się spełniają. Wiary w szczęśliwe
zakończenia i prawdziwą miłość.

Jej siostra wraz ze swym świeżo upieczonym mężem tań­

czyli, jakby na całym świecie istnieli tylko oni dwoje.

Masz być szczęśliwa, cieszyć się! - przykazała sobie, kie­

dy poczuła, że wzruszenie ściska ją za gardło. Pociągnęła
kolejny łyk szampana, chcąc powstrzymać napływające do
oczu łzy. Przecież nie rozpłacze się w obecności tego grubo­
skórnego faceta!

- Jeszcze jedną lampkę szampana? - Jego głos był lodo­

waty i nieprzyjazny. Czyżby sądził, że Brittany zbyt dużo

pije?

- Czemu nie? - odpowiedziała lekko.
Wydawało się, że Mitch za chwilę poda jej kilka przyczyn,

dla których nie powinna więcej pić, zamiast tego jednak
wziął kieliszek z tacy przechodzącego obok kelnera. Patrzył,

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 23

jak Brittany moczy usta w złocistym trunku i wymownie

milczał. Uosobienie samokontroli!

- Nie bądź taki sztywny - powiedziała. - To jest wesele.

Trzeba się bawić, być szczęśliwym.

Przez chwilę przyglądał się jej uważnie.
- Szczerze mówiąc, ty wcale nie wyglądasz na bardzo

szczęśliwą.

- Nie? Jak to, przecież jestem! - zapewniła natychmiast.

Jej najszczerszym pragnieniem było cieszyć się szczęściem

siostry, lecz tak naprawdę w głębi serca czuła zazdrość.

To nie było sprawiedliwe. Jej siostra otrzymała dom, i to

wraz z lokatorem, który nie dość, że okazał się wspaniałym
mężczyzną, z miejsca się w niej zakochał.

A to przecież nie ona, lecz jej siostry były przerażone

myślą o zamążpójściu w celu zatrzymania swoich spadków.

Ona była wśród nich jedyną realistką! To ona zdawała

sobie sprawę, że małżeństwo zawiera się, by żyć bez trosk
materialnych i z poczuciem bezpieczeństwa. Miłość? A cóż

to takiego?

Abby miała dużo szczęścia.
A ja dostałam piekarnię.
- A co tam w piekarni? - zapytał Mitch.
Zdała sobie sprawę, że ostatnią myśl bezwiednie wypo­

wiedziała na głos. Może jednak rzeczywiście nie powinna

przesadzać z szampanem? Z właściwą sobie przekorą upiła
mały łyczek.

- Wszystko w porządku - powiedziała z uśmiechem.

Przecież wiedziała, że pytał jedynie po to, aby pokazać mi­
nimum dobrych manier. Nie interesował go prawdziwy stan
rzeczy, czyli fakt, że jej piekarnia była po prostu małym

background image

24 CARA COLTER

lokalem przy głównej ulicy, starym i zaniedbanym, z przed­
potopowym wyposażeniem i okropnym wystrojem. W do­
datku jedyny pracownik, piekarz Luigi, okazał się zrzędą,

jakich mało.

W momentach optymizmu Brittany widziała w marze­

niach wszystkie możliwości, jakie się przed nią otwierają
i snuła najrozmaitsze plany, na ogół bardzo ambitne. Miała
zamiar urządzić kawiarnię z ogródkiem, kupić ładne stoliki
i kolorowe parasole, wzbogacić menu, pozbyć się włoskiego,
a zatrudnić francuskiego kucharza.

Głos Mitcha przywołał ją do rzeczywistości.
- Czy dobrze zauważyłem, że lokal był w zeszłym tygo­

dniu zamknięty?

- W zeszłym tygodniu oficjalnie przejęłam ten interes,

dlatego przez kilka dni było rzeczywiście zamknięte - wy­

jaśniła. - Musiałam dokonać kilku przeróbek, a na ponie­

działek zaplanowałam uroczyste otwarcie.

Kiedy po raz pierwszy pojawiła się w piekarni wraz z sio­

strami, marzenia przychodziły jej tak łatwo. Siedziały wtedy
przy jednym z sześciu małych stolików, a ona widziała ocza­
mi wyobraźni nowy parkiet, ładne serwety na stołach, świeże

kwiaty w wazonach, różowe ściany. Wtedy nie zdawała sobie

sprawy z tego, że przekształcenie tych marzeń w rzeczywi­
stość nie będzie wcale takie łatwe. Ale jeszcze tylko kilka dni

harówki, i najgorsze będzie miała za sobą.

- Właśnie, ta farba - przypomniało mu się. - Co cię pod-

kusiło, żeby zabierać się do malowania?

Pieniądze, powinna była odpowiedzieć zgodnie z prawdą,

ale powstrzymała się.

- Prawdę mówiąc, nie wyglądasz na kogoś, kto zna się

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 25

na takiej robocie. Jakoś dziwnie mi nie pasujesz do ubrudzo­
nych farbą spodni i czapeczki z gazety.

Nigdy nie było jej ambicją „znać się na takiej robocie",

czemu więc jego uwaga tak bardzo ją zdenerwowała? Nie
zasłoniła głowy czapeczką z gazety, bo nie chciała zniszczyć
sobie fryzury.

- A jak wyglądam według ciebie? - zapytała zadziornie,

unosząc podbródek.

- Raczej jak ktoś, kto zadzwoniłby po specjalistę.
Zgadł, na początku dokładnie tak chciała postąpić. Po

pierwszym telefonie jednak okazało się, że nie stać jej na taki
luksus. Jej budżet na odnowę lokalu wynosił tysiąc dolarów.
Była to kwota, jaką uzyskała ze sprzedaży ostatniego skarbu
ze swej kolekcji biżuterii - przepięknych platynowych kol­
czyków ze szmaragdami. Pozbyła się tym sposobem ostat­
nich rzeczy, które miały jakąkolwiek wartość rynkową. Ni­
gdy przedtem nie była w tak trudnej sytuacji ani nie doświad­
czyła takiego niepokoju.

Z każdym łykiem szampana patrzyła coraz głębiej w oczy

Mitcha Hamiltona.

Tak, na początku zupełnie nie zdawała sobie sprawy z te­

go, że remont to ciężka praca. Naiwnie sądziła, że będzie się
świetnie bawić. I tak było, przez pierwszy kwadrans.

- A dlaczego wybrałaś kolor gumy do żucia? - zapytał.
- Mówiłam ci już, że ten odcień nazywa się „chłodny

poranek"! - syknęła z oburzeniem, choć w głębi duszy mu­

siała przyznać, że wnętrze lokalu w tej chwili rzeczywiście
wyglądało tak, jakby na środku eksplodowała bomba z gumy

do żucia, pokrywając ściany fantazyjnymi, acz niezamierzo­
nymi wzorami. No cóż, efekt malowania nie okazał się zgod-

background image

26 CARA COLTER

ny z oczekiwaniami Brittany. Tam, gdzie kładła zbyt grubą
warstwę, teraz pojawiły się paskudne zacieki. W innych miej­
scach, gdzie chciała położyć drugą warstwę, zanim pierwsza
całkiem wyschła, faktura była porowata i brzydka.

- A udało ci się choć trochę farby umieścić na ścianach?

- zadał kolejne miłe pytanie jej towarzysz.

Brittany przyszło do głowy, że on sobie z niej kpi.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to ściany wyglądają wspaniale

- skłamała. Wciąż jeszcze wierzyła, że może przekształcić
klęskę w zwycięstwo, jeśli zakryje najgorsze miejsca tapetą
i plakatami. Musi to zrobić jutro, w niedzielę, kiedy reszta
miasteczka będzie słodko wypoczywać po trudach tygodnia.
No cóż, czekał ją kolejny dzień ciężkiej pracy.

- W sumie to i tak masz szczęście, że nie próbowałaś

tapetowania - powiedział Mitch. - Niedoświadczona osoba
może napytać sobie niezłej biedy.

- Naprawdę? - Udało jej się ukryć panikę. Utopiła ją

w kolejnym łyku szampana.

- Co cię skłoniło do remontu? O ile pamiętam, wnętrze

było bardzo sympatyczne. Razem z ojcem niemal codziennie
wpadaliśmy tam na kawę.

Mitch Hamilton prowadził konwersację! Prawdopodobnie

tylko po to, by przestała wlewać w siebie więcej szampana.
To co prawda nie jego sprawa, ale...

- Zmiana koloru oznacza zmianę nastroju - wyznała po

chwili wahania.

- Nastrojowa piekarnia - powiedział na pozór z uzna­

niem, jednak Brittany dosłyszała delikatną nutkę ironii.

- Zdziwisz się, kiedy zobaczysz, co zrobię z tego lokalu.

Szampan sprawił, że rozwiązał jej się język.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 27

- Na początek zmienię nazwę. „Piekarnia na Głównej"?

Cóż za banał!

- Przynajmniej wiadomo, o co chodzi.
- Kompletny brak wyobraźni. Nuda, nuda, nuda. Nowa

nazwa będzie brzmiała: „Boskie wypieki". Nie lepiej? „Bo­
skie wypieki" w Miracle Harbor, czyli Przystani Cudów.

- No cóż - powiedział powątpiewająco. - Nie sądzę, że­

by ludzie przychodzili do piekarni po „cuda". Przychodzą po
prostu po chleb albo na kawę i ciastko.

Zignorowała jego obrzydliwy pragmatyzm.
- Mam zamiar wprowadzić kawy o różnych smakach

i europejskie specjały. Pączki i kawa są takie... pospolite.

- Ach, pospolite. - Teraz nie miała już wątpliwości, że

Mitch kpi z niej w żywe oczy.

- W Los Angeles jest taki bar, w którym najtańszy deser

kosztuje pięć dolarów! - Czy na nim nic nie jest w stanie
zrobić wrażenia? - I oczywiście zainstaluję kilka ładnych
kawiarnianych stolików, a na zewnątrz będzie ogródek. Na
stolikach serwety w czerwoną kratę.

- Brzmi interesująco - powiedział głosem, w którym nie

było śladu zainteresowania.

- Myślisz, że mi się nie uda?
- Tego nie powiedziałem.
- Wiem, co myślisz.
- Ho, ho. Skoro masz takie zdolności, mogłabyś dorobić

sobie na boku. Czy umiesz też stawiać kabałę?

- Dlaczego się ze mnie śmiejesz?
Co z nią jest nie tak? Nikt nie traktuje jej poważnie! Może

dlatego nikt nie chciał przyjąć jej do pracy?

Ale ona im wszystkim pokaże! Jej piekarnia stanie się

background image

28 CARA COLTER

najsłynniejszym i najmodniejszym lokalem w miasteczku.
Być może malowanie nie poszło jej tak, jak chciała, ale to

jeszcze nic powód do rozpaczy. Prawdziwym wyzwaniem

będzie zaplanowane na poniedziałek uroczyste otwarcie.

Wyobraziła sobie siebie w ślicznej letniej sukience z dekol­

tem w kształcie łezki. Wita gości i proponuje specjalność dnia.
Z gracją krąży wśród stolików, napełniając filiżanki aromatycz­
ną kawą i zbierając zamówienia na czekoladowe desery po pięć
dolarów. Wyobraziła sobie, jak wszyscy podziwiają ją za ener­
gię, zapał i kreatywność. Nikomu nawet przez myśl nie przej­
dzie, że w głębi duszy drży z przerażenia.

- Boisz się? - zapytał nagle Mitch, przyglądając się jej

uważnie.

- Czego mam się bać? - zaśmiała się. - I kto tu teraz

próbuje czytać w myślach? Jeżeli sądzisz, że najpierw włożę
całą energię i zapał w uruchomienie piekarni, a potem stracę

ją z byle powodu, to jesteś w błędzie.

Udało jej się nie wygadać. Jej ogłoszenie matrymonialne

miało ukazać się w lokalnej gazecie w przyszłym tygodniu.

- Chyba kolej na nas.
Miał taki głęboki i zmysłowy głos. Stał naprzeciw niej,

czekając z wyciągniętą dłonią. Wyglądał wspaniale.

Byłoby miło, gdyby poprosił ją do tańca dlatego, ponie­

waż miał na to ochotę. Niestety, było inaczej. Goście weselni
przyłączali się do młodej pary na parkiecie.

Podała mu dłoń. Drgnęła, gdy spotkały się ich palce.

W następnej chwili już tańczyli walca.

Mitch tańczył nienagannie. Nie czuła się zaskoczona,

wszystko w nim było takie doskonałe. Ciekawe, czy prasuje
też bieliznę?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 29

Gdyby w jego żyłach płynęła choć odrobina prawdziwej

krwi, już dawno zmniejszyłby dystans pomiędzy nimi. Na
razie mogłaby się między nich wcisnąć jeszcze trzecia osoba,
i to dosyć potężna. Podniosła na niego wzrok. Myślami błą­
dził gdzieś daleko stąd. Taki atrakcyjny wygląd powinien być
prawnie zakazany, westchnęła w duchu.

Przy najbliższej okazji będzie musiała powiedzieć Abby,

co myśli o randkach w ciemno. Oczywiście, jej siostra chcia­
ła dobrze, któż mógł przypuszczać, że Mitch Hamilton okaże

się takim mrukiem?

A jednak ten mężczyzna ją intrygował, wypełniał jej myśli

i pobudzał zmysły. Poczuła się zraniona i oszukana. Pomy­
ślała, że musi wyrwać się z jego objęć i natychmiast gdzieś
się schować. A kiedy wszyscy goście już się rozejdą, opuści

swoją kryjówkę i pokuśtyka na wysokich obcasach do domu.

Po cóż ten patos? - upomniała się natychmiast. Nie, niko­

mu nie da takiej satysfakcji! Przecież gdyby tak uciekła, on
od razu domyśliłby się, jak łatwo ją zranić. A nie miała
zamiaru odkrywać przed nikim swoich czułych miejsc.

Wiedziała, że musi zrobić coś zupełnie przeciwnego.
Przysunęła się do niego.
W pierwszej chwili nie zareagował, ale później jego dłoń

znalazła swoje miejsce na jej plecach, objął ją mocno i przy­
ciągnął do siebie. Zrozumiała, że została pokonana swoją
własną bronią. Przez materiał sukni wyczuwała jego mięśnie,

był tak blisko, że brakło jej tchu.

Nie przewidziała tego. Chciałaby wirować w jego ramio­

nach jak najdłużej, całą wieczność. Nie przewidziała, że za­
miast poczuć się panią sytuacji, ulegnie bez walki.

Oparła głowę na jego ramieniu, oszołomiona i bezsilna.

background image

30 CARA COLTER

Po kilku taktach zmieniła się melodia i znów tańczyli

w bezpiecznej odległości od siebie.

- Jak dużo wiesz o mnie i moich siostrach? O naszym

dziedzictwie?

- Wystarczająco.

Nie igraj z ogniem, napomniała się w myślach, jednak

muzyka i szampan zrobiły swoje. Czemu nie on? Przecież za
kogoś musi wyjść za mąż, i to szybko. Uśmiechnęła się do
niego, lecz nie odwzajemnił uśmiechu.

- Może zainteresują cię warunki, jakie muszę spełnić,

żeby zatrzymać odziedziczoną piekarnię?

- Warunki? - zapytał obojętnym głosem, a z jego oczu

nie sposób było nic wyczytać.

- Wiesz, o czym mówię.

- Że masz zamieszkać na rok w Miracle Harbor?
- Nie, o drugim warunku.
Pochyliła głowę. Czekała.
Uśmiechnął się leniwie i zmysłowo, przytulił ją mocniej.

Cicho, tuż przy jej uchu, wyszeptał:

- Nawet gdybyś była jedyną kobietą na ziemi.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez chwilę zdawało mu się, że przeholował.
Jego ostatnie zdanie zawisło w powietrzu, potem zaległa

ciężka cisza. Brittany przestała wyglądać jak uosobienie
energii, pasji życia i radości. Zgasł cały jej blask. Może był
tylko iluzją?

Na jeden krótki moment stała się małą, bezbronną dziew­

czynką, której ktoś dał klapsa za próbę zwędzenia cukierka.
Zaraz, zaraz, cukierka? To niby on miał być tym cukierkiem?

Chyba zresztą uległ tylko przywidzeniu, bo w jej oczach

niemal natychmiast pojawił się dawny błysk. Uśmiechnęła
się promiennie i powiedziała:

- Mam na szczęście plan awaryjny!
- Aż boję się pytać.
Odgarnęła włosy z czoła i pochyliła głowę w jego stronę.
- Dałam ogłoszenie do gazety - powiedziała tajemni­

czym szeptem.

- Że szukasz męża?
O sekundę za późno domyślił się, że powiedziała to głów­

nie po to, by go zaszokować.

Radośnie pokiwała głową.
- Nie wydaje mi się, żeby to było rozsądne posunięcie.
Wbrew swoim nienagannym manierom, miał ochotę zła-

background image

32 CARA COLTER

pać ją za te drobne ramiona, porządnie potrząsnąć i wrzasnąć,
żeby nie robiła z siebie aż takiej idiotki.

Nie mógł sobie jednak pozwolić na podobne impulsywne

zachowanie. Nie powinien jej dotykać, by znów nie doznać
tych niezwykłych emocji, jakie obudził w nim wspólny ta­
niec. To była tęsknota za czymś nie do końca nazwanym.
Poczuł się słaby i bezbronny wobec tej dziewczyny, a bez­

bronność była uczuciem, o którym postanowił zapomnieć
dawno temu.

Dlatego musiał powiedzieć, że nie poślubiłby jej, nawet

gdyby była ostatnią kobietą na ziemi. Nigdy nie podda się jej
zniewalającemu urokowi. Nie on!

Ma swoje sprawy i nic go nie obchodzą takie głupstwa jak

jej ogłoszenie w gazecie. Niech robi, co chce, jemu nic do

tego. Do licha, nic go to nie obchodzi!

Dlaczego miałoby go obchodzić?
Nic o niej nie wiedział, oprócz paru suchych faktów z akt

prawniczych. Adoptowana i jedyna córka państwa Patterso-
nów z Kalifornii, członków lokalnej elity finansowej. Panna
Patterson zresztą zdawała się potwierdzać wszystkie najgor­
sze obawy: zepsuta, egocentryczna bogata panna, której po
raz pierwszy dane było zakosztować trudów życia.

No dobrze, trudno zapomnieć o jednym drobnym szcze­

góle -jej urodzie. Była taka śliczna, że z najwyższym trudem
udawało mu się oderwać od niej wzrok.

Poczuł klepnięcie w ramię, obrócił głowę i ujrzał Farleya

Housera, prawnika z ich firmy. Odbijany. Odbijany? Przez
moment Mitch nie wierzył, że to, co się dzieje, nie jest kosz­
marnym snem. Jakby oglądał jakiś idiotyczny, ckliwy melo­
dramat. ..

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

33

Dlaczego zresztą poczuł się taki urażony? Powinien się

cieszyć, że wreszcie się wyzwolił z mocy tej pannicy.

Przez chwilę jeszcze stał bez ruchu, przyglądając się, jak

się śmieje, wpatrzona w opaloną, czy też raczej zniszczoną
słońcem twarz Farleya. A może ona lubi dojrzałych męż­
czyzn? Może...

A co mu zresztą do tego! Farley byłby dla niej świetną

zdobyczą. Pracę traktował jako hobby, bo dosłownie pławił
się w pieniądzach. To spotkanie mogłoby zaoszczędzić Brit­
tany kosztów ogłoszenia w gazecie. Farley zresztą uwielbiał
się żenić. Inaczej nie robiłby tego trzy razy.

A jednak Mitch nie mógł jakoś dobrze im życzyć. Nie

mógł też oderwać oczu od tej pary, gotów w każdej chwili
zareagować, gdyby dystans pomiędzy nimi za bardzo się

zmniejszył. Co jest, przecież nie został wynajęty w charakte­
rze przyzwoitki.

Mitch przysiadł się do stolika swojego ojca. Jednak jego

nadzieje na jakąś kojącą rozmowę o interesach spełzły na
niczym. Ojciec wcale nie miał zamiaru kierować myśli syna
na jakieś bezpieczniejsze tematy. Zamienił z nim jedynie kil­
ka zdawkowych słów, po czym ponownie całą swoją uwagę
poświęcił siedzącej obok Angeli Pondergrove, leciutko już
wiekowej wybrance swego serca. Kiedy zwrócił się do niej
per „Aniołku", Mitch zdecydował, że czas zmienić stolik.

Z zadowoleniem stwierdził, że zmieniło się tempo tańca.

Teraz pary wirowały na parkiecie w rytmie rocka. Rozejrzał
się wokół. Oczy wszystkich mężczyzn zwrócone były w jed­
ną stronę. Tak, trzeba przyznać, że Brittany umiała się ruszać.
Z wdziękiem i niezwykle zmysłowo. Farley zresztą również
nie był złym tancerzem. Perlisty śmiech dziewczyny drżał

background image

34 CARA COLTER

w powietrzu jak dzwoneczki na wietrze. Mitch zauważył, że
Farley z nieskrywanym żalem ustępuje pola kolejnemu tan­
cerzowi. Tym razem był to Jack Higgins, młody chłopak,
który sprzedawał na plaży hot dogi.

Po kolejnych kilku melodiach Mitch zrozumiał, że Britta­

ny wcale nie ma zamiaru wracać do ich stolika. Mężczyźni
tłoczyli się wokół niej jak pszczoły wokół plastra miodu.

Co miał robić? Właściwie najchętniej wróciłby po prostu

do domu, ale był pewien, że ojciec inaczej wyobrażał sobie

jego rolę. Dla obu nie ulegało wątpliwości, że Mitch po

skończonej imprezie powinien odwieźć Brittany do domu.

Jordan Hamilton bardzo rzadko prosił syna o jakiekolwiek
przysługi. A Mitch zawdzięczał mu przecież wszystko. Po­
winien potraktować swoje obecne zobowiązanie jako formę
spłaty niewyobrażalnego długu wobec człowieka, który przy­
garnął go kiedyś z ulicy i dał mu dom, wsparcie i perspekty­
wy na lepszą przyszłość.

Siedział więc z ponurą miną i czuł się coraz podlej, a wia­

nuszek chętnych do tańca z Brittany zdawał się nie mieć
końca.

Była druga nad ranem, kiedy wreszcie podeszła do stolika,

przy którym siedział Mitch. Angela i Jordan dawno już zre­
zygnowali z zabawy. Twarz dziewczyny jaśniała od śmiechu.
Wyglądała tak świeżo, jakby dopiero co przyszła na bal. Albo
nawet lepiej. Miała teraz śliczne rumieńce i była wyraźnie
podekscytowana. Jej piersi falowały delikatnie pod lekkim
materiałem sukienki.

Najwyraźniej lubiła być w centrum męskiego zaintereso­

wania.

- Tu jesteś, Mitch!

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 35

Przez kilka godzin siedział w tym samym miejscu, nie

zmiemając pozycji, chyba tylko po to, by rozluźnić krawat
i podwinąć mankiety koszuli. Jedyny sposób obrony przeciw
panującemu w sali upałowi. Zupełnie nieskuteczny.

- Mam nadzieję, że to nie na mnie czekasz - powiedziała

wciąż jeszcze lekko zdyszana. - Farley odwiezie mnie do
domu. - Nachyliła się nad nim, jakby powierzając jakąś ta­

jemnicę. - On uważa, że te różowe pasma w moich włosach

zapoczątkują nową modę.

- Nie sądzę- odparł Mitch, powoli podnosząc się z miej­

sca. Była leciutko wstawiona. Kilka kosmyków wysunęło się
spod kontroli i wiło się teraz w dzikich loczkach wokół jej
twarzy. Kropelka potu toczyła się od obojczyka wprost po­
między jej kształtne piersi.

Z wysiłkiem odwrócił wzrok.
- Przecież wiem, że żartował - powiedziała lekko obra­

żonym tonem. - To się nazywa komplement. Mężczyźni, kie­
dy podoba im się jakaś kobieta, prawią jej komplementy. To
taki zwyczaj. Nigdy o nim nie słyszałeś?

Czyżby potrzebne mu były lekcje dobrych manier?

- Nie mówiłem o twoich ufarbowanych na różowo wło­

sach - wyjaśnił jej chłodno. - Nie pojedziesz do domu z Far-
leyem.

Spojrzała na niego zdumiona. Sam zresztą nie wierzył, że

powiedział coś takiego.

- Kiedy będziesz gotowa, ja zabiorę cię do domu - dodał

cicho.

- Ale już umówiłam się z Farleyem.
- Przyjechałaś ze mną - rzucił ze złością. - I ze mną

wrócisz. To mój obowiązek.

background image

36 CARA COLTER

- Obowiązek!
- Tak jest.

Spojrzała na niego niepewnie.

- Już się umówiłam.
- Nie obchodzi mnie, z kim się umówiłaś.
- Co masz zamiar zrobić? Nie możesz mnie do niczego

zmusić.

- Niestety, mogę i muszę.
- Przecież nie będziemy się bić? Takie prostackie zagra­

nia rodem z jaskini nie bardzo do ciebie pasują. Nie wydaje
mi się, żebyś...

- Nie kuś losu - warknął.
- Panie Hamilton, jestem dorosła i nikt nie będzie mi

mówił, co mam robić.

- Dlaczego odnoszę dziwne wrażenie, że nikomu do tej

pory nie udało się przemówić ci do rozumu?

- I nie mylisz się - odpowiedziała nie bez satysfakcji.
Czegoś jednak nie wiedziała. Mitch miał sporą praktykę

w pracy z trudną młodzieżą. Stosował wielokrotnie spraw­
dzone chwyty - ściągnięte brwi, podniesiony głos i napięte
mięśnie - i wtedy nawet najbardziej zbuntowane dzieciaki
nagle pojmowały, że koniec żartów. Musiał jednak przyznać,
że spotkanie z uzbrojonym w nóż, odurzonym narkotykami

małolatem to trochę inna sytuacja. Chyba o wiele mniej
skomplikowana...

- A zatem najwyższy czas, aby ktoś wreszcie to zrobił

- powiedział pomału, chłodnym i spokojnym głosem. -
Twój przyjaciel, który chce cię odwieźć do domu, ma czter­

dzieści siedem lat i trzy rozwody na koncie. O swoich no­
wych zdobyczach lubi chwalić się przy porannej kawie.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

37

Mitch wyobraził sobie swoją reakcję, gdyby Farley kie­

dykolwiek zaczął mu opowiadać o Brittany. Najpierw oblał­
by go gorącą kawą, a potem wycelowałby pięść prosto w tę
kwadratową szczękę.

Zbuntowany zabijaka z ulicy wciąż odzywał się w nim od

czasu do czasu. Po tylu latach...

Kiedy Farley podszedł do nich, Mitch wysunął się przed

Brittany, skrzyżował ręce na piersi i powiedział:

- Zostaw to mnie, Farley. Ja ją odwiozę.
Czekał, w którym momencie Brittany zaprotestuje, lecz

zaskoczyła go potulna cisza z jej strony.

- Przyjechaliście razem? Nie miałem pojęcia - odpowie­

dział Farley z lekkim uśmiechem, jakby nie zamierzał dalej
dyskutować na ten temat.

- Mitch ma bardzo staroświeckie poglądy i uparł się,

że skoro mnie przywiózł, to musi mnie odwieźć - odezwała
się zza pleców Mitcha. - Ale możesz do mnie zadzwonić,
Farley.

W jej głosie, kiedy wymawiała jego imię, było tyle sło­

dyczy, że wystarczyłoby dla kilku innych, mniej wprawnych
uwodzicielek.

Mitch zauważył utkwione w sobie spojrzenie Farleya.

Wiedział, że tamten dostrzegł w jego oczach coś, co dla
większości było głęboko ukryte - nie do końca poskromioną
dzikość. Pomyślał, nie bez satysfakcji, że Farley raczej nie
zadzwoni do niej w najbliższym czasie.

Odwrócił się do niej.

- Chodźmy.
- Phi - prychnęła i wzruszyła ostentacyjnie ramionami.
Zachwiała się na stopniu, więc chwycił ją za łokieć. Miała

background image

38 CARA COLTER

taką miękką i ciepłą skórę. Przez chwilę żałował, że się nie
przemógł i nie zatańczył z nią choćby jeszcze jeden raz.

Nie przywykł jednak czegokolwiek w życiu żałować.
- Czy musisz się zachowywać, jakbyś eskortował więź­

nia? - zapytała gniewnie.

