Antologia Duchy na赾hu

Duchy na dachu

Groteski


Wyboru dokonali:

Ryszard Marek Gro艅ski

Antoni Marianowicz


Zamiast wst臋pu


Wszystko by艂o od pocz膮tku bardzo dziwne.

O p贸艂nocy na biurku Jednego z Nas zadzwoni艂 telefon.

- Co w tym dziwnego - zapytacie.

W艂a艣ciwie nic, tyle tylko, 偶e Jeden z Nas nie posiada biurka, ani tym bardziej telefonu i 偶e telefon rozdzwoni艂 si臋 w艂a艣nie na jego biurku.

Niezra偶ony, Jeden z Nas podni贸s艂 s艂uchawk臋 i us艂ysza艂 melodyjny g艂os Przedstawicielki Wydawnictwa:

- Dobry wiecz贸r. Pragniemy wyda膰 tom zdumiewaj膮cych wybryk贸w autorskiej fantazji. Chodzi o to, a偶eby czytelnik tych opowiada艅 czu艂 si臋 ubawiony, a zarazem przeniesiony w inny wymiar, w 艣wiat, gdzie nie obowi膮zuje buchalteryjna rzeczowo艣膰, ani rutyniarska logika. Ten cel mo偶na osi膮gn膮膰. Mamy tylu znakomitych mniej lub bardziej wsp贸艂czesnych autor贸w...

- To prawda - odpowiedzia艂 Jeden z Nas. W pe艂ni solidaryzujemy si臋 z ide膮 wydania takiego wyboru. 呕yczymy Wydawnictwu dobrego snu.

To rzek艂szy, Jeden z Nas od艂o偶y艂 s艂uchawk臋, ale telefon zadzwoni艂 po raz drugi.

- To jeszcze raz ja - powiedzia艂a Redaktorka. - Pragn臋liby艣my, a偶eby panowie zaj臋li si臋 opracowaniem wyboru.

- Dlaczego w艂a艣nie my? - zapyta艂 Jeden z Nas, nieco ju偶 poirytowany. - Przecie偶 nigdy w 偶yciu nie napisali艣my humorystyczno-fantastycznego opowiadania. Zajmujemy si臋 czym艣 zupe艂nie innym i...

- W艂a艣nie dlatego do Pan贸w si臋 zwracamy - ci膮gn臋艂a niespeszona Redaktorka. Nie b臋dziecie przynajmniej zainteresowani w nasycaniu ksi膮偶ki w艂asn膮 tw贸rczo艣ci膮. Potraktujecie zam贸wienie z daleko posuni臋tym obiektywizmem.

- Nic podobnego - odpar艂 Jeden z Nas. - Je艣li si臋 tego podejmiemy, to w imi臋 skrajnego subiektywizmu. Mo偶emy si臋 pomyli膰, ale b臋dzie to nasz b艂膮d. A je艣li kto艣 poczuje si臋 okropnie ura偶ony, 偶e go w ksi膮偶ce nie ma, a kto inny jest, albo 偶e jest, a kogo innego nie ma, albo 偶e jest i kto inny jest - to trudno. Przepraszamy z g贸ry. Co z艂ego, to my...

Nazajutrz udali艣my si臋 obaj do Wydawnictwa. Stra偶nik wskaza艂 nam halabard膮 drog臋 do Redaktorki. Ale pok贸j by艂 pusty.

- Trzeba b臋dzie jej wyja艣ni膰 - rzek艂 Jeden z Nas - 偶e zadanie jest praktycznie niewykonalne. Jak bowiem dokona膰 wyboru tekst贸w z innego wymiaru? Wszystkie niemal opowiadania, to 偶enuj膮co realistyczne powiastki z 偶ycia. C贸偶 bowiem ma zaszokowa膰 Czytelnika? To, 偶e gdzie艣 tam za艂o偶ono Salon Iluzji? 呕e g艂贸wny ksi臋gowy nie chcia艂 zatwierdzi膰 rachunku za wy偶ywienie smoka? Albo 偶e w meblach tkwi膮 najrozmaitsze tajemnice?

- A kuku! - rzek艂a Redaktorka, wychodz膮c nagle z szafy. (Jak si臋 okaza艂o, by艂 to normalny tryb pracy Redaktor贸w Wydawnictwa, kt贸re przeprowadza rozmowy z autorami w warunkach, adekwatnych do tre艣ci zamawianych ksi膮偶ek. Z publicystami rozprawia si臋 tam przy sto艂ach konferencyjnych, z tw贸rcami science-fiction w niewielkich modelach sputnik贸w, z autorami wierszy mi艂osnych dyskutuj膮 na tapczanach Redaktorki w kostiumach topless, za艣 sprawy groteskowych opowiada艅 za艂atwia si臋 przy u偶yciu efekt贸w nag艂ego pojawiania si臋 Personelu w miejscach najbardziej nieoczekiwanych).

- Zdarzaj膮 si臋 przecie偶 opowiadania, w spos贸b groteskowy deformuj膮ce rzeczywisto艣膰 - dowodzi艂a Redaktorka, paruj膮c argumenty Jednego z Nas. - O, we藕my na przyk艂ad nowelk臋, kt贸rej bohater oderwa艂 si臋 od ziemi i poszybowa艂 w niebo...

- Zimny realizm! - odpar艂 pogardliwie Jeden z Nas. - Zimny, ma艂y, obrzydliwy realizm!

Z szelestem maszynopis贸w wylecieli艣my przez okno. Z g贸ry ujrzeli艣my jeszcze wyd艂u偶aj膮c膮 si臋 w niesko艅czono艣膰 czarn膮 lini臋.

By艂 to cykl produkcyjny niniejszej ksi膮偶ki.

R.M.G.


Jerzy Afanasjew

Ka偶dy cz艂owiek ma sw贸j cie艅


Franciszek Potwora by艂 biednym cz艂owiekiem - nie posiada艂 nic z rzeczy, kt贸re pozwalaj膮 przeci臋tnemu 艣miertelnikowi wyr贸偶ni膰 si臋 od reszty ludzi. Nie mia艂 wi臋c: ani nowoczesnego ubrania, ani dostatnio urz膮dzonego domu, ani bogatej rodziny (kt贸ra by艂aby z pana Franciszka dumna), ani wykwintnego psa, ani... po prostu nic. Wr臋cz przeciwnie: ubranie nosi艂 stare, prawie 偶e ob艂achane, bez przerwy je nicowa艂, a gdy niszczy艂o si臋 - kaza艂 je odwraca膰 na mniej zniszczon膮 stron臋, a gdy i ta po kilku latach przypomina艂a siedzenie kanapy, zn贸w nicowa艂 j膮 i zachwyca艂 si臋 nabyt膮 dla oka 艣wie偶o艣ci膮 materia艂u.

Czy pan Franciszek mia艂 przyjaci贸艂? Nie. Z ca艂膮 stanowczo艣ci膮 - nie! Przyjaci贸艂 nie posiada艂 偶adnych. Wprawdzie kiedy艣 kto艣 tam przychodzi艂 do Franciszka w go艣ci, ale gdy ten i 贸w spostrzeg艂, 偶e Franciszek nic cz臋stuje ani w贸dk膮, ani figlarnie zdobionymi kanapeczkami, co najwy偶ej poda spodeczek z wod膮 - w贸wczas i ci ostatni znajomi go opu艣cili.

Franciszek Potwora by艂 wi臋c sam... By膰 mo偶e dlatego w艂a艣nie zdziwacza艂 i op臋ta艂a go nieweso艂a my艣l: 偶e jedynym jego przyjacielem jest... w艂asny jego cie艅. Na skutek tego pan Franciszek, poruszaj膮c si臋 przez 偶ycie, zawsze ustawia艂 si臋 w ten spos贸b, by ogl膮da膰 sw贸j w艂asny cie艅, rano d艂u偶szy, w po艂udnie kr贸tszy. Po wschodzie s艂o艅ca, gdy wychodzi艂 na przechadzk臋 (nie po to - rzecz jasna - by odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem, jak to czyni膮 wszyscy ludzie, lecz aby przywita膰 si臋 z w艂asnym cieniem), przystawa艂 w czelu艣ci bramy, a potem szybko z niej wyskakiwa艂, wprost na nas艂onecznion膮 ulic臋, przy kt贸rej zamieszkiwa艂; stawa艂 na 艣rodku jezdni, uchyla艂 kapelusza i uprzejmie k艂ania艂 si臋 swojemu cieniowi. Cie艅 r贸wnie uprzejmie odpowiada艂 na pozdrowienie i k艂ania艂 si臋 panu Franciszkowi, a nast臋pnie, razem, rami臋 w rami臋, bliscy przyjaciele - pan Franciszek radosny, cie艅 jego milcz膮cy, lecz tak偶e weso艂y - wyruszali na miasto. Pan Franciszek okiem gospodarza ogl膮da艂 nowe budynki i robotnik贸w pracuj膮cych na rusztowaniach. Ci ju偶 z daleka, znaj膮c poranne przyzwyczajenie pana Franciszka, krzyczeli: - Witaj, Franciszku, jak tam tw贸j cie艅?!

Franciszek, wzruszony zainteresowaniem okazywanym mu przez ludzi prostych, zdejmowa艂 kapelusz (cie艅 czyni艂 to samo) i u艣miecha艂 si臋 uszcz臋艣liwiony do ludzi. Jak偶e pi臋kna by艂a ich przyja藕艅! Franciszek zatrzymywa艂 si臋 przy kiosku z wod膮 sodow膮 - na nic innego nie by艂o go sta膰 - p艂aci艂, bra艂 szklank臋 i wolno, delektuj膮c si臋, pi艂 musuj膮cy p艂yn, co chwila zerkaj膮c na swojego 鈥瀋ienistego鈥 przyjaciela. O! Pan Franciszek nie pi艂 wody po to, aby zaspokoi膰 w艂asne niecne pragnienie - sk膮d偶e! Herbata, kt贸r膮 wypija艂 w domu, wype艂nia艂a mu 偶o艂膮dek na ca艂y dzie艅; pan Franciszek czyni艂 us艂ug臋 swojemu cieniowi, bo przecie偶 kt贸偶 by zadba艂 o jego cie艅? Kt贸偶 by cie艅 jego napoi艂? Pomimo i偶 Czytelnikowi, patrz膮cemu na ruchy pana Franciszka, wyda膰 by si臋 mog艂o, 偶e to pan Franciszek pije - myli艂by si臋 jednak; to pi艂 sobowt贸r Franciszka, tragiczne odbicie jego postaci. Tak sobie przynajmniej to wyobra偶a艂 w艂a艣ciciel cienia. A gdy wyda艂o mu si臋, 偶e cie艅 ma dosy膰, 偶e napi艂 si臋 do syta, 偶e szcz臋艣liwy potrz膮sa g艂ow膮 i ramionami, pan Franciszek wyjmowa艂 z kieszeni zawini臋t膮 w papier kanapk臋, rozwija艂 j膮 i zn贸w - sam jedz膮c - karmi艂 swego towarzysza. O, Bo偶e! Jak偶e to tragicznie 艣miesznie wygl膮da艂o! Jak偶e ten cz艂owiek by艂 tym uszcz臋艣liwiony! Nareszcie przecie偶 nie by艂 sam. Mia艂 towarzysza!

Przyja藕艅 ich, przyja藕艅 cz艂owieka i cienia, trwa艂aby nie wiem jak d艂ugo, chyba do ko艅ca 艣wiata, dop贸ki 艣wieci s艂o艅ce, wok贸艂 kt贸rego kr膮偶ymy i kt贸re ka偶demu z nas daje takiego przyjaciela, gdyby... gdyby nie drobny fakt: pan Franciszek si臋 o偶eni艂! Przysz艂o to na niego nagle, niespodziewanie, jak na Czytelnika spada ta oto wiadomo艣膰. Nie min臋艂y trzy dni i pan Franciszek by艂 w posiadaniu 偶ony, ma艂ej, korpulentnej osoby.

Od tej pory jego spacery sta艂y si臋 inne, obfitowa艂y w weso艂e rozmowy, kupowa艂 偶onie lody, kwiaty, a cie艅 pana Franciszka tak偶e uzyska艂 sta艂膮 towarzyszk臋 偶ycia w postaci cienia 偶ony.

Wszystko to by艂oby nawet do zniesienia, gdyby nie dzieci. Min臋艂o kilka lat, a samotne spacery pana Franciszka wzbogaci艂y si臋 nie tylko o 偶on臋, ale i o czeredk臋 rozbrykanych, ma艂ych Franciszk贸w. Gdy szli na spacer, jako pierwszy kroczy艂 pan Franciszek, potem 偶ona, a za nimi mali Franciszkowie; obok nich za艣 cie艅 Franciszka z ca艂膮 swoj膮 now膮 rodzin膮. Wszyscy, prowadzeni przez ojca, szli do parku, tam wyci膮gali swoje 艣niadania i na stoj膮co, zajadali. Ludzie m贸wili: - C贸偶 to za dziwna rodzina, pewnie to g艂odomory? - i wskazywali na nich palcami, a tamci - jedyna chyba rodzina tego typu na 艣wiecie - za przyk艂adem pana Franciszka karmili swoje cienie.

A pan Franciszek pomi臋dzy jednym k臋sem a drugim opowiada艂 swoim dzieciom o wielkiej samotno艣ci, kt贸ra czeka ich w 偶yciu, gdy tylko podrosn膮. Cienie dzieci z apetytem zajada艂y i wolno ros艂y, bo w艂a艣nie zachodzi艂o s艂o艅ce.


Roman Bratny

Odjazd w niezbadane


Gdzie jestem? Pomieszczenie, cho膰 dziwaczne, przypomina mi czas, sk膮d przyby艂em. Mieszkam w kurnej chacie, chyba pochodz膮cej z bieszczadzkiego skansenu, z krainy 艁emk贸w czy Bojk贸w, w sypialni czy mo偶e damskiej gotowalni, zastawionej meblami Biedermeier lub mo偶e Ksi臋stwo Warszawskie. Na mi艂y B贸g, nie jestem historykiem sztuki! Jestem Eksponatem wieku XX, a naprawd臋 ma艂o uzdolnionym technikiem dentystycznym, kt贸ry mia艂 nieszcz臋艣cie, poniesiony ambicj膮, pod wp艂ywem zawodu mi艂osnego, ofiarowa膰 si臋 w charakterze 偶ywej torpedy wymierzonej w przysz艂o艣膰, 偶ywej, zamro偶onej na wiele stuleci przez awansuj膮c膮 gwa艂townie wiedz臋 medyczn膮 XX wieku. I oto odzyska艂em po stuleciach wolno艣膰 w roli Eksponatu. Nie mam nazwiska ani imienia. Mam numer katalogowy i imi臋 鈥濫ksponat鈥. Pierwsza nazwala mnie tak Milicja, a jej g艂os znaczy w Muzeum XX Wieku bardzo du偶o.

I zn贸w musz臋 wszystko t艂umaczy膰. To jej imi臋 w艂asne. Milicja to imi臋 w艂asne. Tak kustosz Muzeum nazwa艂 swoj膮 c贸rk臋. Urodzi艂a si臋 w dniu, gdy grzebi膮c w polskich ocala艂ych dwudziestowiecznych szparga艂ach trafi艂 na opis uroczysto艣ci jakiego艣 jubileuszu i znalaz艂 tam s艂owa pe艂ne tak tkliwego ciep艂a, 偶e uzna艂, i偶 chodzi膰 musia艂o o istot臋 dobroci i delikatno艣ci nadludzkiej, i tak postanowi艂 nazwa膰 swoje dziecko. Jest delikatna i wra偶liwa, okazuje mi wi臋cej zrozumienia ni偶 wszyscy pozostali razem wzi臋ci. Jest 艂adna. Ba, je艣li mo偶na tak o kim艣 z nich powiedzie膰, nawet zgrabna. Ma wzgl臋dnie d艂ugie nogi. Prawie do kolan. I zn贸w musz臋 t艂umaczy膰. Oni maj膮 ju偶 inn膮 struktur臋 fizyczn膮 ni偶 my - dwudziestowieczni. Nogi s膮 organem szcz膮tkowym... Teraz dopiero, przy pr贸bie tego zapisu widz臋, jak 艣mieszne s膮 moje do nich pretensje o dezorientacj臋 i prymitywne wyobra偶enia o naszej historii: dla nich to jaka艣 prehistoria. Wci膮偶 nie umiem sobie zda膰 sprawy, w jakim wieku si臋 znalaz艂em, ich kalendarz wi膮偶e si臋 z przem贸wieniem kogo艣, inauguruj膮cego er臋 zwyci臋stwa P贸艂nocy...

I oto zn贸w musia艂bym t艂umaczy膰. Ale wracam do spraw ich dezorientacji w naszych problemach. Jest wybaczalna. Spi膮膰 na 鈥瀕udwiku鈥 ustawionym na 艣rodku 艂emkowskiej chaty, jako wzorcowy obywatel na wzorcowym 艂贸偶ku we wzorcowym M-2, musz臋 si臋 oswoi膰 i z tym, 偶e jeden z przyw贸dc贸w mego dawnego 偶ywota, chcia艂o mi si臋 napisa膰 鈥瀦iemskiego鈥, widnieje na 艣cianie z ogromnymi no偶ycami w d艂oni, z podpisem: 鈥濳rawiec dwudziestowieczny, tw贸rca stroj贸w ludowych鈥... Pami臋tam to zdj臋cie: z przeci臋cia wst臋gi mojej Alma Mater - ile偶 wzrusze艅! Albo to, 偶e ksi膮偶臋 J贸zef skacz膮cy w nurty ma podpis obja艣niaj膮cy: 鈥濿. ksi膮偶臋 Konstanty przy pr贸bie forsowania Wis艂y鈥. Jest to z tej perspektywy stuleci r贸wnie do wybaczenia, jak mozolne t艂umaczenie, co to by艂 ko艅. M贸j Bo偶e, czy ja wiem o jakim艣 tam dinozaurze! By艂em 艣wiadkiem sporu dw贸ch historyk贸w, czy to mo偶liwe, by ko艅 偶y艂 w tym samym czasie, co samoch贸d, i czy to w艂a艣nie Polska by艂a krain膮 takiej symbiozy. Nosiciela tej teorii uznano za bezideowego eklektyka, w kt贸rego 艣wiadomo艣ci trwaj膮 鈥瀙rze偶ytki Po艂udnia鈥.

