625 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo


CARA COLTER

DZIEDZICTWO

Nieoczekiwany spadek cz 1

PROLOG

- Jeszcze tylko chwilka, panno Blakely.

- Dziękuję - odpowiedziała cicho Abby.

Nie czuła się zbyt dobrze w tej bogato urządzonej kan­celarii. Siedziała na miękkiej, skórzanej sofie, przy stoliku kawowym z ciemnego orzecha. Jej stopy tonęły w puszy­stym dywanie koloru wina burgundzkiego, światło w po­mieszczeniu było nieco przyciemnione. Prawdę mówiąc, w kancelarii prawniczej Abby była po raz pierwszy w ży­ciu. Zresztą, gdyby nie to, że wraz z listem poleconym przesłano jej bilet lotniczy, pewnie jeszcze długo nie mia­łaby okazji do odwiedzin w tego typu miejscu.

Kto mógł jej zostawić spadek?

W liście napisano, że otrzymała sporą darowiznę, dar­czyńca zaś zastrzega sobie anonimowość. Kiedy zadzwo­niła pod podany numer, nie dowiedziała się niczego wię­cej. Powiedziano jej jedynie, że powinna zjawić się w kan­celarii Hamiltona, w miejscowości Miracle Harbor w sta­nie Oregon, piętnastego lutego o godzinie dziesiątej rano. Punktualnie.

- Panno Blakely, na pewno nie ma pani ochoty na kawę?

Sekretarka uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i Abby zdała sobie sprawę, że na próżno usiłuje robić dobrą minę do złej gry. Nie pasowała po prostu do tego luksusowego wnętrza. Jej garderoba ostatnio składała się przede wszyst­kim z wygodnych, nie wymagających prasowania rzeczy, w których mogła bez obaw wejść do piaskownicy albo na plac zabaw. Nie martwiła się zbytnio, jeśli na ubraniach zostawały plamy po świeżej trawie albo ślady małych, ubrudzonych błotem rączek. Teraz miała na sobie ciemno­granatową spódnicę, luźną bluzkę w tym samym kolorze i marynarkę z dzianiny. Wszystko razem nie kosztowało więcej niż pięćdziesiąt dolarów.

Zauważyła swoje odbicie w wypolerowanym blacie stolika i odruchowo poprawiła włosy. Szczerze mówiąc, u fryzjera też nie bywała zbyt często.

Od prawie dwudziestu czterech godzin nie widziała córeczki i miała wrażenie, że z każdą minutą coraz bar­dziej tęskni. Było już wpół do jedenastej.

- Czy jest jakiś problem? - zapytała niepewnie.

Miała do siebie żal, że w ogóle dała się namówić na przyjazd tutaj. Intuicja podpowiadała, iż ta decyzja może odmienić jej życie. A w tej chwili Abby niczego nie prag­nęła tak mocno, jak stabilizacji. Była to winna Belle, dwu­letniej córeczce. Z drugiej strony, to właśnie ze względu na nią stawiła się na wezwanie. Oczywiście, miała pewne wątpliwości, ale list obudził w niej także pewne nadzieje. Może dzięki tajemniczemu spadkowi będzie w stanie za­pewnić Belle spokojne i dostatnie życie. Mały domek, zamiast ciasnego mieszkania, najlepiej w pobliżu parku. I kupiłaby nową maszynę do szycia, żeby mogła przyjmo­wać więcej zleceń.

Zreflektowała się, że dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale przecież przysłano jej drogi bilet lotniczy, w Portland zaś czekała na nią limuzyna, która odwiozła ją do niezmiernie luksusowego hotelu w Miracle Harbor. Poza tym nadawca listu wyraźnie zaznaczył, że darowizna jest znaczna.

Toteż Abby przemierzyła niemal cały kontynent, by dotrzeć do małej mieściny w Oregonie. Miasteczko po­łożone na wzgórzach okalających zatokę w naturalny sposób przybrało kształt półksiężyca. Było piękne jak z pocztówki. Równe rzędy starych, zadbanych domków krytych gontem i okolonych białymi płotami, dziko ros­nące rododendrony, ciepłe powietrze przesycone zapa­chem morza.

- Czy jest jakiś problem? - zapytała ponownie.

- Nie, oczywiście, że nie. Czekamy tylko na pozostałe osoby.

- Pozostałe osoby?

Teraz sekretarka spojrzała na nią niepewnie, jakby ża­łując, że powiedziała zbyt wiele.

Kiedy wreszcie otwarły się drzwi, obie odetchnęły z ul­gą. Na progu pojawiła się kobieta w ciemnych słonecz­nych okularach i krótkiej skórzanej kurteczce. Długa po­łyskująca spódnica z jedwabiu tańczyła wokół jej smu­kłych nóg. Kobieta wydała się Abby dziwnie znajoma... jakby patrzyła w lustrze na swoje odbicie. Były tego samego wzrostu, niemal tak samo zbudowane i obie miały blond włosy.

- Dzień dobry. Jestem Brittany Patterson. Przyjecha­łam. .. - Brittany kątem oka dostrzegła Abby i głos zamarł jej w gardle. Odwróciła się i zamrugała, otworzyła usta i znowu je zamknęła. Powoli zdjęła okulary słoneczne i w tej chwili Abby poczuła, że zaraz zemdleje.

Twarz, którą miała przed sobą, była jej własną twarzą.

Drzwi ponownie się otworzyły i Abby odwróciła się w ich stronę z ulgą. Musiała oderwać się na chwilę od widoku, który omal nie przyprawił jej o palpitację serca.

Do biura weszła jeszcze jedna kobieta, zadyszana jak po długim biegu. Miała na sobie wyblakłe dżinsowe spod­nie i kurtkę, a długie włosy związane niezbyt starannie w koński ogon.

Nieprawdopodobne, ale była podobna do Abby i Brit­tany jak dwie krople wody...

Abby, jak we śnie, wstała z sofy i zrobiła krok w stronę obu kobiet. Drżała. Usiadła wiec z powrotem na sofie, a one podeszły i usiadły obok. Wszystkie trzy przyglądały się sobie z nie skrywanym zdumieniem.

Sekretarka przyniosła kawę. Gdyby cała sytuacja nie była tak niesamowita, Abby z pewnością uśmiałaby się, widząc, że wszystkie trzy piły kawę w taki sam sposób: odrobina śmietanki, trzy kostki cukru, zamieszać i lekkim dmuchnięciem ostudzić parujący napój.

- Hmm. - Ta w skórzanej kurteczce w końcu zdecydowala się przerwać ciszę. - Jeżeli to nie jest jakaś „Ukry­ta kamera", to chyba musimy być spokrewnione.

- Może ktoś zaraz krzyknie: „uśmiechnij się!" - doda­ła ta w dżinsach.

Wszystkie trzy się roześmiały. Głosy dwóch pozosta­łych kobiet, chociaż różniące się akcentem, miały ten sam ton i barwę, co głos Abby.

I nagle zaczęły mówić wszystkie trzy naraz.

- Wiedziałyście o tym? Ja wiedziałam, że zostałam adoptowana, ale... - głos Abby drżał.

- Ja też wiedziałam, ale nikt mi nigdy nie powiedział, że mam rodzeństwo. - Brittany wyglądała na bardzo oszo­łomioną.

- Ja nie zostałam adoptowana, przez siedem lat miesz­kałam z ciotką. Od niej wiem, że moi... nasi rodzice zgi­nęli w wypadku samochodowym.

- To niesamowite. Jesteśmy trojaczkami! - Brittany przyglądała się uważnie siostrom. - Mam na imię Brit­tany. A wy?

- A ja Abigail. Mówcie mi Abby.

- Corrine. Corrie.

W tym momencie przerwano im.

- Pan Hamilton prosi panie do siebie.

Poszły za sekretarką, wciąż przyglądając się sobie z niedowierzaniem.

Pan Hamilton był dystyngowanym człowiekiem o nie­nagannych manierach. Siwizna i głębokie zmarszczki wo­kół oczu zdawały się świadczyć o tym, że dawno przekroczył wiek emerytalny. Jednak i on nie krył zdumienia, kiedy zobaczył przed sobą trzy identyczne młode kobiety.

- Panie mi wybaczą. Nie wiedziałem. Macie różne nazwiska.

Zajął się papierami na biurku, najwyraźniej próbując ukryć zakłopotanie.

- Jesteście trojaczkami - stwierdził. - Czy kiedykol­wiek przedtem miałyście okazję się spotkać?

Kiedy wszystkie trzy pokręciły przecząco głowami, je­go twarz przybrała bardzo zatroskany wyraz.

- Naprawdę mi przykro, nie wiedziałem. Nigdy nie pozwoliłbym sobie stawiać pań w takiej dziwnej sytuacji. Nie rozumiem, co nią kierowało - dodał po cichu, jakby do siebie, po czym odkaszlnął i powiedział: - Jak panie już wiecie, poprosiłem was o spotkanie w dniu dzisiej­szym, ponieważ moja klientka pragnie przekazać wam pewne dobra.

- Kim jest pańska klientka? - zapytała Brittany. Abby zauważyła, że Brittany zdecydowanie góruje nad siostrami pewnością siebie.

- Nie jestem uprawniony, by ujawnić nazwisko. Mam natomiast list, który chciałbym paniom odczytać. - Pod­niósł z biurka plik papierów, odsunął je na długość ramie­nia i zmrużył oczy. - „Droga Abigail, Corrine i Brittany - zaczął czytać głębokim barytonem - wiele lat temu wa­sza matka tuż przed śmiercią wymogła na mnie pewną obietnicę. Niestety aż do dnia dzisiejszego nie miałam możliwości dotrzymać danego jej wtedy słowa. Wierzę jednak, że dzisiejsze spotkanie odmieni wasze życie. Każ­dej z was zapisuję pewien dar, który, mam nadzieję, spełni wasze oczekiwania i najskrytsze marzenia. Mój adwokat, pan Jordan Hamilton, zapozna was ze szczegółami, prze­każe również warunki, jakie powinnyście spełnić, aby za­chować prawa do spadku. Życzę wam wszystkiego naj­lepszego."

- Jakąż to obietnicę dała naszej matce? - Abby była żądna informacji, które pomogłyby odnaleźć się w nowej sytuacji.

- Obawiam się, że nie posiadam żadnych dodatko­wych informacji poza tymi, które zawarto w załączniku z warunkami.

- Ciekawa jestem, co to za warunki. Może nas pan z nimi zapozna. - W głosie Brittany wyraźnie pobrzmie­wał sceptycyzm.

- W porządku. Aby darowizny stały się waszą wyłącz­ną własnością, musicie zamieszkać w Miracle Harbor na okres jednego roku. - Tutaj pan Hamilton odchrząknął z wyraźnym zakłopotaniem. - Musicie również w ciągu tego roku wyjść za mąż.

Abby spojrzała na niego. A więc to wszystko był żart. To musiał być żart. Jednak pan Hamilton miał zupełnie poważną minę.

Abby spojrzała ukradkiem na swoje siostry.

Na twarzy Brittany malowało się oburzenie, Corrine na pozór obojętnie podziwiała widok za oknem, jednak Abby była prawie pewna, że wie, co czuje siostra. Wydawało jej się, że Corrie jest śmiertelnie przestraszona.

- No dobrze. A co z tymi darowiznami? - Brittany pa­trzyła ostro na pana Hamiltona, nie kryjąc zniecierpliwie­nia. Skrzyżowała ramiona na piersiach. - Lepiej, żeby były coś warte.

Spojrzał na nią poważnie, a później przerzucił jakieś dokumenty na biurku i zaczynając od Abby, poinformował siostry o tym, co przypadło w udziale każdej z nich.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nawet po tylu latach wciąż jeszcze spał tak czujnie, jakby spodziewał się, że w każdej chwili ktoś może przy­łożyć mu do skroni lufę pistoletu.

Nawet tutaj, w Miracle Harbor, gdzie coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć.

Leżał na łóżku - każdy mięsień gotowy do skoku - za­stanawiając się, co było źródłem hałasu, który przed chwi­lą wyrwał go z głębokiego snu. Na fosforyzującej, zielonej tarczy zegarka odczytał godzinę. Trzecia nad ranem.

Syrena przeciwmgielna, pomyślał, wydawało mi się tylko, że to furtka. Dawno powinien ją naoliwić. Powoli rozluźnił się i zamknął oczy. Miał nadzieję, że uda mu się zasnąć. Nienawidził tej pory przed nastaniem poranka, kiedy utrzymanie kontroli nad myślami graniczyło z cu­dem, a wspomnienia nie dawały spokoju.

Ponownie usłyszał ten sam dźwięk.

Ciche szuranie czyichś stóp na ścieżce. Chwilę później skrzypnęła obluzowana deska w stopniach prowadzących na werandę. Poderwał się, dopiero kiedy usłyszał, że ktoś próbuje otworzyć drzwi frontowe. Bezszelestnie i zwinnie jak kot wyskoczył z łóżka i wyjrzał przez okno.

Na ulicy przed domem stał zaparkowany jakiś stary samochód z przyczepą. Złodzieje? Jeśli tak, to będą roz­czarowani. Nigdy nie miał upodobania do kosztownych gadżetów. Jego mieszkanie było urządzone iście po spartańsku. Nie było nawet telewizora ani sprzętu hi-fi, jedynie komputer.

Przypomniało mu się nagle, jak kiedyś robili zaku­py... Stacey odwróciła się do niego i pokazywała mu coś, śmiejąc się z astronomicznej ceny. Była roześmia­na, lecz w jej uśmiechu czaił się smutek. Wzdrygnął się, kiedy przypomniał sobie, co tego dnia oglądali. Wózki dziecięce...

Zszedł po schodach i ruszył dalej ciemnym korytarzem. Jego ruchy były ostrożne, bezszelestne i bardzo spokojne. Uchylił tylne drzwi, uważając, aby nie skrzypnęły. Dobrze wiedział, co robić. Obejdzie dom dookoła i zaskoczy in­truza od tyłu przy drzwiach frontowych. Nie wie biedak, w co się wpakował. Najwyraźniej pomylił domy. Tutaj mieszkał Shane McCall, były gliniarz z brygady anty­narkotykowej.

Na dworze była gęsta mgła, a betonowa ścieżka wydała mu się przeraźliwie zimna, zwłaszcza że skradał się na bosaka. Rododendrony tworzyły istny gąszcz, ich wilgot­ne liście muskały ciało Shane'a, lecz nie miało to teraz znaczenia. Zatrzymał się dopiero przed frontem domu, skryty za zaroślami, wytężając wzrok.

Ktoś majstrował przy drzwiach. We mgle Shane nie widział sylwetki intruza zbyt dokładnie. Ten ktoś miał czapkę z daszkiem i był stanowczo zbyt marnie zbudowa­ny, by stanowić realne zagrożenie.

Dzieciak, pomyślał, i poczuł, że jego gniew topnieje. Mały wciąż bezowocnie mocował się z zamkiem. Może należało wezwać policję? Jeśli Morgan jest na służbie, to mogliby potem powspominać stare dzieje. To o wiele milsza perspektywa niż bezowocna walka ze smutnymi wspomnieniami.

Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Wyszedł z cienia i zbliżył się do schodów. Pomyślał, że może powinien był wziąć ze sobą jakąś broń. Ktoś tak mizernej postury musi być uzbrojony, inaczej nie ważyłby się ryzykować. Shane podjął błyskawiczną decyzję. Uda, że też ma broń. Był w samych spodenkach, ale zaraz coś wymyśli...

Stojąc przed schodami, spokojnie zażądał:

- Wyciągnij ręce przed siebie tak, żebym je widział. Nie odwracaj się.

Intruz podskoczył i wyprostował się.

- Nie słyszałeś? Ręce do góry!

- Nie mogę - rozległ się piskliwy głos.

- Nie możesz? Będzie lepiej, jeśli posłuchasz - wolno cedził słowa.

- Nie mogę, bo wtedy upuszczę dziecko.

Dziecko? Jakie dziecko?

Shane pokonał w kilku susach schody, położył dłoń na ramieniu intruza i siłą okręcił go twarzą do siebie. Ją.

A właściwie je. Były dwie, jedna duża, druga mała, obie wpatrzone w niego ogromnymi jak spodki oczyma.

Cofnął dłoń, którą przytrzymywał ramię kobiety, i prze­czesał włosy.

Kiedy poczuł bolesne kopnięcie w goleń, przypomniał sobie nagle o zasadzie numer jeden: nigdy nie pozwól się zaskoczyć.

- Pożar! Pali się! - Krzyk dziewczyny rozdarł ciszę.

Odruchowo zatkał jej usta dłonią. Był w stroju, który wykluczał spotkanie z sąsiadami.

Zauważył, że dziewczyna jest prześliczna. Spod cza­peczki wystawały jasne, proste włosy. Miała kształtny no­sek i ładnie zarysowane kości policzkowe. Ale najpięk­niejsze w jej twarzy były oczy. Ogromne. Wydawało mu się, że są niebieskie z odcieniem brązu. Coś niesamo­witego.

Zauważył, że w kącikach jej oczu zbierają się łzy. Za­klął pod nosem. Dziewczyna drżała, a dziecko na jej rę­kach niespokojnie przyglądało się im obojgu. Rozejrzał się dookoła.

- Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć.

Skinęła głową.

Ostrożnie cofnął dłoń, a dziewczyna odsunęła się, przy­wierając plecami do drzwi. Kurczowo obejmowała dziec­ko, jakby chroniąc je przed niebezpieczeństwem. Zauwa­żył, że była to dziewczynka.

- Nie waż się mnie dotykać! Zboczeniec!

- Zboczeniec? Ja? - wyjąkał.

- Włóczysz się po nocy w samej bieliźnie i napadasz na bezbronną kobietę tuż pod jej domem.

- Pod twoim domem? - Spojrzał na nią zdumiony.

Pod ,jej domem"? Głos dziewczyny drżał, ale w oczach błyszczało zdecydowanie. Była od niego lżejsza o co najmniej dwadzieścia kilogramów, lecz najwyraźniej nie miała zamiaru się poddać.

Skinęła głową i nerwowo oblizała usta.

Skrzyżował ręce na piersiach.

- Tak się składa, że to jest mój dom. - Mocniej za­akcentował słowo „mój". - Wziąłem cię za włamywacza.

Dziewczyna ze zdumienia otwarła usta.

Jakby słyszał jej myśli. Zboczeńcy są sprytnymi kłam­cami, potrafią po mistrzowsku zmylić potencjalną ofiarę. Widział też jednak, że dziewczyna zastanawia się gorącz­kowo, jak wybrnąć z tej sytuacji. Rozejrzała się wokół, a później utkwiła wzrok w tabliczce z numerem domu.

Chyba jeszcze nigdy nikt go tak nie potraktował. Wzię­ła go za zboczeńca, chociaż wcale nie wyglądała na po­myloną. Raczej na bardzo wyczerpaną.

Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się uważnie.

- Rany - powiedziała. - Chyba się pomyliłam. Jestem wykończona.

Ze zgrozą zauważył łzy na jej policzkach. Trochę irra­cjonalnie ucieszył się, że nie miała pomalowanych rzęs. Zadrżała mocno, na pewno z zimna. Kiedy mała zauwa­żyła, że mama płacze, natychmiast jej zawtórowała.

Walcząc o zachowanie resztek godności, dziewczyna wyprostowała ramiona i buńczucznie uniosła podbródek. Od dawna uważał, że jego serce wykute jest z kamienia, jednak zagubienie i bezradność nieznajomej prawie go rozczuliły.

- Może w takim razie wskażesz mi drogę do najbliż­szego motelu?

- Mógłbym, lecz to strata czasu. Dlaczego krzyczałaś, że się pali?

- Słucham?

- Krzyczałaś: „pożar!" - przypomniał jej. - Czy to sposób na zboczeńców? Coś jak czosnek na wampiry? Zaśmiała się nerwowo.

- Gdzieś przeczytałam, że to najlepszy sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Inaczej nikt nie przyjdzie ci z pomocą.

Na pewno nie pochodziła stąd. To była strategia dziew­czyny wychowanej w wielkim mieście. Miała intrygujący głos. W odróżnieniu od jej twarzy nie był wcale słodki. Brzmiała w nim jakaś surowa nuta.

- Dlaczego w tutejszych motelach nie ma wolnych miejsc? - Szybkim ruchem wytarła twarz wierzchem rękawa, wytarła też buzię dziecka i pocałowała je czule w nosek.

Efekt był natychmiastowy. Dziewczynka w tym samym momencie przestała krzyczeć. Była bardzo podobna do mamy, z tą różnicą, że jej włosy były jaśniejsze i kręcone. Dziewczynka spojrzała groźnie w jego stronę, chyba jed­nak nie starczyło jej pewności siebie, bo ponownie się rozpłakała. Tym razem jeszcze głośniej.

- Na drugim końcu miasta powstaje wielki ośrodek wypoczynkowy. Zjechało się tu mnóstwo budowlańców, stolarzy, hydraulików. Wszędzie ich pełno.

Znalezienie noclegu w mieście graniczyło z cudem. Chyba że... W jego domu były trzy sypialnie, jedna na górze, dwie na dole. Co to, to nie, upomniał się w duchu.

- Może wejdziesz do środka? - powiedział, jakby na przekór własnym myślom.

Mała krzyczała teraz tak głośno, że musiał powstrzy­mać się, by nie otworzyć drzwi kopniakiem.

- Nie, dziękuję. - W jej głosie znów usłyszał lęk. -Muszę jechać. Nic mi nie będzie, jestem tylko trochę zmę­czona. Bardzo długo dziś jechałyśmy. No i w końcu po­myliłam adres.

Ruszyła w jego stronę, chcąc go wyminąć, schody jed­nak były zbyt wąskie, i musiała się zatrzymać. Zauważył, że się zaczerwieniła. Nic dziwnego, przecież miał na sobie tylko spodenki.

- Zaczekaj.

Dziewczyna wciąż spoglądała na niego nieufnie, a za­razem czujnie.

- Jestem policjantem - przyznał z wahaniem. - Wła­ściwie to byłem, bo odszedłem ze służby.

Musiała to przecież zauważyć. Postawa, spojrzenie,, krótko przystrzyżone włosy.

Kiwnęła głową, lecz gdy tylko zrobił krok do tyłu, rzuciła się w stronę swojego samochodu. Nie gonił jej. Usłyszał, jak pospiesznie blokuje drzwi.

Rozległ się zgrzytliwy i przerywany odgłos zapłonu,, kiedy przekręciła kluczyk w stacyjce.

To nie mój problem, pomyślał. Wrócił na ścieżkę i ruszył w stronę tylnych drzwi. Nakazał sobie w myślach i prosto do sypialni i natychmiast położyć się z powrotem do łóżka. Był już na schodach, ale wciąż instynktownie wyczekiwał odgłosu odjeżdżającego samochodu. Nic.

Otworzył okno w sypialni i usłyszał kolejny zgrzyt zapłonu.

- Do diabła! - mruknął i chwycił leżące na łóżku dżinsy. - Żeby to!

Jeszcze czuł rwący ból w nodze po jej kopniaku, lecz i tak był zdania, że dziewczyna jest wyjątkowo krucha i delikatna. Miał ochotę pozostawić ją własnemu losowi ale nie potrafił. Nie zasługiwała na to, by spędzić w wychłodzonym samochodzie. Ani ona, ani tym bardziej dziecko.

Chwilę później, walcząc z dżinsami, zbiegł na dół, włą­czył światło przed domem i otworzył drzwi. Zaproponował jej przecież nocleg. Ale nie skorzystała z zaproszenia.

Uparta sztuka. Miała to wypisane na twarzy. Ładna owszem. Ale i uparta jak osioł. Wyjrzał na zewnątrz. Mgła podniosła się już na tyle, że mógł dojrzeć zarys sylwetki w samochodzie. Dziewczyna siedziała z głową opartą o kierownicę. Chyba płakała.

Westchnął z rezygnacją i narzucił marynarkę. Wiele temu przysięgał, że będzie służyć i ochraniać. Emerytowany czy w czynnej służbie, policjant zawsze pozostanie policjantem. To leżało po prostu w jego naturze, było sil­niejsze od niego. Właściwie z ulgą odkrył, że nawet oso­bista tragedia, którą przeżył, nie przytłumiła tej cechy.

Nie mógł zostawić tej dziewczyny na dworze.

Nie zauważyła, jak podchodził, kiedy więc zastukał w szybę samochodu, aż podskoczyła ze strachu.

Uchyliła odrobinę okno.

- Tak?

- Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił? Może po pomoc drogową?

Starych zwyczajów nie da się tak łatwo wyplenić. Jej numery rejestracyjne świadczyły o tym, że przyjechała z Illinois. Za przednią szybą wciąż leżał kwit parkingo­wy z Chicago. Nie pomylił się, była bardzo daleko od domu.

- Nic mi nie będzie - powiedziała z uporem. - Na północy taka pogoda to prawie upał.

- Tak, chyba masz rację. Mała drży tak samo jak ty? Spojrzała niespokojnie na dziecko i w końcu zapytała niepewnie:

- Naprawdę jesteś policjantem?

- Byłem.

- Mogę zobaczyć odznakę?

- Już nie mam.

- I nie masz też żadnego dokumentu?

O mało nie zaczaj krzyczeć z wściekłości. Pomyślał, że dawno już nie przeżył tylu emocji. Był zły, ale i przyjem­nie podekscytowany.

- Panienko, czy mam cię błagać na kolanach, żebyś zechciała wejść do domu?

Przez chwile nie odpowiadała, w końcu jednak z westchnieniem otworzyła drzwi, wysiadła i wzięła córkę na ręce. Podążyła za nim ścieżką. Przytrzymał przed nimi drzwi. Mała, usadowiona wygodnie w objęciu matki, ssała z zapałem kciuk. Kiedy spojrzała na Shane'a, skrzywiła się i otwarła buzię tak szeroko, że mógłby zbadać jej migdałki. Była ubrana w sweterek z kapturkiem i szerokie spodnie. Nagle powróciły wspomnienia... Zacisnął zęby. Oni też spodziewali się dziewczynki, tak wykazały dania. Stacey już kupowała ubranka. Sukieneczki, buciki.

- Dobrze się czujesz? - zapytała nieznajoma.

Nie, nie czuł się dobrze. Minęły już dwa lata, ale ból był tak samo dojmujący. Pogodził się z tym. Pogodził się z faktem, że nigdy już nie będzie szczęśliwy, a czas nie uleczy ran.

- Jasne - skłamał. - Wchodź. Z wahaniem przekroczyła próg. Dziewczynka na jej j rękach wyciągnęła szyję i rozglądała się ciekawie dookoła.

- Jestem Abby Blakely.

Nie była wysoka, ale w pełnym świetle wyglądała na starszą, niż początkowo myślał. Musiała mieć dwadzieścia kilka lat. Miała świetną figurę, smukłą z pięknymi krągłościami wszędzie tam, gdzie trzeba. Ujął jej dłoń, zaskoczony zaskakująco mocnym uściskiem.

- ShaneMcCall.

- I naprawdę byłeś policjantem?

- Tak ciężko w to uwierzyć?

- Nie w to, że byłeś policjantem, ale w to, że to już czas przeszły.

- A!

- Nie wyglądasz zbyt staro.

- Mam trzydzieści lat - powiedział.

- To chyba zbyt mało jak na emeryta?

- No cóż, niech będzie półemeryt. W tej chwili pracuję jako konsultant i zajmuję się szkoleniem młodej kadry. Wejdziesz dalej? Proszę, siadaj.

Abby zauważyła na jego palcu obrączkę i zapytała:

- Nie obudzimy twojej żony?

- Jestem wdowcem.

- Przepraszam. - I dodała po chwili: - Na to też wy­dajesz się zbyt młody.

- Powiedz to Bogu. - Abby dosłyszała gorycz w jego głosie i zrobiło jej się głupio. - Słuchaj, wchodzisz czy zostajesz tutaj?

Znowu się zawahała. Przyłożyła wierzch rękawa do twarzy.

- Nie wiem, co robić. Jestem taka zmęczona. - Nagle rozpromieniła się. - Wiem, zadzwonię do siostry!