Zignorował pytanie i nie puścił jej łokcia. Otworzył przed

nią drzwi samochodu i pomógł jej wsiąść. Kiedy usadowił
się za kierownicą, siedziała odwrócona twarzą do okna
i przez całą drogę nie zmieniła pozycji.

Jechali w całkowitym milczeniu. Kiedy zatrzymali się pod

jej domem, poczekała, aż Mitch otworzy drzwi po jej stronie,

po czym wysiadła tak prędko, że nie zdążył nawet podać jej
ręki. Wkroczyła na schody, Mitch szedł o krok za nią. Pod
drzwiami odwróciła się wreszcie i powiedziała z chłodną
uprzejmością:

- Dobranoc, Mitch.
- Dobranoc - odpowiedział równie chłodno.
Odczekał, aż usłyszy odgłos zamykanego zamka i wrócił

do samochodu. Z mieszaniną ulgi i żalu pomyślał, że już po
wszystkim. Wypełnił swój obowiązek wobec Brittany i nie
zawiódł Jordana.

- Mitch, czas na kawę.
Mitch podniósł wzrok znad biurka. W drzwiach gabinetu

zobaczył swojego przybranego ojca, Jordana Hamiltona.
Miał ochotę odpowiedzieć, że dziś nie idzie. Tylko że zawsze
chodzili razem na kawę. Tradycja ta trwała już od sześciu lat,
a dokładniej od momentu, kiedy Mitch dołączył do zespołu
w kancelarii ojca. Niestety, zawsze pili poranną kawę w tym
samym miejscu, właśnie w piekarni na głównej ulicy. Mitch

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 39

nie zapomniał, że na dziś Brittany zaplanowała uroczyste
otwarcie lokalu.

Podniósł marynarkę z krzesła, westchnął i włożył ją. Po­

tem otworzył drzwi szafy, spojrzał w lusterko i poprawił kra­
wat. Pod oczami miał sińce.

- Wyglądasz na bardzo zmęczonego, synu. Wszystko

w porządku? - zapytał z troską Jordan.

- Oczywiście.
Nie przyznałby się, że prawie nie spał od soboty. Nie

dawała mu zasnąć jej twarz, jej głos i jego własne zachowa­
nie podczas sobotniego wieczoru.

Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował teraz, było przekona­

nie się na własne oczy, jak marzenia Brittany o wielkim
sukcesie rozsypują się w proch w zderzeniu z brutalną rze­
czywistością. Wiedział, że trudno mu będzie zachować obo­

jętność. Cały ranek miał ochotę do niej zajrzeć. Bardzo nie­

pokojące uczucie dla mężczyzny, który zazwyczaj nad
wszystkimi swoimi emocjami zachowuje pełną kontrolę.

- Dobrze się bawiłeś w sobotę? - zapytał Jordan, kiedy

szli już w dół ulicy.

- W porządku - powiedział wymijająco.
- Te trojaczki są niesamowite. Prześliczne, wszystkie

trzy, ale Brittany jest jak... - Jordan przez chwilę szukał
odpowiedniego słowa.

- Iskierka? - podpowiedział ironicznie Mitch.
- Właśnie! Iskierka, sam żywioł!
- Ja tam nie wpadałbym w taki zachwyt.
- Nie spodobała ci się? Wygląda na bardzo miłą dziew­

czynę.

- Tato, chyba nie masz zamiaru mnie swatać?

background image

40

CARA COLTER

- Ależ skądże znowu!
Zbyt szybka odpowiedź.
- Nie myśl, że ci się to uda. Coś mi się wydaje, że pani

Pondergrove ma na ciebie nie najlepszy wpływ. Lubi wtrącać
się w życie innych ludzi, prawda?

- Angela myśli tylko o szczęściu innych.
- O mnie nie musi się martwić. Przekaż jej to, proszę,

kiedy będziesz się z nią widział.

- Mitch, zastanów się, co ty masz z życia? Praca, dzie­

ciaki z ośrodka. Mężczyzna potrzebuje czegoś więcej.

- Nie ja.
- Zgorzkniałeś po przygodzie z Moniką.
Tak bywa, kiedy ktoś wystrychnie cię na dudka przed

ołtarzem - pomyślał. Nie odezwał się jednak.

- Czemu chociaż nie spróbujesz się z nią zaprzyjaźnić?

Co to szkodzi?

- Jej chodzi o coś zupełnie innego niż mnie.

- O szczęście? - zasugerował Jordan.
- Małżeństwo! - rzucił. Kto jak kto, ale jego ojciec po­

winien o tym wiedzieć najlepiej.

- Ona jest jak dziecko, które nagle znalazło się całkiem

samo w zupełnie obcym miejscu i musi zacząć wszystko od

początku. Będzie potrzebowała przyjaciół.

- No i świetnie. Pani Angela idealnie nadaje się na przy­

jaciółkę. Uwielbia babskie pogaduszki.

- Synu, nie podoba mi się, kiedy mówisz o Angeli

z takim przekąsem. Ona jest niezwykle dobrą i uczynną

osobą.

- Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
- O! Spójrz, czy to czasem nie jest kolejka?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 41

To była kolejka, w dodatku długa. Wiła się malowniczo

przed nowym szyldem, który głosił: „Boskie wypieki".

- No proszę! Wielki sukces od razu pierwszego dnia!

- ucieszył się Jordan.

Mitch jednak nie był takim optymistą. Zdążył zauważyć,

że kolejka wcale nie posuwa się naprzód. Kilka zniecierpli­
wionych osób już opuściło ogonek. Podejrzewał, że Brittany
nie daje sobie rady nawet z normalną liczbą klientów.

- Chodźmy gdzieś indziej - zaproponował z nadzieją.
- Wejdź tam i zobacz, co się dzieje - odpowiedział Jor­

dan. - Może trzeba jej jakoś pomóc.

Mitch obrzucił ojca spojrzeniem, które zostało całkowicie

zignorowane.

- Jak niby mam jej pomóc? Nie mam pojęcia o wypie­

kach i parzeniu kawy.

- Ona też nie.
Mitch zauważył minimalny ruch podbródka ojca i wes­

tchnął głęboko. W pewnych sytuacjach nie należało się spie­

rać z Jordanem Hamiltonem.

Mitch zaczerpnął powietrza, jak przed skokiem na głębo­

ką wodę, i zaczął torować sobie drogę wśród ludzi oczeku-

jacych przed piekarnią.

- Przepraszam. - Starał się nie zwracać uwagi na poiry­

towane spojrzenia. Kiedy znalazł się w środku, poczuł prze­
nikliwy, świdrujący w nosie zapach świeżej farby. Silniejszy
niestety od zapachu świeżego pieczywa i ciastek.

Widok ścian był porażający. Takiej fuszerki dawno nie

widział. Farba źle położona, pomarszczona tapeta. Od razu
domyślił się, że czarno-białe plakaty z Humphreyem Bogar-
tem, Marylin Monroe i Jamesem Deanem miały ukryć naj-

background image

42 CARA COLTER

gorsze miejsca. Na kilku niewielkich stolikach piętrzyły się
brudne naczynia. Nowe, różowe obrusy zdążyły już pokryć
się plamami po kawie i okruszkami.

Klienci kaprysili.
- Jak to, nie ma pączków? - prawie krzyczał mężczyzna

przy ladzie. - Od piętnastu lat przychodzę tutaj codziennie
na kawę z pączkiem!

Stała za ladą, a na jej twarzy malował się zdeterminowany

uśmiech. Mitch widział jednak, że jest bliska załamania.

- Zmieniamy profil - wykrztusiła, wydobywając z siebie

resztki odwagi. - Czy nie zechciałby pan spróbować naszego
czekoladowego tortu?

Mitch spojrzał na półki. Tam, gdzie zawsze piętrzyły się

lukrowane lub polane czekoladą pączki, teraz w równych
rzędach stały finezyjne ciasteczka i kilka olbrzymich tortów.
Odręcznie wykonane podpisy, raczej marna imitacja kaligra­
fii, głosiły: „Czekoladowy tort" oraz „Karmelowy przy­
smak". W rzędach nie brakowało ani jednego ciastka.

- Nie, nie zechciałbym - rzucił gniewnie klient przy la­

dzie. - Proszę samą kawę.

- Po irlandzku, z bitą śmietaną czy waniliową? - za­

pytała.

Wyjdź! - warknął do siebie Mitch. Zobaczył już wy­

starczająco dużo, by zrozumieć, że nic tu nie pomoże. Wie­
dział też jednak, że jego ojciec będzie innego zdania. Do
diaska! Jordan Hamilton od samego początku traktował go

jak kogoś, kto nie jest zły, tylko nie zdaje sobie sprawy ze

swej dobroci.

- Niech mi pani da wreszcie zwykłą, cholerną kawę, jaką

piję tutaj od piętnastu lat, a nie jakieś tam dziwactwa. - Ostat-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 43

nia uwaga klienta została wypowiedziana bardzo głośno. -
Czy proszę o zbyt wiele?

Mitch spojrzał na Brittany. Była blada, jej uśmiech znikł,

i wydawało mu się, że drżą jej wargi.

We włosach wciąż miała różowe smugi.
Westchnął i zaczął przeciskać się na początek kolejki.

Przez moment dojrzał w jej oczach ulgę, zaraz jednak zebrała
siły, wyprostowała się i powiedziała do niego:

- Przykro mi, proszę pana, ale będzie pan musiał zacze­

kać na swoją kolej, tak jak wszyscy.

Oto, jak bliźni odpłacają nam za dobre serce!
Pochylił się ku niej.

- Pokrój jedno z tych czekoladowych cudeniek na małe

kawałki i ułóż na talerzu. I nie dyskutuj ze mną!

Już otwierała usta, ale spojrzała na zdenerwowanego

klienta, dopomagającego się „cholernej, zwykłej kawy", po
czym posłusznie zdjęła z półki największy tort czekoladowy,
pokroiła kawałek na mniejsze cząstki i podała Mitchowi.

- Tort czekoladowy. To wszystko dla pana? - zapytała.
Wziął z jej dłoni talerzyk i odwrócił się z uśmiechem

do następnej osoby w kolejce. Była to znajoma kasjerka
z banku, która od dłuższego już czasu niecierpliwie zerkała
na zegarek.

- Może pani spróbuje kawałek tego ciasta? - zapropono­

wał. - To wspaniały domowy wyrób! Może pan również
spróbuje, panie Smith? Jak tam dziś interesy?

Mitch posuwał się wzdłuż kolejki, zagadując do znajo­

mych i kolegów z pracy. Humor oczekujących w ogon­
ku osób wyraźnie się poprawił. Nie tylko mogli wreszcie
coś zjeść, ale w dodatku nie musieli za to płacić. Mitch kątem

background image

'44 CARA COLTER

oka dostrzegł, że ojciec przecisnął się już do środka i sprzą­
ta teraz stoliki. Cały ojciec. Najbogatszy i najbardziej szano­
wany człowiek w mieście, lecz gdy ktoś potrzebował pomo­
cy, zawsze mógł na niego liczyć. Mitch był pełen podziwu
dla Jordana Hamiltona. Gdyby trzeba było, poszedłby za nim

na koniec świata.

- Mitch, pomóż jej tam za ladą. Chociaż przez chwilę.
Koniec świata nagle wydał mu się znacznie bliższy niż

lada w piekarni. Miał ochotę wyjaśnić ojcu, że takie tymcza­
sowe rozwiązania nigdy niczego nie załatwiają. Brittany
tkwiła w kłopotach po uszy. A nie mogli przecież pomagać

jej codziennie.

Chcąc nie chcąc, podał talerzyk z ciastem kolejnej osobie

w kolejce.

- Proszę się częstować i przekazać dalej.
Podszedł do lady i zanurkował pod nią. Zdjął marynarkę

i podwinął mankiety koszuli. Brittany posłała mu wściekłe
spojrzenie. Wdzięczność ludzka nie zna granic.

Z ukosa spojrzał na jej ukrytą pod fartuszkiem sukienkę.

Wycięcie, które zaczynało się pod szyją, kończyło się chy­
ba. .. gdzieś w okolicy pępka! Dzięki Bogu, że miała na sobie
ten fartuszek. Taka sukienka świetnie prezentowałaby się na
przyjęciu na pokładzie luksusowego jachtu, ale dla sprze­
dawczyni w piekarni była co najmniej nieodpowiednia!
Jedno spojrzenie na jej stopy potwierdziło jego najgorsze
obawy. Ona miała na sobie sandałki na wysokich obcasach!
Nic dziwnego, że przestępowała teraz nerwowo z nogi na
nogę!

- Dam sobie radę! - syknęła ze złością. Nie zwrócił na

to uwagi.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 45

- Kto następny? - zapytał.

. Cierpliwie wysłuchiwał narzekań, obiecywał pączki na

jutro, nalewał kawy i zapobiegał ewentualnym awanturom.

Najbardziej zdenerwowanym serwował darmowe porcje cze­
koladowego przysmaku.

Po chwili udało im się opanować sytuację.
- Panie Hamilton, proszę tego nie robić! - Zanurkowała

pod ladę i odebrała tacę z brudnymi naczyniami z rąk Jorda-
na Hamiltona. - Zawstydza mnie pan!

- Zawstydza? W moim wieku to przywilej móc jeszcze

przyjść z pomocą młodej damie.

Podeszła z zastawioną brudnymi naczyniami tacą do i tak

przepełnionego już zlewu.

- Szkoda, że nie odziedziczyłeś manier po ojcu - szepnę­

ła do Mitcha.

Odebrał jej tacę.

- Jestem jego adoptowanym synem.
Zawahała się przez moment, ale nie skomentowała tej

informacji. Wskazała tylko drzwi do kuchni.

- Tam.
Wyniósł naczynia do kuchni i położył tacę na jedynym

wolnym miejscu na stole. Zlewy były pełne po brzegi.

Podążyła za nim. Zauważył, jak na widok góry brudnych

naczyń opadają jej bezradnie ramiona.

- Dzięki, Mitch - powiedziała. - Nie myśl, że nie doce­

niam pomocy, ale jakoś bym sobie poradziła. W końcu to
dopiero mój pierwszy dzień. - Zdjęła z nóg sandały i zaczęła
masować stopę. - Abby chciała przyjść na odsiecz, ale nie
mogłam żądać od siostry, by swój miesiąc miodowy spędzała
w mojej piekarni.

background image

46 GARA COLTER

Coś w niej zmieniało się, łagodniało za każdym razem,

gdy mówiła o siostrach.

- A twoja druga siostra?
- Musiała zaraz po weselu wracać do Minnesoty. Minie

jeszcze parę tygodni, zanim się tu przeprowadzi. - Spojrzała

na niego i nagle jej twarz rozpogodziła się.

- A może chciałbyś się z nią ożenić?
- Na razie nie mam takich planów.
Ponownie zajęła się swoimi stopami.
- Te buty chyba nie bardzo nadają się do takiej pracy.

Przydałaby ci się para obuwia ortopedycznego, jakie noszą
pielęgniarki. Na płaskim obcasie.

- Ortopedyczne klapki! Świetnie pasowałyby do moich

różowych włosów. Nie wspominając o tym fartuchu. Pa­

skudztwo!

- Piekarnia to nie wybieg dla modelek.
- Spokojnie, zrozumiałam to dziesięć minut po otwarciu

lokalu - powiedziała nonszalancko. - Poradzę sobie. -
Otworzyła przed nim drzwi. -I zabierz do domu porcję cze­
koladowego przysmaku. Dzięki za pomoc.

Zanim włożył marynarkę, Brittany była już za kuchenny­

mi drzwiami. Mitch stał już prawie po drugiej stronie lady,
gdy usłyszał coś niepokojącego. Stłumiony, cichy szloch.
Powinien natychmiast wyjść, zamiast tego jednak przycisnął

ucho do kuchennych drzwi. Teraz nie miał już żadnych wąt­
pliwości. Brittany płakała.

- Tato, nie czekaj na mnie. Zaraz cię dogonię.

Siedziała na niskim taborecie, jej sandały leżały na pod­

łodze obok, a twarz miała ukrytą w dłoniach. Drżały jej ra­
miona. Widział, że wyciera oczy rąbkiem fartuszka.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 47

- Hej - odezwał się miękko. - Nie martw się, jutro na

pewno będzie lepiej. - Starał się nadać głosowi uspokajające

brzmienie, lecz nie było to łatwe. Sam przecież nie wierzył
w to, co mówił.

Czyż nie był teraz rycerski?
No cóż. Brittany najwyraźniej miała inny pogląd na tę

sprawę. Poderwała się na równe nogi, wytarła oczy wierz­
chem dłoni i spojrzała na niego z niesmakiem.

- Jak śmiesz mnie szpiegować!
- Nie szpiegowałem, tylko usłyszałem, że...
- Nie potrzebuję twojej pomocy! - przerwała mu gniew­

nie. - Sama sobie świetnie radzę!

- A tak, widziałem. - Prawdziwie rycerski mężczyzna

powiedziałby chyba coś innego.

- Przyłapałeś mnie w chwili słabości.
- Najwyraźniej.
Studia prawnicze nie pomogły mu niestety opanować

trudnej sztuki dyplomacji. W niełatwych sytuacjach do głosu
dochodził wciąż nie do końca poskromiony, nieokrzesany,
gniewny młokos.

- Nie było przecież tak źle.
Pohamował się. Zaczął innym tonem.
- Zastanawiałaś się nad tym, żeby zatrudnić kogoś do

pomocy? Chociaż na kilka godzin, kiedy jest największy
ruch. Znam parę dzieciaków, które chętnie...

- Mitch, czy ty nie rozumiesz? - powiedziała, dzielnie

walcząc z napływającymi do oczu łzami. - Nie chcę twojej
pomocy. Nie przyjęłabym pomocy od ciebie, nawet gdybyś
był ostatnim facetem na świecie.

No i dostało mu się, ale chyba na to zasłużył.

background image

48 CARA COLTER

- W porządku. Radź sobie sama. Nic a nic mnie to nie

obchodzi.

- Spotkamy się na ceremonii z okazji wręczenia nagród

dla firmy roku. Zobaczysz, że wygra moja piekarnia!

- Już jutro oddam smoking do czyszczenia - rzucił na

odchodnym.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy zadzwonił telefon, niechętnie otworzyła jedno oko.

Jeśli odbierze, to zachlapie podłogę. Moczyła umęczone sto­
py w miednicy z ciepłą wodą. Zachlapie podłogę, którą bę­
dzie potem musiała sama wytrzeć.

Przez całe lata nie zastanawiała się nad takimi drobnostka­

mi. Po kąpieli zostawiała wszędzie mokre ślady stóp i zmięte
ręczniki na podłodze.

Dzwonek nie dawał za wygraną.
Odchyliła głowę i westchnęła. Była siódma wieczorem,

a ona już przebrała się w piżamę. Jakie to dziwne, że nigdy
wcześniej nie zastanawiała się nad tym, kto wytrze za nią
mokrą podłogę. Poczuła się trochę winna. Wobec drobnej
Anyi, o policzkach jak jabłuszka, która zawsze bezszelestnie

i z uśmiechem na twarzy krzątała się wokół niej, potakując
tylko: „Tak, proszę pani. Dobrze, proszę pani".

Nigdy nie była niemiła dla służby zatrudnionej w domu

rodziców. Nie o to chodzi, raczej o to, że nie traktowała ich

jak ludzi, których można lubić i szanować. Byli dla niej po

prostu użytecznymi sprzętami.

Od pięciu dni przebywała w innej rzeczywistości. W tak

zwanym prawdziwym świecie, w którym to ją traktowano jak
popychadło. Musiała posłusznie, bez słowa skargi czy sprze­
ciwu, spełniać zachcianki innych.

background image

50

CARA COLTER

- Powiedziałem wyraźnie: „pączek w czekoladzie"!
- Jak to, nie ma dziś grahamek? Zawsze były!

- Czekałem, aż mnie pani łaskawie obsłuży, całe siedem

minut!

- Dałem dziesięć, nie pięć dolarów!
- Nie wezmę tego tortu. Napisała pani Tonya przez , j " !
I tak przez cały dzień.
W dodatku nie potrafiła posłusznie trzymać języka za

zębami. Nosiła teraz do pracy odpowiedni strój, a na nogach
ortopedyczne klapki, ale i tak stopy ją bolały, tyle że nie tak
mocno, jak pierwszego dnia.

Jej przyjaciele z Kalifornii pękliby ze śmiechu, widząc ją

w tych butach. Albo w tym wstrętnym fartuszku.

Kalifornia. O tej porze roku jest tam trochę cieplej niż

tutaj. Może chodziłaby już po sklepach, przymierzając bikini
z najnowszych kolekcji?

A przyjaciele? Telefony od nich przestały dzwonić mniej

więcej w tym samym czasie, kiedy skończyła się jej gotówka.
Trudno, mówiła sobie, widać tak musi być. I tak nikt z nich
nie znał jej naprawdę. Znali dziewczynę, która brylowała na
imprezach, chodziła w najmodniejszych ciuchach i jeździła •
najlepszymi samochodami.

Prawdę mówiąc, sama była zdumiona odkryciem, jak ma­

ło te przejawy dostatku miały wspólnego z jej prawdziwą
naturą. Oczywiście, nie szkodziłoby je odzyskać, ale... Cza­
sami dochodziła do wniosku, że po prostu z nich wyrosła.

Czy spaliła za sobą wszystkie mosty? Czy gdyby na przy­

kład wygrała milion dolarów, znów byłaby tą samą beztroską
dziewczyną, co sześć miesięcy temu?

Och, dawniej nie zaprzątała sobie głowy takimi skompli-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 51

kowanymi sprawami. Zastanowiła się, czy przypadkiem ta
nagła skłonność do poważnych rozważań miała coś wspól­
nego z Mitchem Hamiltonem.

Telefon znowu zadzwonił, a ona otarła łzę z policzka. Cóż

to za głupie miasto, skoro bez przerwy miała ochotę płakać?
Była nieludzko zmęczona i trochę przerażona.

To była jej pierwsza prawdziwa praca, a już zdążyła ją

znienawidzić. Kiedyś wydawało jej się, że prowadzenie włas­
nego biznesu to sama przyjemność. Teraz już miała świado­
mość, jak bardzo się myliła. Najradośniejszą chwilą dnia był
moment, gdy wieszała na drzwiach tabliczkę z napisem „ZA­
MKNIĘTE".

Nie dawała sobie rady i miała pełną świadomość ponie­

sionej klęski. Nie potrafiła się przystosować, nie potrafiła się

zmienić. Nie miała tyle czaru ani odwagi, jak jej się zdawało.
Pod koniec dnia, kiedy jej ubranie przesiąkło już zapachem

kawy i tłuszczu, bolały ją nogi i serce. Nie miała nawet siły
zwracać się uprzejmie do klientów. Warczała i syczała, zapo­
minając zupełnie o miłym uśmiechu.

Torty czekoladowe okazały się kompletną porażką, a Lui-

gi, jej piekarz, nie miał najlepszego zdania również o pozo­
stałych recepturach. W dodatku narzekał okropnie, że wydała
pieniądze na malowanie, podczas gdy jemu na głowę kapie
woda z odsłoniętej rury, która wymaga natychmiastowej na­
prawy.

Pomimo jego gburowatego usposobienia, zdawała sobie

sprawę, że ma wielkie szczęście. Luigi piekł najlepsze chleby
i pączki w mieście. Stali klienci wciąż przychodzili po jego
wypieki, ignorując liczne wady lokalu, a przede wszystkim
skandaliczną obsługę.

background image

52

CARA COLTER

Zastanawiała się jednak, jak długo jeszcze.
Z każdej sytuacji musi być jakieś wyjście, powtarzała

sobie w bezsenne noce, rozmyślając nad sposobami wybrnię­

cia z kłopotów. Miała już kilka pomysłów i ćwiczyła teraz,,

jak powiedzieć o nich Mitchowi. Zbierała odwagę potrzebną

do takiej rozmowy. Jego sekretarka obiecała, że Mitch od-
dzwoni prawdopodobnie jutro.

Usłyszała nagranie automatycznej sekretarki. Swój włas­

ny głos sprzed wieków, zadziorny i wysoki. Głos osoby, jaką
kiedyś była.

- Niestety, nie dopisało ci szczęście, ale oddzwonię

w wolnej chwili.

Jak mogła być taka głupia i zamieścić to poniżające ogło­

szenie matrymonialne w gazecie? Jak mogła nie pomyśleć
o skrzynce pocztowej? Od jakiegoś czasu odbierała idiotycz­
ne telefony od nachalnych prostaków. Nic dziwnego, skoro
każdy erotoman w promieniu tysiąca kilometrów dyspono­
wał teraz jej numerem telefonu. Będzie musiała coś z tym
zrobić. Już i tak, żeby spokojnie spać w nocy, musiała wyłą­
czać telefon.

No cóż, sama sobie nawarzyła tego piwa. Teraz zatem

musi je wypić.

- Cześć, siostro, tu Abby. Kochana, wiem, że wykorzy­

stuję twoją dobroć, ale czy mogłabym cię znowu poprosić
o drobną przysługę? Potrzebuję pomocy przy sukience, którą
szyję dla pani Pondergrove. Jeśli dasz radę, proszę, wpadnij
do nas w niedzielę rano, około jedenastej. Byłabym ci bardzo
wdzięczna. Czekam na telefon, pa.

Westchnęła. Szkoda, że Corrine jeszcze tu nie ma, mogła­

by przejąć część tych siostrzanych obowiązków.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 53

A poza tym, czy pani Pondergrove nie może sama przy­

mierzyć swojej sukienki? Przypomniało jej się jednak, że to
w istocie mogłoby być trudne, jako że Abby szyła suknię
ślubną, którą starsza pani miała zamiar ofiarować komuś
w prezencie.

Mierzenie ślubnej sukni było jedną z ostatnich rzeczy, na

jakie miała w tej chwili ochotę. Przed ślubem siostry zmie­

rzyła suknię, którą Abby szyła również dla pani Pondergrove,
a w której potem wystąpiła na własnym ślubie. Była to prze­
piękna kreacja, lecz Brittany czuła się w niej źle.

To musiał być jakiś znak. Czyżby nie była stworzona do

życia małżeńskiego?

Czy to znaczy, że nie zdoła uratować swojej piekarni?
Nie będzie miała pracy.
- Coś wymyślę - mruknęła i skrzywiła się na widok włas­

nych dłoni. Już nawet nie wyglądały jak jej dłonie. Połamane,
przycięte króciuteńko paznokcie bez śladu lakieru.

Znowu zadzwonił telefon.
- Zamknij się! - krzyknęła w jego stronę. Aparat po­

słusznie zamilkł, po czym włączyła się sekretarka.

- Hej, baby, mówi twój wymarzony kowboj. Zostawiłem

już sześć wiadomości, ale wciąż mi nie odpowiadasz i trochę

zaczynam się niecierpliwić. Chciałbym jak najszybciej zarzu­
cić lasso na twoją szyjkę, jałóweczko. Założę się, że odsłu­
chujesz wiadomości. Czekam na znak od ciebie, na razie.

Już lecę dzwonić, pomyślała z wściekłością i w tym mo­

mencie ponownie rozległ się dzwonek telefonu. Wyciągnęła
stopy z miednicy pełnej chłodnej już w tej chwili wody
i podbiegła do telefonu, nie zważając na mokre ślady, jakie
za sobą zostawia.

background image

54 CARA COLTER

- Nie jestem twoją jałóweczką, a na swoim lassie możesz

się powiesić! - krzyknęła z pasją.

Cisza.
Nagle poraziła ją myśl, że jej rozmówcą wcale nie jest ten

pewny siebie kowboj. To był oczywiście Mitch Hamilton.

- Co takiego?
Westchnęła.
- Słucham cię, Mitch.
- Zostawiłaś wiadomość.
- Dzięki, że dzwonisz.
Powiedziała mu, że nie zwróciłaby się do niego o pomoc,

nawet gdyby był ostatnim mężczyzną na ziemi, a teraz pro­
szę, przyszła koza do woza.

Jednak tylko Mitch może jej pomóc, tylko on może

znaleźć sposób na wyciągnięcie jej z trudnej sytuacji. Chciała
się dowiedzieć, czy jeżeli wydzierżawi piekarnię Luigiemu,
wciąż zachowa prawa do niej.

- Wszystko u ciebie w porządku? Dostajesz przez telefon

jakieś nieprzyzwoite propozycje?

- Można to tak określić. - Dlaczego do licha on zawsze

musi być świadkiem jej porażek? Cały wieczór czekała na

jego telefon, układając sobie w myśli, co powiedzieć. Zamie­

rzała zaimponować mu swoim opanowaniem i spokojem,

a tu proszę.

