Courths Mahler Jadwiga Gdyby życzenia zabijały


JADWIGA COURTHS-MAHLER

gdyby życzenia zabijały

0x01 graphic

0x01 graphic

Katowice 1991


ISBN 83-85397-02-7

Do druku przygotowali:

Anna LUBASIONA — adaptacja i redakcja merytoryczna Lech DOBRZAŃSKI — redakcja techniczna

Projekt okładki i strony tytułowej MAREK MOSIŃSKI

Wydanie pierwsze powojenne

P.P.U. „Akapit" Sp. z o.o. Katowice

Ark. druk. 11,5. Ark. wyd. 11,0

Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

ul. Pokoju 1, 43-400 Cieszyn

Zam. nr 1237-k-91.


Roberta Warteg przytulona tkliwie do ramienia swego ojca, prze­chadzała się z wolna po pokładzie spacerowym wielkiego luksusowego parowca. Orkiestra okrętowa przygrywała, a większość pasażerów znajdowała się na pokładzie. Na wspaniałym okręcie, zaopatrzonym we wszelkie nowoczesne komfortowe urządzenia, jechało eleganckie, kos­mopolityczne towarzystwo; życie upływało wśród zabaw i rozrywek, a ponieważ pogoda sprzyjała, więc pasażerowie mogli rozkoszować się morską podróżą.

Henryk Warteg był znanym malarzem; nazwisko jego stało się sławne, gdy przed laty obraz jego „Piękna Hiszpanka" otrzymał nagrodę. We wszystkich salonach sztuki wisiały reprodukcje tego dzieła, które było największym sukcesem malarza. Żaden z jego późniejszych obrazów nie wywołał tak wielkiego zainteresowania, o żadnym nie mówiono tak wiele. Malarz był człowiekiem ogromnie chimerycznym, potrafił tworzyć tylko w chwilach natchnienia, nie umiał malować pod przymusem. Nie byłby w stanie prowadzić zbytkownego życia, gdyby miał zadowolić się jedynie swymi dochodami. Poślubił więc kobietę, która wniosła mu ogromną fortunę.

Zanim ją poznał, był nieznanym malarzem, o którym nikt nie mówił. Wszystko to zmieniło się od razu, gdy powrócił do domu ze swoją piękną żoną. Ona wprowadziła go do najlepszego towarzystwa, prowa­dziła dom na szeroką stopę, aby zaznajomić męża z wpływowymi osobistościami i utorować mu drogę. A przy tym dzięki swej niepo­spolitej urodzie stała się natchnieniem męża, wzniosła go na szczyty,

3


których nigdy nie zdołałby dosięgnąć bez jej pomocy. Namalował ją w jej stroju narodowym — z pochodzenia była Hiszpanką — a obraz ten został nagrodzony i wsławił imię malarza. Wszyscy mówili o „Pięknej Hiszpance", która jako czarująca modelka więcej w tym miała zasługi, iż obraz się udał, niż sam malarz. W miłości pięknej i mądrej kobiety tkwiła jakaś moc sugestywna, która działała na męża.

Henryk Warteg poznał Izabellę Carena, swoją przyszłą żonę, podczas zabawy kwiatowej w Nicei. Piękną tę podróż zawdzięczał swemu przyjacielowi, Goeblowi. Walter Goebel, znakomity rzeźbiarz sprzedał właśnie kilka swoich dzieł i rozporządzał wówczas znacznymi środkami.

Młody malarz ujrzał po raz pierwszy piękną dziewczynę z południa na balkonie wytwornego hotelu; od pierwszego wejrzenia zakochał się w niej do szaleństwa.

Izabella spotykała na każdym kroku wysokiego, smukłego Niemca; jego zachwycone spojrzenia mimo woli przykuwały jej wzrok. Izabella Carena po raz pierwszy w życiu przyjechała z matką do Europy. Ojciec jej, Hiszpan, posiadał olbrzymie plantacje w Brazylii, gdzie Izabella dotąd spędzała swoje życie. Matka jej była córką Niemca i Hiszpanki, a rodzice jej mieszkali na wielkiej brazylijskiej farmie. Gdy ojciec Izabelli umarł, córka została jego spadkobierczynią, żonie zaś przysługiwała jedynie dożywotnia renta. Było to zgodne z życzeniem matki Izabelli, która nie miała już potrzeby łamać sobie głowy nad własnym testamen­tem.

Matka i córka kochały się bardzo. Ponieważ matka chciała poznać kraj rodzinny swego ojca, więc pojechały do Europy. Ojciec Izabelli na krótko przed śmiercią sprzedał większą część swoich posiadłości, kapitał zaś ulokował w pewnych papierach. Zatrzymał jedynie swoją najpięk­niejszą hacjendę, aby spędzić tam spokojnie resztę życia.

Owa hacjenda stanowiła własność Izabelli, która miała zamiar powrócić tam po podróży do Europy. Wszystko jednak miało się stać inaczej.

Henryk Warteg przez dłuższy czas podziwiał Izabellę z oddali; wreszcie jednak nadarzyła się sposobność i został jej przedstawiony. Zakochani spędzali ze sobą czarujące chwile. Walter Goebel, który również wielbił piękną Izabellę, lecz wyrzekł się jej, widząc, że kocha ona

4


jego przyjaciela, — zajmował się matką, pragnąc dać młodej parze okazję do porozumienia się. Niestety, pobyt obu przyjaciół dobiegał kresu.

— Musimy wyjechać, Henryku! Postaraj się jak najprędzej dojść do porozumienia z piękną Izabellą!

Henryk okazywał wprawdzie pięknej Hiszpance zupełnie jawnie swoją miłość, nie miał jednak odwagi oświadczyć się o jej rękę. Cóż miał on do zaofiarowania pięknej i bogatej dziewczynie?

Dopiero przypadek przyszedł mu z pomocą. Izabella z matką wybrały się powozem na dłuższą wycieczkę. Henryk, pełen tęsknoty za widokiem ukochanej, poszedł pieszo tą samą drogą, aby przynajmniej móc z daleka śledzić ją wzrokiem. Szedł stromą ścieżką wijąca się wśród skał nad brzegiem morza i ujrzał nagle powóz pań. Konie spłoszyły się, biegnąc w kierunku niebezpiecznej pochyłości.

Henryk od razu zrozumiał, czym to grozi. Zeskoczył natychmiast ze skały i wybiegł naprzeciw koni. Z całej siły pochwycił cugle i zatrzymał spłoszone zwierzęta. Jeden z koni upadł, lecz mimo to Henrykowi udało się zatrzymać powóz o kilka kroków od stromego urwiska. Zaofiarował natychmiast swoją pomoc paniom, szczęśliwy, że ukochana wyszła z tej przygody bez szwanku.

Matce Izabelli zaszkodził jednak ogromnie przestrach i zdenerwo­wanie podczas szalonej jazdy. Od dawna już cierpiała na serce, a teraz poważnie zaniemogła. Przy tej okazji Izabella zdradziła Henrykowi swoje uczucia, toteż gdy młody człowiek pomagał jej wysiadać z powo­zu, przycisnął ją gorąco do serca. Pocałowali się, a matka podała młodzieńcowi rękę na znak przyzwolenia. Tak więc Henryk został narzeczonym Izabelli.

W nocy został wezwany do hotelu, w którym mieszkały obie panie. Matka Izabelli dostała silnego ataku serca i czuła, że zbliża się koniec. Prosiła, aby Henryk nie opuścił córki jej i uczynił ją szczęśliwą. Seniora Carena zmarła tej samej nocy, Izabella została sierotą. Po pogrzebie udała się z przyjaciółmi do Niemiec, po czym w Dusseldorfie odbył się cichy ślub. Izabella obdarzyła męża córką, którą na pamiątkę dziadka po kądzieli, nazwano Robertą. Rodzice jednak wołali na nią „Berti". Gdy Berti skończyła piętnaście lat, postanowiono ją wysłać na dwa lata do Genewy, na wytworną pensję dla młodych panien. Przed samym

5


wyjazdem jednak, matka zachorowała na zapalenie płuc i zmarła po kilku dniach na rękach zrozpaczonego męża, który nie chciał jej puścić od siebie.

W pięknej willi, którą Izabella kazała wybudować po ślubie według gustu męża, życie upływało teraz spokojnie i cicho. Ojciec i córka jeszcze serdeczniej przylgnęli do siebie, a Berti przeniosła całą swoją miłość z ubóstwianej matki, na ojca. W jej oczach ojciec był najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem, uosobieniem wszelkich cnót. Takie zdanie o nim wyrobiła w niej zmarła matka.

Dziewczyna szukała wciąż pociechy u ojca; co chwila wchodziła z nim do pokoju matki, gdzie wisiał obraz, który wsławił jego imię i z którym postanowił się nigdy nie rozłączać.

Berti Warteg z roku na rok stawała się bardziej podobna do matki, obecnie zaś, ukończywszy-lat dwadzieścia, wyrosła na piękność. Przypo­minała ogromnie Izabellę, nie miała jedynie jej czarnych włosów, lecz była blondynką, jak ojciec.

Pięć lat upłynęło od śmierci jej matki, a w tym czasie ojciec zasypywał ją dowodami miłości, kochał i pieścił swoją jedynaczkę, która również starała się uprzedzić każde jego życzenie. Ojciec był jej ideałem, zapełniał całkowicie jej serce. Nie okazywała dotychczas najmniejszego zaintere­sowania dla żadnego innego mężczyzny. Żaden nie wytrzymałby porównania z ojcem.

Henrykowi jednak, rzecz oczywista, córka nie mogła całkowicie wypełnić życia. Kochał ją serdecznie i przez długi czas szczerze bolał nad utratą żony. W tym czasie jednak, gdy umarła, Henryk liczył zaledwie czterdzieści kilka lat, był mężczyzną w sile wieku, pełnym życia i wigoru. Toteż, gdy minął pierwszy dotkliwy ból, artysta począł szukać rozry­wek.

Berti nic o tym nie wiedziała. Była przekonana, że ojciec pozostał
wierny matce aż poza grób i że żadna inna kobieta nie odegra odtąd roli
w jego życiu. ;

Henryk Warteg wystrzegał się ogromnie, aby nie rozwiać tych złudzeń córki. Właściwie był bardzo dalekim od owego ideału, który uczyniła z niego córka. Był miłym, uprzejmym, sympatycznym człowie­kiem, lecz ogromnie płytkim; miał szczęście do ludzi, którzy stale przeceniali go, zarówno jako artystę, jak też i jako człowieka.

6


Oprócz „Pięknej Hiszpanki" namalował jeszcze kilka godnych uwagi obrazów, wszystkie pod wpływem żony. Nigdy nie był zbyt płodnym artystą, a przy tym obrazy jego odznaczały się gładką, nieco słodkawą manierą, której brakło siły twórczej. Za życia Izabelli było inaczej; działała ona na twórczość męża, dodawała jej głębi, uszlachet­niała ją, tak jak wpływała również uszlachetniająco na jego całą indywidualność. Od czasu jej śmierci Henryk malował obrazy coraz bardziej szablonowe. Nie przejmował się tym, że sprzedawał mało swoich dzieł, gdyż nie był zależny od zarobków.

Berti była wprawdzie jedyną spadkobierczynią swej matki, lecz Henryk aż do śmierci miał pobierać odsetki od pół miliona marek, poza tym zaś przysługiwało mu prawo stałego pobytu w willi Wartegów.

Izabella nie chciała w ten sposób bynajmniej pominąć swego męża, po prostu wzorowała się za jego zgodą na testamencie swego ojca. Wydawało się jej, że mąż będzie bardziej myślał o przyszłości Berti, niż o sobie. Przy tym wtedy spodziewała się jeszcze, że jej małżeństwo będzie długo trwało.

Henrykowi Wartegowi podówczas testament nie wydawał się waż­ny. Wiedział, że został zabezpieczony do końca życia i że starczy na jego osobiste potrzeby; był z natury niefrasobliwy, przypuszczał, że żona przeżyje go. Nie chciał mieszać się do jej zarządzeń.

Po śmierci Izabelli nie miał zresztą powodu, aby tego żałować. Miał dosyć, aby prowadzić życie, do jakiego przywykł.

Berti w kilka miesięcy po śmierci matki została oddana na pensję w Genewie. Podczas jej nieobecności, ojciec powrócił do dawnych kawalerskich nawyków i zaczął prowadzić wesołe życie. Berti pisywała wciąż do niego wzruszające listy, w których starała się pocieszyć go. Gdy córka powróciła, ojciec odegrał przed nią zręcznie komedię, udając, że dotąd nie przebolał zgonu ukochaej małżonki. Gdy Berti spoczywała w głębokim śnie, ojciec jej siedział w gronie przyjaciół i przyjaciółek, bawiąc się doskonale.

— Nie mogę przecież prowadzić życia jak mnich — mawiał często do siebie.

* *

*

7


Roberta wkrótce miała być wprowadzona w świat. Czekano w towa­
rzystwie na pojawienie się pięknej dziewczynny. Ona jednak nie tęskniła
do hucznych zabaw, lubiła zacisze domowe, a przy tym obawiała się, że
trzeba będzie przyjąć do domu damę do towarzystwa, która zakłóci jej
wspólne zgodne pożycie z ojcem. <

Henryk Warteg bynajmniej nie śpieszył się do chwili, aby wprowa­dzić w świat swoją dorosłą córkę. Uchodził chętnie za młodszego, niż był w rzeczywistości. Wreszcie oświadczył córce, że pojedzie z nią najpierw do Brazylii, aby poznała wreszcie hacjendę swej matki. Zaproponował, by spędzili kilka miesięcy w Brazylii; a po powrocie do kraju zamierzał oficjalnie wprowadzić córkę w świat.

Berti z radością przyjęła ten plan. Już od dawna miała ochotę poznać ojczyznę swej matki, a poza tym należało także przekonać się, czy w tamtejszej posiadłości panuje porządek.

Ojciec i córka spędzili cztery miesiące na prześlicznej hacjendzie. Obce, odmienne życie i obyczaje zainteresowały ogromnie Berti. Henryk Warteg zaś przez jakiś czas uważał również, że „można tu wytrzymać". Niekiedy, gdy zaczynał się nudzić, wymykał się na małe wycieczki do Rio de Janeiro, pod pozorem, że ma tam ważne sprawy do załatwienia. Gdy powracał, był znowu w doskonałym humorze, który trwał przez kilka tygodni.

Malował nowy obraz, a ponadto udzielał lekcji swej córce. Dziew­czyna miała wielki talent, stała się gorliwą uczennicą swego ojca.

W tym czasie Henryk Warteg namalował portret córki. Przedstawiał on Berti, siedzącą na hamaku w cieniu drzew granatowych. Miała na sobie długą, powiewną białą szatę, na którą opadały rozpuszczone włosy. Z rozmarzonym uśmiechem spoglądała w dal.

Obraz ten udał się znowu artyście znacznie lepiej od wszystkiego, co stworzył od czasu śmierci żony.

Gdy portret został skończony, malarza ogarnęło znudzenie. Miał na razie dosyć Brazylii i wiejskiej samotności. Pod pozorem, że musi osobiście przedstawić obraz jury, wyraził wobec córki życzenie, iż pragnie powrócić do Dusseldorfu. Berti natychmiast zgodziła się na to.

Ojciec i córka zaczęli się przygotowywać do podróży.

Gdy przybyli do Rio de Janeiro, ojciec wyraził nagle życzenie, by zatrzymać się kilka tygodni w tym mieście. Zamieszkali oboje w hotelu.

8


Malarz w ostatniej chwili wplątał się jeszcze w romansik z pewną piękną, płomiennooką Kreolką. Epizod ten o mały włos byłby się źle skończył, gdyż dowiedział się o tym zazdrosny małżonek pięknej kobiety. Na szczęście jednak Henryk Werteg w samą porę udał się na pokład okrętu.

Był zadowolony, że udało mu się uniknąć opłakanych skutków miłej przygody, o której córka jego naturalnie nie miała pojęcia. Uśmiechnię­tymi oczyma spoglądał na ląd, gdy okręt wyruszył z portu.

Berti stała obok niego przy barierze i wsunęła rękę pod ramię ojca.

— Pięknie tu było, kochany ojcze. Za jakieś dwa trzy lata przyje­
dziemy znowu do naszej hacjendy.

— Nie sprzeczajmy się o to, kochanie. Co do mnie, to przyznaję że
mam na razie dosyć Brazylii i cieszę się, że wracamy do kraju. Po tych
wszystkich pięknych brunetkach, chciałbym wreszcie zobaczyć znowu
jasne włosy i niebieskie oczy.

Spojrzała na niego filuternie.

— Jasnymi włosami mogę ci służyć, tatusiu, a jeżeli pragniesz
zobaczyć błękitne oczy, to wystarczy, byś przejrzał się w lustrze.

Popatrzył z lekkim uśmiechem na córkę. Nie to miał przecież na myśli. Jego niewinna córka nie miała pojęcia, że tęsknił za blondynkami o niebieskich oczach.

Wśród pasażerów znajdowała się pewna młoda osoba, złotowłosa, błękitnooka i bardzo piękna. Oczy jej miały wprawdzie odcień zielonka­wy i przypominały oczy rusałki, to jednak uszło uwagi malarza. Na niego spoglądały one zawsze z zachwytem i cichym uwielbieniem, toteż już po kilku dniach jego łatwo zapalne serce zapłonęło żywym ogniem dla pięknej blondynki.

Nazywała się Linda Rittberg. Od pierwszej chwili okazywała ogromne zainteresowanie dla Henryka Wartega i jego córki. Gdy ujrzała tych dwoje ludzi, w pięknych oczach rusałki pojawił się dziwny, stanowczy błysk.

Tego samego dnia podeszła ze słodkim uśmiechem do Roberty Warteg, która stała właśnie sama przy barierce, i odezwała się:

9


— Przepraszam bardzo, że zaczepiam panią bez ceremonii, lecz
wiem, że jesteśmy rodaczkami, pochodzimy obie z Dusseldorfu. Ucie­
szyłam się ogromnie, dowiedziawszy się, że na pokładzie znajdują się
moi współziomkowie.

Roberta spojrzała na nią ze zdziwieniem. W tych uśmiechniętych oczach było coś, co ją wewnętrznie odpychało. Odparła jednak bardzo uprzejmie;

— Pani wie, że mieszkam w Dusseldorfie, więc zapewne pani mnie
zna. Ja natomiast nie przypominam sobie, abym gdziekolwiek widziała
już panią.

Panna Rittberg zauważyła, że w tej chwili nadszedł Henryk Warteg. Udała jednak, że go nie widzi i ciągnęła dalej:

— Nazywam się Linda Rittberg. Wiem dobrze, iż pani mnie nie zna.
Ja jednak nieraz widywałem panią oraz jej ojca. A kto by nie znał
znakomitego malarza, Henryka Wartega...

Wartegowi pochlebiły ogromnie te ostatnie słowa. Rzucając zdoby­wcze spojrzenie na pannę Rittberg, wmieszał się do rozmowy.

— Wobec tego, nie potrzebuję już przedstawiać się pani — rzekł.
Młoda panna udając wielki przestrach i zawstydzenie, zwróciła się

do niego ze słowami:

— Ach... przepraszam, mistrzu... ja... ja...

Warteg pomógł jej pokonać to pozorne zmieszanie, spoglądając z zachwytem w jej piękną twarz.

Dość na tym, że panna Rittberg w najprostszy sposób zawarła znajomość z Henrykiem Wartegiem i jego córką. Jeszcze tego samego dnia opowiedziała im ze smutnym uśmiechem swoje dzieje.

Była zmuszona sama zarabiać na chleb. Ojciec jej umarł, gdy chodziła jeszcze do szkoły, matka powtórnie wyszła za mąż. Owdowiała jednak wkrótce po raz drugi i musiała zamieszkać u swej siostry, która także posiadała tylko skromne mieszkanko i małe dochody. Dlatego też Linda uważała za konieczne zarabiać na własne utrzymanie. Na pierwszej swej posadzie u jakiejś chorowitej staruszki nie wytrzymała długo. Potem poznała w Wiesbaden pewną Brazyliankę, która ze swym mężem, pochodzącym z Niemiec, zamierzała powrócić do ojczyzny. Linda pojechała z nią do Brazylii, jako panna do towarzystwa. Straciła jednak posadę, gdyż kokietowała męża swej chlebodawczyni. Oczywis­ta, że tego Linda nie zdradziła nowym znajomym.

10


Gdyby panna Rittberg nie mijała się z prawdą, opowieść jej wypadłaby trochę inaczej. Opisywała siebie jako prześladowaną niewin­ność, co wystarczyło, aby wywrzeć wrażenie na czułym z natury Henryku. Był on ogromnie wzruszony i chętnie pocieszyłby piękną dziewczynę. Patrzył na Robertę. I ona wysłuchała ze współczuciem opowiadania Lindy, lecz doznawała przy tym dziwnego wrażenia. Zawsze współczująca i chętna do niesienia pomocy innym, tym ra­zem czuła jakby chłód w sercu. Instynktownie wyczuwała, że w spo­sobie zachowania się młodej panny, było coś sztucznego i kłamliwe­go-

Mimo, że Berti okazywała jej spokojną rezerwę, Linda Rittberg stała się odtąd nierozłączoną towarzyszką ojca i córki. Nie należała ona do osób, które przeoczyłyby korzyści, mogące wyniknąć z podobnej znajomości. Wiedziała od dawna, że Warteg jest bardzo bogaty i posiada wspaniałą willę. Podczas rozmowy usłyszała także, iż ojciec z córką powracają ze swej posiadłości wiejskiej w Brazylii. O jednym tylko nie miała pojęcia, a mianowicie, że to Roberta jest właścicielką tych wszystkich bogactw, nie zaś Warteg.

Linda zdawała sobie dokładnie sprawę, że istnieje dla niej jedna tylko możliwość, aby wydostać się ze swego ubogiego środowiska — małżeństwo z bogatym człowiekiem. Wiedziała doskonale, że mało jest bogatych mężczyzn, którzy żenią się z biednymi dziewczętami, zwłaszcza mało jest takich młodych ludzi. Łatwiej było już usidlać starszych panów. Należało tylko okazywać im wiele łagodności i słody­czy , a przy tym pochlebiać ich próżności.

Dlatego więc dążyła wszelkimi siłami do celu, który wytknęła sobie, poznawszy na pokładzie Henryka Wartega i jego córkę.

Berti zauważyła z uczuciem lęku i przykrości, że ta obca istota wdziera się coraz bardziej między nią a ukochanego ojca. Do uczucia, jakie dotąd żywiła dla niego, dołączył się lęk i niepewność. Dotychczas potrafił po mistrzowsku utwierdzić córkę w mniemaniu, że niezmiennie dochował wiary pamięci swej żony. Teraz Berti po raz pierwszy spostrzegła, że inna kobieta wywiera na niego wpływ. Doznawała wrażenie, że powinna starać się usilnie, by ojciec nigdy nie zapomniał matki. Najchętniej, podczas całej podróży, nie odstępowałaby ojca ani na krok. Marzyła, aby statek jak najprędzej zawinął do portu, aby

11


skończyło się wreszcie to ciągłe przebywanie w towarzystwie Lmdy Rittberg.

* *

*

Ojciec i córka przechadzali się przez jakiś czas w milczeniu; nagle Henryk Warteg zaczerpnął tchu i wyprostował się energicznym ruchem.

— Mówiliśmy przecież o tym, że po powrocie zostaniesz nareszcie
wprowadzona oficjalnie w świat. Już wielki czas, masz przecież dwadzie­
ścia lat.

— Tak, ojcze wiem o tym i przyznaję ci rację.

— Doskonale! Chodzi o to, że będziemy musieli wystarać się dla
ciebie o jakąś odpowiednią damę do towarzystwa.

Berti westchnęła.

Berti spojrzała ze zdumieniem na ojca.

— Sprowadził na naszą drogę? O kim mówisz, ojcze?
Henryk starał się opanować zmieszanie.

— O kim? Naturalnie, o pannie Rittberg. Ona byłaby przecież
idealną towarzyszką dla ciebie.

Berti zlękła się. Poczuła, że serce się jej ściska. Zbladła, oczy jej pociemniały; drżała z tłumionego wzruszenia. Wreszcie odezwała się stłumionym głosem.

— Drogi ojcze, panna Rittberg nie nadaje się zupełnie do tego, to
stanowisko nie dla niej.

12


— Ja uważam, że nadaje się doskonale.

Przemilczał jednak, że to panna Rittberg kunsztem swej wymowy wzbudziła w nim to przekonanie. Dała mu do zrozumienia, że pragnęła­by bardzo objąć u niego taką posadę, że czułaby się niezmiernie szczęśliwą, przebywając wciąż w pobliżu „uwielbianego mistrza".

— Nie, ojcze, o tym nie może być mowy. Panna Rittberg jest przede
wszystkim za młoda, aby objąć to stanowisko.

Opór córki podsycił jednak pragnienie Henryka, który marzył o tym, aby mieć stale kolo siebie śliczną, czarującą blondynkę. Ani się spostrzegł, jak Linda uwikłała go w swoje sidła. Nie myślał wprawdzie o tym, aby poświęcić jej swobodę i ożenić się z nią, lecz myśl, że miałby w przyszłości żyć bez niej, wydawała mu się nie do zniesienia.

Mimo to, nie mógł się zdecydować na oświadczyny, choć Linda jawnie dawała mu do zrozumienia, że go kocha.

Berti nie domyślała się, jak dalece ojciec był już związany z Lindą Rittberg; w jej obecności, Linda zachowywała się bardzo powściągliwie, stawała się dopiero wtedy zalotna, gdy pozostawała sam na sam z malarzem, a wciąż szukała do tego sposobności. Toteż Henryk Warteg od dawna padł ofiarą jej wdzięków, choć dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy. Zdawało mu się ciągle, że to on góruje nad Lindą, a od dawna zaplątał się w jej sieci. Dlatego też odpowiedział córce, niespokojny i zdenerwowany:

— Ależ, Berti, czy musimy koniecznie przyjąć starszą osobę? Chyba
i tobie będzie o wiele przyjemniej mieć młodą towarzyszkę. Panna
Rittberg jest światową, czarującą osobą, która pod każdym względem
może być dla ciebie odpowiednia.

Berty przecząco potrząsnęła głową.

— Nie, drogi ojcze, wyrzeknij się tej myśli. Muszę ci powiedzieć, że
wydaje mi się ona bardzo niesympatyczną.

Na twarzy Henryka odbiła się niechęć.

13


Lecz Henryk Warteg nie umiał wyrzec się czegokolwiek, co wydawa­ło mu się godne zdobycia. Bez wątpienia—Berti była zazdrosna o pannę Rittberg i... nie bez powodu. On jednak nie miał zamiaru przypisywać tej zazdrości jakiegokolwiek znaczenia. Każda przeszkoda, która odgra­dzała go od Lindy, wzmagała tylko jego pożądanie. W sercu starzejące­go się mężczyzny zbudziło się nieprzeparte pragnienie miłości.

— Nie bądź niemądra, Berti, nie uprzedzaj się do panny Rittberg.
Musisz się pogodzić z losem, ponieważ już umówiłem się z nią. Pojedzie
z nami do naszej willi w Dusseldorfie.

Berti śmiertelnie zbladła. Nie rozumiała, czemu oznajmienie ojca przejmuje ją uczuciem tak wielkiej przykrości. Doznawała jednak dręczącej pewności, że spotkało ją ogromne nieszczęście, że Linda Rittberg stanie się zaporą między nią a ojcem. >

Henrykowi zrobiło się trochę przykro, gdy patrzył na bladą twarz córki, na jej przygasłe oczy. Niespokojnie przycisnął jej ramię do siebie.

— Berti, moja maleńka, niemądra Berti, czemu przyjęłaś tak
tragicznie tę wiadomość?

Wyrwała się ze swego odrętwienia i spojrzała ze smutkiem na ojca.

— Czy nie możesz tego cofnąć, ojcze? Błagam cię, uczyń to! Mam
przeczucie, że grozi nam jakieś nieszczęście ze strony panny Rittberg.

Teraz rozgniewał się na dobre. Zmarszczył ponuro czoło.

— Proszę cię, Berti, panuj nad sobą. Pobyt w Brazylii wpłynął źle na
twoje nerwy. Zauważyłem to już na początku podróży. Stałaś się
nierówna i rozdrażniona. Gdybym widział, że masz coś przeciwko temu,
nie zawierałbym umowy z panną Rittberg. Zdawało mi się, że ci sprawię
tym przyjemność, a ty przyjmujesz to w dziwny sposób:.

Henryk nie mówił prawdy. Nie uszło jego uwagi, że Berti nie czuje sympatii do Lindy. W obecnej chwili jednak Linda wywierała na niego silniejszy wpływ, niż córka.

Berti potrząsnęła głową i kurczowo objęła jego ramię.

— Ojcze, nie wiem sama, co mnie usposabia przeciwko pannie
Rittberg. Możliwe, że nie mam słuszności, błagam cię jednak, abyś
zerwał z nią umowę. Nie nazywaj mnie niemądrą, ojcze... Podczas
podróży śniła mi się kilka razy mamusia. Za każdym razem ostrzegała
mnie przed panną Rittberg...

— Wstydź się, Berti, mówisz głupstwa...

14


— Nie, tatusiu! Zwłaszcza mój ostatni sen pamiętam jeszcze
dokładnie. Widziałam, jak zbliżyła się do mnie panna Rittberg. Ja
siedziałam koło jakiegoś muru, oplecionego białymi różami. Panna
Rittberg zerwała mnóstwo róż i podawała mi je z uśmiechem. W tej
samej chwili pojawiła się koło niej moja matka. Miała na sobie długą,
białą szatę, tę samą, w której włożono ją do trumny... Pełna lęku,
odsunęła moje ręce, które wyciągałam już po róże, po czym rzekła:
„Strzeż się, z tych rąk grozi ci nieszczęście". I wtedy ujrzałam, że wśród
róż znajduje się zielonkawa żmija, która z sykiem wysuwa ku mnie
żądło. I nagle z głowy panny Rittberg wyrosło mnóstwo skłębionych
węży, jakby z głowy Meduzy. Krzyknęłam głośno i obudziłam się.

Henryk Warteg roześmiał się z przymusem.

Berti przygryzła wargi. Była naturą zbyt głęboką, aby rozstrzygać lekkomyślnie o cudzym losie. Lecz antypatia do panny Rittberg okazała się silniejsza. Wyprostowała się i rzekła stanowczo:

— Pomożemy jej znaleźć inną dobrą posadę. Wynagrodzisz jej
również materialne straty, jakie poniesie wskutek zerwania umowy
z nami.

Henryk sposępniał.

— Narażasz mnie na wielkie przykrości, Berti.

Berti odetchnęła z ulgą, po czym spojrzała z wdzięcznością na ojca.

— Najprzyjemniej byłoby, gdybyśmy w ogóle nie przyjmowali do
domu obcej osoby. Kochamy się tak bardzo, że nie potrzebujemy nikogo.
Przecież wypełniamy sobie wzajemnie życie, nieprawdaż, tatusiu?

15


— Tak, Berti, kochamy się bardzo — rzekł patrząc na jej prześlicz­
ną, zarumienioną twarzyczkę. — Pomyśl jednak, co będzie ze mną, gdy
wyjdziesz za mąż. Wtedy przecież pomiędzy nami stanie ten trzeci.

— Ach, to przecież tak prędko nie nastąpi — odparła z uśmiechem.

— Jestem pewien, że młodzi ludzie otoczą cię wkrótce ze wszystkich
stron, aż wreszcie wśród twoich wielbicieli znajdzie się taki, który ci się
spodoba. Co wtedy?

Zaśmiała się wesoło.

— Wtedy oprócz córki będziesz miał jeszcze syna. Wyjdę za mąż za
człowieka, który ci się spodoba, który będzie cię kochał, tak jak ja.

— Ach, ty dzieciaku! — rzekł z uśmiechem.

Uśmiechnęła się filuternie i zaczęła gwarzyć z ojcem w dawnym, serdecznym tonie. Uspokoiła się zupełnie. Co za szczęście! Panna Rittberg nie będzie im towarzyszyła, gdy za kilka dni opuszczą pokład okrętu.

Popołudnie zeszło na okręcie jak zwykle. Pasażerowie pili herbatę, słuchali koncertu, bawili się w gry towarzyskie, flirtowali i roztrząsali najnowsze ploteczki. Linda nie miała sposobności do rozmowy z Henry­kiem, choć płonęła z ciekawości, pragnąc dowiedzieć się, jak Berti przyjęła wiadomość o zawartej z nią umowie.

Wreszcie pasażerowie zaczęli schodzić z pokładu, aby przebrać się do kolacji. Berti również udała się do kabiny. Warteg spostrzegł nagle Lindę, która stała na uboczu przy barierze.

Oczy Lindy zapłonęły na chwilę nienawiścią. Gdy jednak podniosła wzrok na Henryka, twarz jej wyrażała smutek i cichą rezygnację.

— Powinnam była spodziewać się tego, już od dawna prześladuje
mnie zły los. Ach, byłam taka szczęśliwa. Och, pan nie może sobie

16


wyobrazić, co znaczyła dla mnie ta posada! Był to nie tylko jedyny ratunek, ostatnia deska zbawienia, zabezpieczony byt. O, nie! Czekało mnie ogromne, niespodziewane szczęście. Miałam przebywać wciąż w pobliżu człowieka, którego uwielbiam... ubóstwiam... Ach, mistrzu, proszę mi wybaczyć, że dałam się unieść gorącemu porywowi serca. Proszę zapomnieć... Powiedziałam zbyt wiele... Tak, wiem, że muszę się pogodzić z faktem.

Henryk był wzruszony, wstrząśnięty do głębi. Żadne przeczucie nie ostrzegło go, że Linda odgrywa komedię. Uległ całkowicie jej urokowi, zapomniał w tej chwili o Berti i o jej matce, której obraz niedawno jeszcze stał mu tak żywo w pamięci, odświeżony snem córki. Ujął rękę Lindy.

— Lindo, droga Lindo... Niech się pani nie martwi! Nie mogę
patrzeć, gdy pani jest smutna.

Uśmiechnęła się smętnie.

— Proszę na mnie nie zważać drogi mistrzu. Zniosę ten cios
z pokorą, tak jak znosiłam dotychczas wszystkie nieszczęścia...

— Czy pani doprawdy uważa to za wielkie nieszczęście?
Spojrzała na niego rozmarzonym, pełnym uwielbienia wzrokiem.

— Pan o to pyta? O, gdyby pan mógł zajrzeć w głąb mego serca,
zrozumiałby pan, co mnie najbardziej dręczy. Nie mogę tego jednak
powiedzieć... My kobiety, musimy cierpieć w milczeniu, nawet wówczas,
gdy serce dopomina się o swoje prawa... Działać wolno tylko mężczyź­
nie.

Patrząc na nią zapomniał o wszystkim. Był zakochany i pożądał Lindy. Podniecony, przycisnął do ust jej rękę.

— Lindo, słodka Lindo... Czy to prawda, czy dobrze zrozumiałem?
Więc serce twoje należy do mnie, do człowieka o tyle lat starszego od
ciebie?

Wyrwała mu rękę. Ponieważ nie mogła wywołać sztucznych rumień­ców, więc zakryła oblicze, jakby w najwyższym zawstydzeniu.

— Niech pan nie pyta, o, niech pan nie pyta! Jestem nieszczęśliwa,
lecz nie chcę zatracać mej kobiecej dumy...

Rozejrzał się niespokojnie wokoło, patrząc, czy nikogo nie ma w pobliżu. Byli jednak zupełnie sami. Henryk zapomniał o wszystkich swoich postanowieniach. Widział przed oczyma jej złote włosy, w któ-


17

2 Gdyby życzenia zabijały


rych zachodzące słonce rozpalało metaliczne blaski, widział jej postać drżącą z tłumionego wzruszenia. Linda udawała słabą i bezbronną, spragnioną pociechy. Wtedy Henryk otoczył ją ramieniem. Idąc za głosem zadowolonej próżności i pragnienia, przycisnął ją mocniej do siebie.

— Lindo, najdroższa Lindo! Więc kochasz mnie? Powiedz, że
kochasz mnie, tak jak ja ciebie!

Przytuliła się do niego, jakby poddając się bezwolnie jego namiętno­ści.

— Mój mistrzu... Mój panie... O, Boże! Umrę, jeżeli będę musiała
rozstać się z tobą...

Wtedy przycisnął wargi do jej ust.

— Lindo, nie chcę, żebyśmy się rozstawali. Bądź moja!
Przytulona do jego serca, uśmiechnęła się przez łzy, po czym

spojrzała na niego tajemniczymi oczyma rusałki.

— Och, mój kochany, ja przecież nie mam woli... Uczynię wszystko,
czego zażądasz. Teraz mi dobrze, tak dobrze... Przestałam się smucić.
Na towarzyszkę twej córki jestem za młoda, lecz jako twoja żona będę
mogła zaopiekować się nią.

Henryk przestraszył się. To mu wcale nie przyszło na myśl, nie miał zamiaru prosić o rękę Lindy. Miał zupełnie inne plany, a inicjatywa małżeństwa wyszła właściwie od Lindy. W każdym razie klamka zapadła, on zaś nie mógł się już cofnąć. Ta dumna, czysta dziewczyna pokładała w nim zaufanie, nie powinien był sprawić jej zawodu.

Przycisnął spragnione wargi do jej ust, pokrywając je gorącymi pocałunkami, jakby chciał w ten sposób przypieczętować ten związek. Potem rzekł z uśmiechem:

— Spodziewam się, Lindo, że nie będziesz żałowała nigdy, iż
oddałaś rękę człowiekowi starszemu od siebie...

Nie myślał jednak na serio, że Linda pożałuje kiedykolwiek tego kroku. Był zbyt próżny, aby nie zdawać sobie jasno sprawy, że może jej ofiarować pełnię szczęścia. Ona podniosła ku niemu oczy z rozmarzo­nym spojrzeniem:

— O mój najdroższy, nie mów takich słów, ja przecież drżę ze
szczęścia! Kocham cię bezgranicznie, miłość twoja czyni ze mnie kobietę
najbardziej godną zazdrości na całym świecie.

18


Wierzył jej bez zastrzeżeń. Obawiał się tylko jednego. Oto Berti odziedziczyła po matce ognisty, gwałtowny temperament, potrafiła wybuchać gniewem w chwilach, gdy się tego najmniej spodziewano. Henryk przeczuwał, że gdy oznajmi jej o swych zaręczynach, dojdzie z pewnością do przykrej sceny. Nie mógł jednak zważać na to. Podał Lindzie ramię.

— Chodźmy, kochanie, trzeba się przebrać do kolacji.

— Pomyśl, ukochany, jak zdziwią się nasi towarzysze podróży, gdy
dowiedzą się, że jesteśmy zaręczeni. Czy oznajmisz im to jeszcze
dzisiejszego wieczoru?

W oczach jej pojawił się badawczy wyraz. Lękała się wciąż jeszcze, że Henryk wymknie się z jej rąk. Zauważyła, że nie zbliżył się do niej w zamiarach matrymonialnych. Henryk Warteg jednak nie miał obecnie ochoty zrywać słodkich pęt. Przycisnął mocniej ramię narzeczonej:

Głos jej brzmiał w tej chwili dziwnie szorstko, oczy rozbłysły nienawiścią. To jednak uszło uwagi Henryka. Odczuł jedynie strach, który brzmiał w jej pytaniu.

— Nie martw się o to! Moja mała Berti będzie z pewnością
w pierwszej chwili trochę oszołomiona; kochała bardzo swoją matkę, po
jej śmierci przeniosła tę miłość na mnie. Musisz wejść w jej położenie,
aby pojąć, że Berti musi oswoić się najpierw z tą myślą i uznać cię za
drugą matkę.

Westchnęła głęboko.

Nie spostrzegł zimnego błysku w jej oczach, które wydawały się w tej chwili prawie zielone. Przytuliła się tkliwie do jego ramienia.

— Postaram się zaskarbić sobie przychylność Berti. Uczynię wszy-

19


stko, co będzie w mej mocy, abyś nie miał powodu uskarżać się na nią, pragnę ci przecież oszczędzić przykrości. A przy tym... kocham Berti, bo jest twoją córką.

Zatrzymał się i pocałował ją w rękę.

Zachwycony, spojrzał w jej piękną, łagodną twarz. Rozstawał się niechętnie z narzeczoną.

Gdy Warteg przebrał się i wyszedł z kabiny, spostrzegł Berti, która już czekała na niego w korytarzu. Uderzyło go dzisiaj, jak piękna i urocza jest jego córka. Bardziej, niż kiedykolwiek przypominała zmarłą matkę, pomimo swych złotych włosów. Ach, jak prędko zabiorą mu jego jedynaczkę! Mężczyźni otaczali ją, starali się ojej względy. Nie zjawił się tylko dotąd ten jedyny, wybrany. Gdy jednak pewnego dnia przyjdzie, wówczas Berti pójdzie za nim, tak jak matka jej poszła za człowiekiem, którego pokochała.

Jej matka?

Nie, nie powinien dziś myśleć o niej, nie powinien poddawać się wspomnieniom przeszłości. Inna, żywa kobieta miała od dziś prawa do niego, nie zaś zmarła żona!

Podał ramię córce, aby zaprowadzić ją do jadalni.

Weszli oboje do sali jadalnej, a oczy wszystkich spoczęły z podziwem na uroczej młodzieńczej postaci Berti. Oczy Henryka Wartega zajaśnia­ły zadowoleniem, wywołanym uczuciem próżności.

— W przyszłości będę miał piękną żonę i piękną córkę. Ludzie będą
mi zazdrościli — myślał w duchu.

Po kolacji Henryk Warteg zarzucił płaszcz na ramiona córki. Chcieli przejść się trochę po pokładzie. Wieczór był jasny, pogodny. Berti

20


otuliła się płaszczem i usiadła na fotelu. Ojciec jej przyniósł sobie składany taboret.

Berti badawczo patrzyła na niego. Blask księżyca oświetlał jasno jego twarz. Przez długą chwilę siedział w milczeniu, patrząc na morskie fale. Berti ujęła nagle rękę ojca:

— Czy rozmówiłeś się z panną Rittberg, tatusiu?
W pytaniu brzmiał niepokój.

Odrzucił papierosa, którego zapalił sobie po kolacji, po czym zmuszając się do lekkiego swobodnego tonu, rzekł:

— Tak, Berti, mówiłem z nią i wszystko jest w najlepszym
porządku. Okazała mi wiele zrozumienia, zgodziła się na to, że jako
kobieta niezamężna jest zbyt młoda na tak odpowiedzialne stanowisko.

Berti odetchnęła z ulgą. Ogarnęło ją niemal uczucie wdzięczności dla Lindy Rittberg.