Ujęła go sposobem, w jaki wymówiła słowo „siostra". Tyle w tym było czułości... Podała mu dziecko i schyliła się, by rozwiązać buty. Pomyślał nagle, że czuł się pew­niej, kiedy mu nie ufała. Nie umiał postępować z dziećmi. Trzymał małą z dala od siebie, na długość ramienia.

- Nie ściągaj butów!

- Na tym parkiecie? Zwariowałeś?

Spojrzał na podłogę, jakby widział ja po raz pierwszy w życiu. Trochę zaniedbana, ale rzeczywiście piękna.

Mała przyglądała mu się podejrzliwie. Jaka matka, taka córka, pomyślał.

- Ja, Belle - powiedziała w końcu dziewczynka.

- Miło mi. Cześć. - Wciąż trzymał ją w sztywno wyprostowanych ramionach.

Abby podniosła się, podszedł więc, żeby oddać dziecko.

- Czy mógłbyś jeszcze chwilę ją przytrzymać? Chciałabym skorzystać z telefonu. Nie wiedział, jak odmówić.

- Telefon jest tam. - Ruszył przodem w stronę kuchni. Dziewczynka w jego ramionach zaczęła się gwałtownie wiercić.

- Ona nie gryzie.

- Ach. - Shane nie miał zamiaru zmienić sposobu trzymania dziecka. Belle dalej się wierciła.

- Zrobiła kupkę? - zapytała Abby.

- Belle, nie kupka! - zaprotestowała gniewnie mała.

- Hmm - Shane rozluźnił się troszkę i przytulił do piersi. Powąchał ją. Poczuł to. Najpiękniejszy zapach pod słońcem. Zimna obręcz bólu bez ostrzeżenia zacisnę się wokół jego serca.

Mała musiała jakimś szóstym zmysłem wyczuć targające nim emocje, spojrzała bowiem na niego szeroko otwartymi oczkami, po czym dotknęła delikatnie jego policzków i objęła go za szyję.

- Dobzie - oznajmiła, lokując swą główkę pod jego podbródkiem.

Usłyszał, jak dziewczynka zaczyna ssać kciuk, za chwi­lę poczuł na piersiach strużkę jej śliny. Ładnie będzie wyglądała jego marynarka.

- Telefon jest tam.

Abby obrzuciła jego skromną kuchnię badawczym spojrzeniem, podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Usłyszał, że dzwoni do informacji. Jak u licha mogła nie znać numeru telefonu swojej siostry? Kiedy w końcu od­łożyła słuchawkę, nie wyglądała na zadowoloną z prze­biegu rozmowy.

- Jeszcze nie przyjechały. To znaczy moje siostry.

- Nie przyjechały? Dokąd miały przyjechać?

- Tutaj! Wszystkie się tu przeprowadzamy. To długa historia. - Wyglądała na coraz bardziej zmęczoną.

- Co to znaczy wszystkie, jest was tuzin? Zaśmiała się.

- Tylko trzy. Jesteśmy trojaczkami.

Ona razy trzy. Z powodów, nad którymi wolał się nie zastanawiać, ta myśl go przeraziła. Mała w tej chwili spała smacznie na jego piersi. Czuł ciepło bijące od maleńkiego ciałka, odblaski światła igrały na jej loczkach i Shane mu­siał wytężyć całą siłę woli, by przetrzymać kolejną falę nieznośnego bólu.

- Zadzwonię po pomoc drogową. - Udało mu się za­panować nad sobą. - Nie liczyłbym jednak, że przyjadą zbyt szybko. To nie Chicago.

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Tablice rejestracyjne i kwit parkingowy za szybą - wyjaśnił.

- Ty rzeczywiście jesteś policjantem.

- Byłem - poprawił ją.

Shane wciąż trzymał dziecko w ramionach, gdy Abby zaczęła gorączkowo przetrząsać wielką podróżną torbę. W końcu znalazła to, czego tak zapamiętale szukała i dała mu skrawek papieru. Przesunął nieco Belle i wziął do ręki papier. Przyjrzał się i zamrugał gwałtownie. Spojrzał jeszcze raz. Stanowczym kobiecym pismem ktoś zapisał tam jego adres.

- To jakaś pomyłka - powiedział w końcu.

- Dlaczego?

- To mój dom jest na Harbor Way i ma numer dwadzieścia dwa.

- W takim razie musiałam źle zapisać adres.

Abby opadła na krzesło, zdjęła z głowy czapkę i czesała włosy palcami. Sterczały teraz na wszystkie strony. Przyjemnie było na nią patrzeć.

- I co teraz? Musimy jechać dalej, to jasne.

Tak, to jedno nie ulegało wątpliwości. Była rozczochrana, blada i niewyspana. Co nie przeszkadzało dostrzec Shane'owi, że jest szalenie atrakcyjna. Dżinsowa bluza i spodnie, które miała na sobie, były o kilka numerów za duże, co jeszcze podkreślało jej smukłość. Nie powinna tu zostać. Absolutnie.

- Słuchaj, do rana pozostało już niewiele czasu, możecie przespać się tutaj - usłyszał własne słowa. - Ten dom właściwie składa się z dwóch oddzielnych mieszkań. Kiedyś dolna część była wynajmowana na lato. Jest umeb­lowana. W szafach znajdziesz czystą pościel. Sam nigdy nie używam sypialni na dole. Są tam. - Pokazał przeciwną stronę korytarza.

- Ale przecież zupełnie się nie znamy!

- No cóż, temu nie mogę zaprzeczyć. Uśmiechnęła się słabo.

- Drzwi można zamknąć od środka. To przesądziło sprawę. Poza tym była rzeczywiście nieludzko zmęczona, właściwie skrajnie wyczerpana.

- Bardzo ci dziękuję.

- Nie ma za co. Rano pomogę ci z samochodem i znaj­dziemy twój dom.

- Shane?

- Proszę? - Dałby wiele, żeby nie mówiła do niego po imieniu. Nie miał zamiaru zawierać z nią przyjaźni, choć to nie znaczyło, że powinien być niemiły.

- Bardzo mi przykro, że tak mocno cię kopnęłam.

Abby zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała kroków Shane'a na schodach. Zastanawiała się, czy nie popełniła właśnie największego głupstwa w życiu. Nie dość, że na­gle spakowała dorobek całego życia do przyczepy i prze­jechała wraz z Belle całe Stany, to u kresu tej drogi zna­lazła się pod jednym dachem z zupełnie nieznanym jej mężczyzną.

No, kilka informacji zdołała jednak z niego wycisnąć, choć nie był zbyt rozmowny.

Na przykład dowiedziała się, że był kiedyś policjantem.

Zauważyła też, że miał niesłychanie piękne oczy. Nie chodziło nawet o kolor, chociaż był niezwykły, przywo­dził na myśl pyszną mleczną czekoladę. Jednak coś napra­wdę szczególnego kryło się w samym spojrzeniu mężczy­zny. Na pozór szczere i dobroduszne, w rzeczywistości przeszywało rozmówcę na wylot.

Wiedziała jednak, że nie jest najlepszą znawczynią mę­skich charakterów. Historia z ojcem Belle dobitnie o tym świadczyła.

A jednak, kilkadziesiąt minut temu, kiedy przestraszona zastanawiała się gorączkowo, jak wyminąć Shane'a na wąskich schodach, zdążyła mimo wszystko zauważyć jego świetnie zbudowane ciało, smukłe nogi i szerokie ramio­na. Nie powinna być zdziwiona, kiedy usłyszała, że był policjantem. Jego włosy były przystrzyżone bardzo krót­ko, w głosie pobrzmiewał autorytatywny ton. Kiedy po­dejmował decyzje, w szczególny sposób mrużył oczy, a każdy jego mięsień zdawał się wtedy gotowy do skoku. Shane wyraźnie ożywiał się w trudnych sytuacjach, tak jakby uwielbiał wyzwania.

Chyba właśnie emanująca z niego siła sprawiła, że Abby po krótkim wahaniu postanowiła mu zaufać. Intuicja podpowiadała, że obie z córeczka będą tu absolutnie bez­pieczne.

Abby nie miała jednak złudzeń, że jej przybrana matka nie pochwaliłaby takiego postępowania. Poczciwa Judy zawsze wszystko planowała z dużym wyprzedzeniem, nie znosiła improwizacji i nie lubiła niespodzianek. Pracowa­ła ciężko, by zapewnić Abby godziwe warunki życia i stworzyć ciepły dom, co było tym trudniejsze, że wycho­wywała ją sama.

Według Judy olbrzymim błędem było samo przyjęcie zaproszenia na spotkanie z prawnikiem w Miracle Harbor, a już przyjęcie dziwnej darowizny - prawdziwą głupotą. Abby wolała nawet nie zastanawiać się, co Judy powie­działaby, widząc ją w obecnej chwili.

Czy miała jednak jakiś wybór? Nie mogła przecież spać z dzieckiem w samochodzie! Gdyby była sama, to co in­nego.

Abby przeszła przez umeblowane mieszkanie na parte­rze i znalazła się wraz z Belle w pierwszej sypialni. Poło­żyła małą na środku dużego małżeńskiego łoża, a sama podeszła do okna, by zasunąć zasłony. Kiedy stanęła przy oknie, zauważyła, że rozciąga się stąd widok na ulicę. Miracle Harbor nie wyglądało już tak samo jak miesiąc temu, gdy zawitała tu po raz pierwszy. Wówczas urzekły ją rzędy ślicznych domków wzdłuż stromych i wąskich uliczek opadających ku oceanowi. Pamiętała, że przy głównej ulicy przycupnęły liczne sklepiki z czerwonej ce­gły z kolorowymi szyldami. W ich dużych oknach wysta­wowych odbijały się wody oceanu.

Dzisiejszego wieczoru jednak z okna sypialni spoglą­dała na zupełnie inne miasteczko, podobne raczej do planu zdjęciowego mrożącego krew w żyłach horroru niż siel­skiej opowieści z życia prowincji.

Jak mogła źle zapisać adres odziedziczonego domu? I jak to możliwe, że to śliczne małe miasteczko nocą za­mieniało się w mroczne i ponure miejsce? A jakby tego wszystkiego było mało, jej zdradziecki samochód musiał odmówić posłuszeństwa właśnie w chwili, kiedy najbar­dziej go potrzebowała. No cóż, był już stary i wysłużony, w dodatku przemierzyły nim cały kraj, co właściwie na­leżało uznać za imponujące osiągnięcie.

Cuda jednak się zdarzają, pomyślała, rozglądając się dookoła. Zajrzała w kąty i pod łóżko, sprawdzając, czy nie ma tam pajęczyn ani pająków, potem nieco uspokojona położyła się obok córki. Nie miała już siły szukać pościeli. Muszę przestać wierzyć w cuda, pomyślała nagle. To właśnie ta wiara przywiodła ją do tego miasteczka. Liczy­ła, że szczęście uśmiechnie się do niej i będzie mogła ofiarować córce to, czego pragnie dla dziecka każda matka - ciepły dom i bezpieczne dzieciństwo.

Pozostawały co prawda owe dziwne warunki zapisane w testamencie... Po pierwsze, musiała przez rok mieszkać w Miracle Harbor. No cóż, to chyba nic trudnego. Ale drugi warunek?

Jakaś kosmiczna bzdura. Czy można wyjść za mąż tylko po to, by otrzymać spadek? Cóż to byłoby za małżeństwo? W dodatku Abby niezbyt fortunnie dobierała sobie partnerów życiowych, wystarczy wspomnieć Tysona, ojca Belle.

Dlaczego więc zdecydowała się mimo wszystko podjąć wyzwanie i przyjechać do Miracle Harbor, choć nie miała najmniejszych złudzeń, że nie uda jej się spełnić drugiego warunku?

Podczas krótkiego spotkania z siostrami dowiedziała się, że rozdzielono je, kiedy miały po trzy lata. Abby sama niczego nie pamiętała, Corrine natomiast zachowała jakieś mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Z kolei przybrani ro­dzice Britt potwierdzili, że zjawiła się u nich, kiedy miała trzy lata.

Abby przyjechała do Miracle Harbor również dlatego, że była to jedyna szansa, aby poznać własne siostry. Kiedy spotkały się po raz pierwszy po tylu latach rozdzielenia, Abby miała dziwne wrażenie, że odnalazła wreszcie cząst­kę samej siebie.

A poza tym miasteczko nazywało się Miracle Harbor, czyli Przystań Cudów, i Abby, chociaż nie przyznałaby się do tego nikomu, od razu uwierzyła w magiczną moc tego miejsca.

A może już zadziałało przeznaczenie? Może nie przy­padkiem samochód zepsuł się właśnie tutaj?

Tylko co z Shane'em? Czy jest dla niego miejsce w tym cudownym scenariuszu?

Nie, raczej nie, pomyślała nie bez przykrości. Zachował się w miarę opiekuńczo, bo tak go wyszkolono. Jutro zaś rozstaną się jak nieznajomi, być może będą się pozdra­wiać, mijając się w przelocie.

Zresztą nawet jeśli zdecydowałaby się spełnić warunek ofiarodawcy domu, nigdy nie wybrałaby mężczyzny w ty­pie Shane'a. Wolałaby kogoś miłego, nieskomplikowane­go i prostodusznego. Kogoś, kto byłby dobrym tatą dla Belle. Niewysokiego okularnika, nieco przy kości, który zawsze pamięta, by zabrać do pracy drugie śniadanie.

Najlepiej trzymać się z dala od przystojniaków, wes­tchnęła w duchu i już po chwili zapadła w sen.

ROZDZIAŁ DRUGI

Promień słońca wśliznął się przez szparę w zasłonach i połaskotał Abby w powieki. Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Również w świetle dnia w pokoju nie zauważyła nigdzie ani śladu pająków.

Zgodnie z tym, co mówił Shane, ta część domu była wynajmowana na lato, toteż umeblowanie pokoju było dosyć proste i skromne. Mimo to Abby podobało się tutaj. Podziwiała piękny parkiet i dębowe okiennice.

Ciekawe czy dom, który odziedziczyła, będzie równie ładny?

Przypomniała sobie wypadki dnia poprzedniego.

Hej, Abby, upomniała się w duchu, kiedy zdała sobie sprawę, że jej myśli krążą uporczywie wokół Shane'a. Wiesz przecież, do czego zdolni są tacy przystojniacy, nieprawdaż? Nie potrzeba nam takich kłopotów, prowa­dziła wewnętrzny monolog.

Wyciągnęła dłoń, by przytulić do siebie Belle, przez chwilę szukała jej po omacku, aż wreszcie przerażający fakt dotarł w pełni do jej świadomości. Usiadła gwałtow­nie na łóżku. W miejscu, gdzie spała Belle, pozostało je­dynie ledwo wyczuwalne wgłębienie na materacu.

- Belle! - zawołała, wyskakując z łóżka. - Belle, gdzie jesteś?

Pośpiesznie zapinała guziki bluzki, całą siłą woli zmu­szając się do opanowania narastającej paniki.

- Belle?

Wbiegła do sąsiedniego pokoju. Przed otwartymi drzwiami stało krzesło. Wystarczyło wdrapać się na nie, nacisnąć klamkę i... droga do kuchni stała otworem. Abby usiłowała sobie przypomnieć, czy drzwi wejścio­we były równie łatwe do sforsowania. Nie, Belle nie poradziłaby sobie z zamkiem... Kiedy jednak Abby wy­biegła na korytarz, serce zamarło jej w piersi. Frontowe drzwi były otwarte, do środka wpadała przez nie świeża morska bryza.

- Belle!

- Tutaj.

Głos należał do najwyraźniej poirytowanego Shane'a.

Wbiegła do kuchni jak burza.

Unikaj przystojniaków! - usłyszała w głowie ostrze­gawcze echo.

Jednak ulga, jaką poczuła na widok córki, osłabiła jej postanowienie.

Na widok Shane'a jej policzki przybrały kolor dojrza­łych, rumianych jabłek. Ten mężczyzna najwidoczniej nie lubił zbyt wiele na siebie wkładać. Tego ranka ubrany był jedynie w szorty, odsłaniające dobrze umięśnione nogi oraz szary podkoszulek bez rękawów. Było na czym oko zawiesić, och tak. Wokół szyi miał okręcony ręcznik, a włosy mokre od potu. Pomimo że były tak krótkie, ich końcówki zdawały się podkręcać.

Jego twarz była wręcz denerwująco doskonała. Wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos, lekko wysunięty podbródek. Jeszcze się dziś nie golił, co dodawało mu tylko uroku, bo wydawał się przez to bardziej męski, taki nieujarzmiony i... niebezpieczny.

Abby wiedziała wystarczająco dużo o tym typie męż­czyzn. Mogli mieć wszystko - i nie wahali się czerpać z życia pełnymi garściami. A kiedy im się znudziła kolej­na zabawka, rzucali ją w kąt, jak rozpieszczone dzieci.

Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego wizerunku macho. Kiedy Shane patrzył na Belle, w jego niezwykłych oczach malowało się niekłamane przerażenie.

- Co to dziecko jada? Już mi się kończą pomysły!- rzucił niecierpliwie.

Abby oderwała wzrok od Shane'a. Belle, z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy siedziała na stercie ksią­żek ułożonych na krześle, przy stole zastawionym miska­mi i pudełkami płatków śniadaniowych.

- Chcesz powiedzieć, że dałeś jej możliwość wyboru?

- zapytała, nie wierząc własnym oczom.

Jej córka łaskawie wzięła do buzi garstkę płatków ze stojącej tuż przed nią miseczki. Pogryzła, połknęła, po czym gestem godnym monarchini pokazała paluszkiem, aby podać jej następną miseczkę. Shane natychmiast speł­nił jej życzenie i kolejna miseczka znalazła się w zasięgu małych rączek.

- Co ty robisz? - Abby skrzyżowała ramiona na pier­siach. Siłą powstrzymywała wybuch śmiechu na widok tego wspaniale zbudowanego atlety, spełniającego za­chcianki dwuletniej dziewczynki.

- Widzisz chyba, że usiłuję nakarmić twoje dziecko. - Spojrzał na nią ponuro.

- Ale dlaczego?

- Dlaczego? Kiedy wróciłem z joggingu, ona właśnie wypełzła z pokoju, w którym nocowałyście. Próbowałem ją zawrócić, ale to się jej zdecydowanie nie spodobało. Oznajmiła, że jest głodna, i że ja mam do licha coś z tym zrobić!

- Tak powiedziała? - Abby dusiła się ze śmiechu.

- O, ona znakomicie obywa się bez słów. Wystarczy, że się skrzywi. A kiedy kazałem jej wracać do mamy, zaczęła wrzeszczeć!

- Belle!

- Belle, niedobla? - Belle najwyraźniej czuła, że żarty się skończyły i lepiej nie przeciągać struny. Spojrzała na Shane'a z miną niewiniątka. - Belle, niedobla? - powtó­rzyła pytanie.

- Niedobra! - Dopiero kiedy dziewczynka zaczęła szybko mrugać oczkami i wykrzywiła buzię w żałosnym grymasie, Shane nieco się udobruchał. - No dobrze, może nie niedobra, ale uparta, wrzaskliwa i rozkapryszona!

- Nie jest wcale rozkapryszona. - Abby skorygowała jedyne nieprawdziwe określenie z listy Shane'a. - Ona tylko próbuje tobą manipulować.

- Dwuletni dzieciak? - Gwałtownie przestał napełniać miseczkę Belle kolejną porcją płatków. Wyprostował się i spojrzał na Abby z ukosa. - To chyba mało prawdopo­dobne.

- Naprawdę nie musiałeś jej karmić. Trzeba było mnie obudzić.

- Myślałem o tym. - Shane dolał mleka do miseczki Belle, a po chwili wsypał jeszcze odrobinę brązowego cukru. - Nie wyglądałaś wczoraj najlepiej, pomyślałem więc, że trochę snu dobrze ci zrobi. Zresztą, obiecałem ci bezpieczny nocleg, a nie wiedziałem, jak zareagujesz, gdy do twej sypialni wtargnie jakiś obcy facet.

Abby przełknęła ślinę. Do licha, czy on musiał być taki przystojny?

W następnej chwili pomyślała zaś, że ona sama z pew­nością nie prezentuje się w tej chwili zbyt atrakcyjnie. Odruchowo przygładziła włosy dłonią. Tak jak się spo­dziewała, sterczały każdy w inną stronę. Rzut oka w dół uświadomił jej, jak wymięte jest jej ubranie. Nic dziwnego, skoro położyła się w nim spać. W dodatku guziki bluzki były zapięte krzywo.

Oczywiście Shane wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z jakiegoś plakatu reklamowego. Cóż za wołająca o po­mstę do nieba niesprawiedliwość!

- Jedna posiniaczona goleń wystarczy mi w zupełno­ści - dokończył ponuro.

Abby spojrzała na jego nogę, która nosiła krwisto-sine ślady wczorajszego kopniaka.

- Mam nadzieję, że nie boli zbyt mocno? - zapytała bez przekonania.

- Stary weteran zniesie wszystko - burknął, po czym westchnął. - Pewnie, że boli.

- Mama, daj mu buzi - poprosiła Belle, jakby wiedzia­ła, że pora rozładować sytuację.

- W porządku, a co na to mama? - zapytał Shane nie­spotykanie spokojnie. W jego tonie Abby nie wyczuła na­wet śladu zwykłego przekomarzania się.

Ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć równie obo­jętnie.

- Buziaczki mamy są zarezerwowane dla Belle. Wyłącz­nie. Rozumiesz?

- Biedny tato Belle - skomentował Shane.

- Akurat jego nie ma co żałować - wyrwało się Abby mimo woli. - Wychowuję Belle samotnie.

Dziwne myśli przychodziły Abby do głowy, gdy tak stała w jednym pomieszczeniu z tym skąpo odzianym mężczyzną.

Szukam męża.

Jej siostra, Brittany, kiedy usłyszała, jakie warunki muszą spełnić, aby zachować prawa do spadku, oświad­czyła beztrosko, że da takiej właśnie treści ogłoszenie do gazety. Roześmiała się przy tym diabolicznie, czym ściągnęła na siebie bardzo niezadowolone spojrzenie pana Hamiltona.

Ale Abby to nie Brittany. Nawet jeśli wyglądają iden­tycznie.

- Chyba już dość narozrabiałyśmy - powiedziała spo­kojnie. - Powinnyśmy ruszać w drogę.

Zanim zrobię z siebie kompletną idiotkę, dodała w my­ślach. I to nie pierwszy raz w życiu...

Tak, Tyson zwiódł ją bez trudu swoim urokiem, ga­lanterią i opiekuńczością. Wzięła to wszystko za dobrą monetę, żaden mężczyzna przed nim tak się o nią nie troszczył, nie zabiegał tak wytrwale o jej względy. A gdy już ją zdobył, zmienił się nie do poznania. Abby natomiast, w ciąży, przerażona perspektywą samotnego macierzyństwa, próbowała jeszcze walczyć o ich zwią­zek. Zero dumy, myślała później o sobie z obrzydze­niem. Tyson do końca utrzymywał, że jest w niej sza­leńczo zakochany, nigdy jednak nie wspomniał choćby słówkiem o małżeństwie. Nie, nic takiego nie przeszło mu przez gardło.

- Sprawdzę, co z twoim samochodem - zaproponował Shane.

Każdy potrafi być miły i czarujący na początku, pomy­ślała ze złością.

- Dziękuję, nie trzeba. - Zauważyła, że Shane bacznie przygląda się Belle, która próbowała kolejne płatki

O, Britt miała w tej sytuacji wiele do powiedzenia. Ciekawe, po co przysłała jej tę bezsensowną książkę „Jak znaleźć idealnego partnera". Abby przysięgła sobie, że nie zajrzy do tego idiotycznego poradnika, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Ciekawe, czy Britt wysłała identycz­ną książkę także Corrine? Corrine też chyba nie była najlepsza w te klocki. Jaka właściwie mogła być Corrine? Spokojna? Powściągliwa? A może raczej przestra­szona?

Właściwie strach nie był w ich sytuacji niczym dziw­nym. Nieznana im osoba przewróciła ich życie do góry nogami, wymogła przeprowadzkę do miasteczka, w któ­rym będą mogły liczyć wyłącznie na siebie nawzajem. Porzuciły pracę i przyjaciół, musiały zacząć wszystko od nowa.

Abby nie mogła pojąć, że są aż tak różne pomimo niezwykłego fizycznego podobieństwa. Każdym słowem i gestem Britt zdawała się mówić: „patrzcie i podziwiaj­cie, jaka jestem piękna". I Britt rzeczywiście taka była. Dlaczego jednak nic z tej oszałamiającej urody Abby nie potrafiła odnaleźć w sobie? Ostatnio często zadawała so­bie to pytanie, przyglądając się bezradnie odbiciu w lu­strze. Może powinna zapuścić trochę włosy? Pozwolić im opadać w niesfornych lokach? Trochę więcej makijażu, zmiana stylu ubierania. No i po co właściwie to wszystko? Żeby złapać idealnego partnera? Abby skrzywiła się na samą myśl. Była pewna, że Britt wysłała egzemplarz tej idiotycznej książki również Corrine.

Oczywiście, jak to w tego typu poradnikach bywa, nie wspomniano ani słowem, jak przeciwdziałać skutkom nie­przespanej nocy lub ujarzmić wiecznie sterczące na wszystkie strony włosy. Jaki pożytek z poradnika, który nie przewiduje sytuacji awaryjnych? Chyba że jeszcze nie dotarła do odpowiedniego rozdziału. Dziewczyno, skarciła się w myśli, przecież nie znosisz takich głupich książek ani postawy, jaką lansują!

Stać mnie na opłacenie mechanika samochodowego, kontynuowała w myśli. Moja sytuacja finansowa już nie­długo ulegnie poprawie, przecież odziedziczyłam duży dom, z dwoma mieszkaniami i... porządnym, godnym za­ufania lokatorem w jednym z nich. Zgodnie z informacją, jaką jej przekazano, człowiek ten mieszkał w jej domu od blisko roku i nie rozglądał się za nowym lokum. Liczyła, że pieniądze za wynajem oraz to, co zarobi na krawiec­twie, zapewni im obu z Belle odpowiedni standard. Jak na ich wymagania - bardzo wysoki.

A już na pewno wystarczający, by pozwolić sobie na opłacenie usług mechanika.

- Zadzwonię po prostu do jakiegoś warsztatu. Już i tak nieprzyzwoicie nadużyłyśmy twojej życzliwości i gościn­ności - powiedziała.

- Teraz tamto! - zażądała Belle, odsuwając energicz­nie kolejną miseczkę.

- Jeśli mam być szczery, to już wolę zająć się twoim samochodem niż nią - powiedział teatralnym szeptem.

- Ależ nie musisz zajmować się moją córką, zaraz zabiorę ją do jakiegoś baru na śniadanie. Już i tak dosyć miałeś przez nas kłopotów.

- Nieeeeee! - krzyknęła Belle co sił w płucach. - Tu! Belle lubi!

- O, nic dziwnego, ty psotko! I co to wszystko znaczy? Masz to natychmiast zjeść. Przecież uwielbiasz te płatki!

- Nie - powiedziała Belle z uporem.

Kiedy Abby usiłowała bezskutecznie dyskutować z brzdącem, który jeszcze nie całkiem pojmował siłę i wy­mowę logicznych argumentów, Shane wziął ze stołu klu­czyki od jej samochodu. Wyszedł, gwiżdżąc pod nosem jakąś skoczną melodię. Typowy facet, który nad wszyst­kim musi przejąć kontrolę, zjeżyła się Abby.

Feministka Abby była oburzona.

Jednak mała kobietka Abby cieszyła się, że ktoś zdjął część obowiązków z jej ramion i roztoczył nad nią opiekę. Hmm, ciekawe.

Shane miał wrażenie, że ktoś przyłożył mu czymś cięż­kim w głowę. Najpierw to małe, ledwo widoczne stworze­nie okręciło go sobie wokół palca, a potem zjawiła się ta starsza, aby dokończyć dzieła.

Jak u licha kobieta mogła wyglądać tak ślicznie zaraz po przebudzeniu?

Jej włosy były zmierzwione i nastroszone, miała krzy­wo zapiętą bluzkę, a jej dżinsy były o kilka numerów za duże i niemiłosiernie wygniecione.