- Może zadzwonisz na policję? - W jego głosie usłyszała

nutę prawdziwej troski.

- Prawdę mówiąc, sama jestem sobie winna - przyznała

się niechętnie,

- Jak to?
- Wiesz, dałam ogłoszenie do gazety.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 55

- Jakie ogłoszenie? Reklamę piekarni?
- Niezupełnie.
- Prawnicy uwielbiają słówko „niezupełnie".

. - Lepiej nie pytaj o szczegóły.

Mitch przez chwilę nie odpowiadał, po czym usłyszała

stłumione przekleństwo.

- Nie wiedziałam, że znasz takie słowa - zdziwiła się.
- Mówiłem ci, że mam mroczną przeszłość. Dałaś ogło­

szenie matrymonialne, tak?

- No cóż.
- Na to pytanie odpowiada się „tak" albo „nie".
- Nie chciałabym być w skórze przesłuchiwanego przez

ciebie świadka.

- Odpowiedz na moje pytanie. Dałaś do gazety ogłosze­

nie matrymonialne?

- Tak - odpowiedziała niechętnie. - Dałam takie ogło­

szenie.

Wyobraziła sobie jego reakcję. Ściągnięte brwi, wyraz

niedowierzania w ciemnych oczach, zaciśnięte usta, napięte
mięśnie.

- Podałaś swój numer telefonu?
- Mitch, to wszystko twoja wina. Tylko pomyśl, gdybyś

chciał się ze mną ożenić... Czy ja mam jakieś inne wyjście?

Była zadowolona, że udało jej się tak lekko zażartować.

Zupełnie jakby wciąż uważała jego odmowę za niewiele zna­
czący drobiazg.

- Zawsze tak odpowiadasz na pytania? Przesłuchiwanie

ciebie w sądzie byłoby koszmarem.

- Naprawdę? - zapytała niewinnym głosikiem, zadowo­

lona z efektu, jaki udało jej się osiągnąć.

background image

56 CARA COLTER

- A więc podałaś swój numer telefonu. Nie pomyślałaś

o skrzynce pocztowej?

- Oj, teraz już nie musisz mi tłumaczyć, że głupio zrobi­

łam. Zrozumiałam to aż nadto dobrze.

- Ale wycofałaś przynajmniej to ogłoszenie?
Westchnęła teatralnie.
Z drugiej strony dobiegło ją kolejne przekleństwo. Roze­

śmiała się.

- Oczywiście, że je wycofałam. Muszę wymyślić inny

tekst. No i postarać się o skrzynkę pocztową.

- Masz zamiar to kontynuować?
- Przecież wiesz, że potrzebuję męża. Wszystko jedno

jakiego.

Sama się dziwiła, jak lekko przychodzi jej mówienie ta­

kich bzdur. Przecież nie chodziło jej o byle kogo. Chodziło
o niego! Upewniała się o tym z każdą chwilą ich rozmowy,
słuchając jego stanowczego głosu.

- Jeśli zmusisz mnie, bym się z tobą ożenił, by cię rato­

wać przed samą sobą, to będziemy tego oboje żałowali do

końca życia!

Hej! - pomyślała. - To jest wyraźny postęp! Ostatnio oz­

najmił wyniośle, że nie poślubiłby mnie, nawet gdybym była
ostatnią kobietą na ziemi!

- Mitch, masz do mnie jakąś sprawę?
- Nie mam. To ty prosiłaś o telefon.
- Ach tak, rzeczywiście. Muszę z tobą porozmawiać, to

pilne. Kiedy mógłbyś się ze mną spotkać?

- Porada prawna?
- Można tak to nazwać.
- To nie jest jasna odpowiedź. Poczekaj chwilę, sprawdzę

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 57

mój terminarz. Mogę cię jakoś upchnąć jutro koło jedenastej,
w porządku?

- Nie da rady, nie wyrwę się z piekarni. Strasznie mi

głupio cię o to prosić, ale czy mógłbyś spotkać się ze mną
w weekend? Nie zajmę ci dużo czasu.

- Niedziela o jedenastej trzydzieści?
- Fantastycznie. Będę u mojej siostry. Możemy spotkać

się u niej? - Podała mu adres.

Mitch nie powiedział ani słowa na temat dni wolnych od

pracy, ani wizyt domowych, nie wspomniał też o swoich

stawkach, a bała się o to zapytać. Piekarnia jak na razie nie

przynosiła zysków. W tym tygodniu jeszcze uda się wypłacić
pensję Luigiemu. No i może kupi sobie parę puszek tuńczyka.
Może zrujnuje się na główkę sałaty. Przynajmniej o pieczywo
nie musi się martwić.

- Do zobaczenia w niedzielę - zakończył rozmowę

Mitch.

Westchnęła, odłożyła słuchawkę, wyłączyła telefon z sieci

i podreptała z powrotem na fotel. Zrezygnowana włożyła no­
gi do zupełnie już chłodnej wody.

Mitch odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Prawie

ósma. Za późno, żeby siedzieć w biurze. W jakiej gazecie
mogła umieścić to ogłoszenie?

Wyszedł z pokoju i omal nie dostał zawału serca. Jego

sekretarka wciąż jeszcze tkwiła na posterunku. Była to dosyć

postawna kobieta, niezależnie od pory roku ubrana w ciepłe
sweterki, o łagodnej, pełnej życzliwości twarzy.

- Hej - powiedział nie bez poczucia winy. - Powinnaś

dawno być w domu, z dziećmi.

background image

58

CARA COLTER

- Nic nie szkodzi. Moi chłopcy grają teraz w golfa,

a Henry i tak wyjechał, więc nie mam nic do roboty. Potrze­
bujesz czegoś?

- Szukam gazet z zeszłego tygodnia - powiedział z na­

dzieją w głosie.

- Chodzi ci o „The Miracle Harbor Beacon"?
Gdy skinął głową, zaśmiała się.
- Przecież nigdy nie czytasz tej gazety.
- Muszę coś sprawdzić.
- Jeśli chcesz poznać wyniki turnieju brydżowego, to

wygrała para Sally i Hiram Wilsonowie - zażartowała, ale na
widok jego zakłopotanej miny, dodała szybko: - Powinna
leżeć w pokoju konferencyjnym.

- Dzięki, Millie.

We wskazanym pokoju znalazł rzeczywiście stos starych

gazet. Upewnił się, że jest sam i zaczął szybko przerzucać

strony.

Dobry Boże! Ona naprawdę to zrobiła! Znalazł ogłosze­

nie, wydrukowane ozdobną czcionką.

Pilnie szukam męża. Chodzi o mężczyznę zabezpieczo­

nego finansowo i poważnego, lecz obdarzonego poczuciem
humoru. Wiek: 35-55 lat.

Mitch nerwowo potarł dłonią czoło. Pięćdziesiąt pięć lat?

Co ona sobie myśli? Że mężczyzna dwa razy od niej starszy
może dać jej szczęście? Pięćdziesięciopięciolatek zmęczyłby

się jej nadmiarem energii po dwóch kwadransach, jeśli nie
szybciej. No, chyba że byłby to Farley Houser. Mitch ponow­

nie potarł czoło.

Jeśli lubisz podróże, teatr, kolacje przy świecach i wspólne

kąpiele w pianie we dwoje....

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 59

Tak, to wiele wyjaśnia. Nic dziwnego, że męczą ją teraz

telefonami jacyś erotomani. Mitch zmarszczył brwi jeszcze
mocniej.

...i nie boisz się robaków, a w szczególności pająków,

zadzwoń!

Nie wierzył własnym oczom. Cała sytuacja zakrawała na

absurd. Tylko osoba o bardzo małej wyobraźni mogła zamie­
ścić ogłoszenie o takiej treści w lokalnej gazecie, która zre­
sztą miała spory nakład. A jednak musiał przyznać, że przede
wszystkim chciało mu się śmiać.

Zdał sobie sprawę, że dawno nic go tak nie rozbawiło. Po

raz kolejny przeczytał fragment o pająkach i jeszcze raz głoś­
no się roześmiał. Dodała do ogłoszenia postscriptum: Wola­
łabym, żebyś był przystojny, ale nie wymagam od losu zbyt
wiele.

To też był całkiem niezły tekst.

Millie zajrzała do pokoju. Wyglądała na nieco zasko­

czoną.

- Chyba powinienem opłacić prenumeratę - powiedział

do niej, zamykając gazetę, żeby ukryć, co czytał.

Millie uśmiechnęła się.

- Wracam do domu. I wiesz co? - Zatrzymała się na mo­

ment. - Dobrze cię widzieć w tak dobrym humorze.

Zastanowił się. Czyżby miała rację, zarzucając mu, że jest

zbyt poważny?

Zawsze taki był. Najwcześniejsze wspomnienia, jakie

miał, dotyczyły życiowych problemów i wiązania końca
z końcem. Widział siebie, opiekującego się swoim młodszym

rodzeństwem - braciszkami i siostrą. To on o nich dbał, mył
ich i pilnował, to on musiał pamiętać, żeby w domu nie za­
brakło pożywienia. Przypomniał sobie nagle, jak kiedyś

background image

60 CARA COLTER

ukradł bochenek chleba ze straganu. Dopiero po wielu latach
zrozumiał, że sprzedawca celowo nie zareagował wówczas
na to zdarzenie.

Całe dzieciństwo upłynęło mu na próbach utrzymania

matki w stanie trzeźwości. Uważał, że jeśli będzie się dosta­
tecznie starał, matka przestanie pić.

Odetchnął głęboko. Nie ze wszystkimi wspomnieniami

udało mu się uporać, a wydawałoby się, że to wydarzyło się
tak dawno. Przeszłość wypaliła swe piętno na jego duszy. Te
spinacze ułożone teraz w równy rządek na jego biurku...
Wszystko w jego życiu było takie uporządkowane, na swoim
miejscu. Nienawidził chaosu, bo zaznał go aż za wiele
w dzieciństwie. Zawsze wydawało mu się, że jeśli utrzyma
ład i porządek, to uda mu się zmienić świat.

Jego przeszłość pozostawiła w jego psychice trwały

ślad, i nawet dobroć Jordana Hamiltona niewiele pomogła.

Mitch musiał czuć, że ma nad wszystkim kontrolę. Nie od­
puszczał łatwo ani sobie, ani innym i zupełnie nie potrafił się
bawić.

Tych kilka prostych wniosków zaszokowało go. Wiedział,

że to przez Brittany nawiedzają go takie myśli. Wstrząsnęła

jego poukładanym światem, wywlekając na wierzch to, co

starał się utrzymać głęboko pod powierzchnią.

Ale może nigdy nie jest za późno na to, aby się zmienić?
Buntownik w Mitchu natrętnie szeptał mu do ucha, że nie

znajdzie lepszej nauczycielki.

Wspólna kąpiel w pianie. Do licha! Nigdy nie kąpał się

w pianie nawet w pojedynkę!

Tak, Mitch wiedział już, że coś z tym musi zrobić.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 61

- Abby! To boli!
- Przepraszam, ale nie mogłabyś chociaż przez chwilę

stać spokojnie?

- Wiesz, że to nie moja specjalność. Swoją drogą, to

niesamowite. Ta sukienka jest zupełnie niepodobna do tej,
którą szyłaś wcześniej, prawda?

Shane zabrał małą Belle do kuchni, żeby nie przeszkadza­

ła im przy pracy. Dochodził do nich teraz stamtąd radosny
śmiech i odgłosy świetnej zabawy. Ten dom był pełen miłości
i szczęścia.

- One są jak noc i dzień - odpowiedziała Abby. -

A wiesz, że pani Pondergrove wciąż nie chce mi powiedzieć,
dla kogo jest ta suknia?

Brittany zupełnie nie interesowały intrygi starszej pani.

Jakoś nie potrafiła poddać się radosnemu nastrojowi, który
emanował z siostry, choć bardzo się starała. Wierciła się nie­
spokojnie, była rozdrażniona i trochę opryskliwa. I to nie
dlatego, że miała zaraz spotkać się z Mitchem.

Chociaż to może był jeden z powodów.

Co ma mu powiedzieć? Czy powinna przyznać się do

porażki?

- Ta suknia jest ponoć przeznaczona dla osoby, wobec

której starsza pani ma jakiś ogromny dług.

- Przyznasz, że brzmi to raczej dziwnie. - Ten temat

zbytnio nie zainteresował Brittany.

Za chwilę z ulgą wskoczy we własne fatałaszki. Kanarko­

wą kusą bluzeczkę i takież rybaczki. Odsłaniały jej zgrabne
nogi i kawałek gładkiego brzucha. Miała nadzieję, że choć
trochę wytrąci tym z równowagi Mitcha. Może uda jej się
ukryć, jak bardzo jest zdenerwowana i zdesperowana. No

background image

62 CARA COLTER

cóż, wielkie sny o zrobieniu kariery w branży piekarniczo-
-cukierniczej właśnie legły w gruzach.

- Myślę, że nie powinnam brać od niej pieniędzy za tę

suknię - powiedziała Abby.

Dla Brittany, która przez cały tydzień żywiła się sałatką

z tuńczyka, te słowa zabrzmiały jak bluźnierstwo. Harować
w pocie czoła beż żadnego wynagrodzenia?!

- Nie chcesz brać pieniędzy? - zawołała. - Zwariowałaś.
- Nie mogę inaczej - odpowiedziała siostra. - Coś mi

mówi, że tak właśnie powinnam postąpić.

- Ciekawe, dlaczego mnie nigdy nic nie mówi, co mam

robić?

Abby zaśmiała się i pomyślała, że dobrze mieć przy sobie

siostrę, nawet taką postrzeloną jak Brittany.

- Oczywiście, że masz coś takiego. Każdy ma, to się

nazywa intuicja. Dusza. Nieważne, jak to nazwiesz. Może po
prostu nie chcesz słuchać swego wewnętrznego głosu?

- Moja intuicja milczała, kiedy dawałam do gazety to

idiotyczne ogłoszenie. Erotomani na szczęście przestali już
dzwonić. Słuchaj, mogłybyśmy się pospieszyć? Umówiłam
się tu z Mitchem.

- Z Mitchem?
- Tylko sobie nic nie wyobrażaj. On nie jest zaintereso­

wany. Dałam mu szansę jako pierwszemu, ale z niej nie sko­
rzystał. Odmówił drań, kategorycznie. - Była pewna, że do
perfekcji opanowała metodę mówienia o sprawach bolesnych
lekkim, prawie radosnym tonem, ale jej siostra wcale nie
wyglądała na przekonaną.

- Skoro nie jest zainteresowany, to dlaczego się z tobą

spotyka?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 63

- Potrzebuję od niego porady prawnej. Wiesz, nie jest

łatwo prowadzić własną firmę. Jakoś muszę sobie radzić.

- Czy z twoją piekarnią wszystko w porządku? Kiedy

widziałam cię tam w zeszłym tygodniu, wyglądało, że masz
roboty po uszy.

- Wszystko w najlepszym porządku, siostrzyczko - od­

powiedziała szybko.

Abby spojrzała na nią z troską.
- Gdybyś potrzebowała pomocy, to wiesz, że zawsze mo­

żesz na mnie liczyć.

Brittany poczuła się zawstydzona. Jej siostra opiekowała

się maleńką Belle, przeżywała właśnie miodowy miesiąc

i szyła wymyślną suknię, a jednak oferowała jej pomoc.

- Przecież powiedziałam, że wszystko idzie świetnie -

mruknęła niezbyt pewnym głosem.

- To miło z jego strony, że spotyka się z tobą w weekend.
- To chyba żaden problem, skoro jest pracoholikiem.
- Założę się, że miał ochotę się z tobą zobaczyć. Widzia­

łam, jak tańczyliście. Na naszym weselu.

- Siostro, po prostu wypiłam o jeden kieliszek szampana

za dużo.

- Skończyłam. Przejrzyj się, zanim to zdejmiesz.

Odwróciła się i spojrzała w duże lustro.
Nagłe serce zabiło jej mocno.
Ta suknia była niesamowita. Jak ze snu albo jak z baśni.

Dopasowany gorset przylegał do ciała wprost idealnie. Ma­
teriał spódnicy zwiewnie i lekko otaczał łagodne krągłości

jej bioder i ud i spływał delikatnymi fałdami aż do kolan.

Cala spódnica była przepięknie haftowana w złote różyczki.

- Gorset też będzie haftowany w złote różyczki - powie-

background image

64

CARA COLTER

działa Abby rozmarzonym tonem. - I muszę jeszcze zrobić
do niej odpowiedni szal. Słuchaj, wyglądasz w niej olśnie­
wająco. Jakbym ją szyła dla ciebie.

- Rzeczywiście, takiej sukni chyba jeszcze nigdy nie wi­

działam - wyjąkała oszołomiona Brittany. Suknia, którą mia­
ła na sobie, nie była w najmniejszym stopniu wyzywająca,
ale z pewnością musiała wywrzeć niesamowite wrażenie na

każdym mężczyźnie. Była świadectwem piękna kobiecego
ciała. Brittany niemal słyszała jej szept. A suknia szeptała
o tym, że małżeństwo to nie jest układ, lecz związek dwojga
zakochanych ludzi. Suknia szeptała słowo „romans".

Po policzku Brittany stoczyła się łza. Miała słony smak.
Czy prosi o zbyt wiele? Chce jedynie, aby ktoś pokochał

ją taką, jaka jest. Aby zapragnął spędzić z nią całe życie. Czy

to zbyt duże wymagania? Otarła oczy dłonią i kiedy ponow­
nie spojrzała w lustro, przestraszyła się. Za nią w tafli od­
bijała się jego twarz. I jego ciemne, tajemnicze oczy. Przez
ułamek sekundy pomyślała, że może to ta czarodziejska suk­
nia potrafi przenosić ludzi w równoległą rzeczywistość.

Chwilę później zrozumiała jednak, że to naprawdę on. Czy

musiał pojawiać się zawsze, ilekroć rozmyślała o małżeń­
stwie? Co za koszmar!

- Zamawiasz sukienkę? - zapytał kpiąco. - Odnoszę

wrażenie, że upłynęło zbyt mało czasu, byś zdążyła porządnie

przemyśleć wszystkie oferty.

Prychnęła lekceważąco i uniosła buńczucznie podbródek.
- Przyłapałeś mnie, jestem nieuzbrojona.
Uśmiechnął się. Tak, właśnie za takim jego uśmiechem

tęskniła.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mitch przyglądał się jej w milczeniu. Miał wrażenie, że

tajemniczym zrządzeniem losu znalazł się nagle w samym

środku jakiejś baśni.

Jako prawnik o ustalonej pozycji i niezwykle pragma­

tycznym podejściu do życia raczej niechętnie poddawał się
takim nastrojom.

Przez chwilę zastanawiał się, skąd wie, że kobietą w po­

łyskującej jedwabiem i zmysłowej sukni jest właśnie Britta­
ny. Wytłumaczył sobie jednak, że trudno byłoby wyobrazić

ją sobie klęczącą na podłodze, z ustami pełnymi szpilek.

Obie dziewczyny były identyczne.
Ale jak ostatnio jego ojciec określił Brittany?
Tak, była jak iskierka.
A suknia, którą w tej chwili miała na sobie, groziła wręcz

pożarem. Którego pierwszą ofiarą będzie właśnie on. Wolał
nie myśleć, jakie jest przeznaczenie sukni. Wolał, żeby oka­

zało się, że jest to kreacja na jakiś bal lub niezwykle elegancki
i seksowny negliż. Jednak nie mogło być wątpliwości. To
była suknia ślubna. Tyle że inna niż jakiekolwiek ślubne
suknie, jakie w życiu zdarzyło mu się oglądać. Zdecydowa­
nie nie był w tych sprawach ekspertem, ale ta suknia wydała
mu się śmiała, zmysłowa i... bardzo pasowała do Brittany.

Jedynie wyraz oczu dziewczyny stał się nagle zupełnie

background image

66 CARA COLTER

inny niż zwykle. Miał wrażenie, że czyta w nich jak w książ­
ce. Jej marzenia, tęsknoty, potrzebę miłości oraz znalezienia
bezpiecznej przystani w czyichś ramionach.

Mitch Hamilton od dawna już nie wierzył w takie rzeczy.
Nie po tym, co go spotkało.

Dopiero zaczynał swoją świetnie zapowiadającą się karie­

rę prawniczą. Zaangażował się w pracę z trudną młodzieżą
i zaręczył się z piękną i inteligentną dziewczyną. Pojawiła się
nagle w jego życiu, przybywając ze świata, o jakim Mitch
nie śmiał nawet marzyć.

A potem jeden trudny wybór i wszystko legło w gruzach.
Firma prawnicza w Portlandzie zaproponowała mu etat.

Świetną pensję, prestiż, karierę i duże szanse rozwoju.

On jednak bardziej cenił to, co miał w Miracle Harbor.

Jego ojciec zaczynał się starzeć, a dzieci z ośrodka potrzebo­
wały jego wsparcia. Nie umiał ich zostawić.

Monika była bardziej niż rozczarowana jego decyzją. Na

dwa tygodnie przed planowanym ślubem dała mu ultimatum.
Albo Mitch przyjmie etat w Portlandzie, albo z nimi koniec.

Mitch szybko podjął decyzję.
Był zdania, że praca z młodzieżą, która potrzebuje jego

pomocy, jest już wystarczająco ważnym osiągnięciem zawo­
dowym. Monika uważała inaczej.

Nie potrafili dojść do porozumienia.
W tej chwili, gdy spoglądał na Brittany w sukni ślubnej,

poczuł w sercu bolesne ukłucie.

Ktoś inny będzie na nią czekał przed ołtarzem. Ktoś inny

będzie patrzył, jak płynie w tej zjawiskowo pięknej sukni
w jego stronę pomiędzy ukwieconymi ławkami kościelnymi.
Jakiś inny mężczyzna ujrzy w jej oczach to cudowne światło.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 67

Już niedługo.
Przez jedną ulotną chwilę Mitch pomyślał, że to mógłby

jednak być on. Szczęśliwe zakończenie smutnej bajki?

- Zamawiasz sukienkę? - zapytał ironicznie.
Zauważył, jak szybko uniosła podbródek, jak szybko

przygotowywała się do odparcia ataku.

- Przyłapałeś mnie, jestem nieuzbrojona.
Uśmiechała się teraz zadziornie, lecz w jej oczach wciąż

jeszcze tlił się leciutki smutek. Wiedział, że jest bardziej

wrażliwa i delikatna, niż stara się pokazać światu. I czuł, że
musi otoczyć się wysokim murem, by nie oczarowała go
swoją urodą, nie porwała marzeniami i uczuciami.

Czuł jednak również, że ten mur zamiast rosnąć, maleje. Jego

druga buntownicza natura kazała mu się teraz uśmiechać do niej.

A kiedy odpowiedziała mu uśmiechem, nawet ten niepo­

skromiony buntownik w jego duszy był zdumiony łatwością,
z jaką taki uśmiech potrafi dotrzeć do najgłębszych i najpil-

niej strzeżonych zakamarków jego serca.

- To nie dla mnie, Abby szyje ją na zamówienie. Dla tej

starszej pani, która była na weselu w towarzystwie twojego ojca.

Zastanowił się. W jakim celu i dla kogo Angela Ponder-

grove, intrygantka numer jeden w Miracle Harbor, mogła
zamówić ślubną suknię? Poczuł też żal i jednocześnie ulgę,
że suknia nie jest przeznaczona dla Brittany.

Jego umysł prawnika buntował się przeciwko odczuwaniu

dwóch sprzecznych ze sobą stanów emocjonalnych w tym
samym czasie.

Jego buntownicza dusza radziła mu, by jak najszybciej

przyzwyczaił się do tego.

- Przyszedłem trochę wcześniej, Shane mi otworzył - po-

background image

68

CARA COLTER

wiedział. - Ale mogę poczekać na zewnątrz, jeśli jeszcze nie

jesteś gotowa.

- Właśnie skończyłyśmy - wyjaśniła Abby. Jej promien­

ny uśmiech nie miał ani odrobiny tej zadziorności, jaką na­
znaczone były uśmiechy jej siostry. - Musi się tylko prze­
brać. Siadaj, proszę.

Siostry wyszły z pokoju.
Usiadł na sofie i poczuł się jak nastolatek, który przyszedł

po swoją dziewczynę przed balem maturalnym.

Czemu przy niej zawsze czuł się tak idiotycznie?
Wróciła po chwili. Miała teraz na sobie kanarkowożółte

obcisłe rybaczki. Jej kusa bluzeczka w tym samym kolorze
odsłaniała kawałek brzucha oraz oczywiście pępek - istne
dzieło sztuki. Tak, miała pełne prawo eksponować taki
brzuch, ale czy musi eksperymentować właśnie na nim? Na
to wszystko włożyła luźną koszulę.

- Tak, wiem - westchnęła. - Ta koszulka to katastrofa.
Nie wiedział, o czym mówi.
- Znalazłam ją w szafce w łazience. Wyobraź sobie, że

spodnie mi pękły - wyznała zbolałym głosem. - Okropne,

prawda? Już nigdy nic nie kupię bez przymierzania.

Jak mogła mówić mu takie rzeczy? Nie czuł się najlepiej,

słuchając jej wyjaśnień.

- Myślisz, że można o coś takiego pozwać Mini Mart do

sądu? Za handel wyrobami niskiej jakości? Za moje straty
moralne?

- Branża odzieżowa to nie moja specjalność.
- A jaka jest twoja specjalność?
- Zapytaj o to, kiedy naprawdę nie będziesz wiedziała, co

zrobić z wolnym czasem.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 69

Miała włosy upięte w wysoki kucyk, z którego wymyka­

ło się kilka niesfornych loków. Znowu wyglądała jak nie­
grzeczna dziewczynka. Bardziej jak nastolatka niż dojrzała
kobieta.

- Cześć, Abby - zawołała w głąb pokoju, po czym uważ­

niej przyjrzała się Mitchowi. - Pan Hamilton w dżinsach
i podkoszulku! Jestem pod wrażeniem!

Chyba nie tak wielkim, jak ja chwilę temu, widząc ciebie

w sukni ślubnej! - pomyślał Mitch.

- Nie rozumiem - powiedział suchym tonem.
- Wyobrażałam sobie raczej, że w wolnym czasie wyglą­

dasz bardziej, no wiesz... jakieś stylowe golfowe ubranko.

- Nie gram w golfa.
- Nie grasz? Myślałam, że wszyscy prawnicy, lekarze

i bankowcy grają.

Najwyraźniej zdążyła go już zaszufladkować. Najwidocz­

niej według niej należał do kategorii „nudziarzy". Dlaczego
właściwie miałby się tym przejmować? Hmm, jego druga
natura, ta buntownicza, domagała się, żeby natychmiast
utrzeć nosa tej zarozumiałej księżniczce i pokazać jej, kto tu

jest nudziarzem. Na szczęście zdołał się opanować. Kto wie,

do czego mogłoby dojść...

- Miałaś do mnie jakąś sprawę - powiedział swoim naj­

bardziej oficjalnym, prawniczym tonem.

- Tak. Wolałabym jednak nie mówić o tym tutaj. Masz

czas na kawę?

- Oczywiście.
Jednak w samochodzie buntownik wziął górę. Mitch pro­

wadził jak wariat, żeby tym dobitniej udowodnić Brittany, że
źle go zaszufladkowała. Najwyraźniej jednak była przyzwy-

background image

70

CARA COLTER

czajona do szybkiej i brawurowej jazdy, Po dokładnych oglę­
dzinach swoich paznokci, wygłosiła parę zwyczajowych
uwag na temat pogody i mijanych domów. Mitch nie bardzo
mógł prowadzić konwersację, ponieważ przy takiej szybko­
ści wołał skupić się na drodze. Przecież nie był samobójcą.

Kiedy zorientowała się, że ich rozmowa co chwila grzęźnie,
zamilkła. Na szczęście. Na szczęście dlatego, że Mitchowi

coraz bardziej podobał się jej głos. Wyczuwał w nim tyle
pogody i optymizmu...

Przyspieszył jeszcze i spojrzał na nią kątem oka. Naj­

mniejszych oznak zdenerwowania z powodu brawurowo bra­
nych zakrętów. Żadnych jęków, westchnień czy przymykania
oczu. Choć, prawdę mówiąc, wydało mu się, że jest jakaś
nieswoja. Dlaczego nagle przyszło mu na myśl, że czeka go

trudna rozmowa?