Moje 偶ycie Eksponata rozgrywa si臋 w V lub VI wieku po tragicznym konflikcie Po艂udnia z P贸艂noc膮.

Zwyci臋ska P贸艂noc zbudowa艂a monolityczn膮 cywilizacj臋, w kt贸rej nic nie przypomina niczego, co znali艣my, obywatele XX wieku. Aczkolwiek spo艂ecze艅stwo wsp贸艂czesne oparte jest na uznaniu norm egalitaryzmu, to nie spos贸b zaprzeczy膰, 偶e chocia偶 wszyscy s膮 r贸wni, bywaj膮 i r贸wniejsi. Nie ma zr贸偶nicowania klasowego w dawnym tego s艂owa znaczeniu, ale przyzna膰 trzeba, 偶e 偶yj膮 w tej spo艂eczno艣ci ludzie, kt贸rych wedle naszych norm nazwaliby艣my bogaczami. Z tym, 偶e naprawd臋 鈥瀊ogactwo鈥 stanowi akurat antytez臋 tego, co dawniej zwyk艂o to poj臋cie okre艣la膰. Bogacze tego spo艂ecze艅stwa, ludzie uprzywilejowani, to ci, kt贸rzy nie maj膮 rzeczy, nie posiadaj膮. Bo przekle艅stwem jest tutaj nadmiar. Ka偶dy z obywateli ma przydzielon膮 ogromn膮 mas臋 rzeczy, kt贸re musi obs艂ugiwa膰. Wolni s膮 najbogatsi. Ich skala mo偶liwo艣ci si臋ga nawet zezwolenia na nieposiadanie czego艣, co w naszych czasach uchodzi艂oby za skrzy偶owanie automobilu z helikopterem, dzi艣, tutaj stanowi przedmiot codziennego u偶ytku. Obsesj膮 tego spo艂ecze艅stwa jest zniesienie przestrzeni jako kategorii r贸偶nicuj膮cej i st膮d szczeg贸lna piecza nad powszechnymi 艣rodkami przenoszenia. Jeden szcz臋艣liwy 艣wiat musi by膰 鈥瀗iepodzielny w czasie i przestrzeni鈥 - m贸wi ich konstytucja.

Nawet ja, zaadoptowany przecie偶 jako艣 przez ich wsp贸艂czesno艣膰, do dzi艣 si臋 jeszcze nie przystosowa艂em. W kategoriach 鈥瀖oich czas贸w鈥 wszystko, co widz臋, zupe艂nie si臋 nie mie艣ci. Nic, dos艂ownie nic. Ani praca, ani wypoczynek, ani mi艂o艣膰, ani szcz臋艣cie. Oto w tych dniach moja Milicja by艂a niespokojna i smutna: po pierwsze majster wypoczynku naszej dzielnicy wykry艂, 偶e pracuje ona d艂u偶ej ni偶 dopuszczalne dwie godziny dziennie. Przy艂apa艂 j膮, jak umieszcza艂a w moim skansenie dwudziestowiecznej Polski, obok opisanego ju偶 ksi臋cia J贸zefa, portret Bismarcka. Nawet nie usi艂owa艂em jej t艂umaczy膰, dla nich granice pa艅stw i wiek贸w s膮 zupe艂nie p艂ynne. Ale dopad艂 j膮 potem majster wypoczynku naszej dzielnicy... Znowu t艂umaczenie: 鈥瀌zielnica鈥, oznacza stodwudzieste pi臋tro. Bo ca艂o艣膰 偶ycia naszej spo艂eczno艣ci koncentruje si臋 na pi臋trach. Ca艂a ludzko艣膰 mieszka ju偶 w sporej odleg艂o艣ci od ziemi i to, co ongi oznacza艂o granice w przestrzeni na poziomie ziemi, dzi艣 jest wa偶ne w przekroju pionowym.

Znowu si臋 gubi臋. Mia艂em zanotowa膰, 偶e Milicja by艂a niespokojna i smutna... A by膰 smutnym jest wr臋cz zabronione, nie mog艂a wi臋c by膰 smutna. 鈥濶iespokojna鈥 - czy ja sam orientuj臋 si臋 w jej nastrojach? Po prostu trafi艂a na k艂opotliw膮 sytuacj臋. Na 鈥瀏odzin臋 mi艂o艣ci鈥, kt贸r膮 zw膮 tutaj 鈥瀐igienicznym kwadransem鈥, przybyli do niej r贸wnocze艣nie dwaj wyznaczeni przez komputer partnerzy. Profesor i m艂ody Docent. Czemu w艂a艣nie oni? G艂贸wnym zadaniem spo艂ecznym jest oszcz臋dzanie przestrzeni. Wszelkie za艣 poruszanie si臋 jednostek przestrze艅 niszczy, ograniczaj膮c j膮 w skali spo艂ecznej: komputer, wyszukuj膮cy partner贸w, sprawy lokalizacji uwzgl臋dnia w pierwszym rz臋dzie. Wynik za艣 losowy, 偶e dw贸ch partner贸w wyznaczy艂 naraz, w moim rozumowaniu jest rezultatem tak wielkiej unifikacji cech osobniczych, 偶e nawet najprecyzyjniejszy sztuczny m贸zg nie odr贸偶ni od siebie osobowo艣ci naszych naukowc贸w.

Ta b艂aha z pozoru kolizja wok贸艂 鈥瀐igienicznego kwadransa鈥 sta艂a si臋 w moim rozumieniu przyczyn膮 nader osobliwego wydarzenia. Oto od paru dni zaczynam obserwowa膰 zjawisko niewiarygodne: r贸偶nice w pogl膮dach obu uczonych. Profesor, jako niekwestionowany autorytet w dziedzinie historii Polski XX wieku, by艂 obowi膮zuj膮cego zdania, 偶e Polacy owego stulecia byli nadzwyczaj szcz臋艣liwi. Wszak byli 艣wiadkami narodzin nowej epoki! I oto wczoraj by艂em jako Eksponat 艣wiadkiem dziwnej sceny. W chwili gdy Profesor, prowadz膮c dla grupy magistranckiej wyk艂ad na temat dwudziestowiecznej odzie偶y, dotkn膮艂 krawata pod Bismarckowym Vatermorderem i podyktowa艂 鈥瀔radzie偶鈥, Docent zaprotestowa艂. Stwierdzi艂, 偶e na podstawie konsultacji filologicznej ma pewno艣膰, i偶 s艂owo 鈥瀔radzie偶鈥 oznacza co innego.

- Co takiego? - zapyta艂 gro藕nie Profesor.

- Przyw艂aszczenie cudzego dobra! - oznajmi艂 twardo Docent.

- Kradzie偶 to cz臋艣膰 garderoby m臋skiej, kt贸r膮 zawi膮zywano pod szyj膮 - zaoponowa艂 Wielki Naukowiec.

- Co to jest 鈥瀙rzyw艂aszczenie dobra鈥? - pyta艂 kto艣 z grupy m艂odzie偶owej.

- Skoro 鈥瀔radzie偶鈥 to cz臋艣膰 garderoby m臋skiej zawi膮zywana pod szyj臋, to co oznacza s艂owo 鈥瀞tryczek鈥? Stryczek to jest w艂a艣nie cz臋艣膰 garderoby m臋skiej zawi膮zywana pod szyj膮, cz臋sto nawet w nast臋pstwie kradzie偶y - zaoponowa艂 Docent. - Bo 偶ycie w owym czasie wcale nie by艂o...

I tu nast膮pi艂 skandal. Profesor odebra艂 g艂os Docentowi.

I znowu konieczno艣膰 glossy informacyjnej. 鈥濷debra艂 g艂os鈥 - oznacza co innego ni偶 w czasie naszych archaicznych zebra艅. Oto organiczna struktura cz艂owieka przysz艂o艣ci jest nieco inna. Tylko jedna p贸艂kula m贸zgowa ma powi膮zanie z mow膮, druga p贸艂kula, traktowana jako nosicielka wrogich, po艂udniowych tendencji, jest tej 艂膮czno艣ci ze 艣rodkami masowego przekazu pozbawiona. Tam w formie tzw. 鈥炁泈iadomo艣ci biernej鈥 zmasowane s膮 wszystkie pogl膮dy niezgodne z obowi膮zuj膮cymi. Odebranie g艂osu to w艂a艣nie przesuni臋cie pewnej strefy 艣wiadomo艣ci z jednej p贸艂kuli do drugiej. Sprawa 艣wiadomo艣ci biernej osi膮gni臋tej prac膮 wielu wiek贸w ortodoksyjnych genetyk贸w jest dla nich oczywista, jak dla nas, powiedzmy, funkcje trawienne 偶o艂膮dka. Wszak偶e bardzo rzadkie bywa oficjalne stosowanie cenzury naukowej w ten spos贸b, publicznie, jawnie i ostentacyjnie. A wi臋c i Profesor musia艂 by膰 szczeg贸lnie tego dnia podra偶niony. Ja, cz艂owiek z praczas贸w, widzia艂em w tym wp艂yw feralnie niespe艂nionego 鈥瀔wadransa higienicznego鈥. Zakwestionowanie w ten spos贸b autorytetu Docenta, wychowanka Profesora, my艣liciela zas艂u偶onego, ws艂awionego tym, 偶e da艂 pierwszy uznane za prawid艂owe definicje s艂owa 鈥瀢ojna鈥. 鈥瀊ombardowanie鈥 itp. z nomenklatury naszego czasu, wzbudzi艂o naukow膮 sensacj臋. Pojawi艂a si臋 nawet Milicja na swych fascynuj膮co d艂ugich, bo si臋gaj膮cych kolan, nogach. Wyk艂ad zosta艂 przerwany i zapewne wszyscy oni uwa偶ali, 偶e z chwil膮 przesuni臋cia pogl膮d贸w Docenta w sfer臋 艣wiadomo艣ci biernej problem przesta艂 istnie膰...

Ale ju偶 w czasie posi艂ku zauwa偶y艂em, 偶e jednak co艣 si臋 sta艂o. Normalnie kto艣 z personelu Muzeum utrwala艂 w zapisie wizualnym ka偶dy m贸j posi艂ek. Niekiedy bywa艂y nawet wycieczki. Dania sprowadzano z ziemi. Brzmi to paradoksalnie, ale podr贸偶 na ziemi臋 - w d贸艂 - z tych setek pi臋ter, by艂a trudniejsza ni偶 pod koniec XX wieku jazda na ksi臋偶yc. Dzia艂a艂y tam regularne po艂膮czenia, sprawa komunikacji wzwy偶 nie by艂a ograniczona, w d贸艂 istnia艂y granice. Mieszka艅cy parteru stanowili arystokracj臋, naszej spo艂eczno艣ci. 呕ycie ni偶szych sfer bywa艂o przedmiotem adoracji. Do艣膰 powiedzie膰, 偶e pomidor, kt贸ry jada艂em codziennie, ogl膮dany bywa艂 przez wycieczki. Uparcie te偶 naukowcy traktowali go jako 艣rodek dopinguj膮cy, r贸wny w swym dzia艂aniu og贸rkom. Co oni jedz膮? Trzeba zda膰 sobie spraw臋 z tego, 偶e w toku upartej walki z cywilizacj膮, kt贸ra grozi zag艂ad膮 organizmowi ludzkiemu, sam organizm uleg艂 ogromnym przeobra偶eniom. Sta艂o si臋 to w drodze naturalnej, cz臋艣ciowo stymulowanej przez ingerencj臋 wiedzy, zw艂aszcza genetyki. Oni, niszczeni, truci i ograniczani, przyj臋li jedyn膮 w艂a艣ciw膮 lini臋 obrony. Ju偶 nie oczyszczanie w贸d czy powietrza, ale przeobra偶enie organizmu cz艂owieka w spos贸b, kt贸ry go przed dzia艂aniami trucizny uodporni. Zw艂aszcza sprawa powietrza decydowa膰 musia艂a o przysz艂o艣ci gatunku. Cywilizacja doprowadzi艂a to spo艂ecze艅stwo na takie wy偶yny, 偶e dobywa si臋 teraz gaz ziemny z g艂臋bi ziemi po to, aby przez skomplikowane dzia艂ania oczy艣ci膰 go z wszystkiego, co nie jest tlenem, i spo偶ytkowa膰 dla p艂uc. P艂uca zreszt膮 zredukowane s膮 do rozmiar贸w dziecinnej pi膮stki. Zwalczanie skutk贸w cywilizacji 艣rodkami cywilizacji - to utopia wsp贸艂czesnego spo艂ecze艅stwa.

Ale wracam do w膮tku. Ot贸偶 po sporze Docenta z Profesorem obiad m贸j obserwowa艂a sama Milicja i wci膮偶 mia艂em wra偶enie, i偶 chcia艂a mnie o co艣 zapyta膰. Niestety ja sam zosta艂em przez nich przesuni臋ty do sfery 艣wiadomo艣ci biernej, po prostu nie mog艂em m贸wi膰. St膮d zreszt膮 moja spontaniczna potrzeba pisania. Ko艅czy艂em w艂a艣nie zup臋 jarzynow膮 - dar szeregu prowincji parterowych (na pokrytych asfaltem pustynnych powierzchniach nic nie ro艣nie, plantacje w szczelinach betonu obejmuj膮 np. jedn膮 marchew, rzodkiewk臋 - jarzyny s膮 艣ci艣le reglamentowane, warto艣膰 jednego og贸rka jest na nasz膮 dwudziestowieczn膮 skal臋 r贸wna warto艣ci maszyny licz膮cej najnowszej generacji) - wi臋c ko艅czy艂em zup臋, gdy pojawi艂 si臋 Docent.

- Milicjo - oznajmi艂 - zacz膮艂em pisa膰 prac臋. Now膮. Zupe艂nie rewelacyjn膮. Jeste艣 tu Kustoszem, wi臋c pos艂uchaj: Tytu艂: Czy ludzie w XX wieku si臋 艣miali.

Milicja patrzy艂a na艅 pytaj膮co.

- Ot贸偶 nie, nie 艣miali si臋. To by艂 czas, w kt贸rym 偶yli gro藕ni dyktatorzy... - m贸wi膮c to zwr贸ci艂 si臋 do mnie, jakby oczekiwa艂 potwierdzenia.

- A z nich? - zapyta艂a Milicja.

- Co z nich?

- Z nich si臋 ludzie nie 艣miali?

- Gdyby艣 spr贸bowa艂a z nimi 偶y膰, toby艣 si臋 te偶 nie 艣mia艂a. 艢miech jako objaw, manifestuj膮cy stany w贸wczas szcz膮tkowe, jak humor, rado艣膰, szcz臋艣cie, zagin膮艂. Pocz膮艂 w XX wieku zanika膰...

- No dobrze. 呕y艂 tam jaki艣 Hitler. Ale umar艂.

- Wi臋c co z tego?

- W贸wczas si臋 ludzie cieszyli, byli szcz臋艣liwi, mieli dobry humor.

- Niestety, analiza filologiczna demaskuje reakcyjno艣膰 takich pogl膮d贸w. Jest takie 贸wczesne potoczne zdanie: 鈥瀢yskoczy膰 z rado艣ci ze sk贸ry鈥. C贸偶 ono oznacza, jak nie organiczn膮 nieprzystosowalno艣膰 cz艂owieka XX wieku do szcz臋艣cia.

- Ech, jedno polskie s艂owo.

- Prosz臋: po niemiecku ausser sich sein - by膰 poza sob膮 - z rado艣ci...

- I dlatego, opieraj膮c si臋 na igraszkach s艂ownych, chcesz zapomnie膰, 偶e w XX wieku narodzi艂a si臋...

Pier艣 Milicji falowa艂a ze wzruszenia czy wzburzenia. Dla cel贸w estetycznych zostawiono kobiece piersi w spokoju. By艂y pi臋kne. Nie potrzebowa艂y biustonosza. Lokalne odblokowanie prawa grawitacji sprawia艂o ten cud skarla艂ej natury. Omal nie ud艂awi艂em si臋 kolacj膮 z rzodkiewki, darem Instytutu Historii Naturalnej.

Sko艅czy艂o si臋 dramatycznie: Docent zosta艂 wyp臋dzony z Muzeum. Milicja, wyra藕nie zdenerwowana, przechadza艂a si臋 po r贸偶nych salach. Spos贸b poruszania si臋 mieszka艅c贸w niewiadomego wieku przypomina艂 baletowe drobienie - kr贸tko艣膰 odn贸偶y by艂a tego powodem. Potem usiad艂a w k膮cie nad jakim艣 sepecikiem, kt贸rego zawarto艣膰 w艂a艣nie inwentaryzowa艂a. Wyra藕nie zdenerwowana, ju偶 po chwili zacz臋艂a krzycze膰, 偶e w tym ha艂asie pracowa膰 nie mo偶e. Panowa艂a zupe艂na cisza, ale domy艣la艂em si臋, o co jej chodzi. Ot贸偶 oni s膮 uczuleni na fale o tej cz臋stotliwo艣ci d藕wi臋ku, kt贸re w og贸le do naszego dwudziestowiecznego cz艂owieczego ucha nie docieraj膮. Poszed艂em w k膮t mego pokoju i obudzi艂em ulokowan膮 na obrazie ksi臋cia J贸zefa much臋. To jej chrapanie przeszkadza艂o mojej Milicji. Ona (mucha) jest na takich prawach jak ja. Jest eksponatem. Oni (mieszka艅cy niewiadomego wieku) od stuleci ju偶 much nie znaj膮, s艂awny parazytolog przerobi艂 wszystkie muchy i komary na bo偶e kr贸wki. Jak ka偶da ludzka ingerencja w przyrod臋 i to przynios艂o nieprzewidziane skutki. Jask贸艂ki wygl膮daj膮 jak odmiana dziobatych jaszczurek - zmiana karmy i pe艂zanie po ziemi w poszukiwaniu bo偶ych kr贸wek przepoczwarzy艂o je w ten spos贸b.