A mimo to wyglądała jak kandydatka na miss.

Gdyby tylko kiwnęła małym palcem, pewnie również przed nią wykonałby taniec z płatkami!

Nad czymś takim Shane McCall absolutnie nie mógł przejść do porządku dziennego. Nie mógł pozwolić sobie na uleganie słabościom. Zamieszkał w tej mieścinie po to właśnie, by mieć święty spokój. Nie znał tu nikogo i tak miało pozostać. Poprawka - nie znał żadnych kobiet. Z Morganem był właściwie zaprzyjaźniony, ale znali się jeszcze z czasów wspólnej pracy w brygadzie antynarko­tykowej w Portland. Morgan wrócił później do swojego rodzinnego Miracle Harbor, ożenił się, na świat przyszły dzieci. Zapraszał go wielokrotnie, chciał przedstawić Sha­ne'owi rodzinę, ale Shane z niezmiennym uporem wymi­giwał się od wizyty.

Nie czuł się na siłach, bał się swoich uczuć.

Mężczyźni rozmawiają o sporcie, samochodach i pra­cy. Dzieci to już zupełnie inny temat...

Drew Duarte, stary znajomy z brygady antynarkotyko­wej, martwił się o niego i próbował czasem coś zdziałać w tej materii. Namówił Shane'a do przyjęcia posady kon­sultanta. Shane prowadził kilka szkoleń w roku, wciąż biegał i podnosił ciężary. Żaden młodzik nie odważyłby się stawić mu czoła w ringu. Ostatnio Drew wymyślił dla niego nowe zajęcie i teraz Shane pracował nad rozdziałem do podręcznika dla agentów federalnych. Chodziło o pro­cedury wykrywania narkotyków.

Shane pomyślał, że jego życie ostatnio przypomina z góry zaplanowany scenariusz. Wszystko było pod kon­trolą. Może za bardzo?

Cóż to w końcu za życie, gdy nic nie cieszy bardziej niż nowy program komputerowy z wyjątkowo dobrym edytorem tekstów?

Ale czy on prosił o cokolwiek? Czy czegokolwiek prag­nął? Nie!

Przeprowadził się do Miracle Harbor, ponieważ musiał uciec od wspomnień. Zostawić wszystko za sobą. Morgan, kiedy dowiedział się, co go spotkało, przysłał ciepły list, pełen słów pocieszenia i otuchy. Zaproponował też przy­jacielowi odpoczynek w należącym do rodziny domku let­niskowym nad oceanem.

Shane skorzystał z zaproszenia, przyjechał na weekend i nigdy już nie wyjechał. Pierwszą zimę spędził w nieco zbyt przewiewnym domku Morganów, a potem wynajął oba mieszkania w tym starym domu, należącym niegdyś do rodziny holenderskich kupców. Dom był idealnie po­łożony - w pobliżu centrum miasteczka i oceanu. Wyda­wał się zbyt rozległy dla niezamężnego mężczyzny, ale Shane lubił przestrzeń i samotność, nie szukał wiec współlokatorów.

Dom był stary i wymagał nieustannej opieki, zupełnie jak kapryśna starsza pani.

System grzewczy płatał figle, okna się nie zamykały albo nie otwierały, światła niespodziewanie gasły, a Shane naprawiał wszystkie usterki, wdzięczny losowi za możli­wość zużytkowania wolnego czasu, którego miewał w nadmiarze. Czuł się tutaj na swoim miejscu, u siebie.

Tak, ale co począć z tym małym problemem, który wczoraj wieczorem wdarł się przemocą w spokojny rytm jego życia? Poradzi sobie, nie pozwoli wytrącić się z rów­nowagi. Za chwilę nie będzie śladu po wczorajszej przy­godzie. Właściwie to załatwiał dwie sprawy za jednym zamachem. Po pierwsze, zrobi coś pożytecznego, udzieli pomocy potrzebującemu, a to zawsze leżało w jego natu­rze. Czasami żałował, że ma teraz tak niewiele okazji, by spieszyć bliźnim z pomocą. Po drugie, odzyska upragnio­ny spokój, gdy tylko za Belle i Abby zamkną się drzwi.

- Bardzo dobrze - mruknął do siebie.

Otworzył drzwiczki jej samochodu i wsadził głowę do środka. Z kieszeni podróżnej torby na przednim siedzeniu wystawała okładka książki. Wydawało mu się, że litery tytułu świecą niczym kolorowy, jaskrawy neon.

„Jak znaleźć idealnego partnera".

Uff, a wiec to tak. Nagle wszystko zrozumiał. Te jej ogromne, proszące oczy! Ta kobieta szuka męża! Niestety, biedaczka pomyliła adres. Tutaj nie znajdzie idealnych kandydatów. Shane uzyskał dodatkową motywację do szybkiej naprawy samochodu, co zresztą nie okazało się zbyt trudnym zadaniem.

Pogwizdując, wytarł brudne od smaru ręce i raźnym krokiem wrócił do domu.

Abby rozmawiała przez telefon, Belle bawiła się na podłodze jego plastikowymi miseczkami. Poza tym jednak kuchnia była w idealnym stanie. Wszystkie pudełka zosta­ły pochowane, naczynia umyte i schowane do szafki. Dziecko, uśmiechając się od ucha do ucha, pospieszyło mu na powitanie.

Czy to normalne, żeby maluch tak reagował na obcego człowieka?

McCall, uważaj na to ciepełko, które rozlewa się w okolicy serca, upomniał się sarkastycznie.

Zrobił kilka kroków w inną stronę, żeby uniknąć spot­kania z Belle, lecz mała nie pozwoliła się wywieść w pole. Ruszyła w pościg. Robili już trzecie okrążenie wokół kuchni, gdy Abby w końcu odłożyła słuchawkę i spojrzała na niego wyraźnie zmartwiona.

- Kancelaria jest chyba nieczynna w soboty. Próbowa­łam złapać Jordana Hamiltona, mojego prawnika, ale w domu też go nie ma.

- Jeden z jego synów, Mitch, pracuje z moim znajo­mym. Zadzwonię do niego - zaproponował.

W notesie nie znalazł jednak numeru do Mitcha, zadzwonił wiec do Morgana. Mała Belle uczepiła się jego kolana, toteż próbował strząsnąć ją delikatnie. Zabawa spodobała się jej widocznie, bo przylgnęła do niego jeszcze mocniej. Ze słuchawki dobiegał go śmiech bawiącego się dziecka. Dziecko uwieszone na jego no­dze, też wydawało dziwne i niepokojące bulgoczące dźwięki.

- Kupiłem dzieciakom psa - wyjaśnił Morgan, kiedy Shane zapisał już numer Mitcha.

- Sądząc po hałasie, wesoło u was teraz.

- Nie mogłem zrobić większego głupstwa, mówię ci. Sprzątam po nim już od sześciu dni.

Shane przez chwilę jeszcze słuchał radosnego gwaru, walcząc z falami nie do końca zrozumiałych emocji. Czy był to żal, że jemu nigdy nie będzie dane zaznać takich radości? Zdusił tę myśl w zarodku. Zdecydowanym ru­chem odczepił palce Belle od swojego kolana, Abby tym razem zauważyła jego wysiłki i pospieszyła mu na od­siecz. Przy okazji spojrzała na kartkę.

- Udało się? - spytała.

Shane bez słowa wykręcił numer. Mitch Hamilton ode­zwał się po drugim sygnale i spokojnie wysłuchał, o co chodzi. Tym razem Shane nie złowił żadnych dźwięków w tle, tylko błogosławiona cisza, żadnych dziecięcych głosików.

- Ojciec wyjechał z miasta, wróci w poniedziałek -powiedział w końcu Mitch. - Ale nie martw się, i tak mia­łem iść do kancelarii, służę pomocą.

Porządny człowiek, pomyślał Shane, żadnych psów i hałasów, a w dodatku, jaki zapracowany, skoro idzie w sobotę do pracy.

- Wielkie dzięki.

- Sprawdzę ten adres i oddzwonię. A przy okazji, któ­ra to z trojaczków?

- Abby.

- Ma długie włosy?

Cóż to, u licha, ma do rzeczy? - pomyślał mocno roz­drażniony.

- Nie.

- Dobrze.

Czy mi się zdaje, czy on naprawdę odetchnął z ulgą?

- Zadzwonię za godzinę - zakończył rozmowę Mitch. Wolałbym kwadrans, ale i tak dobrze, że nie dłużej, pomyślał Shane, wchodząc do kuchni.

- Mniej więcej za godzinę wszystkiego się dowiemy.

Zauważył, że zdążyła się już porządnie pozapinać i uczesać włosy. Szczerze mówiąc, bardziej podobała mu się, gdy była rozczochrana.

- Jadłaś coś?

- Nie.

Mała bawiła się w samolot. Biegała dookoła stołu z wy­prostowanymi na boki rękami. Śmiała się zupełnie bez powodu, a jej śmiech wypełniał jego dotychczas spokojny dom aż po dach. Dotychczas cudownie spokojny dom.

- Zjedz lepiej śniadanie. Mam tony płatków. I masę roboty - dodał. - Pójdę na górę, zająć się pracą, dopóki Mitch nie zadzwoni.

- Dobrze, dziękuję bardzo.

- I jeszcze jedno.

- Tak?

Nie jestem idealnym partnerem. Nie jestem żadnym partnerem, usłyszał w głowie, nie przeszło mu to jednak przez gardło. Zamiast tego powiedział:

- Ekspres do kawy stoi tam. Czuj się jak u siebie.

Kiedy usłyszał własne słowa, przeniknął go dziwny dreszcz. Uciekł czym prędzej na górę i wszedł pod prysz­nic. Kiedy wyszedł z łazienki, poczuł miły aromat kawy rozchodzący się po całym domu. Miło byłoby napić się kawy, ale nie mógł przecież spoufalać się z tak podstępną istotą jak Abby. Chcąc nie chcąc, zasiadł przed ekranem komputera. W ciągu następnej godziny napisał dwie linij­ki tekstu. Niestety, nie miały większego sensu.

Kiedy w końcu rozległ się dzwonek telefonu, podbiegł do niego, jak skazaniec czekający na ułaskawienie. Nie­stety, Mitch srodze go rozczarował.

Shane odłożył słuchawkę i powoli zszedł na dół. Za­trzymał się w drzwiach kuchennych, obserwując swoich najeźdźców. Duża siedziała na podłodze i puszczała w kierunku małej bańki mydlane.

- Czy to był prawnik? - zapytała, nie przerywając za­bawy.

Skinął głową bez słowa. Zachowywał się jak człowiek, który stanął zbyt blisko eksplodującej bomby. Ciągle był w szoku.

Abby wstała i wytarła mokre dłonie o spodnie.

- Znalazł mój dom?

- To jest dobra wiadomość.

Zapach kawy. Udając, że nie widzi pytania w jej oczach, podszedł do ekspresu i nalał sobie filiżankę aro­matycznego płynu.

- Chcesz powiedzieć, że jest jakaś zła wiadomość?

Zerknął na nią przez ramię i zobaczył w jej oczach oznaki zaniepokojenia. Ponownie zajął się mieszaniem kawy. Dlaczego niby ma się przejmować jej uczuciami? Zresztą, to on miał teraz problem, nie ona.

Nadzieja, że nocni goście wkrótce opuszczą jego dom, w którym na powrót zagości spokój i porządek, rozwiała się raz na zawsze. Mitch zapewnił go, że pomyłka jest wykluczona. Sprawdził wszystko starannie dwa razy.

Odwrócił się wreszcie twarzą do rozmówczyni i upił duży łyk kawy.

- No, powiedz mi wreszcie, o co chodzi. - Abby mó­wiła rzeczowym tonem, choć cała drżała. Czyżby chciała dodać sobie odwagi? Włożyła dłonie do kieszeni dżinsów. - Muszę to wiedzieć. Ten dom, to jakaś rudera, tak? Nie będę mogła w nim zamieszkać?

- Nie w rym rzecz.

- A więc w czym? Chodzi o tego lokatora? Hoduje kozy i szesnaście kotów i nigdy się nie myje?

- Nie.

- Powiedz wreszcie - poprosiła.

- Panno Blakely, wygląda na to, że to jest właśnie pani nowy dom.

ROZDZIAŁ TRZECI

- To jest mój dom?

- Taak. - Nie uszło jego uwagi, że Abby rozgląda się po kuchni zupełnie nowym rodzajem spojrzenia. Prawie słyszał jej myśli: „tutaj obrazek, tutaj odmalować", na pewno pla­nowała już, gdzie ustawić bujany fotel z wikliny.

Znał to spojrzenie i ten stan ducha...

Oto samiczka znalazła idealne miejsce, by uwić gniazdo.

Nie mógł się mylić. Stacey miała ten sam błysk w oczach, kiedy kupili stary, chylący się ku ruinie dom. Nic nie mąciło jej szczęścia, dla niej dom wyglądał jak pałac. Nie wiedziała, że wszystko skończy się katastrofą. Shane nigdy więcej nie chciał przechodzić przez coś podobnego.

Oczywiście, nie był mężem tej kobiety, a ona nie miała zamiaru umierać. Przynajmniej nic na to nie wskazywało.

Spojrzał na nią, lecz to nie pomogło mu odzyskać po­gody ducha.

- Tu jest tak pięknie - szepnęła. - Spójrz tylko na te podłogi.

Shane spojrzał, ale ponownie na nią.

- Trzeba je odnowić. Inaczej twoja mała zaraz będzie miała pełno drzazg w pupie. W tym domu nic nie działa jak należy. Ogrzewanie szwankuje, drzwi i okna są wypa­czone, stąd wieczne przeciągi. To niezdrowo dla dziecka. - Zdawał sobie doskonale sprawę, że w jego głosie sły­chać desperację. I po cóż to właściwie ukrywać? Był zde­sperowany.

- Jakoś nie wyglądasz mi na eksperta od dzieci. - Ab-by była zbyt zajęta swoimi myślami, by zwracać uwagę na jego dziwne zachowanie. Czule pogładziła dębową okiennicę, potem parapet.

- Mogę je naprawić.

Przez bardzo krótką chwilę miał ochotę powiedzieć jej, że kiedyś o mało co nie został ekspertem w sprawach dzie­ci. Wiele lat temu. Powstrzymało go jednak coś w jej spojrzeniu. Ona wiedziałaby doskonale, co zrobić z taką informacją. Prawie wpadł w popłoch. A zatem wystarczy­ło tak niewiele, by zburzyć jego spokój, do którego z ta­kim trudem i samozaparciem dążył.

- Cała instalacja elektryczna jest do wymiany - powie­dział. - Nie wspominając już o schodach. Oczywiście to dopiero początek.

- A czy są tu pająki?

- Pająki?

- Tak.

- Chyba nie widziałem zbyt wielu.

- No więc reszta problemów to pestka - powiedziała

wesoło i machnęła ręką, jakby chciała uciąć dalszą dyskusję.

To jest kobieta dla ciebie, pomyślał ironicznie Shane. Poważne sprawy zbywa machnięciem dłoni. Ale pająki, o, pająki to co innego. Przyszło mu do głowy, że gdyby jej powiedział, że na strychu i w piwnicy są gniazda pająków, już by jej pewnie nie było. No cóż, z zasady nie uciekał się do kłamstwa. Chciał się jej pozbyć, oczywiście, ale nie za wszelką cenę.

- Wydaje mi się, że zapominasz o pewnym dosyć po­ważnym problemie - powiedział zdecydowanym tonem, usiłując przykuć jej uwagę. Nie chciał, by sytuacja wy­mknęła mu się spod kontroli.

- W sieni frontowej położę tapetę ze wzorem w herba­ciane róże - mruknęła Abby rozmarzonym głosem. - A na podłodze fiński, ręcznie tkany dywanik. A tutaj w oknach będą pasowały zasłonki w czerwoną kratę. Jak myślisz, ładnie będzie?

- Rozmawialiśmy o poważnych sprawach - przypo­mniał jej, pomału tracąc cierpliwość. Skręcało go na myśl o zasłonkach w czerwoną kratę. Ta kobieta zrobi z domu włoską restaurację!

- O, przepraszam. Co to za poważna sprawa?

- Ja. - Skrzyżował ręce na piersiach. Jako były poli­cjant, znał różne sposoby „wywierania wrażenia", uda­wania, że się jest większym i silniejszym niż w rzeczy­wistości. W sumie, biorąc pod uwagę, że miał metr dzie­więćdziesiąt wzrostu, zazwyczaj nie musiał specjalnie się wysilać.

Jednak na Abby ta groźna poza nie wywarła najmniej­szego wrażenia. Jej uwagę wciąż pochłaniały szczegóły wnętrza. Przykucnęła nawet i z uczuciem pogładziła płyt­ki parkietu.

- Prawdziwy dąb - szepnęła, uśmiechając się nieprzy­tomnie.

- Co ze mną? - przypomniał jej. Abby wstała, spojrzała na niego z uwagą i ponownie się uśmiechnęła. Ten blask w jej oczach! Do Ucha! - pomyślał.

- Podobno jesteś bardzo dobrym lokatorem. Wydaje mi się, że nie powinniśmy mieć problemów z dojściem do porozumienia.

- Czyżby? - nie wydawało mu się, żeby kontakty z Abby, jako właścicielką domu, ograniczyły się do spot­kania raz na miesiąc i przekazania czynszu.

- Dlaczego nie mielibyśmy mieszkać tu razem? - za­pytała. - Tobie oszczędziłoby to kłopotu szukania nowego lokum, a mnie - szukania nowego lokatora.

- Nieźle kombinujesz, panno „Rozsądna".

- Oczywiście, że jestem rozsądna.

W sumie, jej propozycja rzeczywiście wydawała się niegłupia. Wyjąwszy fakt, że znalazłby się pod jednym dachem z dwoma kobietami. Dużą i małą. Nie, to nie do pomyślenia...

- Shane - powiedziała, spoglądając na niego łagodnie. - Ja nie mam dokąd pójść.

No, moja panno, tylko bez takich numerów, pomyślał ze złością. Już to przerabialiśmy.

- Wczoraj wieczorem nawet nie chciałaś wejść do środka, a dziś planujesz tu zamieszkać?

- Dzisiaj wiem, że ten dom należy do mnie.

- Kobieca logika - westchnął. Znał Abby niecałe dwa­dzieścia cztery godziny, a już jego spokój został doszczęt­nie zburzony.

- Czy masz dokąd się wyprowadzić? - zapytała.

Otworzył usta. Chciał powiedzieć, że istnieje co naj­mniej tuzin miejsc, gdzie mógłby zamieszkać. Zamiast tego wymknęła mu się smutna prawda:

- Nie. - Dodał jednak szybko: - Ale zawsze mogę ku­pić jakiś dom.

Wolał nie myśleć, dlaczego dotąd nawet nie rozważał takiej możliwości. Kupno domu to poważna sprawa, która wymaga zaangażowania i poświęcenia. Tak się jednak składa, że właśnie te pojęcia Shane usunął ze swego słow­nika już kilka lat temu.

- Tyle że całkiem sporo już zainwestowałem w ten dom - powiedział z uporem.

- Przecież jakoś się dogadamy. Shane wcale nie miał zamiaru się dogadywać, ale trud­no przeczyć oczywistym faktom. To był jej dom! Zauważył, że Abby dolewa mu kawy.

- Będzie tu trochę pracy - przyznała.

- „Trochę" to mało powiedziane. A znalezienie robot­ników w mieście nie będzie sprawą łatwą, bo wszyscy są zatrudnieni przy budowie nowego ośrodka wypoczynko­wego. Życzę szczęścia - powiedział z przekąsem.

- Moglibyśmy zawrzeć układ. Zmniejszę ci czynsz, a w zamian za to pomożesz mi przy remoncie. Co ty na to?

- Abby nalała sobie kawy i usiadła przy stole. W wyobraźni snuła już misterne plany urządzenia swego nowego domu. Shane czuł, że jego życie wymyka mu się spod kontroli. Dlaczego nie było tu tego cholernego praw­nika? W sytuacji, gdy mężczyzna i kobieta planują zamie­szkać pod jednym dachem, jest mnóstwo spraw, które należy uregulować. Lepiej zawczasu uniknąć ewentual­nych komplikacji.

Shane odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Zdą­żył upić łyk kawy, kiedy na kolanie poczuł znajome pa­luszki. Belle znudziła się już zabawą plastikowymi miska­mi. Stała przy nim i wpatrywała się z nadzieją w jego twarz.

- Na rąćki? - zapytała.

- O nie.

Belle w czerwonej bluzeczce i spodenkach wyglądała po prostu słodko. Włoski miała zaczesane do góry i zwią­zane w śmieszny kucyk. Shane wiedział jednak, że jedno małe ustępstwo wobec kobiecego rodu, i...

- Plosię.

.. .i już po tobie, łamią ci serce. Spojrzał na małą, potem na Abby, westchnął ciężko i zrezygnowany ustąpił. W końcu, kto potrafiłby odmówić dziecku? Pochylił się, podniósł małą i posadził na swoich kolanach. Belle nie przejmowała się jego złym humorem, uśmiechnęła się ra­dośnie, przytuliła główkę do jego piersi. Za chwilę jej kciuk wylądował w jego ustach.

Shane postanowił porozmawiać z Abby, wyjaśnić to i owo. Czyżby nawyk ekspolicjanta? Może gdy ustali, jak doszło do obecnej sytuacji, łatwiej będzie sobie z nią po­radzić?

Dowiedział się, że Abby jest sierotą, która niedawno dowiedziała się o istnieniu swych bliźniaczych sióstr. Wszystkie otrzymały spadek od anonimowego darczyńcy. Wszystkie miały zamieszkać w Miracle Harbor. Abby przypadł w udziale ten właśnie dom.

Wiele z jego wątpliwości zdołała wyjaśnić, nie popra­wiło to jednak jego nastroju. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po pierwsze, nie podobało mu się, że przyjęła spadek od nieznanej sobie osoby. Po drugie, kiedy wysłuchał opowieści, Abby Blakely przestała być dla nie­go kimś obcym i anonimowym. Teraz stała się kobietą z krwi i kości. Poznał historię jej życia, potrafił się wczuć w jej sytuację. Chwila nieuwagi, i to wszystko obróci się przeciwko niemu. Dziecko na jego kolanach zapewne uczestniczyło w tym chytrym spisku...

Shane próbował być twardy. Postanowił nie okazywać współczucia ani nadmiernego zainteresowania. Zdobył się jednak na kolejne pytanie.

- Jak to się stało, że was rozdzielono? Abby wzruszyła ramionami, ale zdążył zauważyć wy­raz bólu w jej oczach.

- Nie pamiętam. Moja siostra, Brittany, twierdzi, że została adoptowana, gdy miała trzy lata. Corrine z kolei powiedziano, że rodzice zginęli w wypadku samochodo­wym. Sądzę więc, że rozdzielono nas po śmierci rodziców.

Dlaczego? Tego jeszcze nie wiem. Ciągle brak mi kilku części tej układanki. Mam nadzieję, że gdy wszystkie tu zamieszkamy i poznamy się bliżej, dowiem się czegoś więcej. Na początek postanowiłam zdobyć jakieś informa­cje na temat osoby, która podarowała mi ten dom. Jedyny sposób, żeby czegokolwiek się dowiedzieć, to zamieszkać tutaj. Muszę wykorzystać tę szansę.

- W całym domu jest tylko jedna kuchnia - zwrócił jej uwagę. Chciał skierować jej myśli na inne tory, zająć ją jakimś praktycznym problemem, by ochłonęła. Tak, ta rozmowa stawała się zbyt osobista.

Abby jednak nie użalała się nad sobą. Musiał przyznać, że ta dziewczyna była naprawdę odważna!

- Mam podpisaną umowę najmu - zauważył.

- Na jak długo? - zapytała.

- Niestety nie na tyle, by stanowiło to problem - przy­znał niechętnie.

Zorientował się, że zmieszała się, słysząc te słowa. Niech to, przecież nie miał zamiaru robić jej przykrości. W końcu dla niego ten dom nie był taki ważny. Ot, kolejne miejsce zamieszkania. A dla niej? Widać było wyraźnie, że od kiedy dowiedziała się o swoim spadku, zaczęła snuć plany i marzenia. Już zdążyła przywiązać się do myśli, że to wszystko jest jej. Znalezienie nowego mieszkania nie powinno być wielkim problemem. Już prawie się zdecydował. Nie mógł mieszkać z nią pod jednym dachem.

- A nie mogłabyś zamieszkać wraz z siostrami? - podjął ostatnią próbę. Westchnął ciężko, widząc jej minę. Nie musiała odpowiadać.

- Shane, zrozum. Ja potrzebuję tego domu - powie­działa łagodnie. - Nie potrafię tego wyjaśnić, ale jestem szczęśliwa, że ktoś pomyślał o mnie, ktoś się o mnie za­troszczył. To jest mój dom. Jedyna rzecz, która do mnie należy. Oprócz Belle. Potrafisz to zrozumieć?

- Nie całkiem.

Shane nie wiedział, czy nie rozumie jej dlatego, że mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiety, czy też dlatego, że sam pomysł przyjmowania spadku od nieznanej osoby wydawał mu się dziwaczny, żeby nie powiedzieć podej­rzany. A ona po prostu potraktowała to jako uśmiech losu. Niesamowite.

- Dobrze więc, wyprowadzę się, kiedy tylko znajdę mieszkanie.

- Nie musisz tego robić.

- Niestety tak - powiedział stanowczo.

Przyszło mu do głowy, że nie będzie jej łatwo znaleźć porządnego lokatora, ale to już wyłącznie jej problem i jemu nic do tego.

- Shane, przecież ty w ogóle nie używasz mieszkania na parterze. Tak mi powiedziałeś wczoraj, pamiętasz? Miejsca jest tyle, że dla wszystkich wystarczy. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy wspólnie korzystać z kuchni.

- To nie wchodzi w grę.

- Strasznie mi przykro. Czuję się winna.

Czy teraz ź kolei on miał czuć się winny, ponieważ wywołał w niej poczucie winy? Niech no tylko pojawi się kobieta, a wszystko natychmiast się komplikuje. Powinien jak najszybciej znaleźć sobie nowe lokum.

A co, jeśli jej następny lokator będzie hodował kozy i szesnaście kotów?

Nie jego sprawa.

Nawet jeśli będzie z tymi kozami dzieliła kuchnię.

- Wniosę twoje rzeczy. Słuchaj, dopóki nie znajdę jakiegoś mieszkania, jakoś sobie poradzimy. W kuchni też, mam nadzieję.

No i udało jej się wzbudzić w nim poczucie winy. Ode­brano mu właśnie jego dom, usunięto mu grunt spod nóg, a on czuł się winny!

Tak właśnie działają kobiety. Zanim się obejrzysz, prze­wracają twój świat do góry nogami. Trzeba działać. Jeśli nie będzie zbyt wybrzydzał, znajdzie mieszkanie w ciągu trzech dni.

- Belle! - Abby trzymała Belle w ramionach i tańczy­ła z nią po kuchni. - To jest nasz dom. Nasz, twój i mój - szeptała małej do ucha.

- A pan? - Belle śmiała się do uszczęśliwionej Abby.

- Pan? Nie wiem, kochanie.

Prawda była taka, że Abby czuła się winna. A właściwie dlaczego? To Shane był uparty jak osioł.

- Pan fajny - obwieściła mała.

- O, moja panno. Jakże łatwo cię zdobyć! Wystarczy dać ci dobre śniadanie, i już jesteś zakochana. Pamiętaj, nie możesz się tak nisko cenić. Zapamiętaj sobie tę lekcję życiową raz na zawsze.

Belle roześmiała się, jakby usłyszała świetny dowcip, oczywiste było jednak, że nic z tego nie zrozumiała.

Abby posadziła ją na podłodze i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu. Wymagało gruntownego remontu. Szafki nadawały się do wymiany, podłoga i okna do renowacji. Na razie jednak nowe zasłonki i kilka puszek farby będzie mu­siało wystarczyć. Zasłony oczywiście uszyje sama.

Hmm... A może Shane miał mimo wszystko rację? Może nie powinna zbytnio przywiązywać się do tego miej­sca? Przecież, jeśli nie wyjdzie za mąż w ciągu roku, i tak straci ten dom.