W końcu zatrzymał się przed maleńką kawiarnią położoną

nad samym oceanem. Wcale nie dlatego, że to takie roman­
tyczne miejsce. Hmm, jednak było romantyczne.

Wybrał to miejsce dlatego, bo spodziewał się, że w nie­

dzielne przedpołudnie będzie tu prawie pusto i będą mogli

spokojnie omówić jej sprawy.

Kelner bez skrępowania gapił się na Brittany, czego ona

nawet nie zauważyła. Zaprowadził ich do stolika pod oknem,

skąd mieli widok na roztrzaskujące się o skały fale.

Usiadła powoli. Cały czas unikała kontaktu wzrokowego

z Mitchem. Zamiast tego obdarzyła biednego kelnera tak
promiennym uśmiechem, że gdyby tylko tego zażądała, pew­
nie natychmiast by się jej oświadczył.

Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Przez chwilę

obserwowała mewy, które raz po raz opadały w kipiel fal

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 71

przy skałach. Ten temat zajął im kilka minut. W końcu Mitch
zapytał:

- O czym chciałaś ze mną rozmawiać?
- Najpierw powinnam się dowiedzieć, ile bierzesz za po­

radę. - Jej głos brzmiał lekko, lecz Mitch wyczuwał, że
w rzeczywistości jest bardzo spięta.

-• Nie mówmy o tym teraz.
- Mitch, nie myśl, że oczekuję od ciebie darmowej po­

mocy.

- Posłuchaj, jeśli okaże się, że rzeczywiście mam wyko­

nać dla ciebie jakąś pracę, wtedy porozmawiamy o cenie. Na
razie wyjaśnij mi, o co ci chodzi.

Westchnęła i Mitch przez chwilę pomyślał, że znów za­

czną rozmawiać o mewach. Spojrzał na nią ostrzegawczo.
Odetchnęła głęboko.

- Muszę wydostać się z tej piekarni. Chciałabym wie­

dzieć, jak to wygląda z prawnego punktu widzenia.

Wciąż nie patrzyła mu w oczy, chociaż ton jej głosu był

w miarę pogodny. Mitch wyczuł, ciekawe, w jaki sposób, że
Brittany sporo kosztowało, aby przyjść do niego z taką spra­
wą. Zapewne bardzo ucierpiała jej duma. Ledwie tydzień
temu gotowa była przekonywać cały świat, że jej pomysł na

piekarnię okaże się hitem.

- Jaka jest przyczyna?
- Ach - zaczęła, niedbale machając dłonią, - To po pro­

stu nie dla mnie. Już lepiej poradziłabym sobie w butiku.

- Ale ty nie dostałaś butiku.
- Cóż, ten spadek pochodzi od zupełnie obcej mi osoby. To

oczywiste, że zaszła jakaś horrendalna pomyłka. Miałam na­
dzieję, że może uda mi się wynegocjować zmianę warunków.

background image

72 CARA COLTER

Przez chwilę Mitchowi pojawiła się przed oczami wizja

kolejnego sklepiku w Miracle Harbor - przemalowanego na
różowo i zrujnowanego.

- Wyjaśnij mi, co jest nie tak z piekarnią.
- Nie zrozum mnie źle. Ta piekarnia jeszcze może okazać

się sukcesem, nie jestem niezaradna. Tyle że wolałabym otrzy­
mać w spadku jakiś butik albo na przykład sklep jubilerski.

Przemknęło mu przez myśl, że ta dziewczyna nie wie,

o czym mówi. O prowadzeniu sklepu jubilerskiego miała
równie mętne pojęcie, jak o wypiekach.

- Myślisz, że taka zamiana byłaby w ogóle możliwa?

- zapytała z nadzieją w głosie.

- Nie znam dokładnie tej sprawy, ale zaryzykowałbym

twierdzenie, że raczej nie.

- Och. - Spojrzała na niego z ukosa. - A może wiesz, od

kogo dostałam ten prezent?

- Nie. To jest utajnione. Zresztą nawet gdybym wiedział,

nie mógłbym ci powiedzieć.

- Nie zechciałbyś.
- Nie mógłbym.
- Aha.
- Wnioskuję w takim razie, że sytuacja nie uległa popra­

wie od poniedziałku, kiedy miałem przyjemność zapoznać
się z nią na własne oczy?

Przez resztę tygodnia nie odwiedził piekarni ani razu.

Unikał tej wizyty jak ognia, chowając się przed ojcem pod­
czas przerw na lunch.

- Co się właściwie stało?

Odwróciła się do okna, więc wyciągnął rękę i chwycił jej

dłoń. Teraz musiała na niego spojrzeć.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 73

- Ach, nic się nie stało.
- W mojej pracy jestem przyzwyczajony do wyciągania

prawdy z najbardziej opornych klientów, a ty w dodatku zu­
pełnie nie umiesz kłamać.

- Sama nie wiem, czy to lubię, czy tego nie znoszę, ale

zawsze udaje ci się dojrzeć coś, czego inni nie dostrzegają

- szepnęła. - Wszyscy zawsze wierzą w moje kłamstewka.

- A dlaczego musisz kłamać?
- Bo jestem przerażona.
Zdobyła się na szczerość! Słuchał jej teraz bardzo uważ­

nie, patrząc z troską.

- Ból nóg jest nie do zniesienia, połamałam wszystkie

paznokcie. - Na dowód wyciągnęła w jego stronę dłoń. Sta­
rannie unikała jego wzroku.

- Domyślam się, że to nie wszystko.

Spojrzała na niego niespokojnie. Cofnęła dłoń.

- Czy nie moglibyśmy raczej porozmawiać o możliwości

zamiany tej piekarni na coś innego?

- Wolałbym dowiedzieć się najpierw, co skłoniło cię do

złożenia broni.

- Jest zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam - przy­

znała ze smutkiem, bezradnie wzruszając ramionami.

- To znaczy jak? - Mitch wiedział, że zbliżają się do

sedna problemu.

- Wyobrażałam sobie, że będzie fajnie. Miło, łatwo

i przyjemnie. A tymczasem znienawidziłam dźwięk towa­
rzyszący otwieraniu drzwi. Bo on ogłasza przybycie kolej­
nych klientów i oznacza więcej naczyń do zmywania. A sto­
liki jakoś nie chcą się same posprzątać. Kilka dni temu wy­
stawiłam stoliki na zewnątrz i zaraz pojawił się jakiś gość,

background image

74 CARA COLTER

który oznajmił, że nie mam na to pozwolenia. Do tego chwilę
potem wiatr porwał moje nowe obrusy.

Mitch patrzył uważnie. Był świadkiem, jak stopniowo

otwierają się zapory i wylewa się z niej powódź żalu.

- Luigi wścieka się na mnie z powodu jakiejś zakichanej

rury, jakaś baba nawrzeszczała na mnie, bo dekoracja na
torcie urodzinowym dla córki była nie w tym kolorze, ludzie
wychodzą zniecierpliwieni, kiedy nie zdążę podejść do nich
wystarczająco szybko. Jeśli pomylę się przy wydawaniu resz­
ty, traktują mnie jak złodziejkę. Przez dwie godziny po za­
mknięciu lokalu zmywam naczynia. Po prostu dłużej tego nie
zniosę!

Tak, od początku wiedział, że jej pomysły zaprowadzą ją

na manowce. Dlaczego więc teraz widok załamanej Brittany
tak bardzo nim wstrząsnął?

- Nie zniosę- zakończyła, usiłując nadać głosowi pogod­

niejsze brzmienie, - Możesz coś wymyślić? Już nie musi być

jubiler, ale chociażby jakiś mały sklepik z odzieżą...

- Musiałby zająć się tym mój ojciec.
- Wolałabym z nim o tym nie rozmawiać.
- Dlaczego?
Nie potrafił zrozumieć nikogo, kto wolał radzić się jego,

zamiast Jordana Hamiltona. Jordan był uczynny i dyskretny.
Połowa właścicieli różnych firm w Miracle Harbor regular­
nie odwiedzała ich kancelarię, żeby zasięgnąć jego porady
albo zwyczajnie z nim pogawędzić.

- Ojej, Mitch. Twój ojciec jest taki uprzejmy i dobry. Po

prostu umarłabym ze wstydu, gdybym musiała przyznać się

mu do poniesionej klęski - odpowiedziała szybko. - Bo je­
stem na nią skazana. Ale posłuchaj, sporo o tym myślałam.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

75

Jeżeli nie wolno mi się zamienić, może mogłabym wydzier­
żawić piekarnię, na przykład Luigiemu. Byłby najszczęśli­
wszym człowiekiem pod słońcem, gdyby udało mu się ode
mnie uwolnić.

Jasne było, że uznała się za pokonaną.
Była niby taka pełna życia i energii, dlaczego więc tak

szybko się poddała?

- Możesz mi jakoś pomóc? - zapytała.
- Chyba tak - powiedział.
Na chwilę w jej oczach pojawił się błysk nadziei.
- Ale nie w taki sposób, jakiego ode mnie oczekujesz.
- Co masz na myśli?
- Wydaje mi się, że działasz trochę zbyt pochopnie - po­

wiedział cicho. Wolał nie mówić jej na razie, że jeśli teraz
pozbędzie się piekarni, to już nigdy nie uwolni się od poczu­
cia przegranej. Będzie dźwigać to brzemię do końca swych
dni. Wiedział, że takie doświadczenie mogłoby ją zupełnie
odmienić. Zgasić w niej ten jasny płomień i radość życia.
Zmienić marzycielkę w realistkę.

Podobną do niego.
A na tym świecie było już wystarczająco wielu realistów

i pragmatyków.

- Ale ja naprawdę się starałam. - Pochyliła się w jego

stronę. - Mitch, ja naprawdę się starałam!

- Przez cały tydzień? - zapytał ironicznie.

Spojrzała na niego ze złością.

- Nie masz pojęcia, jaka jestem zmęczona! Kiedy wstaję

rano, mój zmysł powonienia od razu atakuje zapach pieczo­
nego chleba. Nienawidzę tego zapachu, bo on oznacza, że
Luigi jest już w pracy i zdążył napełnić dwa zlewy brudnymi

background image

76

CARA COLTER

naczyniami. Mycie nie należy do jego obowiązków. Jestem
w piekarni na godzinę przed otwarciem, czyli o szóstej, przy­
gotowuję kawę, usiłuję pozmywać naczynia. Potem zaczyna
dzwonić telefon i pojawiają się pierwsi klienci. Zostawiają

po sobie bałagan... Starałam się. Nie potrafię ciężej praco­
wać. Po prostu nie potrafię.

- Chyba wiem, jak temu zaradzić. Posłuchaj, pracuję

w pewnej organizacji, która pomaga trudnej młodzieży.
Trudnej, to znaczy takiej, której zdarzyło się na przykład
wejść w jakiś mały zatarg z prawem. Czasami najważniejszą
rzeczą jest znalezienie kogoś, kto dałby tym dzieciakom dru­
gą szansę. By mogli znowu zacząć normalnie funkcjonować
w społeczeństwie.

- Ty pracujesz z trudną młodzieżą?

Mitch zastanawiał się, czy powinien się obrazić za to

niedowierzanie w jej głosie.

- Tak.
- Dlaczego? - zapytała.
Wzruszył ramionami.
- Kiedyś byłem jednym z nich. I ktoś mi wtedy pomógł.
- Jordan - zgadła.
- Tak.
- Co przeskrobałeś?
- Nic wielkiego. Jordan zwrócił na mnie uwagę, kiedy

przyłapano mnie na kradzieży motocykla.

- Wiedziałam - szepnęła zamyślona. - Ty i motocykle.

Od początku tak mi się zdawało.

Jakim cudem? Nikt z jego znajomych nigdy nie domyślił­

by się, że uwielbiał motocykle. A już na pewno nie Monika.
No i na szczęście żaden z jego klientów.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 77

- Może wrócimy do rzeczy? Czyli do twoich proble­

mów? Brittany?

- Mitch, uważam, że to cudownie, że pomagasz tym dzie­

ciakom, ale ja się do tego nie nadaję. Dzieci mnie nie znoszą.
Nawet moja siostrzenica Belle. Zapytaj Abby.

Musiała zauważyć jego rozdrażnioną minę, bo dodała

szybko:

- Mitch, wiem, co mówię. Próbowałam pomagać przy

organizacji balów charytatywnych, przyjęć bożonarodzenio­
wych dla biednych dzieci i tym podobne. I zawsze wycho­
dziłam na idiotkę, zrobiłam albo palnęłam coś niewłaściwego
lub nietaktownego. Od razu widać, że jestem... - Urwała.

Mitch wciąż nie wyglądał na zbyt zadowolonego ani

szczególnie przekonanego.

- No dobrze. Prawda jest taka, że nie stać mnie na opła­

cenie pracownika. Nie znam się zbyt dobrze na księgowości,
ale mój pierwszy tydzień będzie finansową katastrofą.

- Mogłabyś ubiegać się o pomoc rządową. Dopłacą po­

łowę do pensji twojego pracownika, jeśli zatrudnisz któreś
z tych dzieci.

- Naprawdę? - Jej głos nie zabrzmiał zbyt radośnie.
- Naprawdę. Dlatego mogłabyś sobie pozwolić na zatrud­

nienie dziewczyny do sprzątania i zmywania. Przynajmniej
na godziny szczytu.

Leciutko pojaśniały jej oczy. Uniosła nawet nieco ramio­

na, jakby w tej chwili nie dźwigała już na nich trosk całego
świata. Już prawie się uśmiechała.

I nagle jej uśmiech przybladł.
- Powiedziałeś, że te dzieciaki weszły w zatarg z pra­

wem? Czy tak?

background image

78

CARA COLTER

Skinął głową, przypatrując jej się uważnie.

- Mógłbyś rozwinąć ten temat?
- Są nieletni. Ich akta są utajnione.
- Chociaż trochę... Czy w grę wchodzą morderstwa?
- Nie. Ale właściwie wszystko poza tym. Także kradzieże

i rozboje.

- Skąd mam wiedzieć, że nie będą mnie okradać?
- Ufasz mi, czy nie? - zapytał cicho i w odpowiedzi uj­

rzał w jej oczach światło. Nie był pewien, czy zasłużył sobie
aż na taką reakcję.

- Ufam ci - powiedziała stanowczo.
Jej słowa potraktował jak najwspanialszy prezent.

Skończyła się poranna godzinna szczytu. Był poniedzia­

łek. Kolejny poniedziałek jej pracy w piekarni. Jak mogła
dać się namówić temu złotoustemu prawnikowi i pozostać
w tym piekle kolejny dzień, kolejny tydzień? Gdyby nie on,
poranne zmywanie byłoby już zmartwieniem kogoś innego.

Luigiego. A teraz czekało ją jeszcze spotkanie z nieletnim
kryminalistą.

Tkwiła wciąż tutaj, podczas gdy przy tej samej ulicy wy­

stawiono na sprzedaż mały sklepik odzieżowy. Mogłaby go

prawdopodobnie kupić za pieniądze uzyskane od Luigiego.

Nic dziwnego, że ten sklep splajtował. Paskudne ubrania na
wystawie mówiły same za siebie. Ona z pewnością miałaby

pomysł, jak urządzić w tym miejscu elegancki butik.

- Dzień dobry.
Podniosła głowę znad półki z pączkami. Musiała poukła­

dać uszczuplone zapasy. Same pączki. Żadnych tortów cze­
koladowych. I nie będzie więcej tortów, zapowiedział Luigi,

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 79

dopóki ktoś nie naprawi tej cholernej rury. Zresztą jej lodów­
ka aż pękała w szwach od czekoladowych tortów, które nie
nadawały się już do sprzedaży, ale których nie miała serca
wyrzucić.

Po drugiej stronie lady stała młoda dziewczyna, przestę-

pując z nogi na nogę. Miała zniszczone farbowaniem włosy
i mocny makijaż, który nadawał jej zmęczony wygląd, cho­
ciaż nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Żuła gu­
mę. Miała na sobie znoszone ubranie, które dawno wyszło
z mody.

- Jestem Laurie Rose. Przysłał mnie pan Hamilton.
Moja pierwsza kryminalistka, pomyślała Brittany, przy­

glądając się uważnie swej rozmówczyni. Laurie Rose wyglą­
dała na twardą dziewczynę/Rozglądała się w tej chwili po
piekarni.

Czyżby już planowała, co można tu zwędzić? - zastana­

wiała się gorączkowo Brittany. Czy powinna spytać dziew­
czynę o jej przeszłość?

W tym jednak momencie ich oczy na chwilę się spotkały

i zrozumiała, że ma przed sobą wystraszoną nastolatkę. Zro­
zumiała, czego boi się Laurie Rose. Odrzucenia i gorzkiego
smaku porażki. Nie, nie będzie jej o nic pytać.

Powiedziała przecież Mitchowi, że mu ufa.
- Witaj, Laurie - odezwała się łagodnym głosem. - Czy

pan Hamilton mówił ci, że mam tu małe problemy?

Laurie Rose potrząsnęła głową.
W jakiś niepojęty sposób Brittany domyśliła się, że naj­

lepszym sposobem na pozyskanie zaufania tej dziewczyny
będzie przyznanie się do własnej słabości. Odetchnęła głębo­
ko i kontynuowała.

background image

80 CARA COLTER

- Widzisz, dopiero zaczynam w tym biznesie i na razie

niezbyt dobrze mi idzie.

Laurie miała zdecydowanie zaskoczoną minę. Jej spojrze­

nie powędrowało w stronę stolików zastawionych brudnymi
talerzykami i filiżankami.

- Bardzo przydałaby mi się pomoc przy zmywaniu

i uprzątaniu stolików.

- Żaden problem - powiedziała dziewczyna.
- Niestety nie mogę cię zatrudnić na więcej niż kilka

godzin dziennie - ostrzegła ją. - I nie mogę ci zapłacić zbyt
dużo.

- Nie szkodzi.
- Czy nie powinnaś o tej porze być w szkole?
- A niby po co? Jestem za głupia na naukę. - Laurie

spojrzała ponuro.

- Hmm.
- Ale zmywać potrafię. I to jeszcze jak. Całe życie nic

innego nie robię.

- Aha.
- Jeśli szuka pani geniusza, to ja się wycofuję. W porząd­

ku, nie zależy mi.

Jednak Brittany domyśliła się, że jej zależało. I to bardzo.
- Kiedy mogłabyś zacząć?
Laurie rzuciła jej zaskoczone spojrzenie.
- Ma pani zamiar mnie zatrudnić?
- Czemu nie?
- Pan Hamilton powiedział, że zapyta mnie pani o mnó-

stwo spraw, o to, gdzie wcześniej pracowałam, jak się uczy­

łam. Ćwiczył ze mną odpowiedzi. Prawdę mówiąc, nie spo­
dziewałam się, że pójdzie tak łatwo.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 81

Wyobraziła sobie Mitcha, udzielającego instrukcji Laurie,

podpowiadającego dziewczynie, w jaki sposób powinna od­
powiadać na pytania. Zrobiło jej się ciepło koło serca. Pod

swoją szorstką powierzchownością Mitch ukrywał niezwykłą
wrażliwość. Właściwie od początku się tego domyślała.

- Widzisz, Laurie - powiedziała. - O zatrudnianiu pra­

cowników wiem mniej więcej tyle samo, ile o prowadzeniu
piekarni. Samej mi ciężko, więc jeśli zgodzisz się zmywać
naczynia i sprzątać ze stolików, to będę ci szczerze zobowią­
zana.

- Trafiłam do aresztu - powiedziała Laurie, przyglądając

jej się badawczo.

- No cóż.
- Nie raz.
- Tak.
- Mogę pani opowiedzieć.
- Raczej nie teraz, Laurie. Może kiedyś będziesz rzeczy­

wiście chciała mi o tym opowiedzieć. Na razie najważniejszą
sprawą jest opanować panujący tu chaos. Może spróbujemy
przez tydzień i jeśli będzie nam razem dobrze szło, to dosta­
niesz tę pracę. Co ty na to?

- Świetnie - zgodziła się Laurie i uśmiechnęła się. W tej

chwili wyglądała jak uradowane dziecko, a nie zahartowana
przez życie dziewczyna. Brittany pomyślała, że pod tym
okropnym makijażem kryje się całkiem ładna buzia.

- No, to załatwione - powiedziała. - Mam nadzieję, że

możesz zacząć w miarę szybko?

- Na przykład od zaraz? - zapytała Laurie z nadzieją

w głosie.

Brittany się uśmiechnęła.

background image

82 CARA COLTER

- Miałam nadzieję, że powiesz coś takiego.
Nagle poczuła się szczęśliwa, że zaufała Mitchowi. Za

żadne pieniądze nie udałoby jej się kupić takiej radości, jaka
emanowała z Laurie.

- Bardzo pani dziękuję.
- Wiesz co, Laurie? Jeśli nie chcesz zostać zwolniona, to

nie mów do mnie per pani.

- Ale pan Hamilton...
- Pan Hamilton nie musi wiedzieć wszystkiego - ucięła

i obie się roześmiały.

Do piątku „Boskie wypieki" stały się zupełnie innym

miejscem. Laurie zaatakowała swoje obowiązki z milczącym
uporem. Kiedy stoliki były już uprzątnięte; a naczynia po­
zmywane, wycierała kurze, myła półki. W końcu wszystko
lśniło. Przychodziła wcześnie rano i wychodziła późno. Nie
słuchała, kiedy Brittany wysyłała ją do domu. Nie przejmo­
wała się, kiedy Brittany tłumaczyła jej, że nie może zapłacić
więcej, niż się umówiły. Laurie najwyraźniej wolała być tutaj,
niż wracać do domu.

Brittany wciąż bardzo bolały nogi, ale widok krzątającej

się z zapałem Laurie skutecznie powstrzymywał ją od skar­
żenia się na los. Prawdę mówiąc, znów zaczęła snuć śmiałe

plany na przyszłość.

Było jej jedynie trochę przykro, że Mitch nie zajrzał zo­

baczyć, jak sobie radzą. Przyszedł raz, tylko na chwilę, by
poinformować ją, że jej podanie o dofinansowanie płacy
Lamie zostało rozpatrzone pozytywnie. Zachowywał się wte­
dy bardzo oficjalnie, a miała nadzieję na chwilę miłej poga­
wędki.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 83

Gdyby tylko zechciał jej dać drugą szansę!
Inni prawnicy z jego biura pojawiali się czasami, zajrzał

nawet Farley Houser. Dlaczego odmówiła, gdy zaprosił ją na
kolację? On z pewnością nie miałby nic przeciwko flirtowi.

- Chyba nie masz zamiaru wyrzucać tego wszystkiego?
Był piątkowy wieczór i właśnie kończyły sprzątać.
- Nie wytrzyma do poniedziałku.
- Czy pozwolisz mi to zabrać?
- Oczywiście.
- Do ośrodka - wymamrotała niewyraźnie Laurie, i Brit­

tany domyśliła się, że dziewczyna po raz pierwszy ją okła­
mała. Laurie chciała zanieść jedzenie do domu. Nagle Brit­
tany poczuła ochotę, by przytulić do siebie to dziecko, które
na każdy głośniejszy odgłos za plecami reagowało nerwo­
wym drżeniem. Nie wiedziała jednak, jak to zrobić, zamiast
tego więc zaproponowała:

- Laurie, może chciałabyś dowiedzieć się paru rzeczy

o makijażu?

I tak, za zamkniętymi drzwiami piekarni, usadziła Laurie

Rose na krześle i starannie wytarła jej okropny makijaż, po
czym jeszcze staranniej nałożyła zupełnie nowy.

- Moje własne siostry mi na to nie pozwalają - poskar­

żyła się, patrząc z satysfakcją na swoje dzieło. - Jesteś goto­
wa? - zapytała, podając Laurie lusterko.

Laurie przyjrzała się swojej twarzy i westchnęła.
- Ale ja ładnie wyglądam - uśmiechnęła się.
- Nie wiedziałaś, że jesteś śliczna? - zapytała Brittany.

- Mogłybyśmy coś zrobić także z twoimi włosami.

- Naprawdę? Proszę! Jutro mamy wieczorek taneczny

w ośrodku.

background image

84

CARA COLTER

Chichocząc jak dwie nastolatki, próbowały różnych fry­

zur, by zdecydować się wreszcie na prosty kok. Laurie była
zachwycona.

Tego wieczoru Brittany nie czuła się tak zmęczona jak

zawsze. Czuła się prawie szczęśliwa.

A jej radość zwiększyła się jeszcze, gdy po powrocie do

domu odsłuchała wiadomość od Mitcha. Zapraszał ją na ju­
trzejszy wieczorek taneczny, podczas którego miał być opie­
kunem.

To była jej druga szansa. Nie zamierzała jej zmarnować.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mitch odłożył słuchawkę i usiadł, przyglądając się telefo­

nowi, jak gdyby to był jakiś kosmiczny stwór. Przybył nie
wiadomo skąd i teraz kusił go: zadzwoń do niej, zadzwoń,
zadzwoń.

- Zadzwonić do niej? I co dalej? - zapytał głośno. -

O czym niby mam z nią rozmawiać? O piekarni? O Laurie
Rose?

Czuł się zakłopotany. Trzydziestojednoletni mężczyzna,

który znał różne ciemne strony życia, a zupełnie nie umiał
rozmawiać z kobietami...

No, nie warto się oszukiwać. Jego problem dotyczył tylko

tej jednej kobiety.

Mitch zastanowił się głęboko i doszedł do całkiem saty­

sfakcjonującego wniosku. Nie potrafił rozmawiać z Brittany,

ponieważ ją interesowało głównie zamążpójście, jego nato­
miast zachowanie stanu kawalerskiego.

Ona dążyła do jasno określonego celu, przez co nawet

zwykła rozmowa nabierała niebezpiecznych podtekstów.

On zaś nie potrafiłby powiedzieć, czego tak naprawdę

w życiu chce. A właściwie nie chciał niczego, dopóki na
horyzoncie nie pojawiła się Brittany.

Do tej pory uważał się za człowieka zadowolonego z ży­

cia. Lubił swoją pracę i swoje miasto, swój dom ze szkła

background image

86

CARA COLTER

i drewna tuż nad oceanem. Lubił także swoją pracę z mło­
dzieżą.

Nie sądził, że samokontrola to wada.
Ale od czasu ich tańca podczas wesela Abby, dwa tygo­

dnie temu, nie czuł się ani zadowolony, ani opanowany.
Nagle jego jasny zazwyczaj umysł zaczął mu płatać figle,
myśli coraz częściej dryfowały w obszary, o których istnie­
niu nie chciał pamiętać. Wspominał oczy Brittany, kształt jej
warg, zarys piersi. Nawet myśl o różowych plamach na jej
włosach wywoływała uśmiech, czasami w najmniej odpo­
wiednim momencie.

- Nie, Wysoki Sądzie, nie uważam tego za śmieszne.
Dobrze. W końcu się poddał. Zadzwonił do niej. Na szczę­

ście jej nie było. Spojrzenie na zegarek uświadomiło mu

jednak, że powinna już wrócić z pracy. Chyba że poszła na

randkę z którymś z kandydatów na męża?

Zdecydowanie zbyt często się nad tym zastanawiał. Czy

ona zdaje sobie sprawę, że te wszystkie bubki są zaintereso­
wane jedynie wspólnymi kąpielami w pianie? Do tego jesz­
cze Farley paraduje po biurze dziwnie zadowolony, pogwiz­
dując coś wesoło. To wszystko powodowało, że Mitch cho­
dził po kancelarii chmurny i ponury.

- Ja się krzywię, tato? Niby dlaczego?
W chwili takiej słabości zadzwonił do niej i kiedy długo

nie odbierała, wyobraził sobie, że pewnie wyszła gdzieś
z Farleyem albo innym facetem. Dlatego zupełnie zapomniał,
że mieli porozmawiać o piekarni i Laurie Rose. Wspomniał
za to o jutrzejszym wieczorku tanecznym. Jakby taniec z nią
mógł ułatwić mu zachowanie resztek samokontroli...

Ale czym tu się martwić? Przecież ona na pewno nie

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 87

wybierze się jako opiekunka na tańce do ośrodka dla trudnej
młodzieży. Brittany z pewnością wolałaby pójść na elegancki
bal, wmieszać się w tłum zblazowanych i sławnych gości, pić
drogiego szampana...

Poza tym, kiedy widzieli się ostatnio, narzekała na bolące

stopy. Kobieta z odrobiną zdrowego rozsądku i bolącymi
stopami nie wybierze się na tańce. Doszedł do wniosku, że
nie ma się czym martwić. Miał tylko pewne wątpliwości co

do zdrowego rozsądku panny Patterson...