Ale ja znowu dywaguj臋. Wi臋c uspokoi艂em nies艂yszalne d藕wi臋ki, lecz bynajmniej nie uspokoi艂em Milicji. Tkwi艂a tam przy tych nie zinwentaryzowanych papierach bez ruchu, z g艂ow膮 na r臋kach. Chcia艂em do niej zagada膰, zbagatelizowa膰 ten niesamowity na ich miary umys艂owe konflikt - bo oto po raz pierwszy napotka艂a na r贸偶nic臋 pogl膮d贸w! - ale przecie偶 nie mog艂em, by艂em pozbawiony mo偶liwo艣ci m贸wienia, ca艂y m贸zg mia艂em zablokowany w 艣wiadomo艣ci biernej. Ona, jakby wyczuwa艂a moj膮 m臋k臋, wsta艂a nagle i nie odwracaj膮c twarzy w moj膮 stron臋, wybieg艂a z Muzeum.

Spojrza艂em ze zdumieniem na otwarty sepecik, na rozsypane bez艂adnie papiery. Dotychczas pilnie strze偶ono, bym nie mia艂 偶adnej okazji do styczno艣ci z historycznymi dokumentami. Tote偶 ci膮gn臋艂o mnie straszliwie. Ruszy艂em w tamt膮 stron臋. Ale nie starczy艂o mi energii. 艢wiadomo艣膰, 偶e w takiej chwili mog臋 by膰 widziany... Stan膮艂em u okna. By艂a ju偶 noc. Wida膰 to by艂o wyra藕nie. 艢wiat艂o nocy jest znacznie jaskrawsze. Wypada tu nadmieni膰, 偶e ciemno艣ci naturalne s膮 ju偶 nieznane. Ziemia otoczona jest setkami satelit贸w - ksi臋偶yc贸w odbijaj膮cych 艣wiat艂o s艂oneczne o wiele ostrzej ni偶 zu偶yty, zakurzony przez ludzi ksi臋偶yc naturalny zwany praksi臋偶ycem. Owe ksi臋偶yce stanowi膮 po prostu wysypiska 艣mieci ca艂kowane i wysy艂ane na orbit臋. Bez tego dawno ju偶 cywilizacj臋 zjad艂yby jej w艂asne odchody. I tak oto ziemia jest ostatni膮 ciemn膮 plam膮 kr膮偶膮c膮 w艣r贸d w艂asnych 艣wiec膮cych 艣mieci. Zm臋czenie ci膮g艂ym 艣wiat艂em jest jednym z podstawowych problem贸w obecnej cywilizacji. Uczony, kt贸ry zlikwiduje blask pierwszego z setek ksi臋偶yc贸w, obwo艂any b臋dzie dobroczy艅c膮 ludzko艣ci.

Wi臋c sta艂em i patrzy艂em w noc bezgwiezdn膮 i jaskraw膮, a wszystko ci膮gn臋艂o m贸j wzrok ku tym bez艂adnie porozrzucanym kartkom papieru zapisanym przed wiekami. Czym? Co to by艂o? Czy wypowiedzenie ostatniej w historii ludzkiego gatunku wojny? Ale wojen si臋 za mojego 偶ycia nie wypowiada艂o, wi臋c chyba tym bardziej wojny ostatniej. Czy mo偶e le偶y jaka艣 鈥瀘dezwa鈥 lub 鈥瀌yrektywa鈥, kt贸ra ongi艣 przes膮dza艂a o warunkach mojego 偶ywota? A czy dokument dotyczy mojego kraju? Przecie偶 ich wyobra偶enia o naszej historii s膮 humorystyczne? Spojrza艂em na portret Bismarcka wisz膮cy nad roz艂o偶onym w gablocie Pocztem kr贸l贸w polskich Matejki i nagle ju偶 mia艂em w r臋ku te listy. Bo okaza艂o si臋, 偶e by艂y to listy. Zupe艂nie prywatne. W j臋zyku zupe艂nie 鈥瀘bcym鈥 z perspektywy naszej dwudziestowiecznej Polski. Pisa艂a je niew膮tpliwie kobieta. Na tyle zna艂em 贸w j臋zyk. Ta kobieta pisa艂a listy do swego m臋偶a czy kochanka, marynarza. Przy drugim czy trzecim li艣cie us艂ysza艂em nagle g艂o艣niejsze uderzenie mojego serca: przestraszy艂em si臋. By艂o to tak, jakby nagle z praczasu zawo艂a艂 do mnie, do mnie jedynego w贸wczas na ziemi, g艂os tak mi drogi, jedyny. Bo ona pisa艂a, jakby 偶egna艂a cz艂owieka, kt贸ry odszed艂 tak jak ja. Zachowuj膮c 偶ycie odszed艂 spomi臋dzy 偶ywych. Zosta艂 偶ywym zamro偶onym przekazem naszej epoki w nieznan膮 przysz艂o艣膰, do kt贸rej ja dotar艂em jako bezcelowa przecie偶 sonda futurologizmu. Ale on, ten marynarz? Po co? Kto go wys艂a艂?

Rzuci艂em okiem na dat臋. W spory czas po mnie, w spory czas. Gor膮czkowo rzuci艂em si臋 do czytania. Kolejny list dos艂ownie mn膮 wstrz膮sn膮艂. By艂a w nim mowa o 鈥瀦a艂odze odp艂ywaj膮cej w przysz艂o艣膰鈥. Potem o dnie oceanu. Potem, 偶e staj膮 si臋 ci zanurzeni na stulecia ludzie gwarantami bezpiecze艅stwa swoich wsp贸艂czesnych. 鈥濼wojego dziecka鈥 - napisa艂a ta niepoprawna wieczna kobieco艣膰...

Te listy nagle i bezceremonialnie przenios艂y mnie w moje czasy. Atomowe 艂odzie podwodne jako ostatni odw贸d nuklearnego rewan偶u!...

Bo偶e! - chcia艂em krzykn膮膰 wracaj膮c do 艣wiata codziennych wyobra偶e艅 moich zmar艂ych przed wiekami wsp贸艂czesnych. Wi臋c na nic potworne pod wzgl臋dem koszt贸w, nie ogl膮dane na szcz臋艣cie przeze mnie - cudem nauki ocalonego - zwyci臋stwo Po艂udnia nad P贸艂noc膮 czy te偶 odwrotnie P贸艂nocy nad Po艂udniem. Oto przegrani zdeponowali na dnie oceanu z艂udnego, jak si臋 okaza艂o, gwaranta swego bezpiecze艅stwa. 艁贸d藕 atomow膮 z super艂adunkiem supernuklearnym gro偶膮cym zag艂ad膮 potencjalnemu wrogowi-zwyci臋zcy. Po latach czy wiekach! Jak to si臋 sta艂o, 偶e zwyci臋zca zlekcewa偶y艂 to ostrze偶enie? A mo偶e... Nagle opad艂a mnie my艣l ob艂臋dna, 偶e mo偶e ja sam, Eksponat, jestem cz艂onkiem tej wydobytej kiedy艣 z dna przez zwyci臋zc贸w u艣pionej za艂ogi. Lecz nie, przecie偶 mam absolutnie jednoznaczne poczucie swej to偶samo艣ci. Jestem 偶yw膮 torped膮 ofiarowan膮 polskiej futurologii w ostatnich latach stulecia, kt贸re pami臋tam swoj膮 normalnie wraz z ca艂ym organizmem funkcjonuj膮c膮 pami臋ci膮.

Raz jeszcze rzuci艂em si臋 do czytania. Tym razem znalaz艂em zdanie: 鈥瀔iedy w p贸艂 tysi膮clecia od daty, gdy odp艂ywa艂e艣 w przysz艂o艣膰, obudzisz si臋 znowu鈥 - pisa艂a ona. Data, data listu. Znalaz艂em. W dziesi臋膰 lat po moim u艣pieniu. Lecz kt贸ry rok jest dzisiaj? Opanowa艂a mnie raptem panika, 偶e oni w艂a艣nie w tej chwili budz膮 si臋 w tej swojej 艂odzi, obmacuj膮 ten sw贸j przekl臋ty sprz臋t zag艂ady...

Musia艂em ustali膰 dat臋. Ale w jaki spos贸b? Przecie偶 oni nie s膮 w stanie przyj膮膰 do swej 艣wiadomo艣ci czynnej niczego, co by si臋 nie zgadza艂o z zaprogramowanym pogl膮dem na 艣wiat. A 艣wiat ma by膰 bezpieczny. Nagle pomy艣la艂em o wygnanym Docencie. Przecie偶 przed chwil膮 przemawia艂a niew膮tpliwie jego 艣wiadomo艣膰 bierna. By艂o to wynaturzenie, ale w pewnych sytuacjach tylko ono mo偶e si臋 okaza膰 zbawienne w skutkach. Ale jak m贸g艂bym si臋 z nim porozumie膰? M臋czy艂em si臋 okropnie, ale ka偶da pr贸ba wypowiedzenia jakiejkolwiek z moich my艣li zawodzi艂a. By艂em pozbawiony mo偶liwo艣ci przekazu, ca艂a moja 艣wiadomo艣膰 zamkni臋ta by艂a w owej 艣wiadomo艣ci biernej, gwarantuj膮cej stabilno艣膰 oficjalnie obowi膮zuj膮cych pogl膮d贸w.

Teraz by艂 ko艂o mnie Docent. Nie wiem, jak si臋 pojawi艂, sk膮d si臋 wzi膮艂, mo偶e szuka艂 Milicji? Sta艂 ko艂o mnie i 艂apczywie czyta艂 mi przez rami臋. Nie mog艂em wiedzie膰, czy on, pozbawiony moich do艣wiadcze艅, skojarzy prawid艂owo sentymentalne s艂owa po偶egnania, skierowane do dwudziestowiecznego marynarza, z zagro偶eniem wsp贸艂czesno艣ci przez 艣rodek nuklearnego odwetu adresowany z praczas贸w.

Ale oni maj膮 przecie偶 straszliw膮 sprawno艣膰 kojarzenia oczywi艣cie ograniczon膮 praktycznie przez odsiew cz臋艣ci przemy艣le艅 do 艣wiadomo艣ci biernej. Chwyci艂! Widzia艂em rado艣膰, potem niepok贸j, groz臋... W pewnej chwili, tak jak ja zreszt膮, wiedziony tym samym l臋kiem, wr贸ci艂 wzrokiem do daty listu sprzed prawieku, wtenczas poblad艂.

Widzia艂em, jak uruchamia艂 numery wideotelefonu. W ci膮gu minuty mia艂 zgromadzone na 艣cianie najwybitniejsze postacie 艣wiata nauki.

Zapomnia艂em napisa膰, 偶e oni rzadko spotykaj膮 si臋 tak jak my ongi艣 - twarz膮 w twarz. To znaczy twarz膮 w twarz - tak, z regu艂y, ale nie fizycznie. Ciasnota pomieszcze艅 jest tak wielka, t艂ok w przestrzeni nie zamieszka艂ej tak nieustanny, 偶e robi膮 wszystko, by poruszanie w sensie fizycznym ograniczy膰 do minimum. W okresie bohaterskim tego spo艂ecze艅stwa tzw. 鈥瀕ikwidacja przestrzeni鈥 by艂a czym艣 w rodzaju naszej likwidacji analfabetyzmu. Przez rozwi膮zanie problemu bezp艂atnej i b艂yskawicznej komunikacji ich 艣wiat skurczy艂 si臋 - w naszych relacjach czasoprzestrzeni - do rozmiar贸w jednej gminy. Pierwotnie co drugi obywatel mia艂 samolot. 艢rodki lokomocji by艂y otwarte dla wszystkich jak morze. Potem mno偶膮ce si臋 na skutek zat艂oczenia w powietrzu katastrofy, straszliwy nieustaj膮cy huk silnik贸w, okropne skutki gromadz膮cych si臋 spalin powodowa艂y coraz to nowe ograniczenia. Najpierw zlikwidowano powietrzny transport w rolnictwie. Ch艂opskie furmanki powietrzne, wlok膮ce si臋 nie szybciej ni偶 2000 km na godzin臋, zosta艂y wycofane z ruchu. Pono膰 w pierwszych dyskusjach, kt贸re poprzedza艂y referendum w sprawie reglamentacji przestrzeni, jak nazwano ustaw臋 o ograniczeniu prawa poruszania si臋, pada艂y g艂osy, 偶e ustawa jest kapitulanctwem. Kto艣 z historyk贸w mojej doby wo艂a艂, 偶e przecie偶 nie by艂o w XX wieku ustawy ograniczaj膮cej prawo noszenia but贸w, a spo艂eczno艣膰 ongi艣 bosa mog艂a nie by膰 z pocz膮tku w stanie znie艣膰 ha艂asu, jaki powsta艂 z chwil膮, gdy ka偶dy obywatel otrzyma艂 buty...

Do艣膰, 偶e obecnie przestrze艅, kt贸ra by艂a przedmiotem pierwszej potrzeby, sta艂a si臋 przedmiotem luksusu. Prawo poruszania si臋 pieszo ma tylko bardzo w膮ski kr膮g spo艣r贸d kierowniczych sfer spo艂ecze艅stwa.

Ale odszed艂em zn贸w od tematu. Wracam do sesji zwo艂anej przez wideotelefon. Projekcja zape艂ni艂a jedn膮 艣cian臋 zgromadzonymi wezwaniem Docenta. I oto on sam, dr偶膮c z podniecenia, og艂osi艂 rewelacj臋.

Zdeponowana na dnie oceanu 艂贸d藕 z zamro偶on膮 na okres 500 lat za艂og膮 dzi艣 lub w dniach najbli偶szych ko艅czy kadencj臋 w ograniczonym historycznie niebycie. Spo艂ecze艅stwo P贸艂nocy stoi w obliczu niespodziewanej pr贸by.

Reakcja by艂a zdumiewaj膮ca: wszyscy znikn臋li ze 艣ciany. By艂o jasne, co teraz robi膮. Ka偶dy wywo艂ywa艂 kogo艣 wy偶szego, to jest ni偶szego w hierarchii. Wolno im by艂o przekaza膰 informacj臋, lecz wszystko, co stanowi艂o ju偶 ich my艣l, gin臋艂o w 艣wiadomo艣ci biernej. Ale na wprost, 艣ciany sta艂a teraz realna i obecna Milicja. Swoim dramatycznym g艂osem, kt贸rego g贸rne rejony by艂y pono膰 niedost臋pne mojemu prymitywnemu dwudziestowiecznemu s艂uchowi, powiedzia艂a cicho:

- Zarz膮dzam S膮d 艢wiadk贸w.

Docent szarpn膮艂 si臋, jakby go kto艣 uderzy艂.

- Jak to? Za co?

- Prosz臋 otworzy膰 posiedzenie w艂a艣ciw膮 formu艂膮, Docencie.

Docent chwil臋 milcza艂, jakby si臋 namy艣la艂, czy nie powinien uciec. Wreszcie zacz膮艂 m贸wi膰:

- Wobec faktu, i偶 obywatele tego kraju osi膮gn臋li szczebel 艣wiadomo艣ci pozwalaj膮cy im bez wyj膮tku zasiada膰 w s膮dach przysi臋g艂ych, jak r贸wnie偶 z uwagi, 偶e nie ma potrzeby utrzymywania podzia艂u na strony i 艣wiadk贸w, zarz膮dza si臋, 偶e wszelkie sprawy zagra偶aj膮ce spo艂ecze艅stwu s膮dzi膰 maj膮 prawo i obowi膮zek obywatele, kt贸rzy pierwsi zetkn臋li si臋 z faktami wymagaj膮cymi wymiaru kary...

- Otwieram przew贸d - powiedzia艂a cicho Milicja.

- Gdzie偶 s膮 ci 艣wiadkowie? - 偶achn膮艂 si臋 Docent. - Przecie偶 nie ten dwudziestowieczny Eksponat.

- Ca艂a rada naukowa Muzeum, kt贸r膮 zwo艂a艂e艣 przecie偶... - odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 艣ciany.

Spostrzeg艂a, 偶e jest teraz pusta, podesz艂a do tablicy kontaktowej i zagra艂a na klawiaturze guzik贸w. Ale na 艣cianie pojawi艂y si臋 tylko ramy ekran贸w.

- Wszystkie zaj臋te? - zdziwi艂a si臋 jakby z niepokojem.

- Wszyscy przekazuj膮 dalej informacje. Uzgadniaj膮 w d贸艂, a偶 do parteru. 呕eby nie by艂o katastrofy na przeci膮偶onych 艂膮czach - szydzi艂 zbuntowany Docent. - A mo偶e by艣 si臋 ustosunkowa艂a teraz do sprawy, nie do mnie.

- Wiesz, co艣 pope艂ni艂?

- Ujawni艂em prawd臋 o gro偶膮cej nam zag艂adzie.

- Taka prawda nie by艂a zaprogramowana, wi臋c nie mo偶e by膰 prawdziwa. Mog艂e艣 spowodowa膰 panik臋... Mog艂e艣 spowodowa膰 masowe zgony przez przeci膮偶enie 艣wiadomo艣ci biernej naszego spo艂ecze艅stwa, mog艂e艣...

- Jestem za kar膮 zsy艂ki w niezbadane - pad艂 nagle g艂os od strony 艣ciany. W ekranie pierwszym z lewej strony od g贸ry pojawi艂 si臋 Profesor. I nagle 艣ciana zaroi艂a si臋 od uprzednich go艣ci Docenta.

- W niezbadane!

- Nie... niezbadane... dane - rozgwar jednomy艣lnej formu艂y na chwil臋 zawibrowa艂 g艂osami.

Wiedzia艂em, jako Eksponat, 偶e kar臋 t臋 stosuje si臋 wobec najci臋偶szych przest臋pstw. Oni che艂pili si臋, 偶e od p贸艂wiecza nikt nie by艂 na ni膮 skazany. Oskar偶ony umieszczony w pocisku kosmicznym zostaje wys艂any do ostatniej nie zbadanej strefy gwiezdnej, sk膮d nigdy jeszcze cz艂owiekowi nie uda艂o si臋 powr贸ci膰. Zawsze tylko te nadawane zapisy 鈥瀓ad臋 po mlecznej drodze鈥, min膮艂em 鈥濷rion鈥, 鈥瀕膮duj臋 obok Kasjopei鈥 i ju偶 nic. Ca艂y ich czu艂ostkowy humanitaryzm wygl膮da z przepis贸w porz膮dkowych dotycz膮cych wykonania wyroku. Oto Dyrektor Centrali Zbytu Opad贸w ma wy艣cieli膰 skazanemu drog臋 najlepszymi chmurami, bariera z promieni z艂otych ksi臋偶yca stanowi szlak oparcia balistycznego, wiatry z Lazurowego Wybrze偶a maj膮 mu dmucha膰 w wentylatory... A wszystko to po prostu, aby si臋 pozby膰 osobnika, kt贸ry 艂amie ich pogl膮dy na histori臋 i dzie艅 dzisiejszy.