— Widzisz, ojcze, zrozumiała to lepiej niż przypuszczałeś. Czy
wynagrodziłeś ją za zerwanie umowy?

Pochylił się i ujął ręce córki.

— Tak, Berti. Wynagrodziłem ją w taki sposób, jaki podyktowało
mi serce. Znalazłem jednocześnie doskonałe wyjście z sytuacji.

— Wyjście? — spytała Berti badawczo.

— Tak, moje dziecko. Opowiem ci, co się stało i w jaki sposób
panna Rittberg zyska brakującą jej powagę, aby mogła stać się twoją
opiekunką.

Roberta podniosła się powoli z miejsca i pełna lęku spojrzała na ojca.

— Ojcze! Co to znaczy? Co się stało?

— Uspokój się, kochanie, czeka cię mała niespodzianka. Bądź
rozsądna, nie denerwuj się. Widzisz dziecko, ty zapewne wkrótce
wyjdziesz za mąż, a ja czułbym się wtedy bardzo samotny. Dlatego
postanowiłem ożenić się po raz drugi. Linda Rittberg zgodziła się zostać
moją żoną, zaręczyliśmy się dzisiejszego wieczoru...

Berti drgnęła. Wyprostowana, blada stała przed ojcem i tępym wzrokiem patrzyła w jego twarz. Brakło jej tchu, dyszała ciężko, jakby się dusiła.

Przestraszony, zerwał się z miejsca.

— Berti, Berti, opanuj się... Nie patrz na mnie takim przerażonym

21


wzrokiem, jakbym popełnił zbrodnię — wykrztusił. Po czym ujrzawszy z daleka Lindę przywołał ją. Linda spiesznie podeszła.

— Berti, oto Linda, która pragnie zastąpić ci kochającą matkę
— odezwał się Henryk.

Berti jednak wyrwała mu rękę, spojrzała tępo w łagodną uśmiechnię­tą twarz Lindy, po czym nagle, nie wydając dźwięku, osunęła się na ziemię. Nie straciła przytomności, lecz opuściły ją siły, gdy pojęła co się stało.

Henryk Warteg zląkł się okropnie. Pochylił się nad nią, otoczył ją ramieniem.

— Berti! Na miłość boską, uspokój się, dziecinko... Ach,, jakże
mnie przestraszyłaś...

Wtedy Linda położyła mu rękę na ramieniu.

— Wstań, Henryku! Pozwól, ja pomówię z twoją córką. Biedne
dziecko przeraziło się, nie przygotowałeś je dość oględnie.

Pomogła mu wstać, po czym sama uklękła przy Berti.

— Moje drogie, biedne dziecko! Więc przeraża cię tak bardzo myśl,
że ojciec chce twej matce dać następczynię? Biedna Berti, ja przecież
będę cię bardzo kochała. Uspokój się najmilsza — mówiła łagodnie,
pochylając się nad dziewczyną.

Gdy jednak Berti poczuła dotknięcie tych rąk, wydało się jej, że została rażona iskrą elektryczną. Ostatnim wysiłkiem podniosła się i zatrzymała wzrok na ojcu. Spojrzenie jej przeniknęło mu w głąb serca, tyle w nim było zwątpienia, bólu i rozpaczy. Wyciągnął ku niej ręce.

— Moje dziecko najdroższe, jakżeż można się tak poddawać swoim
uczuciom? Linda kocha cię przecież, prosi o twoją miłość. Pragnie
zastąpić ci matkę...

Wtedy twarz Berti drgnęła. Postacią jej wstrząsnęły dreszcze; z trudem wydobyła kilka słów:

— Moja matka nie żyje... Nie nazwę tej obcej kobiety matką, nigdy,
nigdy!

I powiedziawszy te wyrazy, odwróciła się i odeszła chwiejnym krokiem, jak automat. Ojciec chciał podążyć za nią, Linda jednak zatrzymała go.

— Zostań ze mną, Henryku! Berti musi przyjść do siebie, odzyskać

22


spokój. Ta wiadomość spadła na nią zbyt nagle. Zostań ze mną, jestem taka zmartwiona.

Przytuliła się do niego i pociągnęła go za sobą do cichego ustronnego kącika. Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała gorąco jego usta.

Henryk pozostał z nią, zapomniał o swej córce, o jej boleści. Berti schroniła się w swojej kabinie. Zamknęła się na klucz i padła na posłanie. Płonącym wzrokiem patrzyła przed siebie. Nie mogła płakać. Zdawało się jej, że wszystko złamało się, runęło w gruzy. Myślała bezustannie.

— Ojciec zdradził mnie i moją zmarłą matkę. Opętała go ta
fałszywa, obłudna istota. Będę odtąd samotna, ona zabrała mi ojca.
A ojciec skalał pamięć matki, skoro dał jej tak niegodną następczynię.
Będzie zawsze stała między mną a moim ojcem, który zapomni pod jej
wpływem o przeszłości.

I Berti czuła, że nigdy nie pokona tego uczucia bólu, nigdy, nigdy...

* *

*

Henryk Warteg znajdował się w bardzo przykrym stanie ducha. Namiętny wybuch Berti napawał go lękiem. Czy jednak warto było przejmować się tym wszystkim, co chwilowo spędzało mu sen z powiek? Nie, Linda miała słuszność: Berti jutro uspokoi się... Linda swoją niewinnością i słodyczą potrafi okiełznać i przekonać małego uparciu­cha...

Usnął wreszcie z uśmiechem na ustach.

Nazajutrz rano zapukał jak zazwyczaj do drzwi Berti. Otworzyła mu je i jak zwykle, stanęła na progu jak codzień jego córka. Podczas tej nocy jednak stała się zupełnie inna. Z bladej twarzy wyzierały ciemno podkrążone, przygasłe oczy, koło ust pojawił się gorzki rys, którego wczoraj jeszcze nie było. Była w ciemnej sukni, co uwydatniało jeszcze bardziej niezwykłą bladość twarzy. Czyniła wrażenie, jakby podniosła się po ciężkiej niemocy. Ojciec wsunął rękę pod jej ramię; twarz jego wyrażała poczucie winy.

— Moje drogie dziecko, czy uspokoiłaś się, czy nabrałaś rozsądku?
Jakże mnie wczoraj przestraszyłaś! — rzekł tkliwie.

Lecz jej oczy nie obrzuciły go jak zazwyczaj spojrzeniem pełnym

23


miłości. Nie przytuliła się czule do ramienia ojca. Sztywna, wyprostowa­na kroczyła obok niego.

— Przykro mi, że cię przestraszyłam — odparła bezdźwięcznie, nie
patrząc na niego.

Czuł, że zaszła w niej wielka zmiana, lecz był rad, iż Berti jest na pozór spokojna i nie urządza nowych scen.

— Prawda, Berti, że będziesz znowu moją rozumną córeczką
i przestaniesz popełniać podobne głupstwa? — spytał Henryk.

Postacią dziewczyny wstrząsnęło tłumione łkanie. Zacisnęła jednak zęby, starając się panować nad sobą.

— Nie będziesz miał powodu uskarżać się na mnie — odpowiedzia­
ła jak automat.

Ojciec, z natury płytki i lekkomyślny, nie wyobrażał sobie, co działo się w jej duszy. Zmylił go jej pozorny spokój. Nie zdawał sobie sprawy, jakiego wstrząsu doznała w nocy istota Roberty. Przeceniano go dotąd ze wszystkich stron, najbardziej zaś przeceniała go własna córka, która teraz dojrzała w nim nagle straconą, upadłą wielkość. Był człowiekiem, jak inni ludzie, nie okazał się nawet wielkim człowiekiem. Piedestał został rozbity, jej ideał leżał w prochu.

Gdy ojciec z córką weszli do jadalni, Berti drgnęła. Linda Rittberg już ich tutaj oczekiwała. Berti gwałtownym ruchem wyciągnęła rękę spod ramienia ojca. Zdawało się, że pragnie uciec. Potem jednak zebrała siły i pozostała u jego boku.

Linda z czarującym uśmiechem wyciągnęła dłoń do Roberty.

— Ach, dziecko drogie, jakże mi przykro, że się wczoraj tak
zdenerwowałaś? Czy czujesz się już lepiej?

Ręka Berti opadła, nie podała jej Lindzie. Zdawało się, że nie dosłyszała, jak Linda mówi jej „ty". Zignorowała to całkowicie.

— Proszę, niech pani na mnie nie zważa—odparła chłodno i wyniośle.

Serce Lindy pożerała nienawiść dla przyszłej pasierbicy. Uśmiechnę­ła się jednak słodko i zajęła miejsce przy tym samym stoliku, gdzie jedli śniadanie ojciec i córka.

24


Kilku pasażerów, jedzących również śniadanie, patrzyło na to ze zdziwieniem. Jeden z panów zauważył wczoraj wieczorem, jak Berti upadła. Domyślił się, że musiało coś zajść. Sprawa ta stała się natychmiast tematem plotek okrętowych, zwłaszcza, gdy Henryk oznajmił przy obiedzie, iż zaręczył się z Lindą Rittberg.

Składano mu życzenia, lecz poza plecami młodej pary wygła­szano rozmaite uwagi. Nie tylko ojciec zauważył, jak bardzo zmie­niła się od tego dnia Roberta Warteg. Wszyscy wokoło obserwowali ją z wielkim współczuciem podczas ostatnich kilku dni wspólnej podróży. Wszyscy wyrażali żal, że wygląda tak mizernie i jest przy­gnębiona.

Dawniej nie odstępowała na krok swego ojca, teraz zdawało się, że go wprost unika.

Tak też było w istocie. Ponieważ Linda nie rozłączała się z narzeczo­nym, więc też Berti usuwała się im z drogi. Sprawiało jej niewysłowioną mękę, gdy patrzyła jak ojciec jej staje się coraz bardziej uległym niewolnikiem tej kobiety.

Berti odczułaby jako dobrodziejstwo, gdyby Linda choć raz ukazała jej swoje właściwe oblicze. Linda jednak wystrzegała się tego. Udawała, że stara się cierpliwie pozyskać sobie względy Berti, była słodka, miła zwłaszcza w obecności narzeczonego. Henryk widział że narzeczona stale upokarza się wobec Berti, co wzbudzało w nim uczucie gniewu. Kilka razy nie mógł się powstrzymać i zwracał córce uwagi. Wtedy jednak Linda prosiła łagodnie: — Nie strofuj Berti, mój najdroższy, nie chcę byś gniewał się na nią z mego powodu. Ona sama zrozumie kiedyś, że wyrządziła mi swoim uporem krzywdę.

W takich wypadkach Berti odrzucała dumnie głowę w tył, jakby chciała powiedzieć:

— Nigdy!

Nie wypowiadała jednak tych słów. Stała się w ogóle cicha i zamknięta w sobie; widać było, że wciąż jeszcze walczy ze swoim bólem. Nikt jednak nie domyślał się jak bardzo cierpiała, nikt, a najmniej ojciec. Niekiedy i jego ogarniało współczucie dla córki. Gdy zostawał z nią sam, co się teraz rzadko zdarzało, starał się odnaleźć dawny serdeczny ton. Raz odezwał się do córki na pół żartem, na pół z wyrzutem:

25


— Dlaczego? To przecież tylko zależy od ciebie.

Spojrzała na niego w ten sposób, że zdjął go lęk. W oczach jej był wyraz, który wywołał rumieniec na jego twarzy.

— Dla mnie pozostanie ona zawsze obcą kobietą — powiedziała
Berti.

Gniewało go własne zakłopotanie, toteż spytał szorstko:

— A dlaczego? Dlatego, że żywisz głupią niechęć do kobiety, która
osłodzi starość twemu ojcu. Jest przecież więcej ludzi, którzy żenią się po
raz drugi. A jednak nie wszystkie dzieci sprzeciwiają się z takim uporem
jak ty, lecz muszą się poddać.

— Przecież i ja poddałam się twej woli — odparła z westchnieniem.

Berti z przymkniętymi oczyma oparła się o fotel.

Z wolna otworzyła oczy.

— Nienawidzi mnie, a jednak stara się o moje względy. Widzi

26


w tobie dobrą partię, a udaje gorącą, tkliwą miłość, której tak młoda dziewczyna nie może odczuwać dla starszego mężczyzny.

Słowa te zraniły próżność Henryka. Zaczerwienił się z gniewu.

— Ty tego nie możesz pojąć. Linda mnie szczerze, serdecznie kocha.
Kocha i ciebie, gdyż jesteś moją córką, nie zważa na to, że ją ciągle
obrażasz. Nienawidzisz jej — z zazdrości,.

Berti zadrżała, jakby wstrząśnięta dreszczem.

— Nie, ojcze, to nie jest nienawiść... Ja nią pogardzam...
Zerwał się z miejsca.

— Berti — zawołał z pogróżką w głosie — doprowadziłaś do tego,
że pogniewam się na dobre! Wnioskuję z twego zachowania, że chcesz
między nami utworzyć przepaść. Jeżeli jesteś złego zdania o mej
przyszłej żonie, to przynajmniej nie wypowiadaj takich słów. Nie mogę
słuchać, gdy obrażasz moją narzeczoną.

Powiedziawszy te słowa, usiadł znowu na krześle. Berti zacisnęła kurczowo ręce, na twarzy jej ukazał się znowu wyraz bolesnej goryczy.

— Dobrze, ojcze, nie powiem ci już nigdy, jakie uczucia wzbudza we
mnie panna Rittberg. Nie żądaj jednak ode mnie, bym zmieniła swoje
zachowanie wobec niej. Nie możesz wymagać, bym udawała. Wydawa­
łabym się samej sobie istotą godną pogardy.

Ostatnie słowa dziewczyna wypowiedziała z wielkim naciskiem. Warteg doznał uczucia ogromnej przykrości i przygryzł wargi. Gdyby mógł teraz wypowiedzieć to, co miał na sercu, rzekłby do córki: „Wolałbym, abyś trochę udawała dla świętego spokoju. Wtedy wszyst­ko byłoby w porządku". Brakło mu jednak odwagi, zwłaszcza gdy patrzył w szczerą, niewinną twarz swego dziecka. Czuł przecież, jak wiele stracił ostatnio w oczach córki.

W każdym razie jednak pragnął teraz bardziej, niż kiedykolwiek słodkich, pochlebnych słówek swej narzeczonej.

Nie chciał jednak uchodzić wobec Berti za człowieka pozbawionego wartości moralnej, toteż odparł:

— Naturalnie, że nie powinnaś udawać. Mogłabyś jednak przynaj­
mniej żyć z Lindą w zgodzie...

Berti odetchnęła z ulgą.

— Skłoń pannę Rittberg, aby przestała starać się o moje względy,

27


a wtedy będę z nią żyła w zgodzie. Nie mogę znieść, gdy mi się bezustannie narzuca, bronię się przeciw temu z całych sił.

Berti poczuła bolesny skurcz serca, odpowiedziała jednak ze spoko­jem:

Berti pochyliła w milczeniu głowę, gdyż w tej chwili podeszła Linda. Gdy tylko zajęła miejsce obok narzeczonego, Berti powstała i oddaliła się. Stanęła na uboczu przy barierze i przygasłymi oczyma spoglądała na morze.

Henryk Warteg natychmiast powiedział Lindzie, by przestała ubie­gać się o względy Berti.

— Poczekaj, aż ona sama zacznie okazywać ci większą życzliwość
— rzekł stanowczo.

Linda zaczęła więc udawać, że zgodnie z wolą narzeczonego, przestała starać się o pozyskanie sympatii Berti. W gruncie rzeczy była z tego rada, gdyż uważała Berti za wyniosłą i zarozumiałą gęś, a jej nienawiść dla niej wzmagała się z dnia na dzień. Z wielkim wysiłkiem okazywała jej dotąd łagodność i słodycz. Obecnie stała się bardziej powściągliwa, udawała natomiast, że smuci ją wytrwały opór Berti.

* *

*

28


Szybko minęły ostatnie dwa dni na parowcu. Pod koniec pasażero­wie wyprawili bal na pokładzie. Linda rozkoszowała się dumnym poczuciem, że jako narzeczonej milionera i słynnego malarza Henryka Wartega, okazywano jej więcej względów, niż dawniej, kiedy była skromną dziewczyną bez posady.

Linda oceniała majątek narzeczonego na kilka milionów. Wyobra­żała już sobie, jakie życie będzie prowadziła, gdy zostanie jego żoną.

O, potrafi ona godnie reprezentować mężowską fortunę jako pani jego domu. A przede wszystkim postara się nakłonić Henryka, aby sporządził testament na jej korzyść i zapisał jej większą część swoich bogactw.

Linda miała zupełnie fałszywe pojęcie o stanie majątkowym przy­szłego męża. Pochłaniała ją jedna tylko myśl — aby Henryk możliwie pominął Berti w swoim testamencie. Nie wiedziała, że nie posiada on zupełnie majątku, że korzysta jedynie aż do śmierci z odsetek od części majątku córki. Dlatego też Linda już dziś usiłowała usposobić narzeczo­nego przeciw córce.

W ostatnich dniach marca okręt zawinął do portu. Ojciec z córką udali się w towarzystwie Lindy Rittberg do Dusseldorfu.

Linda spodziewała się, że na dworcu zastanie matkę. Posłała jej depeszę, że przyjeżdża.

Gdy jednak Henryk Warteg pomógł obu paniom wysiąść z przedzia­łu, do Lindy zbliżył się wysoki, przystojny młodzieniec, który sprawiał bardzo wytworne wrażenie.

— Pozwolisz, Lindo, że zastąpię twoją matkę. Przybyłem zamiast
niej na dworzec — rzekł zdejmując kapelusz i pochylając się w ukłonie.

Linda spojrzała na niego ze zdumieniem.

— To ty, Ralfie? Czy mamy tu nie ma?

— Nie, Lindo, matka twoja jest niezdrowa, zaziębiła się lekko... Nie
chciała wyjść podczas takiej pogody. Ponieważ byłem właśnie pod ręką,
więc ofiarowałem się, że pojadę po ciebie. Musisz się na razie tym
zadowolić.

W jego głosie i wyrazie oczu była pewna ironiczna wyższość. Linda wzruszyła ramionami.

— Nie wiedziałam, że jesteś w Dusseldorfie. Pozwól jednak, że cię
przedstawię.

29


I zwracając się do Henryka i Berti, rzekła:

— Mój przyrodni brat, Ralf Hansen... Henryk Warteg, mój narze­
czony... Panna Warteg, jego córka...

Słysząc słowo „narzeczony", Ralf spojrzał ze zdziwieniem na przyrodnią siostrę.

— Zaręczyłaś się, Lindo? Nie wiedziałem o tym — rzekł, pochylając
się w ukłonie przed ojcem i córką.

Henryk Warteg uśmiechnął się.

— A ja nie wiedziałem, że Linda ma brata. Pozwoli pan, że go
powitam, a zarazem wyjaśnię sytuację. Poznaliśmy się na statku podczas
powrotnej drogi z Brazylii i zaręczyliśmy się w podróży. Muszę, rzecz
oczywista, zapewnić sobie zgodę pańskiej matki.

Mówiąc to, wyciągnął rękę do Ralfa. Młody człowiek uścisnął ją z pewnym wahaniem.

Henryk Warteg zaśmiał się. Nie zauważył, że Linda przygryzła wargi i obrzuciła niechętnym spojrzeniem przyrodniego brata.

Podczas gdy Henryk w dalszym ciągu gawędził swobodnie z Ralfem, Berti zauważyła, że pomiędzy rodzeństwem panuje dziwnie chłodny ton. Do tej pory nie zamieniła z młodzieńcem ani słowa. Gdy jednak zbliżono się do wyjścia, a Henryk Warteg podał ramię narzeczonej, Ralf Hansen znalazł się nagle u boku Berti.

— Spodziewam się, że nie uważa mnie pani za człowieka źle
wychowanego, ponieważ nie powinszowałem pani jeszcze z powodu
zaręczyn ojca z moją przyrodnią siostrą. Nie wiedziałem jednak, czy
w tym wypadku właściwe będzie składać życzenia szczęścia.

Berti spojrzała na niego ze zdumieniem. W pierwszej chwili była dla

30


Ralfa wrogo usposobiona, gdy posłyszała, że jest bratem Lindy. Teraz jednak, gdy spoglądała w jego oczy, nabrała do niego sympatii.

— W tym wypadku powinszowanie byłoby naprawdę nie na
miejscu — odparła.

W oczach jego błysnęło zrozumienie.

Odrzuciła dumnie głowę w tył.

— To przecież nie jest wcale tajemnicą.

— Tylko faktem? Przepraszam, wydaję się zapewne ciekawym
natrętem.

Berti głęboko odetchnęła.

— Nigdy nie starałam się wobec ludzi zataić tego faktu, nie będę
moich uczuć ukrywała także i przed panem.

Skinął głową, jakby potwierdzając jakieś przypuszczenie.

— Mógłbym odpowiedzieć, że osierocone dzieci na ogół niechętnie
przyjmują macochy. To jednak byłby komunał. Może oczy pani
zdradziły mi tę tajemnicę. Przepraszam bardzo za zbytnią otwartość,
wydam się pani zuchwalcem. Właściwie jednak, jesteśmy obecnie przez
zaręczyny ojca z moją przyrodnią siostrą, trochę spokrewnieni. A może
pani nie zechce przyznawać się do tego pokrewieństwa?

Berti jednak podobała się jego szczerość i prostota, tak różne od zachowania jego siostry.

— Zdecyduję się w tej sprawie, gdy pana lepiej poznam — odpowie­
działa.

Oczy Ralfa zabłysły.

— Rad jestem, że mnie pani od razu nie odepchnęła. To już bardzo
wiele, mam przynajmniej szanse, że dobrym zachowaniem zdobędę
sobie łaski pani.

— Tak, o ile do tego czasu, pan sam nie zechce wyrzec się

31


pokrewieństwa ze mną. Wolę więc już na początku powiedzieć panu, że zawsze będę obco i wrogo usposobiona dla pańskiej siostry.

Podniósł rękę obronnym ruchem, a usta jego ściągnęły się zawziętoś­cią i goryczą.

— Przepraszam bardzo, Linda Rittberg nie jest moją siostrą.
Nazywam się Hansen! — rzekł ostro i dobitnie.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Czemu pan to podkreśla? — spytała.

— Bo lubię jasność we wszystkich sprawach. Linda i ja nie jesteśmy
właściwie nawet przyrodnim rodzeństwem, w naszych żyłach nie płynie
ani jedna kropla wspólnej krwi. Jest ona córką mej macochy, córką z jej
pierwszego małżeństwa. Co do mnie, to przebywałem do dwudziestego
roku życia w moim rodzicielskim domu. Powróciłem tam potem raz jesz­
cze na kilka godzin, kiedy ojciec mój był umierający, ja... ja nie mogłem się
zgodzić ani z moją macochą, ani z przyrodnią siostrą... Nie zrozumieliśmy
się nawzajem, więc... Mniejsza o to, w każdym razie musiałem ustąpić...

Berty zbladła. Twarz Ralfa była dziwnie posępna w tej chwili.

32


— Ach — odparł ze śmiechem — wyelegantowałem się, aby nie
razić w mieście. W Neurode wyglądam zazwyczaj inaczej. Bywają dnie,
gdy nie zrzucam wcale ubioru do konnej jazdy.

Uśmiechnęła się. Zanim jednak zdołała odpowiedzieć, dogonili Henryka i Lindę; stali oni przed samochodem, który Henryk zamówił na stację.

Warteg rozmawiał z narzeczoną, pytał ją o Ralfa Hansena.

— Więc to twój przyrodni brat, Lindo? Bardzo sympatyczny
człowiek. Nie wiedziałem, że matka twoja była dwa razy zamężna.

Linda wzruszyła ramionami.

Linda i w tym wypadku nie powiedziała prawdy. Henryk Warteg zauważył z żalem:

— Szkoda! Podobał mi się ogromnie.
Narzeczona jego przeszła szybko na inny temat.

— Mamusia jest niezdrowa, nie będziesz więc mógł zaraz pojechać
do niej. Spodziewam się jednak, że radosna wieść o moich zaręczynach
powróci jej siły. Dam ci znać, kiedy będzie mogła cię przyjąć.


33

i Gdyby życzenia zabijały


— Gdy Berti i Ralf podeszli do auta. Henryk pomógł paniom przy
wsiadaniu; potem ruchem ręki zaprosił Ralfa, aby i on zajął miejsce w sa­
mochodzie. Ralf wahał się przez chwilę, miał zamiar podziękować i od­
mówić. Potem jednak, pod wpływem spojrzenia Berti zdecydował inaczej.

Po dziesięciu minutach samochód zatrzymał się przed ładnym, dwupiętrowym domkiem, otoczonym małym ogródkiem. Na drugim piętrze mieszkała pani Stefania Weitzel, siostra matki Lindy. Mieszkan­ko składało się z dwóch pokoików i kuchenki. Dom znajdował się w jednej ze skromniejszych dzielnic miasta.

Ralf wyskoczył z samochodu i pomógł Lindzie przy wysiadaniu. Pożegnała się ona czule ze swoim narzeczonym, po czym zawołała tkliwie:

— Do widzenia, najdroższa Berti.

Ralf spojrzał z zaciekawieniem w twarz Berti. Spostrzegł, że dziewczyna kiwnęła chłodno głową po czym odparła:

— Dobranoc, panno Rittberg.

Oczy jego zabłysły zadowoleniem. Pochylił się głęboko nad ręką Berti, po czym rzekł pytająco:

— Do widzenia, czy się jeszcze zobaczymy?

Oddała mu z uśmiechem ukłon i odpowiedziała, nie namyślając się długo:

— Tak, do widzenia panu.

Ralf przystanął i patrzył na odjeżdżający samochód, podczas gdy Linda podeszła do bramy i pociągnęła za dzwonek. Potem odwróciła się i spytała drwiąco:

— Cóż to? Czy wrosłeś w ziemię?

Wchodząc z nią razem do domu, gdzie otworzono drzwi, odparł:

Spokojnie i chłodno spojrzał z góry na Lindę.

— Widziałem w samochodzie jeden tylko ładny buziak — a ten
wysiadł wraz ze mną — odpowiedział pomijając zupełnie treść jej
końcowych słów.

34


Zrozumiała podwójne znaczenie tych ostatnich słów, lecz wzruszyła tylko pogardliwie ramionami. W milczeniu doszli do drugiego piętra.

Chciała mu odpowiedzieć, w tej chwili jednak jakaś starsza pani otworzyła drzwi. Była to pani Stefania Weitzel. Śmiejąc się, wciągnęła Lindę do mieszkania.

— Chwała Bogu, Lindo, że powróciłaś zdrowa i cała z Brazylii!
Mówiłam od razu, że ta brazylijska posada — to nic dobrego. No, na
szczęście powróciłaś do domu! Ale, ale! Przyjechaliście jakimś bardzo
wytwornym samochodem. To chyba nie była taksówka?

Linda udawała, że nie słyszy pytania. Uścisnęła chłodno ciotkę, mówiąc:

— Tak, jest żwawa i zdrowiuteńka, tak jak ja!

Linda zdjęła tymczasem kapelusz i płaszcz, po czym pośpieszyła do sypialni, gdzie czekała na nią matka. Ciocia Stefcia spojrzała na Ralfa.

— Drogi Ralfie, nie będziemy im przeszkadzali. Może przejdziemy
do mego pokoiku?

35


— Jeżeli pani pozwoli, to chętnie skorzystam z zaproszenia — od­
parł uprzejmie.

Otworzyła drzwi, mówiąc:

Z zadowoleniem skinęła głową.

— Naturalnie! Nazywają mnie tak ludzie, z którymi wcale nie
jestem spokrewniona. Jak to mówią: „siódma woda po kisielu". Sądzę,
że nasze pokrewieństwo sięga tak daleko?

— Z pewnością, ciociu Stefciu.

— A widzisz! Teraz napijemy się kawy, gdyż moja siostra i siostrze­
nica są zajęte i nie zechcą mi dotrzymywać towarzystwa. Joasia drżała
z niecierpliwości.

Weszli oboje do małego, milutkiego pokoiku. Stały tu staroświeckie meble, doskonale utrzymane i nie wykazujące śladu zniszczenia. Wszystko wokoło lśniło od czystości. W wygodnym fotelu przy oknie leżała wielka biała kotka. Przeciągnęła się leniwie i spojrzała zmrużony­mi oczyma na wchodzących.

— No i co, Minko? Czy nie zejdziesz, żeby się przywitać z naszym
gościem? — rzekła ciocia Stefcią do kotki.

Kotka podniosła głowę, przeciągnęła się raz jeszcze, po czym zeskoczyła i lekkim skradającym się krokiem, właściwym drapieżnikom, podeszła do Ralfa; mrucząc cicho, zaczęła się ocierać o niego.

Okrągły stolik, stojący przed kanapą, był już nakryty do podwie­czorku. Na małej kuchence bulgotała w imbryku kawa; obok stał koszyczek, napełniony świeżymi sucharkami, dzbanuszek ze śmietanką i cukiernica.

— Usiądź, drogi Ralfie. Oho, Minka ociera się o ciebie, to dobry
znak.

— Dlaczego? Podobają się jej moje buty. Czy to jest dobry znak?

— O, to nie buty się jej podobają, lecz człowiek, który jest ich
właścicielem. Minka nie darzy tak szybko zaufaniem obcych ludzi. Jeżeli
się o kogoś ociera, to znaczy, że jest to dobry człowiek. Minka wyraża
w ten sposób swoją sympatię.

36


— A ciocia uważa mnie za dobrego człowieka? — spytał Ralf
z uśmiechem.

Ciocia Stefcia przysunęła mu sucharki.

— Tak, ale nie tylko dlatego. Posiadam pewną znajomość ludzi,
podobnie jak moja Minka.

Spojrzał na nią badawczo.

— I na zasadzie swej znajomości ludzi uważa ciocia, że jestem
dobrym człowiekiem? — zapytał Ralf, wciągając z przyjemnością woń
dobrej kawy, którą mu nalała staruszka.

Ciocia Stefcia otarła ukradkiem łzę, po czym ciągnęła dalej.

— Nie o tym jednak chciałam mówić... A więc Joasia była zawsze
rozpieszczoną dziewczyną... Gdy zaczynała prosić i przymilać się, speł­
nialiśmy każde jej życzenie. A potrafiła prosić, tak że nie można jej było
nigdy odmówić... Dlatego też stała się taką, jaką jest... Ludzie chętnie
patrzyli na nią, bo była ładna. To samo jest z Lindą... Więc... No tak
wiem, że mojej siostrze i Lindzie niełatwo dogodzić, że często bywają
niesprawiedliwe i że nie są zbyt dobre... Ja muszę być dobra, bo jestem
brzydka. Gdybym była na domiar wszystkiego zła, ludzie uciekaliby ode
mnie...

37


powiedzieć, że jeżeli Joasia i Linda sądzą kogoś niesprawiedliwie, to jeszcze nie dowód, żebym czyniła to samo. Kocham serdecznie siostrę i Lindę, choć wiem, że jestem im w gruncie rzeczy zupełnie obojętna. One w ogóle nie potrafią nikogo kochać i dlatego żal mi ich ogromnie. Pomyśl, jakie to straszne, gdy człowiek ma tak zimne serce! Więc, gdy Joasia i Linda opowiadały mi ciągle że: „Ralf nas nie cierpi od pierwszej chwili. Ralf buntował przeciw nam swego ojca" — wtedy pomyślałam sobie: trzeba wysłuchać, co powie strona przeciwna, bo wy dwie nie możecie znieść, gdy ktoś od razu nie ulega waszemu urokowi. A gdy cię ujrzałam po raz pierwszy, po śmierci twego ojca, gdyś przyjechał i ofiarował Joasi pomoc, gdyś przyrzekł dawać jej połowę twoich dochodów, wtedy powiedziałam sobie: to musi być szlachetny człowiek, skoro postanowił pomagać macosze, której nigdy nie lubił. Tak, Ralfie, już od dawna chciałam ci to powiedzieć.

Ralf podniósł rękę, jakby chciał się bronić przed tymi słowami.

— Hola, hola, ciociu Stefciu! Nie chcę się wydawać lepszym niż
jestem, muszę ci powiedzieć prawdę! Dobrowolnie nigdy bym nie zbliżył
się do Lindy i jej matki, bo wyrządziły mi ogromną krzywdę. Buntowały
mego ojca przeciw mnie, starały się posiać w jego sercu ziarno
nieufności, doprowadziły wreszcie do tego, że kazał mi opuścić dom
rodzinny, bo nie chciałem uznać mojej macochy. Nie mówię tego bez
powodu, proszę mi wierzyć! Byłbym wtedy może zszedł na psy, gdyby
nie mój wujaszek, który przyjął mnie z otwartymi ramionami i stał się
dla mnie jakby drugim, dobrym ojcem. Nie przestąpiłbym progu
rodzicielskiego domu, gdyby ojciec nie zawezwał mnie do siebie. Leżał
wtedy na łożu śmierci i prosił mnie o przebaczenie, przyznając, że
postępował niesłusznie. Jednocześnie jednak błagał, abym nie odpłacał
złem za złe, abym zajął się macochą, której grozi niedostatek. Przyrzek­
łem mu to i postanowiłem dotrzymać słowa. Z tą obietnicą na ustach
zamknąłem mu oczy. Tak więc spełniłem jedynie życzenie umierającego,
inaczej nie uczyniłbym nigdy nic dla mojej macochy.

Ciocia Stefcia uścisnęła jego rękę.

— Mimo to postąpiłeś dobrze i szlachetnie, zwłaszcza, że rozrzut­
ność mojej siostry pozbawia cię spuścizny po ojcu. Nie każdy na twoim
miejscu uczyniłby to samo. A teraz chciałabym ci zadać jedno jeszcze
pytanie, skoro już poruszamy te sprawy. Wierzaj mi Ralfie, że to nie

38


zwykła ciekawość z mej strony. Powiedz mi, jak zapatruje się twój wuj na to, że pomagasz macosze? Ralf zmarszczył czoło.

— Trudno mi zaprzeczyć! Zdaje mu się, nie, jest zupełnie pewny, że
matka moja umarła z rozpaczy, bo macocha wyparła ją z serca mego
ojca... Ja także wiem o tym — odparł posępnie młody człowiek.

Ciocia Stefcia zbladła i spojrzała z przerażeniem na Ralfa.

— Nie nie... Na miłość boską! To chyba nieprawda! — zawołała.

Ciocia Stefcia spiesznie napełniła jego filiżankę. Pochłonięta tą czynnością, nie zauważyła, że otworzyły się drzwi, a na progu stanęła

39


wsparta na ramieniu Lindy starsza osoba, bardzo jeszcze piękna. Była tak podobna do Lindy, że wydawała się jej starszą siostrą. I ona posiadała zmienne, błyszczące i tajemnicze oczy rusałki.

Była to pani Joanna Hansen, matka Lindy. Policzki jej zaróżowiły się z radosnego podniecenia.

— Stefciu! Wyobraź sobie, że Linda powróciła z Brazylii zaręczona.
Dziewczyna robi świetną partję! Jej narzeczony jest milionerem! Jakie to
szczęście! Nie posiadam się z radości! — mówiła, siadając na krześle.

Ciocia Stefcia podniosła się. Nawet to, czego się dowiedziała od Ralfa, nie mogło ostudzić jej miłości dla siostry, choć wstrząsnęło nią do głębi. Pochyliła się jak troskliwa matka nad panią Joanną i pogłaskała jej policzki.

Ciocia Stefcia klasnęła w dłonie.

— Jak to? Ten znakomity malarz, którego majątek oceniają na
miliony? Ten, który posiada wspaniałą willę na brzegu Renu?

Linda pełna dumy skinęła głową.

— Tak, cioteczko, to mój narzeczony!

Pani Joanna spojrzała niechętnie na siostrę.

— Moja Stefciu, jesteś sentymentalna! Nie wbijaj Lindzie niemąd­
rych myśli do głowy! Rada jestem, że postąpiła rozsądnie. Pomyśl tylko,
jak świetny los ją czeka. Linda zacznie się obracać w najlepszych sferach,

40


będzie miała stanowisko. Rzecz jasna, że jej mąż musi ją na wszelki wypadek zabezpieczyć w testamencie... Ralf podniósł się.

— Chciałbym się pożegnać, czekałem jedynie, aby wypłacić pani
miesięczną pensję. Czy zechce pani przyjąć pieniądze?

Pani Joanna uczyniła wyniosły ruch ręką.

— Spodziewam się, że już wkrótce przestanę korzystać z twej
pomocy. W przyszłości mój zięć zapewni mi utrzymanie.

Ralf wyjął z portfela kilka banknotów i z ukłonem położył je przed panią Joanną. Potem chciał odejść, lecz ciocia Stefcia przytrzymała go za rękaw.

Ralf skłonił się przed Lindą.

— W takim razie, pozwolisz, że wypiję kawę w towarzystwie cioci
Stefci i Minki.

— Proszę bardzo.

— Lindo, Lindo, jeszcze ci nie powinszowałam! Ta niespodzianka
wytrąciła mnie z równowagi. Życzę ci szczęścia, moje dziecko! — rzekła
ciocia Stefcia, obejmując siostrzenicę.

Linda wyprowadziła matkę, która starannie schowała banknoty, pozostawione przez Ralfa. Gdy odeszły, ciocia Stefcia osunęła się bezsilnie na fotel i z wahaniem spojrzała na młodego człowieka.

— Wielki Boże! Obawiam się, czy Linda będzie szczęśliwa. Taka
ogromna różnica wieku...

Ralf ściągnął pogardliwie kąciki ust.

— Niech się ciocia nie martwi. Linda znajdzie w swym małżeństwie to,
czego szuka, będzie żyła w bogactwie i zbytku. Wszystko inne nie odgrywa
dla niej roli. Ja wątpię jedynie, czyjej przyszły mąż będzie szczęśliwy.

— Czy widziałeś już pana Wartega? — spytała ciocia Stefcia.

— Tak. Przyjechaliśmy z dworca jego samochodem. Jego córka
także była z nami.

41


— Jego córka? Przyjechała z wami?

— Tak, i mam ważenie, że w tej całej sprawie ona jedna jest
naprawdę pokrzywdzona. Ciociu Stefciu, chciałbym właśnie pomówić
z ciocią o tej dziewczynie.

— Co takiego, Ralfie? — spytała ciocia Stefcia.

— Droga cioteczko, przed chwilą dopiero poznałem cię dokładnie
i oceniłem należycie twoje zacne, poczciwe serce. Dlatego chciałbym,
abyś zajęła się pewną nieszczęśliwą, smutną istotą.

— Kogo masz na myśli, Ralfie?

— Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Ale...

— Bez „ale", ciociu. Ta obietnica wystarcza mi w zupełności. Może
się zresztą mylę, może panna Warteg nie potrzebuje nikogo. Mam
jednak wrażenie, że tak nie jest. I jeszcze jedno... Nasza rozmowa musi
pozostać tajemnicą.

— Naturalnie, nie jestem przecież gadułą, Ralfie.
Młody człowiek powstał od stołu.

Ralf pożegnał się serdecznie i wyszedł. Ciocia Stefcia w zamyśleniu spoglądała przed siebie. W głowie czuła zamęt. Wstrząsnęła nią wiadomość, że jej siostra wyparła matkę Ralfa z serca jej męża, że zatruła jej życie i stała się przyczyną przedwczesnej śmierci nieszczęśliwej kobiety. Teraz, gdy była sama, rozważała tę sprawę i nie mogła się uspokoić. Minęło dużo czasu, zanim zdołała skupić myśli.

* *

*

42


Następnego dnia Ralf Hansen miał do załatwienia mnóstwo spraw. Jego wuj udzielił mu pełnomocnictwa, gdyż był pewny, że młody człowiek załatwi wszystko dobrze i sumiennie.

Ralf spodziewał się, że może spotka lub zobaczy z daleka Robertę. Niestety, dopiero w kilka dni później uśmiechnęło się do Ralfa szczęście. Przechodząc w pobliżu pięknej willi, położonej nad brzegiem rzeki, ujrzał z dala wysmukłą postać dziewczęcą. Była to Roberta Warteg, która przechadzała się po ogrodzie, otaczającym willę.

Była bez kapelusza i Ralf teraz dopiero zobaczył jej lśniące złote włosy, stanowiące uroczy kontrast z brązowymi oczami, ciemnymi brwiami i długimi rzęsami.

Ralf, patrząc na nią, doznał uczucia, że serce jego przestało bić. Teraz dopiero uświadomił sobie, że tęsknił za nią.

Berti nie widziała go. Przechadzała się z wolna ze spuszczoną głową, a na twarzy jej malował się wyraz bezbrzeżnego smutku. Postać jej wydawała się złamana, przytłoczoną bólem, toteż Ralf w pierwszej chwili nie śmiał się odezwać. Potem jednak zdjęła go obawa, że taka okazja nie nadarzy się po raz drugi, więc zbliżył się do ogrodzenia, zdjął kapelusz i zawołał półgłosem:

— Czy mogę przywitać się z panią?

Berti ocknęła się z bolesnej zadumy i podniosła oczy. Policzki jej zalał ciemny rumieniec.

— Ach, to pan!

— Przepraszam, jeżeli przeszkodziłem pani. Nie mogłem jednak
przejść, nie powiedziawszy pani „dzień dobry".

Zbliżyła się do niego i rzekła z uśmiechem:

— Bo też byłoby to bardzo nieładnie z pańskiej strony.
Jego szare oczy zalśniły żywym blaskiem.

— Więc gdy pani powiedziała mi przy rozstaniu „do widzenia",
myślała to pani na serio?

— Tak cieszę się, że widzę pana.

— Doprawdy? To prześciga moje najśmielsze nadzieje. Obawiałem
się, że mnie pani wciągnie do rubryki: „Natrętni znajomi".

— Czemu pan tak sądził?

— Bo mimo wszystko, osoba moja pozostaje w pewnym związku
z przyszłą macochą pani.

43


Berti boleśnie zmarszczyła czoło, po czym ze smutkiem i powagą spojrzała na Ralfa.

— Niech pan nie mówi o tym, staram się nie pamiętać tej
okoliczności. To, co mi pan powiedział podczas naszego pierwszego
spotkania, wystarczyło w zupełności, abym w myśli nie łączyła pana
z pana Rittberg.

Podziękował jej gorącym spojrzeniem.

— Nie mogła pani powiedzieć mi nic przyjemniejszego. Dziękuję
pani!

Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc badawczo na siebie. Potem Berti odezwała się nagle:

Dziewczyna spłonęła rumieńcem i spuściła oczy.