Nie będę sobie tym na razie zaprzątać głowy, postanowiła Należy myśleć pozytywnie. Zalety obecnej sytuacji? Całe mnóstwo! Mieszkając tutaj, nie musiała myśleć o kupnie nowego samochodu, bo do centrum można było dojść spacerkiem w ciągu pięciu minut. Plaża blisko.

- Abby!

To był głos Shane'a. I to Shane'a wyraźnie poirytowa­nego. Zdążyła już dowiedzieć się kilku rzeczy o tym mężczyźnie. Sądząc po idealnym porządku, jaki panował w jego kuchennych szafkach, był pedantem pierwszej wo­dy i nie znosił tracić kontroli nad sytuacją.

Autorytatywny styl bycia, przyzwyczajenie do wyda­wania rozkazów...

Wcale nie była pewna, czy będzie się przyjemnie mie­szkać z kimś takim pod jednym dachem, ale z drugiej strony, czy miała szukać lokatora w całkiem obcym mie­ście pełnym przyjezdnych sezonowych robotników? Bę­dzie, co będzie, martwienie się na zapas nic mi teraz nie pomoże, pomyślała rozsądnie.

- Abby!

Wzięła Belle pod pachę i wyszła z kuchni.

Shane stał w sieni, odziany znów bardzo skąpo, podob­nie jak poprzedniego wieczora. Miał na sobie tylko szorty, a jego koszulka, jak zauważyła Abby, wisiała na rododen­dronie przed wejściem. Na ramieniu dźwigał jej maszynę do szycia. Mięśnie jego ramion były napięte, po szyi spły­wała strużka potu.

- Gdzie mam to postawić? - zapytał. Wydawało jej się, że Shane najchętniej wystawiłby ma­szynę z powrotem przed furtkę.

- Jeśli mógłbyś pod oknem...

- Swoją drogą, ciekaw jestem, cóż to jest. Cegły?

- Maszyna do szycia.

- Co?

W tym właśnie momencie urwał się uchwyt futerału, maszyna o mały włos nie wylądowała na podłodze, jednak Shane w ostatniej chwili zdołał ją złapać. Nie udało mu się niestety w porę odsunąć stopy... Abby nie była pewna, czy kiedykolwiek przedtem miała okazję słyszeć wiązankę tak kwiecistych przekleństw.

Postawiła małą na podłodze i kazała jej iść bawić się do kuchni, po czym zwróciła się do Shane'a.

- Wolałabym, żeby moja córka nie uczyła się takich słów. Wyglądał na zmieszanego i rozzłoszczonego równo­cześnie. Spojrzał na nią.

- Chyba sobie trochę za dużo wyobrażasz.

- Co niby sobie wyobrażam?

- Że mnie oswoisz.

- Że cię oswoję?

- Słuchaj, ja się wyprowadzam. Jak najszybciej. Nie jestem kandydatem na idealnego partnera.

O mało nie podskoczyła. Czy to możliwe, żeby Shane przez przypadek użył takiego właśnie sformułowania? Przecież nie znalazł chyba jej książki? A może ten praw­nik poinformował go przez telefon, że ona szuka męża, podobnie jak jej siostry?

- Nie powinieneś się obawiać. Trudno byłoby cię wziąć za idealnego kandydata na partnera życiowego. Wydął wargi, jakby poczuł się urażony.

- Z mojego doświadczenia wynika zresztą, że idealne­go partnera spotkać można jedynie na kartach powieści - dodała Abby pośpiesznie.

- Jeszcze dziś zacznę szukać nowego mieszkania.

- Jak uważasz. Chociaż muszę przyznać, że gdybyś został, czułabym się tu bezpieczniej. Prychnął niezadowolony.

- Życzę powodzenia w szukaniu nowego lokum - Abby nie traciła rezonu. - Wiesz co, piękny jest ten pokój. Tam mogę postawić kwiaty w donicach, a obok zmieści się manekin.

- Manekin - powtórzył bezmyślnie, przesuwając sofę pod ścianę.

- Jestem krawcową - wyjaśniła. - Muszę szybko wy­wiesić szyld.

- Szyld? Zakład krawiecki? Nie zapominaj, że ja też tutaj pracuję, i do pracy potrzebuję spokoju! - Założył swoim zwyczajem ręce na piersi i stanął w lekkim rozkro­ku, jak podczas przesłuchania krnąbrnego podejrzanego. Tak, sprawiał wrażenie silnego i niezłomnego. Musieli ich tego uczyć w szkole policyjnej.

- Shane, ty chyba nie wiesz nic o szyciu.

- A co powinienem wiedzieć?

- Że to nie powoduje wiele hałasu. Większość prac nadal wykonuje się ręcznie. A zresztą ta maszyna jest bar­dzo cicha. Wypróbowałam wiele modeli i w końcu znala­złam taką, przy której nawet dziecko może spać spokojnie.

- Ale klienci? Te ciągłe dzwonki i procesje obcych ludzi?

- Shane, nie mam zamiaru zakładać małej manufaktury. Zresztą, dopóki Belle nie podrośnie, nie mogę przyjmować zbyt wielu zleceń. Przekonasz się, nawet nie będziesz wie­dział, że tu jesteśmy. Będziemy cichutko jak myszki.

- Dasz mi to na piśmie?

Zanim jednak Abby zdążyła odpowiedzieć, z kuchni dobiegł ich straszny huk, a zaraz potem krzyk Belle. Abby wybiegła z pokoju, zauważyła jednak, jak Shane podniósł oczy do góry i mruknął niby do siebie:

- Rzeczywiście, w ogóle nie słychać, że tu jesteście!

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Nie słyszę pani! - krzyczał Shane w słuchawkę. -Co to jest? Pokój z wyżywieniem? W ogłoszeniu było nieco inaczej. Zniżka za co? Nie może pani tego przyci­szyć? Prawie nic nie słyszę! Co, nie da się przyciszyć, bo dzieci to nie radio? Zniżka za opiekę nad dziećmi?

Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, rzucił słuchawkę i energicznie wykreślił kolejny numer z dziani ogłoszeń porannego wydania „Miracle Harbor News".

Z dołu dobiegł go głos Abby. Znowu śpiewała. Kiedy remontowano tę ruderę, nikt nie pomyślał o wyciszeniu ścian. A ona, odkąd wczoraj wieczorem wniósł wreszcie do domu wszystkie jej graty, rozśpiewała się jak skowro­nek na wiosnę. Mógłby krzyknąć, żeby się przymknęła, gdyby śpiewała na całe gardło, ale ona nuciła spokojne ballady.

Śpiewanie zresztą nie było jeszcze najgorsze. Wczoraj wieczorem, kiedy mała Belle usnęła już w swojej kołysce, a on odetchnął wreszcie z ulgą i zaczął wierzyć, że w do­mu choć na chwilę zapanuje błoga cisza, z łazienki na parterze dobiegł go szum nalewanej do wanny wody. Jakąś chwilę później wydało mu się, że słyszy, jak Abby wchodzi do kąpieli. Wystarczyły dwadzieścia cztery godziny, by całkowicie stracił kontrolę nad własnym życiem. Abby na dole pluskała się w wodzie i nuciła beztrosko, podczas gdy on na górze przeżywał katusze. Zdecydował, że musi dać wytchnienie skołatanym nerwom i wybrał się na długi spacer. I wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko w drodze powrotnej nie spojrzał w górę i nie ujrzał migotliwego odblasku płomienia świecy w oknie jej łazienki. Jego wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować. Abby w wan­nie, okryta jedynie pianą...

Zawstydził się własnych myśli. Pokonał schody w kil­ku susach, zastanawiając się, czy te wybryki wyobraźni nie są skutkiem samotniczego trybu życia.

Co się z nim działo?

O północy, kiedy na dole dawno już zapadła cisza, zdołał napisać cztery strony tekstu. Przeczytał go i stwier­dził z przerażeniem, że dawno nie widział takich bzdur. Wyłączył komputer, nie zachowując zmian w dokumen­cie. Wściekły położył się do łóżka i przez ponad godzinę bezskutecznie usiłował zasnąć.

W końcu zszedł na dół i zajrzał do lodówki. Powinno tu gdzieś być opakowanie lasagne. Nie było. Powinna być otwarta puszka sardynek. Nie znalazł. Lodówka była za­pakowana po brzegi zdrową żywnością: warzywami, owo­cami, kiełkami... Gdzieś za brokułami, sałatą i szparaga­mi, kartonem mleka i kawałkiem wędzonego sera znalazł puszkę toniku. Nareszcie coś mojego, pomyślał ponuro. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie kanapki z serem, ale przyszła mu do głowy pewna myśl. Jeśli mają zamiar przetrwać jakoś w tym domu, trzeba wprowadzić surowe zasady.

Pierwsza z nich: nie będziesz tykał lasagne bliźniego twego. Ani jego sardynek.

Ponieważ i tak już by nie zasnął, ponownie zasiadł przed komputerem i zredagował „Regulamin korzystania z kuchni", zaopatrzony w stosowny grafik. O świcie zszedł na dół i poszedł pobiegać. Wracając, zabrał sprzed progu gazetę. Zazwyczaj nie był zbyt pobożnym człowie­kiem, dzisiaj jednak z całego serca prosił niebiosa o jakieś rozsądne ogłoszenie w dziale „nieruchomości".

Jest! Dom, do wynajęcia, dla samotnego mężczyzny. Doskonała oferta! Coś jednak mówiło mu, że musiał prze­oczyć jakiś haczyk. Przez telefon powiedziano mu, że dom jest mały, ale czysty. Adres? Te miłe szeregowe domki na Cannery Street. Po raz kolejny Shane odwiesił słuchawkę bez pożegnalnych uprzejmości. Na Cannery Street nie było żadnych miłych domków. Na Cannery Street stały baraki. Za sztachetami warczały budzące respekt rottweilery, a na tyłach ruder rdza pożerała powoli wraki starych samochodów. W tej części miasta nie chciał mieszkać nikt. Mieszkańcy Miracle Harbor nie przyjmowali do wiado­mości, że ten zakątek w ogóle istnieje.

Głęboko rozczarowany przejrzał jeszcze raz regulamin kuchenny. Tak, przynajmniej to było w porządku. Zdecy­dował, że wcześnie rano kuchnia będzie należała do niego. Abby zresztą o tej porze będzie pewnie jeszcze spać.

W ciągu dnia będzie potrzebował jedynie około czterdzie­stu minut na przyrządzenie i zjedzenie lunchu. Powiedz­my o dwunastej trzydzieści. Kolację może jeść późnym wieczorem, pomiędzy siódmą a ósmą. Gdyby poza tymi godzinami chciał się czegoś napić, bezprzewodowy czaj­nik powinien załatwić sprawę.

Pomyślał z zadowoleniem, że tak precyzyjnie opraco­wany plan na pewno sprawdzi się w praktyce. No i do minimum ograniczał możliwość widywania nowej właści­cielki domu i jej małej latorośli, bez żenady wdrapującej się obcym ludziom na kolana. Takie rzeczy mogły wytrą­cić z równowagi najspokojniejszego mężczyznę.

Pełen radości głos Abby dobiegł go nagle z dołu, z ła­twością przedostając się przez szczeliny w podłodze, wę­drując rurami i pustymi ścianami.

- Doliną, ścieżyną idzie kaczka, sama jedna niebo­raczka, gdyby jeszcze jedna szła, nie byłaby taka zła.

Mała Belle zwijała się ze śmiechu.

Shane ze złością przekreślił ostatnie ogłoszenie w ga­zecie i sięgnął po książkę telefoniczną. Znalazł w niej całą sekcję poświęconą mieszkaniom do wynajęcia. Pomimo iż kiedyś przysiągł sobie, że nie zamieszka już nigdy w blo­ku, ze zdwojoną energią sięgnął po telefon. I tutaj czekało go rozczarowanie. Od dawna nigdzie nie było wolnych mieszkań.

Ktoś dzwonił do drzwi.

Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy to rzeczywisty dźwięk, czy może omam słuchowy. Czekał, aż Abby pójdzie otworzyć. Cisza. Po chwili kolejny dzwonek. Była tutaj dopiero od wczoraj, czy to możliwe, by już ktoś składał jej wizytę?

Znowu dzwonek.

Jeśli to jakiś komiwojażer, to zaraz pożałuje, że się urodził.

Energicznie ruszył schodami w dół. O ułamek sekundy za późno dostrzegł barierkę zamontowaną u stóp schodów. Spróbował przeskoczyć tę ponad półmetrową przeszkodę, niestety zawadził o nią stopą i runął jak długi na podłogę, boleśnie tłukąc śródstopie i kolano. Chyba rzepka poszła. Leżąc, zaklął siarczyście i głośno, równocześnie badając dłonią stan kolana. Kości zdawały się być całe. Przypo­mniał sobie o Belle, klął więc dalej już tylko w duchu, na zewnątrz wydostawały się jedynie bolesne jęki i gniewne posapywania.

Ktoś znowu nacisnął dzonek.

Z trudem podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. Niech no tylko dorwie tego upartego intruza!

Kiedy jednak otworzył drzwi, od razu zrozumiał, że w żadnym przypadku nie będzie mógł dać ujścia nagro­madzonej wściekłości. Na progu stała drobna starsza pani. Jej siwe włosy upięte były w misterny kok. Miała niesa­mowicie niebieskie oczy, które wyglądały nad wyraz mło­do i wesoło.

Jak tu wyrzucić starszą panią?

- Dzień dobry młodzieńcze - powiedziała starsza pani, rozbrajając go do reszty.

- Dzień dobry - odpowiedział niepewnie.

- Nie wyglądasz mi na krawca - zachichotała. - Czy ja dobrze trafiłam?

Shane przez chwilę patrzył na nią niezbyt przytomnie.

- Krawca? Nie, nie jestem.

Nagle przypomniał mu się ciężki przedmiot, który pra­wie zmiażdżył mu stopę. Gdyby wiedział, że to dopiero początek bolesnych obrażeń...

- Ach, tak. Ona jest krawcową.

Drzwi od mieszkania Abby otworzyły się i wyłoniła się z nich krawcowa we własnej osobie. Belle, jeszcze mokra po kąpieli, zawinięta w duży ręcznik, wierciła się niespo­kojnie w ramionach mamy. Zawsze inaczej wyobrażał so­bie krawcowe. Abby miała na sobie o kilka numerów za duże dżinsy, które trzymały się na jej biodrach, a na górze obcisły top, nie zasłaniający pępka. W dodatku była cała mokra i nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, by domyślić się, jak wspaniałą miała figurę.

- Upadłeś? - zapytała Abby. - Słyszałam jakiś po­tworny huk.

W odpowiedzi spojrzał wymownie na barierkę.

- O rany - jęknęła. - Zamocowałam ją godzinę temu. Nie chciałam, żeby Belle ci przeszkadzała. Byłam pewna, że zauważysz. Nic ci nie jest?

Starsza pani przyglądała im się z zainteresowaniem.

Shane czuł, jak puchnie mu kolano, postanowił jednak nie urządzać sceny.

- Masz gościa.

- Szukam krawcowej - powiedziała starsza pani.

- Naprawdę? - W głosie Abby zabrzmiała prawdziwa radość. - Proszę wejść.

Shane przepuścił starszą panią, która uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Dziękuję, młodzieńcze. A niektórzy mówią, że szar­manckich mężczyzn już nie ma.

- Hmm - mruknął Shane i nagle przyszła mu do gło­wy niespodziewana myśl. - Czy pani czasem nie szuka mieszkania do wynajęcia? Tu na górze jest akurat wol­ne. Miłe, czyste i przytulne.

- Oj, ja niestety nie dałabym rady pokonywać kilka razy dziennie tych schodów. Poza tym, ty przecież tam mieszkasz, prawda?

Zmarszczył brwi i spojrzał na nią nieufnie. Skąd wie­działa? Musiała słyszeć, jak zbiegał z góry, i jak... spadał i klął.

- Ale już niedługo.

Chciałby jednak, by Abby znalazła właśnie taką loka­torkę jak ta miła, starsza pani. Skoro jednak starsze panie nie lubią maszerować w tę i z powrotem po schodach, nie będzie łatwo znaleźć odpowiednią osobę. Chyba powinien pomóc w poszukiwaniach.

Odwrócił się i podniósł z ziemi „regulamin korzystania z kuchni".

- Tu jest napisane, w jakich godzinach będę korzystał z kuchni. Grafik przyczepię do drzwi lodówki.

Nie czekając na jej odpowiedź, wszedł do kuchni. Na lodówce znalazł kilka magnesów w kształcie gruszek i brzoskwiń.

- To akurat się przyda - powiedział głośno, przycze­piając kartkę.

Kiedy wyszedł na korytarz, drzwi do jej mieszkania były zamknięte. Przekroczył ostrożnie barierkę, lecz nie udało mu się uniknąć bólu w nadwyrężonych stawach, i wrócił do swojego biura. Zamknął drzwi trochę głośniej, niż wypadało, wziął kawałek czystego papieru i napisał:

„Wynajmę mieszkanie na piętrze w uroczym domu. Kuchnia i wejście wspólne".

Zamyślił się na chwilę, po czym zaczął od nowa:

„Spokojnej pani wynajmę".

Następnie dopisał swój numer telefonu i zadzwonił do redakcji „Miracle Harbor News".

Starsza pani weszła za Abby do mieszkania. Dłonią, która nosiła ślady artretyzmu, pogłaskała czule policzek Belle.

- Jak miło ze strony tego młodzieńca, że informuje cię, kiedy będzie korzystać z kuchni - powiedziała, zerkając na Abby znad okularów. - Najwyraźniej lubi przebywać w twoim towarzystwie.

- Zaręczam pani, że jest dokładnie na odwrót - mruk­nęła Abby i przypomniała sobie spojrzenie, jakim obrzucił ją Shane, gdy wyszła na korytarz.

Nagle wstrząsnęła nią pewna myśl. Spojrzała na siebie i zobaczyła, jak ściśle przylega do ciała jej mokra bluzka.

Zaczerwieniła się i czym prędzej okryła ręcznikiem. Usi­łowała skupić myśli na swoim gościu.

- Jestem Abby Blakely. Pani ma do mnie jakąś sprawę?

- A ja jestem Angela Pondergrove. Szukam krawco­wej. Muszę przyznać, że się zdziwiłam, kiedy ten młody człowiek otworzył mi drzwi. Prawdę mówiąc, moje serce dawno już nie uderzyło tak mocno na widok męskich nóg. Nie wydaje ci się, moje dziecko, że on ma całkiem niezłe nogi?

Abby i tak już zbyt często myślała o nogach swojego lokatora.

- Jakim sposobem dowiedziała się pani, że jestem krawcową? - zapytała, unikając odpowiedzi na krępujące pytanie. - Dopiero co się tu sprowadziłam.

- Jordan mi powiedział. Och, Jordan Hamilton. Nasz prawnik.

- To bardzo miło z jego strony, ale skąd on wiedział? Nie mówiłam mu, że jestem krawcową. Starsza pani wyciągnęła kruche ramiona.

- Mogę potrzymać małą? Musiałaś coś powiedzieć, nawet błaha uwaga nie uniknie takiemu człowiekowi jak Jordan.

Starsza pani miała więcej siły, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. A Belle, która wcale nie do wszyst­kich obcych garnęła się tak chętnie, jak do Shane' a McCalla, obdarzyła zaufaniem również tę miłą staruszkę.

- Proszę, niech pani siada. - Abby wskazała sofę. Pani Pondergrove przez chwilę jeszcze bawiła się z Belle, usadowioną teraz pomiędzy nimi na sofie, po czym z kieszeni podniszczonego płaszcza wyjęła jakiś kawałek papieru.

- Chodziłoby mi o coś takiego - powiedziała, podając go Abby.

Zdziwienie na chwilę odebrało jej mowę. To był rysu­nek przepięknej sukni ślubnej, z wysokim kołnierzem i pięknym dekoltem w kształcie łzy. Suknia była zarazem seksowna i skromna. Gorset miał być ściśle dopasowany w talii, rozszerzająca się spódnica podkreślała kształt bio­der. Prosta i długa aż do ziemi. Do tego długi tren.

- Piękna! - powiedziała z podziwem Abby. Prawdę mówiąc, zawsze marzyła właśnie o takiej sukni dla siebie. Oczywiście zanim urodziła Belle. Zanim jej głupie marze­nia nie zostały podeptane przez Tysona. A niech to!

- Coś nie tak? - zapytała starsza pani.

- Ależ nie - odpowiedziała pospiesznie i odłożyła ry­sunek.

- Ale możesz uszyć taką suknię? - pani Pondergrove zapytała z niepokojem.

Abby spojrzała jeszcze raz na rysunek. Czy mogła ją uszyć? Oczywiście, że mogła. Szycie takiej sukni było jej marzeniem! Prawie czuła pod palcami wspaniały mate­riał... To musi być jedwab, nic innego się nie nadawało. Tylko że podczas pracy będzie nieustannie myślała o swo­ich utraconych marzeniach.

Spojrzała na starszą panią kątem oka i pomyślała, że to zlecenie przekracza możliwości finansowe klientki.

Płaszcz pani Pondergrove był może kiedyś szykowny, ale jego najlepsze dni zdecydowanie już minęły. Również stan wciąż eleganckiego kapelusika świadczył o długim użyt­kowaniu tej ozdoby kobiecych głów.

- Taka suknia to prawie miesiąc pracy - powiedziała Abby łagodnie. - Sam materiał będzie kosztował majątek. Wykończenie trzeba będzie robić ręcznie.

- Ale mogłabyś ją uszyć? - zapytała starsza pani nie­cierpliwie.

- Mogłabym ją uszyć. Oczywiście - powiedziała Ab­by powoli. - Ale myślę, że naprawdę lepiej byłoby kupić jakąś gotową suknię. Wypadłoby znacznie taniej.

- Miło, że się martwisz, moje dziecko, o finanse star­szej pani. - Staruszka uśmiechnęła się ujmująco.

- Prawda jest taka, że ta suknia naprawdę będzie bar­dzo droga.

- Drogie dziecko, pieniądze są po to, by sprawiać lu­dziom radość.

Abby podała orientacyjny koszt sukni, wliczając w to materiał i swoją robociznę. Była pewna, że pani Pondergrove jęknie ze zgrozą, a tymczasem starsza pani uśmiechnęła się do niej szeroko.

- To kiedy możesz zacząć?

- Chce pani, żebym ją szyła? Za taką cenę?

- Oczywiście, że tak. Kiedy możesz zacząć?

- No cóż, to byłoby moje pierwsze zamówienie. Mogę zacząć właściwie od dzisiaj - wyjąkała Abby.

- Pozwól, że wypiszę od razu czek.

- Jest pani pewna? Przecież nawet pani nie wie, jak szyję.

- Człowiek w moim wieku, drogie dziecko, potrafi po­znać się na ludziach. Wystarczy zajrzeć komuś w oczy... Na przykład ten młody człowiek, który otworzył mi drzwi. Ma wypisane na twarzy, że jest samotny jak palec.

- Co pani powie. - Abby raczej sceptycznie odniosła się do tej diagnozy.

- Oj, drogie dziecko, nie mam najmniejszych wątpli­wości. Ten biedny chłopiec ma złamane serce i cierpi okrutnie.

Kto, jak kto, ale Shane McCall nie zasługiwał, by na­zywano go „biednym chłopcem". Był gruboskórny, pozba­wiony kompleksów i lubił dyrygować innymi.

Przypomniało jej się nagle, jak owej pierwszej nocy wyznał, że jest wdowcem. Wówczas w jego głosie brzmia­ła prawdziwa gorycz. Może rzeczywiście miał złamane serce?

- Jemu się wydaje, że serce leczy się okładem z lodu. No cóż, nic bardziej błędnego.

- To chyba jednak zbyt daleko idące wnioski, zwłasz­cza że zamieniła z nim pani zaledwie kilka słów.

- Tak, tak, pewnie masz rację - zgodziła się starsza pani. - Więc jak się umówimy co do tej sukni? Wypisać od razu całą sumę?

- O nie, wystarczy jeśli da mi pani teraz zaliczkę, kolejną w trakcie pracy i ostatnią, trzecią ratę przy odbio­rze. Jeśli będzie pani zadowolona, oczywiście. Dla kogo ma być ta suknia? Będę musiała się z tą panią skontakto­wać i umówić.

- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.

- Jak to?

- Widzisz dziecko, to ma być dla niej niespodzianka.

- Przecież nie mogę szyć sukni, nie znając wymiarów tej osoby!

- Wiesz co, tak się składa, że ta dziewczyna ma do­kładnie taką figurę jak ty. Szyj jak na siebie.

- Niemożliwe - mruknęła Abby, coraz bardziej zdezo­rientowana. Może nie powinna podejmować się tego zle­cenia?

Starsza pani wydawała się bardzo miła, ale była chyba dosyć ekscentryczna. O co w tym wszystkim chodzi? Czy w ogóle istnieje jakaś panna młoda?

- To chyba prezent dla kogoś, kogo pani bardzo kocha?

- To prezent dla kogoś, komu jestem bardzo wiele winna - odpowiedziała starsza pani poważnie i dodała: - A, jeszcze jedno. Biel jest taka staromodna, uszyj ją z jedwabiu w kolorze kości słoniowej.

Abby pomyślała, że sama również wybrałaby taki ko­lor. Odpędziła myśl, by zrezygnować z dziwacznego zle­cenia. Bo czy mogła z powodu swoich przeczuć i humo­rów pozbawiać siebie i Belle środków do życia?

- Na kiedy będzie ją pani potrzebowała?

- O, oni jeszcze nie ustalili daty ślubu, ale sądzę, że niedługo. Wpadnę od czasu do czasu zobaczyć, jak postę­puje praca, dobrze?

- Będzie mi bardzo miło.

Pani Pondergrove skinęła głową z zadowoleniem.

- Tak myślałam. Z twoich oczu, moje dziecko, także bardzo wiele można wyczytać.

- Co na przykład?

- O, i tak chyba za bardzo się rozgadałam. Lepiej już sobie pójdę.

Kiedy starsza pani wyszła, Abby wzięła Belle i poszła do kuchni. W drugiej dłoni wciąż trzymała rysunek od pani Pondregrove, który po chwili położyła na stole. Na lodówce zauważyła przyczepiony magnesem regulamin i grafik.

Były tam także zasady korzystania z lodówki. Według pierwszej z nich, miała podpisywać swoje jedzenie wkła­dane do wspólnej lodówki.

- Jeść! - zażądała zniecierpliwiona Belle. Oderwała się na chwilę od lektury regulaminu.

- Kochana, chyba nie powinno nas tu teraz być.

- Jeść! - powtórzyło kochane maleństwo.

W myśl regulaminu była właśnie pora lunchu Shane'a. Trudno, regulamin wejdzie w życie od jutra. W tym właś­nie momencie usłyszała kroki na schodach. Kiedy kuśty­kając wszedł do kuchni, od razu się naburmuszył. Abby zauważyła, że jego kolano przybrało rozmiar piłki do ko­szykówki.

- Czytałaś regulamin? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Przed chwilą skończyłam. Czy to się stało z powodu mojej barierki?

- Niestety.

- Naprawdę bardzo mi przykro.

- To był mój błąd. Chciałbym zapytać, czy zamierzasz przestrzegać regulaminu?

- Wynika z niego, że ja mam prawie nieograniczony dostęp do kuchni. A jeśli ty będziesz miał ochotę przekąsić coś w ciągu dnia? Albo wypić filiżankę kawy?

- W ciągu dnia nie podjadam, a jeśli chodzi o kawę, to kupię czajnik bezprzewodowy.

- Jestem pod wrażeniem. A co z twoim kolanem?

- Kawałek lodu, i jakoś to będzie.

- Chyba lepiej byłoby pójść do lekarza?

- Umówmy się, że dopóki tu mieszkam, nie będziesz mi udzielała żadnych rad.

- Bardzo przepraszam - powiedziała z udawaną skruchą. - Dopiszę to do twojego spisu zasad, nakazów i zakazów.

- Nie widzę przeciwwskazań. - Shane jakby pobladł, po czym usiadł ciężko na krześle.