Milcza艂em, bo m贸wienie by艂o mi wzbronione, ca艂a moja 艣wiadomo艣膰 mia艂a pozosta膰 utajona. Milcza艂em, i tu w艣r贸d nich, pewnych i zadufanych, tak m膮drych, pomy艣la艂em sobie, 偶e wola艂bym milcze膰 na ziemi, gdyby mi do ust w艂o偶ono kamie艅, boby mi ten kamie艅 nasz膮 ziemi臋, inn膮, cho膰 straszn膮, lecz wolniejsz膮, przypomnia艂. Na razie by艂em z nimi. I to w sytuacji do艣膰 koszmarnej. Muzeum Wieku XX by艂o, jak si臋 okazuje, pomieszczeniem tradycyjnie, zwyczajowo traktowanym jako krymina艂. Wobec sterowania my艣l膮 spo艂eczn膮 nie by艂o potrzeby budowania wi臋zie艅, bo przest臋pstw typu kryminalnego, odk膮d posiadanie by艂o obowi膮zkiem, a nie przywilejem, po prostu nie by艂o.

Milicja i Docent milczeli. Oboje przygl膮dali mi si臋 w du偶ym skupieniu. A偶 poczu艂em si臋 dziwnie, jakbym to ja mia艂 opu艣ci膰 ziemi臋. Zauwa偶y艂em, 偶e w pewnej chwili Docent spostrzeg艂 wzrok Milicji, wbity we mnie, i u艣miechn膮艂 si臋 triumfalnie.

- A jednak - powiedzia艂.

- Co za 鈥瀓ednak鈥?

- A jednak mi wierzysz. Popatrzysz, jacy oni s膮.

- Co za oni? - broni艂a si臋 ob艂udnie.

- Ci, co si臋 wy艂oni膮 z dna oceanu, 偶eby nas...

- Milcz! - krzykn臋艂a spazmatycznie.

Docent roze艣mia艂 si臋 triumfalnie.

- A b臋d臋 jednak mia艂 t膮 satysfakcj臋, jak膮 ma naukowiec, gdy potwierdza si臋 jego hipoteza, gdy widzi rezultaty swojej pracy.

... Nawi膮zywa艂 do ich systemu bod藕c贸w. Wynagrodzeniem ich jest widok wysi艂k贸w pracy. Lekarz leczy i za to widzi wyleczonych. Kiedy艣, gdy by艂o jeszcze troch臋 miejsca, gra艂 w futbol z inwalidami, dzi艣 艣ciska ich odro艣ni臋te r臋ce, s艂ucha 艣piewu ludzi, kt贸rym wstawi艂 nowe p艂uca czy struny g艂osowe... System zrodzi艂 si臋 zreszt膮 w latach pionierskich spo艂ecze艅stwa, gdy po straszliwej w skutkach zwyci臋skiej wojnie P贸艂noc odbudowywa艂a 艣wiat, gdy rozku艂a z lod贸w Arktyk臋 (dzi艣 jest tam wypalona przez sztuczne s艂o艅ce pustynia), gdy zaczyna艂a uprawia膰 dno oceanu (dzi艣 marz膮 o wyrzuceniu oceanu na orbit臋 ksi臋偶ycow膮 tak jest plugawi臋 zanieczyszczony).

- Wi臋c tego chcia艂by艣? - zapyta艂a z nie ukrywan膮 z艂o艣ci膮 Milicja.

- Widzie膰 rezultat! Widzie膰, jak z dna morza podnosi si臋 zag艂ada naszej cywilizacji, wynurza si臋 z prehistorii niczym z tego okropnego Muzeum...

W tym momencie bez 偶adnych czyichkolwiek manipulacji przy pulpicie sterowniczym wideotelewizor rozjarzy艂 si臋.

Kto艣, wobec kogo Milicja natychmiast stan臋艂a na baczno艣膰, a Docent wyj膮艂 r臋k臋 z kieszeni, g艂osem przerywanym ze wzruszenia oznajmi艂, 偶e na powierzchni臋 Morza Centralnego wy艂oni艂o si臋 nie zidentyfikowane cia艂o, bry艂a materialna, kt贸ra wed艂ug nie sprawdzonych jeszcze pog艂osek mo偶e by膰 ostatni膮 zdeponowan膮 na stulecia na dnie morza odwetow膮 si艂膮 uderzeniow膮 zniszczonego Po艂udnia. Wzywa si臋 spo艂ecze艅stwo... - i tu nast膮pi艂y sformu艂owania tak dobrze znane z dwudziestego wieku.

Obraz na 艣cianie wygas艂 pozostawiaj膮c nas troje.

- A jednak! - westchn膮艂 Docent. - Skoro si臋 pojawia cia艂o materialne, to znaczy, 偶e istnieje realnie to, co by艂o skryte tylko w my艣leniu utajonym! Jaki st膮d wniosek? - zatrzyma艂 na mnie p艂on膮ce spojrzenie. Znieruchomia艂.

- Milicjo - szepn膮艂 - Milicjo, jego trzeba natychmiast zabezpieczy膰! Tylko on mo偶e by膰 naszym parlamentariuszem w pertraktacjach ze swoimi - tu zawaha艂 si臋 szukaj膮c w艂a艣ciwego s艂owa... - ze swoimi r贸wie艣nikami.

I w贸wczas rozpocz膮艂 si臋 nieprzytomny galop wydarze艅. Przypuszczam, 偶e wiek ich historii mniej ich w sumie, zawiera艂 ni偶 ta godzina. Ledwie Milicja sko艅czy艂a wysy艂any gdzie艣 meldunek, 偶e jestem 鈥瀦abezpieczony鈥 jako parlamentariusz, gdy w艂膮czy艂 si臋 Docent zg艂aszaj膮c uwag臋, 偶e tylko 艣wiadomo艣膰 bierna Eksponata mo偶e gwarantowa膰 pe艂n膮 jego (to jest moj膮) sprawno艣膰 umys艂ow膮 w pertraktacjach. Zaraz te偶 odczu艂em jaki艣 艂agodny wstrz膮s i zacz膮艂em m贸wi膰: S艂owa, zdania, okrzyki. Przyg艂uszy艂 je komunikat, 偶e powo艂ana ju偶 Rada Ocalenia Publicznego mianuje mnie parlamentariuszem, w贸wczas Docent krzykn膮艂, 偶e kto艣 z nich musi mi towarzyszy膰 w rozmowach. 鈥瀂 licznych wzgl臋d贸w鈥, zakrzycza艂, jakby mo偶e insynuowa艂, 偶e nie daj臋 gwarancji lojalno艣ci.

- Je艣li kto ich zna - szepn臋艂a Milicja, maj膮c na my艣li nas - mieszka艅c贸w XX wieku, kt贸rzy oto tak dramatycznie i gro藕nie wizytuj膮 przysz艂o艣膰 - to w艂a艣nie, on, Docent. Tylko on! - wo艂a艂a.

Za sekund臋 Docent wyskoczy艂 do g贸ry niczym zawodnik po strzelaniu gola - w r臋kach trzyma艂 w艂asn膮 g艂ow臋.

- O durnie! O ile zaraz nie odblokujecie 艣wiadomo艣ci biernej naszego spo艂ecze艅stwa, obaj z nim - Samozwaniec wskazywa艂 na mnie - wysadzimy ten skamienia艂y gn贸j w powietrze!

Dziki radosny gwar ni贸s艂 si臋 ze wszystkich setek pi臋ter kamiennego 艣wiata. Formu艂y chemiczne wynalazc贸w, strofy poet贸w, majestatyczne nawo艂ywania prorok贸w i blu藕niercze okrzyki radosnych ateuszy krzy偶owa艂y si臋 pod nami, gdy jaka艣 si艂a nios艂a nas w szalonym tempie.

- Co to jest?! - zawo艂a艂em do Docenta.

- Podr贸偶 w niezbadane; jedziemy w przesz艂o艣膰 - krzycza艂 ku mnie. G艂ow臋 sw膮 trzyma艂 obur膮cz, niczym triumfuj膮cy bramkarz pi艂k臋.

Ale widocznie wiatry Lazurowego Wybrze偶a, o kt贸rych s艂ysza艂em, 偶e stanowi膰 maj膮 wentylacj臋 pojazdu, wia艂y zbyt dynamicznie. Ogarn膮艂 mnie pot臋偶ny strumie艅 powietrza. Jakbym by艂 korkiem od gigantycznej cysterny szampana - z tak膮 energi膮 wzlecia艂em gdzie艣 w艣r贸d kolorowych i burych mgie艂, i czego艣, co by艂o ju偶 niczym. Spojrza艂em w d贸艂: pode mn膮 nie by艂o nic.

Wi臋c jednak... - zdo艂a艂em pomy艣le膰, czuj膮c ju偶 tylko koj膮cy b贸l, koj膮cy, bo zgodny z ca艂膮 reszt膮 艣wiata, z tym, co jedynie pozosta艂o.


Wies艂aw Brudzi艅ski

Salon iluzji


Do odej艣cia poci膮gu mia艂em blisko trzy godziny, na zwiedzanie miasta by艂o ju偶 za ciemno, postanowi艂em wi臋c p贸j艣膰 do teatru. Najbli偶szy znajdowa艂 si臋 w wielkim, zbudowanym w monumentalnym stylu gmachu. Kas臋 ju偶 najwyra藕niej zamkni臋to, cho膰 widzowie schodzili si臋 jeszcze. Wsun膮wszy bileterowi banknot w r臋k臋, przedosta艂em si臋 na widowni臋. W艂a艣nie gaszono 艣wiat艂a i kurtyna sz艂a w g贸r臋; wko艂o przycich艂 gwar zaciekawionej publiczno艣ci. Usiad艂em na pierwszym z brzegu wolnym miejscu i spojrza艂em na scen臋.

Zjawi艂 si臋 na niej niem艂ody, szczerbaty komik, s膮dz膮c z burzy oklask贸w popularny w艣r贸d widz贸w, i w do艣膰 zabawny spos贸b pocz膮艂 wyg艂asza膰 monolog Hamleta. Nie by艂a to parodia najwy偶szej klasy, niemniej sylwetka aktora mia艂a nieodpart膮 si艂臋 komiczn膮. Hamlet w jego wykonaniu j膮ka艂 si臋, sepleni艂, skroba艂 w g艂ow臋 i mia艂 min臋 tak nieszcz臋艣liw膮, 偶e wkr贸tce wybuchn膮艂em szczerym 艣miechem.

Urwa艂em jednak przera偶ony, gdy偶 wszystkie g艂owy zwr贸ci艂y si臋 w moj膮 stron臋. Moi s膮siedzi patrzyli na mnie z oburzeniem i najwi臋ksz膮 odraz膮. Dopiero wtedy uprzytomni艂em sobie, 偶e publiczno艣膰 mimo powitalnych oklask贸w zachowuje grobowe milczenie i tylko ja, wyrwawszy si臋 nie w por臋 ze 艣miechem, r贸偶ni臋 si臋 kra艅cowo w ocenie wyst臋pu od opinii og贸艂u. Poniewa偶 nie jest to na og贸艂 rzecz膮 bezpieczn膮, skwapliwie skorzysta艂em z przerwy w wyst臋pach, aby opu艣ci膰 teatr. Szybko zbieg艂em po schodach ku wyj艣ciu.

Musia艂em jednak pomyli膰 drzwi, gdy偶 nagle znalaz艂em si臋 na sali s膮dowej. Przemawia艂 w艂a艣nie adwokat, usi艂uj膮c nie wiadomo dlaczego ocali膰 od szubienicy ponurego draba o lombrozowskiej fizjonomii. Dawno ju偶 nie s艂ysza艂em r贸wnie kiepskiego przem贸wienia. Adwokat w zapale przeczy艂 sam sobie i ka偶dym zdaniem pogr膮偶a艂 tylko swego klienta, grzebi膮c wszelkie szans臋, na 艂agodny wyrok.

Tote偶 by艂em bardzo zdumiony, gdy s膮d po naradzie wyda艂 wyrok uniewinniaj膮cy, a uszcz臋艣liwiona rodzina oskar偶onego d艂ugo gratulowa艂a nieudolnemu obro艅cy.

Wychodz膮c z sali da艂em wyraz swej opinii o mowie adwokata. Jaki艣 starszy, szpakowaty pan spojrza艂 na mnie ostro i zapyta艂:

- Nic wam w kadrach nie m贸wili?

- W kadrach? - zdziwi艂em si臋.

- A co, jeste艣cie na zast臋pstwie?

- Nie rozumiem.

- No, sk膮d si臋 pan tu znalaz艂? - krzycza艂 szpakowaty.

- Zupe艂nie przypadkowo - wyja艣ni艂em powstrzymuj膮c oburzenie. - Wyszed艂em z teatru i musia艂em pomyli膰 drzwi.

- Ach, jest pan na etacie widza!

- Na jakim etacie? Mia艂em troch臋 czasu do odej艣cia poci膮gu, wi臋c poszed艂em do teatru. Czy to takie dziwne?!

Starszy pan rozchmurzy艂 si臋 nieco.

- Rozumiem - powiedzia艂. - Tylko jak tu pana wpu艣cili bez legitymacji?

Zrobi艂em wyja艣niaj膮cy gest r臋k膮. Szpakowaty pokiwa艂 sm臋tnie g艂ow膮.

- Tak, tak, jeste艣my instytucj膮 pa艅stwow膮, a wi臋c nierentown膮, nasz personel ma niskie uposa偶enia...

Mia艂em ju偶 do艣膰 tych zagadek.

- Czy mo偶e mi pan wyja艣ni膰, co to wszystko znaczy?!

Starszy pan sk艂oni艂 si臋 grzecznie.

- Jak najch臋tniej. Jestem dyrektorem Przedsi臋biorstwa Pa艅stwowego p.n. SALON ILUZJI. Naszym zadaniem jest pomaga膰 ludziom pracy za umiarkowan膮 op艂at膮 w osi膮ganiu sukces贸w. Zatrudniamy kilkuset pracownik贸w, kt贸rzy stwarzaj膮 atmosfer臋 powodzenia naszym klientom. Jedni pracuj膮 jako widzowie teatralni, inni s膮 s臋dziami, oskar偶onymi, redaktorami czasopism, pacjentami, czytelnikami, nie艣mia艂ymi interesantami lub rozentuzjazmowanym t艂umem, zale偶nie od zam贸wienia. Klientel臋 mamy bardzo r贸偶norodn膮: lekarze bez pacjent贸w, aktorzy bez r贸l, byli dygnitarze, kt贸rych w 偶yciu ju偶 nikt si臋 nie boi...

- A wi臋c ten adwokat by艂 w艂a艣nie klientem, a s臋dziowie, oskar偶ony, prokurator i ca艂a reszta to wasz personel?

- Oczywi艣cie. Dlatego tak si臋 zdenerwowa艂em, gdy pan wyrazi艂 si臋 pogardliwie o mowie adwokata. Nasz personel nie jest jeszcze nale偶ycie wyszkolony, mieli艣my z nim sporo k艂opotu. Pocz膮tkowo gwizdali na wyst臋pach, t艂umacz膮c si臋 potem, 偶e nie mogli klaska膰, bo im si臋 nie podoba艂o. Trzeba by艂o d艂u偶szego szkolenia, aby nauczyli si臋 reagowa膰 prawid艂owo. Teraz ju偶 bij膮 brawo, gdy tylko im si臋 co艣 nie podoba. Musz臋 na ich wyt艂umaczenie doda膰, 偶e by艂 okres, kiedy przychodzili do nas tylko prawdziwi arty艣ci, poniewa偶 miernoty mia艂y powodzenie w 偶yciu. Zdarzaj膮 si臋 te偶 wyj膮tkowo zarozumiali klienci, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e w 偶yciu maj膮 za wielkie powodzenie i zamawiaj膮 sobie u nas porcje gwizd贸w, aby nie zoboj臋tnie膰 na smak sukcesu.

- Zaraz, zaraz, ale dlaczego ten parodysta, kt贸rego wyst臋p ogl膮da艂em uprzednio, zosta艂 przyj臋ty tak nie偶yczliwie? Nikt si臋 nawet nie u艣miechn膮艂.

- I s艂usznie. To wcale nie by艂 parodysta. To by艂 tragik.

Zamy艣li艂em si臋.

- Przepraszam pana bardzo, ale czy ja nie m贸g艂bym na przyk艂ad by膰 w pa艅skim przedsi臋biorstwie par臋 godzin amantem filmowym albo mistrzem 艣wiata w boksie? To musia艂oby by膰 bardzo ciekawe?

- Pan zdaje si臋 nie zrozumia艂 za艂o偶e艅 naszej plac贸wki. Jeste艣my przedsi臋biorstwem z okre艣lon膮 funkcj膮 spo艂eczn膮, a nie jakim艣 weso艂ym miasteczkiem. Ka偶dy cz艂owiek, aby si臋 nie za艂ama膰 musi od czasu do czasu mie膰 w 偶yciu jaki艣 sukces w pracy zawodowej. My oferujemy mu taki sukces po cenach sztywnych. Potem mo偶e zn贸w czas pewien znosi膰 niepowodzenia. To wszystko.

Podzi臋kowa艂em memu informatorowi za ciekawe wyja艣nienia.

- Mo偶e tylko jeszcze jedno pytanie. Czy nie zdarza si臋, aby wpad艂 do was czasem kt贸ry艣 ze znanych pisarzy lub s艂awnych aktor贸w?

- Nie. Oni maj膮 przewa偶nie swoje w艂asne salony iluzji.