Po chwili oboje przechadzali się po szerokiej, wysypanej żwirem drodze, która ciągnęła się wzdłuż ogrodzenia. Z daleka szumiał Ren... Na nagich gałęziach drzew ukazywały się pierwsze zielone pąki... Ptaki śpiewały, oznajmiając światu, że nadciąga już wiosna.

Przez chwilę panowało milczenie. Ralf nie odrywał zachwyconych oczu od swojej towarzyszki. Wreszcie powiedział:

— Za wielką łaskę.

44


Głos jej załamał się, urwała. Potem opanowała się szybko i rzekła z wahaniem:

Spojrzała mu otwarcie w oczy.

Berti spojrzała z przerażeniem w jego posępną bladą twarz i serdecz­nie współczuła mu.

45


— O Boże, jakie to straszne! Panna Rittberg jest na pewno podobna
do swojej matki.

I ona byłaby zdolna złamać komuś życie! Nie może już wyrządzić krzywdy mojej matce, lecz na pewno postara się odebrać mi serce ojca. Czuję to z bolesną pewnością — zawołała Berti, ogromnie wzburzona.

— Spodziewam się, że się to jej nie uda. Niech pani się jednak strzeże
Lindy. Z takimi kobietami, jak ona i moja macocha, uczciwy człowiek
nie da sobie rady. Gdyby pani potrzebowała pomocy lub opieki — nie
wiem przecież jak się przedstawia położenie pani — wtedy proszę
pamiętać o mnie. Zjawię się na każde wezwanie.

Podała mu rękę.

— Jeszcze dwa dni.

— Naturalnie!

— Pozna pani wkrótce matkę i ciotkę swojej przyszłej macochy.
O pierwszej nie będę mówił, bo pod każdym względem przypomina
Lindę. Za to ciotka Stefcia jest bardzo wartościowym człowiekiem.
Niech się pani nie zraża jej prostym obejściem i drobnymi dziwactwami.
Jest to dobra, zacna kobieta, zupełne przeciwieństwo siostry. Jej można

46


zaufać. Mówiłem z nią o pani i przyrzekła mi, że się panią zajmie. W niej znajdzie pani oddaną przyjaciółkę, nie będzie się pani czuła tak samotna. Jej może pani w zupełności zaufać.

Uśmiechnęła się i spojrzała na niego.

Raz jeszcze pocałował ją w rękę.

Przystanęli w pobliżu furtki ogrodowej. Ralf podążył ku wyjściu. Berti patrzyła w ślad za nim. Śledziła wzrokiem jego wysoką postać i stwierdziła, że chód, postawa i ruchy młodego człowieka znamionują energię i siłę. Gdy doszedł do furtki, odwrócił się zdjął kapelusz i jeszcze raz ukłonił się dziewczynie. Pochyliła głowę; dwie pary oczu zabłysły i wymieniły z sobą wymowne spojrzenie.

Berti, pogrążona w zadumie, poszła do domu i weszła na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się jej pokoje. W jednym z pokoi, położonym na północ, urządziła sobie pracownię malarską. Stał tu sztalugi z rozpoczętym obrazem. Malowała go według starannie wykonanego szkicu, zrobionego podczas pobytu w Brazylii. Przedstawiał on frag­ment werandy koło domu na hacjendzie. Na werandzie oplecionej pnącymi, egzotycznymi roślinami, stał leżak. Spoczywała na nim młoda

47


kobieta, która trzymała wysoko w ramionach różowe, uśmiechnięte dziecko; wydawało się, że podaje dziecko pochylonemu ku niej mężczyź­nie.

Młoda, ciemnowłosa i ciemnooka kobieta, miała wiele podobień­stwa do zmarłej matki Berti, podczas gdy dziecko o złotych kędziorach przypominało dziecięce fotografie jej samej. Najlepiej jednak była wykonana podobizna pochylonego mężczyzny, który wyciągał ręce po dziecko. Był to niezmiernie udany portret ojca Berti. Tak wyglądał wtedy, gdy jeszcze nic nie dzieliło go od córki.

Berti zaczęła malować z wielkim zapałem. Ta praca pochłonęła ją.

Po jakimś czasie wszedł do pracowni ojciec. Z uwagą i widocznym zdumieniem spoglądał na obraz.

— Ty sama namalowałaś to, Berti? — spytał z niedowierzaniem.

— Tak, ojcze. Któż by inny miał to namalować? Zapewne znaj­
dziesz tu wiele usterek.

Gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie, podziwiam cię, moje dziecko. Twój talent ogromnie się
rozwinął. Doskonale uchwyciłaś oczy... Tak, tak, te oczy mówią...

Chciał jeszcze dodać: „Ja nie potrafiłbym tak dobrze wydobyć tego wyrazu", lecz próżność nie pozwoliła mu przyznać się do tego.

W innym wypadku Berti czułaby się szczęśliwa z pochwały ojca, rzuciłaby mu się na szyję i przytuliła się do niego. Dziś jego słowa nie wywarły na niej wrażenia. Odłożyła pędzel i paletę.

— Byłeś bardzo długo na posiedzeniu. Czy znalazłeś właściwe
miejsce dla tego dobrego obrazu, który malowałeś za oceanem

— Tak, sam je wybrałem. Usłyszałem wiele komplementów.

— To mnie bardzo cieszy. Uważają więc, że twój nowy obraz jest
piękny

Spojrzał na córkę i pomyślał, że dawniej Berti przyjęłaby w zupełnie inny sposób tę wiadomość. Przesunął ręką po czole i zaśmiał się.

— Nie wiem, Berti. Właściwie mówiono mi przeważnie komple­
menty na temat mojej pięknej córeczki, którą namalowałem w hama­
ku. W każdym razie oblegano mnie ze wszystkich stron, żebym cię
wreszcie wprowadził w świat. No, to przecież już wkrótce nastąpi.
Pokażę moim znajomym nie tylko moją piękną córkę, ale także i młodą
piękną żonę.

48


Berti spostrzegła na jego twarzy chełpliwy uśmiech. Doznała przy tym niemal fizycznego bólu.

— Nie śpieszy mi się wcale do tego — rzekła spokojnie.

— Ale mnie się śpieszy. Będę się napawał waszą pięknością. Teraz
już nic nie stoi na przeszkodzie ku temu. Matka Lindy przyrzekła mi, że
chętnie będzie twoją damą do towarzystwa dopóki Linda nie zajmie się
tobą.

Na twarzy Berti zastygł wyraz uporu. Aby skierować rozmowę na inne tory rzekła:

— Dziś był tutaj pan Hansen, przyrodni brat panny Rittberg.
Pragnął ci złożyć wizytę. Spacerowałam właśnie po ogrodzie i zamieni­
łam z nim kilka słów. Jutro przyjdzie znowu.

Henryk Warteg obojętnie skinął głową.

— Ho, ho, temu widać pilno, pragnie nawiązać z nami stosunki.
Linda opowiadała mi coś niecoś o nim, a sądząc po jego całym
zachowaniu, nie przypuszczam, żeby bliższa znajomość z nim miała być
miła.

Oczy Berti zabłysły, wargi jej drgnęły. Już otwierała usta, żeby wystąpić w obronie nowego przyjaciela, wpadło jej jednak na myśl, że nie powinna się zdradzać ze swoją przyjaźnią dla Ralfa Hansena. Powiedziała więc tylko:

Usta Berti znowu drgnęły. Zacisnęła mocno wargi. To, co mówiła Linda Rittberg, nie było dla niej miarodajne. Nie wiedziała wprawdzie, że matka Lindy „wspaniałomyślnie przebaczyła" pasierbowi, dlatego, że przyjmowała od niego zapomogę, lecz czuła podświadomie, że ani Linda ani jej matka nie mają powodu wyrażać się nieprzychylnie o Ralfie.

* *

*


49

4 Gdyby życzenia zabijały


Nazajutrz Linda Rittberg z matką przybyły do willi Wartegów, Henryk wysłał po obie panie swój samochód.

Berti nic na to nie mówiła, że ojciec nie zapytał jej wcale, czy pozwoli, aby jego druga żona zamieszkała w przyszłości w domu, który przecież był jej własnością i który kazała wybudować jej matka. Ojcu przysługi­wało prawo pobytu w tym domu. W testamencie jednak nie było, rzecz oczywista, mowy o tym, czy wolno mu sprowadzić drugą żonę. W każdym razie Berti była jedyną właścicielką willi.

Gdy samochód zajechał przed bramę Henryk Warteg, wybiegł z holu, aby powitać panie, Berti pozostała w małym saloniku.

Ojciec wprowadził narzeczoną i jej matkę do holu, gdzie służący pomógł im zdjąć wierzchnie okrycie. Potem wszyscy troje weszli do salonu, gdzie czekała na nich Berti.

Dziewczyna stała dumnie wyprostowana i skinęła chłodno głową, gdy ojciec przedstawił ją pani Joannie Hansen. Ta ostatnia odezwała się zaraz:

— Córka moja wspominała mi już o tym, że będzie miała w przy­
szłości taką milutką i śliczną córeczkę. Nie mogłam się doczekać chwili,
żeby cię nareszcie poznać. Pozwolisz, że będę ci mówiła po imieniu.
Właściwie jestem przecież twoją babunią. Nieco za młoda babunia,
nieprawdaż kochanie?

W tonie jej głosu brzmiała ta sama przymilna natarczywość, którą zawsze okazywała Linda. Toteż Berti odpowiedziała ze spokojem i wielką rezerwę:

— Nie mogę zabronić, aby pani mówiła mi po imieniu. Ja jednak
zamierzam stale nazywać ją „panią".

Pani Joanna udała obojętność, choć czuła, że odniosła porażkę. Rzuciła uśmiechnięte spojrzenie przyszłemu zięciowi, jakby chciała powiedzieć: „Nie przejmuj się, to z czasem minie". Henryk poprzednie­go dnia prosił ją o pobłażliwość dla swej upartej córeczki, która nie chciała mieć macochy.

Przez chwilę rozmawiano. Linda przekomarzała się z narzeczonym, brała niewielki udział w rozmowie. Potem Henryk Warteg wstał i zapytał uprzejmie:

— Czy panie mają ochotę teraz obejrzeć cały dom? Przy tej
sposobności moglibyśmy wybrać pokoje, w których zamieszka Linda.

50


— Naturalnie, drogi Henryku. Idź z Lindą naprzód, a Berti i ja
pójdziemy za wami.

Berti drgnęła, słysząc, jak pani Joanna spieszczą jej imię. Odezwała się grzecznie, lecz bardzo stanowczo:

— Jeżeli pani zamierza mi mówić po imieniu, to proszę pamiętać, że
nazywam się Roberta. Berti — to spieszczenie — tak nazywała mnie
moja zmarła matka, a oprócz niej tylko mojemu ojcu wolno było używać
tego skrótu. Proszę panią bardzo, by mnie pani nie nazywała w ten
sposób.

Słowa te musiała także usłyszeć Linda, a o to właśnie chodziło Berti. Pani Joanna zagryzła wargi. W oczach jej zabłysł przelotny płomyk, który nie pasował do jej słodkiego uśmiechu. Odpowiedziała jednak na pozór spokojnie:

— Masz słuszność, droga Roberto, że nie pozwalasz, aby wszyscy
używali tego spieszczenia. Później, gdy się już przekonasz, jak bardzo cię
kochamy, wtedy pozwolisz na pewno, abyśmy w ten sposób dawały
wyraz naszej miłości.

Berti zatrzymała się na progu, aby przepuścić naprzód, panią Joannę.

— Proszę, niech pani pozwoli — rzekła uprzejmie.

Wszyscy przeszli przez hol i zaczęli wstępować na szerokie marmuro­we schody, by obejrzeć najpierw górne piętra. Matka i córka były bardzo podniecone. Imponował im niezwykły przepych i bogactwo tego domu. Linda wyobrażała już sobie, jakie wspaniałe bale i wieczory będzie tutaj wyprawiała.

Na drugim piętrze znajdował się szereg elegancko urządzonych pokoi gościnnych oraz pracowania Henryka Wartega. Był to wysoki, przestronny pokój, ozdobiony wąską galeryjką. Znajdowało się tu mnóstwo dywanów, kosztownych zasłon, poduszek, cennych dzieł sztuki. Całość wywierała niezwykle pogodne i harmonijne wrażenie.

Matka i córka głośno podziwiały pracownię.

Berti zacisnęła zęby. Wiedziała, że matka własnoręcznie urządzi­ła ten pokój dla ukochanego męża. Każdy przedmiot w pracowni świadczył o jej bezgranicznej miłości. Czy ojciec nie pamiętał już o tym?

Doznała uczucia przejmującego bólu, gdy spojrzała teraz w twarz

4* 57


ojca. Oblicze jego jaśniało szczęściem. Ruchem pełnym miłości otoczył ramieniem kibić narzeczonej.

Nie — zapomniał zupełnie o jej zmarłej matce!

Berti musiała się odwrócić, aby ukryć stłumione łkanie. Wyszła pierwsza z pracowni i na korytarzu czekała na resztę towarzystwa. Na obrazie, jaki stworzyła sobie o ojcu, pojawiła się nowa brzydka plama.

Potem oglądano pokoje na pierwszym piętrze, było ich czternaście. Cztery pokoje zajmował Henryk Warteg, cztery — jego córka. Panie obejrzały je tylko pobieżnie, ponieważ nie nadawały się one dla Lindy. Pozostałych sześć pokoi obejrzano, przy czym Linda i jej matka zachwycały się ich urządzeniem. Linda jednak nie zdecydowała się jeszcze, bo chciała zobaczyć cały dom.

Wszyscy zeszli na parter. Mieściły się tutaj: salon muzyczny, gabinet, wielka sala balowa i mały salonik. Po drugiej stronie położone były pokoje, które niegdyś zajmowała matka Berti. Były to najpiękniejsze apartamenty w całym domu.

Berti z bólem serca słuchała głośnych okrzyków podziwu, które co chwilę wydawały matka i córka. Aczkolwiek słyszały, że są to pokoje, które należały do zmarłej pani domu, to jednak zaglądały do wszystkich kątów, aby się im dokładniej przypatrzeć. Wreszcie pani Joanna podniosła do oczu swoje lorgnon, przystanęła przed portretem pięknej Hiszpanki i oglądała go krytycznym wzrokiem.

Linda natomiast przytuliła się tkliwie do narzeczonego i rzekła z entuzjazmem:

— O, Heniu, muszę zamieszkać w tych pokojach, zostawisz je dla
mnie, dobrze? Są prześliczne i nie potrzeba w nich nic zmieniać.

Berti, słysząc te słowa, poczuła, że jej serce przestaje bić. Pełna lęku, czekała, że ojciec odmówi swej narzeczonej spełnienia tej prośby.

Henryk Warteg widział jednak tylko spojrzenie Lindy, czuł, jak narzeczona tuli się do niego. Był z natury lekkomyślny zapomniał od dawna o przeszłości. Nie był dość subtelnym, aby wyczuć że w tych pokojach przebywa jeszcze duch zmarłej, którą teraz Linda chciała stąd wyrugować.

Zakochany po uszy, pogłaskał rączkę Lindy i spytał z uśmiechem:

52


mamusiu, że są zachwycające? Ty na moim miejscu wybrałabyś także te apartamenty, nieprawdaż?

Pani Joanna odeszła od obrazu pięknej Hiszpanki i odparła:

— Bez wątpienia! To piękne pokoje.

— Dobrze, więc dostaniesz je, aniołku — rzekł z uśmiechem Henryk
Warteg.

Berti zadrżała, jakby ją ktoś uderzył. Z przerażeniem wlepiła oczy w ojca. Po chwili jednak zebrała siły i postanowiła się opanować. Teraz nie wolno jej było okazać słabości, teraz trzeba było działać. Nie pozwoli wypędzić z tych pokoi ducha zmarłej matki. Na szczęście przecież ten dom stanowi jej własność, ona tu jest panią. Tym razem przypomni o tym ojcu, będzie się domagała swoich praw. Starając się zachować spokój, zbliżyła się do Lindy i odezwała się mocnym, dźwięcznym głosem:

— W tych pokojach nie będzie pani mogła zamieszkać, panno
Rittberg. Zapewne nie dosłyszała pani, że to pokoje mojej matki. Nie
zajmie ich nikt obcy. Nie będą się nadawać dla pani.

Linda spojrzała na nią oczyma, w których iskrzyła się jawnie nienawiść. Henryk Warteg spuścił na chwilę wzrok, nie mając odwagi spojrzeć w oczy córki.

Linda i jej matka na pół ze zdumieniem, na pół z oburzeniem patrzyły na Berti, po czym spojrzały pytająco na Henryka Wartega. Zdawały się oczekiwać od niego jakiegoś słowa sprzeciwu — lecz na próżno. Henryk rzucił wzrokiem na córkę, której oczy płonęły gniewem; zobaczył, że stanęła pod portretem swej zmarłej matki, szukając jakby u niej pomocy i opieki. Mimo wszystko zawstydził się głęboko.

Teraz dopiero zaczął sobie zdawać jasno sprawę, że dom należy do Berti, że to ona jest tutaj panią i ma prawo rządzić, a nie on. Zamiast

53


jednak wytłumaczyć wszystko swej narzeczonej, co byłoby najprost­szym i najmądrzejszym rozwiązaniem sprawy, — wzruszył tylko ramionami i siląc się na uśmiech, rzekł:

— Bardzo mi przykro, kochanie, lecz będziesz musiała wybrać sobie
inne pokoje.

Linda i jej matka zamieniły ze sobą oburzone spojrzenie, a ich nienawiść do Berti wzmogła się jeszcze. Linda zwróciła się do narzeczo­nego i powiedziała z nadąsaną minką:

— Ach, kochany Heniu, właśnie te pokoje podobały mi się tak
bardzo. Powinieneś to jakoś wytłumaczyć twojej córce. Przecież to
chyba naturalne, że nowa pani domu, zamieszka w pokojach, które
zajmowała dawna właścicielka. Nie chcę się upierać, lecz Roberta
powinna mi w tym wypadku ustąpić.

Aczkolwiek Berti odwróciła wzrok od ojca i stała teraz blada i drżąca przed portretem swej matki, to jednak Henryk nie śmiał nalegać. Lekko zmieszany odezwał się do Lindy:

— Ach, kochanie, może doprawdy lepiej będzie, gdy Berti zajmie
dla siebie te pokoje, a ty wyszukasz sobie inne. Najlepiej, żebyś
mieszkała na pierwszym piętrze, obok mnie, w pokojach położonych
nad tymi. Są one właściwie zupełnie takie same. A teraz chodźmy stąd,
napijemy się czegoś.

Z tymi słowy podał Lindzie ramię, aby ją wyprowadzić do salo­nu.

— Zdaje się, że w tym domu twoja córka ma więcej do powiedzenia,
niż ty — rzekła Linda, ogromnie urażona.

Wszyscy przeszli do saloniku, gdzie służący podał owoce, ciastka i wino. W chwili, gdy siadano do stołu, oznajmiono, że przyszedł Ralf Hansen. Henryk spojrzał pytająco na Lindę, zanim ta jednak zdążyła się zdecydować, Berti powiedziała spokojnie do lokaja:

— Proszę tu wprowadzić tego pana.

Linda i jej matka zamieniły ironiczne spojrzenia:

Pani Joanna zapanowała nad sobą.

54


— I, to przecież nie ode mnie zależy. Zresztą, Ralf, bynajmniej nam
nie przeszkadza.

Ralf wszedł po chwili i przywitał się z Henrykiem i Robertą. Zarówno Linda, jak i jej matka podały mu rękę z łaskawym uśmie­chem.

Pan domu skłonił się uprzejmie.

— Miło mi powitać pana...

Ralf wyczuł jednak w jego tonie, że Henryk nie jest mu rad. Zapewne macocha i przyrodnia siostra zdążyły go już przedstawić w niekorzyst­nym świetle.

Przez chwilę rozmawiano o rzeczach błahych. Potem Linda zwróciła się do narzeczonego:

— Ponieważ Roberta nie pozwala mi zamieszkać w pokojach na
parterze, więc chodźmy teraz na górę, żebym mogła wybrać sobie inne
apartamenty.

— Dobrze, kochanie — odparł pan domu, wstając z miejsca.
i — Czy pójdziesz z nami, mamusiu?

— Naturalnie, moje dziecko.

Ralf powinien był właśnie wstać i pożegnać się, lecz przyszło mu na myśl, że teraz będzie mógł pozostać sam na sam z Berti. Toteż nie zwracając uwagi na impertynenckie spojrzenia pani Joanny i jej córki, pozostał w saloniku. Gdy za Henrykiem i za obiema paniami zamknęły się drzwi, młody człowiek rzekł ze śmiechem do dziewczyny:

— Wobec tego, pozostanę tak długo, póki nie odejdą inni goście.

55


Chyba, że ojciec pani przedtem mnie wyprosi... Czy było bardzo nieprzyjemnie? Pani wygląda znowu tak blado i smutno.

— Jestem zmęczona — odparła dziewczyna.

— Rozumiem, dręczono panią. Mam wrażenie, że pani stoczyła
jakąś walkę z Lindą. Słyszałem, że nie pozwoliła jej pani mieszkać
w jakichś pokojach, nie dziwiłbym się, gdyby domagała się pani
własnych apartamentów.

Spojrzała na niego ze smutkiem.

Ralf słuchał z płonącymi oczyma, potem zaś zaśmiał się ironicznie:

— Gotów jestem się założyć, że moja przyrodnia siostra nie ma
o tym pojęcia. Inaczej zarówno ona, jak i jej matka, nie byłyby takie
dumne i wyniosłe. Gdy się o tym dowie, dozna wielkiego rozczarowania.
Cieszę się bardzo, że pani posiada nad nią tę przewagę, bo lękałem się, że
Lindzie uda się to, co udało się jej matce — że postara się wypędzić panią
z domu rodzicielskiego. Dlatego właśnie podałem pani mój adres.
Chciałem, aby się pani w razie potrzeby zwróciła do mnie. Wielkie to dla
mnie uspokojenie, że pani jest prawą właścicielką tego domu. Chwała
Bogu, widzę, że pani posiada dosyć energii i umie sobie radzić.

Oczy Berti zaiskrzyły się gniewnie.

— Nie, nie uda się jej usunąć mnie z domu. Pamięć o mojej matce
doda mi sił i wytrwania. Potrafię bronić swego stanowiska.

— Cieszę się z tego. Teraz mogę już spokojnie wyjechać z Dusseldorfu.

56


Spojrzała na niego z powagą.

— Dla pokrewnych dusz starczy jedna chwila, aby związać je na
wieki — rzekł z uczuciem. — Imię pani jest wyryte na wieki w moim
sercu, od pierwszej chwili, w której ujrzałem panią. Czy mogę mieć
nadzieję, że i pani nie wykreśli mnie z pamięci, gdy stąd wyjadę?

Ręka jej zadrżała w jego dłoni, a oczy zalśniły od łez. Zamiast odpowiedzi, szepnęła cichutko:

— Zaprowadzę pana do pokoju mej matki, pragnę panu pokazać jej
portret. To powinno być wystarczającą odpowiedzią na pańskie zapyta­
nie.

Oboje weszli do pokoju Izabelli. Berti wskazała ręką portret i rzekła:

— Oto moja matka.

Przez długą chwilę nie odrywał wzroku od obrazu. Potem oczy jego spoczęły z kolei na twarzy Berti.

— Jakież to cudowne, uduchowione oblicze — a pani jest bardzo podobna do matki, tylko, że pani sprawia jaśniejsze wrażenie, dzięki swoim złotym włosom. Dziękuję, że pani weszła ze mną do tego pokoju, wiem, że to wielkie wyróżnienie. Odpowiedź, jaką otrzymałem na moje pytanie, napawa mnie wielkim szczęściem, bo, choć znamy się krótko, lecz jesteś mi bardzo droga, panno Roberto. Czy wolno mi to powiedzieć?

Spojrzała na niego w milczeniu, z ogromną powagą.

— Tak, wolno panu. Cieszę się, że tak jest. A teraz powrócimy do
salonu, nie chcę, aby tamci wiedzieli, że byłam z panem w tym pokoju.

Przycisnął wargi do jej dłoni, po czym oboje powrócili do saloni­ku.

Wkrótce potem Henryk Warteg i obie panie zjawili się także. Roberta i Ralf, słysząc, że nadchodzą, rozpoczęli obojętną rozmowę towarzyską. Linda i jej matka w obecności Henryka Wartega rzuciły kilka nieprzychylnych uwag o Ralfie i twierdziły z przekąsem, że jego wizyta przeciąga się zbyt długo, mimo to pan domu uważał za stosowne przeprosić swego gościa.

57


Młody człowiek pozostał rzeczywiście tak długo, dopóki Linda i jej matka nie wstały również, aby się pożegnać. Henryk Warteg odprowa­dził panie do samochodu i zaproponował, aby Ralf także skorzystał z auta. Ralf w pierwszej chwili chciał odmówić, potem jednak rozmyślił się i przyjął zaproszenie. Gdy samochód ruszył. Linda powiedziała z ironią:

Ralf spytał na pozór obojętnie:

— Czy zamierzasz wyprawić wielką uroczystość?

58


Ralf zacisnął usta, żeby się nie roześmiać.

— Gdybyś wiedziała, co ja wiem — pomyślał, lecz nie powiedział
ani słowa.

Pani Joanna, która dotychczas siedziała w milczeniu, nie mogła się dłużej powstrzymać z wypowiedzeniem tego, co zaprzątało jej myśli.

— Między nami mówiąc, Lindo, oburzyło mnie bardzo postępowa­
nie Roberty. Nie pozwoliła ci zamieszkać w pokojach, które sobie
wybrałaś. Nie rozumiem zupełnie zachowania Henryka, mógł przecież
powiedzieć jej kilka słów i wpłynąć na nią.

Linda wzruszyła ramionami.

Linda spojrzała pytająco na matkę. Nie zwracała uwagi na Ralfa, który z pozorną uwagą patrzył przez okna i zdawał się wcale nie słuchań tej rozmowy.

— Co masz na myśli, mamo? Czy masz już jakąś propozycję?

— Naturalnie! Chciałabym w przyszłości podziękować Ralfowi za
pomoc i nic nie przyjmować od niego. Henryk obiecał mi także, że nie
będą potrzebowała wegetować w tych skromnych warunkach. Wspomi­
nał, żebym sobie poszukała mieszkania w pobliżu was. Ale właściwie to
niepotrzebne. Widziałam, że w willi jest na drugim piętrze cały szereg
gościnnych pokoi, których się rzadko używa. Dwa pokoje dla gości, to
zupełnie dosyć. Pozostałe można by urządzić dla mnie, a wtedy nie
miałabym potrzeby prowadzić oddzielnego gospodarstwa. Mogłabyś
więc, tytułem odszkodowania, uprosić Henryka, żeby mi odstąpił pokoje
na drugim piętrze. Przecież w tym wielkim domu jest masa miejsca.

Linda przez chwilę wahała się z odpowiedzią.

— Nie wiem, czy mogę to zaproponować Henrykowi — rzekła
niepewnym głosem.

Pani Joanna poruszyła się energicznie na swoim miejscu:

— Czemu nie? Ale jeżeli ty sama nie chcesz, to ja przy sposobności
pomówię o tym z Henrykiem.

59


— Tak, zrób to, mamusiu — zgodziła się Linda.

Ralf nie stracił ani słowa z tej rozmowy. Nagłym ruchem ocknął się niby z tej pozornej zadumy.

— Chciałbym tutaj wysiąść — powiedział i dał znak szoferowi.
Samochód zatrzymał się, Ralf pożegnał obie panie.

— Proszę serdecznie pozdrowić ciocię Stefcię — rzekł, zamykając
drzwiczki samochodu.

Z ironicznym uśmiechem spoglądał na oddalające się auto. Po chwili pani Joanna zagaiła znowu.

— Doprawdy, Lindo, jestem zupełnie zelektryzowana wizytą
w domu twego narzeczonego. Będzie ci tam cudownie, uczyniłaś
doskonały wybór. Jedyny cień — to twoja pasierbica. Nie pozwól,
żeby się wtrącała do ciebie i postaraj się, żeby straciła swój wpływ
na ojca.

Linda wzruszyła ramionami.

— Droga mamo, nauczyłam się przecież od ciebie, jak usuwa się ze
swego otoczenia niepożądane osoby. Ralf był przecież z całą pewnością
silniejszym przeciwnikiem niż Roberta. Ona jest kapryśnym, upartym
stworzeniem, aleja dam sobie z nią radę. Może byłoby najlepiej, żeby ją
prędko wydać za mąż. Ponieważ ojciec da jej zapewne duży posag, więc
nie będzie to trudna sprawa.

Pani Joanna pokiwała głową.

— Tak, wtedy pozbyłabyś się jej od razu. Ale — zanim Henryk
zechce jej dać zbyt wielki posag — postaraj się, żeby zabezpieczył przede
wszystkim twoją przyszłość.

Linda obróciła się szybko do matki.

Wargi Lindy drgnęły. Powiedziała jednak prędko:

— Ma się rozumieć, mamo. A kiedy chcesz porozmawiać z Henry­
kiem w sprawie testamentu.

— Jeszcze nie teraz. Najpierw musisz zostać panią Warteg. Wtedy

60


dopiero zacznę enegicznie nalegać, aby Henryk sporządził testament na twoją korzyść.

Wkrótce potem samochód zatrzymał się przed domem, a obie panie wysiadły.

Ciocia Stefcia czekała już na nie, a oczy jej błyszczały radośnie.

— No, jakże było, jakże było? Opowiadajcie, moje drogie! W duchu
przeżywałam z wami każdą chwilę. Wyobrażam sobie, jak pięknie musi
być w domu, gdzie w przyszłości zamieszka Linda.

Linda ze śmiechem porwała ciotkę w pół i zaczęła z nią tańczyć z radości.

Skromna z natury ciocia Stefcia nie odczuła w tych słowach nic poniżającego.

— Wyobraź sobie, Stefciu, że złożył wizytę państwu Warteg. Nagle
i niespodziewanie przypomniał sobie o pokrewieństwie z nami.

Ciocia Stefcia z wyrzutem spojrzała na siostrę.

61


Ciocia Stefcia przypomniała sobie, co Ralf opowiadał jej o Robercie Warteg. Była pewna, że Ralf tylko z jej powodu udał się do willi Wartegów. Nie wyjawiła jednak ani słowa, bo nigdy nie zdradzała cudzych tajemnic.

Głaskała swoją kotkę, myśląc przy tym:

— Tak, moja Minko, my obie wiemy, dlaczego Ralf tam poszedł.
Po chwili skierowała rozmowę na inne tory:

— Przestańmy wreszcie mówić o Ralfie, opowiedzcie mi lepiej, jak
wam się podobało w willi Wartega.

Obie panie zaczęły znowu opowiadać o przebiegu wizyty. Nie zataiły, że Roberta nie pozwoliła, aby Linda zajęła pokoje, w których dawniej mieszkała jej matka. Ciocia Stefcia nie wypowiedziała się w tej sprawie, oświadczyła jedynie, że pragnęłaby bardzo poznać tę Robertę.

* *

*

Życzenie jej spełniło się już nazajutrz. Warteg poprzedniego wieczo­ru zawiadomił matkę i córkę, że następnego przedpołudnia odwiedzi z Robertą obie panie.

Linda zalotnie przekomarzała się z narzeczonym i z nadąsaną minką czyniła mu wyrzuty, że nie chciał jej oddać pokoi, które się jej najbardziej podobały. Potem szepnęła do niego:

— Henrysiu, kochany Henrysiu — a teraz mam inną prośbę. Mama

62


chciałaby zamieszkać z nami, aleja nie chcę... Widzisz, dla mnie to już wielka ofiara, że muszę przebywać pod jednym dachem z Berti. Najchętniej mieszkałabym z tobą sama. Przyciągnął ją namiętnie ku sobie.

— Ją z tobą także, słodka moja.

— Ach, to byłoby pięknie, cudownie! Co do Roberty, to mieszka
ona z tobą i nie można jej usunąć przed zamążpójściem. Spodziewam się,
że wkrótce wyjdzie za mąż. Ale nie zgodzę się, żeby i matka zamieszkała
z nami. Nie mogę jej tego powiedzieć, bo sprawiłabym jej przykrość,
powinnam nawet poprosić ciebie o to. Ale ty odmówisz, dobrze,
Henrysiu? Mama może przecież gdzieś w pobliżu wynająć sobie
mieszkanie.

Ta prośba była zupełnie po myśli Henryka. Przede wszystkim nie miał ochoty przebywać ciągle z teściową, po wtóre zaś wiedział, że Berti jest panią domu i nie można od niej wymagać, aby przyjęła u siebie panią Hansen. Odezwał się więc tkliwie do Lindy:

— Zrobię tak, jak sobie życzysz.

Gdy Linda później w obecności matki poruszyła tę sprawę i wspom­niała, że matka pragnie zamieszkać w gościnnych pokojach, Henryk Warteg wystąpił energicznie przeciw temu projektowi.

— Nie, droga mamo, o tym nie może być mowy. Na drugim pię­
trze nie będzie mama miała spokoju, bo tam jest przecież moja pracow­
nia. Poza tym znajdują się tam również pokoje dla służby, nie zgo­
dzę się, żeby mama mieszkała obok służących. Proponuję, żeby ma­
ma wynajęła gdzieś w pobliżu nas jakieś ładne mieszkanko. Przyjmie
mama jedną służącą i będzie mama miała swoje wygody. Możemy się
często nawzajem odwiedzać i wszystko będzie w najlepszym porząd­
ku.

Dzięki temu, że Linda go przygotowała, przemawiał z wielką stanowczością, to też pani Joanna nie mogła sprzeciwić się jego woli. Była z tego bardzo niezadowolona, nie przeczuwała jednak, iż córka intrygowała przeciwko niej.

Gdy Henryk odszedł, Linda rzekła do matki:

— Przykro mi bardzo, że Henryk się nie zgadza. Poczekajmy
jednak, mamo, aż Roberta wyjdzie za mąż. Gdy jej nie będzie, spróbuję
raz jeszcze szczęścia.

63


Nazajutrz przed obiadem panie oczekiwały nadejścia Wartega i Roberty. Ciocia była w głębi duszy bardzo zdenerwowana, choć nie okazywała tego. Zawiązała swojej Mince różową kokardę, aby mogła godnie wystąpić wobec gości.

Gdy ojciec i córka nadeszli, wprowadzono ich do małej bawialni, gdzie siedziała także już ciocia Stefcia w swojej najlepszej czarnej, jedwabnej sukni. Na kolanach jej spoczywała Minka.

Gdy pani Joanna przedstawiła jej Robertę, zepchnęła kota z kolan i podała młodej dziewczynie rękę. W sercu cioci Stefci od razu zbudziła się życzliwość dla ślicznej panienki o smutnych oczach. Poza tym Ralf Hansen wyraził się o niej bardzo dobrze. Obie kobiety poczuła dla siebie wzajemną sympatię. Gdy Roberta potem wzięła na rękę kotkę, która spokojnie pozwalała się głaskać i pieścić — ciocia Stefcia nabrała przekonania, że Berti jest dobrym człowiekiem.

— Jaką pani ma wspaniałą kotkę — rzekła Berti z zachwytem.
Oczy staruszki zabłysły.

— Z wielką chęcią! Będzie to wielki zaszczyt dla mnie i dla Minki.
Berti zamyśliła się. Miała teraz okazję, żeby zbliżyć się do cioci

Stefci. Postanowiła skorzystać z okazji.

— Musiałaby pani odwiedzić mnie kilka razy i przywieźć ze sobą
Minkę. Czy możemy już ustalić dzień? Może pojutrze po obiedzie? Czy
ma pani czas?

— Ach, ja zawsze mam czas — odparła ze śmiechem ciocia Stefcia.

— Dobrze, w takim razie pozwolę sobie przysłać pojutrze o trzeciej
mój samochód. Czy ta godzina dogadza pani?

Staruszka z radością skinęła głową i poczęła zapewniać, jak bardzo się z tego cieszy. Wspomniała, że chętnie zobaczy piękną willę, o której siostra i siostrzenica opowiadały jej z takim zachwytem.

Gdy ojciec i córka pożegnali się, pani Joanna odezwała się tonem drwiącym i pełnym urazy:

— No, Stefciu, zdaje się, że wywarłaś dobre wrażenie na Robercie.
Była wyjątkowo łaskawa i uprzejma.


Lecz staruszka nie dała się w tym wypadku przekonać.

— Wiesz przecież, Lindo, że mam słabość do ładnych ludzi
— odpowiedziała.

*

Tymczasem Henryk Warteg powracał z córką do domu. Gdy siedzieli naprzeciw siebie w samochodzie, ujął jej rękę:

— Cieszę się bardzo, że byłaś dziś bardziej uprzejma i ożywiona.
Obrzuciła go dziwnie przenikliwym spojrzeniem.

— Łatwo mi być uprzejmą względem dobrych ludzi. Ciotka panny
Rittberg jest dobrą kobietą — odparła.

— Więc tak szybko przekonałaś się o tym? — spytał z uśmiechem.

— Odczuwam to zazwyczaj na pierwszy rzut oka i wiem, czy mam
przed sobą dobrego czy złego człowieka.

65

5 Gdyby życzenia zabijały


sympatię. Bo zauważyłem, że moja przyszła teściowa wzbudza w tobie równie wrogie uczucia, jak jej córka.

— Tak, wydaje mi się również mało sympatyczną. Mylisz się
jednak, ojcze, twierdząc, że tylko jedna osoba z tej rodziny pozyskała
moje względy. Przyrodni brat panny Rittberg także wzbudził we mnie
sympatię.

Henryk Warteg spojrzał ze zdumieniem na córkę.

Uśmiechnął się do niej jak do człowieka, które mówi niedorzeczno­ści.

— No, zobaczymy w przyszłości, czyj sąd okaże się trafny.

Gdy powrócili do domu, Berti natychmiast zabrała się do malowa­nia. Jej obraz wykazywał duże postępy w pracy. Ojciec codziennie przychodził do pracowni i z coraz większą uwagą przypatrywał się temu dziełu. Coraz jaśniej zdawał sobie sprawę, że córka posiada ową iskrę Bożą, o której on daremnie marzył, która tylko raz jeden w nim zabłysła, kiedy to Izabella dodawała mu natchnienia. W sercu czuł dziwny niepokój: czyżby to było możliwe, że córka prześcignęła go na polu sztuki?

Dziś także wszedł do pracowni i w milczeniu spoglądał na sztalugi. Potem zagadnął jakby od niechcenia:

— Widzę, że chcesz spróbować malować zwierzęta i dlatego zamó­
wiłaś sobie jako modelkę kota cioci Stef ci.

Berti odłożyła pędzel i paletę, po czym odwróciła się do ojca.

— Gdy zobaczyłam Minkę przyszło mi na myśl, że mogłabym ją
umieścić na swoim obrazie jako symbol szczęścia domowego. Spójrz

— będzie leżała tutaj, na balustradzie. Chcę nazwać mój obraz:
„Domowe szczęście". Tu na werandzie młoda matka, która promienie­
jąc radością, podaje dziecko mężowi — a tam, na pierwszym planie,
między płomiennymi kwiatami, wygodnie rozciągnięty kot. W głębi

— brazylijski krajobraz. Spodziewam się, że portret Minki uda mi się
lepiej, niż twój i podobizna mojej matki.

66


Słuchał jej słów z dziwnym uczuciem. W duchu widział już ten obraz skończony. Zapytał ochrypłym głosem:

— Czy chcesz mnie zmusić do pochwały, kochana Berti?
Potrząsnęła głową.

— O nie, nie jestem z siebie zadowolona. Twarz mamusi nie wyszła
dosyć żywo, widzę ją niby przez mgłę. Tylko oczy, zdaje się, że oczy się
udały. Twoja głowa również sprawia mi trudności. Nie mogę cię
w pamięci zobaczyć takim, jakim byłeś wówczas. Ciągle wkrada się jakiś
obcy rys — muszę bezustannie patrzeć na szkic, który wtedy wykona­
łam.

Henryk Warteg odetchnął ciężko.

— No, ja ci powiem, że właśnie te dwie głowy wykonałaś prawie po
mistrzowsku. Możesz mi wierzyć, Berti.

Berti malowała z zapałem.

— Przecież tylko tobie mam wszystko do zawdzięczenia, jestem
twoją uczennicą.

W pierwszej chwili ogarnęło go zdumienie, potem na twarzy jego pojawił się uśmiech wielkiej ulgi. Tak, była jego uczennicą, kształciła się pod jego kierunkiem. Jeżeli będzie tworzyła rzeczy dobre i wartościowe, wtedy każdy powie: Jest uczennicą swego ojca. To tylko przysporzy mu sławy.

— Tak, Berti, jak to dobrze, że wcześnie zacząłem cię uczyć. Rzecz
oczywista, że w miarę możności będę ci nadal udzielał wskazówek.
W niektórych drobiazgach brak ci jeszcze techniki. Masz jednak
doskonałe poczucie barw, wszystko wypada u ciebie bardzo harmonij­
nie. Gdy będziesz potrzebować dobrej rady, zwróć się do mnie.

— Dziękuję ci, ojcze.

67


Udzielił jej kilku wskazówek i pokazał, jak należy poprawić ramię dziecka. Potem wyszedł z pracowni. Pogodził się już z myślą, że ma ogromnie utalentowaną córkę.

Berti dziwnym trafem nie wyrobiła sobie zdania o ojcu, jako o malarzu, choć na ogół posiadała wielkie zrozumienie dla sztuki. Pochodziło to stąd, że poznała wszystkie jego obrazy, gdy była jeszcze dzieckiem. Na dole w apartamentach matki wisiały jego trzy najlepsze dzieła, których matka nie pozwoliła sprzedać. Inne obrazy sprzedano, nie widziała ich wcale, nie mogła więc urobić sobie sądu o nich. Tylko na ostatni obraz ojca, przedstawiający ją samą w hamaku, patrzyła świadomymi oczyma artystki. Miała przy tym wrażenie, że nie udał się ojcu. Wtedy jednak uwielbiała jeszcze swego ojca, podziwiała go pod każdym względem. Wierzyła więc święcie w jego talent i chętnie słuchała jego rad.

Jedno było pewne: okazał się naprawdę doskonałym nauczycielem.

* *

*

Ciocia Stefcia przybyła punktualnie do Roberty. Służący chciał odebrać z jej rąk koszyczek, w którym przywiozła kotkę, lecz ona nie zgodziła się na to.

— Nie, nie, proszę zostawić... Ona jest trochę płochliwa — powie­
działa, wchodząc do wspaniałego holu.

Z zachwytem rozglądała się wokoło, gdy nagłe na szerokich marmurowych schodach ukazała się smukła, biała postać. Była to Roberta, która wybiegła na powitanie swego gościa.