Zadzwonił telefon. Mitch prawie podskoczył w miejscu

i spojrzał na ekranik z identyfikacją numeru. B. Patterson. To
ona!

- Słucham?
- Cześć, Mitch.
- Witaj.
- Ciągle w pracy?
- Właśnie się pakuję.
- Czy ty nie masz życia prywatnego? - zapytała i zaśmia­

ła się radośnie. Zupełnie jak gdyby nie stała wiele godzin za

ladą, sprzedając pączki i parząc kawę. Zupełnie jak gdyby
spędziła dzień na grze w tenisa albo jakimś innym, przyje­
mnym zajęciu bogatych dziewczyn z Kalifornii.

- Oczywiście, że mam życie prywatne.
- Oj, nie ma się o co od razu obrażać.
- Przecież się nie obrażam.
- Mitch, miałeś dziś zły dzień?
Przez chwilę walczył z nagłą pokusą opowiedzenia jej

o wszystkim, co mu się tego dnia przydarzyło. O śmiesznych

i smutnych, a także obojętnych zdarzeniach, które wypełniły

jego czas. Z pokusą podzielenia się strachem, jaki odczuwał

background image

88 CARA COLTER

w momentach, gdy jego ojciec nagle w pół zdania zapomi­
nał, o czym mówi.

- Skądże - odpowiedział szorstko. - Miałem świetny

dzień.

- Ja też. Świetny dzień i cały tydzień, prawdę mówiąc.

Dzięki Laurie Rose. Ta dziewczyna jest naprawdę wspaniała.

- Cieszę się, że ją polubiłaś.
- Chętnie wybiorę się na wasz wieczorek taneczny. Przy­

jedziesz po mnie? I w co mam się ubrać? Jest jakiś motyw

przewodni?

- Motyw?
- No wiesz, na przykład lata dwudzieste albo coś po­

dobnego.

- Nie licz na to - odpowiedział cierpko. - Przyjdzie po

prostu kilkoro dzieciaków i puścimy jakieś płyty.

- Laurie Rose zabrała trochę wypieków, jakie nam dziś

zostały, ale mam przeczucie, że nie były przeznaczone na ten
wieczór taneczny.

Zastanowiła go nagła powaga i smutek w jej głosie.

A więc była na tyle wrażliwa, by dostrzec problemy innych.

- Laurie pochodzi z wielodzietnej rodziny - wyjaśnił. -

Nie wiedzie im się zbyt dobrze.

Poczuł się nagle samotny. Wolał jednak, żeby ona się tego

nie domyśliła.

- Prawdę mówiąc, ten wieczorek może zupełnie nie przy­

paść ci do gustu. Chyba wolisz imprezy nieco innego rodzaju.
- Mitch wstrzymał oddech. Czekał na jej odpowiedź. Miał
nadzieję, że odmówi, a jednocześnie chciał, by wyraziła zgo­
dę. Jego ścisły umysł prawnika buntował się przeciwko ta­
kiemu brakowi logiki.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

89

Buntownik triumfował. *
- Nie wyobrażam sobie, jakie nudne byłoby życie, gdy­

byśmy robili tylko to, do czego przywykliśmy. Ja z pewno­
ścią nie kupię kolejnej piekarni.

Uśmiechnął się mimo woli. Ta dziewczyna potrafiła go

rozbawić.

- Czyżbyś jednak trochę polubiła swoją pracę?
- No cóż, nie mam więcej samobójczych myśli, kiedy

patrzę na tę cholerną rurę. Na razie jeszcze na zamierzam się
na niej powiesić.

Zaśmiał się.
- Przyjadę po ciebie jutro koło ósmej.
Kiedy odłożyła słuchawkę i umilkł już jej śmiech, Mitch

nadal siedział przy telefonie. Zastanawiał się, po co ciągnie

tę znajomość, skoro nie chce się wiązać z Brittany? Było
w niej coś zniewalającego, ale następnego dnia Mitch posta­
nowił wziąć się w garść. Nie będzie więcej zwracał uwagi na

jej wdzięki. Tylko przez chwilę buntownik w jego duszy

zastanawiał się, co zrobi, jeśli Brittany włoży czerwoną suk­
nię. Mitch bardzo lubił czerwone suknie.

- Abby, czy mogłabyś mi pożyczyć swoją czerwoną su­

kienkę? - Jeszcze tego wieczoru zadzwoniła do swojej sio­
stry. - Tę, którą miałaś na sobie w dniu mojego przyjazdu do
miasteczka. Tę, w której olśniłaś Shane'a do tego stopnia, że

jadł ci z ręki. Co ja mówię, on po prostu czołgał się u twych

stóp!

- Co ty opowiadasz? Nie wkładałam jej z taką myślą! Jak

coś takiego mogło ci przyjść do głowy? - Głos Abby zdradzał
prawdziwą zgrozę.

background image

90

CARA COLTER

- Oj siostrzyczko, oczywiście, że po to ją wkładałaś, tyl­

ko jesteś zbyt niewinna, żeby uzmysłowić sobie swoje własne
motywy. - Zaśmiała się. - Ja natomiast doskonale zdaję

sobie sprawę z tego, co robię. Zagięłam na niego parol i musi

być mój.

- Kto taki?
Nawet siostrze wolała się nie przyznawać, że chodzi

o Mitcha.

Skończyła przygotowania i spojrzała na swoje odbicie

w lustrze. Wyglądała wspaniale. Żadnej farby we włosach ani
plam na ramionach. Okręciła się na pięcie i poczuła, jak
suknia delikatnie wiruje w powietrzu wokół jej nóg. Dziś

pozwoli sobie na piruety!

Już widziała minę Mitcha, kiedy ją zobaczy. Jego mroczne

spojrzenie, które przyprawiało ją o przyśpieszony puls...
Dziś wieczorem Mitch pozna jej prawdziwe oblicze. Będzie
groźna, piękna i wyrafinowana.

Nagle zatrzymała się w pół obrotu i zaczęła nasłuchiwać.

Z dołu, z piekarni, dobiegał jakiś niepokojący odgłos. Rzu­
ciła się do drzwi, zbiegła tylnymi schodami i wpadła na za­
plecze. Miała nadzieję, że się myli. Niestety, jej obawy oka­
zały się prawdziwe. Podłoga zalana była wodą. Sięgnęła do
kontaktu, ale światło nie chciało się zapalić. Ostrożnie weszła
do środka. Lodowata woda sięgała jej kostek.

- O nie! - jęknęła i zaczęła brodzić w stronę zlewu. To

nie to, obydwa kurki były porządnie zakręcone. Kiedy jej
oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zdała sobie sprawę, że
woda spływa z góry. Podeszła bliżej, usiłując zlokalizować
źródło przecieku, gdy nagle, bez ostrzeżenia, feralna rura

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

91

puściła i kaskada lodowatej wody wylała się Brittany na gło­
wę, prawie zwalając ją z nóg. Krzykąęła.

To był jeden z tych momentów, kiedy kobieta potrzebuje

mężczyzny. Kogoś, kto by się nią zajął, pomógł jej uporać

się z kłopotami.

W pierwszej chwili, nieco irracjonalnie, pomyślała ze

smutkiem, że los się na nią uwziął. Jak to możliwe, że przy­

darza jej się coś takiego? Miała być piękna i wyrafinowana,
a tu proszę - zmokły szczur!

- Tutaj jestem! - W tej chwili szczękała już zębami.

W świetle otwartych drzwi dostrzegła jego sylwetkę. Szedł w jej
stronę. Silny i spokojny mężczyzna, który wie, co robić.

- Nie ruszaj się!
Tylko czy musiał zawsze wydawać rozkazy? Jak ma się

nie ruszać, kiedy stoi w strumieniach zimnej wody, która
niszczy jej fryzurę i sukienkę jej siostry? Zrobiła krok w jego
stronę.

- Stój w miejscu!
Usłyszała w jego głosie przerażenie, toteż posłusznie wy­

konała polecenie.

- Dlaczego?
Cisza. Zniknął gdzieś w ciemności, po czym, ku jej uldze,

po chwili pojawił się znów, blisko niej, podniósł ją i przycis­
nął do siebie.

- Na szczęście bezpieczniki się wyłączyły. - Mitch wciąż

trzymał ją w ramionach. I patrzył na nią tak właśnie, jak
o tym cały wieczór marzyła. Tylko co było tego przyczyną?
Przecież nie jej mokra i przylepiona do ciała sukienka. Ani
prezentujące się nadzwyczaj żałośnie włosy. Ach, ci męż­
czyźni. Czy muszą być aż tacy skomplikowani? Kobiety są

background image

92 CARA COLTER

w porównaniu z nimi takie prostolinijne i otwarte, że od razu
wiadomo, o co im chodzi, westchnęła w duchu.

- Bezpieczniki? - zapytała. Już nie czuła strachu. W jego

ramionach nic jej przecież nie groziło. Miał takie silne ręce.

- Gdyby woda dotarła do któregoś gniazdka...
Poczuła, że Mitch drży lekko.
- Chcesz powiedzieć, że mógł mnie porazić prąd?
- Chcę powiedzieć, że jak cię następnym razem zaleje, to

powinnaś zadzwonić po hydraulika. Albo po straż pożarną,
numer 911. Albo do mnie.

- Zawsze mi nakazujesz, co mam robić.
- Chyba najwyższy czas, żeby ktoś zaczął to robić - po­

wiedział łagodnie.

- Do tej pory jakoś udało mi się przetrwać bez cudzych rad.
- Chyba tylko cudem.
Postawił ją na ziemi, przy drzwiach.
- Znajdę zawór wody, bo inaczej tu utoniemy.
Odwrócił się, a ona przez moment miała ochotę mu wy­

tłumaczyć, że bywają w życiu takie chwile, kiedy nie należy
kierować się wyłącznie zdrowym rozsądkiem. Nie odezwała
się jednak. Mitch za to odwrócił się do niej i spojrzał na nią
w ciemności.

- Czy to jest czerwona suknia?
- To była czerwona suknia - powiedziała grobowym gło­

sem i westchnęła.

- Idź się przebrać.
Znowu rozkazy.
Z kieszeni marynarki Mitch wyciągnął kartkę i zapisał na

niej numer.

- To jest numer do Laurie Rose. Możesz do niej zadzwo-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

93

nić? Powiedz jej, co się stało. Niech zawiadomi inne dziecia­
ki, że musieliśmy odwołać imprezę.

- Ale tańce! Nie możemy im tego zrobić!
- Akurat te dzieciaki świetnie sobie zdają sprawę, że

w życiu nie wszystko idzie zgodnie z planem. Nic im nie
będzie. Zorganizujemy ten wieczór w innym terminie.

Teraz, kiedy tak bardzo chciała ponownie z nim zatań­

czyć, on odwoływał wszystko z powodu odrobiny wody.

- Słuchaj, pójdę się przebrać i jeszcze zdążymy.
- Trzeba usunąć choć część wody już teraz, o ile oczywi­

ście chcesz ocalić twoją piekarnię.

- Ocalić piekarnię?
- Pomyślałaś, co może się stać, kiedy ta woda przeniknie

przez podłogi i zaleje instalację elektryczną?

- O rany!
- Idę się rozejrzeć w sytuacji, a ty tymczasem zadzwoń

do Laurie. Jeśli odwołamy imprezę, jakoś to przeżyją. Nie
chcę, by pocałowali klamkę, myśląc, że dorośli zawiedli ich
po raz kolejny.

Pośpieszyła na górę i zadzwoniła do Laurie. Dziewczy­

na bardzo się przejęła, jednak nie tyle wiadomością o odwo­
łanej imprezie, co tym, że w piekarni Brittany wydarzyło się
nieszczęście.

Czerwona sukienka powędrowała do wanny. Wspaniała

kreacja sprzed piętnastu minut wyglądała teraz nader żałoś­
nie. Cokolwiek by Brittany w tej chwili włożyła, musiało się
zamoczyć i zniszczyć. Wzdychając więc ciężko, wciągnęła
niezbyt atrakcyjne ogrodniczki, w których malowała piekar­
nię, podwinęła nogawki do kolan, włożyła stary, powyciąga­
ny podkoszulek i pobiegła z powrotem.

background image

94

CARA COLTER

- Mój ojciec powinien mieć pompę - powiedział Mitch

na jej widok. - Chcesz ze mną jechać?

Oczywiście, że chciałaby z nim jechać, jednak w ciągu

tych dwóch tygodni już zrozumiała, że nie zawsze powinna

robić to, na co ma ochotę.

- Lepiej zacznę usuwać wodę.

Kiedy została sama, wzięła się ostro do roboty.
Mitch wrócił dosyć szybko, przywożąc pompę i latarnię.

Przyjrzeli się wnętrzu piekarni w jej tajemniczym świetle.
Wyglądało tu jak na tonącym statku. Naczynia i papiery uno­
siły się na wodzie, potęgując przygnębiające wrażenie. Mitch
wszedł do wody bez wahania.

- Zniszczysz sobie ubranie - ostrzegła.

Spojrzał na nią bez słowa, po czym podwinął rękawy i wziął

się do pracy. W niecałą minutę wąż był podłączony do przedłu­
żacza i podciągnięty na zewnątrz do studzienki ściekowej. Brit­
tany z ulgą patrzyła, jak poziom wody zaczyna opadać.

Nagle zza rogu wyłonił się ogromny czarny samochód,

który zatrzymał się przed wejściem do piekarni. Miał tylko

jeden reflektor i urwane zderzaki. Jego pasażerowie wyglą­

dali groźnie, jak banda młodocianych opryszków.

Hieny! - pomyślała Brittany ze zgrozą, widząc, jak mło­

dzi ludzie wysypują się z samochodu.

Mitch jednak stanął przy niej i poczuła się od razu bez­

pieczniej. A kiedy spojrzała na jego twarz, zauważyła, że się
uśmiecha.

- Cześć, szefie!
Każdego z przybyłych powitał po imieniu. Wolała nie

patrzeć na ich tatuaże, nabijane ćwiekami skórzane kurtki
i przekłute nosy.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 95

- To moja znajoma, pani Patterson - przedstawił ją

chłopcom.

- Brittany - poprawiła go.
Przez kilka sekund nieśmiało się jej przyglądali, po czym

jeden z chłopców uznał ją za „niezłą laskę" i znacząco po­

klepał Mitcha po plecach.

„Niezła laska"? W tych spodniach? Z przylepionymi do

twarzy włosami? Nagle wpadła jej do głowy straszna myśl,
że tusz do rzęs na pewno się rozmazał!

- Pete, czy ty masz prawo jazdy?
Pete się skrzywił.
- Laurie powiedziała nam, co jest grane. To wyższa ko­

nieczność, szefie.

Mitch usiłował ukryć rozbawienie.
- Później ja was odwiozę - postanowił. - No to jak, go­

towi do akcji?

- Mowa. Po to przyjechaliśmy, nie?
Podążyła za nimi do wnętrza i z podziwem patrzyła, jakim

szacunkiem Mitch cieszy się wśród tej bandy. Kilka minut

później pod piekarnią zatrzymał się stary volkswagen, z któ­
rego wysypała się kolejna gromadka pomocników. Stanęli
przed piekarnią wśród wzajemnych poszturchiwań i śmie­
chów. Wszyscy mieli w rękach wiadra albo szmaty.

- Przyjechaliśmy pomóc - zawołali przez drzwi.
- W porządku. Formalności zostawimy na potem, na ra­

zie rozdzielę zadania. Daisy, sprawdź, czy wszyscy mają
wiadra. Ralph, ty zacznij zbierać to, co. pływa i zobacz, co
z tego da się jeszcze uratować. Cameron, trzeba poukładać
krzesła na stołach. Laurie, jesteś! Wspaniale!

Dziewczyna się zaczerwieniła.

background image

96 CARA COLTER

- Co zrobiłaś z włosami?
Brittany poczuła, jak coś ściska ją za gardło. W całym tym

rozgardiaszu Mitch potrafił zauważyć taki drobiazg i obda­
rzyć Laurie komplementem! Wiedział, jakie to dla niej
ważne.

- Wyglądasz ślicznie. Dobra, wszyscy na pozycje bojowe!

W tej chwili dostrzegła, że dokładnie tak samo jak ona

przed kwadransem, wszyscy mieli na sobie swoje najlepsze
ubrania. A mimo to bez wahania wchodzili w wodę. Nie
mogła nie zauważyć, jak patrzą na Mitcha. Ich szacunek
i podziw były oczywiste. Właściwie chodziło w tym o coś
więcej. O miłość. Te dzieciaki kochały mężczyznę, który na
pozór był zimny i wyniosły. Potrafiły go przejrzeć na wylot.

W niedługim czasie jej piekarnia rozbrzmiewała rados­

nym śmiechem. Niektórzy gonili się, brodząc wciąż w wo­
dzie, nie obyło się bez pojedynków na wiadra z wodą, ale

jakimś cudem robiło się coraz czyściej. Już prawie całkiem

usunęli wodę, gdy nagle Brittany została oblana od stóp do
głów. Obróciła się gwałtownie i ujrzała, że zaatakował ją
Mitch. Krzyknęła i rzuciła się za nim w pogoń, z wypełnio­
nym do połowy wiadrem. Gromadka zaczęła sekundować jej

pościgowi. Mitch uciekał zwinnie, co chwila gwałtownie
zmieniając kierunek i uważając, żeby nie wpaść na sprzęty.
W końcu jednak pośliznął się i runął na podłogę, a Brittany
z triumfalnym uśmiechem wylała mu na głowę zawartość

swojego wiadra. Mitch złapał ją za kostkę i pociągnął, tak że

upadła na niego. Przez moment wydawało jej się, że chce ją
pocałować. Reszta towarzystwa też chyba tak to odczytała,
bo rozległy się głośne okrzyki i gwizdy. Mitch roześmiał się,
pokazując białe zęby.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 97

Nagle zapanowała cisza.
Jeden z chłopców przeklął brzydko.
- Niech mnie, jeśli to nie gliny!
Wszyscy zamarli, bo teraz nie było już wątpliwości, że

słyszą syreny, a okno piekarni nagle zalał snop światła.

Jakiś głos wydał komendę, aby wszyscy wyszli z rękami

nad głową. Zobaczyli kilku policjantów z wycelowanymi
w okno lufami. Mitch poderwał się z ziemi, śmiertelnie po­
ważny.

- Zostańcie tu - rozkazał. -I niech się nikt nie rusza.
Zupełnie spokojnie założył ręce na głowę i wyszedł przed

piekarnię w snop światła. Bez cienia strachu. Brittany ode­
tchnęła z ulgą, dopiero gdy ujrzała, jak policjanci opuszczają
broń i zaczynają się uśmiechać. Dostrzegła jednak, że kilku
chłopców ma niezbyt pewne siebie miny. Na szczęście poli­
cjanci zajrzeli tylko przelotnie do wnętrza lokalu, omiatając
go światłami latarek, i zawrócili, nawet nie wchodząc do

środka.

Dosłownie po paru minutach na miejscu zjawiła się ekipa

straży pożarnej, żeby sprawdzić, czy z instalacją elektryczną
wszystko w porządku.

- Czy oni zawsze są tacy skorzy do pomocy? - zapytała.
- To sami kawalerowie - zażartował Mitch. - Pewnie

czytali twoje ogłoszenie i nie mogli się doczekać, żeby cię
zobaczyć.

- Nie żartuj. Skąd niby wiedzieliby, że to ja?
- Nie zapominaj, moja droga, że mieszkasz teraz w ma­

łym miasteczku. Tutaj wszyscy wszystko o sobie wiedzą.

Było już trochę po północy, gdy wśród ogólnego wesołego

rozgardiaszu zakończyli sprzątanie piekarni. Szkody, przy-

background image

98

CARA COLTER

najmniej w tym lichym świetle, nie wydawały się wielkie.
Strażacy odradzili włączanie elektryczności, zanim instalacji
nie skontroluje specjalista.

- Dobrze - zawołała Brittany. - A teraz każdy weźmie

sobie z lodówki coś do picia i idziemy do mnie na górę na

popcorn. Marne podziękowanie za tak wielki trud, ale chwi­
lowo nie mogę was ugościć niczym innym...

Pomocnicy wcale nie uznali jednak takiego podziękowa­

nia za marne. Zaproszenie do jej mieszkania najwyraźniej
bardzo ich ucieszyło.

- Oni są przemoczeni - powiedział do niej Mitch półgło­

sem. - Zrujnują ci meble.

- Ty chyba nigdy nie widziałeś moich mebli - roześmiała

się. - Poza tym oni właśnie zniszczyli swoje wieczorowe

kreacje. I to dla kogo? Dla zupełnie obcej osoby. Spokojnie,
wiem, co robię.

Policzyła ich. Dwadzieścioro młodych ludzi kłębiło się

w jej mieszkanku, buszując wśród płyt kompaktowych.

- Pete, słyszałeś kiedyś o zespole „Mozart"?
- W życiu, a ty o Billie Holiday?
- Czy ona czasem nie występowała kiedyś w „Ulicy Se-

zamkowej"?

Brittany weszła do kuchni. Mitch poszedł za nią.
- Jesteś przemoczona. Może się przebierzesz, a ja w tym

czasie zrobię popcorn, co?

- Mitch, nikt z was nie może się teraz przebrać, dlaczego

mam być uprzywilejowana? Garnki są tam. - Wskazała mu
półkę.

Wkrótce na wszystkich czterech palnikach kuchenki stały

garnki z kukurydzą. Mitch usiłował potrząsać nimi wszystki-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 99

mi jednocześnie. Śmiali się po cichu z komentarzy, jakie
dochodziły z pokoju na temat jej płyt. Jak na razie, żadna nie
wzbudziła wśród młodych ludzi cieplejszych uczuć.

- Hej, ja to lubię - krzyknął do nich Mitch. - To „Peter,

Paul i Mary". Klasyka.

Cisza, a po chwili gromki wybuch śmiechu, kiedy „Peter,

Paul i Mary" wylądowali na stercie już przejrzanych płyt.

Mitch spojrzał na Brittany.
- Nie spodziewałem się, że słuchasz takiej muzyki.
- Mówiłam ci, że niewiele o mnie wiesz.
- Hej, chłopaki, zostawcie tę płytę, to przecież Bette Mid­

ler! - krzyknął znowu.

Na próżno. Bette Midler nie znalazła w ich oczach

uznania.

Zanieśli do pokoju dymiące garnki z popcornem, a dziew­

czyny włączyły płytę Celine Dion z piosenką z filmu „Tita-
nik". Chłopcy zaczęli robić głupie miny, ale nie odważyli się
zaprotestować. Kiedy umilkła ostatnia piosenka, a po kuku­
rydzy pozostały tylko wspomnienia, Mitch zdecydował, że
pora wracać.

- Pete, odwiozę was do domu. I żebyś mi się nie ważył

ponownie jeździć tym gratem, dopóki nie zrobisz prawa

jazdy!

Z pokorną miną niewiniątka Pete wyciągnął z kieszeni

dokument i zamachał nim Mitchowi przed nosem, ucieszony,
że udało mu się zrobić taki świetny kawał.

- Wczoraj mi wydali! Chyba szef nie myślał, że złamał­

bym prawo, co? - Pete odwrócił się do Brittany. - Proszę
pani, wieczorek zorganizujemy w przyszłym tygodniu.
Przyjdzie pani, prawda?

background image

100 CARA COLTER

- Jeśli zostanę zaproszona.
- Przecież właśnie panią zaprosiłem? - zdziwił się niepo­

miernie chłopak.

- Ona ma na myśli szefa - syknęła mu do ucha Laurie,

jednocześnie dając mu kuksańca między żebra.

- Ach tak!
Zapadła cisza i nagle wszyscy zaczęli klaskać i głośno

skandować.

- Zaproś ją! Zaproś ją! Zaproś!
- Dobrze już, dobrze! Cisza! Czy zechciałaby pani

uświetnić swą obecnością wieczorek taneczny w przyszłym
tygodniu? Jeśli oczywiście nie nawiedzi nas tornado,
powódź, burza śniegowa lub inny kataklizm.

- Będę zaszczycona.
Jeszcze chwila śmiechu i żartów, po czym cała gromadka

wysypała się na zewnątrz i znikła w mroku nocy. Nagle
w mieszkaniu pozostała tylko ona, Mitch i Celine Dion.

- Myślisz, że poszli sobie z powodu muzyki?

. - Myślę, że poszli, bo skończył się popcorn.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Laurie, dzięki za ostrzeże... hmm, za wiadomość. Już

nie mogę się doczekać - skłamał Mitch. Wymyślił właśnie

świetny sposób, by odegrać się na winowajczyni i ocalić
własną godność.

Pogwizdując, odwiesił słuchawkę, włożył marynarkę i za­

czął szykować się do wyjścia.

- Tato, idziesz na kawę?
- Nie dziś, synu. - Czy Jordan Hamilton się zaczerwie­

nił? - Umówiłem się z Angela.

Mitch tym razem powstrzymał się od komentarza, tylko

spojrzał na ojca. Jordan Hamilton był wdowcem od czasu,
kiedy Mitch ukończył szkołę średnią. Helen, jego żona, zmar­
ła wtedy na raka piersi.

Nawet po tak długim czasie, Mitch czuł przypływ gwał­

townych emocji, kiedy myślał o swojej przybranej matce.
Helen była wspaniałą kobietą. Sama bezdzietna, przygarnęła
Mitcha i jego rodzeństwo zupełnie tak, jakby ta czwórka
urwisów była dziećmi, na które wiele lat czekała. Jej porce­
lana zamieniała się w skorupy, a kosztowne dywany pokry­
wały się trwałymi plamami, jednak Helen zawsze zachowy­
wała pogodę ducha. Miała niewyczerpane pokłady cierpliwo­

ści i ciepła.

Teraz, gdy spoglądał na ojca, Mitch zdał sobie sprawę, że

background image

102

CARA COLTER

to pamięć o Helen nie pozwala mu zaakceptować związku
Jordana i Angeli. Zrozumiał również, że było to zachowanie,
które zdenerwowałoby Helen.

Jordan przecież wyglądał na szczęśliwego. Czy to nie jest

najważniejsze? Miłość to nie tylko opiekuńczość i troska.
Gdy kogoś kochamy, przede wszystkim pragniemy dla niego
szczęścia.

Mitch westchnął.

- Baw się dobrze. I pozdrów Angelę.
Jordan spojrzał na niego nieco zdziwiony.
- A gdzie się wybierasz?
- Do naszego ulubionego lokalu.
Nie spodobał mu się uśmieszek ojca.
Wszedł do piekarni, ledwie uchylając drzwi, by nie zdra­

dził go dźwięk dzwonka. Na dwóch stolikach piętrzyły się
brudne naczynia, ale poza tym panował względny spokój.
Jeśli można czuć się spokojnie w takim wściekle różowym
wnętrzu... Brittany stała do niego tyłem i przez chwilę kon­

templował piękną linię jej pleców. Walczyła z ekspresem do
kawy. Jakaś dźwignia nagle opadła, i dziewczyna teraz ze
złością otrzepywała fartuszek z fusów.

- Panienko, proszę dwa tuziny pączków z dżemem, ale

szybko. I lepiej, żeby dżem rzeczywiście był grejpfrutowy.

Podskoczyła, gotowa ofuknąć niecierpliwego klienta, ale

nagle, widząc Mitcha,- roześmiała się. Bezskutecznie próbo­
wała usunąć fusy z fartucha.

- Już myślałam, że mnie bojkotujesz. Czyżbyś się oba­

wiał, że znowu zapędzę cię do roboty?

- Ależ skąd! Wpadam rzadziej wyłącznie z powodu tej

farby. Kłuje mnie w oczy.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 103

- Kup sobie ciemne okulary - poradziła mu.
- Z czym sobie dzisiaj nie radzisz?
- Potrafisz wyrabiać ciasto na chleb? .
- Nie.
- W takim razie pozostaniesz jedynie klientem. Tylko nie

przyzwyczajaj się za bardzo do tej roli.

- Jaki mam wybór jako klient?
Zmarszczyła nos.
- Pączki z miodem albo czekoladą, do tego kawa z eks­

presu albo rozpuszczalna. Miracle Harbor nie było przygo­
towane na mój przyjazd.

- Chyba nie tylko Miracle Harbor.
Pokazała mu język.
- Prawdę mówiąc, przyszedłem, bo właśnie przed chwilą

dzwoniła do mnie Laurie.