Jan Brzechwa

Uszy


Czy przygl膮dali艣cie si臋 kiedykolwiek uwa偶nie ludzkiemu uchu? Ile staranno艣ci i wysi艂ku w艂o偶y艂a natura w ten szcz膮tkowy i nieu偶yteczny ornament twarzy! Serce, kt贸re uchodzi za siedlisko romantycznych uczu膰 i wra偶liwo艣ci, to po prostu mi臋sisty worek, miech ss膮co-t艂ocz膮cy, brzydki i niekszta艂tny. Natomiast koncha uszna zadziwia mistern膮 kompozycj膮 szczeg贸艂贸w, proporcj膮 zgi臋膰 i zakr臋t贸w, r贸偶ow膮 przejrzysto艣ci膮, elastyczn膮 budow膮 chrz膮stki. Zar贸wno nazwa, jak i podobie艅stwo do muszli nadaj膮 uchu warto艣膰 niemal klejnotu, zw艂aszcza na tle og贸lnego uk艂adu anatomicznego cz艂owieka.

Tote偶 nieobliczalny wybryk Joanny zdo艂a艂em sobie wyt艂umaczy膰 dopiero nazajutrz, gdy w samolocie odda艂em si臋 obserwacji ludzkich uszu. Przygl膮da艂em si臋 im w oderwaniu od reszty twarzy, przenosi艂em wzrok z jednych uszu na drugie, stara艂em si臋 eliminowa膰 twarze, a ca艂膮 uwag臋 skupi膰 na tym jednym szczeg贸le. Po kilku minutach uporczywej koncentracji wzroku ludzie przestali dla mnie istnie膰. Widzia艂em ju偶 tylko uszy, ich misterne zagi臋cia, rozr贸偶nia艂em rozmaito艣膰 kszta艂t贸w. Uszy wype艂nia艂y ca艂膮 kabin臋 samolotu. Jedne na poz贸r drobne i delikatne, inne odstaj膮ce, mi臋siste i ow艂osione, obwis艂e albo sko艣ne, a w gruncie rzeczy wszystkie obrzydliwe. Dopiero wtedy u艣wiadomi艂em sobie, 偶e uszy s膮 w艂a艣ciwie odra偶aj膮ce. Maj膮 w sobie co艣 zwierz臋cego. Teraz, kiedy utraci艂y dyskretn膮 niedostrzegalno艣膰, wynikaj膮c膮 z nawyku oczu, wydawa艂y mi si臋 nienaturaln膮 naro艣l膮, podobn膮 do grzyb贸w paso偶ytuj膮cych na pniu drzewa. Zrozumia艂em, 偶e uszy mog膮 budzi膰 wstr臋t. Pami臋tam dotychczas uczucie przera偶enia, jakiego dozna艂em w latach m艂odo艣ci, gdy odgarniaj膮c kochance w艂osy stwierdzi艂em w miejscu konchy usznej drobny, zwyrodnia艂y p艂atek sk贸ry, przypominaj膮cy ucho myszy albo nietoperza.

Wr贸膰my jednak do mojej Joanny, tej istoty kochaj膮cej, pe艂nej delikatno艣ci i s艂odyczy.

Dzia艂o si臋 to we wrze艣niu. Par臋 dni naprz贸d kupi艂em cztery bilety na doskona艂膮 francusk膮 komedi臋 i zaprosi艂em Joann臋 oraz mego koleg臋 z 偶on膮, kobiet膮 bardzo 艂adn膮, ale maj膮c膮, nies艂usznie moim zdaniem, opini臋 zimnej kokietki. Joanna podziela艂a to zdanie i nawet na wiadomo艣膰 o zaproszeniu przeze mnie tamtej pary usi艂owa艂a wykr臋ci膰 si臋 od p贸j艣cia do kina. W ko艅cu jednak da艂a si臋 nam贸wi膰.

Wyszli艣my z kina wszyscy czworo oko艂o dwunastej w nocy i spacerkiem udali艣my si臋 na pobliski parking, gdzie zostawi艂em samoch贸d.

Pierwszy ja usiad艂em za kierownic膮 i pootwiera艂em drzwi, nast臋pnie Joanna zaj臋艂a miejsce za mn膮 na tylnym siedzeniu, ust臋puj膮c swego sta艂ego miejsca obok mnie 偶onie mego kolegi. Zanim jednak tamci dwoje zd膮偶yli wsi膮艣膰 do samochodu, Joanna znienacka chwyci艂a mnie z ty艂u za lewe ucho i zakr臋ci艂a nim z ca艂ej si艂y, jakby mi je chcia艂a oberwa膰. Poczu艂em dotkliwy b贸l, ale na 偶adne wyja艣nienia nie by艂o czasu, gdy偶 moi go艣cie w艂a艣nie zaj臋li swoje miejsca. Na szcz臋艣cie 偶adne z nich nie zauwa偶y艂o tej przykrej sceny. Oszo艂omiony tym niespodziewanym wybrykiem, w艂膮czy艂em silnik i ostro ruszy艂em z miejsca. Joanna przez ca艂膮 drog臋 prowadzi艂a o偶ywion膮 rozmow臋, krytykowa艂a film, raz po raz wybucha艂a nerwowym 艣miechem. Nie odzywa艂em si臋 do niej. Zastanawia艂em si臋 nad jej post臋pkiem. Czy偶by to by艂 wybuch tajonej nienawi艣ci? Co ni膮 powodowa艂o? Nigdy nie zauwa偶y艂em w niej najmniejszych sk艂onno艣ci do okrucie艅stwa. Zna艂em j膮 jako istot臋 pe艂n膮 delikatno艣ci i s艂odyczy.

Po偶egnali艣my si臋 w milczeniu. Wr贸ci艂em do domu z osadem goryczy w sercu, a nazajutrz znalaz艂em si臋 w kabinie samolotu. Tak, to w艂a艣nie wtedy. Musia艂em wyjecha膰 na kilka dni.

Czy przypominacie sobie 鈥濴es contes de minuit鈥, t臋 urocz膮 ksi膮偶k臋 Duhamela? Czy pami臋tacie posta膰 urz臋dnika, kt贸ry wpatruje si臋 w ucho swego szefa i nie jest w stanie opanowa膰 niedorzecznej ch臋ci, aby tego ucha dotkn膮膰? A wi臋c mo偶e sam widok ucha budzi w cz艂owieku ten irracjonalny, nieuzasadniony gest?

Nigdy nie doznawa艂em podobnych uczu膰, ale dlaczego mia艂bym wykluczy膰 mo偶liwo艣膰 ich istnienia w kim innym? Chocia偶by w Joannie. Tak, to by艂 chyba jedyny motyw, kt贸ry ni膮 kierowa艂. Raczej nie motyw, lecz odruch. Moje uszy obudzi艂y w niej wstr臋t, wyzwoli艂y nienawi艣膰 odczuwan膮 nie do mnie, lecz do nich.

Przypomnia艂em sobie kilku moich znajomych, o kt贸rych wiedzia艂em, 偶e 偶ywi膮 wobec mnie wyra藕n膮 niech臋膰, chocia偶 nie da艂em im do tego powodu.

Coraz bardziej nabiera艂em przekonania, 偶e i w tym wypadku musia艂y odgrywa膰 rol臋 moje uszy. Prawdopodobnie podra偶niona wra偶liwo艣膰 estetyczna wywo艂ywa艂a pod艣wiadom膮 antypati臋.

Nie chcia艂bym by膰 pos膮dzony o zarozumialstwo, ale musz臋 stwierdzi膰, 偶e ani moja powierzchowno艣膰, ani cechy charakteru, ani spos贸b bycia nie powinny w nikim budzi膰 niech臋ci. Przeciwnie, uchodz臋 za cz艂owieka obdarzonego pewnym urokiem osobistym, towarzyskiego i 艂atwego w obcowaniu. Musz臋 jednak otwarcie wyzna膰, 偶e uszy mam raczej nie艂adne. Powiedzia艂bym nawet - zdecydowanie brzydkie. I to one w艂a艣nie, jak s膮dz臋, zra偶aj膮 do mnie ludzi. One zdolne by艂y tak偶e popchn膮膰 Joann臋 do brutalno艣ci, kt贸ra jest tak obca jej 艂agodnej i delikatnej naturze.

Rozwa偶aj膮c przykry incydent owego wieczoru, stan膮艂em przed lustrem, a偶eby raz jeszcze przyjrze膰 si臋 moim uszom. Istotnie, mia艂y w sobie co艣 obrzydliwie skrzydlatego, wyra偶a艂y drapie偶no艣膰 i arogancj臋. Im d艂u偶ej wpatrywa艂em si臋 w ich odbicie tym ja艣niej zaczyna艂em rozumie膰, 偶e musz膮 one budzi膰 nieprzychylne uczucia. Zapewne zdarzaj膮 si臋 ludzie, kt贸rzy maj膮 odmienny spos贸b patrzenia, kt贸rzy patrz膮 nie widz膮c. Ich wzrok nie zatrzymuje si臋 na niczym. Jest to wzrok pozbawiony wyobra藕ni. Zreszt膮, wi臋kszo艣膰 ludzi cierpi na tego rodzaju aberacj臋. Joanna nale偶y do typ贸w po艣rednich. Kocha mnie, a r贸wnocze艣nie ma obsesj臋 na punkcie moich uszu.

Ta my艣l nie dawa艂a mi spokoju. Chodzi艂em po mieszkaniu czuj膮c, 偶e nie zasn臋. Ucho bola艂o mnie i piek艂o na samo wspomnienie przykrego incydentu. Joanna, ta istota pe艂na s艂odyczy, wydawa艂a mi si臋 teraz ognistym ptakiem, kt贸rego dzi贸b wbija mi si臋 w m贸zg.

Zrozumia艂em, 偶e musz臋 roz艂adowa膰 w niej kompleks uszu, gdy偶 w przeciwnym razie nasza mi艂o艣膰 skazana b臋dzie na zag艂ad臋.

Nagle wzrok m贸j zatrzyma艂 si臋 na reprodukcji autoportretu Van Gogha, kt贸ra wisia艂a nad kominkiem. Ten wielki, nieszcz臋艣liwy i antypatyczny szaleniec patrzy艂 na mnie chytrze i porozumiewawczo spod banda偶a, kt贸ry zakrywa艂 ran臋 po obci臋tym uchu.

A wi臋c nie tylko ja! On tak偶e we w艂asnych uszach widzia艂 przyczyn臋 swoich kl臋sk i niepowodze艅. On tak偶e mia艂 swoj膮 Joann臋, kt贸ra popchn臋艂a go do tego rozpaczliwego kroku. Teraz wiedzia艂em ju偶, co mam zrobi膰.

W sobotnie popo艂udnia Joanna przychodzi艂a do mnie na obiad, kt贸ry przyrz膮dza艂em w艂asnor臋cznie, jako 偶e mam szczeg贸lne zami艂owanie do spraw kulinarnych. Lubi臋 na targowiskach wyszukiwa膰 sezonowe przysmaki, znam si臋 na kuchni i nie brak mi w tej dziedzinie pomys艂owo艣ci, a nawet wyrafinowania.

Tej soboty czeka艂em na przyj艣cie Joanny bardziej niecierpliwie ni偶 kiedykolwiek. Nie widzieli艣my si臋 od kilku dni, a poniewa偶 oboje mamy wstr臋t do niesnasek, spotkanie to musia艂o by膰 dla niej upragnione w tym samym stopniu, co dla mnie.

Wcze艣niej ni偶 zazwyczaj rozleg艂 si臋 dzwonek. Otworzy艂em drzwi. Na widok mojej obanda偶owanej g艂owy Joanna zatrzyma艂a si臋 w progu. Spojrza艂a przera偶ona, a potem g艂osem pe艂nym niepokoju zapyta艂a, co mi si臋 sta艂o.

- Ach, to drobiazg - odpar艂em tul膮c j膮 do siebie. Zarzuci艂o mi w贸z i wpad艂em na s艂up. G艂ow膮 rozbi艂em szyb臋. Ale to nic powa偶nego. Lekkie zadrapania.

Joanna posmutnia艂a, po chwili jednak u艣miechn臋艂a si臋 i poda艂a mi usta do poca艂unku. Nie mia艂a 偶adnych podejrze艅.

Wrze艣niowe s艂o艅ce rozsypywa艂o z艂ociste blaski po stole, kt贸ry nakry艂em ze zwyk艂膮 staranno艣ci膮.

Nape艂ni艂em kieliszki stark膮 i przynios艂em z kuchni tac臋 zastawion膮 r贸偶nymi przysmakami. Joanna lubi艂a nasze sobotnie uczty i cieszy艂a si臋 ka偶d膮 kulinarn膮 niespodziank膮.

- Rydz! - zawo艂a艂a z rado艣ci膮, opr贸偶niaj膮c 艂y偶k膮 patelni臋. - Jaki ty jeste艣 mi艂y! Szkoda, 偶e musz臋 je艣膰 je sama...

Joanna wiedzia艂a, 偶e odk膮d w dzieci艅stwie zatru艂em si臋 grzybami, nabra艂em do nich nieprzezwyci臋偶onego uprzedzenia.

Wypili艣my w贸dk臋, a potem, s艂uchaj膮c jej beztroskiej paplaniny, czeka艂em, a偶 Joanna zje przyrz膮dzone przeze mnie rydze.

Nagle zerwa艂em si臋 z krzes艂a i zawo艂a艂em jakim艣 obcym, histerycznym g艂osem:

- Smakowa艂o ci? A wiesz, co zjad艂a艣? Zjad艂a艣 moje uszy! Rozumiesz? Moje znienawidzone przez ciebie uszy! Na pewno zauwa偶y艂a艣, 偶e ich zawini臋te brzegi by艂y uderzaj膮co podobne do rydz贸w. Obci膮艂em je brzytw膮. Tak jak Van Gogh! Rozumiesz! Troch臋 nawet bola艂o, ale mniej, ni偶 przypuszcza艂em... Oczywi艣cie, zanim to zrobi艂em, zadzwoni艂em po pogotowie. Jestem, jak wiesz, przezorny i systematyczny...

Joanna patrza艂a na mnie ze zgroz膮. Naprz贸d poblad艂a, a po chwili sta艂a si臋 zielona jak cz艂owiek na statku w czasie sztormu.

- Naprawd臋 nie bola艂o - m贸wi艂em wpatruj膮c si臋 w drobne kropelki potu, kt贸re wyst膮pi艂y na jej prze艣licznym, nieco zadartym nosku. - To zreszt膮 niewa偶ne... Chc臋 ci opowiedzie膰, jak je przyrz膮dzi艂em... Naprz贸d gotowa艂em tak d艂ugo, a偶 sta艂y si臋 mi臋kkie.. Potem rzuci艂em na roztopione mas艂o... Smakowa艂y ci, prawda?

Chwyci艂em butelk臋, aby ponownie nape艂ni膰 kieliszki, ale Joanna wykona艂a dziwaczny ruch d艂oni膮 i zsun臋艂a si臋 z krzes艂a na pod艂og臋.

Wzi膮艂em j膮 na r臋ce i przenios艂em na tapczan. By艂a pi臋kna w tym swoim omdleniu. Twarz mia艂a blad膮, niemal przezroczyst膮, usta ch艂odne i skrzywione, by膰 mo偶e jak wtedy, kiedy mnie szarpn臋艂a za ucho.

Po chwili zacz臋艂a wraca膰 do przytomno艣ci. Gdy otworzy艂a powieki, zdar艂em z g艂owy banda偶 i powiedzia艂em z czu艂o艣ci膮:

- Glupi膮tko... To by艂y zwyczajne rydze...

Joanna przygl膮da艂a mi si臋 w milczeniu. Palcem pog艂aska艂a moje lewe ucho, potem prawe. Wsta艂a z tapczanu i u艣miechn臋艂a si臋 zawstydzonym, roztargnionym u艣miechem. Nie, to nie by艂 u艣miech, ale raczej grymas dziecka, kt贸remu zbiera si臋 na p艂acz. Istotnie, po twarzy jej p艂yn臋艂y 艂zy.

Kiedy wr贸cili艣my do sto艂u, Joanna 艂apczywie wychyli艂a kieliszek w贸dki, ale je艣膰 wi臋cej nie chcia艂a. Spojrzenie jej b艂膮dzi艂o po mojej twarzy, nie wyra偶aj膮c ani gniewu, ani czu艂o艣ci.

- Wiesz - powiedzia艂a po chwili. - To dziwne... Nigdy dot膮d nie zwr贸ci艂am uwagi na twoje uszy. Mam wra偶enie, 偶e dzisiaj widz臋 je po raz pierwszy...

Przyci膮gn膮艂em j膮 do siebie, ca艂owa艂em, g艂aska艂em po w艂osach, by艂o mi weso艂o i smutno zarazem.

Joanna siedzia艂a zamy艣lona, a potem powiedzia艂a, 偶e 藕le si臋 czuje, i poprosi艂a, 偶ebym j膮 odwi贸z艂 do domu. Na po偶egnanie poca艂owa艂a mnie w ucho.

By艂a naprawd臋 istot膮 pe艂n膮 delikatno艣ci i s艂odyczy.

Nie widzieli艣my si臋 wi臋cej. Naprz贸d byli艣my oboje bardzo zaj臋ci. P贸藕niej ona przenios艂a si臋 do innego miasta, a ja wyjecha艂em s艂u偶bowo na rok do Wietnamu.

Na 艣cianie zamiast autoportretu Van Gogha wisi teraz reprodukcja krajobrazu Utrilla. Widok o艣nie偶onej paryskiej ulicy nic mi nie przypomina.


Andrzej Bursa

Smok


Do odjazdu autobusu pozosta艂o mi jeszcze kilka godzin popo艂udnia i ca艂y niemal wiecz贸r. Gotowy do drogi, z teczk膮 i trenczem przerzuconym przez rami臋, usiad艂em na skarpie poro艣ni臋tej bujn膮 traw膮. Materia艂 do reporta偶u o trudno艣ciach i problemach wytw贸rc贸w stylowych uprz臋偶y we wsi Grz膮藕le mia艂em zebrany solidnie, tak 偶e nawet przegl膮danie brulionu celem skontrolowania notatek nie mia艂oby sensu.

Pozostawa艂o mi sze艣膰 godzin bezczynnego oczekiwania w Grz膮藕lach na autobus.