Ciocia Stefcia z podziwem spoglądała na otaczający ją przepych. Roberta jednak szybko zaprowadziła ją do swojej pracowni. Ciocia Stefcia rozglądała się rozpromieniona po wielkim, jasnym pokoju.

— Jak tu pięknie! Więc tutaj pani będzie malowała moją Minkę?

— Tak! Proszę niech pani spocznie. Pokażę pani mój obraz
i wytłumaczę pani, gdzie mam zamiar umieścić Minkę.

Ciocia Stefcia spojrzała na niewykończony obraz.

— Ach Boże! To przecież ojciec pani! Wygląda tak, jakby miał za
chwilę przemówić. Jest tutaj znacznie młodszy i taki wesoły, szczęśliwy...

68


— Niech pani wyjmie Minkę z koszyka i weźmie ją na kolana. Tak
jest dobrze. Muszę przede wszystkim zrobić kilka szkiców.

Podczas gdy Berti szkicowała, rozmawiano bardzo mało. Skończyw­szy pierwszy szkic, zabrała się do drugiego, który wykonała w kolorach. Potem pokazała oba szkice ciotce Stefci.

Staruszka nie posiadała się ze zdumienia. Na jednym ze szkiców była nie tylko Minka, ale i sama ciocia Stefcia. Była narysowana kilkoma niedbałymi kreskami, a jednak ogromnie podobna.

— Dobry Boże, przecież pani mnie także wymalowała! I jak dobrze,
jakbym patrzyła do lustra! Jak pani to szybko robi! Ach, mój ty Boże, że
też pani chciało się rysować taką brzydką starą babę, jak ja! Nigdy mi się
nie śniło, że mnie ktoś zechce malować. Jest przecież tyle piękniejszych
twarzy!

— Ale jest mało twarzy równie charakterystycznych!
Ciocia Stefcia zaśmiała się.

Berti w porywie uczucia pocałowała staruszkę w rękę.

— Droga, kochana pani! Kto ma taką miłą, poczciwą twarz, ten nie
może być brzydkim.

Ciocia Stefcia zarumieniła się jak młoda dziewczyna.

— Od wielu lat... Wtedy czułam się bardzo samotna i wzięłam sobie
tę kotkę. Najchętniej byłabym przygarnęła jakieś dziecko, lecz moja
siostra nie dopuściła do tego. Po mojej śmierci ona odziedziczy tych
kilka tysięcy marek, które posiadam. Później siostra zamieszkała
U mnie. Linda otrzymała posadę, najpierw w Wiesbadenie, potem
w Brazylii. Miałam znowu kogoś, o kogo mogłam dbać. Teraz jest
gwarno w moim małym mieszkanku, wkrótce jednak będę znowu
Niima.

— Czy będę mogła wtedy odwiedzać panią? — spytała Berti.

69


— Doprawdy? Pani przyszłaby do mnie? Do takiej prostej, starej
kobiety? — pytała ciocia Stefcia rozrzewniona.

— Bardzo chętnie, jeżeli pani pozwoli.

— Jakże pani może pytać o to. Pozwolę, będę się cieszyła tą myślą.
Ralf Hansen obiecał mi także, że mnie odwiedzi.

Oczy obu kobiet zatonęły w sobie, zdawało się że pragną się przejrzeć na wylot. Potem Berti odezwała się półgłosem:

— Ralf Hansen jest o pani bardzo wysokiego mniemania, mówił mi
o tym.

Ciocia Stefcia odetchnęła z ulgą.

— Ale później pogodził się ze swoim ojcem?

— Tak, na łożu śmierci. Ojciec kazał go przywołać i prosił go o prze­
baczenie. Prosił także, żeby pogodził się z macochą i przyrodnią siostrą,
żeby im zapomniał krzywdę i zajął się nimi. Wtedy Ralf zaofiarował
Joasi połowę swoich dochodów, uczynił to nie tracąc wielu słów...

— Pomaga swojej macosze?

— Tak, do dnia dzisiejszego. Jego wuj nie wie o tym. Ten nienawidzi
mojej siostry, niestety, ma słuszne powody do tego. Tak, Ralf jest
dobrym, wspaniałomyślnym człowiekiem. Lubię go bardzo i cieszę się,
gdy mogę mu wyświadczyć drobną przysługę.

Berti zamyśliła się, a oczy jej zapłonęły gorącym blaskiem. Potem zerwała się.

— Czy mogę jeszcze trochę popracować, droga pani?

— Bardzo chętnie, ale proszę mnie nie nazywać panią. Wszyscy
nazywają mnie ciocią Stefcia.

Dziękuję za pozwolenie, będę więc nazywać cię ciocią Stefcia. Proszę mi jednak także mówić po imieniu.

70


— Bardzo chętnie, kochana Roberto.

Berti znowu malowała z zapałem. Ciocia Stefcia mogła się spokojnie wpatrywać w piękną twarz dziewczyny. Gdy Berti wreszcie skończyła swoją pracę i z zadowoleniem odetchnęła, ciocia Stefcia zebrała się na odwagę.

— Chciałam ci tylko powiedzieć, że mi jest bardzo przykro, gdy
patrzę na twoje smutne oczy. Aczkolwiek Linda jest moją siostrzenicą
i kocham bardzo ją i jej matkę, to jednak rozumiem, drogie dziecko, że
się smucisz, bo dostajesz tak młodą macochę. Ralf wspominał mi, że
potrzeba ci człowieka, do którego miałabyś zaufanie, który by dodawał
ci otuchy. Ralf uważa, że ja mogłabym stać się twoją powiernicą; jeżeli
tak jest rzeczywiście, to chciałabym, żebyś mi powierzała swoje troski,
zwłaszcza, że jestem bardzo dyskretną. Nie wiem, czy potrafię cię
pocieszyć, pragnę jednak spróbować, a może mi się uda.

Berti znowu pocałowała ją w rękę.

— Czuję, że jesteś dobra i szlachetna, droga ciociu Stefciu. Jakże
miłą jest mi ta myśl, że będę mogła szczerze wypowiedzieć się przed tobą.
Kochałam bezgranicznie moją matkę. Nawet, gdyby mój ojciec dał jej
najlepszą, najzacniejszą następczynię — to i wtedy nie mogłabym tego
zrozumieć i przeboleć. Ale ta kobieta, którą zamierza poślubić — przy­
kro mi, że muszę ci powiedzieć — nie jest warta, żeby jej rozwiązać
rzemyki u obuwia.

Ciocia Stefcia z westchnieniem pogłaskała rękę dziewczyny.

— Moje drogie, biedne dziecko — rozumiem cię dobrze. Nie bierz
sobie tego jednak tak do serca. Pan Bóg kieruje losami ludzi. On jeden
wie, dlaczego twój ojciec bierze sobie tak młodą żonę. Ja uważam ten
/wiązek za niewłaściwy. Nie mówiąc już o innych względach, twierdzę
stanowczo, że w małżeństwie niedobra jest tak wielka różnica wieku.
Trzeba się jednak pogodzić z losem, skoro nie można tego zmienić.
Trzeba dobrze czynić ludziom i nie rozpaczać. Świata nikt nie zmieni.
Wierzę w to święcie, a ta wiara pomogła mi znieść najcięższe rzeczy
w życiu.

Berti przycisnęła rękę do serca.

71


— Od czasu, gdy ojciec się zaręczył, mam wrażenie, że nie potrafię
już być dobra. Może pogniewasz się na mnie ciociu, gdy ci powiem, że
nigdy nigdy nie zbliżę się do panny Rittberg. Pozostanie ona dla mnie
obcą, będzie zawsze tym intruzem który wdarł się do naszej rodziny, aby
wyzuć z praw moją zmarłą matkę.

Ciocia Stefcia, zatroskana, potrząsnęła głową.

Tak się też stało. Ciocia Stefcia rozkoszowała się miłą godzinką przy herbacie. Potem Berti pokazała jej całą willę, a wreszcie zaprowadziła gościa do apartamentów zmarłej matki.

Staruszka stała w milczeniu przed portretem pięknej Hiszpanki, potem zaś odetchnęła głęboko i rzekła:

72


Ciocia Stefcia ujęła jej ręce.

— Kto wie, może już wkrótce zacznie żałować tego kroku, a wtedy będzie szukał pociechy u ciebie. Wówczas zniknie to wszystko, co was obecnie dzieli.

Zbliżał się dzień ślubu. Berti, myśląc o tej chwili, doznawała różnorodnych uczuć. Z jednej strony ogarniał ją lęk, jak się ułożą stosunki, gdy Linda zamieszka w ich domu, z drugiej strony cieszyła się, że zobaczy znowu Ralfa Hansena. Ojciec napomknął jej raz o tym, że panna Joanna również chciała zamieszkać z nimi, lecz on nie zgodził się na to.

— Miałeś rację, ojcze — odparła na to Berti — nie zgodziłabym się, żeby pani Hansen zamieszkała z nami. Panna Rittberg będzie twoją żoną, więc musi przebywać razem z tobą, jeżeli jednak chodzi o jej matkę, to nie widzę konieczności.

Henryk Warteg wysłuchał tego w milczeniu. Żałował teraz w głębi ducha, że nigdy nie starał się nakłonić pierwszej żony, aby zmieniła treść swego testamentu. Teraz dopiero zaczął odczuwać, że dzięki temu testamentowi stał się zależny od córki. Dotychczas nie odczuwał tego, bo jemu samemu nie zbywało przecież na niczym, teraz jednak musiał troszczyć się o potrzeby swej przyszłej żony, a także i teściowej.

Dawało mu się to dotkliwie we znaki. Byłby chętnie obsypywał narzeczoną kosztownymi prezentami, a musiał się liczyć z groszem i żyć oszczędnie. Ciągle liczył i zestawiał rachunki, co mu wcale nie dogadza­ło. Do tej pory nie troszczył się o nic.

Nie przeczuwał wcale, jak bardzo będzie musiał oszczędzać, gdy się już ożeni. Linda zamierzała pełnymi garściami wydawać pieniądze, o czym Henryk nie miał pojęcia. Na razie Linda udawała skromną, zakochaną dziewczynę, która nie dba o zbytek.

Poza tym przybył mu jeszcze jeden wydatek. Pani Joanna twierdziła, że cierpi po ostatniej chorobie na nieżyt gardła i musi pojechać na kurację do Wiesbadenu. Henryk Warteg starał się więc zdobyć środki na tę kosztowną podróż. Postanowił, że skróci swoją podróż poślubną z Lindą.

73


Młoda para zamierzała po ślubie wyjechać do Szwajcarii. Linda chciała tam zostać przez całe lato. Henryk oświadczył jednak nagle, że musi już w początkach czerwca być w domu, bo chce wykończyć swój nowy obraz na wystawę.

Gdyby Warteg nie kochał tak ślepo Lindy, to byłby już dawno zrozumiał, że popełnia szaleństwo, żeniąc się z tak młodą dziewczyną. Pożądał jej jednak gorąco i nie mógł się doczekać dnia ślubu. Linda potrafiła użyć wszelkich środków, aby podsycić jego namiętność, rozpłomienić jego uczucie.

Ona także niecierpliwie wyczekiwała dnia ślubu, nie dlatego, że była zakochana, lecz dlatego, że pragnęła zająć w domu Wartega upragnione stanowisko. Doznawała rozczarowania, że Henryk nie przynosi jej kosztownych podarunków. Zapłacił wprawdzie za jej elegancką wypra­wę i za mieszkanie teściowej, lecz nie obdarzył jej cennymi klejnotami, czego się spodziewała. Kiedyś napomknęła o tym matce, która jej odpowiedziała:

— Pozostała na pewno wspaniała biżuteria po pierwszej żonie
Henryka. Na portrecie nosi kosztowne perły i przepyszny diadem.
Dostaniesz to wszystko, gdy będziesz już jego żoną. Na razie nie ma
odwagi podarować ci tych klejnotów, bo się obawia, że Roberta urządzi
mu scenę. Bądź mądra a otrzymasz na pewno tę biżuterię.

Linda zauważyła, że jej przyszła pasierbica nigdy nie stroi się w klejnoty, poza jednym pięknym piercionkiem, ozdobionym brylantem i perłą. Była przekonana, że Henryk odda jej biżuterię. Gdyby nie uczynił tego w dniu ślubu, to poprosi go o to po powrocie z podróży poślubnej. Wtedy można będzie także poruszyć sprawę testamentu.

Berti dowiedziała się z ulgą, że pani Joanna wyjeżdża do Wiesbadenu. Zamiast niej miała się do willi wprowadzić ciocia Stefcia, aby podczas nieobecności nowożeńców dotrzymywać towarzystwa osamotnionej dziewczynie. Berti nie cierpiała pani Joanny, zwłaszcza, gdy dowiedziała się, że wyrządziła tak wielką krzywdę matce Ralfa. Zdawało się jej, że oczy pani Hansen mają wyraz dziwnego okrucieństwa. Gdy patrzyła na nią wstrząsał nią zimny dreszcz. Nieraz też myślała:

— Ta kobieta ma zbrodnicze oczy.

Potem jednak potępiała się w duszy za takie myśli. Uważała, że antypatia do tych dwóch kobiet popchnęła ją za daleko.

74


— Posuwam się za daleko w mojej antypatii i widzę rzeczy
nieistniejące — mówiła do siebie.

* *

W przeddzień ślubu przyjechał Ralf Hansen, i natychmiast po przyjeździe udał się do willi Wartegów. Berti wyszła mu na spotkanie. Była bardzo blada i podniecona, oczy jej płonęły. Ralf podbiegł do niej, a we wzroku jego odbijała się gorąca tęsknota.

— Ach, nareszcie widzę panią, panno Roberto!

— Tęskniłem za Dusseldorfem, a przy tym miałem wiele pracy.
Wiosna to najgorętszy okres dla rolnika. Za to w godzinach bezczynnoś­
ci ustaliłem wreszcie stopień pokrewieństwa między nami.

— I do jakiego doszedł pan wniosku?

— Że zostanę przyrodnim wujaszkiem pani. Postanowiłem, że
wykorzystam to pokrewieństwo.

— W jaki sposób?

75


— Czy mógłbym zobaczyć ten obraz?

Berti zarumieniła się.

— Teraz jednak muszę pożegnać pana. Mam dziś jeszcze wiele
spraw do załatwienia. Nie przyjęłabym dziś nikogo, dla pana uczyniłam
wyjątek. Wieczorem odbędzie się w naszym domu przedślubna uroczys­
tość, mam więc dużo roboty.

— Czy wesele również odbędzie się w domu państwa?

— Nie, w hotelu. Ponieważ mój ojciec z panną Rittberg wyjeżdżają
już po obiedzie, więc nie chciałam wziąć na siebie zbyt wielu obowiąz­
ków wobec naszych gości. Gdy powrócę z hotelu do domu, zastanę
przynajmniej spokój i ład.

Gdy Ralf wyszedł, Berti podeszła do okna. Ukryta za storami, śledziła wzrokiem jego wysoką, zręczną postać. A gdy spostrzegła, że zatrzymał się przy furtce i raz jeszcze spojrzał w okno, przycisnęła obie dłonie do bijącego serca.

* *

*

W willi Henryka Wartega zebrało się wytworne towarzystwo, aby obchodzić uroczyście wigilię ślubu pana domu. Zaproszono kilka

76


znajomych rodzin, kilku oficerów z żonami. Przybyło również wielu znakomitych kolegów Henryka Wartega, a między innymi ojca chrzest­nego Berti, profesora Goebel.

— Jak długo nie widzieliśmy się już, kochanie?

— Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie mamy, ojcze chrzestny
— rzekła ze łzami w głosie Berti. — Teraz wszystko się zmieniło,
wszystko... — rzekła ze smutkiem dziewczyna.

Profesor opanował się i dziwnym spojrzeniem obrzucił Berti.

— Dziecko drogie, zdaje się, że mogę ci już dziś powierzyć pewną
tajemnicę która dotychczas nie przeszła mi przez usta. Twoja matka
była kobietą, godną najwyższego uwielbienia, pokochałem ją, gdym ją
ujrzał po raz pierwszy. Ona jednak patrzyła tylko na Henryka, więc
musiałem się jej wyrzec... Kochała go bezgranicznie, moja droga Berti,
tylko jego. Ja jednak nie mogłem jej zapomnieć, nie ożeniłem się z inną,
żadna nie mogła mi jej zastąpić. Toteż dziwię się bardzo twemu ojcu. Jak
mógł spojrzeć na inną kobietę... Ta nowa, to przecież nie dla niego.
Henryk popełnia wielkie głupstwo i odpokutuje za to. Czy nie mogłaś
sprzeciwić się temu, kochanie?

Berti była wstrząśnięta do głębi. Palący ból przenikał jej serce. Ze smutkiem odparła:

— Nie, ojcze chrzestny, nie było na to rady.

Na życzenie ojca Berti sama zarządziła w jakim porządku mają siedzieć przy stole zaproszeni goście. Postarała się więc, żeby jej sąsiadem był Ralf Hansen i żeby ciocia Stefcia siedziała w pobliżu.

Po toaście, który wygłosił jeden z kolegów Henryka Wartega, Ralf zwrócił się do ojca Berti.

— Szanowny panie szwagrze, ponieważ należę teraz do rodziny,
więc pragnąłbym, jako przyrodni wujaszek wypić „bruderszaft" z pań­
ską córką. Panna Roberta udzieliła mi już swego zezwolenia.

77


Henryk Warteg, należał do ludzi, którzy się chętnie weselą i odsuwa­ją na bok wszelkie nieprzyjemności. W wesołym towarzystwie czuł się dobrze i był w doskonałym nastroju. Nie widział powodu, dla którego miałby żywić nieprzyjazne uczucia dla Ralfa Hansena. Odpowiedział więc młodemu człowiekowi:

— Kochany szwagrze, najpierw my obydwaj wypijemy ze sobą
i będziemy sobie mówili po imieniu. Potem dopiero przyjdzie kolej na
moją córkę. A więc pijmy! Na zdrowie!

Linda zamieniła z matką drwiące spojrzenie, a potem obrzuciła nienawistnym wzrokiem Ralfa, który zbliżał się do Berti.

Profesor Goebel zauważył ten błysk nienawiści w jej oczach. Popatrzył ze zdumieniem na Lindę i pomyślał sobie:

— Zdaje się, że ta nowa — to kanalia. Henryk jest patentowanym
osłem, który biegnie na oślep, aby szukać guza. Żal mi go, doprawdy...

Ralf tymczasem podszedł do Berti.

— Przypominam pani o przyrzeczeniu, panno Berto. Wypiłem
z ojcem pani i pozwolił mi przejść z panią na „ty".

Trącili się kieliszkami, a Roberta z rumieńcem na twarzy, rzekła:

— A więc mówmy sobie po imieniu, drogi Ralfie.
Wtedy otoczył ramieniem jej smukłą postać.

— A teraz, pocałujemy się, Roberto. Nie dlatego, żebym chciał
podkreślić moje prawa przyrodniego wujaszka, lecz, żeby przypieczę­
tować nasze duchowe pokrewieństwo, mocniejsze od wszelkich wię­
zów.

Zanim mogła mu odpowiedzieć przycisnął usta do jej warg. Nie broniła się, lecz zadrżała w jego objęciu. To go ogromnie wzburzyło. Z niechęcią wypuścił ją z ramion.

Nie przeczuwali, że Linda i jej matka nie spuszczają z nich oka. W ciągu wieczoru matka i córka miały okazję porozmawiać przez chwilę na osobności. Wtedy to Linda odezwała się z ironią:

78


— Gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to może
najlepsze wyjście. Im prędzej pozbędziesz się jej, tym lepiej dla ciebie.
Przede wszystkim jednak trzeba załatwić sprawę testamentu. Najpierw
trzeba zabezpieczyć ciebie, potem dopiero ją. Przecież Ralf zostanie
spadkobiercą, swego wuja, łatwo więc będzie przekonać Henryka, żeby
nie dawał Robercie dużego posagu.

— I ja tak myślę.

Obie kobiety porozumiewawczo spojrzały sobie w oczy. Tego wieczoru Berti przebywała najwięcej w towarzystwie Ralfa i cioci Stefci. Podczas rozmowy Ralf spytał:

Berti pogłaskała ręce staruszki i powiedziała z uśmiechem:

— Wiem dobrze, jaki skarb posiadam w tobie, droga ciociu.
Pomogłaś mi znieść niejedną ciężką godzinę, toteż pokochałam cię
serdecznie.

— Jak ja ciebie, kochana Roberto!

— Tak, kochasz mnie, cioteczko, czuję to i jestem z tego rada.
I dlatego właśnie pragnę, żebyś nazywała mnie „Berti". W twoich ustach
imię „Roberta" brzmi dziwnie sztywno i obco.

Ciocia Stefcia obrzuciła przeciągiem'spojrzeniem twarz dziewczyny.

Staruszka wahała się przez chwilę, gdyż obawiała się trochę siostry. Wiedziała, że pani Joanna rozgniewa się, gdy ułyszy, że Berti pozwoliła się tak nazywać. Potem jednak ciocia Stefcia powiedziała stanowczo:

— Dobrze, kochana Berti, będę cię tak nazywała, bo cię bardzo lubię.

79


Ralf spojrzał z niepokojem na dziewczynę.

— A ja? Czy nie należę do ludzi, którym wolno cię tak nazywać?

— zapytał.

Powoli odwróciła ku niemu twarz. Przez chwilę trwali w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Ciocia Stefcia zauważyła to nieme porozumienie i zdawało się jej, że przeżywa w tej chwili jakiś święty cud. Złożyła ręce, jak do modlitwy i trwała w bezruchu.

Wreszcie usłyszała głębokie westchnienie, ulatujące z ust Berti. Dziewczyna rzekła po chwili:

— szepnął tak cicho, że nawet ciocia Stefcia nie dosłyszała jego słów.
W tej samej chwili zbliżyła się do nich Linda.

— Może nie chłodniej, ale w każdym razie mamy tutaj lepsze
powietrze — odparł Ralf — teraz jednak i tu nie można już oddychać.
Jeżeli chcesz, ciociu Stefciu, to możemy powrócić do salonu.

Linda, niby od niechcenia zastąpiła dziewczynie drogę. Nie chciała, żeby Berti poszła razem z Ralfem i ciotką.

— Co to się stało, że ciocia Stefcia nazywa cię „Berti"? — zapytała
Linda.

— Prosiłam ją o to, panno Rittberg.

— Nawet ją o to prosiłaś? Ciocia Stefcia może być dumna! Ani
mnie, ani mojej matce nie pozwoliłaś na to. Zdaje mi się, że dziś,
w wigilię mego ślubu z twoim ojcem, powinnaś mi ustąpić. Przecież będę
z tobą bliżej spokrewniona, niż ciocia Stefcia.

— Pani się myli, panno Rittberg. Ciocia Stefcia jest mi bliższa niż pani.
Linda zbladła, i popatrzyła z jawną niechęcią na Robertę. Postacią

dziewczyny wstrząsnął dreszcz, gdy poczuła na sobie to spojrzenie. Linda jednak opanowała się natychmiast.

80


Linda wybuchnęła gniewnym śmiechem.

Linda pokonała swoją wściekłość i rzekła na pozór spokojnie:

— Nie mogę się z tobą spierać, Roberto. Dziś jeszcze raz spróbowa­
łam pogodzić siętz tobą. Pragnęłam, aby między nami zapanował
serdeczniejszy stosunek, uczyniłam to jedynie z miłości dla twego ojca.

Berti spojrzała na nią z ogromną powagą.

— Z miłości dla mego ojca? Pani wcale nie kocha mego ojca, panno
Rittberg. Wiem o tym, czuję to.

Wargi Lindy nerwowo drgnęły.

— Nie mówmy o tym, to nie ma sensu.

Roberta przez kilka chwil stała, niby obezwładniona, i tępym wzrokiem spoglądała przed siebie. Nagle obok niej zjawił się Ralf.

— Tak, Berti, lękałem się o ciebie. Czy miałaś jakąś przeprawę
z Lindą? Z jej oczu tryskała nienawiść.


81

6 Gdyby życzenia zabijały


— Wolę to, niż jej udaną łagodność. Wtedy przynajmniej bywa
szczera.

Zanim zdołał jej odpowiedzieć, zbliżył się do nich profesor Goebel.

— Teraz musi mi pan zostawić na chwilę moją chrześniaczkę.
Widuję ją tak rzadko, że muszę korzystać z każdej okazji.

Berta wsunęła rękę pod ramię profesora i weszła z nim do salonu. Tymczasem Linda odszukała swego narzeczonego i udała się z nim do małego saloniku.

— Czy szukałaś mnie, kochanie? — spytał tkliwie.
Otarła łzy z oczu i przytuliła się do niego.

— Tak mi smutno bez ciebie Henrysiu. Doznałam przed chwilą
przykrej porażki. Przez miłość dla ciebie upokorzyłam się raz jeszcze
przed Robertą. Prosiłam ją, żeby zmieniła się w stosunku do mnie, ona
jednak, jak zwykle, nie dała się namówić.

Henryk pociągnął Lindę do zacisznego kącika i objął ją namiętnym ruchem.

Henryk gniewnie zmarszczył czoło. Najchętniej byłby powiedział córce kilka słów, wiedział jednak, że nic u niej nie wskóra. Berti była na ogół rozsądną, dobrą dziewczyną, skoro jednak w grę wchodziła Linda, wtedy nie można było jej przekonać.

* *

*

Nazajutrz odbył się ślub. Berti wydawała się spokojna i opanowana. Gdy nowożeńcy wymknęli się, aby pojechać na dworzec, ojciec ukrad­kiem pożegnał się z Berti.

82


— Do widzenia, dziecko, pilnuj mi domu. Ciocia Stefcia będzie
dobrze strzegła. Mam nadzieję, że podczas mojej nieobecności nabie­
rzesz rozsądku.

— Ja po powrocie także zabiorę się do pracy. Chciałbym wtedy
skończyć mój obraz i posłać go na wystawę razem z twoim. Wzbudzimy
sensację, zobaczysz. A teraz żegnaj, Berti. Do widzenia.

— Do widzenia, ojcze.

Pocałował ją lekko w czoło, lecz myślami bawił przy swojej młodej żonie. Gdy wyszedł z pokoju, Berti podeszła do okna. Wielkimi smutnymi oczyma patrzyła w dal. Przed hotelem stanął właśnie samochód, który miał nowożeńców odwieźć na dworzec. Ujrzała po chwili ojca, wychodzącego ze swoją młodą żoną. Zajęli miejsca w samo­chodzie. Berti cofnęła się w głąb, nie chciała, żeby ją dostrzegli. Zgnębiona, przycisnęła dłonie do serca i zatonęła w smutnej zadumie. Była tak pochłonięta swymi myślami, że nie zauważyła jak Ralf po cichu zbliżył się do niej.

— Czułem, że w tej chwili nie powinnaś być sama. Czy mogę zrobić
coś dla ciebie?

— Nie, dziękuję ci, mój drogi... Było mi źle, ale to już przeszło.

— Moje biedne, biedne dziecko — rzekł ze współczuciem, ujmując
jej ręce.

Berti drżała, jakby wstrząsały nią dreszcze.

6*

83


w ten sposób, jakbym chciał. Całym sercem jednak marzę o chwili, gdy będę już mógł wnieść do twego życia trochę słońca i światła. Czy sądzisz, że mi się to uda?

Spojrzała mu w oczy i spostrzegła w nich wyraz gorącego błagania. Ból, przenikający jej serce, pierzchnął nagle, ustępując miejsca uczuciu niewysłowionego szczęścia, które przepajało całą jej istotę.

Skinęła mu z uśmiechem głową i wsunęła rękę pod jego ramię.

— Musisz mi zostawić jeszcze trochę czasu, drogi Ralfie. Pragnę
uspokoić się, odzyskać równowagę ducha, pragnę, aby zatarło się to
wszystko, co przeżyłam w ostatnich czasach... Wyczujesz przecież, gdy
odnajdę dawny spokój...

— A czy wtedy złożysz w moje ręce swój los?

— Tak, Ralfie. Nie ma na świecie człowieka, który by był mi
droższy od ciebie — odparła z wielką powagą.

Rozpromieniony spojrzał w jej oczy, w których odbiła się jej czysta dusza.

— Dziękuję ci, dziękuję ci, dziękuję ci! wykrztusił zdławionym
głosem.

W tej chwili otworzyły się drzwi, a na progu stanęła pani Joanna. Pomogła córce przebrać się do podróży, a teraz zamierzała właśnie powrócić do sali. Ujrzawszy oboje młodych ludzi, obrzuciła ich przenik­liwym spojrzeniem. Oczy jej zabłysły, udała jednak zupełną obojętność.

Gdy wchodzili do sali, zaczynały się tam właśnie tańce. Ralf i Berti również wzięli udział w zabawie. Nie mówili już o tym co poruszało do

84


głębi ich dusze, lecz oczy obojga jaśniały szczęśliwym blaskiem. Kiedy goście poczęli się rozchodic, pani Joanna pożegnała się także. Ralf zaofiarował się, że odwiezie macochę do domu. Gdy oboje siedzieli naprzeciw siebie w samochodzie, pani Joanna odezwała się łaskawie:

— Cóż Ralfie, mam wrażenie, że Roberta Warteg nie jest ci
obojętna. O ile się nie mylę, polega to na wzajemności. Niegdyś broniłeś
się przeciw małżeństwu twego ojca ze mną, kto wie jednak, czy ten
związek dziś nie wyjdzie ci na dobre. Ja postaram się popierać cię
skutecznie, abyś osiągnął swój cel.

Ralfowi wydało się, że brutalna ręka wdziera się w najświętsze tajniki jego duszy, toteż odparł bardzo chłodno:

— Są to sprawy tak drażliwe, że lepiej ich nie poruszać.

— Pragnę przecież tylko twego dobra.
Ralf odetchnął głęboko.

— Nawet gdyby tak było, nawet gdyby pani wyjątkowo pragnęła
mego dobra — to jednak proszę o więcej delikatności, głównie przez
wzgląd na tę dziewczynę, której imię wymieniła pani w związku z tą
sprawą.

Uśmiechnęła się z ironią.

— Widzę, że jesteś pewny swego, tym lepiej. W każdym razie, życzę
ci szczęścia.

Reszta drogi powrotnej przeszła w milczeniu.

* *

*

Nazajutrz Berti zjadła śniadanie w towarzystwie cioci Stef ci i Minki. Potem obie panie spacerowały przez godzinę w ogrodzie. Wiosna była już w całej pełni, a ciocia Stefcia z rozkoszą wciągała w płuca świeże, balsamiczne powietrze. Wydawało się jej, że przeżywa cudowną bajkę.

Potem Berti zamierzała zabrać się do roboty, lecz zjawił się służący i oznajmił, że przyszedł pan profesor Goebel. Berti przyjęła go w obecności cioci Stefci.

— Dzień dobry, moje panie! — zawołał profesor: Jakże się panie
czują po wczorajszej uroczystości?

— Doskonale, panie profesorze — odparła ciocia Stefcia.

85


Spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Przynajmniej do bractwa malarzy. Czy będę artystką, to dopiero
czas pokaże.

Podążyli do nowo urządzonej pracowni Berti i musieli przy tym przejść przez pokój, gdzie wisiał portret pięknej Hiszpanki. Gdy rzeźbiarz znalazł się w tym dobrze mu znanym pokoju, twarz jego przybrała wyraz wielkiej powagi. Przez chwilę stał w milczeniu przed obrazem, wpatrując się w oblicze kobiety, która była jedyną wielką miłością w jego życiu.

Berti nie przeszkadzała mu. Ciocia Stefcia poszła już naprzód do pracowni. Po chwili profesor z ciężkim westchnieniem odwrócił się od obrazu.

— Ach, Berti, że też taka piękna i dobra kobieta musiała umrzeć!
Ale zmartwychwstała w tobie. Nie rozumiem jednego: jak twój ojciec,
mając wciąż przed oczyma jej żywy portret, mógł spojrzeć na inną
kobietę.

— I ja nie mogłam pojąć tego — odparła Berti z westchnieniem.

— No, no, tylko się nie roztkliwiać, kochanie! Ten obraz jest zresztą
najlepszym dziełem Henryka. A teraz przejdźmy do twojej pracowni.

86


Weszli do przyległego pokoju. Profesor zaczął się z uśmiechem rozglądać wokoło.

— Ho! Ho! Bardzo ładnie! A tu stoją sztalugi... Czy mogę zobaczyć,
co malujesz?

— Tak, ale pod warunkiem, że usłyszę kilka słów uczciwej krytyki.

Profesor ze zdumieniem rzucił okiem na sztalugi. Patrzył długo, potem odstąpił, przysunął sobie zydelek, usiadł i znowu spoglądał na obraz, nie mówiąc ani słowa.

Po długiej chwili milczenia, Berti odezwała się ze smutkiem:

— Tylko ojciec. Nie miałam innych nauczycieli.

— Był dobrym nauczycielem. Tak, Berti, będziesz kiedyś sławna.
Pokaż mi jeszcze inne rzeczy...

Berti przyniosła swoje szkice, które profesor zaczął przeglądać z wielką uwagą.

— Niech się Henryk schowa — mruczał półgłosem — nigdy tego nie
potrafił, nigdy! W twoich pracach jest dusza, tchnie z nich duch twej

87


matki. Teraz z podwójną przyjemnością zabiorę się do twojej główki. Siadaj, Berti! Zabieram się do roboty.

Z wielkim zapałem zaczął szkicować głowę dziewczyny. Rozprawiał przy tym ze zwykłą swobodą, lecz w oczach jego płonął święty blask. Widać było, że model przykuwa jego uwagę.

Gdy skończył, Berti poprosiła, by został na obiedzie. Profesor jednak odmówił:

— Mam pilne zamówienie które muszę skończyć, inaczej zostałbym
z pewnością. Będę jednak przyjeżdżał bardzo często, musisz mi jeszcze
pozować kilka razy. A teraz, żegnaj, kochanie! Do widzenia! Śpieszę się
bardzo, żeby zdążyć na dworzec.

Pożegnał się jeszcze z ciocią Stefcią i wyszedł. Berti patrzyła na niego przez okno. Gdy stanął przy furtce zdjął raz jeszcze swój szeroskrzydły kapelusz i ukłonił się z daleka dziewczynie. Wychodząc, natknął się na Ralfa Hansena, który właśnie otwierał furtkę.

— Dzień doby! O mało pana nie zgniotłem na śmierć! Jakże się pan
czuje po wczorajszej uroczystości!

— Doskonale! A pan, profesorze?

— Świetnie! Właśnie wracam z willi, gdzie szkicowałem główkę
Westalki.

— Z jakiego powodu? Czy pan interesuje się tak bardzo sztuką?
— spytał żartobliwie profesor.

— Zauważyłem jednak, że pan ma bardzo mało wspólnego z tą
„nową żoną". Inaczej nie pokazałbym panu mojej Westalki. Muszę
bowiem wyznać, źe nie mogę znieść tej „nowej".

— Ja również.

— Widzę, że się rozumiemy. A więc, niech pan popatrzy na tę
główkę.

Ralf z zaciekawieniem spojrzał na szkic. - Cudowna! — powiedział po chwili.

88


— Tak, tak! Pan Bóg jest największym artystą. A teraz żegnam
pana! Do widzenia!

Uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. W kilka chwil później Ralf witał się już z Berti i ciocią Stefcią.

Berti poprosiła, żeby został na obiedzie. Potem pokazała mu swój obraz, który podziwiał, dlatego, że to ona go malowała. Przyznawał otwarcie, że ma niewiele zrozumienia dla sztuki.

W ciągu następnych dni Ralf bywał bardzo często w willi Wartegów. Nigdy jednak nie poruszał z Berti takich tematów, których nie mógłby poruszyć w obecności osób trzecich. Mimo to oboje czuli z błogą pewnością, że są nierozerwalnie związani ze sobą, że nadejdzie dzień, gdy będą należeć do siebie. Być może, iż Ralf przed wyjazdem byłby jeszcze powiedział decydujące słowo, lecz musiał wyjechać wcześniej, niż zamierzał. Depesza wezwała go do Neurode. Otrzymał wiadomość, że jego wuj ciężko zachorował.

Majątek Neurode był położony niezwykle malowniczo. Ciągnęły się tu żyzne łąki i pola, w dali wznosiły się góry, porośnięte gęstym lasem. Szeroka rzeka stanowiła naturalną granicę tej pięknej i rozległej posiadłości.

Na stacji czekał już samochód. Szofer z zatroskaną twarzą powitał Ralfa.

— Chwała Bogu, że panicz już przyjechał! Nasz pan wczoraj
wieczorem padł jak martwy w holu. Teraz leży w łóżku i ciągle pyta
o panicza.

Ralf wskoczył do samochodu.

— Jedźcie, ale prędko! — zawołał.

Wreszcie w oddali zarysował się dwór w Neurode. Stał on u podnóża lesistej góry, której szczyt wieńczyła malownicza ruina. Ruina ta stanowiła pozostałość zamczyska Neurode, gdzie dawniej mieszkali hrabiowie Axemberg. Był to niegdyś dumny i bogaty, a dziś zupełnie zubożały ród. Posiadłości ich przeszły w obce ręce, z zamczyska pozostała tylko ruina.

Zaledwie samochód zatrzymał się przed portykiem, gdy Ralf wyskoczył i wbiegł po szerokich kamiennych schodach do pokoju chorego wuja. Po chwili stanął w sypialni, u łoża chorego. Bernard Feldner wyciągnął rękę do siostrzeńca.

89


Mój drogi chłopcze... Chwała Bogu, że już jesteś przy mnie...

— Żałowałem, że nie mam skrzydeł wujaszku! Bardzo się przestra­
szyłem, gdy otrzymałem depeszę! Jak się teraz czujesz?

Chory podniósł na niego jasne oczy. Siwe, gęste włosy okalały jego twarz o szlachetnych rysach.

— Cóż, koniec się zbliża, mój chłopcze. Lekarz musiał mi powie­
dzieć prawdę. Chciałem mieć pewność. Człowiek taki jak ja, nie zamyka
oczu przed drogą, która czeka nas wszystkich. Nie chciałem jednak
umierać samotnie. Cieszę się, że przyjechałeś.

Ralf, wzruszony do głębi usiadł na krześle, stojący przy łóżku.

— Drogi wuju! — zawołał.

— Nie lękaj się, mój chłopcze! Kończy się mój czas na ziemi. Wiem,
że ci to sprawia ból. Lecz mój los dokonał się, wszystkie sprawy
załatwiłem, a gdy zamknę oczy, ty będziesz tutaj panem.

Ralf, wstrząśnięty do głębi, pochylił się nad ręką starca i przycisnął do niej wargi.

- Nie opuszczaj mnie, wujaszku! Chciałbym odwdzięczyć się za wszystko, coś dla mnie uczynił. Nie mogłem ci dotąd okazać mej wdzięczności.

— Dałeś mi wielkie dowody przywiązania, Ralfie. Opromieniłeś
moją samotną starość. Mieszkałeś w tym smutnym domu, gdzie czułem
się tak bardzo osierocony po przedwczesnej stracie ukochanej żony
i córeczki. Teraz śmierć przyjdzie po mnie. Zostaniesz sam, mój
chłopcze. Radzę ci jednak, żebyś nie trwał długo w samotności. Ożeń się
jak najprędzej. Niechaj Bóg błogosławi twoją młodą żonę!

Ralf pochylił się nad chorym i spojrzał na niego płonącymi ocza­mi.

— Wuju, muszę ci się zwierzyć... Serce moje znalazło już tę jedyną,
wybraną, z którą pragnę związać się na wieki. Chciałbym, żebyś ją
poznał...

Na twarzy starca ukazał się znużony uśmiech.

— Niech się dzieje wola Nieba! Wiem, że nie mogłeś wybrać
kobiety, niegodnej ciebie. Błogosławię twoją przyszłą żonę!

Ralf wyciągnął fotografię, którą przed wyjazdem podarowała mu Berti. Chory popatrzył z zadumą na śliczną twarzyczkę dziewczęcą, a potem uśmiechnął się:

90


— Piękna twarz, dumne niewinne oczy! Musisz mi opowiedzieć
o niej. Ale nie teraz... Jestem zmęczony, pragnę zasnąć... Daj mi rękę, ot
tak... Będę ją trzymał, dopóki nie zasnę... Jest taka ciepła, rozgrzewa mi
serce...

— Śpij dobrze, drogi wujaszku!

Chory uśmiechnął się lekko. Uścisnął słabo rękę siostrzeńca, jakby chciał mu w ten sposób podziękować po raz ostatni. Potem zasnął.

Klucznica, pani Lankwitz, która już od wielu lat służyła w Neurode, opowiadała Ralfowi, że wuj jeszcze wczoraj czul się zupełnie dobrze. Kolację zjadł z apetytem i wypił kilka kieliszków wina. Potem chciał zajrzeć jeszcze do obory, lecz w holu zwalił się nagle z nóg. Zawezwano natychmiast lekarza, który obiecał, że wstąpi dziś wieczorem do chorego.

Ralf przebrał się i zszedł na dół, gdzie spotkał lekarza. Powiedział mu on, że ten atak oznacza rychły koniec. Obydwaj mężczyźni udali się do pokoju chorego. Czuwała tam pani Lankwitz.

— Nasz pan wciąż śpi — oznajmiła. — Raz tylko westchnął głęboko
przez sen, ale się nie obudził.

* *

*

Lekarz zbliżył się do łóżka. Potem pochylił się i dotknął ręką powiek chorego. Przyłożył ucho do jego piersi, potem złożył na krzyż ręce śpiącego. Następnie wyprostował się i wzrokiem poszukał Ralfa.

— Zasnął na wieki! Miał spokojną, łagodną śmierć, bez bólu.
Ralf przez długie godziny siedział przy łożu zmarłego. Raz po raz

całował jego zastygłe ręce, patrząc wilgotnymi od łez oczyma na oblicze wuja, na którym malował się błogi spokój i majestat śmierci.

Przypomniał sobie przy tym ów dzień, gdy zwrócił się o pomoc do wuja i znalazł schronienie u niego. Przyszedł wtedy pieszo ze stacji do dworu i stanął przed domem o zachodzie słońca. Był znużony, głodny i pełen rozpaczy. Wuj stał właśnie na ganku. Ralf widział jak na jawie jego wysoką, męską, silną postać. Wówczas włosy jego były zaledwie lekko przyprószone siwizną. Przysłaniał ręką oczy, chroniąc je przed silnym blaskiem słonecznym, a gdy poznał Ralfa, podbiegł mu na

91


spotkanie, jakby był młodzieńcem. Ujął w milczeniu jego ręce i wprowa­dził go do domu.