- Tak? - zapytała z miną niewiniątka.
- Dzwoniła z informacją, że motywem przewodnim na­

szego wieczorku tanecznego będzie...

- Och, co za niespodzianka!
- Nie udawaj, że o niczym nie wiesz - powiedział kwaśno.

- Nie mam wątpliwości, kto nabił jej głowę takimi głupotami.

- Ale ona dzisiaj nie pracuje, ma wolny dzień. Komu jak

komu, ale tobie na pewno nie trzeba tłumaczyć, że to ty musisz
udowodnić mi winę, a nie ja dowieść swej niewinności.

- Hollywood w Miracle Harbor - powiedział z przeką­

sem. - Każdy ma przyjść przebrany za swoją ulubioną postać
filmową lub aktora.

- Och! - westchnęła, jak gdyby słyszała o tym po raz

pierwszy w życiu. - Ależ mamy możliwości! Marilyn Mon­
roe, Bette Davis, Elizabeth Taylor... Kogo by tu wybrać?

background image

1 0 4 CARA COLTER

- Oszczędzę ci kłopotu. Jest też pomysł, że to partner

ustała, za kogo przebiera się on i jego towarzyszka.

- Nie! Nie mówiłam jej nic takie...
- Mam cię!
Zmarszczyła śmiesznie nos.
- No to wybieraj. Ale wiesz co, chętnie przebrałabym się

za dziewczynę z „Pretty Woman".

- Akurat! Słuchaj, idziemy jako Myszka Miki i Minnie.
- Mitch! Zwariowałeś? Nie rób mi tego! To może chociaż

„Piękna i Bestia"? Moja mama mogłaby mi przysłać taką
sukienkę...

Nie zrobiło to na nim wrażenia.
- No to „Przeminęło z wiatrem"! Byłabym Scarlett!
- Nie.
- Mitch, nie bądź taki. A gdybym zaproponowała ci ła­

pówkę? Roczna dostawa pączków z grejpfrutowym nadzie­
niem? No i jak?

- Będziesz świetnie wyglądać w kostiumie Minnie.
- Wpadł tu dziś rano rzeczoznawca z agencji ubezpiecze­

niowej.

- I? - Domyślał się, że nagła zmiana tematu nie jest przy­

padkowa.

- Nie stwierdził większych szkód, chociaż ściany nad

podłogą są mocno zabrudzone. Zapłacą mi za malowanie.

- To świetnie.
- Mam nadzieję, że nie mówisz tak z powodu koloru?
- Zawsze się zastanawiałem, co jest pod tym Humph-

reyem Bogartem.

- Nie zaglądaj tam! Mitch, pomyślałam sobie, że może

twoi podopieczni z ośrodka mogliby podjąć się tej pracy?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 0 5

Mitch spojrzał na nią z podziwem.
- To wspaniały pomysł.
- Wiem. Mam tylko jeden warunek, musisz ustąpić

w kwestii przebrania. W żadnym wypadku nie pokażę się
publicznie z uszami wielkości anteny satelitarnej! Proszę,
cokolwiek innego...

Ach, więc jednak.
- Nie ma sprawy.
- Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.
- W takim razie do zobaczenia, madam Mim.
- Madam Mim?

- Nie widziałaś „Miecza dla króla"?
- Nie.
- Kreskówka Disneya o młodym królu Arturze.
- Ale nie pamiętam żadnej madam Mim. O, nie! Chyba

nie chodzi o tę małą, tłustą wiedźmę, która wiecznie toczyła
boje z Merlinem?

- Ależ właśnie o nią.
- Nie, na to nie mogę się zgodzić. Spróbujmy wynego­

cjować rozsądny kompromis.

- Powiedziałaś, że zgodzisz się na cokolwiek innego.
- Ja tak powiedziałam?
- Pamiętasz, ta mała wiedźma też zawsze do upadłego

obstawała przy swoim i była uparta jak diabli.

- Zaraz stwierdzisz, że jestem wprost stworzona do tej roli!

Ty nic nie rozumiesz! Chciałam wyglądać pięknie i seksownie!

- To ty nie rozumiesz! Będziesz tak wyglądać bez wzglę­

du na to, co na siebie włożysz.

Zamarła bez ruchu. Mitch zaś, wykorzystując chwilę jej

milczenia, złożył zamówienie.

background image

106

CARA COLTER

- Wezmę dwa pączki i kawę rozpuszczalną. A przy oka­

zji, pomyślałem sobie, że mogę namówić firmę Hamilton
Sweet & Hamilton, żeby sfinansowała malowanie piekarni.
Oczywiście pod warunkiem, że wybierzesz miły odcień nie­

bieskiego. Coś, co sprzyja trawieniu.

- Pomyślę o tym. Farley na pewno pozwoliłby mi wystą­

pić w roli Scarlett.

- Farley? Skąd wiesz?
- Och, rozmawiamy sobie czasem, kiedy wpada tu na

kawę.

- Abby, udało ci stworzyć prawdziwe paskudztwo! Nie­

potrzebnie tyle nad tym ślęczałaś - powiedziała Brittany
cierpko do siostry.

- Slićny! Slićny! - oznajmiła Belle.
- Ty mała zdrajczyni! - Brittany pokazała siostrzenicy

język, a ta zareagowała gromkim śmiechem.

Abby przyszywała właśnie frędzle do czarnego, spiczaste­

go kapelusza.

- To świetny kostium! Chciałabym, żeby Shane go zoba­

czył. Powinien zaraz wrócić. Ile mamy jeszcze czasu?

Wcale nie zamierzała pokazywać się swemu przystojnemu

szwagrowi w tym stroju. Zaczęła poprawiać ułożenie wor­

ków z wodą, które Abby misternie wszyła pod materiał cu­
dacznej sukienki.

- Muszę mieć tę poduszkę z tyłu? Wolałabym wyglądać

trochę bardziej seksownie! Czy to ty może zawiązałeś spisek
z Mitchem, żeby utrzeć mi nosa?

- Rozchmurz się trochę.
- Losmuś! - natychmiast poparła mamę Belle.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

107

- Łatwo wam mówić. Ty przyjeżdżasz do Miracle Harbor i od

razu znajdujesz swojego księcia, niczym Kopciuszek. Bierzecie
ślub i żyjecie razem długo i szczęśliwie. A ja? Przyjeżdżam, by
odegrać rolę złej siostry, a kończę jako żebraczka. Z różową farbą
we włosach. Prawie utopiona we własnej piekarni. Na balu jako
madam Mim! Zabrakło dla mnie pantofelka?

- Od kiedy stałaś się taka zrzędliwa? Przecież widujecie

się ostatnio dosyć często?

- Z Mitchem? Przychodzi na kawę tylko po to, by odstra­

szyć mojego jedynego adoratora.

- Kolejny adorator?
- Jedyny, jak dotąd! Farley Houser, też z kancelarii Ha­

miltonów. On jeden widzi moje podobieństwo do dziewczy­
ny z „Pretty Woman".

Trzasnęły drzwi wejściowe i do pokoju wszedł Shane,

z kropelkami potu na twarzy. Wrócił z joggingu. Belle krzyk­
nęła radośnie, a Shane podniósł ją wysoko do góry. Po chwili
oznajmili wśród chichotów, że idą robić babki z piasku, i już
ich nie było.

Brittany rzuciła jeszcze jedno chmurne spojrzenie na swo­

je odbicie w lustrze.

- Dawaj ten kapelusz.
Pogniecione rondo opadło jej na oczy.

Gdy rozległ się dzwonek, Abby poszła otworzyć drzwi.

Na progu stał Mitch w czarnej, spływającej do ziemi pelery­
nie Medina. Jemu ten strój nie odebrał jakoś ani grama god­

ności! - pomyślała Brittany smętnie. Gdy podeszła bliżej,
Mitch zlustrował ją niedowierzającym spojrzeniem.

- Niemożliwe! - Prawie zakrztusił się ze śmiechu. - Ni­

gdy nie widziałem lepszego przebrania!

background image

108 CARA COLTER

- Zmienisz zdanie, kiedy opryskam cię wodą z balonów,

którymi Abby nafaszerowała tę kreację.

- W twoim towarzystwie zdarzyło mi się już przemoknąć

do suchej nitki.

- Cześć, Abby. Daj ode mnie buziaka Belle. Lepiej, żeby

mnie teraz nie widziała, bo jeszcze jej się przyśnię.

- Widzę, że opanowałaś swoją rolę do perfekcji - powie­

dział Mitch, kiedy ruszyli do samochodu. - Pochmurna, kłót­
liwa, chyba nawet niebezpieczna.

- Tak, i lepiej dla ciebie, żebyś się nie odzywał, bo inaczej

zamienię cię w...

- Drżę ze strachu! W ropuchę?
- W Farleya Housera!
Ta groźba rzeczywiście zrobiła na nim wrażenie. Przestał

się śmiać. Natychmiast.

Postanowiła milczeć, żeby zamanifestować swoje oburze­

nie i niezadowolenie. Wkrótce wyjechali z centrum mias­
teczka i dotarli do dzielnicy biednych, rozlatujących się
domków. Było tu niewiele zieleni. Brittany zapomniała o ma­
dam Mim i z niepokojem wpatrywała się w mijane rudery.
W którym z tych domostw mieszka Laurie? Pete? Daisy?
W końcu się zatrzymali.

- To tutaj? - zapytała.

Skinął głową.
- To dzielnica Miracle Harbor, która zdecydowanie naj­

bardziej potrzebuje cudu.

Podszedł i otworzył przed nią drzwi samochodu. Uliczka,

na której się znaleźli, była ciemna i nieprzyjemna. Gdyby to
był film, w tle powinna teraz pobrzmiewać jakaś mroczna,
niepokojąca muzyka.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

109

- Nie boisz się zostawiać tu samochodu?
- Mój samochód jest tutaj zupełnie bezpieczny.
- Co to jest? - zapytała, wskazując dłonią rozpadający się

budynek. Rzędy wysokich okien straszyły powybijanymi

szybami.

- To fabryka konserw braci Jonesów. Kiedyś w Miracle

Harbor głównym źródłem utrzymania było rybołówstwo.

- Wygląda przerażająco.
- Wyglądała jeszcze gorzej, kiedy ją zamykano - powie­

dział Mitch z nikłym uśmiechem. - Pracowało tam sporo
ludzi. W strasznych warunkach i za marne grosze, ale nawet
taka praca jest lepsza niż żadna. Moja matka też tu pracowała,
do samego końca. Mieszkaliśmy wtedy tam, za najbliższym
rogiem.

- Mieszkałeś w tej okolicy?
- Aż do trzynastego roku życia.
Te rozpadające się rudery jakoś nie pasowały do człowieka

sukcesu, jakiego miała w tej chwili przed sobą. Instynktow­

nie wyczuła, że jej współczucie nie byłoby na miejscu, mil­
czała więc. Nagle poczuła się zadowolona ze swojego dzi­

siejszego kostiumu. W takich warunkach droga suknia była­

by zgrzytem, a właściwie rażącym nietaktem. I Mitch dosko­
nale to rozumiał.

Spojrzał na nią i wykrzywił wargi w cierpkim uśmiechu.
- Teraz wreszcie wiesz, z jakiego środowiska się wy­

wodzę.

- Ta informacja jakoś nie robi na mnie większego wraże­

nia. Raczej podziwiam cię za to, że potrafiłeś się stąd wyrwać
i zaszedłeś tak wysoko. Gdzie jest ośrodek?

- Dosłownie o kilka kroków stąd.

background image

110

CARA COLTER

Podeszli do kolejnego zaniedbanego budynku. Czas nie

obszedł się z nim łaskawie, a jednak wyróżniał się korzystnie
na tle sąsiednich ruin. Jaskrawe graffiti na ścianach, rośliny
w skrzynkach przed schodami i firanki w oknach. Nad wej­
ściem wielki napis głosił: „NADZIEJA".

- Sami to zrobili - powiedział Mitch, otwierając przed

nią drzwi.

Weszła do środka. W dużym pokoju znajdował się stół

bilardowy, kilka sof i foteli. Ściany były pomalowane na

jasnożółty kolor, w oknach wisiały czyste, białe firanki. Sa­

lon był połączony z aneksem kuchennym. W tym schludnym
wnętrzu wyczuła coś, od czego zakręciło jej się w głowie.
Energię, radość, nadzieję.

- Przychodzą tu różne dzieciaki. W większości z bardzo

biednych rodzin. Dzieciaki, o których często pisze się w ga­
zetach, bo z przerażającą regularnością wchodzą w konflikt
z prawem. Narkotyki, kradzieże, drobne wykroczenia. Nie­
którzy kończą źle, innym udaje się wyjść na prostą.

W tym pokoju Mitch wydawał się odmieniony. Już nie był

taki wyniosły i zimny. Tutaj dochodziła do głosu ukryta za­
zwyczaj część jego charakteru.

- Właściwie te dzieciaki tak naprawdę potrzebują tylko

jednej rzeczy - mówił dalej. - Nadziei na lepszą przyszłość.

Rozglądała się wokół i wiedziała, że ci, którzy tu praco­

wali, musieli być dumni z efektów. Prawie czuła, jak wnętrze
emanuje marzeniami o lepszym życiu. I zrozumiała, że jest
taka sama jak te zagubione dzieciaki. Ona też na coś czekała,
miała nadzieję, że coś w jej życiu się odmieni.

Zaczęli już się pojawiać pierwsi uczestnicy wieczorku

i wszystkie meble zostały przesunięte pod ściany.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 1 1

Była wdzięczna Mitchowi za to, że nie pozwolił jej wy­

stąpić w żadnej wymyślnej kreacji. Posłuchała go i umknęła
wielkiego błędu. Wystarczyło jedno spojrzenie na proste stro­

je dzieciaków, żeby utwierdzić się w tym przekonaniu.

Dziewczęta, prawie bez wyjątku w minispódniczkach, ob­

stąpiły ją kołem, podziwiając jej strój. Wszyscy chcieli przy­
mierzyć jej kapelusz.

- Hej, a wiecie, jak się tańczy taniec kowbojski?
Nagle poczuła się w swoim żywiole. Poczuła, że należy

do tego miejsca. To było zupełnie nowe i bardzo przyjemne
doznanie.

- Wierzcie mi, spodoba się wam!
Kątem oka dojrzała, że Mitch uśmiecha się, patrząc na nią

badawczo.

I zrozumiała, dlaczego wybrał strój Merlina. Bo on był

czarodziejem. I to wielkim. Bez najmniejszego wysiłku rzu­
cił na nią potężny czar.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Nie tak, Weldon! Skok do przodu, prawa noga w bok!
Weldon, niezdarny wielkolud z okropnym trądzikiem

i niezwykle opasłą kartoteką policyjną, patrzył na Brittany
z prawdziwym uwielbieniem. Jego zazwyczaj posępna twarz

jaśniała uśmiechem.

Zresztą wszyscy świetnie się bawili, nie wyłączając Mi-

tcha, który już nie pamiętał, kiedy ostatnio tak głośno i dużo
się śmiał. Brittany była duszą i sercem imprezy, a jej kostium
zrobił furorę. Wielki spiczasty kapelusz okazał się pełen płyt
kompaktowych. W ciągu ostatnich trzech godzin nauczyła
wszystkich wielu kroków tanecznych, nie pozwalając niko­
mu stać z boku. Dzieciaki z ośrodka zazwyczaj wobec ob­
cych zachowywały się nieufnie, czasami agresywnie, ona

jednak rozbroiła wszystkich w przeciągu kilku sekund. Jego

zresztą też. Kompletnie. Nikt nie mógł pozostać obojętny na

jej energię, entuzjazm i zaraźliwy śmiech.

- Do przodu, do tyłu, wykop w lewo, wykop w prawo,

świetnie, dalej!

Nagle tylny szereg tancerzy rozsypał się bezładnie.
- Mitch! Znowu ty!
Wszyscy pokładali się ze śmiechu. Mitch podszedł do niej

i spojrzał w jej roześmianą twarz. Poczuł, jak odpada kolejna

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 113

cegła z muru, który z mozołem wzniósł kiedyś wokół swego
serca.

- Myślę, że musimy ogłosić konkurs na najlepszy strój,

potem jeszcze ostatni taniec i kończymy imprezę. Niektórzy
z nich muszą wracać o określonej godzinie. - Nie dodał, że
to zarządzenie kuratora.

- No dobrze. A czy mogę być jurorem?
- Czemu nie?
Przeszła na środek sali i oznajmiła:
- Za chwilę ogłosimy wyniki konkursu na najlepszy ko­

stium! Uwaga!

Nie spodziewał się, że będzie na tyle delikatna i wrażliwa,

by dostrzec i wybrać Bobby'ego McGivena, smutnego osiłka

o opuszczonych ramionach, przebranego za Bruce'a Willisa.
Równorzędną nagrodę zdobyła Amanda Potter, która wystąpiła

jako dziewczyna z „Pretty Woman". Nagrody? Wręczyła zwy­

cięzcom kilka płyt kompaktowych. Amanda i Bobby nie dowie­

rzali własnym oczom. Niezbyt często dostawali prezenty.

- Ostatni taniec! - krzyknął Mitch.
Wokół stłoczyli się chłopcy, którzy koniecznie chcieli, by

Brittany wybrała ich do ostatniego tańca, ale Mitch postano­
wił inaczej.

- Ostatni taniec madam Mim jest zarezerwowany dla

Merlina!

Czuł się taki wolny i radosny. Oddychał pełną piersią i...

nie mógł oderwać wzroku od Brittany.

Przyciągnął ją do siebie i uśmiechnął się, kiedy rozległa

się piosenka z „Titanika". Piosenka o miłości, która przetrwa
wszystko, pokona każdą przeszkodę, nie podda się czasowi

ani przeciwnościom.

skan i przerobienie anula43

background image

114

CARA COLTER

Wiedział, że zaczyna za czymś tęsknić.
Nagle, właśnie kiedy chciał przytulić ją mocniej do siebie,

pękły balony z wodą, misternie ukryte przez Abby. Pękły
z taką siłą, że nie tylko oni dwoje, ale jeszcze kilka osób obok
nich mogło rozkoszować się prysznicem. Kolejna salwa
śmiechu odbiła się od ścian pomieszczenia.

- Trudno - powiedziała Brittany, krztusząc się ze śmie­

chu. - Cóż znaczy ta odrobina wody. - Przytuliła się do niego

jeszcze mocniej.

Po godzinie ośrodek opustoszał, zabawa dobiegła końca,

pozostało jeszcze tylko zamknąć i wracać. Tyle że Mitchowi

jakoś nie było spieszno do domu. Tym razem to on po drodze

do samochodu powtarzał w myślach, co powinien teraz po­
wiedzieć Brittany.

- Masz ochotę czegoś się napić?
- Raczej nie.
- W porządku.
No i odmówiła mu. Ma nauczkę, nie należało zaczynać.
- Mitch...
- Co?
- Mógłbyś zaproponować coś innego.
- Słucham?
Westchnęła ciężko, dając mu do zrozumienia, że jest wy­

jątkowo niedomyślny i niewiele wie o kobietach.

- Nie mam ochoty jechać do żadnego pubu w takim prze­

braniu i z poduszką przyszytą do siedzenia!

Roześmiał się.
- Madam Mim, gdzie w takim razie ma pani ochotę się

udać?

Spodziewał się, że zaproponuje, aby pojechali się prze-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 115

brać, a potem wpadli gdzieś na drinka. Gorączkowo wybierał
w myślach lokal. Brittany jednak miała inny pomysł.

- Znasz jakąś miłą plażę? Moglibyśmy usiąść na piasku,

pogapić się na ocean i gwiazdy...

- Niebo jest zachmurzone.
Znowu westchnęła. Żeby być aż tak wypranym z roman­

tyzmu...

- Po co nam gwiazdy? Wystarczy ocean.
Zmienił kierunek. Znał pewną niewielką plażę, bardzo

blisko jego domu.

- Dzieciaki świetnie się dziś bawiły.
- Wiem, ja również. A ty?
- Te wieczorki nigdy nie bywały takie zabawne.
- Naprawdę? Jak to możliwe?
- Oj, nigdy nie było przebrań, polki ani kowbojskich

pląsów. - A przede wszystkim nie było ciebie, dodał w my­

ślach, bo tak właśnie czuł.

- Co w takim razie robiliście?
- Kilka osób podrygiwało smętnie w rytm muzyki, a pa­

ry lądowały na sofach, co nie ułatwiało mi życia. Musiałem
być nieraz ostry.

. - Jakkolwiek ostry byś dla nich był, oni cię po prostu

uwielbiają!

- To chyba zbyt mocne słowo.
Mitch zatrzymał samochód. Nie przyznał się, że powyżej

znajduje się jego dom. Do mało uczęszczanej, prywatnej
plaży było stąd kilka kroków. Wyłączył silnik.

- Chyba nie masz racji. Byłam tam i wiem, co widziałam.

Dla mojej Laurie jesteś po prostu bohaterem.

- Twojej Laurie? - Uśmiechnął się. - Wiesz, ta mała

background image

116

CARA COLTER

w ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszła niesamowitą me­
tamorfozę. Nawet wygląda teraz inaczej. Jak zwyczajna na­
stolatka.

- Makijaż, ot co - powiedziała. - Dziewczyna powinna

wiedzieć, jak wykorzystać swoje atuty.

Mitch wiedział doskonale, że przemiana Laurie to nie

tylko sprawa wyglądu zewnętrznego. Dziewczyna po raz
pierwszy w życiu zaznała odrobiny ciepła. Ze zdziwieniem
skonstatował, że i Brittany otacza się murem, nie ujawnia do
końca wszystkich swoich uczuć.

- Mitch? Ja naprawdę polubiłam te dzieciaki, ale...
- Ale?
- Nie chcę już o nich rozmawiać.

- A o czym chcesz rozmawiać?
- O tobie.

Szli po plaży. Wsunęła dłoń pod jego ramię, co sprawiło

mu wielką przyjemność. Zatrzymała się przed skałą i spoj­
rzała do góry na jego dom. Zostawił przed wyjściem kilka
zapalonych świateł.

- Mitch, spójrz na ten prześliczny domek, tam w górze.

Za dnia widać było wyraźnie, że budynek aż woła o re­

mont, ale w tej chwili prezentował się imponująco.

Nie czekając na jego odpowiedź, Brittany usiadła na pia­

sku i wskazała mu miejsce obok siebie. Wydobyła spod su­

kienki poduszkę.

- Możemy się nią podzielić.
Usiadł. Zorientował się, że Brittany lekko drży. No tak,

przecież oboje podczas ostatniego tańca zostali oblani wodą.
Mogli pójść do jego domu, wolał jednak na razie nie rozwa­
żać tego pomysłu. Nie był pewien, do czego namówiłaby go

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

117

jego buntownicza natura. Zamiast tego więc zdjął czarodziej­

ską pelerynę i otulił nią ramiona Brittany. W chwilę później
zaczął jej opowiadać o swoim dzieciństwie. O rodzeństwie
i matce alkoholiczce. Sam nie wierzył, że powierza jej głę­

boko skrywane tajemnice. Ona zaś słuchała go uważnie, wpa­
trując się w jakiś odległy punkt na horyzoncie.

- Chyba właśnie dlatego lubię mieć nad wszystkim kontrolę.

Bo kiedy dorastałem, otaczał mnie chaos, brakło mi stabilizacji.
Ale wiem, że nadal drzemie we mnie dawny buntownik, który
tylko czeka na sposobność, by przejąć nade mną władzę. Boję
się pomyśleć, co by było, gdybym mu uległ...

- Co mógłbyś zrobić?
- Kto wie?
- Ukraść samochód? Obrabować bank?
- Raczej nie, ale zapewne coś równie szalonego, czego

żałowałbym potem do końca życia.

- Mam inne zdanie na ten temat.
- Jakie?
- Myślę, że natura buntownika pozwoliła ci przetrwać

najgorsze. Dzięki niej uświadamiasz sobie w pełni swoje naj­
większe wady i zalety.

Nie odpowiedział. Zapatrzył się w ciemne fale. Zdawał

sobie sprawę, że Brittany ma rację. Nie był zdenerwowany,

jedynie trochę zaskoczony, że przejrzała go tak szybko.

- Sama mam w sobie taką drugą naturę. Dziką i niepo­

korną dziewczynę, która rozbija się szybkimi samochodami

i nigdy nie ma dość mocnych wrażeń. Ostatnich kilka tygo­
dni trochę mnie utemperowało, to prawda.

- No, dzisiejszy wieczór nie daje podstaw do takiego

stwierdzenia - zaoponował z uśmiechem.

background image

118

CARA COLTER

- Może - mówiła dalej, jak gdyby go nie słysząc - to

wszystko dlatego, że też byłam adoptowanym dzieckiem.
Dlatego nigdy nie czułam się ani prawdziwie kochana, ani
wystarczająco dobra. Musiałam stale wszystkim i sobie coś
udowadniać.

Mitch miał wrażenie, że ktoś opowiada mu o nim samym.

O biednym, niewykształconym chłopcu, który nie mógł po­

jąć, dlaczego tacy ludzie jak Jordan i Helen darzą go miło­

ścią. Wciąż się bał, że kiedyś ich zawiedzie i znowu zostanie
sam. Ten strach go paraliżował...

- Nie zrozum mnie źle. Moi rodzice robili, co w ich mo­

cy. Tyle że oni niezbyt nadawali się na rodziców. Czasem
myślałam, że adoptowali mnie, bo takie gesty były wówczas
w modzie. Mała dziewczynka w ślicznych ubrankach dobra­
nych kolorystycznie do stroju mamy. Wzruszający obrazek,
prawda? Wiem, że starali się mnie kochać, jednak nie potra­
fili. Nikt ich nigdy nie nauczył, na czym polega miłość. Boże,
o czym ja ci opowiadam! To przez ten ocean i gwiazdy!
Dobrze, koniec zwierzeń.

- Bardzo chętnie posłucham dalej.
- Mitch, wiesz, że nigdy nie przestałam tęsknić do mojej

prawdziwej matki? Do jej miłości. Kiedy odnalazły się moje

siostry, poczułam, że nareszcie zaczyna się zabliźniać jedna
ze starych ran.

- Rozumiem to.
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Ja powinnam częściej słuchać swojej odpowiedzialnej,

dorosłej części natury, ty natomiast nie zagłuszaj tak często
podszeptów buntownika. On pomógł ci przetrwać do tej pory.
Z pewnością chwilami wie najlepiej, czego ci trzeba.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 119

- Wątpię.
Wiedział, na co teraz ma ochotę ten buntownik...
- Dlaczego? Czego on chce? Teraz, w tym momencie?
- Pływać z tobą nago w oceanie.
Jak mógł nawet pomyśleć o czymś takim?
Jej oczy rozbłysły.
- Od początku wiedziałam, że twój buntownik jest uro­

czym facetem!

Uważaj! - krzyknął do siebie w duchu Mitch, ale było już

za późno.

Madam Mim została zredukowana do kupki szmatek na

piasku, a jasna plama nagiego ciała pędziła już w stronę mo­
rza. Usłyszał, jak rozpryskuje stopami wodę i ujrzał jej twarz
wynurzającą się nad powierzchnią.

- Mitch! - usłyszał jej wołanie. - Jest cudownie! Chodź,

nie każ się dłużej prosić.

Nie musiała go zachęcać. Strój Merlina wylądował obok

sukni madam Mim. Mitch popędził do wody i już po chwili
zanurkował. Wynurzył się tuż koło Brittany, a ona natych­
miast ochlapała go wodą. Kiedy się otrząsnął, już jej nie było.

Ta dziewczyna naprawdę potrafiła pływać! Kierowała się
w stronę małej skalistej wysepki. Mitch ruszył za nią w po­
ścig. W szaleńczym tempie okrążyli wyspę i zawrócili
w stronę plaży. Kiedy biegł do wody, trochę inaczej wyobra­
żał sobie wspólną kąpiel. W tej chwili nie tylko nie miał
czasu na romantyczne uniesienia, ale musiał bardzo wytężać
wzrok, by w ogóle widzieć obiekt swych westchnień. W do­
datku, kiedy już-już się do niej zbliżał, raz po raz dawała
nurka i wypływała w zupełnie nieoczekiwanym miejscu.
Wreszcie dopadło ją zmęczenie. Powietrze wibrowało od jej

background image

120

CARA COLTER

śmiechu. Znalazł się tuż przy niej i nagle mogli spojrzeć
sobie w oczy. Wyciągnął dłoń i dotknął jej mokrych włosów.