Na szcz臋艣cie by艂o ciep艂o i s艂onecznie, mog艂em wi臋c wyci膮gn膮膰 si臋 wygodnie na 艂膮ce. By艂o st膮d wida膰 prawie ca艂膮 wie艣. Grz膮藕le by艂y wsi膮 du偶膮, szeroko wybiegaj膮c膮 przysi贸艂kami w okoliczne wzg贸rza i kotliny. W rynku obok zwyczajnych s艂om膮 krytych cha艂up sta艂y dwie jednopi臋trowe kamieniczki i murowana piekarnia mechaniczna. Ni偶ej ci膮gn臋艂y si臋 pola i p艂yn臋艂a po艣r贸d wiklin wartka rzeczka. Wszystko to otacza艂y g贸ry poros艂e na szczytach 艣wierkowym lasem. Grz膮藕le by艂y typow膮 wsi膮 g贸rsk膮, mieszka艅cy ich trudnili si臋 przede wszystkim pasterstwem i wyrobem stylowych uprz臋偶y. Z racji swojego po艂o偶enia geograficznego Grz膮藕le odci臋te by艂y od wi臋kszych o艣rodk贸w, ale mimo to grz膮藕lacy byli stosunkowo do艣膰 kulturalni i ch臋tnie garn臋li si臋 do szk贸艂, nawet, jak mnie poinformowano, pewien niedawno zmar艂y profesor najstarszej wszechnicy kraju pochodzi艂 z Grz膮藕li.

Tak wi臋c le偶膮c na brzuchu w艣r贸d bujnej trawy, przygl膮da艂em si臋 grz膮zielskim zabudowaniom i przyrodzie. Leniwie pali艂em papierosy i mru偶y艂em oczy pod s艂o艅ce, co dawa艂o mi jak膮 tak膮 rozrywk臋. W pewnej chwili zauwa偶y艂em, 偶e niedaleko mnie przycupn膮艂 jaki艣 chudy staruszek. Po chwili staruszek zbli偶y艂 si臋 do mnie nios膮c w palcach kr贸tki sczernia艂y niedopa艂ek i poprosi艂 o ogie艅. Pocz臋stowa艂em go papierosem. Pocz膮tkowo si臋 wzbrania艂, ale w ko艅cu skwapliwie wzi膮艂 dwa. Zapali艂 i rozsiad艂 si臋 wygodnie ko艂o mnie. Przyj膮艂em to z rezygnacj膮. Ostatecznie staruszek nie wydawa艂 mi si臋 bynajmniej bardziej nudny od grz膮sielskich g贸r i ob艂ok贸w.

Zacz臋li艣my pogaw臋dk臋. Staruszek by艂 emerytowanym nauczycielem grz膮zielskiej szko艂y. Skar偶y艂 si臋 na b贸le w stawach. By艂em nawet zadowolony z takiego obrotu rozmowy. Staruszek nie 偶膮da艂, abym dzi臋ki mojemu dziennikarskiemu stanowisku wystara艂 si臋 mu o zapomog臋 i nie wtajemnicza艂 mnie w sprawy mieszka艅c贸w Grz膮藕li. By艂em mu za to wdzi臋czny i uprzejmie wys艂uchiwa艂em jego skarg na b贸le w stawach. Palili艣my ju偶 drugiego papierosa, gdy zauwa偶y艂em, 偶e na rynku zbieraj膮 si臋 ludzie. Zbiorowisko to przypomina艂o wie艣niak贸w wychodz膮cych z sumy. O ile mog艂em z daleka rozpozna膰, ch艂opi odziani byli od艣wi臋tnie i czysto. Staruszek spojrza艂 w ich stron臋 i zakonkludowa艂 oboj臋tnie:

- Oho, ju偶 si臋 szykuj膮...

- Do czego?

- Pan redaktor nie wie? - zdziwi艂 si臋. - Dzi艣 dwudziesty maja... 艢wi臋to smoka.

- Jakiego smoka?

- Jak to, nie s艂ysza艂 pan o grz膮zielskim smoku? Ludzie panu nie opowiadali?

- Nnnie... A mo偶e?...

Przypomnia艂em sobie, 偶e gdy m贸wi艂em w klubie o swoim wyje藕dzie do Grz膮藕li, kt贸ry艣 z koleg贸w wspomnia艂 o grz膮zielskim smoku. W tym momencie jednak kelner przyni贸s艂 w贸dk臋 i po wypitej kolejce rozmowa zesz艂a na inne tory. W dzisiejszej mojej rozmowie z przewodnicz膮cym Rady Wiejskiej te偶 zdaje si臋 pad艂o s艂owo 鈥瀞mok鈥, a bodaj偶e nawet 鈥炁泈i臋to smoka鈥. Jednak niczego wi臋cej si臋 nie dowiedzia艂em, wi臋c poprosi艂em mojego rozm贸wc臋 o wyja艣nienie, na czym polega 艣wi臋to smoka.

- O, to stary zwyczaj - powiedzia艂 staruszek - si臋gaj膮cy chyba jeszcze poga艅skich czas贸w. A polega to na tym, 偶e raz do roku, wieczorem, dwudziestego maja, rzuca si臋 smokowi mieszkaj膮cemu w jamie nad rzek膮 na po偶arcie najdorodniejszego ch艂opca i najdorodniejsz膮 dziewuch臋, z tym 偶e obydwoje nie mog膮 mie膰 lat wi臋cej ni偶 osiemna艣cie, a mniej ni偶 szesna艣cie. Oczywi艣cie przymiotnika 鈥瀗ajdorodniejszy鈥 nie mo偶na rozumie膰 dos艂ownie. Wybiera si臋 po prostu jednego z wielu zdrowych ch艂opc贸w i jedn膮 z wielu zdrowych dziewcz膮t w tym wieku drog膮 losowania.

- A co nazywamy smokiem? - spyta艂em ubawiony.

- Smok jest najzupe艂niej autentyczny. Jest to stary, ogromny jaszczur o nieokre艣lonym bli偶ej gatunku. Mieszka o tam... - starzec wskaza艂 palcem w kierunku olszyn po przeciwnej stronie rzeki. - Zreszt膮 mo偶e pan zechce przyjrze膰 si臋 uroczysto艣ci? Przy艂膮czymy si臋 do ludzi, kt贸rzy musz膮 t臋dy przechodzi膰. Zobaczy pan ca艂y ceremonia艂 po偶arcia.

Nie wiedzia艂em, czy starzec kpi sobie ze mnie, czy bredzi. Staruszek zauwa偶y艂 moj膮 rozterk臋 i u艣miechn膮艂 si臋:

- Pan si臋 dziwi? Wszyscy przyjezdni dziwi膮 si臋, gdy si臋 o tym dowiedz膮. Ale potem oswajaj膮 si臋 z tym faktem. Ju偶 trzydzie艣ci lat temu Towarzystwo Krzewienia Wiedzy w艣r贸d Ludu podj臋艂o pierwsz膮 kampani臋 przeciw smokowi, ale przegra艂o. Problemem tym interesowa艂y si臋 tak偶e czynniki rz膮dowe i partyjne, ale jak dot膮d nie podj臋艂y w tej sprawie 偶adnych zasadniczych krok贸w. Wie pan, prawd臋 m贸wi膮c, w艂adze licz膮c si臋 z konserwatyzmem i umi艂owaniem tradycji przez miejscowych g贸rali przymykaj膮 po trosze oczy na spraw臋 smoka. Ja sam blisko trzydzie艣ci lat temu jako dzia艂acz TKW w L ostro wyst臋powa艂em przeciw smokowi i innym zabobonom szerz膮cym si臋 w艣r贸d ludno艣ci wiejskiej. Napisa艂em nawet kiedy艣 artyku艂 specjalnie po艣wi臋cony sprawie smoka pt. 鈥濸otw贸r wysysa sok naj偶ywotniejszy鈥. Artyku艂 ukaza艂 si臋 w czasopi艣mie 鈥濸ochodnia鈥 b臋d膮cym naszym organem. Ju偶 pi臋膰 lat przed wojn膮 przesta艂o wychodzi膰 to czasopismo.

- Jak to - zawo艂a艂em wzburzony - wi臋c co roku. skazuje si臋 na 艣mier膰 dwoje niewinnych ludzi, prawie dzieci?

- A tak... Wie艣 na tym specjalnie nie cierpi, bo grz膮藕lanki s膮 szerokie w biodrach i rodz膮 nader 艂atwo, prawie bez b贸lu. Istnieje nawet takie przys艂owie: 鈥濭rz膮藕lanka, daj B贸g zdrowa, bez 艂ez wnuk贸w si臋 dochowa鈥. Ksi膮dz nawet troch臋 sarka艂 na to przys艂owie, twierdz膮c, 偶e sprzeczne jest ono ze s艂owami Pisma 艣wi臋tego.

- A co robi smok przez pozosta艂膮 cz臋艣膰 roku?

- Le偶y w swojej jamie i 艣pi przetrawiaj膮c dwoje ludzi. Nie upomina si臋 ju偶 o nic.

- A gdyby tak... gdyby tak... odm贸wi膰 mu ofiary... Co by si臋 sta艂o?

- Nie wiem. Jeszcze nikt tego nie pr贸bowa艂.

- A gdyby tak zabi膰 tego potwora... - zawo艂a艂em.

- To nie takie proste. Wydaje mi si臋, 偶e tak rzadkie zwierz臋 znajduje si臋 pod ochron膮. Zreszt膮 nie jest on wcale taki gro藕ny, jak sobie pan redaktor wyobra偶a... Zobaczy pan.

Tymczasem go艣ci艅cem nadchodzi艂 ju偶 poch贸d. Na czele szed艂 przewodnicz膮cy Rady Wiejskiej w towarzystwie dw贸ch ch艂opc贸w, z kt贸rych w jednym pozna艂em sekretarza kom贸rki partyjnej, a w drugim artyst臋 ludowego, snycerza Lelka. W odleg艂o艣ci dobrych paru metr贸w za nimi dwie starsze kobiety, strojne w wykrochmalone sp贸dnice i korale, prowadzi艂y ch艂opca. Ch艂opiec, mimo i偶 nie mia艂 wi臋cej ni偶 osiemna艣cie lat, by艂 ros艂y i barczysty jak dojrza艂y m臋偶czyzna. Czo艂o przecina艂a mu g艂臋boka pozioma zmarszczka. By艂 to bardzo dorodny blondyn. Na szyi ch艂opca wisia艂 kr贸tki sznur, poza tym by艂 wolny, tylko baby podtrzymywa艂y go lekko pod ramiona. Twarz ch艂opca by艂a ca艂a mokra od potu, szcz臋ki lekko dr偶a艂y. Dalej dwaj starzy ch艂opi w czarnych surdutach prowadzili dziewczyn臋. Ta ubrana w jedwabn膮 sukienk臋 i pantofelki na wysokim obcasie szlocha艂a bez przerwy. Raz po raz si臋ga艂a do bia艂ej torebki, by wyci膮gn膮膰 z niej chustk臋, wyciera艂a ha艂a艣liwie nos, chowa艂a chustk臋 i zn贸w wyci膮ga艂a j膮 z powrotem. Dalej wali艂 t艂um bab, ch艂op贸w i dzieci.

Zeszli艣my z moim staruszkiem ze skarpy i przy艂膮czyli艣my si臋 do pochodu. Ch艂opi rozst膮pili si臋 i dali nam miejsce na czele t艂umu tu偶 za dziewczyn膮. Poch贸d brn膮艂 w pyle rozgrzanej drogi, ludzie ocierali spocone czo艂a i posapywali. Po p贸艂godzinnym marszu doszli艣my do k艂adki na rzece. Przed k艂adk膮 dziewczyna zacz臋艂a histeryzowa膰. K艂ad艂a si臋 na ziemi臋, czepia艂a si臋 but贸w ch艂op贸w i spazmowa艂a. Poch贸d zatrzyma艂 si臋, aby przeczeka膰 atak. Niekt贸rzy zapalili papierosy. Po chwili dziewczyna wsta艂a, otrzepa艂a sukienk臋 i pos艂usznie przesz艂a przez k艂adk臋. K艂adka by艂a tak w膮ska, 偶e przej艣膰 przez ni膮 mo偶na by艂o tylko pojedynczo, przeprawa trwa艂a wi臋c dosy膰 d艂ugo. Niekt贸rzy zzuwali buty i przechodzili rzek臋 w br贸d.

Miejsce, w kt贸rym poch贸d zatrzyma艂 si臋, nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od ca艂ej przestrzeni ci膮gn膮cej si臋 wzd艂u偶 rzeki. Mo偶e tylko zaro艣la olch i wiklin by艂y tu g臋stsze. Lud ustawi艂 si臋 p贸艂kolem. Przewodnicz膮cy wzni贸s艂 r臋k臋 i wyrecytowa艂:

O smoku zielony

Siark膮 karmiony

Do tego sio艂a

Gromada wo艂a

Przyjm ofiar臋

Przyjm ofiar臋.

W wiklinie zaszura艂o co艣 i wyszed艂 smok.

By艂 to czterometrowej d艂ugo艣ci gad 艣lepy i wylenia艂y. Z trudem stawia艂 mi臋kkie, s艂abe 艂apy.

Sta艅 se pyskiem do zorzy

Do zachodu chwostem wyrecytowa艂 zn贸w przewodnicz膮cy, a widz膮c, 偶e smok grzebie si臋 niezgrabnie, uderzy艂 go kijem w grzbiet: - Nu偶e, nast膮p si臋! - zawo艂a艂 ostro.

Smok prychn膮艂 i stan膮艂 pos艂usznie, jak mu kazali. Ch艂opiec, kt贸ry dotychczas zachowywa艂 si臋 spokojnie, zzielenia艂 i poruszy艂 si臋.

- Matko - wymamrota艂 do jednej z trzymaj膮cych go bab - zemdli艂o mnie troch臋.

Baby odprowadzi艂y go kilka krok贸w w bok i troskliwie przytrzyma艂y mu g艂ow臋. Ch艂opiec zwymiotowa艂 i skwapliwie otar艂 usta r臋kawem. Baby zaprowadzi艂y go pod sam pysk smoka i cofn臋艂y si臋. Ch艂opiec ukl膮k艂 na ziemi, prze偶egna艂 si臋 i wybe艂kota艂 na艣laduj膮c ton przewodnicz膮cego:

呕egnam ciebie rodzino

I ty mi艂a dziewczyno

I s艂oneczko jasne

I pole zielone.

- Amen - odpowiedzia艂 t艂um.

Wtedy smok zbli偶y艂 si臋, obw膮cha艂 ch艂opaka, zgarn膮艂 Japami pod siebie i rozerwa艂. Rozerwane szcz膮tki po艂kn膮艂 trzema d艂ugimi k臋sami. Teraz przysz艂a kolej na dziewczyn臋. Nie p艂aka艂a ju偶. Ukl臋k艂a, wytar艂a nos i wyrecytowa艂a formu艂k臋. Smok za艂atwi艂 si臋 z ni膮 c ma k艂apni臋ciami paszczy.

Przewodnicz膮cy powiedzia艂:

Smoku ofiara ci dana

Wracaj偶e do swojej jamy.

Smok uni贸s艂 si臋 z wysi艂kiem i znikn膮艂 w wiklinie. Przewodnicz膮cy zaintonowa艂 pie艣艅. Ludzie 艣piewali ospale. Ostatnich s艂贸w nikt ju偶 nie 艣piewa艂. T艂um rozchodzi艂 si臋. I na mnie by3a ju偶 pora. Autobus odchodzi艂 za dwadzie艣cia minut.


Micha艂 Choroma艅ski

Krzy偶贸wka


Goli艂 si臋 przed lustrem i my艣la艂:

Franek mnie zastrzeli, na pewno zastrzeli. Trzeba powiedzie膰, 偶eby nikogo do mnie nie wpuszczali. Ale jak to zrobi膰? Zdj膮膰 z drzwi kartk臋, 偶e do Grzegorza Hysza nale偶y dzwoni膰 dwa razy. Wszystko jedno, zadzwoni, niech nawet raz, i zapyta Zagaj艂艂臋,. czy tu mieszka doktor Hysz. Prosz臋 bardzo, prosz臋 bardzo, drzwi na prawo. Nie s艂ysza艂em, 偶eby wychodzi艂. Albo jeszcze gorzej, drzwi otworzy pani Kub艂akowa powie: ktoo, czeego, i od razu cofnie si臋 do kuchni. Franek poruszy w膮sikiem, i przejdzie przez przedsionek. Kub艂akowa ma przesz艂o osiemdziesi膮t lat i ledwie pow艂贸czy nogami. Zagaj艂艂o przynajmniej jest t臋gi, ale te偶 podszyty tch贸rzem, za drzwi si臋 z pewno艣ci膮 nie wychyli, je偶eli pos艂yszy strza艂. Zreszt膮, m贸j Bo偶e, c贸偶 to za nonsens. Oczywi艣cie, 偶e si臋 zaci膮艂em. Trzeba b臋dzie potem przy艂o偶y膰 kawa艂ek papieru. Dlaczego nonsens? Franek mo偶e wieczorem obserwowa膰 dom z ulicy. Je偶eli w naszym mieszkaniu pali si臋 艣wiat艂o tylko w naro偶nym pokoju, wiadomo b臋dzie, 偶e jestem w domu. To domy艣lna kanalia. Nie b臋dzie dzwoni艂, zacznie dobija膰 si臋 pi臋艣ci膮. Zas艂oni sobie chustk膮 usta i powie zmienionym g艂osem, 偶e to telegram. Potem, nawet nie wchodz膮c, wystrzeli wprost przez szpar臋 kilka razy. B臋dzie celowa艂 w pier艣 i w brzuch, bo m贸wi艂, 偶e trafieni w brzuch najwi臋cej si臋 m臋cz膮. Znowu nonsens. Po co by mia艂 ha艂asowa膰, z pewno艣ci膮 zbiegliby si臋 lokatorzy z innych mieszka艅. A mo偶e nie. Kto pos艂yszy strza艂 z rewolweru, kiedy na ca艂膮 klatk臋 schodow膮 rozlegaj膮 si臋 d藕wi臋ki g艂o艣nik贸w? B臋d臋 rz臋zi艂 wraz z jak膮艣 taneczn膮 melodi膮. Ta sama krew, kt贸ra teraz miesza si臋 z myd艂em, zaleje moj膮 koszul臋 i ubranie. Mydl臋 si臋 zupe艂nie r贸偶ow膮 pian膮, obrzydliwo艣膰. Czy to maszynka do golenia si臋 rozkr臋ci艂a, czy te偶 dr偶y mi r臋ka? Po co zmienia膰 ostrze, to tylko sk贸ra ze strachu zrobi艂a si臋 niewra偶liwa. Nie wiem, czy ze strachu sk贸ra mo偶e stwardnie膰. Dlaczego przychodz膮 mi do g艂owy same niedorzeczno艣ci? 呕ycie to nie krymina艂, 偶ycie jest znacznie prostsze. Sk膮d Frankowi do rewolweru? Wszystkiemu winien telefon. I po co on dzwoni艂?! Franek mnie zabije. Niekoniecznie z rewolweru, zad藕ga mnie no偶em. Jak to on powiedzia艂 przez telefon? Grzegorzu, chc臋 si臋 z tob膮 dzi艣 zobaczy膰. G艂os mia艂 przy tym taki przymilny. Trzeba si臋 umy膰鈥.