Wtedy wuj otoczył go ramieniem i powiedział:

— Jeżeli chcesz, to możesz zostać na zawsze u mnie. Matka twoja
była moją jedyną ukochaną siostrą. Umarła przez tę niegodziwą
kobietę. Wyznała mi na łożu śmierci, ile wycierpiała, jak się gryzła.
Zdrada męża złamała jej życie. Oświadczyłem twemu ojcu, że nigdy nie
przestąpię progu jego domu. Tym samym jednak, naraziłem się na
rozłąkę z tobą, a to mnie bardzo bolało. Cieszę się, że zwróciłeś się do
mnie. Jestem samotny i pragnę cię zatrzymać przy sobie.

I Ralf został, stał się zawołanym gospodarzem, a przy tym człowie­kiem prawym i szlachetnym. Wuj miał z niego ogromną pociechę.

O tym wszystkim myślał teraz, a serce jego przepełniała gorąca wdzięczność dla zmarłego wuja. Stacił teraz swego ukochanego opieku­na, który dbał o niego jak drugi ojciec. Nie miał już nikogo z bliskiej rodziny. Na szczęście znalazł kobietę, która pocieszy go po tej stracie.

— Berti! Słodka ukochana Berti! Czy czujesz jak moje serce woła
cię?

Wzruszony, pochylił się nad zmarłym.

— Pobłogosławiłeś ją przed śmiercią, kochany wuju, a ona warta
jest twego błogosławieństwa. Był byś ją z radością powitał, jako panią
swego domu.

Raz jeszcze delikatnie pogładził srebrne włosy zmarłego, potem wstał. Wolnym krokiem wyszedł z pokoju. W holu stali zgromadzeni oficjaliści i służba. Na twarzach ich malowało się szczere zmartwienie.

— Wasz pan nie żyje. Nie zapominajcie o tym, że był dla was zawsze
dobrym i sprawiedliwym, pełnym zrozumienia dla waszych smutków
i radości. Wiecie, że czynił dużo dobrego. Dla mnie świecił on zawsze

92


pięknym przykładem, postaram się go naśladować pod każdym wzglę­dem. Będziemy czcili jego pamięć — powiedział Ralf.

W kilka dni później odbył się pogrzeb Bernarda Feldnera. Zgodnie z życzeniem zmarłego, przeczytano jego testament przy otwartej trumnie. Mianował on swoim jedynym spadkobiercą Ralfa Hansena.

Ralf napisał krótko do Berti, donosząc jej o śmierci wuja: Moja droga Berti!

Wkrótce po moim przyjeździe umarł mój wuj. Boleję ogromnie nad tą stratą. Zawdzięczałem mu bardzo wiele, był on w ostatnich łatach jedynym bliskim człowiekiem, który mi pozostał.

Wiem, że myśli Twoje będą przy mnie wiem przecież, że łączą nas wspólne marzenia i uczucia. Wielka to dla mnie pociecha.

W najbliższych miesiącach czeka mnie wiele pracy, nie będę więc mógł wyjechać z Neurode. Postaram się jednak znaleźć, choćby kilka dni, a wtedy zawitam, do Dusseldorfu. Gdybyś jednak potrzebowała mej pomocy, to zawezwij mnie natychmiast. Wystarczy jedno słowo, a przy­jadę. Czy choć raz napiszesz do mnie? Sprawiłabyś mi tym ogromną radość.

Całuję Twoje najdroższe ręce i przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia.

Twój Ralf

Gdy Ralf po pogrzebie powrócił do domu, wydawał mu się on dziwnie smutny i pusty. Ogarnęło go wielkie przygnębienie. Dziś ludzie nie poszli do roboty, a on także nie czuł się w nastroju do pracy.

Postanowił wyjść na krótką przechadzkę. Wyszedł z domu i zaczął się wspinać na górę zmierzając w kierunku ruiny. Wolnym krokiem szedł pod górę. Dzień był jasny, wiosenny. W dolinie kwitły drzewa owocowe, a las okrył się świeżą, młodą zielenią. Majowy czar spowijał cały krajobraz.

Ralf z rozkoszą wdychał rześkie powietrze. Spojrzenie jego rozjaśni­ło się, poczuł jakby ulgę w swoim bólu.

Gdy stanął na szczycie, ujrzał przed sobą ruiny zamczyska. Dumnie wznosiła się wielka czworokątna baszta narożna, do której przylegały zwaliska północnego skrzydła zamku. Reszta murów rozpadła się w gruzy. Dziedziniec zamkowy był gęsto zarośnięty zielenią. Jedną ze ścian porastały bujnie pnące białe róże.

Ta malownicza ruina zwabiła już niejednego artystę.

93


— Berti na pewno zechce ją malować — pomyślał Ralf. Zbudziło się w nim zainteresowanie dla tych rumowisk i zaczął im się bacznie przyglądać, jakby patrzył na nie oczyma Roberty. Tak, ten mur porośnięty różami jest stanowczo ciekawym motywem, który Berti uwieczni w swoim szkicowniku. A baszta narożna i taras, z którego rozpościera się wspaniały widok w dal, spodoba się jej również.

Dobrze się stało, że wuj kazał naprawić uszkodzenia dzięki czemu uchronił ruinę od dalszego zniszczenia. Byłoby szkoda, gdyby ta starożytna budowla rozpadła się w gruzy.

Narożna baszta zachowała się dziwnym trafem tak dobrze, że można tu było nawet urządzić mieszkanie. W tej baszcie Ralf odkrył pewnego dnia wejście do tajemniczego lochu podziemnego. Uśmiechnął się, myśląc o tym, że ruina wzbudzi żywe zainteresowanie Berti, zwłaszcza gdy odsłoni jej całą ukrytą romantykę tej budowli.

Wolnym krokiem zaczął wchodzić na dobrze utrzymane schody, prowadzące do baszty. Na każdym piętrze znajdowała się przestronna sala z otworami okiennymi po obu stronach. Stare grube mury sięgały wysokości trzech pięter, a wąziutkie kręte schody wiodły na taras. Gdy Ralf doszedł do tych stopni tarasu, przystanął i spojrzał na wystający kamień, który sterczał nad posadzką mniej więcej na wysokości ćwierć metra. Kamień wystawał ze ściany nie więcej jak na dziesięć centymet­rów toteż nie zwracał niczyjej uwagi.

Ralf z całej siły przycisnął nogą ten kamień, który pod uciskiem wsunął się nagle do wąskiej szpary. Zaledwie znikł, gdy z boku po prawej stronie otworzyły się ukryte w szparze drzwi, który poprzednio nie można było dostrzec, gdyż podobnie jak mur były pokryte tynkiem.

Ralf zbliżył się do otwartych drzwi i zajrzał do wąskiego, ciemnego pomieszczenia. To właśnie był loch podziemny. Gdy drzwi stały otworem, a ktoś wszedł do ciemnej komory, spotkałoby go niechybnie nieszczęście. Bowiem loch mieścił się pod ziemią i był co najmniej głęboki na dwa piętra.

Zapewne dawni właściciele średniowiecznego zamku zaopatrzyli narożnik w tę pomysłową pułapkę, do której wtrącali nieproszonych gości, aby znikli bez śladu. Mury i grube drzwi tłumiły każdy krzyk, każde wołanie o pomoc.

Kogo tam wrzucano, ten był zgubiony. Ralf odkrył przypadkiem to

94


miejsce i podzielił się swoim odkryciem z wujem Bernardem, któremu też później pokazał ciemną komorę.

Choć właściwie nie zachodziła obawa, że ktoś niewtajemniczony będzie spacerował po ruinach, obydwaj panowie orzekli, że przypadek może kogoś narazić na szwank. Dlatego też kazali wrzucić do komory dużą ilość słomy. W ten sposób przynajmniej, upadający nie był narażony na śmierć.

Ralf z uśmiechem zamknął ciężkie drzwi. Nie wywołało to najmniej­szego szmeru, gdyż on sam naoliwił zamek i zawiasy. Potem znowu przesunął kamień na dawne miejsce. Nikt nie mógł się domyślić, że kamień stanowi część mechanizmu ukrytych drzwi. Widać było znowu gładki, szary mur. Wkoło drzwi wprawdzie tynk pokruszył się, tworząc jakby obwódkę na ścianie, na to jednak mógł zwrócić uwagę tylko bardzo spostrzegawczy człowiek.

Ralf zaczął sobie wyobrażać, jak się zdziwi Berti, gdy pokaże jej kiedyś ukryte drzwi i loch podziemny.

Po wąskich krętych stopniach wszedł na taras. Oczy jego pobiegły w niezmierną dal. Pierś jego unosiła się głębokim oddechem. Ach, było to mimo wszystko cudowne uczucie być panem tego wszystkiego, co się obejmowało wzrokiem.

* *

*

Minęło kilka tygodni. Zanim Henryk Warteg z żoną powrócili z podróży poślubnej, profesor Goebel jeszcze dwa razy odwiedził Berti. Pozowała mu do jego Westalki, a ciocia Stefcia nie spuszczała wzroku z rzeźbiarza, zajętego swoją pracą.

Teraz nowożeńcy powrócili, a ciocia Stefcia ze swoją Minką wyprowadziła się z pięknej willi, powracając z tysiącem pięknych wspomnień do skromnego mieszkanka.

Linda natychmiast po powrocie chciała ująć w swoje ręce ster rządów, lecz nie poszło to jej tak gładko, jak przypuszczała. Służba przywykła słuchać Roberty, a kiedy Linda wydawała jakieś polecenie, służący przede wszystkim szli do Berti, żeby się spytać, czy mają spełnić ten rozkaz.

95


W takich razach Berti mawiała zazwyczaj, żeby wykonać polecenie pani Warteg. Niekiedy jednak musiała się sprzeciwiać jej rozkazom, bo Linda miewała nieraz nierozsądne zachcianki.

Berti już po krótkim czasie zorientowała się, że Linda nie ma pojęcia o istotnym stanie rzeczy; zapewne ojciec nie zdążył jeszcze powiedzieć jej prawdy. Dziewczyna starała się unikać zetknięcia z żoną ojca, mimo to nie uszło jej uwagi, że na słoneczne szczęście ojca padają pierwsze szare cienie.

Tymczasem matka Lindy także powróciła z Wiesbaden; obie panie naradzały się z zapałem, jakby to nakłonić Wartega do sporządzenia testamentu na korzyść żony.

Henryk Warteg natychmiast po powrocie zabrał się do pracy. Z wielkim zapałem malował główną postać, — Ifigenję, siedzącą na ławce na morskim brzegu i zapatrzoną w dal. Modelką jego była Linda.

Poza tym dom jego był ciągle pełen gości, bo Linda lubiła gwarne życie towarzyskie; nie opuszczała ani jednego wieczoru, przyjęcia, koncertu czy też ważniejszego przedstawienia w teatrze. Jej małżonka wkrótce znużył ten tryb życia, byłby chętnie wieczorem pozostał w domu. Dawniej i on był spragniony rozrywek, lubił się bawić, teraz jednak przerażał go po prostu ten niezaspokojony głód wrażeń, jaki objawiała Linda. Przy tym jej ciągłe zachcianki narażały go na wydatki.

Przed ślubem zapłacił za kosztowną wyprawę żony; tego jednak jej było mało, zamawiała sobie coraz to nowe suknie i drobiazgi toaletowe. Rachunki kazała odsyłać mężowi. Nie dość na tym, kazała również wpisywać na swoje rachunki rozmaite rzeczy, które zamawiała dla jej matki. Pani Joanna bowiem twierdziła, że miesięczna pensja, którą płacił jej skąpy zięć, nie może wystarczyć na jej potrzeby.

Linda wyświadczała jej więc tę przysługę, gdyż zależało jej, by matka, jak najprędzej poruszyła z Henrykiem sprawę testamentu.

Tak się jakoś składało, że pani Joanna nie miała dotychczas okazji porozmawiać na osobności z zięciem. W ostatnich czasach pracował bardzo wiele, chciał bowiem wykończyć obraz na wystawę. Zależało mu na tym nie tylko dlatego, żeby wystawić go razem z dziełem córki, ale także z innego powodu. W kasie jego panowała pustka, liczył więc, iż uda mu się korzystnie sprzedać obraz i poprawić nadszarpnięty budżet.

96


Niestety, brakło mu odpowiedniego nastroju twórczego. Malowanie tego obrazu stało się raczej pańszczyzną niż przyjemnością. Linda jako modelka nie była tym, czym kiedyś była Izabella. Izabella całą duszą pomagała mężowi, dodawała mu natchnienia i polotu, potrafiła podsy­cić w nim święty płomień. Linda natomiast okazywała jawnie swoje niezadowolenie i narzekała, że mąż całymi godzinami przetrzymuje ją w pracowni.

Jedynie myśl, że obraz zostanie wystawiony, a cały świat będzie podziwiał jej urodę — skłaniała ją do pozowania.

Pewnego dnia Linda znowu zaprosiła mnóstwo gości do „swego" domu. Wydała przy tym ogrodnikowi polecenie, aby ściął wszystkie rozkwitłe róże i przyniósł je do jej pokoju.

Między różami były różne niezwykle rzadkie i kosztowne okazy, które Berti poleciła troskliwie pielęgnować. Dziewczyna interesowała się bardzo hodowlą róż i nieraz pomagała ogrodnikowi przy szczepieniu piękniejszych gatunków.

Gdy więc Linda nakazała ogrodnikowi ściąć wszystkie rozkwitłe róże, udał się on, mocno wzburzony, do Berti, protestując przeciw takiemu wandalizmowi.

Bert wysłuchała go spokojnie, po czym oświadczyła stanowczo:

— To wykluczone! Pani Warteg nie ma pojęcia, jakie to kosztowne okazy i jak wiele trudu sprawia nam hodowla róż. Idźcie do niej i powiedźcie jej, że nie zgadzam się na to. Wy sami zetniecie te róże, które można zużyć do przystrojenia stołu.

Ogrodnik, zadowolony, oddalił się, a Berti powróciła do swego przerwanego zajęcia. Uzupełniała właśnie wykaz swoich klejnotów. W tym celu wyjęła z małej skrytki, wmurowanej w ścianę buduaru matki, kasetkę, w której przechowywała biżuterię. Drzwiczki tej skrytki były niewidoczne, gdyż zazwyczaj wisiała w tym miejscu makatka.

Postawiła kasetkę na krześle przy stole i wyjmowała z niej po kolei rozmaite puzderka, które otwierała i stawiała na stoliku. Porównywała przy tym ich zawartość z wykazem. Otworzyła właśnie ostatnie puzderko, gdy nagle wpadła do jej pokoju macocha i z gniewną twarzą zbliżyła się do niej. Dotychczas nigdy nie ośmielała się wchodzić do apartamentów Berti.

Berti była tym niemile dotknięta i spojrzała na nią ze zdumieniem.

7 Gdyby życzenia zabijały 97


Zanim jednak zdążyła powiedzieć słowo, Linda wybuchła wściekłoś­cią.

— To niesłychane, że zmieniasz moje zarządzenia i wydajesz służbie
inne rozkazy. Zauważyłam to już nieraz, tym razem jednak przebrałaś
miarę. Dlaczego kazałaś ogrodnikowi, żeby nie ścinał rozkwitłych róż,
skoro ja poleciłam, żeby mi je dostarczył?

Berti nie straciła spokoju.

— Myli się pani, te rzeczy należą do mnie!

Linda wyprostowała się nagłym ruchem, podobna w tej chwili do rozdrażnionej lwicy. Spojrzeniem pełnym nienawiści obrzuciła pasierbi­cę.

98


Linda spojrzała w tak niesamowity sposób na pasierbicę, że po ciele dziewczyny przebiegł dreszcz. Nie mówiąc ani słowa, wybiegła spiesznie z pokoju, zamykając za sobą z głośnym trzaskiem drzwi.

Wściekła, udała się do pracowni męża.

— Jestem oburzona, Henryku, nie posiadam się z gniewu. Twoja
córka bezustannie zmienia moje rozkazy, rządzi w tym domu, a przy
tym utrzymuje, że cała biżuteria jej matki, została jej zapisana i że ona
ma tyłko do niej prawo. Czy doprawdy nie masz tu nic do powiedzenia?
Czy nie możesz nakłonić Roberty, aby mi odstąpiła część tych klejno­
tów?

Henryk Warteg, zakłopotany, odłożył pędzel i paletę, marszcząc przy tym czoło.

— Nie przypuszczałem, że to dla ciebie taka ważna sprawa.
Zaśmiała się nerwowo.

— Nie udawaj naiwnego! Jakże ja się teraz pokażę obok mojej
pasierbicy? Ona może się stroić w kosztowne klejnoty, podczas gdy ja
będę przy niej wyglądać jak Kopciuszek.

— Na razie nie ma na to rady, Lindo.

Podniosła się powoli z miejsca i spojrzała na niego, mocno zaskoczo­na.

— Poprawić stan twoich finansów? Co to ma znaczyć, Henryku?
Przecież jesteś milionerem, posiadasz willę i wielkie plantacje w Brazylii.

99


Nie zechcesz mi chyba wmawiać, że życie, jakie prowadzimy, przewyż­
sza twoje dochody? i

Henryk Warteg pokonał swoje zakłopotanie i powiedział na pozór spokojnie:

— Droga Lindo, zdaje się, że znajdujesz się w wielkim błędzie. Kto
ci opowiedział tę bajkę o moich milionach?

Zbladła i wlepiła w niego przerażone oczy.

— Przecież uchodzisz za milionera. Cały tryb życia, jaki prowadzi­
łeś, ta willa... twoje plantacje...

Potrząsnął głową.

— Powiedziałem ci już, że się mylisz. Nie jestem milionerem, nie
posiadam ani willi, ani też plantacji. Wszystko to, podobnie jak
i biżuteria, należą do mojej córki. Jej matka wniosła ten cały majątek. Po
naszym ślubie kazała wybudować tę willę za swoje pieniądze. A w swoim
testamencie przekazała to wszystko Robercie, zresztą, za moją zgodą.
Teraz rozumiem, dlaczego się gniewasz, że Berti zmienia niektóre twoje
rozkazy. Nie wiedziałaś, że Berti jest panią tego domu.

Linda w osłupieniu patrzyła na męża.

— Co to znaczy? Czy mówisz poważnie? To chyba tylko niesmacz­
ny żart?

Henryk zebrał się na odwagę.

— Nie, Lindo, mówię poważnie. Berti została jedyną spadkobier­
czynią swej matki. Ja nigdy nie posiadałem majątku, a co zarabiałem,
sprzedając moje obrazy, to wydawałem.

Linda śmiertelnie pobladła, po czym wybuchnęła zgrzytliwym, sarkastycznym śmiechem.

— I ośmielasz się teraz dopiero powiedzieć mi prawdę? Oszukałeś
mnie, oszukałeś mnie w niesłychany sposób. Pozostawiłeś mnie w mnie­
maniu, że to wszystko jest twoją własnością. To oszustwo, to podłe,
bezczelne oszustwo — wykrztusiła chrapliwie.

Henryk Warteg patrzył z przerażeniem na jej wykrzywioną twarz, która przypomniała w tej chwili straszliwe oblicze Meduzy. Zbladł i cofnął się o krok.

— Proszę cię, licz się ze słowami! Nikt cię nie oszukał! Nie mówiłem
z tobą nigdy o moich warunkach materialnych, a ty zawsze wzbudzałaś
we mnie wiarę, że te sprawy wcale cię nie obchodzą. Ożeniłem się z tobą

100


w przeświadczeniu, że będę ci mógł zapewnić beztroskie, dostatnie życie. Nie jestem jednak w stanie prowadzić tak wystawnego życia, nie mam na to. ■» ■

Linda z trudem panowała nad sobą. Zaciskając kurczowo dłonie, rzekła ochrypłym głosem:

— Może przynajmniej teraz będziesz tak dobry i wyjaśnisz mi, jak
się przedstawia twoje położenie. Nie miałam przecież pojęcia o tym
wszystkim. Naturalnie, poślubiłam cię z miłości, miałam jednak wszel­
kie dane, aby przypuszczać że jesteś bogatym, a przede wszystkim, że
dom, do którego mnie wprowadziłeś, jest twoją własnością.

Musiał przyznać w głębi ducha, że jej ostatnie słowa zawierają wiele słuszności. Postanowił ją pocieszyć:

— Nie lękaj się, nie będziesz cierpiała niedostatku — zaczął, po
czym opowiedział jej w zwięzłych słowach, jak się przedstawiają jego
warunki.

Gdy "skończył, zaśmiała się drwiąco i zacisnęła pięści.

— Więc tylko dożywotnia renta? A co będzie ze mną? A jeżeli
będziemy mieli dzieci? Co się z nimi stanie?

Henryk Warteg był zbyt lekkomyślnym, aby zastanawiać się nad tym, co się stanie po jego śmierci. Teraz po raz pierwszy i on zadał sobie pytanie, jaki los czeka Lindę, gdyby on umarł. A co będzie, gdy naprawdę zostanie ona matką? Mimo wszystko, zdjął go teraz lęk. Opanował się jednak szybko i odparł:

— Dlatego też muszę gorliwie pracować, Lindo. Co otrzymam za
moje obrazy, to złożę w banku na twoje imię. Jeżeli będziesz rozsądna, to
możemy także zaoszczędzić trochę pieniędzy dla ciebie. Powinnaś
powiedzieć twej matce, żeby nie wydawała więcej, niż trzeba. Póki byłem
sam, moje dochody wystarczały mi zupełnie. Teraz jednak muszą się za
to utrzymać trzy osoby, nas dwoje i twoja matka. Dlatego też trzeba żyć
z ołówkiem w ręku. Nie potrzebujesz sobie jednak odmawiać żadnej
przyjemności, nie wolno ci tylko żyć ponad stan. Takie „Święto Róż" na
przykład, jakie dziś wyprawiasz — pochłania ogromne sumy, na to nie
możemy sobie pozwolić. Można się bawić bez trwonienia pieniędzy,
pamiętaj o tym. W każdym razie, mam do końca życia zapewniony
znaczny dochód. Postaram się także zebrać kapitał, który by zabezpie­
czył cię na przyszłość.

101


Linda zerwała się i zaczęła nerwowo biegać po pokoju. Potem, wzburzona, rzuciła się z jękiem na kanapę:

— I za to poświęciłam ci moją młodość — syknęła przez zęby.
, Słowa te dotknęły go jak policzek.

— Więc nie kochałaś mnie, Lindo? — spytał ochryple.
Próżność jego miała być dotkliwie zraniona, gdyż Linda zerwała się

nagłym ruchem i krzyknęła:

— Nie! Nie! A gdybym cię kiedykolwiek kochała, to twoje oszustwo
zniweczyło moje uczucie! Bo oszukałeś mnie, haniebnie oszukałeś...

I nim zdołał odpowiedzieć, wybiegła z pokoju i zostawiła go samego. Pośpieszyła do swoich apartamentów, przebrała się i zamówiła samo­chód. Chciała wyjechać z domu. Droga jej prowadziła do matki.

* *

*

Pani Joanna przestraszyła się bardzo, ujrzawszy na progu pokoju córkę, bladą i niezwykle wzburzoną. Odłożyła książkę, którą przedtem czytała i zagadnęła:

— Co się stało, Lindo? Na miłość boską — jakże wyglądasz!
Linda zerwała z głowy kosztowny mały kapelusz, rzuciła go na

podłogę, a sama usiadła na krześle.

— Cudowna niespodzianka, mamo! Oszukano mnie haniebnie! Nie
masz potrzeby namawiać mego szanownego małżonka, aby sporządził
testament na moją korzyść. Nie posiada on nic, nie może mi nic zapisać!
Gdy umrze — wszystko się skończy. Zostanę żebraczką, a ze mną i ty
także...

Pani Joanna z przerażeniem spojrzała na bladą twarz córki.

— Co ty mówisz? Opowiedz mi wszysko dokładnie, Lindo. Co się
stało?

Linda opowiedziała spiesznie, czego się dowiedziała przed chwilą. Zaciskała pięści, gryzła batystową chusteczkę i walczyła ze łzami wściekłości.

— Teraz, teraz już wiesz, mamo... Teraz pojmujesz, w jaką pułapkę
wpadłam... Ta kanalia, ta wstrętna dziewczyna — do niej wszystko
należy, wszystko, o co ja się ubiegałam... Ona ma wielki majątek,

102


posiadłość wiejską w Brazylii, kosztowną biżuterię... Tak, nawet dom, w którym mieszkam jest jej własnością... Nienawidzę jej, nienawidzę tej dumnej księżniczki, która obchodzi się ze mną tak, jakbym była jej służącą. Mogłabym ją zabić, mogłabym ją udusić własnymi rękami i cieszyć się jej bólem. Dławi mnie nienawiść dla niej! Ach, gdyby umarła! Wtedy cały jej majątek przeszedłby na jej ojca, a po śmierci, na mnie! Ach, gdyby umarła!

Zgrzytając zębami, Linda pochyliła się nad stołem i ukryła twarz w dłoniach.

Pani Joanna śmiertelnie pobladła. Jej twarz także wykrzywiła się gniewem i nienawiścią. Potrafiła jednak lepiej od Lindy panować nad sobą. W głowie jej krążyły różnorodne myśli. Podczas gdy Linda poddała się zupełnie wściekłości i nienawiści, pani Joanna układała plany. Zastanawiała się, co można będzie uratować z gruzów i jakie można będzie osiągnąć korzyści.

Wreszcie odezwała się twardo i bezdźwięcznie:

— Nie szalej, Lindo, to nie ma sensu. Musimy się spokojnie
zastanowić nad tym, co począć teraz. Tak, to rzeczywiście druzgocąca
niespodzianka! Znowu zabierają nam pełny puchar od ust. Nie możesz
być bardziej zawiedziona ode mnie. Ale musisz się opanować, moja
droga. Uspokój się, trzeba się naradzić nad przyszłością.

Linda podniosła głowę. Jej piękna twarz była w tej chwili zmieniona, zeszpecona gniewem.

— Nie możemy nic uczynić, nic a nic... Przecież ta dumna księżnicz­
ka nie udusi się swoim bogactwem... a życzenia nie zabijają...

Oczy pani Joanny zabłysły niesamowicie, jak oczy córki, przypomi­nając swoim blaskiem oczy drapieżnego zwierzęcia.

— Gdyby życzenia zabijały! — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Ale
życzenia nie zabijają...

Przez chwilę patrzyły sobie w oczy. Potem Linda odgarnęła włosy z czoła.

103


— Jakże możemy jej przeszkodzić?

W oczach matki pojawił się wyraz okrucieństwa. Wzruszyła ramio­nami.

— Znam tysiące wypadków, że umierali młodzi i zdrowi ludzie.
Przecież taki wypadek może nam przyjść z pomocą...

Te słowa przeniknęły do świadomości Lindy, uczepiła się tej myśli, jak zbawienia.

Linda westchnęła.

— Ach, to wieczne odgrywanie komedii! Mam tego dosyć!

— A jednak musisz w dalszym ciągu odgrywać tę komedię! Henryk
jest próżny, to ci ułatwi zadanie. Powinnaś też koniecznie żyć w większej
zgodzie z twoją pasierbicą! Na wszelki wypadek trzeba także dobrze żyć
z Ralfem. Nienawidzę go, lecz muszę przyznać, że zawsze był wspaniało­
myślny. Nieraz już żałowałam, że wyrzekłam się jego pomocy. Teraz
byłby mi na pewno płacił większą pensję. Ralf nie powinien się domyślić,
że staramy się przeszkodzić mu w jego zamiarach. Przeciwnie, należy go

104


utrzymać w przekonaniu, że sprzyjamy jego małżeństwu z Robertą. W najgorszym razie może się z nią zaręczyć. Przed upływem roku nie może być mowy o ślubie, a w ciągu roku zmienia się bardzo wiele... Linda zacisnęła pięści.

— Gdyby życzenia zabijały!
Pani Joanna mocno ujęła jej ręce.

— Na razie, postaraj się zapanować nad sobą! Pojedź do domu
i pogódź się z mężem! Może dziś wieczorem na twoim balu znajdziemy
okazję, żeby porozmawiać bez świadków. Przyjadę o pół godziny
wcześniej, niż inni goście. Spodziewam się, że między twoim mężem
a tobą wszystko się ułoży.

Linda uśmiechnęła się z goryczą.

— Mój bal. To wszystko, czego się dowiedziałam, zepsuło mi cały
nastrój do zabawy. Na razie muszę w ogóle wyrzec się podobnych
przyjemności. Takie wieczory pochłaniają wielkie sumy, a ja muszę
zabezpieczyć sobie przyszłość.

Pani Joanna skinęła głową.

— Z pewnością! Postaraj się jednak mądrze wpłynąć na twoją
pasierbicę, aby ona wyprawiała takie festyny. Ma przecież środki na to.
Po co wy macie ponosić te wielkie koszty, przecież Roberta także bierze
udział w zabawie. No, idź już, moje dziecko, i uspokój się!

Linda pożegnała się i powróciła do domu.

* *

*

Henryk Warteg pozostał w niezbyt różowym nastroju. Wyznanie Lindy że go nie kocha, zraniło wprawdzie bardziej jego próżność, niż serce, lecz być wciąż jeszcze zakochany w żonie, więc też nie mógł pozostać obojętny na te słowa.

Wybuch wściekłości Lindy wprawił go w ogóle w przerażenie. Ta zazwyczaj łagodna, słodko uśmiechnięta kobieta zmieniła się nagle w jego oczach w furię. Zaczął sobie zdawać sprawę, że dotychczas umyślnie nie wtajemniczył Lindy w swoje położenie materialne. Myśl o tym wywołała uczucie przykrości. Westchnął głęboko i po raz pierwszy zbudziła się w nim świadomość, że popełnił głupstwo, żeniąc

105


się z tak młodą kobietą. Pierwsze słodkie upojenie minęło, pozostała tylko szara rzeczywistość, codzienne troski i kłopoty. Pierzchło na zawsze niefrasobliwe życie, które prowadził jako wdowiec. Dał się usidlić urodą Lindy, wierzył, że jest słodkim, pieszczotliwym stworze­niem.

Ze smutkiem spoglądał na swój obraz. Wziął ponownie pędzel i paletę i zaczął malować. Miał jednak dziś rękę ciężką, jakby bezwładną, nie miał ochoty do pracy. Czuł, że skrzydła jego sztuki złamały się, nie chciał się jednak przyznać do tego, nawet przed sobą.

Wyczuwał, że ten obraz nie będzie dobry i nieraz z uczuciem cichej zazdrości stał przed obrazem swej córki. Kilka dni temu był znowu profesor Goebel, aby poprosić Berti o jeszcze jedno posiedzenie. Gdy Henryk stanął z przyjacielem przed dziełem Roberty, Goebel rzekł:

— Widzisz, mój drogi, Berti odziedziczyła po tobie znakomitą
technikę, a po matce duszę. Dlatego też prześcignie cię na pewno.

A Henryk Warteg wiedział, że przyjaciel ma słuszność.

Wydał się sobie nagle tak samotnym i opuszczonym, że poczuł dla siebie litość. Postanowił szukać pociechy u Berti.

W tej chwili otworzyły się drzwi pracowni, a na progu stanęła Linda, która powróciła właśnie od matki. Zarzuciła na siebie szybko prześlicz­ny szlafroczek i zbliżyła się do męża z lekko zaróżowionymi policzkami i nieśmiałym uśmiechem.

Spojrzał na nią zaskoczony, zanim jednak zdołał przemówić. Linda zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego.

— Musisz mnie porządnie ukarać, Henrysiu, byłam przedtem
niegodziwa! Zachowałam się wstrętnie, nagadałam ci mnóstwo głupich
rzeczy. Ale tak się przestraszyłam, wyobrażałam sobie już, że czeka nas
życie w niedostatku. Ach, wiem, niestety, z doświadczenia, jak smutne
bywa życie! Moje nerwy nie wytrzymały, dlatego powiedziałam ci tyle
przykrych słów. Ale ty nie wierz temu, kochanie. Kocham cię, mój
Henrysiu, kocham cię ponad wszystko. A teraz, gdy się uspokoiłam,
widzę wszystko w jaśniejszych kolorach. Będę bardzo rozsądna, przesta­
nę trwonić tak wiele pieniędzy. Nie wiedziałam przecież, że ci tym
sprawiam kłopoty. Teraz, gdy już wiem, urządzę się zupełnie inaczej.
Będziesz pracował, a ja będę ci pozowała do twoich obrazów. Odłożymy
dużo, dużo pieniędzy na wypadek, gdyby Bóg obdarzył nas dziećmi.

106


Ach, Henrysiu, nie gniewaj się na mnie, ja się tak wstydzę mego wybuchu! Powiedz, że mi przebaczyłeś, mój najdroższy!

Henryk Warteg poczuł przy sobie jej prężne ciało, poczuł jej białe ramiona na szyi i zapach jej włosów. To oszołomiło jego zmysły. Namiętnie pocałował żonę. Na chwilę zapomniał o wszystkim. Mimo to, w głębi duszy czuł, że całą istotę Lindy cechuje coś sztucznego, fałszywego. Nie chciał się tylko do tego przyznać, bo nie lubił, gdy jakaś nieprzyjemna myśl wytrąca go ze zwykłego, miłego spokoju. Zdawał sobie sprawę, że nie kocha Lindy całą duszą, jak niegdyś kochał Izabellę, że Linda opętała wyłącznie jego zmysły.

Po krótkiej godzinie, którą małżeństwo spędziło w pracowni, zapanowała na pozór dawna harmonia. Oboje czuli wszelako w głębi duszy, że ich wzajemny stosunek zepsuł się, że złamało się w nim coś, czego nie można już naprawić.

Linda, pomna wskazówek matki, postanowiła także żyć na dobrej stopie z Robertą. Po wyjściu z pracowni, udała się do siebie, przebrała, a potem zeszła do jadalni. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu zastała tam już Berti. Linda zbliżyła się do niej.

— Droga Roberto, muszę cię przeprosić za dzisiejszą ranną scenę i za wiele innych samowolnych kroków, na które pozwoliłam sobie w stosun­ku do ciebie. Nie miałam przecież pojęcia, że to ty jesteś właścicielką i panią tego domu, sądziłam, że należy on do twego ojca. Dziś dopiero ojciec wyprowadził mnie z błędu i po raz pierwszy wyjaśnił mi swoje położenie materialne. Teraz bardzo się wstydzę mego postępowania. Naturalnie, że w przyszłości będę słuchała wyłącznie twoich rozkazów. Na mój stosunek do twego ojca ta wiadomość nie może mieć najmniej­szego wpływu. Jestem z nim szczęśliwa i nie dbam o to, czy jest bogaty, czy ubogi. Tylko wobec ciebie muszę zająć inne stanowisko i dlatego mam twemu ojcu za złe, że nie powiedział mi od razu, jak się przedstawia jego położenie. Przebacz mi więc, że dziś rano urządziłam ci przykrą scenę.

Berti była ogromnie zdziwiona i zaskoczona. Przypuszczała, że Linda pobiegła do ojca na skargę, i że ten musiał wreszcie wyznać żonie całą prawdę. Sądziła przy tym, że Linda wybuchnie gniewem i obsypie męża wyrzutami za to, że sprawił jej taki zawód. Linda natomiast zdawała się być zupełnie spokojną, nie wzruszyła jej wcale wiadomość, że mąż nie okazał się bogaczem, za jakiego uważała go dotąd.

107


To przecież rzucało na nią właściwie lepsze światło. Berti pomyślała, że może niesłusznie podejrzewała tę kobietę.

Ta wątpliwość wystarczyła już, aby usposobić Robertę lepiej dla Lindy. Nie mogła wprawdzie pokonać uczucia antypatii, lecz jej poczucie sprawiedliwości nakazywało jej łagodniejsze i uprzejmiejsze zachowanie wobec Lindy. Powiedziała więc tonem bardziej życzliwym, niż zazwyczaj:

— Nie mam pani nic do wybaczenia. Ojciec mój zawinił wobec pani.
A co się tyczy moich praw w tym domu, to nie zależy mi wcale, żeby pani
słuchała moich rozkazów. Jako żona mego ojca, powinna się pani czuć
jak u siebie w domu. Możemy się zawsze porozumiewać ze sobą, gdyby
zachodziły jakieś kwestie sporne. Nie mogę zmienić moich uczuć, lecz
pragnę, aby między nami panowała zgoda.

Linda wyczuła, że wywarła korzystniejsze wrażenie.

Linda energicznie potrząsnęła głową.

Linda w głębi duszy triumfowała. Wiedziała, że można liczyć na wspaniałomyślność Roberty. Jej pozorna pokora i łagodność kosztowa­ły ją niemało wysiłku. Dławiła ją nienawiść do pasierbicy, tak bardzo uprzywilejowanej przez los.

*

108


Przez kilka tygodni panował między wrogimi stronami w willi Wartegów pozorny spokój

Linda udawała wobec Berti pokorę i wdzięczność, lecz w głębi duszy oburzała się na skąpstwo pasierbicy.

Na wszystkie przyjęcia w domu, Roberta zapraszała także ciocię Stefcię. Linda spostrzegła nawet ku swemu wielkiemu zdumieniu, że skromna stara kobieta cieszy się wśród wytwornych kół towarzyskich większą sympatię, niż dumna i wykwintna pani Joanna.

Berti przychodziła też często do cioci Stefci na godzinkę miłej pogawędki. Staruszka z rozczuleniem zaczęła sobie zdawać sprawę, że obcowanie z nią naprawdę sprawia Berti przyjemność.

Pewnego dnia Berti oznajmiła cioci Stefci, że zamierza malować jej portret. Pani Weitzel gwałtownie zaprostestowała:

— Na miłość Boską, dziecinko, nie będziesz chyba malować tak
brzydkiej starej kobiety. Mój nos zepsuje ci cały portret.

Berti ucałowała ją ze śmiechem.

— Nie bądź taka niemądra, ciociu Stefciu. Przebywając w towarzy­
stwie profesora Goebla i moim, powinnaś wiedzieć, że my artyści inaczej
zapatrujemy się na te sprawy. Pragnę cię malować, nie dlatego, że jesteś
piękna, lecz dlatego, że masz bardzo charakterystyczną twarz.

Ciocia Stefcia ze śmiechem wzruszyła ramionami.

Berti skinęła głową.

— Tak, cioteczko, muszę mieć dużo pracy, inaczej nie wytrzymała­
bym w domu. A poza tym, mam w tym jeszcze pewien ukryty cel. Czuję
się samotną i tęsknię za twoim towarzystwem. Najchętniej zatrzymała-

109


bym cię w ogóle przy sobie, ale wtedy twoja siostra zatrułaby ci życie. Wiem, że gniewa ją, iż tak chętnie obcuję z tobą, a jej nie lubię. Ciocia Stefcia westchnęła.

— Ach, dziecko, moja Joasia nie przywykła do tego, że ktoś woli
mnie od niej. A przy tym ma nieszczęśliwe usposobienie, zawsze gniewa
się z jakiegoś powodu, nigdy nie bywa zadowolona. Tego nie można
zmienić. Mimo to, cieszę się bardzo, że będę częściej przebywała z tobą.
Ostatnio dobrze mi się wiedzie, mam tak wiele przyjemności, a wszystko
zawdzięczam tobie, kochanie. Ten portret będzie dla Joasi wystarczają­
cym powodem, żeby wytłumaczyć moją bytność u ciebie. Tylko, że
Joasia nie pojmie, dlaczego wolisz malować mnie, niż uwiecznić jej
klasyczne rysy. Zresztą, ja sama nie pojmuję tego.

— Najważniejsze, że ja to rozumiem — odparła Berti.

— No tak, to prawda! A teraz napijesz się ze mną kawy, ugotuję dziś
bardzo dobrą na twoją cześć. Ty możesz tymczasem przeczytać sobie
list, który dziś dostałam od Ralfa. Po śmieci wuja napisałam do niego
list kondolencyjny, a on odpowiedział mi właśnie.

Berti zarumieniła się gwałtownie i drżącymi palcami wzięła list z rąk cioci Stefci. Pani Weitzel poszła do kuchenki, żeby zająć się kawą, a Berti zabrała się do czytania.

Droga ciociu Stefciu!

Dziś dopiero mogę odpowiedzieć na Twój miły, serdeczny list, który przyniósł mi wiele pociechy. Ty i Berti, to jedyne osoby, które rozumieją, jak strasznym ciosem była dla mnie śmierć mego wuja.

Berti również napisała mi kilka serdecznych słów, płynących z głębi jej szlachetnej duszy. Byłbym jej chętnie odpisał, lecz obawiam się, że moje listy przechodzą przez kontrolę. Powiedz jej, że to jedyny powód, dla którego jej nie odpowiadam. Najlepiej, żebyś jej dała mój list do przeczytania, z niego Berti dowie się wszystkiego.

Ostatnio jestem ogromnie zapracowany. Śmierć mego wuja pozostawiła wielką lukę, muszę dokładać całych sił, aby ją wypełnić. Dopóki nie zwieziemy całego zbioru, nie będę mógł się stąd ruszyć, nawet na jeden dzień.

110


Powiedz, cioteczko, czy to niemożliwe, żebyście przyjechały obejrzeć sobie Neurode? Mogłybyście przecież zostać u mnie przez kilka tygodni. Ty, Berti, a w najgorszym razie także pani Linda Warteg. Tylko moja macocha nie ma wstępu do Neurode; mój biedny wuj przewróciłby się chyba w grobie, gdyby przestąpiła próg jego domu.

Powiedz Berti, że w moim majątku jest romantyczna ruina zamkowa, która zainteresowała już niejednego malarza. Może to ją zwabi do Neurode. Postaraj się namówić Berti, moja złota, kochana cioteczko! Możesz ze sobą także zabrać Minkę, nasze mleko będzie jej na pewno smakować. Cóż mam jeszcze dodać, żeby was zachęcić?

Droga ciociu, nakłoń Berti do przyjazdu, tęsknię tak bardzo za Wami! Moja gospodyni powiada, że zeszczuplałem, bo nie mam apetytu. Ale w Waszym towarzystwie nabiorę sil!

Spraw się więc dobrze, ciociu Stefciu, i daj mi znać, czy osiągnęłaś coś u Berti. Wtedy wyślę natychmiast oficjalne zaprosze­nie dla niej, dla Ciebie i dla pani Lindy.

Z utęsknieniem czekam na odpowiedź.

Twój szczerze oddany Ralf.

Gdy Berti skończyła czytanie tego listu, podniosła oczy i rozmarzo­nym wzrokiem powiodła przed siebie. Wiedziała, że ten list — to jeden jedyny, namiętny wybuch tęsknoty za nią. Ciocia Stefcia była jedynie pośredniczką.

Gdy pani Weitzel wniosła po chwili aromatyczną kawę, obrzuciła pytającym spojrzeniem swego gościa.