- Przygotuję ci lunch - zaproponowała. - Na co masz ochotę? Robię całkiem niezłe omlety.

- Wolałbym, żebyś nie wtrącała się do mojego jedzenia. I doceniłbym, gdybyś przestrzegała wyznaczonych godzin.

- Przeczytałam to dopiero przed chwilą. Nie wiedzia­łam, że to twój czas.

- Ale teraz już wiesz.

- Racja. Belle, wychodzimy! Belle była zajęta wyjmowaniem misek z szafki. Spoj­rzała na mamę przerażona i wrzasnęła:

- Belle, jeść!

- Teraz kolej na pana McCalla. Przyjdziemy później.

- Na miłość boską, nakarm to dziecko - rzucił Shane pełnym irytacji głosem. -1 przy okazji będę wdzięczny, jeśli zrobisz coś i dla mnie. Mam w lodówce paczkę lasagne.

Czy on z niej przypadkiem nie kpił?

- Nie masz.

- Nie mam?

- Była już zupełnie zielona!

- Następnym razem, bądź tak uprzejma i nie wyrzucaj mojego jedzenia.

Spojrzała na niego i nagle przypomniała sobie, co powie­działa pani Pondergrove. Samotny jak palec. Złamane serce.

- Hmm.

- Słucham?

- Nic, nic.

Przyrządziła dla całej trójki omlety. Kiedy usiadła przy stole, zauważyła, że Shane przygląda się rysunkowi od pani Pondergrove.

- Co to jest?

- Moje nowe zadanie.

- Zadanie? Szukasz męża?

- Nie nadążam za tą logiką. Nie, to jest zlecenie od pani Pondergrove.

- Nie jest trochę za stara na taką sukienkę? Abby zabrała mu rysunek i warknęła:

- Ludzie nigdy nie są za starzy na marzenia!

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Przecież to nie jest odpowiednia suknia dla starszej pani - upierał się Shane.

Wyobraźnia podsunęła mu obraz Abby ubranej w taką suknię. Przypomniała mu się inna suknia, a potem kroczą­ca ku niemu młoda i piękna kobieta, patrząca na niego z miłością.

- Oczywiście, że to nie dla niej - powiedziała Abby lekko poirytowanym tonem. Zmienił temat.

- Omlet jest całkiem niezły.

Prawda była taka, że po miesiącach jedzenia byle cze­go, taki domowy lunch smakował jak poezja. Do tego jednak Shane nigdy by się nie przyznał. Stacey robiła kiedyś pyszne banany zapiekane w cieście. Tęsknił teraz za nimi.

- Dla kogo więc jest ta suknia?

- To przesłuchanie?

- Nie.

- To dobrze.

- Ale dla kogo?

Widział, jak zwężają jej się oczy, za chwilę pewnie powie mu, żeby pilnował własnych spraw. I będzie miała rację, powinien dodać ten punkt do regulaminu. Zamiast tego jednak Abby odpowiedziała radośnie:

- Dla jej córki!

Zbyt długo był gliniarzem, żeby dać się tak łatwo oszu­kać. Zresztą widać było, że Abby absolutnie nie potrafi kłamać.

- Coś takiego, chcesz powiedzieć, że jej córka ma mniej niż osiemdziesiąt lat?

- Pani Pondergrove nie jest taka stara!

- Nawet jeśli nie jest, to jej dzieci muszą mieć co najmniej pięćdziesiątkę.

- Może w takim razie zamówiła ją dla wnuczki?

Abby wydawała się całkowicie pochłonięta wyciera­niem buzi Belle, musiała czymś zająć ręce. Shane był pewien, że szyła tę suknię dla siebie. Pewnie korzystała z porad zamieszczonych w swojej idiotycznej książce. Pa­ni Pondergrove mogła co najwyżej przynieść jakiś ciuszek do przeróbki.

Shane podziękował za lunch, podniósł się i wyszedł. Następnego ranka kuchnia wyglądała zupełnie inaczej. Szafki podzielone były na dwie podpisane części, na rze­czach w lodówce Abby przykleiła karteczki. Znalazł pod­pisane swoim imieniem paczkę lasagne i puszkę sardynek.

Poczuł się głupio.

No cóż, teraz przynajmniej nie będą już z Abby wcho­dzić sobie w drogę i dzięki temu unikną wielu kłopotów. Nie będzie też musiał słuchać jej śpiewu. Kupił sobie przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych oraz kilka płyt z muzyką rock'n'rollową, za którą kiedyś wprost prze­padał.

Zjadł na śniadanie dwa nadpalone tosty, słuchając ro­ckowej kapeli. Chyba wydoroślał od czasu, gdy lubił te przeboje, bo teraz tylko działały mu na nerwy. Bezna­dziejne słowa, niezbyt skomplikowana linia melodyczna.

Kuchnia wyglądała dziś jakoś inaczej. Czysto jak zwy­kle, ale... Zaraz, zaraz, wcześniej nie było na stole obrusa.

Wyjął z odtwarzacza uprzykrzoną płytę, przełamał ją na pół i wrzucił do kosza. Zaległa miła cisza. Za moment jednak dobiegł go jednostajny szum. To musiała być jej maszyna do szycia. Równocześnie słychać było rozmowę Abby z małą. Mimo woli zaczął się zastanawiać, czy i dzi­siaj Abby ma na sobie taki krótki top, spod którego wystaje pępek?

Na górze rozdzwonił się jego telefon. Miał nadzieję, że to przyszły lokator. I nie pomylił się. Harvey, robotnik sezonowy, od razu na wstępie wyraził nadzieję, że termin „spokojna pani" jest bardziej pojemny, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Po siedemnastym telefonie od siedemnastego robotnika wyłączył telefon i wyjrzał markotny przez okno.

Mała Belle siedziała na ziemi przed domem. Za chwilę pojawiła się Abby, ciągnąc za sobą pudło z zabawkami. Dobiegały go ich wesołe głosy, kiedy kopały w ziemi jakieś dołki. Po chwili Abby zrzuciła bluzę z kapturem i Shane poczuł, że zasycha mu w gardle. W takiej obcisłej bluzeczce nie musiała nawet pokazywać pępka, by męż­czyzna... Pomyślał, że musi dopisać kolejną zasadę do regulaminu: „Nie będziesz pokazywał pępka ani chodził w obcisłym ubraniu". Nagle przypomniał sobie, że sam także musiałby zastosować się do tej zasady, a przecież lubił chodzić po domu w samych tylko szortach.

Shane czym prędzej opuścił żaluzje, odszedł od okna i ponownie włączył telefon.

Kątem oka Abby dostrzegła opadające żaluzje w jego oknie. Zaczynało ją to irytować. Ile razy wychodziły z ma­łą na dwór, Shane opuszczał żaluzje. Dlaczego miała wra­żenie, że jej obecność działa mu na nerwy? Chociaż, może to światło pada na ekran jego komputera? Abby wzięła głęboki oddech. Jaki świeży, przyjemnie ciepły powiew! W Chicago jeszcze długo musiałaby czekać na wiosnę. A tutaj nawet zimą panują łagodne warunki. Po pięciu dniach spędzonych w mieście, była zakochana po uszy. Ale nie w lokatorze z piętra, to okolica ją zauroczyła. Co do mężczyzn zaś, zdecydowanie nie potrzebowała kolej­nego playboya. A wystarczyło spojrzeć na reakcję pani Pondergrove, żeby wiedzieć, jakie wrażenie na kobietach wywiera Shane.

Tyson traktował kobiety w specyficzny sposób. Zacho­wywał się jak łakomy malec, który nagle znalazł się bez opieki w sklepie ze słodyczami. Brał, co mógł. Czasem nawet czuł się winny, ale nie potrafił oprzeć się pokusom.. „Kochanie, ja po prostu nie mam kręgosłupa" powiedział jej z tym swoim uśmieszkiem, gdy znalazła go w obję­ciach kobiety, którą uważała za swoją przyjaciółkę. Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Tak, pod wieloma względami Tyson nie dorastał Shane'owi do pięt. Ale wła­ściwie, jakie to miało znaczenie?

Miasteczko było śliczne, czyste i w dodatku zamiesz­kane przez przemiłych ludzi. Abby zachwycała się pięk­nem okolicy. Przed jej domem kwitło już mnóstwo kwia­tów, a gałązki miniaturowej wierzby aż uginały się od kosmatych kotków. Niedaleko domu znajdowała się plaża miejska, na którą uwielbiały chodzić z Belle na spacery. Mała lubiła grzebać w piasku i wpatrywać się we wciąż zmieniające barwy morze. Chociaż pogoda nie sprzyjała jeszcze kąpielom, Belle zawsze jakoś udawało się zamo­czyć buciki, zanim Abby zdążyła ją złapać.

Obawiała się z początku, że w miasteczku nie ma do­brego sklepu z materiałami, ale znalazła aż dwa, i to cał­kiem nieźle zaopatrzone. Zakupiła kilka metrów bawełny w czerwoną kratę i uszyła zasłonki i serwetki do kuchni. Kupiła także jedwab w kolorze kości słoniowej na sukien­kę dla pani Pondergrove. Był delikatny i zwiewny niczym skrzydła motyla.

Abby zawsze lubiła szyć, wszystkie ubranka dla lalek, jakie miała w dzieciństwie, były jej własnej roboty. Jako nastolatka zaczęła szyć również dla siebie. Później zara­biała nieźle jako krawcowa, nigdy jednak nie dostała tak trudnego zlecenia, jak to od pani Pondergrove. Gdy zabie­rała się do roboty, zapominała o upływie czasu.

Nawet w tej chwili, kiedy bawiły się z Belle w piachu, jej myśli wędrowały do sukienki.

Gdy minęła pierwsza, Abby udało się zaciągnąć Belle do domu. W kuchni nie było śladu czyjejkolwiek bytności, wszędzie idealny porządek. Dopiero po otwarciu lodówki przekonała się, że Shane zjadł już lunch, ponieważ jego paczka lasagne była otwarta i prawie pusta. Przyrządziła szybki lunch dla siebie i Belle, po czym położyła małą spać, a sama siadła przy maszynie.

Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła nucić. Nagle igła maszyny znieruchomiała. Lampka umieszczona na obudowie zamigała i zgasła. Abby odruchowo cofnęła rę­kę spod igły i spojrzała na połyskujący materiał. Spróbo­wała włączyć stojącą obok lampę, światło jednak nie za­paliło się.

Z góry dobiegły ją gniewne przekleństwa i Abby zro­zumiała, że to nie jej maszyna się zepsuła. No cóż, widocz­nie wysiadły bezpieczniki. Chwilę później spotkała w ko­rytarzu Shane'a. Widzieli się pierwszy raz od kilku dni, ostatnio Shane unikał jej bardzo skrupulatnie. Oczywiście swoim zwyczajem miał na sobie krótkie spodenki, choć tym razem przynajmniej włożył jeszcze jakąś bluzę z kap­turem. W ręku trzymał małą latarkę.

- Wszystko w porządku? Wydawało mi się, że...

- Ty śpiewasz, a ja wrzeszczę.

- Słyszałeś, jak śpiewam? - Abby zaczerwieniła się.

- Czasem. Zazwyczaj słucham swojej muzyki.

- Nigdy nie zauważyłam, żebyś włączał muzykę.

- Bo używam słuchawek.

- Ach tak. A czego słuchasz?

- Różnie, ostatnio trochę klasyki.

- Polecam Mozarta. To mój ulubiony kompozytor. I dobry na humory.

- Ja nie miewam humorów. Uśmiechnęła się sceptycznie.

- Straciłem pracę całego ranka. Przepadła w wirtualnej przestrzeni.

- Nigdy nie zachowujesz tekstu w trakcie pisania?

- Robię to, kiedy sobie przypomnę, to znaczy zazwy­czaj pod koniec pracy. A powinienem się już przyzwyczaić do tych ciągłych awarii. Cała instalacja w tym domu na­daje się do wymiany. To musiał być bezpiecznik. Może zejdziesz ze mną do piwnicy, pokażę ci, co i jak...

- Chyba poradzisz sobie beze mnie.

Abby raz tylko ośmieliła się zajrzeć pod klapę skrywa­jącą schody do piwnicy. Wionęło stamtąd chłodem i wil­gocią, w powietrzu wirowały drobiny kurzu. Była pewna, że tam na dole po prostu roi się od pająków. A ona aż drżała na samo wyobrażenie tych dziwacznych stworzeń. Piwnica zdecydowanie nie należała do miejsc, które chcia­łaby odwiedzić z własnej i nieprzymuszonej woli.

Shane skrzyżował ramiona na piersi. Już znała ten gest.

- Chyba jednak sobie nie poradzę.

- Słucham?

- Abby, przyjmij do wiadomości, że nie będę tu mie­szkał wiecznie, już szukam dla ciebie nowego lokatora. Skoro to jest twój dom, musisz wiedzieć, gdzie są bez­pieczniki. Przy okazji pokaże ci także piec i inne przydat­ne rzeczy.

- Ach tak - powiedziała słabo Abby. Prawdę mówiąc, była przekonana, że Shane mimo wszystko zostanie. Prze­glądała przecież gazety i wiedziała, że w mieście nie ma wielu domów do wynajęcia. - A więc znalazłeś sobie no­we lokum?

- Znalazłem na razie kilka ciekawych ofert.

- A co do mojego lokatora, nie musisz się martwić, sama się tym zajmę.

- Mimo wszystko uznałem, że powinienem ci w tej sprawie pomóc. To miasto jest pełne robotników sezono­wych, i lepiej, żeby nie zamieszkał tu nikt, kto będzie urządzał szalone przyjęcia i wodził maślanym wzrokiem za twoim pępkiem.

- Słucham?

- Czy ty nie masz żadnej normalnej bluzki?

- A ty nie masz żadnych długich spodni? Zapanowała pełna napięcia cisza.

- Chodźmy do tej piwnicy. Proszę. - Shane chciał przepuścić ją przodem, ale Abby za nic nie skorzysta­łaby z tej uprzejmości. Jeśli Shane pójdzie pierwszy, przynajmniej omiecie większość pajęczyn. Zstępując w dół, starała się nie odrywać wzroku od jego łopatek. Piwnica była potworna, już sam zapach przyprawiał ją o mdłości.

- Tu są bezpieczniki. - Poświecił na skrzynkę latarką.

- Powinnaś przygotować się na co najmniej kilka takich wizyt w miesiącu.

- O nie. - Abby zadrżała mimo woli i rozejrzała się ostrożnie dookoła. Nie było tak źle. Betonowe ściany, trochę pustych drewnianych półek. Da się wytrzymać.

- Widziałaś już kiedyś takie bezpieczniki?

- Tak, tak, oczywiście.

- Abby, nie zobaczysz ich, chowając się za moimi plecami.

Abby zmusiła się, żeby podejść i spojrzeć dokładniej na skrzynkę z bezpiecznikami, którą Shane wciąż oświet­lał latarką. Nad skrzynką zwieszała się z sufitu, połyskując w promieniu światła latarki, ogromna pajęczyna. Abby próbowała skupić się na bezpiecznikach, ale kątem oka wciąż zerkała niespokojnie na sufit.

- Spójrz tutaj, wszystkie wyłączniki są opisane: sypial­nie na piętrze i na dole, kuchnia.

W pajęczynie coś się poruszyło. Na niewidzialnej nitce opuszczał się powoli wprost na nią ogromny, kosmaty pająk. Abby krzyknęła panicznie i odruchowo przylgnęła do Shane'a. Drżała.

- P-p-przepraszam, jjja sssię bbboję pppappajjąków. Była na siebie wściekła i czuła się upokorzona.

- Ciii, już dobrze. - Zajrzał jej w oczy.

W jego wzroku dostrzegła zainteresowanie i troskę.

Wzięła głęboki oddech, przerwany kolejnym atakiem czkawki. W ramionach Shane'a czuła się bezpiecznie. Do­brze. I kobieco. Była przy nim taka mała.

- Już w porządku. - Odwrócił wzrok od jej twarzy, rozglądając się wokół. - Nic ci tu nie grozi. Wyjdziemy teraz na górę. Grzeczna dziewczynka. Oddychaj równo­miernie.

Abby posłusznie oddychała. Zdała sobie sprawę, że wciąż tuli się do niego i niechętnie postąpiła krok do tyłu.

W tym momencie pająk wylądował na jej ramieniu. Wszystko wokół zawirowało, poczuła, że odpływa, jesz­cze chwila i... tylko nie zemdlej, zdążyła pomyśleć i... zemdlała.

Shane odruchowo podtrzymał dziewczynę. W pierw­szej chwili pomyślał, że to jakiś trik z tej głupiej książki, jednak głowa Abby opadła bezwładnie do tyłu, twarz po­bladła. Wziął ją na ręce, jakby nic nie ważyła. Wyniósł na górę i ułożył na kanapie. Sprawdził puls - w normie.

Abby najnormalniej w świecie zemdlała.

Przeszedł przez jej mieszkanie do łazienki, rozglądając się ciekawie wokół. Wszędzie panował idealny porządek. Dużo kwiatów, zabawek, obrazki na ścianach. Sprawiła, że wnętrze stało się ciepłe i przytulne. Zmoczył mały ręcz­nik w zlewie, usiłując nie zwracać uwagi na koronkowe biustonosze suszące się na wieszaku.

Wrócił do pokoju i przyklęknął obok kanapy, delikatnie zwilżając ręcznikiem czoło Abby. Poruszyła się i otworzy­ła oczy. Spojrzała na niego przerażona, zamknęła oczy i westchnęła głośno.

- Powiedz, proszę, że nie zemdlałam.

- Jeśli nie zemdlałaś, to znaczy, że miałaś właśnie po­ważny atak serca. Lepiej więc chyba upierać się przy tej pierwszej wersji, co?

- Ja naprawdę nie mdleję z byle powodu!

- Tak, tak, przekonałaś mnie.

- Ja po prostu cierpię na arachnofobię. Nie wiem dla­czego, ale panicznie boję się pająków. Uh, paskudztwo.

Nie rokowało to zbyt pomyślnie dla Abby jako właści­cielki domu. Kto będzie się zajmował tymi wszystkimi sypiącymi się instalacjami? Jak ona poradzi sobie z pie­cem? No cóż, może uda się znaleźć lokatorkę, która wy­ręczy ją w tego rodzaju sprawach. W końcu mamy nową epokę, równouprawnienie i tak dalej. Teraz kobiety wie­dzą wszystko o bezpiecznikach. No i nie wszystkie boją się pająków.

- Czuję się jak idiotka - powiedziała. Spróbowała wstać, ale przytrzymał ją delikatnie.

- Nie musisz nic udowadniać. Poleź lepiej chwilę. Ten dom, u licha, potrzebował mężczyzny. Ta kobieta również.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Kiedy mogłabym się wprowadzić? Chciałabym rzu­cić okiem na mieszkanie...

Abby nie śmiała spojrzeć na Shane'a. Nie chciała także w sposób zbyt jawny przyglądać się kolejnej kandydatce na lokatorkę, która siedziała teraz przy stole naprzeciw niej. Wraz z Shane'em od tygodnia prowadzili tego typu przesłuchania podczas popołudniowej drzemki Belle.

Lola miała wygoloną czaszkę, tylko na samym czubku głowy sterczał dumnie kosmyk czerwonych włosów. Na jej dolnej wardze i w uszach było aż gęsto od kolczyków.

- Czy mówiłam, że mam zwierzaka? - zapytała Lola, nie doczekawszy się odpowiedzi na poprzednie pytania.

- Niestety nie wspominała pani o tym przez telefon - powiedział Shane zimnym głosem. Lola jednak zdawała się zupełnie nie zauważać jego wrogości.

- Och, to właściwie nic wielkiego, żaden pies ani kot. Nie śmierdzi, nie brudzi, nie zostawia nigdzie sierści. Igu­ana. Bardzo przyjacielska.

Abby omal się nie zakrztusiła, a Shane rzucił jej wściekłe spojrzenie.

- Niestety nie możemy się zgodzić na żadne zwierzęta.

- To niesprawiedliwe!

- Samo życie.

Lola podniosła swoją torbę, spojrzała na nich wyniośle i rzekła:

- Dyskryminujecie mnie jedynie ze względu na wiek. Mój Iggy to tylko wymówka. Myślę, że mogłabym podać was do sądu, bo w myśl prawa iguana nie jest zwierzęciem domowym.

- Prawdę mówiąc, nie obchodzi nas, ile masz lat. Je­dynym powodem odmowy jest to urocze zwierzątko. Ten dom ma wspólne wejście i kuchnię, a córeczka Abby jest jeszcze bardzo mała. Nie powinna pełzać po podłodze razem z twoją iguaną.

- Dziecko? - W głosie Loli zabrzmiał wstręt. - Ja nie znoszę małych dzieci! Dzięki, że zmarnowaliście mój czas. Zegnam. - Z tymi słowy wymaszerowała z kuchni.

Abby trzymała się dzielnie, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe.

- Nie! - ostrzegł ją Shane, ale ona już śmiała się do rozpuku, obiema rękami trzymając się za brzuch. Omal nie spadła z krzesła.

- Och, Shane, kiedy ona powiedziała o paleniu mari­huany w celach .leczniczych, myślałam, że zaraz wpaku­jesz ją do aresztu!

- To nie jest mój teren - powiedział ponuro i dodał: - Poza tym pomyślałem, że może jakoś to przebolejesz, jeśli tylko będzie wiedziała, co to jest bezpiecznik.

- No cóż, chyba nie wiedziała. - Abby wciąż krztusiła się ze śmiechu.

Shane także w końcu dał za wygraną i śmiali się teraz oboje. Aż przyjemnie było posłuchać.

Abby pomyślała, że pierwszy raz słyszy jego śmiech.

- I pomyśleć, że to była najlepsza kandydatka do tej pory! - wykrztusił. - De spotkań odbyliśmy już w tym tygodniu?

- Szesnaście. Mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu ta starsza pani z okropnym kaszlem.

- Pomyśl o dziecku

- Shane, a przy okazji, po co to całe zamieszanie? Dokąd zamierzasz się wyprowadzić? Przecież nie znaj­dziesz tak łatwo dobrego mieszkania. Widzisz sam, że bywają gorsze sublokatorki niż ja i Belle.

- Nie chodzi o ciebie ani o Belle. Nigdy nie chciałem, byś tak sobie pomyślała.

- To dlaczego unikasz mnie jak ognia?

- Abby, nie w tym rzecz, zrozum.

- Nie? O co więc chodzi?

Spojrzał gdzieś w bok, a uśmiech zamarł mu na twarzy.

- O mnie. Chodzi o mnie.

Czekała cierpliwie na dalsze słowa. Wiedziała, że do- |j tknęła jakiegoś czułego miejsca. W ciągu ostatniego tygo­dnia mieli okazję spędzić ze sobą trochę czasu, spotykając się z różnymi ludźmi i zaczynała się między nimi nawią­zywać wątła nić porozumienia.

- Abby, po śmierci Stacey, mojej żony, po prostu nie zależy mi już na towarzystwie innych ludzi. Nie chcę już nic odczuwać, tak jest bezpieczniej.

Spojrzała na niego, tak nagle bezbronnego wobec włas­nych przeżyć i uczuć.

- Kiedy to się stało?

- Ponad dwa lata temu. Tylko mi nie mów, że czas leczy rany.

- Shane, chcesz spędzić resztę życia samotnie?

- Tak mi się wydaje.

- A jeśli ci obiecam, że nie naruszę twojego spoko­ju? Co ty na to?

- Nie możesz tego obiecać.

- Dlaczego?

- Bo ja już utraciłem spokój.

- Co masz na myśli?

- Wolałbym nie mówić. W każdym razie nie możemy razem mieszkać. Słuchaj, mam świetny pomysł!

- Jaki?

- Wiem, gdzie szukać dla ciebie lokatora!

- Gdzie?

- W kościele! - oznajmił triumfalnie. - Pakuj małą do wózka.

Shane włączył komputer i zredagował kolejną wersję ogłoszenia, tym razem nie określając płci ewentualnego lokatora. No cóż, może znajdzie się jakiś miły, pobożny chłopiec, który nie będzie zagrożeniem dla Abby. Spotkali się na dole, obie były już gotowe do wyjścia.

Belle na jego widok oszalała z radości. Czemu to dziec­ko reaguje tak żywiołowo na jego widok? Przecież brzdą­ce w jej wieku bywają na ogół bardzo nieufne w stosunku do obcych.

- Do goły? - zapytała z nadzieją, wyciągając do niego rączki.

- Belle, usiądź, zanim się przewrócisz - powiedziała Abby. - Proszę do wózka.

Belle jednak wiedziała swoje i uparcie czekała z wy­ciągniętymi rączkami.

Jak można się było spodziewać, doczekała się. Shane schylił się i wziął ją w ramiona.

- Poniosę Belle. Nie trzeba będzie brać wózka. Belle objęła go za szyję i głośno cmoknęła w policzek.

- Ona jest cięższa, niż ci się wydaje.

- Spokojnie.

Wyszli z domu we trójkę. Shane pomyślał, że wyglą­dają jak rodzina wyruszająca na spacer. Belle zapiszczała i śmiała się do rozpuku, pokazując przemykającego wzdłuż płotu kota.

- Kto? - zawołała.

- Kot - odpowiedział nieco zdziwiony.

Abby zaśmiała się i wyjaśniła mu, że to gra, w której należy wymyślać różne imiona dla pokazywanych przed­miotów i zwierząt.

- Niech no pomyślę. Pan Krzywaśnołapy!

- Nie ty, mama! On! - zażądała Belle.

- O, no dobrze. Może Puszek? - spróbował Shane.

Belle skrzywiła się, a Abby szepnęła, że im dłuższe imię, tym lepsze.

- Tak, to w takim razie Przemykalski. Co ty na to? Belle nagrodziła go tym razem ślicznym uśmiechem.

- Pójdzie - zasygnalizowała chęć odbycia spaceru na własnych nóżkach.

Shane zapytał Abby o zgodę, po czym postawił Belle na ziemi. Przez głowę przeszła mu myśl, że droga do kościoła nie będzie takim krótkim spacerkiem, jak się spodziewał. Belle zatrzymywała się, kucając dosłownie co sekundę. Interesowały ją martwe dżdżownice, patyczki po lodach, suche liście i kamyki. Z zacięciem godnym sza­cownego badacza domagała się wyjaśnień i prowadziła drobiazgowe obserwacje.

Fala bólu, która go zalała, przyszła bez ostrzeżenia.

Gdyby Stacey żyła, być może tak wyglądałoby teraz jego życie. Ich dziecko byłoby teraz w tym samym wieku co Belle. Pełne życia, ciekawe świata.

Nie chciał ponownie zagłębiać się w labirynt wspo­mnień i uczuć. Kobieta, która teraz szła obok niego, po­trzebowała mężczyzny, a jej córeczka potrzebowała ojca. Im obu potrzebny był ktoś, kto nie dźwigał na barkach bagażu przeszłości. Mężczyzna, który troszczyłby się o nie, zamiast rozpamiętywać wiecznie własną żałobę.

Przy kościele znajdował się budynek parafialny. Na murze Shane znalazł tablicę, na której przypiął ogłoszenie.

- Wejdziemy na chwilę? - zapytała Abby.

- Do kościoła? Po co?

- Nie wiem, zawsze lubiłam kościoły. Tak specyficznie pachną, i panuje w nich błogi spokój. Kiedy byłam mała, pamiętam, że często prosiłam Boga, by opiekował się moją prawdziwą mamą. Czasem próbowałam sobie wyobrazić, jak jest w raju.

Jej słowa przypomniały mu, że nie on jeden kogoś stracił.

Kiedy tylko przekroczył próg kościoła, wiedział, że nie powinien był doń wchodzić. Od dawna unikał takich miejsc. W ciągu ostatnich kilku lat był w kościele tylko dwa razy.

Najpierw wziął ślub.

A potem pochował żonę.

Niepewnie podążał za Abby, pogrążony w myślach. W końcu usiadła w ławce, potem opadła na kolana i wes­tchnęła. Pochyliła głowę, opierając ją na dłoniach. Shane został z tyłu. Zamknął oczy. Abby miała rację, to było bardzo spokojne miejsce.