Otworzy艂 kran i umy艂 sobie twarz zimn膮 wod膮. Potem zwil偶y艂 w艂osy mokr膮 d艂oni膮. Wyda艂o mu si臋, 偶e woda troch臋 go orze藕wi艂a, ale kiedy rozejrza艂 si臋 po 艂azience, zobaczy艂 偶e wanna, zlew, r臋czniki patrz膮 na niego, obce i nieznajome. Kiedy szed艂 przez przedsionek, wyda艂o mu si臋, 偶e znajduje si臋 w cudzym mieszkaniu. Nie pozna艂 w艂asnego palta wisz膮cego na wieszaku. Jaki艣 br膮zowy kapelusz wisia艂 obok. Przecie偶 to nie m贸j kapelusz. Na mi艂o艣膰 bosk膮, kto chodzi w br膮zowym kapeluszu? Franek! Zatrzyma艂 si臋 i r臋k膮 pomaca艂 kapelusz. Nie b膮d藕 os艂em. To kapelusz Zagaj艂艂y. Dlaczeg贸偶 ja go w takim razie nie poznaj臋? O, masz tobie! Podszed艂 do wej艣ciowych drzwi. Drzwi nie s膮 zamkni臋te na 艂a艅cuch, 艂a艅cuch zwisa. To nie do wiary. A klucz? Spr贸bowa艂 klucza w zamku. Tak jest. Drzwi s膮 niezamkni臋te. Ciarki przesz艂y mu po grzbiecie i uczu艂 leciutkie mrowienie na policzkach. Kto osio艂? Jaki艣 osio艂 zostawi艂 drzwi otwarte. Trzeba zrobi膰 z tym porz膮dek. Starej Kub艂akowej wszystko wylatuje z pami臋ci. Zaraz zawiesz臋 艂a艅cuch i przekr臋c臋 dwukrotnie klucz w zamku, o! Trzeba po prostu skrzycze膰 jej syna, kiedy j膮 odwiedzi. Panie in偶ynierze, niech pan wp艂ynie na swoj膮 matk臋, 偶eby zamyka艂a drzwi. Mog膮 si臋 zakra艣膰 do mieszkania i wszystko wynie艣膰. Cz艂owiek nie jest pewny ani dnia, ani godziny. Oczywi艣cie nie chodzi o z艂odziei, ale o Franka. Szkoda, 偶e nie mog臋 o tym powiedzie膰. Ciekaw jestem, czy i w pokoju wszystko wyda mi si臋 obce. Ot贸偶 to.

Wszed艂 do swego pokoju, w pantoflach, w spodniach i w rozpi臋tej koszuli. Na przegubie 艂okcia zwisa艂 mu w艂ochaty r臋cznik, a w gar艣ci trzyma艂 przyrz膮dy do golenia. Obejrza艂 pok贸j tak, jak gdyby widzia艂 go po raz pierwszy w 偶yciu. To by艂o zadziwiaj膮ce! Nieprzytulny, nie zamieszkany przez nikogo lokal. Nie, w tym pokoju nie mo偶na czu膰 si臋 bezpiecznym. Gdzie lusterko? Czy wci膮偶 jeszcze krwawi臋? O, le偶y pod gazet膮. Wzi膮艂 do r臋ki kieszonkowe kwadratowe lusterko i przyjrza艂 si臋 w nim sobie z trwo偶n膮 ciekawo艣ci膮. Czyje艣 nieznajome, zielonkawobr膮zowe oczy patrzy艂y na niego. Ciekawe czy mo偶na nie pozna膰 w艂asnej twarzy. Dziwne. Przecie偶 patrz臋 na samego siebie z ciekawo艣ci膮 a twarz w lustrze patrzy na mnie z wyrazem l臋ku. Kropla krwi ciek艂a mu po podbr贸dku. Oderwa艂 kawa艂ek gazety i przy艂o偶y艂 do ranki. Papierek przyklei艂 si臋 i od razu zrobi艂 si臋 czerwony. Wtem g艂o艣ne pukanie rozleg艂o si臋 w przedsionku. Ju偶? 呕adna inna my艣l nie przysz艂a mu do g艂owy. Kto艣 si臋 dobija. Niemal podskoczy艂 na krzese艂ku, potem zamar艂. G艂o艣ny, nieoczekiwany dzwonek rozbrzmiewa艂 po ca艂ym mieszkaniu. Dlaczego nigdy przedtem ten dzwonek tak g艂o艣no nie dzwoni艂? Oczywi艣cie, 偶e nie otworz臋. Zagaj艂艂o jest w domu. O, co艣 mamrocze w przedpokoju. Czy ju偶 otworzy艂? Klak. To 艂a艅cuch opad艂 i uderzy艂 o futryn臋.

- Ktoo zamkn膮艂 drzwi? Wynios艂am 艣mieci, wracam a drzwi zamkni臋te!

Nic si臋 nie sta艂o, to g艂os Kub艂akowej. Niech krzyczy. Przynajmniej domowe codzienne ha艂asy.

Usiad艂 na 艂贸偶ku i zacz膮艂 wzuwa膰 buty. Palce mia艂 niepos艂uszne. A jednak dr偶膮 mi r臋ce, dlatego si臋 zaci膮艂em. 呕e te偶 dzisiaj, po tym telefonie, zobaczy艂em krew. I zobaczy艂em te moje, niby w艂asne, piwne oczy. Franek lubi piwo. Przyjdzie do mnie na pewno po kilku butelkach pilznera. Si臋gnie do kieszeni i wyjmie jaki艣 kozik. Znowu o tym samym! Zad藕ga膰 cz艂owieka no偶em. to nie takie proste. Trzeba b臋dzie nie spuszcza膰 oczu z jego r膮k. Co to pomo偶e, kiedy Franek jest o g艂ow臋 wy偶szy ode mnie? Mam si艂y w mi臋艣niach tyle, co pi臋tnastoletni ch艂opak. Obrzydliwo艣膰. Jeden but ju偶 got贸w. Teraz drugi. Te sznurowad艂a s膮 stare i strz臋pi膮 si臋 na ko艅cach. Dlaczego Franek ma przyj艣膰 do mnie, skoro chcia艂 si臋 ze mn膮 um贸wi膰 w mie艣cie? Nonsens. W bezludnym miejscu si臋 z nim nie spotkam. W kawiarni nic mi nie mo偶e zrobi膰. Mia艂 wi臋c jaki艣 inny plan. Zadzwoni艂 o 贸smej rano, bo wiedzia艂, 偶e jeszcze jestem w domu. Czy dobrze zrobi艂em, 偶e odpowiedzia艂em mu tak obcesowo? Mo偶e nie. Mo偶e lepiej by艂o gra膰 na zw艂ok臋. Na pewno wyczu艂, 偶e ja si臋 go boj臋. Dziwne, 偶e nie od razu pozna艂em jego g艂os w s艂uchawce. - Grzegorzu, zadzwoni艂em tak wcze艣nie, bo wiem, 偶e z pewno艣ci膮 wybierasz si臋 do ko艣cio艂a. - A kto m贸wi? - Franek. - Zamilk艂em. Zamiast zawo艂a膰 jednym tchem: A, dzie艅 dobry ci, Franku - milcza艂em. Min臋艂a mo偶e minuta, zanim si臋 odezwa艂em. - Czy jeste艣? - Jestem. - Dlaczego m贸wisz takim s艂abym g艂osem, nic nie s艂ycha膰. - Ja nie m贸wi臋 s艂abym g艂osem, to na pewno w s艂uchawce co艣 brz臋czy, Franku. - Aha, tak jest lepiej, znacznie lepiej. Doskonale ci臋 s艂ysz臋, jeste艣 klawy ch艂op, Grzegorzu! - Dlaczego wspomnia艂 o ko艣ciele? Czy dlatego, 偶e dzi艣 niedziela? Nie. Bo...

Zawi膮za艂 sznurowad艂a i noga opad艂a mu na pod艂og臋. Nagle spr臋偶y艂 si臋 i tu艂owiem, czujnie, przechyli艂 si臋 naprz贸d. Jednocze艣nie zrozumia艂, co znaczy艂o s艂owo ko艣ci贸艂. Jak mog艂em wtedy nie zrozumie膰, co to mia艂o znaczy膰? Jednocze艣nie ostry dzwonek rozleg艂 si臋 znowu w przedsionku. Nie poznawa艂 d藕wi臋k贸w. Zn贸w kto艣 si臋 b臋dzie dobija艂 do drzwi. Dzwonek dzwoni艂 w r贸偶nych odst臋pach, a jednak nie poznawa艂, 偶e to by艂 telefon. Niech dzwoni膮, to nie do mnie. Mimo to s艂ucha, stukn臋艂y drzwi i wyszed艂 Zagaj艂艂o. To dobrze.

- S艂ucham. Koogo?

Mo偶e to syn Kub艂akowej. A mo偶e pomy艂ka. Zaraz powie: po-my艂ka. Co?

- Zaraz poprosz臋.

- Co? - S艂ycha膰 by艂o kroki i kto艣 zapuka艂 do jego drzwi. - Zaraz poprosz臋? Kogo? Mnie?

- Kto tam? - spyta艂.

- Do pana telefon.

- Do mnie?

Wsta艂. Niech to diabli wezm膮. Znowu do mnie telefon. Mo偶e ze szpitala. Niech i tak b臋dzie, wszystko jedno, kto dzwoni, zawsze ra藕niej. Wyszed艂 do przedsionka, zapinaj膮c na sobie koszul臋. Telefon sta艂 na eta偶erce, a s艂uchawka zwisa艂a na sznurze na tle bia艂ej 艣ciany. Jeszcze si臋 z lekka obraca艂a, kiedy wzi膮艂 j膮 do r臋ki. Mo偶na b臋dzie um贸wi膰 si臋 z kim艣 i p贸j艣膰 dajmy na to do operetki. Nie! Sam do domu wraca膰 nie b臋d臋. Ale zobaczymy najpierw, kto to jest. Przy艂o偶y艂 s艂uchawk臋 do ucha i powiedzia艂 ucieszonym g艂osem:

- Jestem przy aparacie, tu m贸wi doktor Hysz.

- Hysiu - powiedzia艂 kto艣.

- S艂ucham, nie poznaj臋 g艂osu.

- Nie poznajesz g艂osu, Hysiu? - powt贸rzy艂 kto艣.

- Kto m贸wi? - zakrzykn膮艂.

- O, teraz to ja twego g艂osu nie poznaj臋, dlaczego krzyczysz, masz czas.

Uczu艂 wstr臋tn膮 s艂abo艣膰 z pocz膮tku w nogach, potem w ca艂ym ciele. Trzeba co艣 m贸wi膰. Byle zaraz. Nic mi nie przychodzi do g艂owy. Nie wolno go zrazi膰. Wi臋c spok贸j. Trzeba co艣 powiedzie膰, bo milczenie trwa zbyt d艂ugo. Zaczai艂 si臋 w s艂uchawce, widz臋 go, jak zwisa na aparacie. Trzeba powiedzie膰 co艣 zupe艂nie naturalnego. Za p贸藕no, bo ju偶 krzykn膮艂em. Trach! B艂ys艂o mu w m贸zgu, nas roz艂膮czono.

- Nas roz艂膮czono - powiedzia艂. G艂os wydobywa艂 mu si臋 z krtani s艂aby i dr偶膮cy. Obrzydliwo艣膰.

- Kto nas roz艂膮czy艂? Dlaczego milcza艂e艣, Hysiu? - powiedzia艂 kto艣.

- Ja nie milcza艂em, to telefonistka.

- Jaka telefonistka? - powiedzia艂 kto艣.

- Nie wiem. Roz艂膮czy艂a nas i dlatego mnie nie s艂ysza艂e艣.

- A sk膮d wiesz, 偶e ja ciebie nie s艂ysza艂em, Hysiu?

Z艂apa艂, z艂apa艂 mnie. Szeroko rozwartymi oczami patrzy艂 przed siebie, na 艣cian臋. Tynk by艂 tandetny, a 艣ciana porysowana. Trzeba co艣 m贸wi膰, pr臋dzej.

- W s艂uchawce by艂a cisza, dlatego pomy艣la艂em, 偶e nas roz艂膮czono.

- Jaka cisza, kiedy s艂ysza艂em tw贸j oddech, Hysiu.

- Nie rozumiem, czego chcesz!

- O, tak jest lepiej, znacznie lepiej - powiedzia艂 kto艣.

By艂 to tenor, zawadiacki, 艣piewny tenorek. - Ty j膮 zwymy艣lasz, Grzegorzu?

- Kogo zwymy艣lam?

- No t臋 babk臋.

- Jak膮 babk臋, Franku? Co ty wygadujesz!

- Telefonistk臋. Znowu milczysz?

- Nie milcz臋, Franku, po prostu nie rozumiem, czego si臋 czepiasz.

- Kto? Ja? Coraz lepiej. Jeste艣 klawy, Grzegorzu.

- S艂ucham.

- M贸wi臋, 偶e jeste艣 klawy.

- Wi臋c?

- Ale niezupe艂nie. Niezupe艂nie jeste艣 klawy. Rozumiesz?

Rozpina艂 i zapina艂 na piersi guzik.

- Czy jeste艣 wstawiony, Franku?

- Bro艅 Panie Bo偶e!

Tenorem w membranie co艣 mrukn膮艂, wyda艂o mu si臋, 偶e: 鈥瀋iu膰-ciu膰鈥. Uspokoi艂 si臋 troch臋 i czu艂, 偶e g艂os mu okrzep艂. Byle wytrzyma膰 par臋 minut i nic po sobie nie da膰 pozna膰. Mo偶e Franek naprawd臋 jest wstawiony. Mo偶e dlatego po raz drugi telefonuje. Pijanego mniej si臋 boj臋 ni偶 trze藕wego.

- Grzegorzu - powiedzia艂 tenorek.

- S艂ucham.

- Grzegorzu - powt贸rzy艂 tenorek. - Dlaczego nie chcesz si臋 ze mn膮 dzi艣 zobaczy膰?

- Powiedzia艂em ci ju偶, Franku, 偶e jestem zaj臋ty.

- A do ko艣cio艂a nie poszed艂e艣?

Znowu uczu艂 s艂abo艣膰 w nogach. Ko艣ci贸艂. Wci膮偶 powtarza o tym ko艣ciele. Wiedzia艂, 偶e g艂os mu si臋 zaraz za艂amie, co艣 omdlewaj膮cego czu艂 w gardle.

- To ty co艣 wspomnia艂e艣 o ko艣ciele, ale nie ja, Franku.

- Czy jeste艣 religijny, czy te偶 zazi臋biony powiedzia艂 z trosk膮 tenorek.

- Nie jestem zazi臋biony.

- Masz g艂os taki s艂abiuchny. A mo偶e to telefonistka?

- 呕adna telefonistka, m贸wi臋 do ciebie zupe艂nie normalnie.

- Pilnuj zdrowia, Grzegorzu - powiedzia艂 tenorela

- Dlaczego mam pilnowa膰 zdrowia?

- O, znowu masz ten sam g艂os. P贸jd藕 do laryngologa, do kole偶ki.

- Nie zawracaj mi g艂owy, Franku.

- O, wreszcie! Zupe艂nie dobrze. M臋skie s艂owo. To od艂贸偶 s艂uchawk臋, skoro ci臋 irytuj臋.

- Naprawd臋, irytujesz mnie!

- Nie trzeba si臋 irytowa膰, Hysiu, a fe... Grzegorzu!

- S艂ucham.

- Grzegorzu - powt贸rzy艂 tenorek uni偶onym tonem - b膮d藕 dobrym kole偶k膮.

- Jestem, Franku.

- Doskonale. Chc臋 z tob膮 porozmawia膰, zanim ci臋 zobacz臋 le偶膮cego w ko艣ciele.

- Dlaczego le偶膮cego? - spyta艂 mdlej膮cym g艂osem. - W ko艣ciele siedz膮.

- Nie wszyscy. Mo偶na i le偶e膰.

- Nie rozumiem.

- Krzy偶em, powiadam, le偶e膰 krzy偶em.

Otar艂 sobie twarz r臋k膮 i westchn膮艂. By艂 spocony, ch艂odnym, lepkim potem.

- Czy ty westchn膮艂e艣, czy to mi si臋 tylko wyda艂o?

- Westchn膮艂em, bo co艣 tam bajdurzysz.

- Bajdurz臋? To od艂贸偶 s艂uchawk臋, ofermo jedna!

- Ju偶 raz to dzisiaj zrobi艂em, id藕 si臋 prze艣pij.

- Kiedy偶 ja, dzi臋kuj臋, spa艂em tej nocy bardzo dobrze. Wi臋c nie chcesz si臋 ze mn膮 zobaczy膰?

- Ja dzi艣 jestem zaj臋ty.

- No, to przepraszam - powiedzia艂 tenorek przymilnie.

Ze s艂uchawk膮 przy uchu czeka艂. W membranie by艂o cicho, s艂uchawki widocznie nie od艂o偶ono. Wtedy ostro偶nie nacisn膮艂 palcem wide艂ki.