— No i co, kochanie? Co sądzisz o liście Ralfa?

Berti zarumieniła się i spuściła głowę, udając, że bawi się z Minką.

— Zdaje się, że Ralf ma bardzo dużo pracy.— odparła.

111


Staruszka odparła, rozpromieniona:

— Dobrze, Berti, dziś jeszcze napiszę. Sprawa jest załatwiona.

* *

*

Gdy Berti powróciła od cioci Stefci, ujrzała ku swemu niezadowole­niu macochę, wychodzącą z jej apartamentów. Uderzyło ją to dziwnie. Już od dawna zauważyła, że podczas jej nieobecności, ktoś szpera w jej biurku. Aby sprawdzić, czy tak jest w istocie, porobiła sobie nawet rozmaite znaki.

Gdy zobaczyła, że macocha wychodzi z jej pokoju, doznała niemiłe­go uczucia. Po co wchodziła tam podczas jej nieobecności?

Linda pokonała szybko zmieszanie i rzekła łagodnym, uprzejmym tonem:

— Sądziłam, że jesteś w domu Roberto. Chciałam ci powiedzieć, że
wysłałam już zaproszenia na jutrzejszy wieczór.

Ten pretekst wydawał się Berti bardzo niezręczny. Zaproszenia zostały na pewno wysłane już kilka dni temu. Macocha nie miała potrzeby trudzić się do niej, aby powiedzieć jej o tym.

— Czyż pani nie wiedziała, że poszłam do cioci Stefci? Poleciłam
przecież służącemu, żeby zawiadomił panią.

Linda przesunęła rękę po czole, jakby sobie nagle coś przypom­niała.

112


szczęście z tym obrazem. Przecież ciocia nie jest odpowiednim modelem. Nikt nie kupi tego portretu.

Berti o mały włos nie powiedziała: „Niestety". Płytka, przesłodzona maniera ojca zyskałaby tylko na tym, gdyby miał model o charakterys­tycznej twarzy. Nie wypowiedziała tego jednak i rzekła tylko:

— Musiała pani chyba zauważyć w galeriach, że niektórzy malarze
szukają charakterystycznych twarzy. Mnie one w każdym razie bardziej
pociągają.

Berti skinęła uprzejmie głową i udała się do swoich apartamentów. Zdjęła płaszcz i kapelusz, po czym przeszła do pokoju, w którym stało biurko. Zbliżyła się do niego i spostrzegła natychmiast, że ktoś musiał je otwierać. Szybko wyciągnęła szufladkę, w której przechowywała klu­czyki. Leżały one inaczej, niż je położyła przed wyjściem. Wyglądało to tak, jakby je ktoś w pośpiechu wrzucił do szufladki. Berti niemile zaskoczona, wzięła klucze do ręki. Starała się zwalczyć uczucie nagłej nieufności.

Otworzyła szufladkę, w której leżało kilka listów od Ralfa. I natych­miast poznała, że ktoś musiał te listy mieć w ręku.

Mimo woli musiała pomyśleć o słowach Ralfa, który pisał do cioci Stefci: „Nie wiem, czy moje listy do Berty nie przechodzą teraz przez kontrolę". Zmarszczyła czoło i uśmiechnęła się pogardliwie. Nie miała już teraz żadnych wątpliwości, była przekonana, że Linda dochodziła do biurka, aby przeczytać listy Ralfa.

Korzystniejsze wrażenie, jakie ostatnio wywierała na niej Linda, zatarło się bez śladu. Nie przeczuwała jednak, jak straszliwe zamiary ma Linda i jak jej źle życzy.

Tego samego wieczoru pani Joanna odwiedziła córkę. Obie kobiety miały teraz ciągle jakieś tajemnice, przesiadywały razem całymi godzi­nami. Zaledwie pani Joanna usiadła naprzeciw córki, gdy spytała zaraz:

— Czy nie znalazłaś jeszcze nic znamiennego?

Linda wsparła głowę na dłoni. Ponuro spojrzała przed siebie.


113

8 Gdyby życzenia zabijały


— Dziś znalazłam w jej biurku kilka listów od Ralfa. Zaledwie
zdążyłam je przeczytać, gdy powróciła do domu. O mało mnie nie
złapała na gorącym uczynku, bo dziś wbrew zwyczajowi przyszła pieszo.
Usłyszałam za późno, jak nadchodzi.

W oczach Lindy zapłonął gniew.

— Aleja nie mam wcale ochoty, żeby się bezczynnie przypatrywać,
jak ta wstrętna dziewczyna robi ze mnie żebraczkę. Na szczęście
postaram się o to, żeby wzięła na siebie większą część kosztów
utrzymania domu. Niech przynajmniej w przyszłości zwolni nas od tych
wydatków. Jeżeli jednak wyjdzie za mąż, wtedy dla nas nic nie zostanie.
Mówię ci, mamo, że gdybym mogła ją w jakiś sposób zgładzić, nie
narażając się przy tym na niebezpieczeństwo, to uczyniłabym to bez
wahania.

Ostatnie słowa Linda wyrzuciła przez ściśnięte zęby. Matka ujęła jej rękę.

114


— Czy wiesz, ile Henryk może otrzymać za obraz?
Linda wzruszyła ramionami.

— Najwyższa cena, jaką dotychczas osiągnął, to dziesięć tysięcy
marek. Henryk powiada jednak, że nie sprzedał swoich najlepszych,
najbardziej wartościowych obrazów, bo jego pierwsza żona pragnęła je
zatrzymać. Wiszą w pokojach Roberty.

— No, ale te obrazy przynajmniej stanowią własność twego męża?

— Bezwarunkowo! A Roberta musi je wydać, albo też drogo
zapłaci za nie. Przy okazji wytłumaczę jej to w dyplomatyczny sposób.
Na szczęście, stała się w ostatnich czasach bardziej dostępna, odkąd
wmówiłam jej, że mi wszystko jedno czy ojciec jest bogaty, czy ubogi.
Gdyby wiedziała, że mnie dusi złość i zawiść... Czemu ją spotkał tak
szczęśliwy los, a nie mnie?

Pani Joanna posępnie skinęła głową.

— Tak, nas prześladowało nieszczęście, nigdy nam się nie wiodło.
A przecież i my także pragniemy coś mieć z życia...

Zapomniała, że dzięki swej rozrzutności i rozrzutności Lindy strwoniła już ogromne sumy. Gdyby nie to marnotrastwo, nie zaznałaby nigdy ubóstwa i trosk.

* *

*

W kilka dni później Ralf przysłał zaproszenia dla trzech pań. Przy obiedzie rozmawiano o tym. Berti i ciocia Stefcia, która od kilku dni od rana do wieczora przebywała w willi, oświadczyły, że pojadą do Neurode.


8*

115


Linda w pierwszej chwili miała zamiar odmówić; usłyszawszy jednak, że Berti ma zamiar pojechać w towarzystwie cioci Stefci, zaniepokoiła się i postanowiła przyjąć zaproszenie.

Spoglądając z filuternym uśmiechem na męża, spytała:

— Czy mogę cię opuścić na kilka tygodni, mój Heniu? Wobec tego,
że ciocia Stefcia i Roberta przyjęły zaproszenie, nie wypada, żebym ja
dała Ralfowi kosza. Czy pozwolisz mi pojechać?

Henryk Warteg w ostatnich czasach coraz wyraźniej począł sobie zdawać sprawę, że żeniąc się po raz drugi, popełnił wielkie głupstwo. Gdy usłyszał pytanie żony, doznał takiego wrażenia, jak uczniak którego wkrótce czekają upragnione wakacje.

— Nie będę cię przecież pozbawiał takiej rozrywki, Lindo. Kilka
tygodni na wsi dobrze ci zrobi. Musicie się jednak pośpieszyć, bo lato
dobiega końca.

— A co ty zamierzasz robić podczas mojej nieobecności?

— Wyjadę z profesorem Goeblem na wycieczkę w dolinę Mozeli.
Nie troszcz się o mnie. A więc, kiedy chcecie wyjechać?

Panie zaczęły się naradzać i postanowiły wyruszyć do Neurode pod koniec tygodnia. Linda udawała wielki zachwyt:

— Cieszę się, że zobaczę posiadłości Ralfa — mówiła z ożywieniem.
— Życie na wsi ma swój odrębny urok. O ile mi wiadomo, to w pobliżu
Neurode są malownicze ruiny zamku, Ralf opowiadał mi kiedyś o tym.
Czy zabierzesz swoje przybory do malowania Roberto?

— Tak, postaram się naszkicować tę ruinę.

— Gdybyś chciała namalować w zamku kasztelankę, to chętnie
będą ci pozowała.

Żadna siła nie byłaby w stanie skłonić Berti do malowania swej macochy. Odpowiedziała więc spokojnie, lecz stanowczo:

— Ruiny bywają zazwyczaj niezamieszkane, a poza tym nie zabra­
łabym nigdy modelki memu ojcu. Nie mogę skorzystać z tej propozycji.

Po południu przyszła pani Joanna i usłyszała o zaproszeniu do Neurode. Gniewało ją ogromnie, że Ralf jej także nie zaprosił. Gdy została przez chwilę sam na sam z córką, dała upust swemu oburzeniu. Linda wzruszyła ramionami:

— Wiesz przecież, mamo, że wuj Ralfa nienawidził cię. Ralf
z pewnością wziął to pod uwagę i dlatego cię nie zaprosił do Neurode.

116


Dziwię się nawet, że przysłał zaproszenie dla mnie bo przecież wiadomo, że chodzi mu jedynie o Robertę.

Spojrzały sobie w oczy. Twarze matki i córki wykazywały w tej chwili niesamowite podobieństwo.

* *

*

W kilka dni potem ciocia Stefcia siedziała w pracowni Berti. Dziewczyna stała przed sztalugami i malowała portret cioci Stefci. Minka leżała na kolanach swej pani i mruczała z zadowoleniem.

Tę pogodną chwilę zmąciły nagle czyjeś gwałtowne kroki. Do pracowni wszedł ojciec Berti. Wyglądał blado i ponuro, oczy jego miały dziwny wyraz, którego Berti nie umiała sobie wytłumaczyć. Przestraszo­na, odłożyła pędzel i paletę. k — Co ci jest, ojcze? Wyglądasz tak, jakbyś przynosił mi jakąś złą nowinę.

Wyczerpany padł na krzesło i wybuchnął ironicznym śmiechem.

— Złą nowinę? Nie dla ciebie, na pewno nie dla ciebie! Ale za to dla
mnie! Ty... ty możesz się cieszyć... Twój obraz został nagrodzony.

117


Berti drgnęła.

Ukrył głowę w dłoniach i patrzył osłupiałym wzrokiem przed siebie. Ciocia Stefcia na palcach wysunęła się z pracowni. Berti spojrzała, pełna troski, na ojca i położyła mu rękę na ramieniu. Nie odczuwała wcale radości.

— Powiedz mi, co się stało. Lękam się o ciebie, ojcze. Wyglądasz,
jakbyś był chory.

Zaśmiał się ochryple.

— Chory? Tak, doprawdy, to może wtrącić człowieka w chorobę.
Obraz mojej córki nagrodzono, wszyscy się nim zachwycają, Muzeum
Miejskie pragnie go nabyć, a tymczasem mój obraz...

Drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę i podał ją Berti.

— Masz... Przeczytaj... — wykrztusił.

Berti wzięła gazetę i przeczytała, że obraz jej został nagrodzony. Potem pobiegła wzrokiem dalej: Sensacją wystawy są te dwa obrazy, ojca i córki — czytała — podczas jednak, gdy zachwycamy się „Domowym Szczęściem" Roberty Warteg, nie możemy powiedzieć nic dobrego o „Ifigenji" Henryka Wartega. Dochodzi się do wniosku, że córka prześcignęła ojca. Jej praca jest mistrzowska, praca mistrza zaś zawiodła zupełnie nasze oczekiwania. Największa jego zasługa — to technika córki. Dowiadujemy się, że był jej jedynym nauczycielem. Spodziewamy się nieraz jeszcze podziwiać obrazy utalentowanej młodej malarki.

Berti wypuściła gazetę z rąk. Nie potrafiła się cieszyć swoim powodzeniem wobec tej porażki ojca.

— A czy mogłem? — spytał z bolesną ironią. — Przecież moja żona

118


stoi nade mną, jak strażnik więzienny i popędza mnie, żebym pracował, żebym zarabiał, żebym zabezpieczył jej przyszłość — wydarł się nagle okrzyk z głębi jego serca.

W ten sposób zdradził Berti to, czego się dotąd tylko domyślała. Położyła rękę na ramieniu ojca:

• — Ojcze, twój następny obraz będzie lepszy. Nie będziesz się tak śpieszył...

Spojrzał na nią ze smutkiem.

— Tak, tak, moje dziecko, popełniłem szaleństwo, żeniąc się drugi
raz. Żałuję, że nie posłuchałem ciebie. Teraz już za późno.

Berti zbladła. Daleka była od uczucia triumfu; doznawała raczej żalu, że ojciec wyraża się w ten sposób o swej żonie. Wydawał się jej coraz mniejszym, coraz bardziej poniżonym. Żałowała go całym sercem, wzbudzał w niej litość.

Berti doznawała uczucia przykrości, które się wciąż wzmagało. Chętnie powiedziała by ojcu:

— Dam ci tyle pieniądzy, ile zechcesz:

Obawiała się jednak upokorzyć go taką propozycją. Namyślała się, jakby mu pomóc, żeby go nie zawstydzić. I nagle przyszła jej myśl do głowy:

— Drogi ojcze, tutaj wiszą przecież trzy najlepsze obrazy, które są
twoją własnością. Nie sprzedałeś ich, bo mamusia nie chciała się rozstać
z nimi. Sprzedaj je teraz. Portretu mamy nie oddam, ja go kupię.
A gdybyś nie znalazł nabywcy na dwa pozostałe, to zatrzymam je także.
Nie chcę, abyś je sprzedawał za marną cenę.

Warteg podniósł się z miejsca. W pierwszej chwili zawstydził się,

119


gdyż Linda już od dawna mówiła mu, że te obrazy stanowią jego własność. Właściwie przecież podarował je Izabelli. Próbował się opierać, wreszcie jednak bez wielkiego trudu udało się go przekonać. Ostatecznie przecież córka jego była bardzo bogata, a on znajdował się w położeniu bez wyjścia. Jej pomoc była mu bardzo na rękę. Oczy jego rozjaśniły się.

Spojrzał dziwnie na córkę i mocno uścisnął jej rękę.

— Przyrzekam ci, Berti.

Henryk Warteg uspokoił się trochę. Obawiał się jedynie swej żony. Gdy Linda dowie się o złej recenzji, urządzi mu na pewno scenę. Lękał się tego i odezwał się wreszcie do córki.

— Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Berti. Musisz mi pomóc!
Pragnę uniknąć spotkania z moją żoną. Nie ma jej w domu i nie wie
jeszcze, że spotkało mnie fiasko. Może przeczyta tę wiadomość u swojej
matki. Nie chciałbym, żeby mnie zastała, gdy powróci. Pojadę do
Kolonii i powrócę dopiero, gdy wy przyjedziecie z Neurode. Przeproś
moją żonę i powiedz jej, że po tej porażce nie mogłem się z nią zobaczyć.
Muszę się dopiero uspokoić. Czy zrobisz to dla mnie, Berti?

120


Berti pochyliła głowę.

Pocałował ją w czoło i wyszedł. Berti patrzyła na odchodącego z dziwnym wyrazem twarzy. Dławiło ją jakieś przykre uczucie. Czy to doprawdy był jej ukochany, uwielbiany ojciec? Czy to on? Ten małostkowy, słaby człowiek?

Na krótko przed obiadem Linda powróciła od swej matki. Była u niej, żeby się pożegnać, ponieważ następnego dnia miały wyjechać do Neurode.

Henryk Warteg przed godziną już wyruszył z domu i udał się na dworzec. Berti przez służącego poleciła oznajmić Lindzie, że ma jej coś do powiedzenia. Kazała się spytać, czy może przyjść do jej pokoju?

Linda powiedziała służącemu, że czeka na panienkę. Berti natych­miast udała się do apartamentów macochy i zabrała ze sobą gazetę z recenzją. Linda, bardzo zdziwiona, spytała:

Co się stało? Zdaje się, że po raz pierwszy przyszłaś do mego
pokoju, dlatego przypuszczam, że musiało się zdarzyć coś szczególnego.
Proszę cię usiądź, Roberto.

Berti zajęła miejsce naprzeciwko macochy.

— Przede wszystkim mam pani oznajmić w imieniu ojca, że pojechał
dzić w południe do Kolonii.

Linda spojrzała na nią ze zdumieniem.

Teraz na twarzy Lindy ukazał się wyraz napięcia i niepokoju.

— Co się stało? — spytała szybko.

— Mój ojciec otrzymał przykrą wiadomość, krytyka wyraziła się
bardzo niepochlebnie o jego obrazie i zachodzi obawa, że nie będzie go
mógł sprzedać.

Linda zbladła i zagryzła wargi.

121


— Napisano o nim niepochlebnie? To naprawdę okropna nowina!
A ja pokładałam tyle nadziei w tym obrazie. Czy taka recenzja jest
miarodajna?

— Napisał ją jeden z naszych najznakomitszych znawców sztuki.
Linda, panując nad sobą z ogromnym wysiłkiem, wskazała na gazetę

w rękach dziewczyny.

Linda gwałtownym ruchem pochwyciła gazetę, a podczas czytania zbladła i rysy jej wykrzywiły się. Gdy skończyła, podniosła oczy na Berti. Przez chwilę nie była zdolna panować nad sobą, toteż jej spojrzenie zawierał gniew, wściekłość, oburzenie i nienawiść — a przy tym jeszcze coś tak okropnego, że Berti zadrżała.

W jednej chwili zgniotła gazetę i rzuciła ją pod nogi Berti.

— Zawsze ty... Wszystko dla ciebie... Nawet i to... — wybełkotała
ciężko. A ponieważ czuła, że nie może dłużej panować nad sobą,
wybiegła do przyległego pokoju, zamykając z głośnym trzaskiem drzwi.

* *

*

Ralf ucieszył się niezmiernie, gdy otrzymał wiadomość, że trzy panie przyjadą w sobotę. Gospodyni, pani Lankwitz musiała urządzić najpię­kniejsze pokoje gościnne i przygotować wszystko na uroczyste przyjęcie. Pokoje przystrojono kwiatami, pokój Berti — samymi czewonymi, pachnącymi różami.

Ralf sam pojechał samochodem na stację po swoich gości. Pociąg spóźnił się o kilka minut, co wzmagało jego niecierpliwość. Wreszcie pociąg zatrzymał się przed małym budynkiem na stacji. Zaraz potem Ralf spostrzegł Berti, która pierwsza wysiadła z przedziału.

Podbiegł do niej natychmiast. Mocno, kurczowo niemal uścisnął rękę dziewczyny i szepnął jedno tylko słowo:

— Nareszcie!

Serce Berti drżało z rozkoszy. Jak wiele uczucia zawierało to jedno małe słówko! Oczyjej promieniały, a Ralf mógł w nich wyczytać ten sam okrzyk:

122


Nareszcie!

Teraz jednak Ralf przypomniał sobie o innych gościach. Serdecznie przywitał się z ciocią Stefcią, a nawet Lindzie powiedział kilka cieplejszych słów.

Potem poszedł z paniami do samochodu i pomógł im przy wsiada­niu.

W szybkim pędzie minęli najpierw las potem łąki i pola. Droga prowadziła wzdłuż brzegu rzeki. Berti podziwiała piękny krajobraz, jaśniejący letnią krasą, nagle wychyliła się z samochodu i zawołała:

— Jakie to cudne!

Ujrzała w tej chwili ruiny zamczyska na szczycie góry. Ralf, rozpromieniony, skinął głową:

— Cóż, Berti, to coś dla twoich, spragnionych piękna oczu! Ach,
zapomniałem zupełnie, muszę ci przecież powinszować sukcesu! Czyta­
łem, że nagrodzono twój obraz „Domowe szczęście". Nie wiem, czy
w ogóle zechcesz obcować z takim zwykłym śmiertelnikiem, jak ja.

— Namyślę się jeszcze, Ralfie! — odparła z filuternym uśmiechem.
Linda ukradkiem zacisnęła pięści, a ciocia Stefcia oparła się

wygodnie i z radosnym uśmiechem patrzyła na dwoje młodych ludzi, których twarze promieniały miłością.

Droga minęła szybko i samochód wkrótce zatrzymał się przed dworem. Z holu wyszła pani Lankwitz w czarnej sukni i białym fartuchu, żeby powitać gości. Nadbiegła także służba, która zabrała walizki pań.

Gdy Berti weszła do swego pokoju, spostrzegła z radosnym zdumie­niem wspaniałe róże, które przesyłały jej jakby pozdrowienia od ukochanego.

W godzinę później wszyscy zasiedli do obiadu. Stół był pięknie nakryty i przystrojony kwiatami. Przestronna, jasna jadalnia z ciężkimi, bogato rzeźbiona meblami, sprawiała wytworne wrażenie. Piękna adamaszkowa bielizna stołowa, srebrna zastawa, cenna porcelana i lśniące kryształy świadczyło o bogactwie tego domu. Linda patrzyła na to wszystko ze skrytą zawiścią.

— Zdaje się, że dzięki spadkowi stałeś się Krezusem. Masz niesły­
chane szczęście, mój drogi — powiedziała, zmuszając się do żartobliwe­
go tonu.

123


Ralf popatrzył na przyrodnią siostrę z wielką powagą:

— Tak, Lindo — rzekł — wypędzono mnie kiedyś z rodzicielskiego
domu i to przyniosło mi szczęście, choć w swoim czasie uważałem to za
straszny cios. Mimo, że wyrządziłyście mi wielką krzywdę, lecz Bóg
dobrotliwie pokierował moim losem.

Linda zacisnęła usta. Ralf był niebezpiecznym przeciwnikiem, umiał na wszystko znaleźć odpowiedź, zawsze ona doznawała porażki. Zręcznie zmieniła temat rozmowy, udając dobry humor i ożywienie.

Po obiedzie wszyscy przeszli na werandę, gdzie podano kawę. Ralf na cześć swoich gości, postanowił dziś po południu zostać w domu. Linda w pewnej chwili przeprosiła towarzystwo i poszła do swego pokoju, aby napisać list. Ciocia Stefcia została z Ralfem i Berti. Była jednak bardzo zmęczona i po chwili zaczęła drzemać w swoim wygod­nym fotelu.

Ralf i Berti nie chcąc jej przeszkadzać, przeszli po cichu na drugą stronę werandy. Nareszcie mogli przez kilka chwil swobodnie porozma­wiać ze sobą.

— A jakże ci się wiodło w ostatnich czasach? Jak ci się układają
stosunki z Lindą? Mówiąc otwarcie, obawiałem się pisać do ciebie
szczerze, bo wiem z doświadczenia, że ani Linda, ani jej matka nie
potrafią uszanować listownej tajemnicy. Nie ma dla nich nic świę­
tego.

wczoraj urządziła także straszną scenę.

Opowiedziała mu o wczorajszym zajściu. Potem wspomniała także o tym, że Linda już wie, iż jej mąż nie posiada majątku.

— Znam ją dobrze — powiedział Ralf— i wyobrażam sobie, jaka
była wściekła.

124


— Z początku miałam wrażenie, że zniesie to z godnością. Wstydzi­
łam się nawet, że podejrzewałam ją o coś innego. Uczyniłam nawet
wszystko, żeby jej wynagrodzić mniemaną krzywdę. Ojciec mój jednak
zdradził mi wczoraj, że urządziła mu gwałtowną scenę, a teraz męczy go
bezustannie, żeby pracował i zabezpieczył jej przyszłość. A mnie
powiedziała, że nie dba o to wcale, czy mąż jest biedny czy bogaty.

I Berti wyznała szczerze Ralfowi, co jej ciąży na sercu. Opowiedziała także, w jaki sposób zamierza pomóc ojcu; dodała, że nie odczuwa przy tym żadnej radości, że gnębi ją ogromnie zachowanie ojca. Słuchał jej z gorącym współczuciem, a potem odezwał się:

Gawędzili jeszcze przez chwilę, dopóki nie obudziła się ciocia Stefcia. Potem usiedli obok niej, a wkrótce nadeszła także Linda.

Ralf pokazał gościom cały dom, ogród i zabudowania gospodarskie. W stajni stały dwa wierzchowce.

— Ho, ho! Masz aż dwa wierzchowce! — zdziwiła się Linda.

— Tak, oba są mi potrzebne. Wiosną, latem i jesienią spędzam
nieraz całe dnie na koniu, muszę więc mieć co najmniej dwa wytrzymałe
wierzchowce.

125


Berti głaskała zwierzęta.

— Co też ty sobie myślisz, Ralfie! Umiem doskonale jeździć.
W mojej brazylijskiej posiadłości całymi dniami nie schodziłam z siodła.
Zdaje się, że w Brazylii nie można w ogóle żyć bez konnej jazdy.

— A czemu nie uprawiasz tego sportu w Dusseldorfie?

— Lubię tylko ogniste konie, Ralfie.

— Nie ma obawy, cioteczko.
Oczy Lindy zalśniły.

— Najlepszym jeźdźcom zdarzały się już wypadki — myślała,
pragnąc w głębi duszy, aby Berti spadła z konia.

Gniewało ją bardzo, że Berti umie jeździć konno. Będzie jeździła z Ralfem na wycieczki, a ona nie będzie mogła towarzyszyć im.

Nazajutrz w całym majątku panowała niedzielna cisza. Służba poszła na wieś do kościoła, w domu pozostało tylko kilka osób. Ralf wybrał się z paniami na szczyt góry, żeby pokazać im ruiny. Ze względu na ciocię Stefcię, przechadzka odbywała się powoli. Za to można było z każdego punktu wyżyny oglądać wspaniałe krajobrazy i piękne widoki dolin.

Ralf i Berti byli w radosnym, wesołym nastroju. Linda także udawała wesołość, lecz nie płynęło to z serca. Gdy wyszli z lasu, ujrzeli na szczycie góry ruiny zamczyska, które w całej swojej krasie rozpoście­rały się przed ich oczyma.

126


Berti przycichła, oparła się o drzewo i z zachwytem patrzyła na malownicze zwaliska. Ralf spoglądał na nią wyczekująco i cieszył się, że ruina wywarła na niej tak wielkie wrażenie.

— No i co, Berti? Prawda, że opłaca się przyjść tutaj na górę?

Linda nadstawiła uszu.

— Och, jakie to straszne! — zażartowała. Lecz w oczach jej pojawił
się wyraz, który nie miał nic wspólnego z żartobliwym tonem.

Ralf zwrócił się do niej:

Ralf spojrzał na nią. I nagle, pomimo, że stał w słońcu, poczuł, jak wstrząsa nim dreszcz. Szybko jednak opanował się i odparł ze śmiechem: Nie zdradzę nikomu tej tajemnicy.

127


związana jakaś romantyczna legenda. Wymyśliłem tę bajeczkę o lochu podziemnym, żeby zabawić moich gości.

Berti spojrzała na niego badawczo. Wiedziała, że Ralf nie należy do ludzi, którzy potrafią zmyślać bajki. Była przekonana, że loch podziem­ny istnieje. Ralf opisał zbyt dokładnie wszelkie szczegóły. Postanowiła zbadać tę tajemnicę. Udawała jednak, iż wierzy, że Ralf naprędce wymyślił swoją opowieść.

— Ponieważ postarałeś się wywołać romantyczny nastrój twoją
legendą, więc możesz nas teraz zaprowadzić na taras zamczyska
— rzekła z uśmiechem Linda.

I ona nie wierzyła, że Ralf opowiedział tylko bajeczkę. W duszy jej zbudziło się nagłe namiętne pragnienie.

— Gdybym mogła odkryć tajemnicę lochu podziemnego, gdybym
mogła, nie wzbudzając podejrzeń, pozbyć się tej dumnej księżniczki.

Ralf zbliżył się z paniami do zwalisk, a Berti nie posiadała się z zachwytu. Młody człowiek był bardzo dumny, że może jej pokazać tyle pięknych widoków.

Wreszcie dotarli do narożnej wieży i zaczęli wspinać się po schodach. Linda rozglądała się uważnie wokoło. Jeżeli podziemny loch naprawdę istnieje, to musi się znajdować tylko w wieży, lub w północnym skrzydle zamku, przylegającym do baszty. Pozostała część zamku rozpadła się w gruzy, tam go nie było. Gdy szła za Robertą po wąskich schodach, prowadzących na taras, patrzyła z nienawiścią na smukłą postać pasierbicy. A gdy potem stała obok niej przy balustradzie na tarasie, myślała bez ustanku:

— Gdyby się poślizgnęła... Gdyby spadła... Wtedy wszystko byłoby
dobrze...

Ale Berti nie poślizgnęła się i nie spadła. Z zachwytem wpatrywała się w przecudną panoramę, ścielącą się u jej stóp i nie przeczuwała, jakie okropne myśli zaprzątają głowę Lindy.

Ciocia Stefcia musiała trochę odpocząć. Potem i ona zaczęła się napawać pięknym widokiem. Rozkoszowała się tą godziną, przyrze­kając sobie w duszy, że zachowa ją na zawsze w swej skarbnicy wspomnień.

— Ten widok jest tak piękny, że można o nim śnić — powiedziała
rozmarzona.

128


Wszyscy czworo, zadowoleni z wycieczki, wyruszyli w powrotną drogę. Linda nie okazywała już teraz tak wielkiej wesołości. Szła poważna i zadumana obok cioci Stefci i myślała bezustannie:

* *

*

— Dawni hrabiowie Neurode mieli łatwe zadanie...

Ralf kupił wierzchowca dla Berti i ku wielkiemu niezadowoleniu Lindy wyjeżdżał z nią często na dalekie spacery. Ponieważ nie mogła temu przeszkodzić, więc w czasie ich nieobecności krążyła ciągle w okolicy dworu. Ciocia Stefcia najchętniej przesiadywała na werandzie z robótką lub z jakąś dobrą książką. Linda zajmowała się nią bardzo niewiele.

Pewnego dnia Linda poszła znowu w stronę ruiny. Zwaliska zamku dziwnie ją pociągały. Była już kilka razy na górze, sama lub w towarzyst­wie cioci Stefci i Roberty. Berti z zapałem szkicowała, a ciocia Stefcia z uwagą przyglądała się jej pracy. W takich sytuacjach Linda sama spacerowała po ruinach. Szukała wtedy zawsze ukradkiem wejścia do podziemnego lochu, nie mogła go jednak znaleźć.

Dziś przyszła znowu sama i postanowiła go dobrze poszukać. Zbadała już gruntownie całą budowlę i doszła do wniosku, że loch mógł się tylko znajdować między basztą narożną, a północnym skrzydłem. Weszła na stopnie, a znalazłszy się w wieży, poczęła, jak zwykle, z wielką uwagą oglądać mury. Doszła tak do schodów, wiodących na taras. Tutaj zatrzymała się. Słońce padało przez otwór w murze, oświetlając jasno ściany. I oto Linda spostrzegła nagle na jednej ze ścian coś w rodzaju obwódki. Było to miejsce, gdzie wykruszył się tynk wkoło drzwi.

Linda zaczęła dotykać tej linii, lecz nie mogła nic odkryć. Wydawało się jej jednak, że pod warstwą tynku znajduje się wąska szczelina.

Wspięła się na palce, aby dosięgnąć tej szczeliny. To się jednak nie udało.

Wtedy zauważyła jakiś kamień, sterczący z muru. Nie przeczuwając, jaki cel ma ten kamień, stanęła na nim. Zaledwie jednak stanęła na kamień, gdy ten ustąpił pod naciskiem jej stóp i znikł w murze, Linda


129

| Gdyby życzenia zabijały


zachwiała się na nogach i teraz spostrzegła nagle, że tuż przed nią otwierają się jakieś drzwi.

Gdy Linda znowu mocno stanęła na nogach, zobaczyła ze zdumie­niem i uczuciem triumfu ciemną czeluść komory. Serce jej waliło jak młotem.

— Loch podziemny — pomyślała, drżąc z podniecenia.
Jednocześnie ogarnęła ją radość. Zaczęła ostrożnie nadsłuchiwać,

lecz na dole było zupełnie cicho. Zbliżyła się, wpatrując się z napięciem w czarną otchłań. Uklękła, starając się dłonią dotknąć podłogi, lecz natrafiła na próżnię.

Wstała i osłupiałymi oczyma spoglądała w bezdenną głębinę. Widziała jedynie ciemną komorę, która musiała być ogromnie głęboka. Może sięgała do podnóża góry, może leżała głębiej, niż fundamenty zamczyska. Wyobrażała sobie jakąś niezmnierzoną głębię.

Skąpe światło, który wpadało do lochu, oświecało tylko słabo kawałek ściany, naprzeciwko otwartych drzwi. Mur składał się z gru­bych kamiennych płyt. Linda na próbę rzuciła kamyk. Nadsłuchiwała uważnie, lecz nie dosłyszała dźwięku padającego kamienia. Loch musiał być bardzo głęboki. Każdy, kto nie przeczuwając nic złego, wszedłby do komory, runąłby w przepaść i zniknął bez śladu.

Nie domyślała się, że loch posiadał zaledwie głębokość dwóch pięter i że na dno wrzucono wielkie ilości słomy, która zagłuszyła dźwięk padającego kamyka. Widziała jedynie przed sobą ciemny otwór i mrok, który zdawał się ciągnąć bez końca.

Teraz obejrzała także grube drzwi, pokryte warstwą tynku. Zamknę­ła je powoli i przekonała się, że mechanizm doskonale działa. Drzwi zamknęły się bezgłośnie, a sterczący z muru kamień przesunął się na swoje miejsce. Zaczęła dokładnie badać ów kamień. Gdy przyciskała go rękami, nie ustępował, na to nie starczyło jej sił. Gdy jednak znowu stanęła na nim, znikł, a drzwi otworzyły się.

Teraz Linda z całych sił zatrzasnęła ciężkie drzwi, które zamknęły się bez najmniejszego szmeru.

Przez chwilę stała oszołomiona, jak gdyby bezwładna.

— Kto runie do lochu, ten nie ujrzy już światła dziennego — myśla­
ła, a oczy jej płonęły jak u drapieżnego zwierzęcia, które czyha na
zdobycz.

130


Potem zadrżała, jakby się zlękła własnych myśli. Wyciągnęła ręce przed siebie, zdawało się, że odgania od siebie coś potwornego. Odwróciła się szybko i poczęła gwałtownie zbiegać ze schodów, jakby w ucieczce przed samą sobą.

Nie zatrzymując się, pędziła przed siebie, aż wreszcie zbiegła z góry i stanęły przed dworem. Tutaj przystanęła, dysząc ciężko.

Powoli weszła na werandę, gdzie ciocia Stefcia siedziała spokojnie w wygodnym fotelu, zajęta robótką szydełkową. Z uśmiechem podnios­ła oczy na siostrzenicę.

— A, jesteś już, Lindo. Zobacz, pani Lankwitz przyniosła nam
talerz brzoskwiń. Czy widziałaś już tak przepyszne owoce? Chodź,
skosztuj, są doskonałe...

Linda, zmęczona, padła na krzesło.

— Tak, tak, są rzeczywiście wspaniałe, ale ja teraz nie będę jadła.
Może po obiedzie...

— Czy byłaś na przechadce, moje dziecko?

— Tak, w lesie — odparła Linda i blada z przymkniętymi oczyma,
oparła się o krzesło. Staruszka przerażona, spojrzała na jej pobladłą
twarz.

— Mój Boże, Lindo, jesteś taka blada! Co się stało? Czy jesteś chora?

— Ach, nie... Nie jestem chora... Zmęczyłam się... Byłam bardzo
daleko... Doszłam aż do źródła w olszynce... — mówiła Linda, na pół
nieprzytomnie.

Lasek olchowy znajdował się w zupełnie innej okolicy, niż ruina, lecz Linda nigdy nie mówiła prawdy

— No to, odpocznij. Nie powinnaś chodzić tak dużo, bo się nie
poprawisz.

; Linda odgarnęła jasne włosy z czoła i odparła:

— Poprawię się na pewno. Czy Berti i Ralf powrócili już z prze­
jażdżki?

— Nie jeszcze.

131


— Czy zauważyłaś, ciociu, że między nimi coś się nawiązało. Jestem
przekonana, że się w sobie durzą.

Ciocia Stefcia potrząsnęła głową.

— Durzą? To niewłaściwe wyrażenie. Ale, że się całym sercem
kochają, to rzecz pewna. Nie mogłoby wcale być inaczej, są przecież
stworzeni dla siebie. Oboje są młodzi, piękni i zdrowi na ciele i duszy.
Sam Bóg sprzyja tej skłonności. Nie dzieli ich żadna przeszkoda, oboje
posiadają majątek. Ralf jest człowiekiem niezależnym, a Berti będzie
wkrótce pełnoletnia. Nawet gdyby jej ojciec nie chciał się zgodzić,
mogłaby wkrótce wyjść za mąż. Sądzę jednak, że nie będzie miał nic
przeciwko temu.

— Czy jesteś tego pewna? — spytała szyderczo Linda.

Ciocia Stefcia spojrzała z dziwnie poważnym wyrazem w roziskrzo­ne oczy młodej kobiety.

— Drogie dziecko — rzekła — mógłby tylko w tym wypadku
odmówić swego zezwolenia, gdybyś ty przedstawiła mu Ralfa w nieko­
rzystnym świetle. Wtedy jednak ja złożyłabym świadectwo. Wiem, że
jest dobrym, prawym i szlachetnym człowiekiem, który potrafi uszczęś­
liwić kobietę. Niewielu jest takich, jak on. Nie pozwolę, żeby ktoś knuł
intrygi przeciwko niemu! Zapamiętaj to sobie!

Ciocia Stefcia nigdy jeszcze nie przemawiała tak poważnie i stanow­czo do swojej siostrzenicy. Linda spuściła oczy, aby uniknąć jej spojrzenia. Gniewało ją, że ciocia Stefcia zamierza bronić sprawy Ralfa, gdyż obie z matką postanowiły wpłynąć odpowiednio na Henryka Wartega i usposobić go jak najgorzej dla młodego człowieka. Chodziło o to, żeby Warteg w żadnym wypadku nie zgodził się na małżeństwo córki z Ralfem Hansenem.

Jeżeli jednak ciocia Stefcia wystąpi w obronie Ralfa? Co wtedy?

Linda zacisnęła zęby. W duchu ujrzała nagle przed sobą ruiny zamczyska i ukryty loch podziemny. Gdyby Roberta tam znikła — nikomu nie wpadłoby na myśl, żeby jej tam szukać. A gdyby się wreszcie ktoś domyślił, byłoby już za późno!"

Linda jeszcze wzdragała się przed tym „gdyby". Ale myśl o tym nie opuszczała jej. Nikt nie dowiedział się, że odkryła loch podziemny. Nie wspomniała nawet nikomu, że była sama w ruinach.

Przez chwilę osłupiałym wzrokiem patrzyła przed siebie. Zbudził ją

132


dopiero z ponurej zadumy głos ciotki, która zerwała się z miejsca, wołając:

— Jadą! Jadą! Spójrz tylko, Lindo, jaka piękna z nich para! Jak
wspaniale oboje trzymauą się na siodle! Czy taki widok nie sprawia ci
wcale przyjemności?

Linda podniosła się również i podeszła do balustrady. Postanowiła być mądrą i działać z rozwagą. Z uśmiechem powiedziała:

— Tak, cioteczko, naprawdę piękna para! Aby zaznała wiele
szczęścia ze sobą!

Staruszka ucałowała jej policzki.

— Widzisz, Lindusiu, to mi się lepiej podoba, niż to, co mówiłaś
przed chwilą. Cieszę się, że jesteś rozsądną. A teraz chodź, wyjdziemy im
naprzeciw.

Obie panie wyszły. A Linda, witając się z Ralfem i Berti, rzekła z miłym uśmiechem:

— Gdy się was widzi na koniach, nabiera się ochoty do jazdy
konnej. Niestety, jest to zbytek, na który mnie nie stać.

Ralf zeskoczył z wierzchowca i z wielklą tkliwością pomógł Berti przy zsiadaniu. Potem zwrócił się do Lindy:

— Żałuję, Lindo, że nie mam w stajni jakiegoś łagodnego konika,
bo mogłabyś rozpocząć naukę; na wierzchowcu Berti nie możesz się
uczyć, bo jest zbyt ognisty dla początkującej amazonki.

Linda zbliżyła się do konia Berti. I — Czy sądzisz, że gdybym go dosiadła, to by mnie na pewno zrzucił? — spytała.

Ralf spojrzał na nią i roześmiał się.

— Zdaje się, że masz na składzie bardzo wiele takich życzeń?

133


— Oczywiście!

Berti gawędziła tymczasem z ciocią Stefcią.

— Było cudownie, cioteczko. To wspaniałe uczucie, gdy się tak
pędzi na koniu. Nie zarzucę jazdy konnej, nawet i w Dusseldorfie...

Wszyscy weszli do domu. Berti poszła do siebie, żeby się przebrać. Ralf również udał się w tym celu do swego pokoju. Linda śledziła oboje roziskrzonym wzrokiem:

— Gdyby nie żyła, mogłabym mieć wierzchowce, wspaniałe toalety,
cenną biżuterię. Mogłabym zaspokoić wszystkie moje pragnienia. Ach,
gdyby umarła, gdyby umarła!

Tak mówiła Linda do siebie, a duszę jej przepełniała nienawiść. Doznawała wrażenia, że Berti musi być teraz niewymownie szczęśliwą. Posiadała przecież wszystko, wszystko, co upiększa i opromienia życie. A teraz los miał jej także ofiarować serce mężczyzny, którego kochała. Nie miała potrzeby sprzedawać się pierwszemu lepszemu, w dodatku człowiekowi, który ją oszuka, jak to uczynił jej ojciec z nią samą. Wszystko wpadało jej w ręce, tej znienawidzonej, podczas gdy ją prześladuje nieszczęście. Nic jej nie pozostało, prócz goryczy, prócz zaciekłej nienawiści. Musiała coś uczynić, żeby stworzyć sobie inne życie, polepszyć swoją dolę.

Czy będzie to naprawdę przestępstwem, jeżeli podejmie walkę z losem? Czyż średniowieczni rycerze ze spokojnym sumieniem nie usuwali swoich wrogów? Należy jednak mieć odwagę i mądrze wykorzy­stać każdą szansę. A przy tym trzeba być ostrożną, aby nikt nie mógł udowodnić winy.

Ciemne, straszliwe potęgi walczyły w duszy Lindy.