Może zbyt spokojne. Głowa opadła mu na piersi. I wte­dy ją zobaczył. Była taka piękna! Jej lśniące, czarne włosy opadały na ramiona, biała i zwiewna sukienka spływała miękkimi fałdami do samej ziemi. Poczuł się szczęśliwy.

Stacey jednak nie wyglądała na zadowoloną.

- Jesteś naprawdę okropny - szepnęła.

Nie takiego powitania oczekiwał. Chciał coś powie­dzieć, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. Stacey spojrzała na niego.

- Słuchaj, nie podoba mi się to, co robisz. Wiecznie się nad sobą użalasz, zamykasz na innych, myślisz wyłącznie o sobie.

Chciał zaprotestować, ale znowu nie udało mu się wy­krztusić ani słowa.

- Ta dziewczyna jest tutaj zupełnie nowa, nie zna ni­kogo w mieście. Jej siostry jeszcze nie przyjechały. Z od­daniem opiekuje się córeczką, nie oczekując od nikogo pomocy. Nie jest jej łatwo, zaręczam ci. A ty nie chcesz ofiarować jej nawet przyjaźni?

Stacey w końcu spojrzała na niego nieco łagodniej.

- Shane, kochałam cię za to, że bez namysłu spieszyłeś z pomocą wszystkim potrzebującym, miałeś niezłomne zasady i ceniłeś uczciwość.

Podeszła do niego, jej biała sukienka zafalowała na wietrze. Stacey odgarnęła włosy do tyłu, uśmiechnęła się i chwyciła go za ramiona.

- Obudź się! - powiedziała.

- Co? - mruknął i ujrzał nad sobą twarz Abby. Wstał.

- Możemy iść.

- Chyba się zdrzemnąłem - powiedział z wahaniem, wciąż nieco zdezorientowany. - Przepraszam.

- Za co?

- Właściwie nie mówiłem do ciebie.

Abby spojrzała na niego zdziwiona. Shane potrząsnął głową, chcąc się pozbyć resztek senności. Wziął Belle na ręce i skierował się do wyjścia.

Kiedy byli już na zewnątrz, Abby spojrzała na niego badawczo.

- Mówiłam ci, że w kościołach panuje spokój, ale nie wiedziałam, że aż tak na ciebie podziała.

- Taaak. - Nie będzie jej przecież wyjaśniał, że wcale nie czuł się uspokojony. - Czasami ucinam sobie drzemkę po południu. Niezbyt dobrze sypiam w nocy.

- Od kiedy się wprowadziłyśmy?

- Nie.

- Od śmierci żony?

- Chyba tak.

- Shane, jak ona zmarła?

- Spadła ze schodów. Kiedy mnie nie było w domu. Była w ósmym miesiącu ciąży.

Umilkł, wiedząc, że powiedział zbyt wiele. W oczach Abby dostrzegł łzy. Wolał to niż słowa pociechy, które i tak nigdy nie przynosiły ulgi. Odchrząknął, zdecydowa­ny skierować rozmowę na jakiś weselszy temat.

- Masz tu już jakichś znajomych?

- Nie za bardzo. - Abby trochę się zmieszała. - Wiesz, nie mam wiele czasu na nawiązywanie znajomości.

- Nie poznałaś w parku innych mam z maluchami? Abby odwróciła od niego twarz, a kiedy znów na niego spojrzała, uśmiechała się.

- Spotykam się z panią Pondergrove, a poza tym nie­długo przyjedzie Brittany, moja siostra. Rozmawiałam z nią kilka dni temu przez telefon i zgadnij, czego się dowiedziałam?

- Czego?

- Ona panicznie boi się pająków!

- Żartujesz.

- Nie masz pojęcia, co poczułam, gdy to usłyszałam! Domyślał się, poczuła, że nie jest sama na tym świecie.

- Słuchaj, a może wstąpimy gdzieś i coś przekąsimy? Nie był pewien, czy zasługuje na ten promienny uśmiech.

Szli we troje, Belle usadowiona wygodnie na ramio­nach Shane'a i zadowolona niezmiernie z szerokiej pano­ramy, jaka się stamtąd roztaczała. Abby zaś czuła się ra­dosna jak rzadko kiedy.

Takie mogłoby być jej życie, gdyby została z Tysonem. Chodziliby razem na spacery, żartowali, śmiali się...

Nie miała złudzeń co do tego, że Tyson nie pasował do takiego obrazka. Powiedział jej kiedyś, że monogamia nie leży w jego naturze. A jeśli jakiś mężczyzna kiedykolwiek będzie tak twierdził, to na pewno jest kłamcą.

Na to wspomnienie odsunęła się nagle od idącego obok niej mężczyzny, po chwili jednak wróciła do rzeczywisto­ści. Przecież z Shane'em nic ją nie łączy.

Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń między mężczy­zną i kobietą?

Tyson by ją wyśmiał.

Ale przecież nie ma nic złego, gdy człowiek cieszy się chwilą. Lepiej nie bawić się w takie filozoficzne rozważa­nia, to tylko może popsuć nastrój.

Zbliżyli się do małej kafejki nad oceanem. Wciąż jesz­cze było zbyt chłodno, żeby usiąść na zewnątrz, weszli więc do środka. Zamówili dla siebie po kanapce, a dla Belle hot doga.

Nie był to zbyt dobry pomysł. Belle wyciągnęła parów­kę z bułki, ugryzła, skrzywiła się, i parówka wylądowała na ziemi. Następnie mała przeszła do miażdżenia bułki w paluszkach, smarując się przy tym dokładnie keczupem. Dopiero kiedy bulka zaczęła przypominać niejadalną miazgę, mała z pełną buzią oświadczyła:

- Picha!

Shane wybuchnął śmiechem. Do twarzy mu było z we­sołością. Wydawał się o dziesięć lat młodszy.

Po posiłku Shane kupił mały latawiec w sklepiku z za­bawkami i poszli na plażę.

Biegli wzdłuż linii wody, puszczając latawiec, prze­krzykując szum wiatru i łoskot fal. Abby dawno już tak świetnie się nie bawiła. Później, kiedy wracali do domu, Belle zmęczona zabawą zasnęła na rękach Shane'a.

Już w korytarzu Shane zatrzymał się i podał jej śpiące dziecko. Spojrzał na nią dziwnie i przez chwilę Abby mia­ła wrażenie, że ją pocałuje.

W końcu jednak tylko się uśmiechnął i pomaszerował schodami do siebie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tego dnia wcześniej niż zwykle dobiegły go ich głosy z ogrodu. Shane wyjrzał przez okno i zobaczył, że Abby niesie łopatę. Z początku wyglądało to całkiem zabawnie.

Abby próbowała wykopać dół, ale z dość opłakanym skutkiem. Nie starczało jej sił. Shane nie był pewien, co Abby zamierza osiągnąć, ale wiedział, że w takim tempie zajmie jej to sporo czasu. Belle plastikową łopatką kopała dołek tuż obok. Szło jej znacznie lepiej.

Abby zrzuciła już dżinsową bluzę. Miała teraz na sobie dżinsy i męski podkoszulek, a na głowie czapkę z dasz­kiem przekręconym do tyłu. Wyglądała jak nastolatka, zupełnie jak pierwszego dnia, kiedy wziął ją za włamywa­cza. Miał nadzieję, że nie zrobi sobie krzywdy.

Pokręcił głową i wrócił do komputera. Przeczytał kilka zdań, owoc dzisiejszego poranka i ponownie wyjrzał przez okno. Udało jej się skopać spory kawałek ziemi i teraz próbowała rozdrobnić ją rękami. Wrócił do pracy. Napisał następne zdanie. Westchnął, wykasował je i zszedł na dół.

- Pomóc ci? - zapytał.

- Nie, dziękuję - wysapała.

- Co robisz?

- Chcę powiększyć ten klomb, dlatego trzeba usunąć stąd trawę.

- Mogę ci pomóc. Nie zajmie mi to więcej niż dziesięć minut.

- Nie trzeba, poradzę sobie.

- Jeszcze sobie zrobisz krzywdę.

- Nic sobie... Belle! Nie waż się tego zjadać! - Abby rzuciła łopatę i podbiegła do małej, która właśnie wkładała do buzi dżdżownicę.

Shane podniósł łopatę i zaczął kopać. Rzeczywiście, po dziesięciu minutach uporał się z zadaniem.

- Nie jestem przeciwnikiem równouprawnienia, ale do niektórych prac potrzeba męskiej siły - powiedział, odda­jąc jej łopatę.

- To niesprawiedliwe, że poszło ci tak szybko. - Po­kręciła głową z niedowierzaniem.

- Jest za to wiele rzeczy, które tobie idą znacznie lepiej.

- Co na przykład?

- Na przykład w kuchni po twoim wyjściu unoszą się wokół fantastyczne zapachy.

- Wiesz co, mam pomysł, w zamian za przekopanie klombu przygotuję lunch, OK? Lepiej nie, pomyślał.

- Czemu nie? - powiedział. - Może chcesz, żebym zrobił coś jeszcze?

Momentalnie pożałował swojego pytania. Miała plany zagospodarowania chyba z połowy ogrodu. Warzywnik tu, grządka kwiatów tam i jeszcze ziółka.

- Ale oczywiście nie musisz robić tego wszystkiego, właściwie lepiej, żebym sama to zrobiła. Tak, zdecydowa­nie lepiej.

- Dobrze. Powiedzmy, że zajmę się tym i zrobię tyle, ile zdążę do lunchu, OK?

Przez chwilę zastanawiała się nad tym, po czym zgo­dziła się i zawołała Belle.

- Chodź mała, idziemy gotować!

- Belle i pan tutaj! - oświadczyło dziecko zdecydowa­nym tonem.

- Mogę jej przypilnować.

Abby otworzyła usta ze zdumienia.

- To trudniejsze, niż ci się wydaje. Nie wolno ani na chwilę spuścić jej z oczu.

- Zaufaj mi. Zajmowałem się wieloma gagatkami, du­żymi i złymi. Może i z Belle jakoś sobie poradzę. Abby uśmiechnęła się.

- Tak, chyba sobie poradzisz. Zawołam was w takim razie, kiedy lunch będzie gotów.

Skinął głową i zabrał się do pracy, kątem oka obserwu­jąc Belle. Po kwadransie czuł się jak zepsuta płyta. Ciągle musiał powtarzać tę samą kwestię: „Nie jedz tego!". Jeśli chodzi o upór, mała Belle nie miała sobie równych. Oprócz prób organoleptycznego badania dżdżownic, ka­myków i innych znalezionych w ziemi przedmiotów, trzy razy spróbowała samowolnie się oddalić. Za każdym razem, kiedy udało jej się zmusić go do rzucenia się za nią w pogoń, wybuchała radosnym i perlistym śmiechem.

W końcu usadowił ją tuż przed sobą i stanowczo naka­zał tkwić nieruchomo w jednym miejscu. To tak, jakby rzece powiedzieć: nie płyń. Mała była jak żywe srebro. W końcu domyślił się, że dziecko oczekuje od niego nie­podzielnej uwagi.

Odłożył łopatę i usiadł na trawie. Po chwili Belle pod-pełzła do niego. Z wielką radością pokazała mu właśnie wykopaną dżdżownicę i zbutwiały liść. Przez chwilę z ożywieniem gaworzyła i choć nie zrozumiał ani słowa, posłusznie przytakiwał. Najwyraźniej usatysfakcjonowa­na, Belle wróciła do swojej łopatki i ponowiła kopanie. Usłyszał znajomą melodię:

- Łoziną, sieziną idzie kaćka, siama jena niebolaćka.

Przez kolejne pół godziny Shane pracował, a Belle umilała mu czas, przynosząc coraz to nowe znaleziska. Kamyk, ślimak, jakieś gałązki, a Shane wszystko wolno obracał w palcach i oglądał z niekłamanym zainteresowa­niem. Belle uczyła go zupełnie nowego sposobu patrzenia na świat. Przypomniał sobie przy okazji, że kiedyś bardzo lubił zapach ziemi. Że praca w ogrodzie też kiedyś nale­żała do jego ulubionych zajęć. Nagle poczuł się przyjem­nie zmęczony.

- Lunch! - usłyszeli głos Abby.

Shane wziął Belle na ręce, Abby przejęła ją w drzwiach.

- Czy pod tym brudem ukrywa się mała dziewczynka? - zapytała Abby na widok córeczki.

- Nie! - Belle była szczęśliwa, że udało jej się tak dobrze schować, mniej jednak jej się podobało, kiedy zo­stała natychmiast zaniesiona do łazienki.

Shane także poszedł się odświeżyć. Kiedy wrócił do kuchni, Abby jeszcze nie było, a z jej mieszkania docho­dziły go piskliwe protesty i szum wody. W kuchni pach­niało bosko - ziołami i czosnkiem. Na stole leżała otwarta gazeta. Shane zastanowił się, czy było tam coś, co szcze­gólnie zwróciło uwagę Abby. Tak, to musiało być to. Ko­lorowa reklama ogrodowej huśtawki dla dzieci. Zamknął gazetę, zanim Abby i Belle pojawiły się w kuchni.

Lunch smakował jeszcze lepiej, niż pachniał, co wyda­wało się prawie niemożliwe.

- To nic takiego, tylko sałatka cesarska i zapiekanka. - Abby zaczerwieniła się, kiedy pochwalił potrawę.

- Żartujesz sobie? To ma być nic takiego? Nic takiego to mrożonka i sardynki z puszki!

Abby zaśmiała się. Wyglądała ślicznie w swoich za dużych dżinsach. Miała zaróżowione policzki i lekko zmierzwione włosy.

Belle chciała wiedzieć, dlaczego nie wolno jeść dżdżownic, czy mleko jest naprawdę zdrowe, jak smakują ślimaki... Shane bawił się coraz lepiej.

Nagle przypomniał sobie jednak, że umówił się na spot­kanie, które miało się odbyć za pięć minut. Punktualność zawsze była jego mocną stroną. Przynajmniej do tej pory, gdyż dotychczas nic nie było w stanie zakłócić rytmu jego spokojnych dni.

Umówił się z młodym mężczyzną, który odpowiedział na ogłoszenie zostawione w kościele. Shane zdecydował, że na razie nie będzie w to wciągać Abby. Mieli dwa odmienne punkty widzenia. Najpierw zamierzał się upew­nić, że ktoś, kto zamieszka w tym domu, będzie wiedział, jak naprawić wszystkie usterki.

- Dzięki za lunch, był wyśmienity. Muszę już lecieć, bo właśnie przypomniało mi się, że jestem umówiony.

- Dzięki za pomoc w ogrodzie.

- Polecam się na przyszłość.

Ponieważ nie chciał się spóźnić, zdecydował się poje­chać samochodem. Z kandydatem na lokatora umówił się w tej samej kafejce, w której jedli lunch razem z Abby i Belle. Miał wrażenie, że wokół wciąż pobrzmiewa echo ich rozmów i niepohamowanego śmiechu.

Waśnie podano mu kawę, gdy nadszedł młody czło­wiek w wieku około dwudziestu lat.

- Pan McCall?

- To ja.

- David Hathoway.

Był schludnym blondynem w okularach. Wyglądał jak pilny uczeń szkółki parafialnej.

- Witaj, Davidzie, napijesz się kawy?

- Dziękuję, nie. Unikam kofeiny. To słabsza postać narkotyku.

Wyśmienicie! Shane pociągnął solidny łyk niezdrowe­go cappuccino.

- Więc znalazłeś ogłoszenie przy kościele?

- Tak. Mieszkam tam teraz z braku innego lokum. Uczestniczę w przykościelnym kursie. Pragnę nauczyć się prawidłowo odczytywać i rozumieć Biblię.

Kurs biblijny! Doskonale.

- Czy lubisz majsterkować?

- Co takiego?

- Na parterze mieszka właścicielka, samotna kobieta. Ogród wymaga pielęgnacji, czasami trzeba będzie pomóc coś zasadzić, skopać ziemię...

- Nie mam nic przeciwko pracy w ogrodzie. Zawsze to lubiłem.

- Dom jest dosyć stary. Często wysiadają bezpieczniki, okna są wypaczone, szwankuje ogrzewanie. Abby nie po­winna sama schodzić do piwnicy, bo panicznie boi się pająków. Czy podjąłbyś się naprawy drobnych usterek?

Chłopak uśmiechnął się wyrozumiale.

- Proszę się nie martwić, to dla mnie pestka. Nasz dom ma przeszło sto lat, a w rodzinie nazywają mnie złotą rączką.

- A jak nazywa cię twoja dziewczyna? Czemu u licha o to zapytał?

- Nie mam dziewczyny, proszę pana, a nawet gdybym miał, to nie zapraszałbym jej do domu. Nie należy ulegać pokusom, trzeba zachować czystość aż do ślubu.

- Ach tak. - Skromny, wstydliwy, uczciwy chłopiec. Uczynny i chyba zupełnie niegroźny.

- Czynsz musi być płacony regularnie. David spojrzał na niego urażony.

- Proszę pana, zbierałem pieniądze na ten cel przez cały rok, proszę się nie martwić o płatności.

W takim razie sprawa była przesądzona. Jednak Shane zamiast zadowolenia odczuwał coraz większą irytację. Dlaczego? Może warto się zastanowić, czy w głębi duszy naprawdę chciał się wyprowadzić?

- Tak jak powiedziałem, właścicielka mieszka na dole, wejście i kuchnia są wspólne. Trzeba starannie zamykać drzwi frontowe, żeby Belle nie wydostała się sama na zewnątrz.

- Belle?

- Córeczka właścicielki.

- Czy ta kobieta jest zamężna? Shane spojrzał na niego gniewnie. Niech się dzieciako­wi nie wydaje, że będzie romansował z właścicielką!

- Dlaczego cię to interesuje?

- Żyję w zgodzie z określonymi zasadami moralnymi. - Twarz chłopca lekko poczerwieniała.

- Abby nie jest mężatką.

- Mam nadzieję w takim razie, że wdową?

- To dosyć specyficzna nadzieja, powiedziałbym.

- Rozwiedziona?

- Nie. - Shane odpowiadał coraz bardziej opryskliwie, lecz David zupełnie tego nie zauważał.

- No cóż, przykro mi, ale nie mogę mieszkać pod jednym dachem z kobietą lekkich obyczajów.

- Rozumiem - powoli powiedział Shane głosem zim­nym jak lód.

- Nie szanuję kobiet utrzymujących stosunki pozamałżeńskie.

- Rozumiem - powtórzył Shane. - Cóż, ja nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale wydaje mi się, że gdzieś kiedyś czytałem o człowieku, który chciał rzucić kamie­niem...

Gwałtownie wstał, obrócił się na pięcie i wyszedł. Uda­ło mu się poskromić własną wściekłość i nie dołożyć temu kretynowi, zgrywającemu się na świętoszka. Gdy wsiadł do samochodu, zauważył, że sklep z artykułami żelaznymi jest jeszcze otwarty. To chyba ten sam, który zamieścił w gazecie reklamę ogrodowych huśtawek? Nie zawadzi sprawdzić.

Wyszedł ze sklepu z wielką paczką na ramieniu. Kiedy już się trochę uspokoił, doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby tak upierać się przy szukaniu nowego lokatora. To może zaczekać, zwłaszcza że on sam do tej pory nie znalazł przyzwoitego lokum.

A to, nie ma co ukrywać, trochę potrwa.

- Co robisz? - zapytała Abby, z zaciekawieniem ob­serwując poczynania Shane'a. Na trawie leżały porozrzu­cane części huśtawki oraz zestaw narzędzi. Przejrzał po­bieżnie instrukcję, zmiął ją i zatarł ręce. Każdy głupi wie, jak złożyć huśtawkę.

- Nic - odpowiedział, łącząc krzyżak z ramą.

- Huśtawka? - zapytała, wskazując napis na pudle.

- Całkiem niezła, co?

Shane przytwierdził drugi krzyżak i krytycznie zlustro­wał swoje dzieło.

- Coś tu nie gra - skomentowała Abby z uśmiechem.

Spojrzał jeszcze raz. Do licha, chyba miała rację. Nie zamierzał przyznawać się do porażki i korzystać ze zle­kceważonej wcześniej instrukcji. Zwłaszcza teraz, kiedy Abby tak badawczo mu się przyglądała.

- Shane, dla kogo jest ta huśtawka?

- Dla Belle, oczywiście - odpowiedział bez zająknię­cia. Ciekawe, czy się ucieszy? - Możesz mi podać tamtą rurkę? A teraz postawmy to, OK?

- Shane, czuję się zażenowana. To stanowczo za droga impreza.

- Ale chciałaś jej kupić coś takiego, prawda?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Abby wy­glądała na zdziwioną.

Shane zmarszczył brwi. Musiała zatem oglądać w ga­zecie zupełnie coś innego.

- Ale myślisz, że będzie zadowolona?

- O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

- Dobrze, może więc podasz mi wreszcie tę część?

Zmagał się z tym żelaznym potworem przez trzy go­dziny, a potem przez kolejne pół musiał jeszcze huśtać zachwyconą Belle. Jednak dawno już nie był taki wesoły i szczęśliwy. Tak, nie można inaczej określić stanu, w jaki wprawiła go mała dziewczynka.

Tej nocy spał lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat. A rano zauważył, że na jego biurku wciąż leży gazeta z reklamą huśtawki. Z ciekawości przejrzał wszystkie ogłoszenia i artykuły, ale nic ciekawego nie znalazł. Dopiero na samym końcu dojrzał zapowiedź zbli­żającej się premiery w miejskim teatrze. Czy to przykuło uwagę Abby? A może by ją zaprosić? Biedaczka nigdzie nie wychodzi.

- Teatr? W piątek? - Abby starała się ukryć zaskocze­nie i radość.

- No, co powiesz?

- Uwielbiam teatr, ale chyba nie mogę. Nie mogę zo­stawić Belle.

- A ta pani, dla której szyjesz? Nie mogłabyś jej po­prosić o pomoc? Jestem pewien, że się zgodzi.

- Nie Shane, to nie wypada.

- Abby, kiedy ostatnio byłaś gdzieś sama, bez Belle? Pamiętasz?

- Ale... Nie, naprawdę nie mogę. - Abby było bardzo przykro, jednak musiała odmówić.

- Abby, proszę, wybierz się tam ze mną.

Abby zamknęła oczy. Domyślała się, ile kosztowało Shane'a wypowiedzenie tych na pozór błahych słów. Myślała gorączkowo. O nim, o sobie, o Tysonie. O braku zaufania, o tęsknotach, o zwykłych ludzkich od­ruchach.

- Shane, prawda jest taka, że mam wielką ochotę sko­rzystać z twojego zaproszenia.

Gdy otworzyła oczy, zauważyła, że Shane uśmiecha się szeroko.

- W takim razie w piątek. Wychodzimy koło siódmej.

- Zgoda. - Abby zaczęła się z niepokojem zastana­wiać, w co się ubierze.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- O rany! - westchnęła pani Pondergrove na widok Abby. - To dopiero jest suknia.

- Zbyt śmiała? - zapytała Abby nieco zdenerwowana.

Uszyła tę suknię jakiś czas temu, ot, taki chwilowy kaprys. Góra na szerokich ramiączkach, podwyższony stan, suto marszczona spódnica, uszyta z dwóch warstw materiału.

Suknia była czerwona.

Abby nigdy jej nie włożyła. Uszycie kreacji sprawiło jej wiele radości, później uznała jednak, że jest to strój na specjalne okazje, a ona przecież prawie nie wychodziła z domu. Czerwone cudo wylądowało na dnie szafy.

Dlaczego wybrała ją na dzisiejszy wieczór?

- Nie jest zbyt śmiała? - zapytała jeszcze raz.

- O nie, miałam kiedyś podobną suknię, tylko że moja była błękitna. Chodziłam w niej na tańce z Alfredem.

- To pani mąż?

- Tak, najlepszy człowiek pod słońcem. Spędziliśmy razem tyle cudownych lat. Ale każdy kiedyś odchodzi.

- Tak mi przykro. Kiedy to było?

- Już dobrych kilka lat temu. Ale niech ci nie będzie przykro. Kiedy widzę, jak wiele związków kończy się rozwodem, czuję się naprawdę uprzywilejowana, że dane mi było zaznać i doświadczyć tak wielkiej miłości. To daje szczęście, radość i poczucie siły. Nie ma nic piękniejszego niż spotkać człowieka, który cię szczerze pokocha, a w do-. datku możesz z nim rozmawiać jak z prawdziwym przy­jacielem. - Pani Pondergrove zakończyła nieco smutnym tonem. A więc to się naprawdę zdarza, pomyślała Abby. Pra­wdziwa miłość istnieje nie tylko w książkach.

- Czy wyjdzie pani za mąż ponownie?

- Oj, moje dziecko, raczej nie. Choć Jordan Hamilton ma chyba inne zdanie na ten temat. Jednak w naszym wieku, nie sądzę, by był to dobry pomysł.

- A cóż tu ma wiek do rzeczy? - zaprotestowała Abby łagodnie. - Według mnie pan Hamilton jest bardzo przy­stojnym i dystyngowanym dżentelmenem.

- No już dobrze, dobrze - powiedziała pani Ponder-grove, ale Abby wydawało się, że zauważyła lekki ru­mieniec na jej twarzy. - My tu sobie przyjemnie gawę­dzimy, a pan McCall już czeka - ucięła dyskusję pani Pondergrove.

Abby obróciła się i ujrzała Shane'a opartego niedbale o framugę drzwi.

- Dobry wieczór paniom - powiedział.

Abby otworzyła usta ze zdumienia. Czy to naprawdę Shane? Wyglądał teraz tak elegancko. Biała koszula, je­dwabny krawat i czarny, świetnie skrojony garnitur. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, który zazwyczaj biegał po domu w samych szortach.

Jego oczy spoczęły na niej. Jedna brew powędrowała wysoko do góry.

- Wyglądasz szałowo.

Ha, a jednak zrobiła na nim wrażenie. Na początek dobre i to.

- Dziękuję - powiedziała nieco sztywno. - Pani Pon-dergrove, jeśli Belle się obudzi, proszę dać jej smoczek.

- Już ja się tu wszystkim zajmę, bez obaw. Mam na­dzieję, że będziecie się wspaniale bawić.

Shane spojrzał z obawą na wysokie obcasy Abby, a po­tem poprowadził ją ostrożnie do samochodu.

- Raczej nie będziemy dziś spacerować - powiedział z uśmiechem.

Chciała zaprotestować, ale zdradziły ją jej własne buty. Płaciła wysoką cenę za dziesięć centymetrów więcej, niż ofiarował jej Stwórca...

Shane otworzył przed nią drzwi, co Tysonowi nigdy nie przyszłoby do głowy. Zawieszenie samochodu było dość wysokie i Abby z trudem wsiadła do środka, gdyż suknia nieco krępowała jej ruchy. Przez chwilę nawet poczuła się głupio i nie na miejscu. Jakby udawała ko­goś innego.

- Nie wyglądasz na osobę, która kilka dni temu zabro­niła Belle jeść dżdżownice.

Jego uwaga rozbawiła ją i Abby trochę się rozluźniła.

- Ty też wyglądasz dzisiaj jakoś inaczej. Prawdę mówiać, chyba po raz pierwszy mam okazję zobaczyć cię w długich spodniach.

- To są właśnie uroki stanu kawalerskiego. Wystarczy znaleźć sobie coś wygodnego i potem nosić to, dopóki z ciebie nie spadnie.

Belle zaśmiała się.

W ciągu kilku minut dotarli do teatru, który znajdował się przy głównej ulicy Miracle Harbor i był zwrócony w stronę oceanu. Stary gmach został niedawno odnowio­ny. Abby podziwiała marmurowe schody i wielkie kry­ształowe żyrandole. Zauważyła także, że dziś zebrała się tu cała śmietanka towarzyska miasteczka. Wszyscy pre­zentowali się nadzwyczaj wytwornie.

- Nie wiedziałem, że w tym mieście jest aż tyle garni­turów - mruknął Shane. - Widziałaś tu kiedyś kogoś w czymś lepszym niż nowa para dżinsów?

Co tam garnitury, pomyślała Abby. W tej chwili była zadowolona, że ubrała się w tak elegancką suknię. Wokół dostrzegła sporo naprawdę wyśmienitych kreacji, jak rów­nież kilka naprawdę pięknych kobiet.