- I jak tam twój buntownik? Zadowolony?

Buntownik nie odpowiedział, tylko zbliżył się do niej. Jej

usta były słone. Przepyszne. Przesunął dłoń wzdłuż jej ra­
mion aż do talii. Dotyk jej skóry pobudził wszystkie zmysły.
Była mokra, jedwabista, delikatna, doskonała. Wtedy zauwa­
żył, że w jej oczach nie ma zwykłej pewności siebie. Wyglą­
dała nawet na nieco przestraszoną. Czyżby posunął się za
daleko? Cofnął dłonie i zaczął uderzać nimi w powierzchnię
wody. Brittany odpowiedziała na atak atakiem i po chwili
chlapali wokół jak rozbrykane dzieci. Nagle Mitch zastygł

w bezruchu. Dostrzegł snop światła przeczesujący plażę.

- Cii...
- Co to? - szepnęła.
- Gliny.
- O nie! - jęknęła i dała nura pod wodę dokładnie

w chwili, gdy reflektor oświetlił miejsce, w którym przed
chwilą znajdowała się jej głowa.

Przez tubę doleciał do nich głos.

- Ta plaża jest zamknięta po godzinie dziesiątej wieczo­

rem. Co tu się dzieje?

Brittany wypłynęła na powierzchnię, kryjąc się za plecami

Mitcha.

- Nie jestem na plaży! - zawołał w odpowiedzi. - Przy­

płynąłem z domu.

Snop światła znieruchomiał na jego twarzy.

- Pan Hamilton?
- Tak jest.
Światło natychmiast zostało skierowane gdzie indziej.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 2 1

- Przepraszamy, znaleźliśmy tu stertę dziwnych łachów.
Cichutko zachichotała na myśl o sukience madam Mim.
- Zabieramy te rzeczy do śmieci. Przez chwilę podejrze­

waliśmy, że trafiliśmy na dziwaków z jakiejś sekty.

Z trudem powstrzymała kolejny nerwowy chichot.
Kiedy policjanci się oddalili, Mitch ruszył w stronę domu,

a Brittany popłynęła za nim.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że to twój dom?
- Chodź lepiej prędko, bo zmarzniemy na kość.
- Nie będę latać nago po plaży.
- Policja wyrzuciła nasze ubrania. Widzisz inne wyjście

z sytuacji?

- Idź ty, a ja poczekam, aż przyniesiesz jakiś koc.
To zdecydowanie nie była odpowiednia pora na dyskusje.

Jemu też zaczynało się robić chłodno.

Kiedy zniknął, wdrapała się na brzeg i schowała za zało­

mem skalnym. Gdyby ją teraz tu zostawił, miałaby nauczkę
na całe życie. Co też w nią dzisiaj wstąpiło!

Mitch wrócił, niosąc duże prześcieradło kąpielowe. Miał

na sobie spodenki, ale jego skóra wciąż połyskiwała kroplami
wody.

- Gdzie jesteś? - syknął zniecierpliwiony.
- Zamknij oczy!
- Nie wygłupiaj się... No dobrze. Zamknąłem. Chodź.
Podeszła, a Mitch otulił ją prześcieradłem. Poczuła się

bezpiecznie i dobrze. Za dobrze.

- Chodź, napijemy się gorącej czekolady.
Właśnie o tym teraz marzyła. Usiąść w jego fotelu, zoba­

czyć, jak wygląda jego dom, jak jest urządzony. Ciaśniej

background image

122

CARA COLTER

okręciła się prześcieradłem. Nie może tam z nim iść. Wie­
działa już, że jest zakochana. A miłość bez wzajemności to
najgorsza tortura.

- Mógłbyś odwieźć mnie do domu? - poprosiła cicho.
- Wstąp do mnie, to dam ci jakieś suche rzeczy.
- Nie trzeba. Proszę, odwieź mnie do domu.

Spojrzał na nią z niepokojem.

- Zrobiłem coś nie tak?

Czy zrobił coś nie tak? Wprost przeciwnie. Śmiał się z nią,

bawił, a teraz obejmował opiekuńczo.

- Nie, Mitch.
Właśnie, on nic nie zrobił, a ona zdążyła się zakochać.
W milczeniu podeszli do samochodu. Otworzył przed nią

drzwi. Po paru minutach byli już na schodach do jej miesz­
kania.

- Naprawdę świetnie się dziś bawiłem - powiedział z wa­

haniem.

- Cieszę się.
- Dzięki tobie dzieciaki spędziły wspaniały wieczór.
- Dla mnie ten wieczór także był szczególny.
Nie powiedziała mu jednak tego, co najważniejsze.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mitch leżał na wznak, z rękami pod głową. Belki cedro­

wego drewna, jeśli wpatrzyć się w nie dokładnie, miały słoje,
które układały się w różne fantastyczne wzory. Czasami pięk­
ne twarze, czasami upiorne maski. Dotąd nie zdawał sobie
z tego sprawy. Dotąd jednak zasypiał bez najmniejszego
wysiłku.

W tej chwili był bliski szaleństwa.
Przewrócił się na bok. Wolałby widzieć jej twarz przy

sobie, jej roześmiane oczy, mokre włosy przylepione do smu­
kłej szyi. A mógł tego wieczoru wnieść ją tutaj, drżącą
z chłodu, nagą. Ułożyć wygodnie na łóżku...

Ech!
Spojrzał ze złością na zegarek. Trzecia nad ranem.
Dzięki Bogu, że to niedziela. Przynajmniej nie musiał za

kilka godzin iść do pracy. Nic jednak nie zapowiadało rychłe­
go zapadnięcia w sen. Wreszcie zniecierpliwiony wstał

i podreptał do dużego pokoju. Stanął w otwartym oknie,
chłonąc chłodną bryzę. W dole dostrzegał falowanie ciemnej
wody. Wiedział już, że ten widok zawsze będzie mu się
kojarzyć z widokiem jej nagiego ciała. Że będzie rozmyślać
o wszystkich tych słowach, którymi mógł ją dziś zatrzymać,
a których nie potrafił wypowiedzieć.

Zastanawiał się, co takiego zrobił. Czasami był dla niej

background image

124 CARA COLTER

oschły, ironiczny, wręcz cyniczny, a jej to nie odstraszało.
A dziś, po najpiękniejszym wieczorze, jaki razem spędzili,
uciekła do domu, jakby ją goniło sto diabłów.

Westchnął. Pomyślał, że przydałby mu się pies. Miałby

wtedy towarzystwo. I dobrą motywację do odbywania poran­
nych spacerów. Wrócił do sypialni, spojrzał niechętnie na
łóżko i zaczął się ubierać. Wciągnął stare dżinsy, bluzę z kap­
turem, odruchowo włożył do kieszeni telefon komórkowy.
Jutro rozejrzy się za jakimś psem.

To pozwoli mu zapomnieć o dojmującej samotności.
Wyszedł z domu. Wiedział, że aby przestać myśleć, musi

się porządnie zmęczyć. Wiedział też, że przed świtem nie

będzie miał odwagi, by wracać do pustego domu.

Szedł wzdłuż plaży, wspinając się na skałki, dopóki nie

zaczęły go boleć mięśnie. W końcu znalazł się na głównej
ulicy Miracle Harbor. Miasteczko spało. Szedł dalej. Po jed­
nej stronie ciągnął się rząd sklepów, po drugiej cicho pluskały
fale oceanu. Przeszedł na drugą stronę ulicy i zaczął zaglądać
w okna wystawowe. Nagle przystanął. Coś przyciągnęło jego
uwagę. Światło księżyca padało wprost na mały pierścionek
z brylantem.

Ogień i lód. Ona i on.
Przyglądał się pierścionkowi, a w głowie aż huczało od

natłoku myśli.

Nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do takich przed­

miotów. Sam nosił jedynie zegarek, który dostał od Helen
i Jordana w dniu ukończenia szkoły średniej. Jedyny pier­
ścionek, jaki kiedykolwiek kupił, był zupełnie niepodobny
do tego na wystawie. Monika sama go wybrała, kierując się
wartością kamienia. Wydał na niego równowartość kilku

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 2 5

pensji, a kiedy się rozstawali, nie zażądał jego zwrotu. Ten
tutaj zachwycał prostotą. Na delikatnej złotej obrączce osa­
dzono pojedynczy, mały kamyk. Błękitne refleksy przywo­
dziły Mitchowi na myśl pewne niebieskie oczy... Buntownik
brał górę. Przychodziły mu do głowy głupie myśli. Może by
go dla niej kupić?

„Twój buntownik pomógł ci przetrwać do tej pory,

i z pewnością chwilami wie najlepiej, czego ci trzeba".

Tylko że potrzeby były dla Mitcha równoznaczne ze sła­

bościami. Jeżeli potrzebujesz innych ludzi, po jakimś czasie
pozwalasz im przejąć nad sobą kontrolę. Uzależniasz się,
a zatem stajesz się bezbronny i narażasz na cierpienie. Na ból
odrzucenia.

Parę kroków dalej zatrzymał się przed sklepem zoolo­

gicznym. Zerknął na wystawę. Kilka psiaków różnych ras
spało smacznie w swoich kojcach. Dziwnym trafem nagle

jeden ze szczeniaków otworzył ślepka i spojrzał wprost na

Mitcha. Uniósł ogonek i zamerdał nim. To jest pies dla mnie,
pomyślał Mitch. W poniedziałek przyjdę go kupić. Psu nie
trzeba żadnych pierścionków.

Właśnie zawrócił w kierunku domu, kiedy odezwał się

telefon. Poczuł dławienie w gardle. Wiedział, co to oznacza.
Któryś z jego podopiecznych znalazł się w tarapatach.

Odebrał telefon.
- Laurie Rose? To ty? Mów wolniej, nic nie rozumiem.

Kochanie, przestań płakać i opowiedz mi spokojnie, co się
stało.

Słuchał i czuł, jak ciężki kamień zwala mu się na serce.

Wiedział jednak, że tam po drugiej stronie Laurie Rose po­
trzebuje jego wsparcia. Na razie najważniejsze było zacho-

background image

126

CARA COLTER

wać spokój i opanowanie. Jedynie tak może jej teraz dodać
odwagi i sił.

- Zaraz przyjadę, jestem całkiem niedaleko. Nie, nie spa­

łem, nie martw się, nie obudziłaś mnie.

Rozłączył się, odetchnął głęboko i pomaszerował w stro­

nę posterunku policji.

Z wściekłością uderzyła pięścią w poduszkę. Powinna je­

szcze w sklepie sprawdzić, czy będzie mogła spać na czymś

tak niewygodnym! Zaraz jutro sprawi sobie nową i skończą
się kłopoty z zasypianiem.

Oczywiście, to rozwiąże problem.

Nie dopuszczała do siebie żadnych wspomnień dotyczą­

cych minionego wieczoru. Ani ciemno połyskujących fal, ani
wspólnej kąpieli, ani jego dotyku... ani swoich szalonych
myśli. Nie, nie, nie.

Przez chwilę popuściła wodze fantazji. Ciekawe, czy jego

skóra smakowałaby słono w morskiej wodzie?

Nie minęło jednak więcej niż kilka minut, gdy z marzeń

wyrwał ją dzwonek telefonu. O siódmej trzydzieści w nie­
dzielę rano? Któż to może być? Może jakiś kowboj wypił
o jedno piwo za dużo? Postanowiła nie odbierać. Włączy się
sekretarka. Ale co, jeśli to Abby? Albo Mitch?

Chwyciła słuchawkę.

- Halo?
- Brittany?
Poznała jego głos i ucieszyła się, wyczuła jednak, że stało

się coś złego.

- Przepraszam, nie pomyślałem, że możesz jeszcze spać.
- Co się stało?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 127

- Laurie prosiła, bym do ciebie zadzwonił. Ponoć miała

dzisiaj być w piekarni?

- Tak, zamierzałyśmy przygotować lokal do malowania.

Ale co z nią? Gdzie ona jest?

- Aresztowano ją nad ranem. W kradzionym samo­

chodzie.

- A gdzie jest teraz?
- W miejskim areszcie. Po południu prawdopodobnie zo­

stanie przewieziona gdzie indziej.

W głosie Mitcha brzmiał bezbrzeżny smutek.
- Mitch, masz ochotę wpaść na chwilę? Pogadać?
Cisza. Po chwili odezwał się.
- Tak. Dzięki. Zaraz będę.
Wstawiła wodę na kawę i szybko się ubrała. Nawet nie

spojrzała w lustro. Martwiła się o Laurie Rose.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy, kiedy wszedł,

było potworne znużenie malujące się na jego twarzy. Wory
pod oczami, opuszczone nisko ramiona, ciemny zarost, który
zdążył już pojawić się na policzkach i brodzie. Jak wojownik,
wracający do domu po ciężkiej bitwie.

Nie było czasu na rozmyślania.
- Napijesz się kawy?

- Nie, ja tylko... - Przesunął dłonią po twarzy.
- Wejdź dalej. - Prawie siłą posadziła go na kanapie.

Odchylił głowę i zamknął oczy.
- Przepraszam, całą noc nie spałem.

- Naprawdę?

Skinął głową w milczeniu. Opadła na poduszkę obok nie­

go. Po chwili wahania oparła jego głowę na swoim ramieniu.
Pogładziła jego włosy i pokryty ostrym zarostem policzek.

background image

1 2 8 CARA COLTER

- Powiedz mi tyle, ile możesz - powiedziała miękko.
Uśmiechnął się słabo, otworzył oczy i dotknął dłonią jej

policzka.

- Laurie prosiła, żebym wszystko ci powiedział. Nie

chciała, byś się o nią martwiła.

Pomału, ważąc słowa, opowiedział jej całą historię.
Po skończonej imprezie Laurie spotkała chłopca, który od

dawna jej się podobał. Dotąd w ogóle nie zwracał na nią
uwagi. Tym razem było inaczej, bo zaprosił ją na przejażdż­
kę. Bardzo spodobał jej się samochód, wiśniowy mustang.

Pochlebiało jej też, że obiekt westchnień wreszcie się nią
zainteresował. Kiedy zaproponował piwo, nie odmówiła, bo
nie chciała wyjść na idiotkę...

- Laurie Rose! -jęknęła Brittany.
- Nie przyznała mu się też, że zgodnie z nakazem kura­

tora musi wracać do domu o określonej godzinie. On zresztą
także nie wtajemniczył jej we wszystko. Na przykład nie
powiedział, że ukradł ten samochód.

- A niech to!
- I że jest na przepustce z więzienia.
- Jak ona mogła durzyć się w takim opryszku?
- Sama kiedyś mówiłaś, że dziewczęta lubią złych facetów.
- I co teraz z nią będzie?
- Złamała nakaz kuratorski. Już samo spóźnienie się do

domu zostanie uznane za wykroczenie. Dodaj do tego picie
piwa i konszachty ze złodziejem samochodów. Prawdopo­
dobnie zostanie umieszczona w poprawczaku.

- Czy możemy coś zrobić?
- Niewiele, niestety. Nawet jeśli naprawdę nie wiedziała,

że samochód był kradziony...

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 129

- Ależ na pewno nie wiedziała! - zawołała z mocą.
- Ona i tak nie ma czystej kartoteki. A ta dzisiejsza wpad­

ka jeszcze ją pogrąży...

- Więc nie będzie mogła wrócić do domu?
- Gdyby Laurie miała normalną rodzinę, zdolną zapew­

nić jej opiekę i poręczyć za nią, kto wie. Niestety nie ma.

- Jak wygląda życie w poprawczaku?
Mitch musnął wargami jej włosy.
- Może nawet lepiej niż w jej rodzinnym domu.
- Oj, Mitch...
- Wiem - powiedział ze smutkiem. - Wiem. -I ponow­

nie złożył głowę na jej ramieniu. Nim minęło kilka sekund,
spał jak kamień.

Zastanawiała się, dlaczego Mitch zadzwonił właśnie do

niej. Czyż nie udowodnił w ten sposób, że jest mu potrzebna?

Chyba nadeszła odpowiednia chwila, by ponownie poru­

szyć temat małżeństwa. Ostrożnie, uważając, by się nie obu­
dził, wstała z kanapy. Ułożyła jego głowę wygodnie na po­
duszkach i przykryła go pledem.

Kilka godzin później, kiedy się obudził, wydawał się in­

nym człowiekiem.

Jednak Brittany musiała biec do Abby na kolejną przy­

miarkę sukni. Nie było więc czasu na rozmowy. Jedno spoj­
rzenie na dzieło Abby utwierdziło Brittany w jej postanowie­
niu. Musi pomówić z Mitchem.

Kiedy skończyły, Brittany szybko zdjęła suknię i opadła

ciężko na sofę.

- Ktoś powinien nauczyć cię obchodzić się ze szpilkami.

Jesteś niebezpieczna.

- Brittany, powiesz mi wreszcie, co się stało?

background image

130

GARA COLTER

Nikt nigdy nie potrafił tak szybko przejrzeć jej na wylot

jak Abby. No, może jeszcze czasem Mitch...

U Abby było dziś wyjątkowo spokojnie. Belle spała,

a Shane pracował w swoim gabinecie. Brittany mogła więc
bez przeszkód opowiedzieć siostrze o swoim zmartwieniu,

o Laurie. O tym, że nie wie, jak pomóc dziewczynie. Nie
potrafiła jednak zdobyć się na to, by zwierzyć się ze swej
miłości do Mitcha.

- Biedne dziecko - powiedziała Abby. - Ale Mitch

z pewnością coś wymyśli.

- Mitchowi brak wyobraźni. Porusza się wyłącznie po

gruncie prawa, a tu trzeba niekonwencjonalnych rozwiązań.

- Od prawników nie wymaga się wybujałej fantazji.
- Abby. - Brittany zmieniła nagle ton. - Co byś przyrzą­

dziła na bardzo specjalną kolację, gdybyś chciała rzucić ko­
goś na kolana?

- Czy to ma coś wspólnego z tą dziewczyną i Mitchem?

- Abby nie nadążała za tokiem rozumowania siostry.

- No, niezupełnie.
Za nic by się nie przyznała, że ma zamiar uciec się do

najstarszego sposobu, to znaczy trafić do serca ukochanego
przez żołądek.

- Więc pytasz tylko teoretycznie?
- Oczywiście.
- Bo wiesz, jeśli nie umiesz gotować, lepiej zrobić coś

prostego.

- Nie martw się o to. Powiedz mi tylko, co ty byś przy­

gotowała.

- Homara, faszerowane ziemniaczki, szparagi, domowe

bułeczki i sałatkę cesarską. A na deser...

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 3 1

- O deser nie muszę się martwić, mam w zamrażarce tyle

torcików lodowych, że wystarczy mi jeszcze na półtora roku.

- Mówiłaś, że to czysto teoretyczne pytanie - powiedzia­

ła Abby zmartwionym głosem.

- Bo tak też jest.
- Dania, o których wspominałam, nie są łatwe do przy­

rządzenia. Zwłaszcza dla początkujących kucharek.

- Coś tak jak z malowaniem... - mruknęła Brittany.
- Hmm...
- Abby, nie martw się. Jakoś dam sobie radę. Nie zmie­

nisz mnie. Ja muszę sobie utrudniać życie.

- Ale dlaczego?
- Siostro, żebym to ja wiedziała...

To samo pytanie zadawała sobie dwa dni później, stojąc

oko w oko z dwoma homarami, które na początek wrzuciła
do zlewu. Ich wielkie szczypce były oklejone taśmą, więc
przynajmniej nie groziła jej utrata palców, wystarczyło jed­
nak, że kręciły się po jej zlewie i przyglądały swoimi wypu­
kłymi czarnymi oczkami. Przyszło jej do głowy, że nie będzie
łatwo je namówić, aby zechciały udać się do garnka z wrząt­
kiem, który na nie czekał.

Kuchnia wyglądała jak po przejściu tornada. Na stole

i półkach widniały malownicze grudki rozgniecionych ziem­
niaków. Podłoga była niemal biała od mąki. Bułeczki miały
brunatny kolor i kształt ameby, ziemniaki faszerowane grzy­
bami musiały się obejść bez grzybów, bo te przypaliły się na
węgiel, przylegając dokładnie do patelni, skąd zresztą unosił

się swąd.

W tej chwili usiłowała jeszcze wydobyć z łupinek resztkę

background image

132

CARA COLTER

ziemniaczanego miąższu, by go ubić na pulchną masę i do­
prawić, ale i to okazało się zadaniem arcytrudnym. Widocz­
nie ziemniaki były niedogotowane...

Rozległ się dzwonek do drzwi.
Była rozczochrana i nie zdążyła się przebrać.
Czy wszystko, co wiązało się z Mitchem Hamiltonem,

musiało kończyć się katastrofą?

- Sekundę - krzyknęła i wzdychając ciężko, poszła

otworzyć drzwi.

Nie posiadała się ze zdumienia. Mitch przyniósł jej kwia­

ty! Może jej marzenia nie są jednak tak nierealne? Musnął
dłonią jej policzek i przyjrzał się swoim palcom.

- Mąka?
- Albo ziemniaki - powiedziała kwaśno.

- Gotujesz coś?
- Zaprosiłam cię na kolację, mógłbyś się przynajmniej

dziwić mniej ostentacyjnie.

Odebrała od niego kwiaty.

- Włożę je do wazonu. Masz ochotę na lampkę wina?
- Wolałbym wodę mineralną, jeśli masz. - Mitch wszedł

za nią do kuchni. - O! Często to robisz? - zapytał.

Spojrzała na niego, wręczając mu książkę telefoniczną

i odwróciła się, żeby ułożyć kwiaty.

- Ty wybieraj, pizza czy chińszczyzna.
- Nie będziemy tego jedli? - Wskazał na bułeczki jej

wypieku.

- Lepiej nie, jeśli chcemy jeszcze pożyć.
Pisnęła przestraszona, ponieważ jeden z homarów uniósł

się i prawie sięgnął jej dłoni, gdy napełniała wazon wodą.

Mitch natychmiast znalazł się przy niej i zajrzał do zlewu.

background image

PRZESTAŃ CUDÓW 133

- Co to takiego?
- Homary. Miały być naszą kolacją, ale nie mogę...
- Nie możesz czego?
- Zamordować ich.
- Może ci pomóc?
- Nie, lepiej nie. Zresztą nadałam im już imiona. To jest

Billy, a to Buddy.

- To nie był dobry pomysł - skomentował z uśmiechem.
- W książce kucharskiej piszą, żeby wrzucić je żywcem

do wrzątku, głową w dół.

- Jeśli wyjdziesz, poradzę sobie z tym zadaniem.
- Wiesz dlaczego głową w dół?
- Wolę się nie zastanawiać.
- Żeby nie słyszeć ich pisku - szepnęła i wzdrygnęła się.
- Chyba rzeczywiście ich dzisiaj nie zjemy - zaopiniował

w końcu.

- Bywa i tak.
- Ale co masz zamiar z nimi zrobić? Chyba nie chcesz

ich tu trzymać na stałe? Gdzie będziesz zmywać naczynia?

- Możemy je wypuścić na wolność. Po kolacji zabierze­

my je nad ocean i uwolnimy.

- Billy, Buddy, koniec odsiadki. Cieszycie się, chłopaki?

- Mitch się roześmiał.

- Zadzwonisz do jakiejś restauracji? A ja w tym czasie

się przebiorę i zmyję mąkę z twarzy.

- Nie rób tego, wyglądasz fantastycznie.
- Naprawdę?

Kiedy pojawiła się ponownie, pizza z restauracji dymiła

już na stole. Brittany miała na sobie czarny kostium i była

background image

134

CARA COLTER

starannie uczesana. Usiadła na sofie i od razu zaczęli jeść.
Była tak zdenerwowana, że nie mogła zebrać myśli.

- Na śmierć zapomniałam wyjąć deser z zamrażarki!
- Nie przejmuj się, nie przepadam za słodyczami.
- Do czegoś takiego nie powinieneś się przyznawać przed

właścicielką cukierni.

- Dlaczego mi po prostu nie powiesz, o co ci chodzi?
- O co chodzi?
- Widzę, że masz mi coś do powiedzenia. Dziwnie się

dziś zachowujesz. Co jest grane?

Zaczerpnęła powietrza.
- Mitch, jest coś, nad czym dość długo się zastanawiałam.
- Zamieniam się w słuch.

- Otóż Laurie Rose potrzebuje normalnego domu, opar­

cia w rodzinie, prawda? To twoje własne słowa.

Skinął głową. Coś zmieniło się w wyrazie jego oczu.

- Mnie żaden sąd raczej nie uznałby za „normalną rodzi­

nę" - kontynuowała. - Wiesz, samotna kobieta, mieszkająca
w małym mieszkanku nad piekarnią.

Mitch milczał.
- Dlatego jesteś mi potrzebny. Gdybyś się ze mną ożenił...
Nagle zdała sobie sprawę, że przegrała. Nie musiał nic

mówić. I tak już wiedziała, co jej odpowie.

Spojrzał jej w oczy.

- Nie.
Jego głos brzmiał bardzo spokojnie.
- Widzisz, zawsze ktoś mnie potrzebował. Moja matka,

rodzeństwo. Do pewnego stopnia nawet Jordan i Helen.

Patrzyła na niego w milczeniu. Czuła się bezradna, prze­

grana i głupiutka.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

135

- Gdzieś w głębi serca żywię taką staromodną być może

nadzieję, że jeśli kiedykolwiek się ożenię, to tylko z miłości.

Czy żądam zbyt wiele?

Potrząsnęła głową, wciąż niezdolna wykrztusić ani słowa,

łzy napływały jej do oczu, a przecież nie mogła się rozpłakać.

Cóż za okrutna ironia losu! Gdyby powiedziała mu prawdę,

być może zareagowałby zupełnie inaczej...

Mitch nie obejrzał się na progu. Drzwi zamknęły się za

nim niemal bezgłośnie.

Gdy została sama, rzuciła się na sofę i zalała łzami.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Mitch zdał sobie sprawę, że jedzie zdecydowanie zbyt

szybko. Zdjął nogę z gazu i zatrzymał się na poboczu. Wy­
skoczył z samochodu, zatrzasnął drzwi i zaczął wspinać się

na skałę. Fale oceanu rozbijające się z hukiem o brzeg były
dziś wzburzone, podobnie jak on.

Z kieszeni spodni wyciągnął małe, aksamitne pudełeczko.

Przez cały czas parzyło go w skórę przez materiał spodni.

Zamiast psa kupił pierścionek. Głupi błąd. Wypadek przy

pracy.

Tego ranka, kiedy aresztowano Laurie Rose, kiedy przy­

szedł do Brittany i oparł się o jej ramię, wydało mu się nagle,
że wie już, co jest dla niego dobre. I co jest dobre dla niej.

Wiedział od pierwszego wejrzenia, że ta kobieta złamie

mu serce. Pamiętał, co poczuł na jej widok, gdy spotkali się
w kancelarii Jordana prawie dwa miesiące temu.

Kupił pierścionek. Zadzwoniła. Postanowił się oświad­

czyć, wyznać jej miłość.

Ale do licha, ona musiała wszystko zepsuć.
Nie mógł się przecież ożenić z powodu jakiejś głupiej

piekarni. Ani nawet z powodu Laurie Rose.

Poprosiłby Brittany o rękę, gdyby poczuł, że jest przez nią

kochany. Gdyby ona, tak samo jak on, nie mogła zasnąć,

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

137

wspominając ich nocną kąpiel w oceanie. Gdyby chciała
z nim być, bo ją rozumiał. Gdyby...

Dość. Ani słowa więcej. Ani jednej myśli o niej. Miał

ochotę cisnąć pierścionek w fale, coś jednak powstrzymało
go przed takim gestem.

Jeszcze nie teraz.

Po raz tysięczny zadawała sobie wciąż to samo pytanie.

Dlaczego nie powiedziała mu prawdy? Dlaczego nie powie­
działa mu, co do niego czuje?

Pomyślała, że przez całe życie była dobrą aktorką. Całe

życie nosiła maskę i dzięki temu udawało jej się oszukiwać
większość osób ze swego otoczenia. Postrzegano ją jako
pogodną, zawsze skorą do zabawy dziewczynę. Oczywiście,
częściowo była to prawda. Ale poza tym istniała także inna
Brittany. Beztroska i śmiała dziewczyna była w głębi duszy
małą dziewczynką, tęskniącą za matczyną miłością. Dziew­
czynką o starannie skrywanej wrażliwości, przestraszoną
i bezradną.