* *

*

Berti zawsze wstawała bardzo wcześnie. W Neurode także budziła się o dwie godziny wcześniej od Lindy i o godzinę wcześniej od cioci Stefci. Tylko Ralf bywał już gotowy, gdy Berti schodziła na śniadanie. Od czasu, gdy się dowiedział, że Berti wcześnie wstaje, starał się, żeby z nią razem spożywać posiłek poranny.

Tak się też stało pewnego letniego ranka. Oboje siedzieli na

134


werandzie przy zastawionym stole, usługiwali sobie nawzajem i patrzyli sobie w oczy. I oto nagle Ralf ujął rękę Berti i rzekł drżącym głosem:

— Od czasu, gdyś przyjechała, jest jeszcze piękniej, niż zazwyczaj.
Ach, Berti, kiedyż wreszcie usłyszę z twoich ust to słowo, na które
czekam z takim utęsknieniem!

— Jakie słowo masz na myśli? — spytała zmieszana.
Spłonęła rumieńcem.

— Słowo, na które czekam już od dawna, od czasu mej ostatniej
bytności w Dusseldorfie. Wiesz przecież, obiecałaś, że mi powiesz, kiedy
złożysz twój los w moje ręce. Czy jeszcze nie pora, Berti! Usycham
z tęsknoty za tobą.

Spojrzała na niego serdecznie, swymi błyszczącymi oczyma. W ciągu ostatnich tygodni, tych tygodni słodkiego, niewysłowionego szczęścia, wypiękniała jeszcze, nabrała przedziwnego wdzięku i uroku.

— Ach, Ralfie, powiedziałam ci wówczas, że sam wyczujesz, kiedy
nastąpi ta chwila, kiedy odzyskam spokój i nabiorę odwagi do szczęścia.
Czy doprawdy nie czujesz, że nie myślę już o niczym innymi, tylko
o tobie?

Zerwał się i wziął ją w objęcia.

— Berti, Berti! Nareszcie więc jesteś moja!
Rumieniąc się, skinęła głową.

■' — Ralfie, mój ukochany Ralfie!

Ucałował ją namiętnie i tulił do siebie, jakby nie chciał jej już nigdy wypuścić z objęcia. A ona przytuliła się tkliwie do niego, przepełniona radosną świadomością, że będzie jej dobrze pod jego opieką.

Tego ranka młody dziedzic Neurode zapomniał o swoich obowiąz­kach. Nie pojechał na pola, lecz pozostał z Berti, dopóki nie zjawiła się ciocia Stefcia. Zastała ona parę narzeczonych, złączoną tkliwym uściskiem. Przez chwilę stała cichutko na progu werandy, zapatrzona w śliczny obrazek. Nie wiedziała, czy ma zostać, czy ma odejść.

Zanim jednak zdołała się zdecydować, Ralf zauważył ją. Wziął Berti pod rękę i zbliżył się do cioci Stef ci.

— Czy mamy się cioteczce przedstawić, jako szczęśliwa para
narzeczonych? — spytał.

]35


Z uśmiechem potrząsnęła głową.

— Nie, dzieci, z waszych oczu promienieje wielkie szczęście. Zauwa­
żyłam to nie od dzisiaj, wiem od dawna o waszej miłości. Niechaj wam
Bóg zachowa to wielkie promienne szczęście, wam i innym ludziom na
pociechę.

Berti rzuciła się ciotce na szyję.

— Ty, dobra, kochana cioteczko! Wiem, że ty cieszysz się z mego
szczęścia.

— A któż by się z tego nie cieszył?

Dziewczyna nagle zadrżała, jakby wstrząsnął nią nagły dreszcz.

— Nie wiem, doznaję dziwnego uczucia... Mam wrażenie, że na
słońce padł cień... Stoję w słońcu, a jest mi zimno...

Ralf otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie.

Ciocia Stefcia uścisnęła ręce obojga młodych.

— Już od dawna wiem, że się kochacie, spostrzegłam to za
pierwszym razem, gdy rozmawialiście ze sobą. Trzeba przyznać, że
dobrana z was para, pod każdym względem. Mam prawdziwą przyjem­
ność, kiedy na was patrzę...

Narzeczeni usiedli z ciocią Stefcią przy stole i układali plany na przyszłość.

Berti zarumieniła się.

136


— Mówiłem zupełnie na serio — rzekł z westchnieniem. — Nie
zostawiaj mnie za długo w samotności. Czy dużo czasu potrzebujesz na
przygotowanie wyprawy?

Zaczęła się namyślać, po czym odrzekła:

— Ależ, Berti, przecież dziś można załatwić wszystko przez tydzień.
Chodzi przecież tylko o twoją osobistą wyprawę.

— Jednak i na to muszę mieć więcej czasu.

— Jak długo to potrwa? — spytał niecierpliwie. Zaśmiała się
cichpn, dźwięcznym śmiechem.

— Około trzech miesięcy.

Westchnął ciężko i spojrzał na nią płonącymi oczyma.

— Teraz mamy sierpień, będziemy się więc mogli pobrać w listopa­
dzie.

— Dobrze, w końcu listopada.

— Powiedzmy, w połowie listopada. Nie zgodzę się stanowczo na
późniejszy termin.

137


Spojrzał jej głęboko w oczy i znowu pocałowaj ją w rękę.

— Zgadzam się na wszystko. A gdzie spędzimy pierwsze tygodnie
po ślubie?

Zarumieniła się i odparła z filuternym uśmiechem:

Wtedy Ralf pocałował Berti w usta, obsypywał pocałunkami jej policzki, włosy i promieniujące szczęściem oczy. Potem odetchnął głęboko i rzekł:

Ralf zerwał się z miejsca.

— A teraz muszę pojechać w pole. Czy pojedziesz ze mną, Berti? Nie
mam dziś dalekiej drogi, lecz nie chciałbym być sam.

— Zgoda! Ciociu Stefciu, możesz podczas naszej nieobecności,
zawiadomić Lindę, że zaręczyliśmy się.

Ciocia Stefcia przecząco potrząsnęła głową.

Na wesołej pogawędce czas szybko minął. W kwadrans później narzeczeni odjechali. Ciocia Stefcia śledziła ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli jej z oczu.

138


Wkrótce potem zjawiła się Linda. Wyglądała blado, wydawała się nużona. Ubiegłej nocy spała bardzo mało, prawie wcale. Myśl o lochu podziemnym nie dawała jej spokoju. Zaprzątały ją straszliwe myśli. Ciocia Stefcia obrzuciła ją zatroskanym spojrzeniem.

— Nie podobasz mi się, drogie dziecko. Od wczoraj, gdy wróciłaś ze
spaceru, wyglądasz bardzo źle. Żebyś tylko nie zachorowała!

Linda opanowała się i odparła z uśmiechem.

— Ach, nie! Spałam tylko niedobrze i głowa mnie boli. Czy jadłaś
śniadanie?

jednak nie mogła, przełknęła zaledwie kilka kęsów. Potem wstała i przyniosła sobie książkę do czytania.

Ciocia Stefcia pozostała z nią na werandzie i bawiła się z Minką. Roz­koszując się błogim spokojem, nie przeczuwała ani na chwilę, jak okropne myśli i życzenia krążą w głowie Lindy, podczas gdy udaje, że czyta.

* *

*

Tymczasem Ralf i Berti pojechali do żniwiarzy. Podczas gdy Ralf wydawał ludziom polecenia i oglądał z ekonomem jakąś nową maszynę rolniczą, Berti naszkicowała kilku żniwiarzy, potem rządcę a wreszcie i Ralfa.

Ralf oznajmił rządcy, że zaręczył się z panną Warteg.

— Proszę to wieczorem oznajmić wszystkim. Po żniwach wyprawię
małą uroczystość — powiedział.

Rządca powinszował narzeczonemu i w imieniu wszystkich podzię­kował za tę obietnicę.

— Proszę jednak — dodał — aby to już było po owocobraniu,
paniczu.

139


Ralfa ciągle jeszcze nazywano „Paniczem".

— Do widzenia, paniczu! Do widzenia, jaśnie panienko!
Berti uprzejmie skinęła głową. Ralf podszedł do narzeczonej.

— Widziałem, że rysowałaś z wielkim zapałem. Kogo uwieczniłaś,
Berti?

Śmiejąc się, pokazała mu szkicownik.

— Czy znasz przypadkiem tego pana?

Pomógł jej dosiąść konia, po czym sam wskoczył na siodło. Pokłusowali przed siebie.

Ralf zatrzymał się jeszcze u najemników rolnych nad rzeką, po czym wraz z Berti wyruszył w powrotną drogę.

Zbliżając się do dworu, ujrzeli z daleka górę i ruiny starego zamczyska. Słońce oświecało jasno stare mury. Berti zwróciła się do narzeczonego:

— Powiedz mi, Ralfie, czy to, co opowiadałeś nam o lochu
podziemnym — to prawda czy też bajka?

Popatrzył na nią z uśmiechem.

— Nie, Berti, ten loch istnieje naprawdę. Tobie jednej pokażę go

140


kiedyś przy okazji. Nikt o nim nie wie, z wyjątkiem Gottlieba, starego głuchoniemego parobka. Wuj postanowił go wtajemniczyć, gdyż musiał nam pomóc przy wrzucaniu do lochu większej ilości słomy.

— Dlaczego wrzucono tam słomę?

Wybuchnął głośnym śmiechem.

— Ach, moja najdroższa, nie rób takich wystraszonych oczu.
To możliwe, a nawet prawie pewne, że postępowali w ten sposób.
W owych czasach ludzie nie mieli tak wrażliwych nerwów, jak my.
Przestań już myśleć o tym, jeśli cię to dręczy. Ciesz się wraz ze mną,
że żyjemy, że czeka nas jasna przyszłość, że jesteśmy bezgranicznie
szczęśliwi!...

Berti ujęła jego rękę.

— Żeby tylko żaden cień nie padł na nasze szczęście...

Ralf podjechał do niej zupełnie blisko i otoczył ją ramieniem.

— Pocałuj mnie, ukochana, to odegna wszystkie złe i zawistne
duchy od naszego szczęścia... Długo, długo trwał ten pocałunek...

Potem w szybkim tempie ruszyli w dalszą drogę. W domu musieli się bardzo śpieszyć z przebieraniem, bo była już pora obiadu. Weszli właśnie do stołowego pokoju, gdy pani Lankwitz kazała podawać zupę. Linda i ciocia Stefcia czekały już na nich.

Ralf otoczył ramieniem Berti, która w swojej białej sukience wyglądała uroczo, i zbliżył się z nią do Lindy.

— Zanim siądziemy do stołu, chciałbym ci oznajmić Lindo, że
zaręczyłem się z Berti.

Linda drgnęła i pobladła, lecz natychmiast opanowała się. Powie­działa tylko z lekka ochrypłym głosem:

— Zaręczyłeś się tak prędko po śmierci twego wuja?

— Tak, spełniłem jego życzenie. Powiedział mi na łożu śmierci, że
pragnie, abym się prędko ożenił. Pokazałem mu fotografię Berti
i powiedziałem mu, że to ona właśnie jest moją wybranką, a wtedy wuj

141


pobłogosławił ją. Dziś jeszcze napiszę do ojca Berti, prosząc go

0 zezwolenie. Twojej zgody jestem pewien, Lindo.

Linda zmusiła się do uśmiechu. Tylko oczy jej płonęły dziwnym blaskiem w pobladłej twarzy. Podczas obiadu nie straciła także panowa­nia nad sobą, choć w głowie jej krążyły niespokojnie myśli. Zdawało się jej, że wszystko popychają do czynu, do rozpaczliwego kroku. Czuła, że musi coś uczynić, aby związek Berti i Ralfa nie doszedł do skutku.

1 postanowiła, że wykona swój plan. Pragnęła otoczyć się bogactwem
i zbytkiem, nie chciała, jak żebraczka stać na uboczu i patrzeć na
znienawidzoną pasierbicę, która opływała w dostatku. Wolała się już
zdobyć na ostateczność — popełnić zbrodnię! Słowo to utkwiło jej
w mózgu, nie mogła go odegnać.

Zbrodnia! Zbrodnia!

W duchu ujrzała czarną, ziejącą czeluść lochu podziemnego. Roz­wierał się przed nią niby krwiożercza gardziel jakiegoś potwora, który czyha na zdobycz.

Czemu nie miała postąpić tak, jak średniowieczni rycerze, gdy chcieli usunąć wroga? Roberta była jej wrogiem, gdyż posiadała wszystko, co miało wartość dla Lindy. Nie można być słabym. Przecież to tak łatwo pozbyć się wroga, usunąć go bez śladu. Nie wymagało to wielkiego wysiłku, tylko dużej ostrożności. Chodziło o to, żeby nikt się nie dowiedział o zbrodni, żeby nikt nie mógł udowodnić winy.

Tak, musiała się ogromnie wystrzegać i roztropnie wykonać plan. Przecież zamierzała potem korzystać z owoców swego czynu. Chciała używać życia. Wydawało się jej, że ma walczyć z jakimś przeciwnikiem, postanowiła go pokonać. Miała dość odwagi, żeby zaryzykować, jeśli chodzi o taki cel.

Właściwie nie ma nawet ryzyka. Nie naraża się zupełnie, musi tylko być ostrożną, zatrzeć wszelkie ślady i udawać, że nie wie o niczym. Musi być na pozór wesoła, uśmiechnięta, zadowolona, jakby te zaręczyny były po jej myśli. Trzeba czekać na odpowiednią chwilę i nie przeoczyć jej. Któż by mógł dowieść, że to ona jest winna zniknięciu Roberty? Roberta zniknie, będą jej szukać, nikt jej nie znajdzie. A jeżeli ją nawet znajdą, to pomyślą, że padła ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Przecież i ona mogła odkryć przypadkowo tajemnicę lochu podziemnego, tak jak Linda. Czy nie mogła się potknąć i wpaść do lochu? A drzwi? Cóż, drzwi

142


zamknęły się same, wiatr zatrzasnął je za mą... Nikt me pomyśli nic innego...

Pomimo tych strasznych myśli, Lindzie udało się zachować pozorny spokój. Gdy Ralf kazał podać szampana, trąciła się kieliszkiem z młodą parą i rzekła z udanym wzruszeniem:

— Obyście zaznali tyle szczęścia, ile wam życzę!

Ralf nie zwracał na nią uwagi, nie odrywał wzroku od Berti. A Berti również była wyłącznie zajęta narzeczonym.

Po obiedzie wszyscy wybrali się na długą przechadzkę przez las, do gaiku olchowego.

— Jutro powetuję sobie stracony czas. Jutro, Berti, będę przez cały
dzień w drodze, nie zabiorę cię więc z sobą — powiedział Ralf, idąc
z narzeczoną. Linda i ciocia Stefcia szły przed nimi.

Berti spojrzała na niego z uśmiechem.

— Wobec tego i ja wezmę się jutro do pracy. Poszukam sobie
ciekawych motywów i będę szkicowała.

Linda słyszała każde słowo tej rozmowy, choć udawała, że nie zwraca uwagi na to, o czym mówią narzeczeni.

— Tak najmilsza, będę o tym myślał i cieszył się przez cały dzień.
Zakochani gawędzili dalej, mówili o swej przyszłości. Ralf przed

pójściem do domu napisał jeszcze list do ojca Berti, prosząc go o rękę córki. Na końcu listu dodał, że byłby rad, gdyby Henryk Warteg przyjechał do Neurode, aby mu udzielić zezwolenia. On sam jest, niestety, zbyt zajęty, aby pojechać do Dusseldorfu. Berti również dopisała kilka słów do listu, który natychmiast wyprawiono na pocztę.

Młoda para zastanawiała się właśnie nad tym, czy ojciec przyjedzie. Linda słyszała każde słowo.

Podczas tej przechadzki ciocia Stefcia spoglądała wciąż z ukrytą troską w twarz Lindy. Zauważyła, że młoda kobieta jest zamyślona, że tępym wzrokiem patrzy przed siebie. Gdy ciotka zwracała się do niej,

143


zdawała się budzie z zadumy. Rozmawiała wtedy przez chwilę z ogrom­nym ożywieniem, po czym nagle milkła.

— Czy aby nie jest chora? — myślała ciocia Stefcia.
Wreszcie wszyscy zatrzymali się w olszynie.

— Dzieci, urodzone w niedzielę, widują tu niekiedy rusałki, tań­
czące przy źródle — powiedział Ralf.

A Berti była właśnie dzieckiem, urodzonym w niedzielę. Oczyma duszy widziała bajeczne postacie, które ożywiały prześliczny gaik olchowy. Tańczyły i goniły się, migając między drzewami, opromienione słonecznym blaskiem, przemykającym się przez listowie.

Opisywała to Ralfowi, który rozpromieniony słuchał jej opowieści. Cieszył się, że olszynka podoba się Berti. Rozejrzał się wokoło, a widząc, że nikt nie patrzy, pocałował ukradkiem narzeczoną.

* *

*

Gdy nazajutrz rano Berti zeszła na śniadanie, okazało się, że Ralfa już nie ma. Na stole, przy jej nakryciu, leżała wiązanka świeżych, wonnych róż i czuły bilecik od narzeczonego.

Berti, zjadłszy śniadanie, wzięła swój szkicownik oraz mały, składa­ny taborecik, po czym wyszła z domu. Wczoraj wieczorem powiedziała cioci Stefci i Lindzie, że wyjdzie bardzo wcześnie, gdyż pragnie szkicować bądź w lasku olchowym, bądź w ruinach. Dodała, że powróci dopiero na obiad.

Szła szybko przed siebie, nucąc jakąś piosenkę. Dotychczas jeszcze nie postanowiła, czy pójdzie na górę, czy też do olszyny. Wreszcie roześmiała się i przeliczyła guziki przy bluzce. Wróżba orzekła, że ma pójść do ruiny.

Szybkim krokiem skierowała się w stronę wzgórza. Nie przeczu­wała, że z daleka śledzą ją czyjeś oczy. Była to Linda, która ukryta w swoim pokoju za firanką, z napięciem obserwowała, dokąd zmierza Berti.

Tej nocy Linda nie zmrużyła oka i wbrew swemu zwyczajowi wstała już o świcie. Widziała jak Ralf odjeżdża, a teraz nie odrywała wzroku od Berti.

144


— Idzie do ruiny — szepnęła do siebie, a w oczach jej zabłysło
iesamowite postanowienie.

Zeszła na dół i wypiła filiżankę gorącej kawy. Z trudem przełknęła kilka kęsów. W chwilę potem zjawiła się ciocia Stefcia, która spytała ze zdumieniem:

— Co się stało, Lindo? Już wstałaś?

— Tak, zegarek mi stanął i sądziłam, że jest już o wiele później.
Położę się jednak na kilka godzin, bo źle spałam i głowa mnie boli.
Spodziewam się, że zasnę teraz i odpocznę trochę. Nie gniewaj się,
ciociu, że cię zostawię samą.

— Ależ nie, dziecko drogie, jakżebym się mogła gniewać o to.

— No, to baw się dobrze, ciociu!

Linda skinęła głową.

— Dobrze, ciociu. A więc do widzenia!

Odeszła, pozostawiając ciocię Stefcię na werandzie. Nie poszła jednak do swego pokoju, lecz bocznymi drzwiami w oficynie wymknęła się z domu. Jeszcze zanim zeszła na śniadanie, zdążyła zamknąć swój pokój na klucz.

Nie spotkała nikogo. Teraz cała służby była przy pracy. Ostrożnie przeszła przez podwórze, tak, że nikt nie mógł jej widzieć, gdy wychodziła.


145.

10 Gdyby życzenia zabijały


Niespostrzeżenie dotarła do podnóża góry. Teraz była zupełnie bezpieczna. Teraz już nikt nie mógł jej dostrzec.

Rozglądając się ostrożnie wokoło, zaczęła się wspinać po wysokiej ścieżce, prowadzącej przez górę. Nie zatrzymała się po drodze, w oba­wie, że ktoś na dole mógłby ją zobaczyć. Nikt nie powinien był domyśleć się, że właśnie dziś udała się do ruin starego zamczyska.

Zdyszana, niemal bez tchu, znalazła się wreszcie na szczycie wzgórza i ujrzała przed sobą ruinę. Wytężając wzrok, zaczęła się i tutaj rozglądać. Nie było jednak żywej duszy, panowała niczym niezmącona cisza.

Teraz Linda zaczęła szukać wzrokiem Roberty. Z początku nie mogła jej nigdzie dojrzeć. Dopiero, kiedy poszła dalej i skręciła koło jakiejś, na pół rozwalonej ściany, ujrzała Berti.

Dziewczyna siedziała na taborecie, gorliwie zajęta pracą. Szkicowała rozpadły mur i krzew pnących róż, którego śnieżnobiałe kwiaty kwitły właśnie.

Pochłonięta swoim zajęciem, nie dosłyszała wcale kroków Lindy. Toteż, gdy ujrzała ją nagle przed sobą i usłyszała jej głos, drgnęła mimo woli i podniosła na nią oczy.

— Ja także nie spotkałam nikogo.

— Myślałam, że poszłaś do olszynki, aby malować rusałki przy
źródle — powiedziała Linda, zmuszając się do żartobliwego tonu.

Berti uśmiechnęła się.

— Rusałki mi przecież nie uciekną. Przypomniałam sobie, że ten
krzew różany kwitnie teraz, więc chciałam go naszkicować.

Było to rzeczywiście małe arcydzieło, owiane czarem prawdziwej poezji. Kwitnący krzew róży na tle zwalisk sprawiał wrażenie bujnego życia obok martwej przeszłości.

— Jest tutaj mnóstwo takich malowniczych motywów, chciałoby się
uwiecznić to wszystko — rzekła Berti.

146


— Widzę, że już dużo pracowałaś, Berto. Spójrz tylko, jak bujnie
rozkwitły te róże... Białe róże... Cmentarne róże...

Z tymi słowy Linda zerwała pęk białego kwiecia i podała róże dziewczynie.

Berti podniosła oczy. I nagle drgnęła, nawiedziona jakimś wspom­nieniem. Teraz przypomniała sobie, gdzie widziała ten krzew róża­ny. Było to we śnie, wtedy na okręcie, gdy powracała z Brazylii do kraju... Tak, wszystko przedstawiało się tak, jak w tym śnie, stała przed nią Linda i z osłupiałym uśmiechem podawała jej pęk białych róż...

Brakło jedynie postaci zmarłej matki, która ją wtedy ostrzegła:

— Strzeż się — z tych rąk grozi ci nieszczęście.

Dziewczynie wydawało się, że w tej chwili także słyszy wyraźnie te słowa. Patrzyła przerażona na róże w rękach Lindy, jakby z nich, jak w owym śnie, miała wypełznąć zielona żmija.

Nieomal ze strachem spojrzała na Lindę. Doznawała wrażenia, że twarz młodej kobiety przeobrazi się za chwilę w straszliwe oblicze. Meduzy, tak jak to Berti widziała w swoim śnie. Starając się panować nad sobą, wstała z taboretu.

— Skończyłam ten szkic, pójdę sobie poszukać innego motywu
— rzekła ochryple.

Linda rozsypała przed nią białe róże i zaczęła się śmiać.

— Czy przestraszyłaś się tych cmentarnych róż, Roberto? Widzę, że
zbladłaś.

Dziewczyna, patrząc na białe niewinne kwiaty, rozsypane u jej stóp, zaczęła się wstydzić tego nagłego i niewytłumaczonego uczucia lęku, które ją ogarnęło. Jak można było przypisywać tak wielkie znaczenie sennej zjawie? Uśmiechnęła się z wysiłkiem i odparła:

— To bardzo niemądrze, ale te róże wydawały mi się przed chwilą
kwiatami śmierci. Jak można być tak nerwową! Teraz pójdę szukać
nowych motywów. Czy pani pójdzie ze mną?

Linda zwróciła ku niej nieco bladą, lecz uśmiechniętą twarz.

— Bardzo chętnie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Ale przedtem
chciałabym wejść na basztę.) Przyszłam tu tał głównie dlatego, że
pragnęłam się nacieszyć tym wspaniałym widokiem.

Berti skłoniła głowę na znak zgody.

147


— Dobrze, chodźmy tam. Ja także zachwycam się zawsze tą
cudowną panoramę.

Zabrała taborecik i szkicownik, które położyła przy wejściu do wieży. Rozmawiając z Lindą, zaczęła wstępować na stopnie, wiodące na taras.

Macocha szła przed nią. O, gdyby Berti mogła w tej chwili rzucić wzrokiem na jej twarz, byłaby się na pewno przeraziła i rzuciła do ucieczki! Linda była blada, usta miała zaciśnięte, a spojrzenie błędne.

Obie stanęły teraz na tym miejscu, gdzie znajdowały się ukryte drzwi lochu podziemnego. Linda zdobyła się na szalony wysiłek woli i wycza­rowała na swej twarzy słodki, łagodny uśmiech.

— Może tutaj odpoczniemy. Męczy mnie zawsze to chodzenie po
schodach — powiedziała do pasierbicy.

Berti zgodziła się i zatrzymała się na małym podeście; Linda udawała, że podziwia piękny krajobraz, lecz pierś jej unosiła się ciężkim, urywanym oddechem.

Nagle wskazała ręką wystający kamień, który wprawiał w ruch mechanizm ukrytych drzwi.

— A to co takiego? — spytała Linda, na pozór zdumiona i przestra­
szona. — Zobacz, Roberto, tu są jakieś drzwi. Dokąd one prowadzą?
Nigdy ich jeszcze nie zauważyłam w tej ścianie.

Berti również spojrzała ze zdumieniem na otwarte drzwi i, nie przeczuwając nic złego, zbliżyła się do ciemnego otworu.

Czy nie czuła zbrodniczego spojrzenia oczu Lindy? Czy w tej niebezpiecznej chwili nie ostrzegł jej żaden głos wewnętrzny? Czy nie pomyślała o upomnieniu zmarłej matki, której słowa przed chwilą jeszcze zdawała się słyszeć? Nie! Doszła spokojnie do czarnego lochu i pochyliła się nad złowieszczą czeluścią.

Wtem poczuła, że ktoś ją z tyłu mocno popchnął. To Linda, wytężając wszystkie siły, zatrzasnąła ciężkie drzwi. W ten sposób Berti runęła do ciemnego lochu.

Rozpaczliwy okrzyk zerwał się z ust dziewczyny. Nikt jednak nie przyszedł jej z pomocą. Linda, dysząc ciężko, oparła się o drzwi, jakby chciała przeszkodzić, żeby się nie otworzyły.

Stała tak przez chwilę z szeroko otwartymi oczyma. Kolana uginały się pod nią. Z czoła jej spływał wielkimi kroplami zimny pot, dygotała na

148


całym ciele. Z ust dobywał się świszczący, stłumiony oddech, podobny do jęku.

Drżącymi rękami zaczęła szukać chusteczki, którą zwykle nosiła zatkniętą za pasek. Nie mogła jej jednak znaleźć. Bezmyślnie otarła rękawem sukienki wilgotne czoło.

Potem przez kilka minut nadsłuchiwała. Nie — na dole było zupełnie cicho. Najlżejsze odgłosy nie dobywały się z podziemia. Roberta już nie żyje — tak, nie żyje na pewno, leży ze strzaskaną głową na dnie strasznego lochu.

Osiągnęła swój cel. Myśląc o swoim okropnym czynie, doznawała uczucia lęku i grozy, a mimo to oczy jej płonęły dziką radością.

O, ciesz się, ciesz, Lindo Warteg! Twój wróg nie żyje! Będziesz teraz bogata, bogata! Ciesz się, ciesz!

Nie odczuwała jakoś zadowolenia. Doznała nagle uczucia, jakby jakaś niewidzialna dłoń ścisnęła jej gardło, jakby z oddali wołał jakiś głos:

— Morderczyni!!!

Zbiegła szybko ze schodów, jakby ją ścigały furie. Na dole potknęła się o taboret Roberty i upadła. Szybko podniosła się i zabrało ze sobą taboret oraz szkicownik.

Spokoju! Spokoju! Aby tylko teraz niczego nie zaniedbać, o niczym nie zapomnieć, co by mogło ją zdradzić. Aby tylko nie stracić spokoju!

Z trudem panowała nad sobą, starając się zachować zimną krew. Gnał ją jednak strach. Słaniając się na nogach, niosła przez dziedziniec zamczyska składany taboret i szkicownik. Musiała to gdzieś ukryć, gdzieś daleko, na zewnątrz murów zamku, najlepiej w zaroślach. Tam rzeczy te mogą długo leżeć, dopóki ktoś przypadkiem nie znajdzie ich. Musiało to wyglądać w ten sposób, jakby je Roberta sama tam położyła.

W pobliżu dawnych wrót zamku rosły gęste krzewy. Tutaj Linda ukryła szkicownik i taboret. Tak, to była doskonała kryjówka...

O, ona jest przecież mądra i rozważna. Nie pozwoli wydrzeć sobie plonów swego czynu, nie podda się głupiemu uczuciu bojaźni. Nie, jest spokojna, zupełnie spokojna. Uczyniła tylko to, co czynili średniowiecz­ni rycerze. Pozbyła się wroga i swym odważnym czynem zdobyła wreszcie to, za czym tęskniła przez całe życie.

Teraz tylko należy ostrożnie zejść i przekraść się do swego pokoju.

149


— Nikt nie powinien jej widzieć, nikt... Postąpiła mądrze — któż by teraz mógł jej dowieść, że była tutaj na górze, że w ogóle wychodziła ze swego pokoju?

Ach, gdyby tylko kolana jej tak nie drżały! Z trudnością stawiała każdy krok. Wreszcie zmusiła się do spokoju.

Przerażenie było jednak silniejsze od niej, prześladowało ją, tłumiło jej radość. To się jednak zmieni, musi się zmienić! Gdy będzie w bez­piecznym miejscu, u siebie w pokoju, wtedy na pewno przezwycięży lęk.

Czemu wstrząsają nią dreszcze? Cóż właściwie zrobiła? Pokonała przeciwnika. W gruncie rzeczy, nie popełniła przecież nic złego, zamknęła tylko drzwi. Tak, nic więcej... Że Roberta, dzięki temu runęła do lochu — to już nie jej sprawa. Może potknęła się, może się poślizgnęła... Może i bez tego pchnięcia byłaby wpadła do lochu... Kto wie? Jej, Lindzie, przyszedł z pomocą wypadek, tak jest, wypadek, nie zbrodnia. Troszkę tylko dopomogła przy tym, tylko troszczkę... Nie, nie zepchnęła wcale Roberty — to nie zbrodnia, to nie przestępstwo, to wypadek, nieszczęśliwy wypadek...

W ten sposób starała się oszukać samą siebie. W głowie jej kłębiły się straszne, niespokojne myśli, których nie mogła odegnać... Kolana uginały się pod nią, lecz mimo to szybko schodziła z góry... Zdawało jej się, że ktoś ją ściga, biegła, kryjąc się za drzewami.

Walczyła z trwogą, walczyła z własnym sumieniem, starała się upiększyć i zbagatelizować swój potworny czyn. Nie zdołała jednak zagłuszyć wewnętrznego głosu, który wciąż wołał:

— Morderczyni!!!

Zatkała uszy rękami i popędziła przed siebie. Gdyby ją w tej chwili ktoś zobaczył, nie miałby najmniejszej wątpliwości, że ta kobieta o twarzy upiornie bladej ucieka przed głosem własnego sumienia...

Wreszcie Linda stanęła u stóp góry. Zdawało się jej, że nogi wrosły jej w ziemię, że nie będzie mogła iść dalej. W pewnej chwili zawahała się, chciała cofnąć się, zawrócić. Jakaś tajemna, niesamowita siła ciągnęłają nieprzeparcie na miejsce przestępstwa. Nie, nie, ona tam nie wróci... Przemogła się i ruszyła w dalszą drogę.

Wreszcie ujrzała przed sobą dwór. Zatrzymała się zdyszana, oparła się o pień jakiegoś drzewa. Potem przycisnęła obie ręce do bijącego głośno serca i przymknęła oczy.

150


Czuła doniosłość tej chwili. Tak, teraz tylko nie należy stracić spokoju i zimnej krwi, teraz trzeba panować nad sobą, bo można tu spotkać kogoś. Gdyby tak się stało — będzie udawała, że przed chwilą wyszła z domu.

Zacisnęła zęby, wyprostowała się, zdobyła się nawet na uśmiech. Straszliwy ten uśmiech kosztował ją wiele wysiłku, zimny pot kroplami spływał z jej czoła.

Znowu dotknęła ręką paska, szukając chusteczki. Nie znalazłszy jej, przesunęła ręką po czole. Wzdrygnęła się, gdy poczuła pod palcami lodowate krople. Przerażona, spojrzał na rękę. Czyżby jej dłonie ociekały krwią?

Zatrzęsła się jak liść osiki i rozejrzała się trwożnie wokoło. Odetchnę­ła z ulgą: była zupełnie sama.

— Co za głupie myśli! Nie mam się czego bać! — syknęła przez
zaciśnięte zęby. — Muszę być spokojna! Muszę!

Skradając się na palcach, ruszyła w dalszą drogę. Zdawało się, że wszystko doskonale się składa. Tak najwyraźniej wszystko sprzyjało jej życzeniom. Nie spotkała nikogo ani na dziedzińcu, ani w ogrodzie, ani też w domu. Pani Lankwitz i dziewczęta pracowały w zabudowaniach gospodarskich, a ciocia Stefcia siedziała wciąż jeszcze na werandzie, pochylona nad książką.

Linda po cichu weszła na schody. Zadrżała z przerażenia, gdy usłyszała, jak lekko skrzypią pod ciężarem jej kroków. Wreszcie stanęła przed drzwiami swego pokoju. Drżącymi rękami otworzyła drzwi, weszła do pokoju i zamknęła się na klucz.

Zdruzgotana, oparła się o drzwi i poczęła znowu nadsłuchiwać. Nie dosłyszała jednak najmniejszego szmeru, wokoło panowała głu­cha cisza. Linda, śmiertelnie wyczerpana, u kresu sił osunęła się na kanapę.

— Chwała Bogu... Udało się... Nic mi nie grozi... Jestem bezpiecz­
na... — szeptała do siebie.

Nikt nie przeczuwał, że wychodziła ze swego pokoju. Ciocia Stefcia wiedziała, że zaraz po śniadaniu poszła się położyć. Nikt jej nie widział, nie spotkała nikogo. Nie zdradzi jej żadna, najlżejsza nawet poszlaka. Nie można jej udowodnić winy, nie można jej dowieść, że ma jaki­kolwiek związek ze zniknięciem Roberty.

151


Teraz ogarnął ją lodowaty spokój, spokój zbrodniarza, który jest pewny, że nie grozi mu niebezpieczeństwo.

Leżała na kanapie, starając się zasnąć. Mówiła sobie, że powinna teraz wypocząć i nabrać sił, gdyż czeka ją później jeszcze wiele ciężkich chwil.

— Trzeba spać, trzeba oszczędzać nerwy — pomyślała.

Nie mogła jednak zmrużyć oka. Wciąż brzmiał jej w uszach rozpaczliwy, ostatni krzyk Roberty, wciąż przypominała sobie chwilę, gdy zamknęła za dziewczyną ciężkie drzwi. Wyobrażała sobie, jak głęboko musiała runąć Roberta. Loch podziemny wydawał się przecież przepastną, bezdenną otchłanią.

— Zabiła się na miejscu... Nie żyje... Nie żyje... — powtarzała
w duszy Linda.

Czemu jednak nie doznaje radości z tego powodu? Czemu szczęka zębami? Czemu dygocze na całym ciele? Czyżby żałowała swego kroku? Nie, nie!

I znowu usłyszała wyraźny głos wewnętrzny, który wołał:

— Morderczyni!!!

W oczach jej pojawił się wyraz udręki. Cierpiała straszliwe katusze, nie mogąc zaznać spokoju. Wtedy zbudził się w niej zacięty, dziki, rozpaczliwy upór. Nie poddawać się! Tylko się nie poddawać! Trzeba się przemóc, trzeba...

Wstała z kanapy i obmyła twarz i ręce świeżą, zimną wodą. To ją trochę pokrzepiło. Podeszła do lustra i zaczęła się sobie przyglądać badawczym wzrokiem. Uspokoiła się, gdyż ani suknia, ani obuwie nie nosiły śladów porannej wyprawy. Wszystko było w porządku, chwała Bogu!

Zaczęła się przechadzać po pokoju, aby zagłuszyć dręczące ją wyrzuty sumienia.

— Nic się nie stało — mówiła sobie w duchu — a w każdym razie,
nic takiego, czego by musiała się lękać. Nic nie zrobiłam, zamknęłam
tylko drzwi. Wypadek przyszedł mi z pomocą, wypadek... Roberta
potknęła się, upadła by, nawet gdybym nie pchnęła drzwi... Na mnie
przecież nie spada żadna odpowiedzialność.

Zaczęła się namyślać, jak się ma zachować, gdy Ralf zacznie szukać narzeczonej.

152


— Muszę być spokojna, nie wolno mi okazać słabości. Gdy
rozejdzie się wieść o zniknięciu Roberty, wtedy i ja pomogę jej szukać.
Będę się starała skierować wszystkich na fałszywy trop, trzeba żeby jej
szukali w przeciwnym kierunku... Roberta mówiła że się wybiera do
gaiku olchowego. Powiem wszystkim, którzy będą jej szukali, że poszła
do olszyny...

Tak rozmyślała, lecz trawił ją przy tym palący niepokój. Nerwowym krokiem przemierzała pokój tam i z powrotem. Wreszcie, śmiertelnie zmęczona, osunęła się znowu na kanapę. Oczy jej przymykały się ze znużenia, lecz nie mogła zasnąć. Zapadła w lekką drzemkę, lecz co chwila budziła się z przerażeniem.

Ciocia Stefcia przeczytała do końca swoją książkę. Zeszła po stopniach z werandy i zaczęła się przechadzać przed domem. Spojrzała na zegarek. Za pół godziny podadzą obiad. Zapewnie Ralf i Berti zjawią się lada chwila.

Gdzież się podziewa Berti? Nie powraca dziś bardzo długo? I ciocia Stefcia pytającym spojrzeniem obrzuciła ruiny.

Nagle usłyszała tętent kopyt końskich. Obejrzała się i zobaczyła Ralfa, który konno zbliżał się do dworu. Zdjął szybko czapkę i zaśmiał się do cioci Stefci.

— Jak się masz, cioteczko. Czy przyjechałem na czas? Chciałbym się
jeszcze przebrać, spójrz, jaki jestem zakurzony. Nie mogę tak usiąść do
stołu. Miałem dziś moc roboty przez cały ranek.

— Zdaje się, że do olszynki. Wczoraj mówiła, że pragnie uwiecznić
rusałki tańczące przy źródle.

Ralf zaśmiał się wesoło.

— Moja maleńka marzycielka! Czy poszła sama?

— Tak, bo Linda została w domu. Dobrze, żeś mi przypomniał,
muszę ją obudzić.

153


Ralf zeskoczył z wierzchowca i razem z ciocią wszedł do domu. Udał się do swego pokoju, gdy tymczasem ciocia Stefcia zapukała do drzwi Lindy.

Linda ocknęła się, zadrżała, po czym zawołała:

— Proszę wejść!

— Nie mogę wejść, Lindo, bo zamknęłaś drzwi na klucz — zaśmiała
się staruszka.

Lina podniosła się z kanapy i ociężałym krokiem podeszła do drzwi.

kanapie.

Linda zachwiała się i uchwyciła się kurczowo krzesła.

— Nie ma jej jeszcze? — spytała.

— Nie! Ale co tobie jest, Lindo? Słaniasz się i nagle zbladłaś.
Stanowczo musisz być chorą.

Linda zaśmiała się nerwowo.

154


— Nawet o narzeczonym — rzekła Linda żartobliwie, lecz głos
zabrzmiał ochryple.

Ciocia Stefcia obrzuciła ją zatroskanym spojrzeniem, i kiwając głową, wyszła z pokoju siostrzenicy.

— Nie wiem, co to jest—myślała. — Linda nie podoba mi się już od
kilku dni. Żeby tylko nie zachorowała...

Zapukała po drodze do pokoju Berti i przekonała się, że dziewczyny jeszcze nie ma. Potem poszła się przebrać do obiadu. Gdy była gotowa, zeszła na dół. Ralf, już przebrany i wyświeżony, stał przed wejściem, rozglądając się na wszystkie strony. Ciocia Stefcia zbliżyła się do niego.

— Czy Berti dotąd nie powróciła, Ralfie?

— Nie, nie rozumiem tego wcale. Przecież powinna była od dawna
przyjść na obiad.

Teraz z pokoju stołowego wyszła pani Lankwitz. Ralf zwrócił się do niej.

Teraz Ralf zaniepokoił się na dobre. Przez łąki udał się spiesznie do lasu, spodziewając się, że lada chwila spotka narzeczoną. Ponieważ nie nadchodziła, zawrócił do domu.

Tymczasem Linda zeszła na dół. Odzyskała zupełnie panowanie nad sobą. Śmiejąc się zawołała do Ralfa:

— Ach, ty biedaku! Twoja narzeczona tak zapamiętale szkicuje
piękne widoki, że zupełnie zapomniała o tobie.

Ralf, spojrzawszy na Lindę, przestraszył się. Była śmiertelnie blada, oczy miała podkrążone, sprawiała wrażenie ciężko chorej. Powitał ją uprzejmie i rzekł:

155


Wszyscy troje weszli do domu. Przy drzwiach jednak Ralf zawrócił.

Ralf pobiegł w kierunku olchowego gaiku, lecz wkrótce powrócił. Powtarzało się to kilka razy, ale Berti wciąż nie powracała. Ralf z coraz większym niepokojem spoglądał na zegarek. Obie panie starały się go uspokoić, a pani Lankwitz weszła do kuchni i kazała wstawić obiad do piekarnika. Tak upłynęła godzina. Ralf nie mógł już dłużej opanować lęku.

Obawiam się, że Berti coś się stało. Niestety, nie wiadomo dokąd poszła. Trzeba jej poszukać.

Linda zbliżyła się do niego.

— Udam się także na poszukiwanie Roberty. Ty idź do gaju
olchowego, ja pójdę jej szukać w ruinie. Przecież tylko w tych dwóch
miejscach można będzie ją znaleźć, bo gdzieżby poszła.

— Dobrze, chodź! — odparł Ralf.

Oboje ruszyli spiesznie w drogę, każde w innym kierunku. Ralf pobiegł do olszynki, a Linda zaczęła się wspinać w górę. Nie zaszła jednak daleko. Gdy znalazła się na miejscu, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć, przystanęła, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. Przy najlżejszym szmerze, przy szeleście gałęzi, drżała i trwożnie rozglądała się wokoło.