Zachowanie Shane było dla niej zagadką. Za każdym razem, kiedy mijała ich piękna kobieta, Abby ukradkiem obserwowała jego twarz. Shane jakby nikogo nie dostrze­gał! O, Tyson czułby się tutaj w swoim żywiole! Witałby się ze wszystkimi, prawił pochlebstwa, obrzucał znaczą­cym spojrzeniem mijane kobiety.

Shane prowadził ją pod rękę, zmierzając szybko w stro­nę wejścia na widownię.

- Przepraszam - mruknął, kiedy znaleźli swoje miej­sca. - Nie czuję się zbyt dobrze w tłumie.

- Nie lubisz obserwować elegancko ubranych ludzi? - zapytała.

- A po co miałbym to robić? - odpowiedział pytaniem, wyraźnie zdziwiony. - Wszyscy mężczyźni wyglądają do­kładnie tak samo, a kobiety? Po cóż miałbym się im przy­glądać, kiedy u mego boku kroczy najpiękniejsza z nich? Ciekawy jestem, która wyglądałaby ponętnie w za dużych dżinsach i ubrudzona ziemią - powiedział szarmancko najspokojniejszym w świecie tonem, po czym zabrał się do czytania programu.

Abby patrzyła na niego jak zamurowana. Przed chwilą powiedział jej, że jest piękna, najpiękniejsza w mieście, a teraz spokojnie studiuje program! Co to ma znaczyć? Co on tak naprawdę chciał jej powiedzieć?

Westchnęła i ujęła dłoń Shane'a, unikając jednocześnie jego wzroku. Patrzyła na scenę. To było takie proste, takie piękne i takie przerażające. Byli dla siebie stworzeni. Tyl­ko czy on też tak myśli?

Sztuka okazała się lekką, bezpretensjonalną komedią. Sądząc po wybuchach śmiechu na widowni, była raczej niezła. Prawdę mówiąc, Shane nie był w stanie skupić się na przedstawieniu. Jego myśli krążyły wokół siedzącej obok kobiety. Kątem oka obserwował Abby, podziwiając jej suknię, a kiedy zrzuciła w pewnym momencie szal, podziwiał także gładkie ramiona.

W dodatku powiedział jej, że jest piękna. Cóż, nie kłamał, ale chyba lepiej było milczeć. Dopiero kiedy zo­baczył błysk w jej oczach, zrozumiał, jak bardzo sprag­niona jest uznania.

Dlaczego w siebie nie wierzyła?

Widział, że z niepokojem przyglądała się każdej zbli­żającej się do nich kobiecie. Dlaczego czuła się taka za­grożona?

Pogrążony w rozmyślaniach, zupełnie przestał dostrze­gać, co się dzieje na scenie.

- Podobało ci się? - zapytała Abby, zarzucając szal na ramiona i wstając z miejsca, gdy przebrzmiały ostatnie oklaski.

- Owszem. A tobie?

- Bardzo.

Tłum rozproszył się już, kiedy niemal jako ostatni wy­szli wreszcie na zewnątrz.

- Masz ochotę na lekką kolację? - zapytał. - Może na drinka?

Jej dłoń wciąż spoczywała w jego dłoni. Miał wrażenie, że tak właśnie być powinno.

- Spójrz na fale, są aż srebrne od poświaty księżyca. Spojrzał na drugą stronę ulicy, gdzie rozciągała się pla­ża i bezkresny ocean.

- Tak, jest pięknie.

Bez słowa poprowadził ją w stronę plaży. Na piasku Abby zdjęła buty i ściągnęła pończochy. Odchyliła głowę, żeby popatrzeć na niebo. Miał ogromną ochotę pocałować ją w szyję.

- Opowiedz mi o ojcu Belle. - Obudził się w nim po­licjant. Nagle zapragnął poznać przyczynę jej zadziwiają­co niskiej samooceny. Skąd ten brak poczucia bezpieczeń­stwa? Brak pewności siebie?

Otuliła się szalem i ruszyła wzdłuż linii wody. Shane szedł krok za nią. Po chwili on również zdjął buty. Kiedy myślał już, że jego niedyskretne pytanie pozostanie bez odpowiedzi, Abby powiedziała:

- On nigdy nie był zainteresowany Belle. Prawdę mó­wiąc, chyba nigdy nie był szczerze zainteresowany mną. To znaczy, kochał wszystkie kobiety, jedna mu nie wystar­czała.

- Padalec - mruknął Shane. Tak, to by wyjaśniało jej brak pewności siebie.

- Sporo jest takich padalców na tym świecie.

- Niestety, to prawda. I tylko czyhają na naiwne dziewczyny...

- Ale ty nie jesteś jednym z nich? Zauważył, że w jej ogromnych pięknych oczach odbija się księżyc.

- Nie, w takim sensie, o jakim mowa.

- Shane, ty na pewno nie jesteś jednym z nich.

- Ale może jestem równie niebezpieczny? Przecież prawie mnie nie znasz - próbował kpić.

- Nie, ja ufam mojej intuicji, a ona podpowiada mi, że jesteś kimś zupełnie niezwykłym. Tobie można za­ufać.

Poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zrozumiał, że teraz będzie musiał jej powiedzieć, jaki jest naprawdę. Powinna jak najszybciej pozbyć się iluzji.

- Chyba bierzesz mnie za kogoś innego - szepnął.

- Nie wydaje mi się - obstawała przy swoim.

- Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moja żona zmarła po upadku ze schodów?

- Pamiętam, oczywiście.

- Tamtego dnia powinienem być w domu. Ale wezwa­no mnie do pracy. Stacey nie chciała mnie puścić. Była taka zdenerwowana. Bała się, że coś mi się stanie, że urodzi dziecko, kiedy mnie nie będzie. Chodziliśmy razem na te kursy, wiesz, do szkoły rodzenia. - Zaśmiał się gorz­ko. - Jak ja ich nie lubiłem! W każdym razie nie potra­ktowałem wtedy jej obaw poważnie, wydawało mi się, że histeryzuje. W końcu to był dopiero ósmy miesiąc.

Abby zdjęła szal, rozłożyła go na piasku i usiadła na nim. Poklepała dłonią miejsce obok siebie. Shane zrozu­miał ten gest i usiadł obok.

- Gdybym tam wtedy był... - powiedział. - Gdybym został w domu, jak prosiła. Może Stacey miała jakieś prze­czucie? Może wiedziała coś i usiłowała mi o tym powie­dzieć, a ja nie słuchałem?

Abby oparła głowę na jego ramieniu. Poczuł, że drży. Wiedział, że płakała.

- Pewnie nie pomoże, jeśli powiem, że to nie była twoja wina? - wyszeptała.

- Nie. Milczała.

- Tylu rzeczy żałuję. Nawet tego, że nie lubiłem tych zajęć w szkole rodzenia. Gdyby ludzie zdawali sobie spra­wę, że ich czas jest policzony, cieszyliby się z każdej danej im minuty.

- Och, Shane, mogę tylko powiedzieć, że doskonale cię rozumiem - szepnęła, ocierając łzy rąbkiem szala. -Nie jesteś doskonały, to prawda. Popełniasz pomyłki, jak każdy, ale jesteś silny. Na tyle silny, żeby pewnego dnia wybaczyć sobie samemu. Mam nadzieję.

Ona płakała nad nim, współczuła mu i rozumiała go. Wiedziała, że cierpi.

- Nie płacz.

- To takie smutne, Shane. Ale tak samo byś się obwi­niał, gdyby Stacey wpadła pod samochód albo gdyby coś stało się podczas porodu, nie mam racji?

Zastanowił się.

- Chyba masz rację.

- Widzisz, taki właśnie jesteś. To dlatego zostałeś po­licjantem. Chcesz się opiekować ludźmi, ochraniać ich, czujesz się za nich odpowiedzialny. Ale widzisz, Shane, są rzeczy, na które nie mamy wpływu. Jak życie i śmierć...

- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie.

- Shane?

- Hmm?

- Myślisz, że ona chciałaby, żebyś żył z poczuciem

winy?

- Dobry Boże, pewnie byłaby na mnie wściekła.

- Może więc jedynym sposobem uczczenia jej pamięci byłby powrót do normalnego życia? Jestem pewna, że chciałaby, byś był szczęśliwy. Otwarty na to, co niesie z sobą każdy nowy dzień.

- A jestem nieszczęśliwym i zamkniętym w sobie cy­nikiem.

Nie musiała już nic dodawać. Przejrzała go na wylot.

Czym zasłużył sobie na takie szczęście? Drugi raz w życiu spotkał kobietę, która go w pełni rozumiała.

Dlaczego właśnie jemu los dał drugą szansę? Znowu coś czuł! Jakby obudził się z letargu...

Pocałował ją w czubek głowy. Miała takie jedwabiste, miękkie włosy. Podniosła głowę. Dotknął jej ust. Nie wie­rzył, że mogą być takie słodkie. Szum morza oddalił się, przytłumiony oszalałym biciem ich serc. Jego dłonie po­wędrowały wzdłuż jej krągłych ramion, wzdłuż pięknej linii szyi. Miał ochotę śmiać się i płakać, biegać po piasku, pochwycić Abby w ramiona i tańczyć z nią do utraty tchu. Zrobić coś szalonego i zapomnieć o samokontroli, która zniszczyła jego życie. Chciał być wolny i szczęśliwy, chciał się otworzyć. Chciał się z nią kochać.

Ale nie, nie tutaj. W domu, gdzie będzie mógł delikat­nie zdjąć z niej tę piękną sukienkę i zanieść ją do łóżka.

- Wracajmy do domu.

Wstali, chwycili się za ręce, i ruszyli plażą wprost przed siebie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Droga do domu pozwoliła mu trochę ochłonąć, otrząs­nąć się, wytrzeźwieć po pocałunkach składanych na ustach i szyi Abby.

Rzeczywistość upomniała się o swe prawa w dość pod­ły sposób. Ach, te zatruwające życie drobiazgi... Czy po­ściel jest sprzątnięta? Czy na krześle nie wiszą jakieś brud­ne ciuchy? Ostatnio znajomy, w dobrej wierze, przysłał mu numer jakiegoś czasopisma dla panów. Shane nie miał nawet czasu zajrzeć do środka, ale czy nie zostawił go gdzieś na widoku? Wolałby, żeby Abby nie znalazła u nie­go takich rzeczy.

Uświadomił sobie jeszcze jeden problem. Jak u licha miał ją przemycić pod czujnym okiem pani Pondergrove? Mieli zachowywać się jak para napalonych nastolatków? Przemykać się ukradkiem do pokoju?

Czy właśnie tego pragnął? Wewnętrzny głos ostrzegał, by nie działać pod wpływem nagłego impulsu. Abby za­sługiwała na coś więcej. Miał ochotę zetrzeć tego gościa, który ją skrzywdził, na proch. Mało brakowało, a zacho­wałby się tak samo podle...

Rozsądek podsuwał kolejne pytania. Co dalej? Co bę­dzie jutro? Zamieszkają razem? Kupi jej pierścionek? Po­prosi o rękę?

W tej samej jednak chwili, w której zatrzymał samo­chód i spojrzał na Abby, przestał się wahać. Wszelkie wąt­pliwości znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdż­ki. Abby nie przejmie się takimi drobiazgami jak brudne ciuchy na krześle czy nie sprzątnięta pościel. A panią Pon-dergrove po prostu odeślą do domu. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał jej odwozić.

A jutro? Czyż nie powiadają, że jutro samo się o siebie zatroszczy?

Obszedł samochód i otworzył drzwiczki z jej strony. Wyślizgnęła się z wdziękiem i wpadła prosto w jego ra­miona. Znów złączyli usta w słodkim pocałunku.

Stali w ciemności przed drzwiami, jego niecierpliwe usta wędrowały wzdłuż linii jej dekoltu, coraz śmielsze, coraz bardziej głodne. Głos rozsądku dawno już sczezł w pożarze, który trawił ich ciała.

I nagłe zalało ich ostre światło, zdecydowanie zbyt ostre, a drzwi domu otworzyły się przed nimi z taką ener­gią, o jaką trudno byłoby podejrzewać drobną starszą pa­nią. I zaiste, to wcale nie pani Pondergrove uśmiechała się w tej chwili na ich widok.

- Cześć siostrzyczko - rozległo się. - Jestem.

Rany! To była ona. Abby! Tylko trochę inna. Włosy były długie i splątane, makijaż bardzo staranny, a oczy... Abby nigdy nie patrzyła w taki sposób. I nigdy się tak nie ubierała. Strojna bluzka z białego jedwabiu wycięta w głęboki dekolt, a w uszach i na każdym palcu błysk biżuterii.

Abby rozejrzała się nieprzytomnie, a Shane odsunął się gwałtownie.

- Brittany - powiedziała, usiłując wykrzesać z siebie nieco entuzjazmu. Skutek był raczej mizerny.

Spojrzała z nie skrywanym żalem na Shane'a, po czym mocno uściskała siostrę.

- Brittany - powiedziała wreszcie względnie spokoj­nie. - Tak się cieszę, że przyjechałaś.

Shane chciałby powiedzieć to samo. Tyle że nie potra­fił. Wcale się nie cieszył, że Brittany przyjechała. Musiała właśnie dzisiaj?

- Przyjechałam chyba trochę nie w porę, co? - zapy­tała Brittany, wciąż ściskając Abby.

- Ojej, Brittany, pozwól, to jest Shane McCall.

- I pomyśleć, że wysłałam ci książkę o szukaniu ide­alnego partnera. Cóż za marnotrawstwo, skoro tobie, jak widzę, nie są potrzebne żadne wskazówki!

Abby poruszyła bezgłośne ustami, śląc nieme prośby do siostry. Na próżno.

- Dlatego szyjesz tę suknię ślubną? Jest po prostu fan­tastyczna!

- Nie! - krzyknęła Abby.

- Fantastyczna, słowo, zupełnie jak twój wybranek. Szybko się uwinęłaś.

Abby wpatrywała się w swoje stopy, kompletnie zdruzgotana. Shane miał ochotę przyłożyć jej gruboskórnej i nietaktownej siostrze.

Lecz jej następne słowa uderzyły go jak obuchem.

- Więc to za niego masz zamiar wyjść za mąż, żeby zatrzymać ten śliczny domek?

- Brittany, proszę cię - głos Abby był słaby, a oczy pełne łez.

- Rany boskie, to on nie wie? Zapadła ciężka cisza.

- Nie wie czego?

- Niczego - powiedziała szybko Brittany.

- Abby? - zapytał.

Abby najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Ale nie było dokąd uciec...

Shane'owi wydało się, że Abby szepcze jakąś modli­twę. Żadne zaklęcia jednak nie mogły cofnąć czasu ani nieprzemyślanych słów Brittany. Abby w końcu podniosła twarz i spojrzała na niego.

- Ten dom otrzymałam jako darowiznę. Postawiono jednak jeden warunek, który muszę spełnić, o ile chcę zatrzymać dom na stałe.

Błagała go oczyma, żeby nie pytał o więcej.

Teraz ma być wyrozumiały, kiedy sprawy zaszły tak daleko?

- Jaki to warunek?

- Nigdy nie wyszłabym za mąż po to tylko, by zatrzy­mać dom - szepnęła. - Nigdy!

- Wyjść za mąż? - Jeszcze nie wierzył. Jeszcze się łudził... - Ktoś podaruje ci ten dom, pod warunkiem, że wyjdziesz za mąż?

Skinęła głową, zawstydzona i upokorzona. Nie śmiała podnieść oczu.

- Kto ci zrobił coś takiego? - Był wściekły i nie za­mierzał tego ukrywać. Nie tylko na nią, chociaż na nią też.

- Nie wiem.

- Cóż, wydaje mi się, że nie jest to czyste zagranie wobec kogoś, kto ma pod opieką dziecko. - Kiedy na nią spojrzał, zrozumiał, jak musiała się czuć. Jaki miała wy­bór? Widział ją z Belle. Dziecko było dla niej najważniej­sze, było jej całym światem. Szanował ją za to.

Do tej pory.

A co jeśli próbowała go oczarować, bo chciała za wszel­ką cenę zatrzymać spadek? Dobry Boże, jeśli te pocałunki kłamały, nigdy już nie będzie w stanie zaufać żadnej ko­biecie!

Korytarzem podeszła do całej trójki pani Pondergrove. Stanęła obok, jakby wyczuwając napięcie.

- Co jest nieczystym zagraniem? Shane zorientował się, że musiała usłyszeć choćby część ich rozmowy.

- Dać komuś dom, stawiając jednocześnie tak idiotycz­ny warunek, jak wyjście za mąż.

- Wielkie nieba, ale może ten ktoś chciał dobrze? - pa­ni Pondergrove spojrzała na nich wyraźnie zaszokowana.

- Śmiem wątpić - rzucił. - To jakiś rodzaj umowy handlowej. Dom za męża.

Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie, one chyba też to dostrzegły, sądząc po niespokojnych spojrzeniach, jakimi go wszystkie obrzucały.

- Pani Pondergrove, odwiozę panią do domu.

- Bardzo ci dziękuję, to miło z twojej strony, ale chęt­nie się przejdę.

- Proszę nie protestować. Nie pozbyłem się nawyków policjanta. Kobieta nie powinna spacerować nocą bez opieki.

- No dobrze - zgodziła się potulnie. - Tylko pozwól, że wezmę najpierw mój płaszcz. Moi drodzy, gdzie jest mój płaszcz?

Po chwili płaszcz się odnalazł, Shane przytrzymał go, 'i by mogła się ubrać, po czym poprowadził ją do samocho­du. Nie tak miał się zakończyć dzisiejszy wieczór. Gdyby v nie rozsadzała go wściekłość, uznałby pewnie zaistniałą j sytuację za szalenie zabawną.

- Nie złość się na nią - powiedziała już w samochodzie pani Pondergrove. - Ten warunek to nie jej wymysł.

- Ale mogła mi o tym powiedzieć.

- Myślę, że sama jest tym dosyć zakłopotana.

- Ona jest taka naiwna - powiedział ze złością, sam| nie do końca w to wierząc.

Zdał sobie sprawę, że w jego myśli wdarł się chaos. Nie ] wiedział, jak się zachować i co o tym wszystkim sądzić J Dawno nie czuł się tak wyprowadzony z równowagi.

- Myślę, że nie masz racji - powiedziała spokojnie] pani Pondergrove.

Coś w jej głosie zastanowiło go. Spojrzał na starszą panią podejrzliwie. Co ona mogła o tym wszystkim wie­dzieć? Pani Pondergrove przeszukiwała spokojnie swo­ją torebkę. W końcu wydobyła kilka listków gumy do żucia.

- Chcesz jedną?

- Nie, dziękuję.

- Tutaj skręć w lewo, drogi chłopcze. Jesteśmy na miejscu, dziękuję ci.

Zatrzymał się przed ładnie utrzymanym domem i wy­siadł, żeby pomóc swojej pasażerce. Musiał właściwie ją podnieść, inaczej sama by nie wysiadła. Przy tej okazji spojrzał w jej twarz w świetle lamp ulicznych. Miała minę winowajcy.

Cóż takiego mogła zrobić? Zaraz, przecież nie na dar­mo był autorem kilku rozdziałów na temat metod przesłu­chiwania podejrzanych. Wiedział, jak wyciągać z opor­nych cenne informacje. Tym razem nie miał zamiaru zo­stawić tak tej sprawy. Od jutra zacznie zadawać pytania i nie spocznie, dopóki nie pozna całej prawdy.

Musi chronić Abby.

Nawet jeśli ona na to nie zasługuje.

Kiedy jednak wrócił do domu, jego postanowienie mocno osłabło. Czuł się fatalnie.

Otworzył główne drzwi. Drzwi do mieszkania Abby były lekko uchylone. Chciał prześliznąć się koło nich po cichu, nie zauważony. Nie miał teraz ochoty na żadne rozmowy i wyjaśnienia.

- A pan dokąd się wybiera? - zabrzmiał nagle władczy głos Brittany.

- Ja tu mieszkam - odpowiedział chłodno.

- Tutaj? Z moją siostrą?

- Wynajmuję mieszkanie na górze.

- Lokator - powiedziała Brittany, po czym zaśmiała się i dodała, odwracając się od Shane'a: - To ja dostaję jakąś głupią piekarnię, a ty dom z takim lokatorem? Cie­kawe, gdzie można składać zażalenia?

Drzwi za nią w końcu się zamknęły.

Shane wolno wchodził po schodach. Do kostek ktoś chyba przywiązał mu pięćdziesięciokilogramowe ciężarki.

Wszedł do pokoju, żywiąc nadzieję, że w otoczeniu znajomych sprzętów odzyska spokój. Nie udało się. Oczy­wiście pościel była porządnie sprzątnięta, żadnych brud­nych ubrań na krześle, a kompromitujące czasopismo jak­by się zapadło pod ziemię. Zamknął za sobą drzwi, usiadł na ziemi i wlepił ponury wzrok w swoje dłonie.

- Uspokój się, Shane - mruknął do siebie. - Dlaczego jesteś taki zaskoczony? Ty, stary wyga? Już pierwszego dnia wiedziałeś, że ona czyha na zdobycz, widziałeś prze­cież tę książkę. Wiedziałeś, że ona potrzebuje kogoś na stałe.

Niespodzianką było jedynie, że z zimną krwią zastawi­ła pułapkę, gotowa za wszelką cenę złowić męża.

Niespodzianką był fakt, że pozwolił się okpić, wy­strychnąć na dudka... Wydawało mu się, że zjadł już wszystkie rozumy, a tu proszę...

Ha, ha, „twardziel" Shane McCall.

Niestety, tego nie przewidział nawet w najgorszych snach.

Zamknął oczy i złożył głowę w dłoniach. Gdyby tak choć przez chwilę nie myśleć. Choć przez chwilę całko­wicie się wyłączyć. Tak, w tym przynajmniej był dobry.

- Wielkie nieba! - krzyknęła Brittany, zamykając za sobą drzwi. - Niezłego masz lokatora! Jest po prostu re­welacyjny! Chyba umrę z zazdrości!

- Nie masz o co być zazdrosna. Jesteśmy tylko przy­jaciółmi. - A raczej byliśmy przyjaciółmi, dodała w myśli Abby. - Możemy zmienić temat?

- Jasne, masz przepiękną sukienkę. Ta czerwień! Gdzieś ty ją znalazła? Po prostu cudo!

- Uszyłam - powiedziała Abby bez cienia entuzjazmu.

Starała się ze wszystkich sił okazać radość z przybycia siostry, ale jedyne, na czym mogła się skoncentrować, to wyraz oczu Shane'a, gdy dowiedział się prawdy o jej dziwnym spadku.

- Mogłabyś uszyć dla mnie taką samą? Powiedzmy, w kolorze brzoskwiniowym? Bardzo mi do twarzy w tym odcieniu. - Brittany zaśmiała się. - Oczywiście, skoro mnie w nim do twarzy, tobie na pewno również.

Abby uśmiechnęła się słabo.

- A moja siostrzenica jest boska. Od razu się polubiły­śmy. Ta starsza pani uważała, że nie powinnam jej budzić, ale to chyba jej nie zaszkodziło, co? Już nie mogę się doczekać, żeby opowiedzieć ci o moich planach. Piekar­nia to niezupełnie to, o czym zawsze marzyłam, ale po­czekaj tylko, zobaczysz, co wymyśliłam.

Brittany spojrzała na siostrę i nagle gwałtownie zamilk­ła, na serio przestraszona.

- Abby, ty jesteś przeraźliwie blada! Rany, powiedzia­łam coś nie tak? Oj, Abby, tak mi przykro, powinnam była trzymać język za zębami, prawda? Przepraszam cię naj­mocniej. Jestem gruboskórna jak nosorożec. On po pro- J stu... Byłam pod takim wrażeniem, że... gadałam, co mi f ślina na język przyniosła. Nie chciałam cię zranić!

- Nic się nie stało - powiedziała szybko Abby. - Mia­łyśmy do tego nie wracać.

- Abby, naprawdę strasznie mi przykro. Jestem okrop­na, wiem o tym. Kiedy moi rodzice wyrzucili mnie wresz­cie z domu, powiedzieli, że jestem zepsutą bogatą dziew- ^ czyną, która nie ma pojęcia o prawdziwym życiu i już | najwyższy czas, żeby to się zmieniło.

- Twoi rodzice cię wyrzucili? - Abby na chwilę udało i; się zapomnieć o własnych niepowodzeniach. Wyczuła, że j pod maską nonszalancji Britt coś ukrywa. Jakiś bolesny ] sekret.

- Tak, kiedy rozbiłam samochód. Trochę przesadzili, i powiedziałabym. Nawet jeśli to był już drugi skasowany j samochód.

- Drugi? Jak tego dokonałaś?

- Zbyt duża prędkość na zakręcie. Uwielbiam szybką j jazdę. Ty nie?

- Nie.

- Hmm, a wracając do tego faceta... Jak długo się znacie?

- Niedługo - powiedziała Abby, choć miała wrażenie, że zna Shane'a całe wieki. - Miałaś mi opowiedzieć o sa­mochodzie.

- No tak, rozbiłam drugi samochód. Matka pokłóciła się z ojcem, w końcu wzięli mnie na dywanik i powiedzie­li, że czują się winni, bo zawsze wszystko podtykali mi pod nos i nieludzko mnie rozpuścili. Przecięli pępowinę, tak po prostu.

Po raz kolejny Abby wydało się, że jej siostra jest o wiele bardziej wrażliwą osobą, niż chciałaby to okazać.

- W każdym razie trochę się wystraszyłam. Na począ­tek sprzedałam część biżuterii, żeby mieć za co żyć. Wy­syłałam życiorysy i podania do najróżniejszych firm, ale nikt nigdy nie zaprosił mnie na rozmowę.

Tym razem, bez najmniejszych wątpliwości, w głosie siostry Abby wyczuła ból i zranioną dumę.

- Ale pamiętasz, Abby, co powiedział nam prawnik? Że te prezenty mają w zamierzeniu ofiarować nam to, czego najbardziej potrzebujemy. Wydaje mi się, że mnie najbardziej potrzebna była praca. I dostałam pracę. Napra­wdę, cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Tylko czy potrafisz sobie wyobrazić, jak wyrabiam ciasto?

Abby roześmiała się. Brittany w fartuchu ubielonym mąką... Tak, to na pewno będzie świetna zabawa.

- Ale dość już o mnie. Musisz mi teraz opowiedzieć wszystko o sobie. Zacznij od mojej ślicznej siostrzenicy. Nie, lepiej cofnijmy się jeszcze wcześniej w czasie. Do­wiedziałaś się, dlaczego nas rozdzielono?

- Nie, kilka razy próbowałam rozmawiać z moją ma­mą, z moją przybraną mamą, ale nawet jeśli coś wie, nie chce mi powiedzieć.

- Hm, przecież nie znalazła cię w kapuście.

- Mówi, że ciocia Ella wszystko zorganizowała.

- Powinnaś więc ją zapytać!

- Niestety, od trzynastu lat nie żyje. Moja mama była pielęgniarką w szpitalu w Minnesocie. Tam mnie zoba­czyła i dowiedziała się, że nie mam rodziców. Zawsze chciała mieć dziecko. No i zaadoptowała mnie. Miałam wtedy trzy lata.

- Moi rodzice również twierdzą, że adoptowali mnie, gdy miałam niecałe trzy lata. Ale jak to się stało, że zna­lazłaś się w szpitalu?

- Nie mam pojęcia. Myślałam o tym, co mówiła Cór-; rine, że nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Może ja też z nimi jechałam? A jak ty znalazłaś się u swo­ich rodziców? Wiesz coś na ten temat?

- Tylko się nie śmiej. Podejrzewam, że oni mnie! kupili.

- Co?

- Serio. Nielegalny handel dziećmi... Oni niezbyt chętnie mówią na ten temat, ale coś mi tu brzydko pachnie. Wiesz, moi rodzice należą do tego typu ludzi, którzy nie i lubią czekać. Jeśli pieniądze mogą im coś ułatwić, to skrzętnie korzystają z takiej okazji. Płacą i wymagają. Wcale nie twierdzę, że to źli ludzie, nic podobnego. Ale wiedzą, że pieniądze dają władzę, dlatego nie wahają się ich używać.