To właśnie dlatego nie zdobyła się na wyznanie prawdy

mężczyźnie, którego pokochała. Bo to oznaczałoby bezwa­
runkowe poddanie się, całkowite odsłonięcie. Nie była jesz­
cze gotowa.

Nic dziwnego, że ludzie zawierali małżeństwa z rozsądku.

Nie trzeba zrywać maski, odsłaniać słabych punktów ani
tego, co skrywa się w głębi duszy.

- Niech będzie i tak. Raz kozie śmierć.
Przetrząsnęła szufladę i znalazła książkę telefoniczną.

Litera „H". Jest.

Farley Houser, mężczyzna, który nigdy nie zażąda od niej,

background image

138 CARA COLTER

by była kimś więcej niż dziewczyną z okładki. Mężczyzna,
który potrafi odróżnić Diora od Chanel. Mężczyzna, który
nigdy w życiu nie wpadłby na pomysł, by zmusić ją do
przebrania się za madam Mim.

Drżącymi palcami wykręciła numer.
- Farley? - zapytała, gdy podniósł słuchawkę. - Mówi

twoja przyszła żona.

Jej ton był lekki i wesoły, tylko jedna osoba na świecie

mogłaby odgadnąć, że Brittany ma złamane serce.

Tą jedyną osobą był mężczyzna, przez którego teraz nie­

ludzko cierpiała.

Trzy dni później stała pod drzwiami domu Abby. Wiele

by dała, żeby nie musieć po raz kolejny przymierzać tej sukni,
ale jak wytłumaczyć to siostrze? Czy udałoby się uniknąć
kłopotliwych pytań?

Suknia przypominała jej o wszystkim, o czym w tej chwi­

li nie chciała pamiętać.

Przywołała na twarz promienny uśmiech.
- Mam dla ciebie niespodziankę, siostrzyczko! - zawoła­

ła, kiedy Abby otworzyła drzwi.

- Co?
Zamiast odpowiedzi uniosła dłoń. Ogromny, ciężki od

kamieni pierścionek błyszczał na jej serdecznym palcu.

Abby przyjrzała mu się z niepewną miną, po czym po­

patrzyła na siostrę.

- Ten pierścionek jakoś nie pasuje mi do Mitcha - powie­

działa, krzyżując ręce na piersi.

- Mitcha? Oczywiście, że nie. Myślisz, że mogłabym

zaręczyć się z takim gburem i nudziarzem?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 139

- Brittany!
- Ojej, nie zapytasz mnie nawet, kto jest wybrankiem

mojego serca?

- Kto? - niechętnie zapytała Abby.
- Farley Houser.
- Kto?
- Był na waszym ślubie. Bardzo poważany pracownik

kancelarii Hamiltona. Wspominałam ci kiedyś o nim.

- Masz na myśli tego starszego, łaszącego się faceta?
Poczuła się dotknięta. Abby czasami działała jej na nerwy.
- On nie jest wcale „starszy", tylko dojrzały! I co masz

na myśli, mówiąc „łaszący się"? Jest miły, szarmancki, ma
świetny gust i lubi się bawić. Ze nie wspomnę o jego zado­
walającej sytuacji materialnej.

- Brittany...
- Dlaczego wciąż powtarzasz moje imię?
- Nie denerwuj się.
- Powinnaś się cieszyć. Tak jak ja, kiedy dowiedziałam

się, że wychodzisz za mąż.

- Ale ja kochałam Shane'a, a Shane kochał mnie.
- Drobnostka - prychnęła, machając lekceważąco ręką.
- Ale wy z Mitchem wyglądaliście na stworzonych dla

siebie. Co Mitch sądzi o twoim pomyśle?

- Przecież nie będę pytać go o zgodę. I jak on mógłby

być dla mnie stworzony? Sztywniak i ponurak bez krzty
wyobraźni.

- Brittany, ty się ogromnie zmieniłaś pod jego wpły­

wem. Uspokoiłaś. Pasowaliście do siebie, jak dwie połówki

jabłka.

- Bzdury. Romantyczny bełkot. Co ma do tego miłość?

background image

140 CARA COLTER

- Miłość jest piękna - szepnęła Abby. - Jest jedyną rze­

czą, dla której warto żyć.

- Mylisz się. W moim wypadku oznacza same kłopoty.

Nie daje spać po nocach i sprawia, że kiedy patrzysz w lu­
stro, nie poznajesz własnego odbicia.

- Jakoś nie wydaje mi się, żebyś doświadczała podobnych

niedogodności przy Farleyu.

- Abby, on całuje ziemię, po której stąpam! Czegóż wię­

cej chcieć od życia?

- I tego właśnie chcesz?
Problem z posiadaniem siostry polegał na tym, że siostra

czasami rozumie zbyt wiele.

- Abby, nie bądź taka ponura. Już ci mówiłam, powinnaś

się cieszyć moim szczęściem.

- Jak sobie życzysz. - Wbrew własnym słowom jednak

Abby wyglądała, jakby zaraz miała zamiar się rozpłakać.

- Zachowujesz się, jakbym właśnie poinformowała cię

o jakiejś tragedii.

Ktoś zadzwonił do drzwi.
Brittany pobiegła otworzyć. Nie miała ochoty na dalszą

rozmowę z siostrą.

- Pani Pondergrove! Jak miło! Proszę wejść.
- Abby?
Zaśmiała się.
- Nie, Abby jest w pokoju.
- Nie chciałabym przeszkadzać. Przyszłam zobaczyć, co

z sukienką.

- Jest już prawie gotowa. - Abby dołączyła do nich. -

Brittany właśnie miała po raz ostatni ją przymierzyć. Chce
pani zobaczyć?

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 1 4 1

- A mogłabym?
- Z przyjemnością zamienię się dla was w modelkę - po­

wiedziała Brittany wesoło, choć było to bardzo dalekie od
prawdy. - Zwłaszcza że sama niedługo wychodzę za maż. To
będzie skromny ślub, jedziemy na dzień lub dwa do Las
Vegas. Niepotrzebna mi żadna specjalna kreacja.

- Wychodzisz za mąż, drogie dziecko? - Twarz pani Pon-

dergrove się rozjaśniła. - A to ci nowina. Jordan nic mi nie
powiedział.

- Ona nie wychodzi za Mitcha, pani Pondergrove - wy­

jaśniła ponuro Abby.

- Nie? Ale przecież on... - Głos jej zadrżał. - On byłby

dla ciebie idealny.

Brittany zrozumiała, że to naprawdę bardzo małe mias­

teczko. Wszyscy wiedzą wszystko... o wszystkich. Albo
przynajmniej tak im się wydaje.

- Wychodzę za Farleya Housera - obwieściła dumnie.

- Podczas weekendu wybieramy się do Vegas.

- Vegas? Pan Houser? - wyszeptała w najwyższym zdu­

mieniu Angela Pondergrove. - Czy to nie jest ten starszy
dżentelmen, który pracuje z Jordanem?

- Dlaczego wszyscy czepiają się jego wieku? - zapytała

Brittany przez zaciśnięte zęby.

Przyglądała się Angeli Pondergrove z rosnącą irytacją.

Przecież ta kobieta ledwie ją znała!

Abby i pani Pondergrove popatrzyły na siebie i niemal

równocześnie wzruszyły ramionami.

- Przygotuję herbatę, a Brittany w tym czasie włoży su­

kienkę. Napije się pani?

- Z miłą chęcią, drogie dziecko.

background image

142

CARA COLTER

Brittany energicznie zdjęła suknię z manekina. Włoży ją

i parę razy się okręci. Ani razu nie spojrzy w lustro. Postano­
wiła udawać, że robi zakupy w Paryżu i musi przymierzyć

jeszcze pięćdziesiąt innych sukienek. W końcu ostatni raz

okręciła się na palcach i wyszła z pokoju. Za plecami słyszała
szepty Abby i Angeli. Chyba były przeciwne jej planom.
Cóż, nic nowego, zdołała się do tego przyzwyczaić. Nikt
nigdy nie popierał jej planów. Odwiesiła sukienkę i przeszła
do kuchni.

- Muszę już lecieć - rzuciła lekko. - Mam milion spraw

do załatwienia.

- Pani Pondergrove chciała ci coś powiedzieć - odezwała

się Abby.

- Drogie dziecko, proszę, byś zatrzymała tę sukienkę.
Otworzyła usta ze zdumienia.
- Tę suknię? Ja?
- Tak, jako prezent ślubny ode mnie.

- To absolutnie wykluczone - odpowiedziała Brittany

gwałtownie. - Po pierwsze, ona się absolutnie nie nadaje na
mój ślub.

Pani Pondergrove wyglądała na bardzo zmieszaną.
- Wyglądasz w niej prześlicznie. Która kobieta nie chcia­

łaby tak wyglądać na własnym ślubie?

- Ja nie chcę.

Starsza pani westchnęła ciężko.

- A jednak nalegam. Możesz zrobić z nią, co zechcesz.
- Pani mnie nawet nie zna! Nie daje się takich prezentów

zupełnie obcej osobie!

Pani Pondergrove zmieszała się jeszcze bardziej i w końcu

drżącym głosem powiedziała:

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

143

- Nie jesteśmy sobie tak obce, jak ci się wydaje. Ja...

znałam waszą matkę.

Brittany zauważyła wyraz niekłamanego zdumienia na

twarzy Abby. Wiedziała, że musi mieć identyczną minę.

- Pani znała naszą matkę? - szepnęła.

Pani Pondergrove wyraźnie poczuła się nieswojo.

- Bardzo krótko. To długa historia. I dosyć skompliko­

wana.

- Jaka ona była? - dopytywała się niecierpliwie. - Czy

mnie... nas kochała?

- Czy was kochała? Oj, dziewczynki! - Angela Ponder­

grove prawie się rozpłakała. - Oczywiście, że was kochała.
Ale na mnie już pora. Bardzo was przepraszam, ale muszę
się pożegnać.

Poderwała się, podniosła swoją torebkę z sofy i pośpiesz­

nie podreptała do drzwi.

Brittany i Abby zostały same, patrząc na siebie z niedo­

wierzaniem.

- Ona znała naszą mamę - wyszeptała wreszcie Abby.
- Co ją tak wytrąciło z równowagi?
- Tutaj nie mam wątpliwości. Wiadomość o twoim ślubie.
Brittany pokazała siostrze język.
- Nie chcę tej sukienki.
- Dlaczego?
- Bo nie. Koniec dyskusji.

Mitch nie podniósł głowy na dźwięk otwieranych drzwi.
- Co tam?
- Wyznaczono mnie do zbierania pieniędzy - powiedzia­

ła poważnie Millie. - Suzie bała się to załatwić.

background image

144

CARA COLTER

- Bała się? Mnie? - Mitch oderwał wzrok od papierów.
- Na litość boską, niech pan nie udaje. Wczoraj popłakała

się przez pana!

- Przeze mnie?
- Też mi coś! Jeden mały błąd przy przepisywaniu.
- Ale w adresie!
- Panie Hamilton!
- Czy mam ją przeprosić?
- Jeśli chcemy, żeby pod koniec tygodnia została jeszcze

choć jedna sekretarka, to tak. Koniecznie. A na początek
- Millie potrząsnęła przed nim tacą z pieniędzmi - może pan
zacząć od hojnego datku.

Sięgnął po portfel.

- Na jaki zbożny cel?
- Pan Houser po raz kolejny się żeni. Suzie organizuje

przyjęcie z tej okazji. Zdaje się, że wybrała nową restaurację,
która ostatnio robi furorę w mieście. Jakaś taka śmieszna
nazwa, „Dom Curry" czy coś takiego...

Mitch czuł, jak zasycha mu w gardle.
- Kto? - rzucił z trudem.
- Suzie... - Millie spojrzała na niego zdziwiona.

- On żeni się z Suzie?
- Panie Hamilton, Suzie już jest szczęśliwą mężatką.

I zajmuje się organizacją przyjęcia i kupnem prezentu od
współpracowników.

Mitch jeszcze raz zadał pytanie, wolno cedząc każde

słowo.

- Z kim... żeni się... Farley... Houser?
- Ach, z jedną z tych ślicznych trojaczek, które były

u nas całkiem niedawno. Niektórzy mówią, że jest dla niej

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 145

troszeczkę za stary, ale żeby pan go widział! Odmłodniał o co

najmniej dziesięć lat! Panie Hamilton! Dokąd pan idzie?

Mitch przemierzył dystans dzielący jego biuro od biura

Farleya w niecałą sekundę. Gwałtownie otworzył drzwi

i wszedł bez pukania.

- Jeżeli się z nią ożenisz - warknął przez zaciśnięte zęby

- uduszę cię gołymi rękami!

Jak mógł powiedzieć coś takiego?

Farley wpatrywał się w niego nieco nieprzytomnie.

- Może usiądziesz? - Wskazał Mitchowi krzesło.

- Postoję.

- Ona mi się oświadczyła. Musiałbym być skończonym

idiotą, żeby odmówić.

Mitch skrzyżował ramiona na piersi i odetchnął głęboko.

- Ty dostałeś przecież swoją szansę - powiedział Farley

z naciskiem.

- Skąd wiesz?

- Powiedziała mi.

Jak mogła! Jak mogła zwierzać się Farleyowi!

- Mitch, nie patrz na mnie w ten sposób! Ty jej dałeś

kosza. Czego chcesz? Posłać ją do klasztoru? Czy też może

na swój subtelny sposób pragniesz mi dać do zrozumienia,

że między wami jeszcze nie wszystko skończone?

Mitch po raz kolejny znalazł się na krawędzi. Musiał

skoczyć albo się cofnąć. Wycofywanie okazało się jednak

tym razem niezbyt skuteczną strategią, bo nie przynosiło

ukojenia.

- Tak - powiedział w końcu powoli. - Między nami coś

nadal jest.

Farley rzucił mu długie i twarde spojrzenie.

background image

146

CARA COLTER

- W takim razie powinieneś był się zgodzić na małżeń­

stwo. Dlaczego do diabła jej odmówiłeś?

- Bo zrobiła to z nieodpowiedniego powodu.
- Nie rozumiem.
- Farley, wiem, że wydam ci się staromodny, ale nie

poślubię kobiety, która mnie nie kocha.

- Mitch, jeśli to wszystko, o co ci chodzi, będę z tobą

szczery. Nie zasługujesz na nią. Czy kiedykolwiek zastano­
wiłeś się, czego ona potrzebuje?

Mitch spojrzał na niego i po raz kolejny zaniemówił.
Nie, nigdy się nad tym nie zastanawiał. A teraz nagle

uzmysłowił sobie dwie rzeczy. Ona wcale nie potrzebowała
tej piekarni. Ani nie potrzebowała Laurie Rose. Nagle ujrzał

ją, małą dziewczynkę, która marzy o tym, by ktoś ją poko­

chał. Nagle zdał sobie sprawę z tego, czego ona potrzebuje.

- Dla mnie jest trochę za młoda - przyznał Farley ze

smutkiem. - Wiedziałem o tym od początku, ale przecież

każdemu wolno marzyć. - Przyglądał się Mitchowi badaw­
czo. - Kochasz ją, synu? - zapytał łagodnie.

Nagle cały gniew i furia opuściły Mitcha. Opadł na krzes­

ło przed biurkiem Farleya i skinął głową.

- Tak.
- Głupi szczeniak.
Mitch podniósł na niego wzrok.
- Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie to jest cenne?

- zapytał surowo. - Masz zamiar zaprzepaścić szansę na

szczęście? Przez jakąś głupią dumę?

- Nie - odpowiedział Mitch pewnym głosem. - Nie mam.
Wzdychając, Farley sięgnął do szuflady i wydobył z niej

dwie wąskie koperty. Musiały to być bilety lotnicze.

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 147

- Proszę - powiedział, podając je Mitchowi. - Chyba nie

będę ich potrzebował.

Mitch przyjął koperty. Las Vegas. W ten weekend. Poczuł,

że grant usuwa mu się spod nóg. A mógł to wszystko stracić.

- Jeśli ją unieszczęśliwisz, synu, uduszę cię gołymi ręka­

mi - powiedział Farley, po czym podniósł słuchawkę, wystu­
kał numer i odczekał chwilę.

- Sam? Jak się masz, stary? Słuchaj, jeśli chodzi o sprawę

Williamsona... - Nie patrzył już na Mitcha. Okręcił się na
krześle i wyglądał teraz przez okno.

A Mitch pojął, że dano mu do zrozumienia, iż powinien

już wyjść.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Luigi bardzo się przejął, kiedy usłyszał o problemach Lau­

rie Rose. Do tego zwymyślał Brittany, kiedy zwierzyła mu

się ze swych planów.

- Nie może pani za niego wyjść! On nie dla pani!
- Jaka różnica, za kogo wyjdę? I czemu wszyscy są prze­

ciwko Farleyowi? To taki porządny człowiek.

Luigi skrzywił się paskudnie, a ona poczuła się okropnie.

Nawet jej piekarz potrafił już przejrzeć ją na wylot!

Luigi odszedł i przez resztę dnia rozmawiał po włosku

przez telefon z prędkością karabinu maszynowego. Wieczo­
rem zaś poinformował Brittany, że znalazł sposób na wyciąg­
nięcie Laurie Rose z kłopotów. Jeśli dziewczyna potrzebuje
domu i oparcia, może zamieszkać z nimi. Nawet zdążyli się
umówić na rozmowę z pracownikiem opieki społecznej.

- Cóż znaczy jedno dziecko więcej? - wyjaśnił jej. - Ma­

my już ósemkę. Moja średnia córka Salina jest w wieku
Laurie. Mogą zamieszkać w jednym pokoju.

- Ośmioro dzieci? - To nie mieściło jej się w głowie.
Luigi prychnął.
- I niech mi pani więcej nie opowiada, że nieważne,

z kim bierze się ślub. Liczy się tylko miłość.

Tak więc okazało się, że problemy Laurie Rose nie wy­

magały podejmowania desperackich decyzji ze strony Brit-

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW 149

tany. Do tego był dopiero środek tygodnia, a piekarnia już
przyniosła dochód. Podczas zakupów Brittany będzie mogła
pozwolić sobie na nieco większą ekstrawagancję niż sałatka
z tuńczyka. Od kilku dni pracowała sama, bez Laurie Rose,
a świat jakoś się nie zawalił. Oczywiście było jej trudniej, ale
dawała sobie radę.

Jeśli więc wychodziła na prostą, to dlaczego czuła w gło­

wie pustkę? Męczyło ją potworne uczucie suchości w gardle,

jak po przepiciu, a przecież od czasu wesela Abby nie miała

w ustach ani kropelki alkoholu!

Prawda była taka, że dokuczało jej złamane serce.
Farley wiedział o tym. Przejrzał ją, pomimo jej radosnej

paplaniny, i wyciągnął z niej całą historię. Prawdę o tym, że
wychodzi za niego, żeby zachować spadek i pomóc Laurie
Rose. Tak, nie była wobec niego w porządku, ale jeśli on sam
nie miał nic przeciw temu... Rozmyślając nad tym, przez
cały dzień biła rekordy roztargnienia. Klientom, którzy pro­

sili o kawę i pączki, pakowała do siatek bochenki chleba.

Kiedyś tak doskonale potrafiła się maskować, a teraz nagle

wszyscy widzieli jak na dłoni, co przeżywa.

W dodatku jeśli problem Laurie Rose został rozwiązany,

czy istniał jeszcze jakikolwiek logiczny powód, dla którego
miałaby poślubić Farleya?

Barn! Barn! Barn!
Nie chciała otwierać drzwi. Naciągnęła sobie na głowę

poduszkę. Intruz jednak nie dawał za wygraną.

W końcu poczłapała do drzwi. Na progu stał kurier z du­

żym pudłem w rękach. Domyśliła się od razu, co to za prze­
syłka.

- Nie przyjmę - powiedziała do chłopca.

background image

150 GARA COLTER

Ale wyglądało na to, że nawet on wie lepiej, co powinna

robić.

- Panienko, płacą mi za dostarczenie przesyłki, proszę

więc nie utrudniać mi życia. Wystarczy tylko podpisać, a po­
tem może pani sobie z tym zrobić, co się pani spodoba.

Spojrzała na niego groźnie i wyniośle, ale nie zrobiło to

na nim najmniejszego wrażenia. Wręczył jej długopis i pod­
sunął formularz do podpisu. Kiedy to zrobiła, podał jej pudło,
obrócił się na pięcie i zbiegł ze schodów.

Nie mogła wyrzucić tego pudła. Być może kiedyś, zanim

jeszcze dorosła, właśnie tak by postąpiła..Zanim nauczyła się

cenić swoją i cudzą pracę. A Abby prześlęczała nad tą suknią
wiele długich godzin.

Położyła paczkę na stole w kuchni. Odwróciła się i włą­

czyła gaz pod czajnikiem. Nie obchodzi mnie to! Nie dotknę

jej! Przygotowała sobie filiżankę aromatycznej kawy i wró­

ciła do pokoju. Dopiero wtedy musiała sama przed sobą

przyznać, że zawartość pudła ma nad nią dziwną moc, jakąś
tajemniczą siłę przyciągania. Zaczęła chodzić po pokoju,
przejrzała plik listów na biurku, przeliczyła płyty kompakto­
we na półce. W końcu spasowała.

W pudełku, starannie złożona i opakowana delikatnym

papierem, leżała suknia ślubna uszyta przez Abby. Dotknęła
materiału, który cicho zaszeleścił między jej palcami. Prze­

szedł ją dreszcz.

Na samej górze dostrzegła złożoną kartkę papieru listowego.
Pismo było drobne i delikatne. Niełatwo było je odczytać.

Moja droga!
Jest mi niezmiernie przykro, ze kilka dni temu zachowałam

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

151

się tak nietaktownie. Chciałabym również przeprosić za spo­
sób, w jaki poinformowałam was o znajomości z waszą mat­
ką. Nasze drogi zetknęły się na krótko i w dramatycznych
okolicznościach, ale wciąż brak mi sił, by o tym opowiadać.

W tej chwili czuję się bardzo niespokojna i nieco rozdarta.

Jest jednak pewna rzecz, w którą na pewno nigdy nie prze­
stanę wierzyć.

Tylko jedno trzyma nas przy życiu. Miłość.

Bardzo cię proszę, nie rezygnuj z tego uczucia. Zasłużyłaś

na nie.

Twoja matka na pewno powiedziałaby ci to samo.

Angela Pondergrove.

Ostatnie zdanie nie dawało jej spokoju. „Twoja matka na

pewno powiedziałaby ci to samo."

Przez bardzo długą chwilę w zadumie gładziła dłońmi

materiał sukni. I w końcu się zdecydowała. Musi ją włożyć.
Po raz ostatni.

Jeśli ją włożę, to nigdy nie wyjdę za Farleya Housera,

szepnęła w duchu.

Nie dalej niż kilka dni temu sama mu się oświadczyła.

Zawiadomiła potem o swoim rychłym zamążpójściu pół mia­

steczka, z dumą demonstrując zaręczynowy pierścionek.
Swoją paplaniną chciała przekonać ludzi, a przede wszyst­

kim samą siebie, że postępuje słusznie.

A Mitch wciąż uparcie milczał.
Wiedziała, że tylko na nim jej zależy. A skoro to nie może

być on, to i tak wszystko jedno, za kogo wyjdzie za mąż.

Jak w transie zrzuciła dżinsy i wsunęła suknię przez gło­

wę. Materiał tak cudownie przylegał do jej skóry, jego szelest

background image

152 CARA COLTER

był taki miły. Sięgnęła dłonią do tyłu i zapięła suwak. Suknia
ożyła.

Poddała się jej urokowi. Okręciła się, a suknia zawirowała

miękko wokół jej ud. Przypomniała jej się piosenka z „Tita-
nika". Znalazła płytę...

Nie wyjdzie za mąż za Farleya Housera. Nie może tego

zrobić.

Angela Pondergrove miała rację. Wszyscy mieli rację.

Nawet Luigi.

Tańczyła do tej myśli, upojona tajemnym, magicznym

rytmem.

W ciągu ostatnich kilku tygodni z rozkapryszonej dziew­

czyny przeobraziła się w dojrzałą kobietę. Nauczyła się, jak
prowadzić własny interes na przekór wszelkim przeciwno­

ściom. Nauczyła się sama o siebie dbać, robić zakupy i po­

rządki. Zakochała się do szaleństwa. W Mitchu Hamiltonie.

Wiedziała już, że przyjechała do Miracle Harbor nie ze

względu na piekarnię, ani nie po to, żeby wyjść za mąż.
Przyjechała tu, by doświadczyć tej wewnętrznej przemiany.
Żeby stać się dojrzałą kobietą.

A kiedyś pojawi się w jej życiu mężczyzna, który ją po­

kocha. Nie musiała się obawiać samotności. Zachowa suknię
na ten wielki dzień.

Rozległo się pukanie do drzwi.
Przypomniała sobie, że nie dała napiwku chłopcu, który

przyniósł przesyłkę. Zdecydowała jednak, że młokos nie za­
służył sobie na napiwek. Nastawiła głośniej płytę.

- Brittany, jeśli natychmiast nie otworzysz, będę zmuszo­

ny wyważyć drzwi!

Mitch!

background image

PRZYSTAŃ CUDÓW

153

A więc czar Miracle Harbor i tej magicznej sukni nie był

jedynie wytworem wyobraźni! To naprawdę jedyna w swym

rodzaju Przystań Cudów.

Podeszła do drzwi i otworzyła je.
Stał na progu, miał potargane włosy, a w oczach niepokój

i ból.

Spojrzał na nią, lecz była pewna, że nie dostrzega sukni,

którą miała na sobie. Wiedziała, że w tej chwili on patrzy
w głąb jej serca.

Postąpił krok do przodu i ona także zrobiła krok w jego

stronę.

Objął ją w talii, potem położył głowę na jej ramieniu.

Wyszeptała jego imię.

Spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się.

- Brittany - powiedział cicho. - Przebacz mi.
- Co mam ci przebaczyć?
- Że nie dostrzegłem tego, co zobaczyłby nawet ślepiec.
- Czego?
- Że mnie kochasz.
Brittany poczuła się wolna. Jej największy sekret stał się

teraz ich wspólną własnością.

- Oczywiście, Mitch. Kocham cię - powiedziała.
- A oto mój sekret. Ja również cię kocham. I potrzebuję.

Od pierwszej chwili, gdy ujrzałem cię w kancelarii mojego
ojca, wiedziałem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Że przy
tobie wreszcie stanę się wolnym człowiekiem. Tak długo

błądziłem w ciemności. A teraz czuję się wolny jak ptak,

jakbym miał skrzydła...

- Mitch...
- Jeszcze nie skończyłem. Muszę ci się do czegoś przy-

background image

154 CARA COLTER

znać. Zagroziłem dziś Farleyowi, że jeśli się z tobą ożeni, to

uduszę go gołymi rękoma.

- Nieładnie...

Spojrzał jej głęboko w oczy i jego twarz rozjaśnił pro­

mienny uśmiech.

- Masz ochotę spędzić najbliższy weekend w Vegas? Do­

stałem w prezencie dwa bilety lotnicze.

- Nie.
Odsunął się od niej o krok i uniósł pytająco jedną brew.
Wygładziła tę zmarszczkę palcem i uśmiechnęła się.
- Nie polecimy do Vegas.
- A gdzie chcesz wziąć ślub?
- Tutaj. W ośrodku. Przecież dzieciaki nigdy by nam nie

wybaczyły, gdybyśmy ich nie zaprosili.

- Czy twoi rodzice zaakceptują taki pomysł?
- Nie będą mieli innego wyjścia. A zresztą myślę, że

wizyta w ośrodku wyjdzie im na zdrowie i czegoś ich nauczy.

- Czego?
- Że cuda się zdarzają. Za sprawą miłości.
- I są cudownie - wymruczał Mitch i przypieczętował

swoje słowa gorącym pocałunkiem.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Colter Cara Harlequin Romans 512 Przystań dla serca
Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
625 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
Colter Cara Wyspa miłości
625 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
733 DUO Colter Cara Srebrny wiatr
1042 Colter Cara Ślub księżniczki
645 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 03 Trzecia siostra
Colter Cara List do swietego mikołaja
APETYT NA ŻYCIE Colter Cara
Colter Cara Dziedzictwo
763 Colter Cara List do swietego Mikolaja
Colter Cara Srebrny wiatr(1)
Colter Cara List do swietego mikolaja
763 Colter Cara List do Świętego Mikołaja
Colter Cara Sekret Victorii
Colter Cara Dziedzictwo

więcej podobnych podstron