Potem orzekła, że minęło już dość czasu, że teraz może powrócić do dworu. Wolnym krokiem poczęła schodzić z góry. Ciocia Stefcia, pełna lęku, wybiegła jej naprzeciw.

156


W tej chwili nadbiegł Ralf, zdyszany i zaniepokojony. Ujrzawszy obie kobiety idące mu naprzeciw przestraszył się.

— Nie natrafiłem na najmniejszy ślad, ani w olszynce, ani we wsi.
Poszła na pewno inną drogą i może zabłądziła. Lękam się ogromnie.

Wybiegł na podwórze i zwołał ludzi, którzy pozostali we dworze. Było ich niewielu, bo wszyscy prawie pracowali w polu. Kazał im wszystkim iść do lasu i w różnych kierunkach szukać Berti. Kto by ją znalazł, miał natychmiast zawiadomić Ralfa.

Ralf dosiadł konia i pojechał nad rzekę, a potem do wsi, obierając także drogę przez las. Ciocia Stefcia i Linda udały się również na poszukiwanie do lasu.

Około piątej wszyscy wrócili do domu. Poszukiwania okazały się daremne. Nie natrafiono nawet na ślad, mogący wskazać drogę do zaginionej.

Ralf blady i znękany, biegał po całym dworze wykrzykując imię narzeczonej. Szukał jej we wszystkich kątach i zakamarkach, nawet w zabudowaniach gospodarskich i w stajniach.

Ciocia Stefcia i Linda, bardzo blade, siedziały na werandzie. Ralf podszedł do nich i powiedział:

— Nie mogę wytrzymać w domu, pójdę jeszcze raz do lasu. Może
ludzie nie szukali jej dobrze, pójdę sam...

Potem pędem wybiegł z domu. Linda śledziła go wzrokiem i stwier­dziła z zadowoleniem, że udał się w kierunku wsi.

Była coraz spokojniejsza, nabierała pewności, że nikt nie odkryje jej zbrodni.

Ralf postanowił jeszcze raz poszukać Berti w wiosce. Zatrzymał się jednak w połowie drogi. Wpadło mu nagle do głowy, że może Linda niezbyt gruntownie przeszukała ruiny. Nie znała tego miejsca tak dobrze jak on. Berti mogła się przecież potknąć, poślizgnąć... Może leży w jakimś kącie, a Linda nie widziała jej. Postanowił, że na wszelki wypadek pójdzie na górę.

Ta myśl dodała mu trochę otuchy i nadziei. Nie wszedł na ścieżkę, wijącą się w górę, lecz pobiegł na przełaj, przedzierając się przez gąszcz. Gdy wreszcie znalazł się na szczycie góry, zaczął wołać na cały głos:

157


— Berti! Berti!

Przeszukał wszystkie kąty ruiny. Wreszcie doszedł również do baszty. I oto nagle ujrzał przy wejściu do baszty coś czerwonego. Schylił się i podniósł kolorową kredkę, owiniętą w czerwony, błyszczący papier. Berti używała takich kredek do szkicowania. Papierek był zupełnie gładki i czysty, wyglądał tak, jakby upadł tu dopiero dzisiaj.

Ralfowi wydało się to niezbitym dowodem, że Berti musiała dzisiejszego dnia być w ruinach. Nabrał pewności, że wchodziła także do baszty.

Pędem wbiegł na schody, wołając wciąż pełnym trwogi głosem imię Berti. Odpowiadała mu jednak upiorna cisza. Wszedł aż na taras i z wysokości zaczął ją wołać. Na próżno! Nie otrzymał odpowiedzi.

Zrozpaczony, zaczął powoli zstępować z wąskich schodków tarasu, rozglądając się uważnie po wszystkich kątach. I nagle drgnął. Tam na dole, w drzwiach, prowadzących do lochu podziemnego, ujrzał coś białego. Przykląkł i przyjrzał się temu dokładniej. Była to damska koronkowa chusteczka, wciśnięta w drzwi. Patrzył na nią osłupiałym wzrokiem i nagle zaświtała mu w głowie okropna myśl. O, Boże! Jeżeli ta chusteczka jest własnością Berti, w takim razie Berti otworzyła drzwi do lochu... Tylko w ten sposób mogła zgubić chusteczkę... Odkryła tajemnicę tych drzwi i wpadła do ciemnicy...

Zadrżał z przerażenia. Jednym susem wskoczył na wyrastający z muru kamień. Drzwi otworzyły się — posłyszał z głębi ciche, rozpaczliwe łkanie.

— Berti! — krzyknął — Berti! Na miłość Boską! Berti!

Rzucił się na ziemię, starając się wzrokiem przeniknąć ciemności lochu.

— Berti, moja Berti! Czy to ty? Czy jesteś tam na dole, najdroższe
serce?

Wtedy usłyszał stłumiony, lecz wyraźny okrzyk radości.

— Ralf! Ralfie kochany! Chwała Bogu! Chwała Bogu!

Ralf pojął od razu, ile Berti musiała przecierpieć w ciągu tych ostatnich godzin. Z ust jego wyrwał się jęk.

— Berti, co się stało? Jakim sposobem dostałaś się do tego lo­
chu?

Posłyszał głębokie, drżące westchnienie.

158


— Cicho, Ralfie, bądź cicho, żeby ona nie usłyszała — zawołała
półgłosem Berti.

Zaczął się obawiać o jej rozum. Czyżby te okropne godziny na dole pomieszały jej zmysły? Czyżby straciła przytomność?

— Kto? Kto taki, kochanie? Tu nie ma nikogo, jestem sam.

Z głębi dobył się teraz krótki, urywany szloch. Potem Berti spytała zduszonym głosem, starając się opanować:

— Czy naprawdę jesteś sam, Ralfie?

Nie mogła mówić dalej.

Ralf, pełen zwątpienia, rozejrzał się wokoło. Co począć, jak pomóc Berti? Gdyby przynajmniej mógł ją zobaczyć i przekonać się, że nic się jej nie stało! Przypomniał sobie nagle, że przecież stale nosi przy sobie małą latarkę kieszonkową.

Wsunął rękę do kieszeni. Tak, na szczęście zabrał tę latarkę.

— Uważaj, kochanie, teraz zapalam światło — powiedział zdławio­
nym głosem.

Po chwili jasna smuga światła rozjaśniła ciemnicę. Ralf ujrzał Berti, która wyprostowana, stała przy ścianie. Wspięła się na pal­ce i wyciągnęła w górę ramiona, jakby w ten sposób mogła go dosię­gnąć. Teraz jednak mógł przynajmniej spojrzeć w oczy ukochanej dziewczyny.

Berti wzdrygnęła się. Przeżyła tu godziny, pełne udręki i przerażenia, które wydawały się jej wiecznością.

159


— Ach, Ralfie, powiedz mi, ile dni przebyłam w tej ciemnicy?
— spytała ochryple.

Z ust jego zerwał się głuchy jęk.

Ralf zadrżał.

— Co ty mówisz, kochanie? Zepchnięta? Co ty mówisz? Uspokój
się! Zapewne odkryłaś przypadkiem drzwi do lochu i wpadłaś tutaj.

Potrząsnęła głową.

Berti podniosła wzrok na ukochanego. Odczuwała ogromną pocie­chę, że mogła patrzeć w oczy Ralfa.

— Dobrze, dobrze, ale wymień mi imię człowieka, którego się tak
lękasz. Chcę, muszę wiedzieć, kto to taki...

Wyprostowała się jeszcze bardziej i patrząc płonącymi oczyma na Ralfa, rzekła po chwili milczenia:

— Posłuchaj, Ralfie... Linda Warteg... moja macocha zepchnęła
mnie do lochu.

Krzyknął jak ranne zwierzę, a twarz jego, zdawało się, skamieniała ze zgrozy.

— Berti, czyś ty oszalała!

160


— Pobiegnę z całych sił. Czy ci nie zimno?

— Nie, słoma jest ciepła i sucha. Jak to dobrze, żeś ją kazał tu
wrzucić, to mnie uratowało...

— Bogu dzięki! Bogu dzięki! Ale teraz już pójdę naprawdę.

Zręcznie pochwyciła lampkę, a po chwili jasna smuga światła padała na jej pobladłą twarzyczkę. Ralf, głęboko wstrząśnięty tym widokiem zawołał:

— Berti!

— Ralfie, mój drogi, Ralfie! Jakie to szczęście, że możemy sobie
patrzeć w oczy. A ja nieomal straciłam nadzieję... Przeżyłam straszne
godziny w tym lochu, nigdy tego nie zapomnę. Teraz już mi lepiej...
Która godzina?

11 Gdyby życzenia zabijały 161


która wskazała mu drogę do Berti. Podniósł ją i teraz dopiero szybko spostrzegł, że jest własnością Lindy, gdyż w rogu był wyhaftowany jej monogram. Z ponurym spojrzeniem schował tę chusteczkę.

Potem pędem puścił się przed siebie. Biegł z góry, jakby go ktoś gonił.

Berti opadła na miękkie posłanie, które uratowało jej życie. Teraz, gdy pozostała sama, ogarnęło ją znowu uczucie lęku. Opanowała się jednak mężnie i tylko raz po raz powtarzała imię ukochanego, jakby ono musiało ustrzec ją od złego.

Nacisnęła guziczek latarki i oświetliła swoje więzienie. Było wyłożo­ne grubymi płytami kamiennymi, lecz bardzo wysokie. Gdyby nie to, oddychałoby się tu z trudnością. Runęła z ogromnej wysokości. Na szczęście, upadła na wysoką stertę słomy. Gdyby runęła na kamienną podłogę, nie wyszłaby stąd cało, nie ujrzałaby już nigdy swego Ralfa, umarłaby — samotna i opuszczona.

Dziewczyna zadrżała. Po chwili zgasiła latarkę. Nie można wiedzieć, czy jej macocha tu nie wróci, żeby się przekonać, czy pasierbica naprawdę nie żyje. Gdyby ujrzała światło, dopuściłaby się może nowego zamachu na jej życie; lękałaby się przecież, że jej czyn może się wydać, gdy Berti zostanie przy życiu. Lepiej już siedzieć w ciemnościach i nie poruszać się.

Berti skuliła się w mroku na słomie i tylko od czasu do czasu ukradkiem zapalała latarkę, aby rzucić okiem na zegarek. Zastanawiała się przy tym, czemu właściwie macocha tak bardzo jej nienawidzi, że nie zawahała się nawet przed zbrodnią. Już przez cały czas, gdy siedziała wśród tych okropnych mroków, starała się dociec przyczyny tej nienawiści. Czy Lindą doprawdy kierowała jedynie żądza przywłaszcze­nia sobie jej majątku? Przecież nie cierpiała niedostatku, miała byt zapewniony. Zapewne jednak lękała się o swoją przyszłość. A gdyby jej powiedziała, że zabezpieczy ją na wypadek śmierci ojca, — czy i wtedy popełniłaby ten okropny czyn?

Jakże okropnie musiało jej teraz być na duszy, jakże dręczyły ją wyrzuty sumienia... Berti zadrżała, myśląc o tym.

162


I znowu minuty ciągnęły się w nieskończoność, wydawały się wiekami. Ta godzina zdawała się nie mieć końca. Teraz dopiero Berti pojęła swoją pomyłkę. Gdy zbudziła się z omdlenia spowodowanego przez upadek i przestrach, sądziła, że przebywa w ciemnicy od kilku dni. Obecnie zrozumiała, że czas dłużył się jej tak w samotności.

Starała się urozmaicić sobie tę godzinę, która dzieliła ją od powrotu Rałlfa. Liczyła do stu, powtarzała wiersze, których uczyła się w szkole. Potem zaczęła sobie wyobrażać, co w tej chwili robi Ralf, ciocia Stefcia i ojciec.

Przez chwilę usiłowała także przeniknąć, co się dzieje w duszy macochy, lecz ta myśl przejęła ją taką grozą, że szybko odegnała ją od siebie.

Jak to się stało, że Ralf znalazł ją nareszcie w tym okropnym więzieniu? Na pewno szukał jej bardzo długo, co najmniej od chwili, gdy nie przyszła na obiad. Nie zdążyła się go zapytać, jak trafił na jej ślad. Z pewnością sam Bóg skierował tu jego kroki. Jakież by to było straszne, gdyby naprawdę przesiedziała kilka dni w lochu podziemnym! Umarła­by przecież z wycieńczenia i głodu!

Złożyła ręce, a z ust jej popłynęła żarliwa dziękczynna modlitwa.

Poczuła nagle, że jest głodna. Od śniadania nie miała nic w ustach. Teraz zaczęła także odczuwać zimno. Doznała przedtem tak silnego wstrząsu, że obecnie dygotała niby w febrze. Zagrzebała się głębiej w ciepłej słomie.

Jakie to szczęście, że loch jest suchy, że nie czuć w nim stęchlizny i wilgoci! Mogły tu przecież być myszy, szczury i robactwo. Usłyszała, że w słomie coś szeleści i wzdrygnęła się. Potem szybko zapaliła latarkę.

Nie, chwała Bogu, nie było tu ani szczurów ani myszy. Na murach wisiało tylko trochę pajęczyn, a tam dalej, pełzał po ścianie jakiś pająk. Ucieszyła się z tego — nie czuła się przynajmniej samotna.

Znowu spojrzała z niecierpliwością na zegarek. Upłynęło zaledwie pół godziny. Ralf poszedł zapewne do dworu i zwoływał ludzi na pomoc. Jakim sposobem wydobędzie ją z tej wąskiej, ciemnej piwnicy? Nie będzie można przebić, ani wyłamać tych grubych, mocnych ścian... Jakże wyjdzie stąd na światło dzienne?

Ach, pozostawi to ukochanemu. On już temu zaradzi, on znajdzie właściwy sposób... Przestała się obawiać, wierzyła, że Ralf jej pomoże.

ii. 163


Wyobrażała sobie chwilę, gdy spocznie w jego mocnych ramionach, spokojna i bezpieczna.

— Ralfie! Kochany Ralfie! Kochany Ralfie! — powtarzała raz po
raz, niby słowa modlitwy.

Wtedy do serca jej spłynął spokój. Ogarnęło ją poczucie ufności i bezpieczeństwa. Po cóż miałaby się teraz jeszcze lękać i niepokoić? Była już ocalona, skoro on ją odnalazł.

* *

*

Tymczasem Ralf pędem zbiegł z góry. Duszą jego miotała burza różnorodnych uczuć. Troska, obawa i gorąca miłość do Berti — miesza­ły się z oburzeniem na Lindę. Odczuwał dla niej przy tym niesłychaną pogardę. Zgrzytał zębami, przypominając sobie, jak Linda radziła mu zaniechać poszukiwań w ruinach i twierdziła, że sama uda się na poszukiwanie Roberty. Nie mógł dociec, kiedy i jak został wykonany zbrodniczy zamach, o jakiej porze Linda poszła do zwalisk zamkowych, choć dowodziła, iż cały ranek spędziła w swoim pokoju. Mniejsza o to, ta sprawa wyjaśni się później. W każdym razie musiała mieć dobrze ułożony plan morderstwa, który wykonała we wszystkich szczegółach. Och, odpokutuje za to — dosięgnie ją jego straszliwa zemsta! Ralf pędził przed siebie, a w duchu obmyślał okropne kary dla Lindy. Gdyby napotkał ją teraz na swej drodze, byłby ją chyba zmiażdżył w swoim gniewie. Miał jednak dość czasu, żeby się uspokoić i do­trzymać obietnicy danej Berti. Teraz zaprzątała go tylko myśl, w ja­ki sposób uratować Berti, nie zdradzając przy tym nikomu, że ją zna­lazł.

Zaczął się nad tym zastanawiać, aż wreszcie ułożył sobie plan, co go trochę uspokoiło. Minął duży sad koło oficyn i wydostał się na dziedziniec dworski. Tutaj spotkał panią Lankwitz.

— Panie siedzą bardzo smutne i zmartwione na werandzie. Pani
Weitzel okrutnie płakała ze strachu o panienkę. Panie nic nie jadły,
wypiły tylko herbatę.

164


— Niech pani Lankwitz pójdzie teraz na werandę i postara się
zatrzymać tam obie panie. Proszę nic nie mówić, że wróciłem. Pragnę po
raz ostatni przedsięwziąć pewną próbę odnalezienia mej narzeczonej,
lecz nie chciałbym niepokoić pań na próżno. Niech pani idzie na
werandę i zatrzyma je tam przez dziesięć minut. I ani słowa o moim
powrocie!

Pani Lankwitz skinęła głową i wbiegła do domu.

Ralf przeszedł przez pusty dziedziniec, rozglądając się ostrożnie wokoło. Wreszcie wszedł do stajni, gdzie na jakiejś skrzyni siedział głuchoniemy parobek Gottlieb, zajęty naprawianiem uprzęży. Ralf trącił go lekko w ramię. Gottlieb podniósł na niego oczy.

Ralf umiał się doskonale porozumiewać z kaleką na migi. Teraz także dał mu znak, żeby poszedł za nim. Obadwaj udali się do stodoły, gdzie stała wysoka drabina, najwyższa w całym dworze.

Ralf wytłumaczył na migi Gottliebowi, że muszą tę drabinę prze­nieść do ruin. Głuchoniemy wzruszył ramionami i wyglądał, jakby chciał powiedzieć:

— Nie wiadomo po co taszczymy tę drabinę do zamku, ale pan na
pewno wie, co robi.

Ujął jeden koniec drabiny, a Rafl drugi. Szli spiesznie przed siebie, zmierzając do zwalisk. Ralf wyjaśnił w lesie parobkowi, że tam na górze jest ktoś, komu grozi niebezpieczeństwo.

Drabina była bardzo ciężka. Gdy znaleźli się na szczycie góry, rzucili ją na ziemię, żeby trochę odpocząć. Obydwaj dyszeli ze zmęczenia i ocierali pot z czoła.

Ralf dał Gottliebowi znak, żeby wnieść drabinę do zwalisk. Gdy się schylił, żeby znowu wziąć na barki drabinę, dojrzał nagle w zaroślach taboret i szkicownik Berti, który ukryła tu Linda. Spojrzał na to badawczo i potrząsnął głową. Skąd się tu mogły wziąć te rzeczy?

Nie miał jednak teraz czasu, żeby rozwiązać tę zagadkę. Z wielkim trudem przenieśli drabinę na schody i przesunęli ją na taras. Teraz i parobkowi zaświtało w głowie, że prawdopodobnie ktoś musiał wpaść do lochu. Ralf wytłumaczył mu za pomocą znaków, że należy drabinę spuścić do ciemnicy. Głuchoniemy ze zrozumieniem skinął głową.

Teraz Ralf otworzył drzwi do lochu podziemnego.

— Berti! — zawołał.

165


— Ralfie! Ralfie!

Z głęboką radością wołała dziewczyna imię ukochanego. Wiedziała, że teraz już wkrótce nastąpi chwila wyzwolenia. Zapaliła latarkę, smuga światła padła na jej pobladą twarzyczkę.

Berti skinęła głową.

Ralf z pomocą Gottlieba' ostrożnie opuścił drabinę do ciemnicy. Chwała Bogu, była dość wysoka, sięgała prawie do drzwi. Młodzieniec kazał Gottliebowi pozostać na straży przed wejściem.

— Teraz zejdę na dół, Berti, muszę się przekonać, czy drabina
mocno stoi — rzekł Ralf.

Po chwili był już na dole. Berti, ujrzawszy go padła mu z głośnem łkaniem w objęcia i mocno przytuliła się do niego. Nie mogła mówić, powtarzała tylko jego imię:

— Ralf! Ralf! Mój Ralf!

Przycisnął ją mocno do piersi, niezdolny do mówienia. Czuł, że Berti drży, on sam także dygotał na całym ciele. Wstrząsały nim dreszcze, gdy wyobrażał sobie, jak okropne godziny Berti spędziła w lochu.

Przez chwilę zakochani stali w milczeniu, zespoleni mocnym uścis­kiem. Zapomnieli o całym świecie, szczęśliwi, upojeni radością. Ogar­niały ich nieprzeniknione ciemności, lecz mimo to usta ich złączyły się w długim, bolesnym niemal pocałunku.

Na górze stał Gottlieb, poprawiał sobie czapkę i uśmiechał się. Zdążył zobaczyć jeszcze, zanim Berti zagasiła latarkę, że jego pan obejmuje jakąś dziewczynę. Spostrzegł również, że ta dziewczyna ma jasne, złociste włosy, które podziwiał zawsze u narzeczonej swego pana. W duchu rozmyślał:

— Powinno się już wreszcie zamurować tę przeklętą ciemną dziurę.
Gdybyśmy nie wrzucili słomy, to by się jaśnie panienka na pewno zabiła.

166


Nie rozumiem, co państwo upatrzyli sobie do tych zwalisk. Któregoś dnia to wszystko rozsypie się w gruzy.

Gottlieb był, rzecz oczywista, przekonany, że Berti przypadkiem wpadła do lochu.

Teraz powoli Gottlieb przykląkł i stojąc w futrynie, trzymał mocno pierwszy stopień drabiny. Wiedział, że państwo zechcą się teraz wydostać na zewnątrz.

Ralf wziął Berti na ręce jak małe dziecko.

— Mogę wejść sama, najdroższy — powiedziała dziewczyna.

— Nie kochanie nie puszczę cię od siebie, dopóki nie znajdziesz się
w jakimś bezpiecznym miejscu. Mogłabyś jeszcze spaść z drabiny.
Zarzuć mi ręce na szyję, a ja zaniosę cię na górę.

Berti posłuchała. I teraz znów przypomniała sobie, jak jej zmarła matka we śnie ostrzegała ją przed Lindą. Widziała przecież wtedy wyraźnie ten stary mur i krzew białych róż. Jakie to dziwne, że właśnie w tym samym miejscu zbliżyła się do niej Linda, aby wskazać jej drogę, prowadzącą do śmierci. Myśląc o tym, zadrżała znowu.

— Spokojnie, ukochana, wkrótce będziemy na górze — rzekł Ralf.
Ostrożnie, stopień za stopniem, wspinał się po drabinie, niosąc

narzeczoną. Wreszcie stanął na ostatnim stopniu i podał Berti Gottlie-bowi, który ostrożnie wydobył dziewczynę z czarnej czeluści lochu. Za nią wydostał się Ralf.

Gdy Gottlieb chciał ostrożnie postawić dziewczynę na ziemi, Berti zachwiała się na nogach. Wyciągając ramiona do Ralfa, osunęła się zemdlona w jego objęcia. Okropne godziny, a potem wielka radość z ocalenia wyczerpały jej siły.

Ralf dał Gottliebowi znak, żeby na razie zostawił drabinę w lochu i zamknął drzwi. Potem zniósł zemdloną dziewczynę ze schodów na powietrze. Pragnął, aby w chwili, kiedy się ocknie, ujrzała nad sobą szerokie niebo. Słońce wprawdzie już zachodziło, lecz mrok jeszcze nie zapadł.

Ralf ułożył ukochaną na miękkiej murawie, opierając jej głowę na swoich kolanach. Gottlieb zbliżył się do niego, spojrzał na zemdloną i wyciągnął z kieszeni płaską flaszkę, napełnioną do połowy żytniówką. Według zdania parobka, dobra żytniówką była jedynym skutecznym środkiem.

167


Młodzieniec popatrzył z wahaniem na flaszkę, potem jednak wziął ją z rąk Gottlieba i natarł skronie Berti mocną wódką. W pośpiechu zapomniał zupełnie zaopatrzyć się w środki ratownicze, zwłaszcza, że wiedział, iż Berti nie doznała żadnych obrażeń.

Teraz przypomniał sobie także, że Berti od rana nic nie jadła. Strach i rozpacz, głód i pragnienie podkopały jej siły. Na szczęście miał zawsze przy sobie pudełeczko z pastylkami czekoladowymi, gdyż nieraz całymi dniami bywał w drodze.

Gdy Berti ocknęła się z omdlenia, ujrzała bladą, zatroskaną twarz narzeczonego. Uśmiechnęła się tkliwie do niego, mówiąc:

— To nic, mój najdroższy, to tylko radość, że znowu jestem przy
tobie.

Pomógł jest wstać. Gottlieb pobiegł po taboret, na którym Berti usiadła. Musiała zjeść kilka pastylek czekoladowych i zdecydowała się nawet napić trochę żytniówki; oddychając głęboko, oparła głowę na ramieniu Ralfa.

— Tak, teraz czuję się już zupełnie dobrze, ukochany. O, jak to
cudownie oddychać znowu świeżym powietrzem, mieć nad sobą jasne
niebo...

Głęboko wzruszony, uścisnął w milczeniu jej rękę. Po chwili zapytał:

— Czy będziesz mogła sama iść, Berti?

Podniosła się z taboretu. Kolana jej jeszcze trochę drżały, lecz mężnie postąpiła kilka kroków naprzód, wsparta na ramieniu Ralfa.

Ucałował to miejsce z czułością.

Moje słodkie maleństwo, wydaje mi się to poprostu cudem, że cię widzę całą i zdrową. A teraz musisz jak najprędzej odpocząć. Przerażona, pochwyciła kurczowo jego ramię.

— Tylko nie do niej! Tylko nie tam... Nie mogę teraz Widzieć Lindy!
Przelękła się dzikiego, groźnego wyrazu, który przy tych jej słowach,

pojawił się w oczach Ralfa.

168


— Nie, bądź spokojna, nie pozwolę, żebyś się z nią zetknęła. Nie
dowie się ona teraz, że zostałaś uratowana. Zaprowadzę cię na wieś, do
domu naszego sołtysa, spędzisz noc pod opieką jego żony. Powrócisz do
mego domu, dopiero wtedy, gdy będzie on wolny od zatrutego tchnienia
tej kobiety.

Przytuliła się do niego.

— Tak, Ralfie, zaprowadź mnie do sołtysa.

— Po drodze opowiesz mi, jak się to wszystko stało. Muszę
dokładnie poznać tę sprawę. Zemsta moja dosięgnie tę potworną
kobietę.

— Nie zapominaj, że nosi nazwisko mego ojca.
Zmarszczył groźnie brwi i zacisnął usta.

— To ją uchroni przed więzieniem, lecz mimo to nie ominie jej
surowa kara — powiedział.

Potem zwrócił się do Gottlieba i kazał mu odejść. Pokazał mu na migi, że może powrócić do przerwanej pracy. Parobek zdjął czapkę i oddalił się szybko.

Ralf i Berti udali się drogą do wsi. Przy wejściu do ruiny Ralf ukrył taboret w tym samym miejscu, gdzie go znalazł. Zabrał natomiast szkicownik i starannie go schował.

Berti szła, wsparta na ramieniu narzeczonego; teraz dopiero mogła mu opowiedzieć szczegółowo, jak Linda zjawiła się nagle w ruinach i co się potem stało. Ralf słuchaj jej, a na twarzy jego malował się posępny wyraz. Przyciskał coraz mocniej ramię narzeczonej, jakby się lękał, że może ją stracić.

— Nie ulega najmniejszej wątpliwości — odezwał się wreszcie, gdy
Berti skończyła swoją opowieść, że Linda musiała już przedtem odkryć
wejście do podziemnego lochu. Może go umyślnie szukała i na tym
zbudowała swój morderczy plan. Jestem pewny, że wszystko było
ukartowane z zimną krwią, że zwabiła cię do narożnej wieży, aby
wykonać swoje zbrodnicze zamiary. Byłem zawsze najgorszego zdania
o niej i o jej matce, lecz tego nie spodziewałem się po Lindzie.

Potem opowiedział Berti, jak powrócił w południe do domu i jak się przestraszył, gdy jej ciągle nie było. Wspomniał również, iż Linda starała się go odwieść od szukania w ruinie.

— Liczyła, że może nie zabiłaś się na miejscu i chciała ci uniemożli-

169


wic ratunek. Ta występna istota pragnęła twej śmierci. Nie ma dla niej dość surowej kary. Ją powinno by się teraz wtrącić do lochu, żeby tam dokonała swego nędznego żywota. Położyła mu dłoń na ustach.

— Nie mów tego, ukochany. Nie patrz takim dzikim wzrokiem.
Powiedz mi lepiej, jak to się stało, że mimo wszystko odnalazłeś mnie.

Wyciągnął z kieszeni chusteczkę Lindy.

— Znalazłem tę chusteczkę, wciśnięta w drzwi prowadzące do
lochu. Linda prawdopodobnie zgubiła ją w chwili, gdy zepchnęła cię do
ciemnicy. Ta chustka zwróciła moją uwagę. Byłbym może i tak otworzył
na wszelki wypadek ukryte drzwi, lecz chusteczka skierowała mnie na
właściwy ślad.

— Jak to dobrze, że ją zgubiła.

Spojrzała bezradnie na narzeczonego.

170


chcę, by wasze nazwisko znalazło się na ustach wszystkich. Nie martw się, kochanie. Obmyśliłem dla niej karę, która dosięgnie tylko ją samą. Nie oddam Lindy w ręce władz, moja zemsta będzie inna. Ty pozosta­niesz na razie w domu sołtysa tak długo, dopóki ona nie wyjedzie zNeurode. Odprowadzę cię, a potem wrócę do dworu i rozpocznę dzieło zemsty.

Ściemniło się już zupełnie, gdy oboje stanęli przed domkiem sołtysa. Zarówno on, jak i jego żona przyjęli serdecznie młodą parę. Gdy Ralf poprosił, aby udzielili noclegu jego narzeczonej, ucieszyli się bardzo. Pani sołtysowa przyniosła kolację dla Berti i dla Ralfa; obiecała ona, że zaopiekuje się Robertą, jak własnym dzieckiem.

Po tkliwym pożegnaniu, Ralf poszedł do domu, obiecując Berti, że przyśle jej do sołtysa bieliznę nocną i potrzebne drobiazgi toaletowe. Gdy już stał przy drzwiach, Berti pobiegła za nim i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, powiedziała:

— Będę za tobą bardzo tęskniła, Ralfie.

— Jutro rano zobaczymy się, kochanie. Przyjdę tu w każdym razie,
żeby się przekonać, jak się czujesz. Może będę mógł od razu zabrać cię
do domu.

Ucałowali się raz jeszcze, po czym Ralf oddalił się pośpiesznie.

* *

*

Gdy Ralf wrócił do domu, zastał Lindę i ciocię Stefcię na werandzie, którą teraz oświetlono. Ciocia Stefcia przechadzała się, pełna niepoko­ju, Linda zaś siedziała skulona w trzcinowym fotelu i z niesamowicie błyszczącymi oczyma nadsłuchiwała, czy z ciemności nie dobiega jakiś głos.

Gdy Ralf wbiegł nagle na werandę, krzyknęła z przestrachu. Ciocia Stefcia także drgnęła i zapłakanymi oczyma spojrzała pytająco na młodzieńca.

— Ach, Ralfie, więc powracasz nareszcie? I znowu bez Berti?
— spytała staruszka, a z oczu jej znowu polały się łzy.

171


1

Ralf zdawał się mieć oczy tylko dla Lindy, która śmiertelnie blada, zerwała się z miejsca.

— Jakże nas przestraszyłeś, Ralfie! Jesteśmy obie z ciocią bardzo
zdenerwowane. Czy nie odnalazłeś żadnych śladów? — pytała ochryple.

— Powracam znowu bez Berti. — odparł Ralf z ogromną powagą.
Zauważył przy tym, że Linda odetchnęła z ulgą i znowu usiadła na

fotelu.

Nie mogła wytrzymać spojrzenia Ralfa i spuściła oczy.

— Ach, przeszukałam wszystkie kąty — rzekła ochrypłym głosem.

— A jednak przeoczyłaś coś — powiedział Ralf zbliżając się do niej.
Podniosła oczy, w których migotał niespokojny płomień. Twarz jej

była blada, niemal ziemista.

Linda z trwogą spojrzała na kartkę w szkicowniku.

Oczy jego zabłysły okrutnym zadowoleniem, gdy spostrzegł, jak dręczą Lindę jego słowa.

172


— A ty, Ralfie? Co zamierzasz robić?

— Nie wiem, nie mogę spać... Pójdę może jeszcze raz na górę
i poszukam w ruinach.

Linda zerwała się jak oparzona.

— Przecież nie możesz jej szukać po ciemku. Wiesz, przyszła mi
pewna myśl do głowy...

— Jaka?

— Może nie zdążyła już i prześle nam wiadomość z Dusseldorfu.
Oczy Ralfa błysnęły ostrzegawczo. Wiedział, że Lindzie zależy na

tym, aby zaniechał dalszych poszukiwań w ruinach zamku. Chciała, aby nie znaleziono jej ofiary przy życiu. Wstrząsnął się ze zgrozy i odwrócił od Lindy.

— Dobrze, zaczekam na wiadomość. Wobec tego jednak, że twój
mąż jest chory, więc i ty zapewne zechcesz wcześniej pojechać do domu.

Linda skwapliwie skinęła głową. Ziemia parzyła ją pod stopami. Sądziła, że odzyska spokój, gdy przestanie patrzeć na ruiny zamku.

Linda odetchnęła. Tak, wyjechać jak najprędzej! Nie słyszeć tego okropnego głosu, który wołał bez ustanku:

173


do Ralfa —jestem śmiertelnie zmęczona po tym wyczerpującym dniu i położę się spać.

Zaledwie odeszła, Ralf zbliżył się do cioci Stefci i szepnął:

— Ciociu, muszę ci coś powiedzieć, bo nie chcę cię na próżno
denerwować. Musisz mi jednak przysiąc na wszystkie świętości, że
będziesz milczała!

Nie chciałem jej sprowadzić, dopóki pod moim dachem przebywa Linda Warteg.

I szeptem opowiedział jej, jak Linda wykonała swój szatański plan. Panie Weitzel była zdruzgotana. W niemej rozpaczy załamywała ręce, słuchając opowieści Ralfa.

* *

*


174


Linda wyjechała następnego ranka. Ralf wyszedł z domu przed jej odjazdem i poprosił panią Lankwitz, by pożegnała przyrodnią siostrę w jego imieniu. Ciocia Stefcia również pozostała w swoim pokoju. Kazała powiedzieć Lindzie, że się niedobrze czuje, więc tak wcześnie nie wstanie. Stara kobieta nie była w stanie widzieć się teraz z Lindą. To, co wczoraj usłyszała od Ralfa, zadało jej miłości śmiertelny cios.

Z pobladłą twarzą stała na werandzie i patrzyła w ślad za powozem, którym Linda odjeżdżała na stację. Po chwili nadszedł także Ralf.

— Dzień dobry, ciociu!

Ciocia Stefcia kurczowo zacisnęła ręce.

— Biedne, biedne dziecko! Gdybym ją już ujrzała całą i zdrową! Czy
sprowadzisz ją teraz do domu?

— Tak, ciociu, a jeżeli chcesz, to możesz pojechać ze mną.
Przed gankiem czekał już samochód. Po kilku chwilach ciocia Stefcia

i Ralf odjechali na wieś.

Berti i ciocia Stefcia z płaczem rzuciły się sobie w objęcia. Natych­miast wszyscy troje pojechali do domu. Ralf i ciocia Stefcia pielęgnowali dziewczynę, jak chore dziecko. Berti jeszcze nie przyszła do siebie, była lękliwa i nerwowa, obawiała się, że lada chwila ukaże się Linda.

Ralf oznajmił narzeczonej, że nazajutrz pojedzie do Dusseldorfu, aby pomówić z jej ojcem. Wtedy panie zdecydowały się, że i one po­wrócą do domu. Nazajutrz wszyscy troje wyruszyli w drogę. Berti pojechała z ciocią Stefcią do jej mieszkania, a Ralf udał się do Henryka Wartega.

Henryk Warteg był bardzo niespokojny o córkę. Zaledwie ujrzał Ralfa, spytał, pełen troski:

— Czy przywozisz mi jakieś nowiny o Berti?

— Uspokój się — rzekł Ralf. — Opowiem ci wszystko. Ale najpierw
powiedz mi, czy Linda jest w domu?

— Nie, pojechała do swojej matki i tak prędko nie wróci.

175


— Będziesz jeszcze bardziej żałował, gdy się dowiesz prawdy.

Henryk Warteg spojrzał osłupiały z przerażenia na Ralfa. Wtedy młody człowiek opowiedział mu wszystkie szczegóły zniknięcia Rober­ty. Gdy wreszcie skończył, Warteg załamał ręce i wykrztusił:

Gdy Ralf powrócił z narzeczoną, Henryk Warteg przytulił córkę do serca.

— Moje biedne, ukochane dziecko! Przebacz mi, przebacz, że dałem
ci taką macochę. Jestem zdruzgotany. Czy możesz mi przebaczyć?

Berti współczuła gorąco ojcu i nie szczędziła mu słów pociechy. Po godzinie powróciła Linda, która była u swojej matki. Powiedziała jej, że Berti zniknęła w tajemniczy sposób i że prawdopodobnie już nie żyje.

176


Linda pożegnała się z matką i pojechała do domu. Udała się natychmiast do swego pokoju. Służący zawiadomił jednak Ralfa, że pani Warteg powróciła. Ralf wprowadził Berti do przyległego pokoju.

Zaczekasz tutaj, dopóki nie dam ci umówionego znaku. Wtedy wejdziesz do nas — powiedział. — Nie lękaj się, kochanie, jestem przy tobie.

W kilka chwil później nadeszła Linda. Ujrzawszy Ralfa, drgnęła z przerażenia.

— Ty tutaj, Ralfie? Co cię do nas sprowadza?

— Chciałem się przekonać, czy Berti pojechała do domu. Miałaś mi
zadepeszować, lecz nie dotrzymałaś obietnicy.

— Tę chusteczkę, twoją chusteczkę, jak widzisz. Zgubiłaś ją. Ona
wskazała mi drogę, którą musiała pójść Berti.

Linda śmiertelnie pobladła. Przypomniała sobie, jak szukała tej chusteczki, gdy chciała sobie otrzeć pot z czoła.

Drgnęła. Strach, że prawda się wykryje, dodawał jej sił. Opanowała się i odparła:

Poczuła znowu ów straszny, zimny pot na czole, zachowała jednak lodowaty spokój.


777

12 Gdyby życzenia zabijały


— W drzwiach? W jakich ? — spytała z udanym zdumieniem.

— W drzwiach, prowadzących do lochu podziemnego — odpowie­
dział głośno i dobitnie Ralf.

Słowa te zabrzmiały w jej uszach, jak dźwięk trąb, zwołujących na Sąd Ostateczny. Pomyślała jednak, że nie wolno jej stracić spokoju, bo będzie zgubiona. Zaciskając mocno pięści, powiedziała na pozór zdziwiona:

Spojrzała na niego błędnym wzrokiem. Pobladłe wargi wyszepta-ły:

— Jak ją znaleźliście? Jak, powiedz mi! Żywą, czy też umarłą?

Ralf obrzucił ją miażdżącym spojrzeniem.

— Jestem przy zdrowych zmysłach. Nie zapieraj się, Lindo! Umarli
zmartwychwstają, aby świadczyć przeciw swoim mordercom — powie­
dział okropnym głosem. Jednocześnie rzucił na stół książkę.

To właśnie był umówiony znak. W tej samej chwili otworzyły się drzwi przyległego pokoju, a na progu stanęła Berti, w białej sukni, blada ze zdenerwowania. Linda, ujrzawszy ją, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki. Ralf jednak zagrodził jej drogę.

178


— Jeszcze nie, Lindo, jeszcze nie! Mamy ze sobą porachunki, zanim
przyjdzie policja, aby cię zaprowadzić do więzienia. Czy nadal twier­
dzisz, że cały ranek byłaś w twoim pokoju? Czy nie chcesz się przyznać,
że chciałaś zamordować Berti? Czy moja narzeczona ma ci powiedzieć
w oczy, że usiłowałaś pozbawić ją życia? Odpowiesz za to, Lindo.
Wydam cię teraz władzom, zostaniesz skazana jako morderczyni.

Linda rzuciła się do nóg Berti.

Linda popełzła do niego na kolanach i wyciągnęła ku niemu ramiona.

Linda posłusznie wstała i podeszła do męża.

— Henryku — przebacz mi! — szepnęła.
On jednak odwrócił się od niej:

— Odejdź, odejdź! Lękam się ciebie, nie zbliżaj się do mnie
— szepnął ochryple.

Wtedy Linda wyszła powoli z pokoju. W głowie jej żyła jednak tylko myśl:

— Wszystko stracone!

* *

*


12'

779


W listopadzie odbył się ślub Roberty i Ralfa. Ciocia Stefcia na życzenie Berti przeniosła się do willi Wartegów i prowadziła gospodar­stwo jej ojcu. Siostra i siostrzenica zerwały z nią stosunki. Linda wkrótce po rozwodzie wyszła za mąż za bogatego dorobkiewicza, który podob­nie jak ona, nie miał żadnych skrupułów.

Henryk Warteg po ostatniej porażce zarzucił malarstwo, lecz w dalszym ciągu udzielał wskazówek swojej córce. Zaczął się natomiast interesować gospodarstwem wiejskim. Gdy Ralf i Berti następnego roku pojechali do Brazylii, on udał się do Neurode, gdzie się czuł doskonale.

Warunki złożyły się tak, że młodzi małżonkowie dopiero po dwóch latach powrócili do kraju. Przywieźli ze sobą zdrowego, ślicznego chłopczyka, który mocno już stał na swoich tłustych nóżkach. Nazywał się Henryś, jak jego dziadek.

Ciocia Stefcia i Henryk Warteg na wyścigi starali się pozyskać względy małego człowieczka, a niekiedy dopomagał im w tym profesor Goebel.

Ralf i Berti po powrocie do kraju zamieszkali w Neurode. Pożycie tych dwojga ludzi było pogodne i pełne harmonii. W domu ich obrało sobie siedlisko ogromne, niczym nie zmącone szczęście.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Courths Mahler Jadwiga Gdyby życzenia zabijały
Courths Mahler Jadwiga Wojenna zona
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
Courths Mahler Jadwiga I będę ci wierna aż do śmierci
Courths Mahler Jadwiga Zagadka w jej życiu
Courths Mahler Jadwiga Odzyskany Klejnot
Courths Mahler Jadwiga Tajemnica rubinowego pierścienia (Zbrodnia na zamku Truenfelds)(Gryzelda)
Courths Mahler Jadwiga Sprzedane dusze
Courths Mahler Jadwiga Zareczynowy naszyjnik
Courths Mahler Jadwiga Zakładniczka
Courths Mahler Jadwiga Miłosne wyznanie doktora Rodena
Courths Mahler Jadwiga Przez cierpienie do szczęścia
Courths Mahler Jadwiga Czarodziejskie ręce
Courths Mahler Jadwiga Malzenstwo Felicji 2
Courths Mahler Jadwiga Za winy matki

więcej podobnych podstron