- Jakiekolwiek były przyczyny naszego rozstania, cie­szę się, że ponownie się odnalazłyśmy - powiedziała Abby. - Jakoś nie mogę uwierzyć, że ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by nas znów połączyć, mógł mieć złe zamiary lub nieczyste intencje.

- Jeśli ma złe zamiary, to niech uważa, trafił swój na swego. Choć nie wiem, jak z tobą. Ty jesteś taka słodka - Brittany zaśmiała się. - Ja jestem ta jędzowata, ty jesteś ta słodka. Jak myślisz, jaka jest Corrine?

- Nie mam zielonego pojęcia, rozmawiałam z nią tak krótko. Wydaje się...

- Powściągliwa? - zasugerowała Brittany.

- Dokładnie - Abby nie wypowiedziała słowa, które cisnęło jej się na usta. Według niej Corinne była wręcz przerażona.

- Powiedziała mi, że spaliła książkę, którą jej posła­łam. Mogła ją chociaż oddać do biblioteki. Stwierdziła, że to byłoby jak zatruwanie studni. Lekka przesada, jak są­dzisz?

Abby znowu się roześmiała. To było niesamowite, jesz­cze kwadrans temu wierzyła, że już nigdy w życiu nie zazna radości.

- Prawdę mówiąc, miała rację. Mówiła ci, kiedy przy­jedzie?

- Ma jakieś zobowiązania, wiec trochę to potrwa. Na­pisała książkę i sama ją zilustrowała, czy to nie wspaniałe?

- Obiecała że przyśle mi egzemplarz, wprost nie mogę się doczekać! - powiedziała Abby.

- Hej, mam świetny pomysł - oznajmiła nagle Brittany, jakby jej myśli już poszybowały w zupełnie innym kierunku.

Abby pomyślała, że będzie musiała przyzwyczaić się do tych nieoczekiwanych zwrotów w rozmowie. Oczy Britt spoczęły na manekinie.

- Mogę ją przymierzyć?

Abby obróciła się i spojrzała na suknię. Dwa dni temu rozpoczęła żmudne prace wykończeniowe. Nie chciała, by ktokolwiek przymierzał suknię. Dlaczego? Nie potrafiła podać żadnego rozsądnego uzasadnienia. Sama dotych­czas też jej nie mierzyła. Po prostu nie mogła.

- Proszę. Abby, ona jest taka piękna!

Abby podeszła i delikatnie zdjęła suknię z manekina.

- Chodź tutaj.

Bez cienia skrupułów Brittany wyskoczyła z ubrania. Abby przełożyła suknię nad głową Brittany, która wśliznę­ła się w nią gładko. Pasowała idealnie.

- I jak wyglądam? - zapytała Brittany.

Abby jakoś nie mogła się zmusić, by na nią spojrzeć. Zamiast tego przyniosła duże lustro i postawiła je przed siostrą.

Brit spojrzała na swoje odbicie i po chwili uśmiech znikł z jej twarzy. Uniosła do góry brew.

- Czy to nie dziwne? - powiedziała. - Ta suknia jest po prostu niesamowita, piękna jak marzenie. Ale zupełnie na mnie nie leży. Nie czuję się w niej dobrze. Może jest zbyt słodka? Ty ją przymierz!

- Nie, daj spokój. - Abby poczuła, że się czerwieni.

- No, nie daj się prosić. To tylko zabawa.

Jakimś cudem suknia znalazła się z powrotem w rękach Abby, która powoli poszła się przebrać do łazienki.

Doznała uczucia, że ta suknia jest dla niej wprost stwo­rzona.

Wolała na siebie nie patrzeć, ale Brittany bardzo chciała zobaczyć siostrę w ślubnej kreacji.

Wzięła głęboki oddech i wyszła.

- O rany! Moja siostra jest aniołem! Chyba się rozpłaczę. Nigdy nie widziałam nikogo równie pięknego! - Chwyciła Abby za łokieć i poprowadziła ją w stronę lustra.

- Otwórz oczy, głuptasie!

Abby otworzyła jedno oko. Natychmiast potem otwo­rzyła drugie.

Przeczuwała to od początku... Ta suknia była jej ma­rzeniem, pasowała na nią idealnie, zmieniając ją w księż­niczkę. Magia, czary? A może po prostu spełnienie ma­rzeń. W lustrze widziała przepiękną kobietę, gotową ofia­rować i przyjąć dar miłości.

Ale, przypomniała sobie, do szczęścia trzeba dwojga.

A ostatnie spojrzenie, jakie wymienili z Shane'em tego wieczoru, nie wróżyło nic dobrego.

Odwróciła się i ruszyła w stronę łazienki. Piekły ją oczy. Czuła się w tej sukni wspaniale. Tak kobieco i pięk­nie. Na krótką chwilę znów pozwoliła sobie marzyć.

Tylko że jej marzenia nigdy się nie ziszczą.

Rzeczywistość lubi dawać nam w kość.

Kiedy wyszła ponownie z łazienki, na jej twarzy nie było już śladu łez. Brittany czekała na nią.

- No więc zanim zobaczyłam tę suknię, chciałam ci powiedzieć, jaki mam świetny pomysł. Daj mi jakąś piża­mę. Zostawiłam torbę w hotelu. Urządzimy sobie dziś noc­ne rozmowy. Jak prawdziwe siostry. Muszę się wszystkie­go o tobie dowiedzieć!

Ta propozycja brzmiała o niebo lepiej niż perspektywa spędzenia bezsennej nocy na rozmyślaniach.

Brittany śmiesznie zmarszczyła nos na widok baweł­nianej piżamy, którą podała jej Abby.

- Dziewczyno, czy ty nie wiesz, że istnieje coś takiego jak seksowna bielizna nocna?

- Hej, ja jestem z Chicago. Tam są bardzo chłodne noce. Nie da się spać w koronkach.

- Nie wiedziałam, że w Chicago śpi się pod gołym niebem - odparowała Britt, błyskawicznie przebierając się w piżamę. Po chwili siedziały już obie w łóżku Abby, szeptały i śmiały się po cichu.

- Nie mogę uwierzyć, że boisz się pająków - rzekła Brittany. - To po prostu niesamowite.

- Zawsze się ich bałam.

- Ja też, w szkole kiedyś zdarzyło mi się zemdleć, bo czarny pająk przemaszerował po kołnierzyku chłopca sie­dzącego przede mną. Zwaliłam winę na gorąco, oczywi­ście. Tylko pomyśleć, co by było, gdyby się dowiedzieli, że taka łobuzica jak ja umiera ze strachu na widok pająka.

- Myślisz, że coś się nam przydarzyło, zanim nas roz­dzielono? Może Corrine też boi się pająków?

- Zadzwońmy do niej!

- Britt, jest już bardzo późno.

- Na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu!

- Możemy zadzwonić do niej jutro.

- No dobrze, niech ci będzie, ale chciałabym wiedzieć od razu.

Abby pomyślała, że Brittany mogłaby sobie zadać tro­chę trudu i wczuć się czasem w sytuację drugiego czło­wieka. A dla niej liczyły się tylko jej pragnienia i za­chcianki.

Pomimo to jednak trudno było jej nie lubić. Entuzjazm i poczucie humoru siostry były zaraźliwe. Abby miała wrażenie, że znają od zawsze.

Było jednak coś, o czym nie wiedziała. Otwór w suficie nad jej łóżkiem wykuto wiele lat temu, by płynęło nim ciepłe powietrze. Obecnie z instalacją grzewczą nie łączy­ło go już nic.

Shane McCall, dzielnie, aczkolwiek bezskutecznie wal­czący z bezsennością, słyszał każde słowo, jakie padło tej nocy z ust obu sióstr. Poznał całą historię życia Abby.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po wielu godzinach, głosy Abby i Brittany zaczęły sto­pniowo cichnąć, a potem zamilkły zupełnie.

Powinien się wstydzić, ale co niby miał zrobić? Zacząć tupać nogami w podłogę?

Niby dlaczego miałby się czuć winny? Dlatego tylko, że leżał grzecznie we własnym łóżku?

Prawda była taka, że poczucie winy nie opuszczało go, odkąd zmarła Stacey. Miał sobie za złe, że tamtego dnia zostawił ją samą w domu. A przecież wymagała opieki...

Przypomniał sobie, co Abby powiedziała mu wczoraj na plaży. Ona go rozumiała. Wiedziała, że bez względu na to, w jaki sposób zmarłaby Stacey, on i tak czułby się winien jej śmierci. A potem domyśliła się jeszcze jednej rzeczy.

Stacey nigdy nie zaaprobowałaby takiego życia, jakie teraz wiódł. Byłoby jej przykro, że stał się zgorzkniałym samotnikiem. Nie takim go zapamiętała.

Tak, był przeraźliwie samotny.

Nie pamiętał już, jak to jest coś czuć.

Ale ostatnio zaczął się budzić z letargu. Abby wniosła w jego życie wiele radości, dzięki niej znów potrafił się śmiać. Na nowo odkrył urodę świata.

Teraz, w pogrążonym w ciemnościach pokoju, kiedy wskazówki zegara odmierzały miarowo minuty nocy, a za oknem rozlegał się przytłumiony dźwięk syreny przeciw-mgielnej, musiał zdobyć się na spojrzenie prawdzie w oczy. I po cóż dłużej zaprzeczać, oszukiwać siebie sa­mego?

Nie chciał przyjąć tego do wiadomości, ale nadszedł czas, by odważnie przyznać, że Abby roztopiła lód, który skuwał jego serce.

On się nią opiekował.

I to nie dlatego, że ona tego potrzebowała.

Roztoczył nad nią opiekę, ponieważ sprawiało mu to przyjemność. Ponieważ miło było czuć się potrzebnym.

Pozostało jeszcze jedno słowo, którego jednak nie miał odwagi wypowiedzieć, nawet w samotności i ciszy swego pokoju. Nigdy się do tego nie przyzna. Nigdy.

Następnego ranka obudził się zmęczony i rozdrażniony. Spojrzał na zegar koło łóżka. Zgodnie z jego własnym regulaminem, zostało mu zaledwie dziesięć minut na przy­gotowanie śniadania.

Włożył szorty i koszulkę, błyskawicznie zbiegł na dół. Po lekkim śniadaniu pójdzie pobiegać. Będzie biegał do­póty, dopóki nie uspokoi rozedrganych nerwów. Dopóki nie oczyści głowy z niewłaściwych myśli. A potem, już na spokojnie, bez głupich emocji, zajmie się zbadaniem całej tej podejrzanej sprawy ze spadkiem.

Szczegóły, które poznał do tej pory, jakoś zupełnie nie chciały się ułożyć w logiczną całość. Siostra Abby wspo­mniała wczoraj coś o piekarni. Czy i ona dostała ją pod warunkiem, że wyjdzie za mąż?

Pomyślał, że Brittany z pewnością czułaby się o niebo lepiej w jakimś eleganckim butiku albo w salonie kosme­tycznym niż w małomiasteczkowej piekarni. Wczoraj nie uszło jego uwagi, że miała niesamowicie długie, zadbane paznokcie, pomalowane lakierem w krzykliwym kolorze.

Zatrzymał się na progu kuchni. Ona była w środku, mimo iż wiedziała, że to jego czas. Stała odwrócona do niego tyłem, w swoich za dużych dżinsach i czapce z daszkiem. Czyżby chciała wystawić jego cierpliwość na próbę?

Jeśli tak, to odniosła sukces.

Ponieważ to słowo, którego bał się wypowiedzieć w ci­szy swego pokoju nocą, nagle rozbłysło mu w głowie kolorowym neonem: MIŁOŚĆ.

Kochał ją.

Niech to. Nawet jeśli nim manipulowała, nawet jeśli wyprowadziła go w pole...

Nie wchodź do kuchni, natychmiast ruszaj biegać! -nakazywał sobie w duchu. Zjesz śniadanie w jakiejś ka­wiarni. Kupisz przy okazji gazetę. Znajdziesz jakiś wolny pokój, choćby w skromnym motelu. Natychmiast się stąd wyprowadź.

Jego serce jednak zupełnie zignorowało te rozkazy.

Wszedł na palcach do kuchni, złapał Abby za ramiona i okręcił twarzą do siebie. Nie zdążył nawet spojrzeć w jej oczy. Pocałował ją, mocno i namiętnie, jakby chciał za­głuszyć wszystkie wątpliwości, obawy, lęki i smutki. Ka­rał się tym pocałunkiem za swoją słabość. Karał również Abby, za to, że obudziła w nim nadzieję.

Nagle zdał sobie sprawę, że coś tutaj wyraźnie nie gra.

Coś było nie tak.

Czuł się dziwnie. Czuł fałsz.

Miał wrażenie, że całuje tygrysa, a pocałunki Abby były przecież takie słodkie. Zauważył wbijające mu się w ramię paznokcie.

To nie ona!

Tylko że olśnienie przyszło o kilka sekund za późno.

Zza pleców dobiegł go zduszony okrzyk, wyrwał się z przytrzymujących go objęć i obrócił.

W drzwiach kuchni zobaczył Abby, przyciskała do ust pięść, a w oczach szkliły się łzy. Okręciła się na pięcie i wybiegła.

Zaklął i spojrzał na jej siostrę.

- Jak śmiałaś!

- Jak śmiałam? To nie ja zaczęłam!

- Tak, ale wcale nie kwapiłaś się, by przestać! Myśla­łem, że to ona!

- Co ty powiesz?

- Masz na sobie jej ciuchy!

- Bo moje zostały w hotelu.

- Czemu miałbym cię całować? W ogóle cię nie znam.

- Jej ostatniemu facetowi coś takiego nie robiłoby różnicy. I miedzy nami mówiąc, dlatego właśnie nie ode­pchnęłam cię od razu. Chciałam wiedzieć, czy nie jesteś taki sam jak on. Drugiego takiego Abby by już nie prze­żyła. - Nagle gniew na jej twarzy zelżał. - Ale ty nie jesteś taki jak on, prawda?

- Jak kto?

- Ten drań, który ją wykorzystał. Tyson czy jak mu tam. Kiedy zacząłeś mnie całować, przyznaję, pomyślałam w pierwszej chwili, że znowu trafiła na łajdaka, który nie widzi, że znalazł prawdziwy skarb.

- Nonsens.

- Sam jej to powiedz.

- Ona mnie wykorzystała. Wszystko po to, by zatrzy­mać ten cholerny dom.

- Ty chyba jesteś skończonym kretynem. Hmm, a wy­glądasz całkiem inteligentnie...

Nie zareagował na ten wątpliwy komplement.

- Po prostu chcesz wierzyć w to, co sobie ubrdałeś - powiedziała cicho Brittany.

Znowu to samo. Znowu ktoś go przejrzał na wylot. Miłość to ryzyko, brak gwarancji, bezwarunkowe otwarcie się na drugą osobę. To uczucie, które wypala piętno na twej duszy, a to może się skończyć tragicznie. Najsilniej­szy mężczyzna pod wpływem uczucia zamienia się w bezmózgiego niewolnika i staje się zupełnie bezbronny. Roz­paczliwie próbował chwycić się każdej myśli, chroniącej go przed wybuchem uczuć.

Brittany jednak nie miała zamiaru go oszczędzać.

- Myślisz, że gdyby chciała tylko tego domu, to przed chwilą, widząc nasz niewinny pocałunek, zareagowałaby tak gwałtownie?

Shane wybiegł z kuchni.

- Abby! - Uderzył pięścią w jej drzwi. - Abby, proszę, wpuść mnie! Cisza. Spróbował nacisnąć klamkę. Ustąpiła.

- Abby?

Nic, żadnej odpowiedzi. Przebiegł jej pokoje, ale wszę­dzie panowała cisza. Abby nie było.

Wybiegł na ulicę i rozejrzał się dookoła. Zobaczył ją, prawie biegła, pchając przed sobą wózek, właśnie miała zniknąć za zakrętem. Puścił się za nią szaleńczym sprintem i po chwili był już przy niej.

Jej policzki były mokre od łez.

- Abby!

- Zostaw mnie w spokoju!

- Wszystko ci wyjaśnię.

- Różne rzeczy mi już tłumaczono. Mam tego dość. Zobaczyłam, co miałam zobaczyć, za więcej dziękuję.

Belle także płakała żałośnie, popatrując wciąż niepew­nie na matkę.

- Abby!

- Nie dotykaj mnie! Małomiasteczkowy playboy! Coraz głośniejszy płacz Belle ściągał na nich uwagę przechodniów.

- Myślałem, że to ty. Myślałem, że ona to ty.

Spojrzała na niego wreszcie, ale nie zwolniła kroku.

- Abby, ona miała na sobie twoje rzeczy. I jesteście takie podobne, na miłość boską, jesteście prawie identycz­ne! Może zaprzeczysz?

Abby zatrzymała się.

- Brittany ma długie włosy.

- Ale miała je schowane pod czapką. Wyglądała do­kładnie tak samo, jak ty. - Wziął głęboki oddech. - Tylko nie smakowała tak samo.

- Co?

Zaraz pewnie oberwie w twarz.

- Abby, kiedy ją pocałowałem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Nie czułem tego, co czułem przy tobie. Teraz wreszcie go słuchała.

- Przy tobie moje serce skacze z radości, czuję, że żyję, czuję, że to właśnie to. Nawet Belle przestała płakać.

- Kiedy ją pocałowałem, to nie było to. Czułem fałsz. Wczoraj wieczorem, z tobą, poczułem, że znowu żyję, że mogę jeszcze...

- Shane, co ty mówisz?

- Chcę ci powiedzieć, że... że cię kocham. Przez jej twarz przemknął promień światła, który jed­nak zgasł tak szybko, jak się pojawił.

- Mylisz się, znowu zachowujesz się jak skaut. Chcesz mi pomóc, tak? Chcesz, bym zatrzymała ten dom, mam rację? To głupota, Shane, przestań się wreszcie w to bawić.

- O czym ty mówisz?

- Mówię o tym, że traktujesz mnie jak młodszą, wy­magającą opieki siostrę. Nie jesteś moim bratem.

- Oczywiście, że nie jestem. Nigdy tak się nie czułem.

- Nie? To dlaczego tak mnie traktowałeś? Boisz się, że odbiorą mi dom?

- Co mnie obchodzi twój dom?

- Mnie też on nie obchodzi! Spojrzał na nią.

- Nie ukrywam, że czuję się tu bardzo dobrze. Polubi­łam to miejsce. Chciałabym też, żeby Belle miała taki dom, żeby mogła dorastać w spokojnej, pięknej okolicy. Ale jeśli ci się zdaje, że zakochałam się w tobie, by zacho­wać spadek, to jesteś w błędzie. Mogę od razu odstąpić go pierwszej lepszej osobie. Nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.

- Co ty powiedziałaś?

- Że oddałabym dom nawet tej czerwonowłosej dziew­czynie z iguaną.

- Ale przedtem?

- Że mogłabym go oddać komukolwiek.

- Jeszcze wcześniej.

Abby próbowała uciec spojrzeniem.

- Wcale nie miałam zamiaru zakochiwać się w tobie. I nigdy nie miałam zamiaru łapać męża dla spadku!

- Ale zakochałaś się?

Abby spojrzała na niego bezradnie.

Uśmiechnął się do niej.

- Kochanie!

- Shane, pocałuj mnie.

- Nie, nie teraz. To musi być naprawdę. I na zawsze.

- Co masz na myśli?

- Że nie będę już myślał o przemycaniu cię ukradkiem do mojego pokoju na górze. Przyjdziesz do mnie sama, wzdłuż szpaleru przystrojonych kwiatami ławek, w pięk­nej sukni i z bukietem kwiatów w ręku.

- Shane, przecież...

- Co?

- Przecież ty nie znosisz tłumu!

- Tego dnia nie będę widział nikogo oprócz jednej osoby. Niech sobie wszyscy patrzą. Wyjdź za mnie, Abby. Będę szczęśliwym człowiekiem, jeśli będę mógł budzić się obok ciebie każdego ranka. Będę wiedział, że śpiewasz z radości, w której mam swój udział. Będę mógł starzeć się z radością, patrząc, jak Belle dorasta. I może nie tylko Belle?

Abby podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję. Obsypała pocałunkami jego twarz, oczy, brodę.

- Ostrzegałem cię - mruknął, po czym oddał jej poca­łunki.

Belle usiłowała wydostać się z wózka. Shane podszedł do niej, wziął na ręce, drugim ramieniem objął Abby.

- Wybaczysz mi, że poprosiłem cię o rękę właśnie w takim dniu?

- Cóż tu jest do wybaczania?

- Widzisz, dzisiaj mamy pierwszy kwietnia. Ale to nie był żart.

- Wiem.

- Pobierzmy się, im szybciej, tym lepiej.

Wrócili do domu, trzymając się za ręce. Shane niósł Belle, a Abby pchała pusty wózek. Brittany czekała nie­spokojnie na progu. Kiedy stanęli przed nią, spojrzała na nich badawczo i zapytała, uśmiechając się:

- Czy dobrze się domyślam? Abby westchnęła cichutko.

- Shane poprosił mnie o rękę.

- Oh! - pisnęła Brittany. - To cudownie! We wszyst­kim wam pomogę. Będzie wspaniale!

Zbiegła ze schodów i przycisnęła do serca siostrę, Sha­ne'a i Belle. Shane objął teraz je wszystkie. Swoją nową rodzinę. Swój nowy świat.

EPILOG

Abby stała przed lustrem. Łzy radości piekły ją pod po­wiekami. Jej własne odbicie w lustrze mówiło, że marzenia się spełniły. Chociaż ciągle nie mogła w to uwierzyć. Po raz pierwszy przymierzała całkowicie wykończoną suknię.

- Pani Pondergrove, jak ja się pani odwdzięczę? Pani Pondergrove podarowała Abby suknię. Jej, zupeł­nie obcej osobie.

- Oczywiście zwrócę pani pieniądze. Starsza pani spojrzała na nią z niesmakiem.

- Wystarczy mi wyraz twoich oczu, podziękowałaś mi już wystarczająco. Poza tym w miarę upływu czasu nabie­rałam przeświadczenia, że i tak nie będzie pasowała na tę osobę, o której myślałam. Wpadnę kiedyś, kiedy już bę­dziesz miała trochę więcej czasu, i przyniosę zdjęcie innej sukni, które znalazłam w pewnym czasopiśmie. Jest rów­nie śliczna.

- Nie mogę się doczekać - powiedziała Abby.

- Abby! - Brittany wpadła z impetem do pokoju. -Włożyłaś ją?

Zatrzymała się nagle i jej oczy wypełniły się łzami na widok siostry.

- Niesamowite! - szepnęła, jakby do siebie. - Jeszcze nigdy nie widziałam takiego cudeńka! Abby uśmiechnęła się.

- Spójrz w lustro, siostrzyczko.

Do pokoju weszła Corrine. Jak zawsze milcząca. Brzo­skwiniowa suknia podkreślała jej nienaganną figurę. Kie­dy zobaczyła Abby, w jej oczach także pojawiły się łzy.

- Natychmiast przestańcie, obie! - powiedziała po­ważnie Abby. - Jeśli nie przestaniecie, to zniszczę sobie sukienkę. Tusz do rzęs nie jest łaskawy dla jedwabiu!

- Muszę to z siebie wyrzucić! - upierała się Brittany. - Inaczej będę płakać podczas całej ceremonii. I na wszyst­kich zdjęciach będę miała czerwone oczy. Nie mogę uwie­rzyć, że to już w sobotę! Jak ten czas szybko zleciał! Jestem strzępkiem nerwów. Abby, jak możesz być taka spokojna?

- Bo ty się wszystkim zajęłaś. Po prostu nie musiałam się o nic martwić.

- Corrine, to mi przypomniało, że powinnyśmy jeszcze ozdobić kwiatami wózek Belle. No, a jak my sobie pora­dzimy z małą, żeby nie ubrudziła się, zanim dotrzemy do kościoła? W dodatku Belle nie pozwoli sobie wpleść kwiatów we włosy!

- Za dużo się martwisz - powiedziała Corrine z wyro­zumiałym uśmiechem.

- Nieprawda! Ktoś musi się o wszystko martwić. Żeby inni mogli być spokojni!

Abby roześmiała się i zauważyła z radością, że Corrine też się uśmiecha.

- Moje panie, koniec tego pokazu mody! - zarządziła Brittany. - Biegnę do kościoła, żeby sprawdzić, jak tam dekoracje. Mam pomysł na śliczne bukieciki ze stokrotek. W każdym z nich umieszczę po jednej czerwonej róży.

W wyobraźni Abby na moment przeniosła się do kościoła. Wydawało jej się, że widzi siebie przechodzącą przez próg. Szła teraz wzdłuż rzędów ław, w swojej długiej białej sukni, tren z cichym szelestem sunął za nią po podłodze. Każda ławka była udekorowana bukietem ze stokrotek i róż. Ze stopni ołtarza opadała kaskada kwiatów.

Oprócz niej, w kościele nie było nikogo.

Tylko Shane.

Stał przed ołtarzem. Kiedy zbliżyła się do niego, wy­dało jej się, że on z kimś rozmawia, ale nikogo więcej nie dostrzegła. Wtedy ją usłyszał.

Odwrócił się.

W jego twarzy było tyle światła! Ból i cierpienie ustą­piły miejsca sile i zdecydowaniu. Nie wiedziała, jaki był kiedyś, zanim się poznali, wiedziała jednak, że teraz nie załamie go byle niepowodzenie.

Był mądrzejszy, czulszy. I silniejszy.

Był jednym z tych niewielu mężczyzn, którzy wiedzą, że każda chwila jest cudem. Zrozumiała, ujmując jego dłoń, że stoją w obliczu największego cudu.

Miłości.

- Wydawało mi się, że mówiłaś coś o niebezpiecznych! łzach. Chcesz zniszczyć swoją sukienkę? - powiedziała! Britt, wycierając jej delikatnie twarz chusteczką. Abby spojrzała na swoją siostrę i dostrzegła w jej oczach pierw­sze oznaki przemiany. Otwarła przed nią ramiona.

Trzy siostry stały, obejmując się ciasno, płacząc cicho i śmiejąc się bezgłośnie do siebie, ocierając sobie nawza­jem łzy.

Abby spojrzała na swoje siostry i po raz kolejny poczu­ła, że w jej życiu wydarzyło się ostatnio mnóstwo cudow­nych rzeczy.

- .Britt, miałaś rację. Świetnie ci w brzoskwiniowym kolorze. I miałaś rację, że nasze suknie powinny się od siebie trochę różnić. Każda z nas jest przecież inna. Już widzę, jak tańczymy do białego rana.

- O nie -jęknęła Brittany. - Nie mogę w to uwierzyć. Organizując całe to wesele i do tego przygotowując się do przejęcia mojej piekarni, zupełnie o tym zapomniałam! Nie do wiary! Nie mam z kim pójść na wesele!

Abby wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Corrine ponad głową Brittany.

- A jak myślisz, od czego są siostry? - zapytała łagod­nie. Ponownie wszystkie trzy padły sobie w ramiona. Jutro będzie piękny dzień. I nie tylko jutro!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
625 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
Colter Cara Nieoczekiwany spadek 01 Dziedzictwo
645 Colter Cara Nieoczekiwany spadek 03 Trzecia siostra
Colter Cara Dziedzictwo
Colter Cara Dziedzictwo
GENETYKA 01 Dziedziczny rak sutka
GENETYKA 01. Dziedziczny rak sutka, GENETYKA ćwiczenie 1
GENETYKA 01. Dziedziczny rak sutka
GENETYKA 01 Dziedziczny rak sutka
Salvatore R A Dziedzictwo Mrocznego Elfa 01 Dziedzictwo
Lindsey Johanna Rodzina Reid 01 Dziedzictwo
Colter Cara Wyspa miłości
Genetyczny spadek czyli dziedziczna spuścizna przodków
637 Colter Cara Przystan cudow
733 DUO Colter Cara Srebrny wiatr
Colter Cara Harlequin Romans 512 Przystań dla serca

więcej podobnych podstron