Wr贸ci艂 do pokoju i znowu wyda艂o mu si臋, 偶e nigdy przedtem w pokoju tym nie by艂. 艁贸偶ko by艂o nie pos艂ane, na prze艣cieradle le偶a艂y rozrzucone nogawice niebieskiej pi偶amy. Mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e nogawice gdzie艣 biegn膮 w panice. Panika to trafne s艂owo. Uciek艂bym ch臋tnie na prowincj臋. Zaszy膰 si臋 w jakiej艣 dziurze, w jakim艣 prowincjonalnym szpitalu i przeczeka膰 par臋 lat. Z pewno艣ci膮 by mnie nie odszuka艂. Ale na to trzeba czasu. A co b臋dzie jutro? Mo偶e naprawd臋 lepiej p贸j艣膰 do szpitala, mimo, 偶e si臋 ma wolny dzie艅. Posiedzie膰 w dy偶urce i napi膰 si臋 kawy. Powiem, 偶e przechodzi艂em obok i wst膮pi艂em. Za偶yj臋 te偶 co艣 na uspokojenie.

Zawi膮za艂 br膮zowoz艂ocisty krawat i w艂o偶y艂 br膮zow膮 marynark臋. Zapi膮艂 j膮 na guzik i rozpi膮艂. Franek mnie zabije. Na pewno zabije. Bawi艂 si臋 guzikiem, a偶 czu艂, 偶e zwisa mu na jednej nitce. O, trzeba to przyszy膰. Zdejm臋 marynark臋 i przyszyj臋 guzik. O, r臋ce mi ju偶 nie dr偶膮. Jest lepiej, znacznie lepiej. Wzdrygn膮艂 si臋. To on tak powtarza艂, 偶e znacznie lepiej. Nie trzeba o tym my艣le膰. Po prostu zapomnie膰. O, bior臋 do r膮k ig艂臋 i nitk臋 i... R臋ce mu tak skaka艂y, 偶e wygl膮da艂o jak gdyby porusza艂 nimi naumy艣lnie, w g贸r臋 i w d贸艂, jak gdyby ig艂a i nitka by艂y kukie艂kami, kt贸rymi si臋 bawi艂. Obrzydliwo艣膰. Podszed艂 s艂abn膮c do okna, patrzcie? Ta sama ulica, a jednak wygl膮da, jak gdyby by艂a w innym mie艣cie. Przechodnie szli w ciemnoszarych, workowatych ubraniach. Drzewka ju偶 by艂y jesienne. Zobaczy艂 budk臋 z gazetami na rogu i niemal 偶e si臋 przestraszy艂. Ta sama budka sta艂a na rogu, ko艂o mieszkania Franka, pami臋ta艂, jak kiedy艣 czeka艂 ko艂o niej na niego. Kiedy偶 to by艂o? Brr... To mi si臋 wszystko wydaj臋, jestem u siebie w domu. Stan膮艂em przy oknie, bo my艣la艂em, 偶e b臋dzie lepiej wida膰 ucho igielne. Jakie to wstr臋tne.

Nie m贸g艂 opanowa膰 swoich r膮k, nitka z ig艂膮, w podskokach, mija艂y si臋 w powietrzu. Opar艂 si臋 艂okciem o framug臋 okna, r臋k臋 podni贸s艂 do ust i po艣lini艂 nitk臋. Dom to jeszcze p贸艂 biedy, najgorsze z tym chodzeniem do szpitala. Trzeba by艂o przej艣膰 pi臋膰 przecznic od przystanku tramwajowego. O zmroku na ulicach ju偶 zupe艂nie pusto. Franek wy艂oni艂 si臋 z jakiej艣 bramy, nawet wiem z kt贸rej. Pod arkadami. Tam jest podw贸rze o podw贸jnym wyj艣ciu. Nonsens. B臋dzie si臋 ba艂, 偶e zaczn臋 krzycze膰. A kto pos艂yszy? A jak pos艂ysz膮, to czy wybiegn膮 na ulic臋? Ka偶dy b臋dzie si臋 cieszy艂, 偶e to si臋 nie jemu przytrafi艂o. Znam tych drani. Najwy偶ej wyjrz膮 przez okno. Zreszt膮 wtedy b臋dzie ju偶 za p贸藕no. M贸j Bo偶e, jak mnie mdli. Nie przyszyj臋 guzika!

Po艂o偶y艂 ig艂臋 i nitk臋 na parapecie. Co艣 go 艣cisn臋艂o w do艂ku i uczu艂 przykre 艂echtanie. Nudno艣ci wzbiera艂y w nim i sz艂y do g贸ry prze艂yku. Najlepiej si臋 po艂o偶臋! Po艂o偶y艂 si臋 w butach na 艂贸偶ku. Pi偶amowe spodnie wystawa艂y spod niego, biegn膮c. W uczuciu md艂o艣ci by艂o co艣 ko艂ysz膮cego, 鈥瀟o od zmiany poziom贸w鈥, pomy艣la艂. O, jest mi troch臋 l偶ej. O ma艂o nie krzycza艂: aaa! - tak bolesna by艂a my艣l o telefonie. Przypomnia艂 sobie, 偶e Franek telefonowa艂 tego rana po raz drugi, i u艣wiadomi艂 sobie, dlaczego to robi艂. Pastwi艂 si臋 nade mn膮! Wyobrazi艂 sobie samego siebie kl臋cz膮cego przed Frankiem ze z艂o偶onymi jak do modlitwy d艂o艅mi. A mo偶e si臋 zlituje? Obrzydzenie nie tyle ogarn臋艂o go, co po nim si臋 rozla艂o, i znowu przemieni艂o si臋 w nudno艣ci. Zabije, z pewno艣ci膮 zabije. M贸wi艂, 偶e w ko艣ciele s膮 nie tylko siedz膮ce miejsca... Mam wra偶enie, 偶e jestem spocony.

Pomaca艂 sobie kark - by艂 mokry. Cia艂o przy dotkni臋ciu wyda艂o mu si臋 obce, 鈥瀗ajlepiej nie zag艂臋bia膰 si臋鈥 - pomy艣la艂. Wyobrazi艂 sobie, 偶e wchodzi do szpitala i wk艂ada kitel. Tak, lepiej my艣le膰 o tym, to uspokaja. Piel臋gniarka m贸wi, 偶e ordynator si臋 sp贸藕ni. Wsz臋dzie biel, pachnie lekarstwami, a na szklanej p艂ycie niklowego stolika w dy偶urce stoi flakonik z kwiatkami. - By艂 to pana telefon - powie piel臋gniarka. - A kto dzwoni艂? - spyta nastroszony. - Jaki艣 pan. Powiedzia艂, 偶e si臋 nazywa Franek i 偶e pan doktor b臋dzie wiedzia艂 kto.

Niech tak b臋dzie, wszystko jedno, p贸jd臋 do szpitala. Le偶a艂 jednak nieruchomo, z r臋kami wyci膮gni臋tymi wzd艂u偶 tu艂owia. Ku jego przera偶eniu w przedsionku rozleg艂 si臋 wibruj膮c膮 nut膮 dzwonek. 艢widruj膮cy, bezduszny d藕wi臋k uderzy艂 go po nerwach. Dlaczego si臋 boisz, to nie on. On mieszka ko艂o budki z gazetami, na drugim kra艅cu miasta. To do Zagaj艂艂y. Dzi艣 wszystko si臋 powtarza dwa razy. Dwa razy telefon, dwa razy Zagaj艂艂o wychodzi do przedpokoju i otwiera drzwi. Nerwowo si臋 poruszy艂, przewr贸ci艂 si臋 na bok i opar艂 si臋 o d艂o艅. Nas艂uchiwa艂.

Zagaj艂艂o wyszed艂 do przedsionka, s艂ycha膰 by艂o, jak drepcze nogami w pantoflach. Klak! To ju偶 by艂o. Znowu 艂a艅cuch uderzy艂 o odrzwia. Dure艅! Dlaczego nie zapyta艂 przedtem, kto dzwoni!

- Pan do kogo? - zapyta艂 Zagaj艂艂o.

Nic nie by艂o s艂ycha膰. A jednak to nie do niego. Mo偶e do Kub艂akowej.

- Owszem, jest w domu - powiedzia艂 Zagaj艂艂o.

Nic nie by艂o s艂ycha膰. Na pewno kto艣 stoi jeszcze w klatce schodowej i rozmawia przez pr贸g. Nagle pos艂ysza艂 szarpni臋cie, jedno, a potem drugie.

- Prosz臋 bardzo, prosz臋 bardzo - powiedzia艂 Zagaj艂艂o - zapuka pan do tych drzwi.

- Dzi臋kuj臋 bardzo - odpowiedzia艂 znajomy g艂os.

Zerwa艂 si臋 i usiad艂 na 艂贸偶ku. Kosmyk w艂os贸w zwis艂 mu na czo艂o. Kto艣 kostkami palc贸w zapuka艂 do drzwi kilkakrotnie.

- Prosz臋 - powiedzia艂 odruchowo, nie zastanawiaj膮c si臋.

Drzwi uchyli艂y si臋 z pocz膮tku ledwie, ledwie, jak gdyby kto艣 chcia艂 zajrze膰 tylko przez szpark臋, potem rozwar艂y si臋 szerzej i do pokoju wszed艂 jaki艣 m臋偶czyzna s艂usznego wzrostu. Jedn膮 r臋k臋 trzyma艂 jeszcze na klamce drzwi, a w drugiej trzyma艂 pude艂ko cukierk贸w. By艂 w spiczastych, g艂adkich p贸艂bucikach i na sobie mia艂 w膮skie, niczym dudki, spodnie, niebieskie, z pr膮偶kowanego aksamitu. Bury sweter z szalowym ko艂nierzem opina艂 mu wzniesione do g贸ry barki, mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e chce ukry膰 g艂ow臋 w ramionach. Elegancki motylek, niebieskie w czerwone groszki, usiad艂 mu na ko艂nierzyku pod grdyk膮. Nie m贸g艂 oderwa膰 od niego oczu.

- Franku - powiedzia艂.

- Kole偶ko - powiedzia艂 m臋偶czyzna. Post膮pi艂 jeszcze krok naprz贸d i z wolna przymkn膮艂 za sob膮 drzwi.

Drzwi skrzypia艂y okropnie, rozdzieraj膮co, na ca艂y dom. Potem wszystko ucich艂o. Opar艂 si臋 d艂o艅mi o materac, wysili艂 si臋 i wsta艂. 鈥濳oniec - pomy艣la艂 - to ju偶 koniec.鈥

- Powiedzia艂em ci, 偶e id臋 do szpitala - powiedzia艂.

- W艂a艣nie - powiedzia艂 tenorem m臋偶czyzna.

Br膮zowa marynarka, ze zwisaj膮c膮 na niej niteczk膮 zamiast guzika, le偶a艂a na krzese艂ku. 鈥濿艂o偶y膰 j膮 i powiedzie膰, 偶e ju偶 wychodz臋鈥 - pomy艣la艂.

- Brzydki szpital - powiedzia艂 m臋偶czyzna. Dopiero teraz zdj膮艂 z g艂owy pluszowy, jak u Zagaj艂艂y, kapelusz. By艂 to ciemny brunet i wij膮ce si臋 upomadowane w艂osy przechowywa艂y 艣lady grzebienia. - Brzydki szpital - powt贸rzy艂 z wyrzutem m臋偶czyzna - jak chcesz, to ci opowiem.

- Nie mam czasu, Franku. Daj臋 s艂owo, 偶e ju偶 si臋. sp贸藕ni艂em.

M臋偶czyzna westchn膮艂. Zerkn膮艂 w bok, na st贸艂, potem na stole po艂o偶y艂 kapelusz. Usiad艂 na wolnym krzese艂ku obok. W r臋ce wci膮偶 trzyma艂 pude艂ko cukierk贸w.

- A fe - powiedzia艂.

Mia艂 ciemne, prawie czarne, bardzo b艂yszcz膮ce oczka, kt贸rych wyraz by艂 pe艂en kares贸w. Mia艂 czarny, puszysty w膮sik, kt贸ry si臋 porusza艂, gdy si臋 u艣miecha艂. Mia艂 do艂ek na podbr贸dku. 鈥濳oniec, to ju偶 koniec. Patrz臋 na niego i nie ruszam si臋. Jak to wygl膮da?鈥 - pomy艣la艂. Prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Dlaczego m贸wisz: a fe, Franku? - powiedzia艂.

- Bo zatelefonowa艂em od razu po naszej rozmowie do szpitala, i powiedziano mi, 偶e dzi艣 doktor Hysz nie ma dy偶uru. Brzydki szpital.

Uczu艂, jak kolana si臋 pod nim ugi臋艂y. Z艂apa艂, znowu z艂apa艂! M臋偶czyzna patrzy艂 na niego pieszczotliwie. Wtedy, 偶eby nie upa艣膰, opar艂 si臋 d艂oni膮 o plecy krzese艂ka i usiad艂, wprost na marynark臋.

- Zgniecie si臋 - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- To nic - odpowiedzia艂.

- Tak jest lepiej, znacznie lepiej, Grzegorzu. Niech si臋 gniecie.

- Sk膮d telefonowa艂e艣, Franku?

- Z cukierni na dole - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna.

- M贸w, Franku, pr臋dzej, czego chcesz? - powiedzia艂.

- Sk膮d ten papierek? - powiedzia艂 nagle m臋偶czyzna.

- Jaki papierek?

- Albo ja wiem, jaki. Papierek.

- M贸wisz zagadkami - Franku - powiedzia艂.

- Nie m贸wi臋 zagadkami, a m贸wi臋 papierek. Czerwony.

- Nie widz臋 偶adnego czerwonego papierka.

- Na buzi - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

Pokry艂 si臋 ch艂odnym potem i mimo woli cofn膮艂 si臋 tu艂owiem.

- Jaka buzia?

- O Chryste, jaki偶 on niedomy艣lny!

M臋偶czyzna wskazuj膮cym palcem podrapa艂 si臋 po podbr贸dku. Jak gdyby dawa艂 mu co艣 do zrozumienia. Odruchowo podni贸s艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 palcem podbr贸dka r贸wnie偶.

- Nie z tej strony - powiedzia艂 m臋偶czyzna - z drugiej.

Wtedy pomaca艂 si臋 z drugiej strony i w palcach pozosta艂 mu zakrwawiony papierek, skraweczek gazety, kt贸rym zalepi艂 rank臋.

- Zaci膮艂em si臋 przy goleniu - powiedzia艂.

- Aj, aj, aj - potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 m臋偶czyzna. W膮sik mu si臋 poruszy艂 i pod nim ukaza艂a si臋 l艣ni膮ca biel z臋b贸w. - M贸wi艂em ci, uwa偶aj na zdrowie, Hysiu. Ten tylko si臋 dowie, kto go straci. Wieszcz powiedzia艂. Jeste艣 doktorem, a nie umiesz trzyma膰 w r臋kach brzytwy.

- Nie jestem chirurgiem, Franku.

- Co ty m贸wisz? Nieu偶eli! Zapomnia艂em, 偶e jeste艣 analityk.

Dopiero teraz m臋偶czyzna po艂o偶y艂 na rogu sto艂u pude艂ko z cukierkami. 鈥濼rzeba uwa偶a膰 na jego r臋ce鈥 - my艣la艂 patrz膮c m臋偶czy藕nie na r臋k臋: mia艂 grub膮, z czerwonego z艂ota obr膮czk臋, a na pi膮tym paluszku pier艣cionek z rubinkiem. M臋偶czyzna z艂o偶y艂 na brzuchu, pod swetrem obie r臋ce i zacz膮艂 kciukami kr臋ci膰 m艂ynka. Wida膰 by艂o, 偶e si臋 nie spieszy艂.

- Przynios艂em ci co艣 s艂odkiego na ce - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- Jak to na ce? - spyta艂 nie zrozumiawszy. Wci膮偶 czeka艂 na co艣 strasznego.

- A krzy偶贸wki rozwi膮zujesz?

- Rozwi膮zuj臋.

- A wi臋c co艣 s艂odkiego z pi臋ciu liter, zaczyna si臋 na ce.

Cukierki!鈥 - pomy艣la艂. Mign臋艂o mu przed oczami to s艂owo i wyda艂o mu si臋, 偶e ma znacznie wi臋cej liter ni偶 pi臋膰. Chcia艂 policzy膰 i nie m贸g艂. Nonsens!

- Cukier! - wyrzek艂.

M臋偶czyzna patrzy艂 na niego z u艣miechni臋t膮 pob艂a偶liwo艣ci膮.

- Analityk, a nie mo偶e zgadn膮膰 - powiedzia艂. - Krzy偶贸wka to nie medycyna, trzeba my艣le膰 - Czy ty, Hysiu, my艣lisz, kiedy masz przed sob膮 chorego?

- My艣l臋 - odpowiedzia艂 - zn贸w s艂abn膮c.

- Nieu偶eli? - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

Zaraz zacznie o tym m贸wi膰鈥 - trajkota艂o mu w g艂owie. Zarazem ob艣liz艂y bezw艂ad rozp艂yn膮艂 mu si臋 po ca艂ym ciele. Trzeba odwr贸ci膰 jego uwag臋 od tego tematu, ale jak? Nic mi nie przychodzi na my艣l. Zaraz zacznie o tym m贸wi膰. I rzeczywi艣cie.

- Jestem chory, - powiedzia艂 oble艣nie m臋偶czyzna.

Milcza艂.

- Dlaczego milczysz, Grzegorzu? Jaki偶 z ciebie lekarz, skoro milczysz, kiedy pacjent u偶ala si臋 przed tob膮 na chorob臋. Czy jeste艣 lekarzem?

- Jestem.

- S艂abiuchny masz g艂osik. Jak w telefonie. M贸wi艂e艣, 偶e to telefonistka, a fe.

Poruszy艂 si臋 nagle na krze艣le. Nie wiadomo sk膮d, ale odnalaz艂 w sobie jeszcze troch臋 si艂y.

- Ca艂y ranek zawracasz mi g艂ow臋, Franku - wykrzykn膮艂 p贸艂g艂osem.

- Niegrzecznie - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna.

Za drzwiami s艂ycha膰 by艂o, jak Zagaj艂艂o rozmawia z Kub艂akow膮. Na pewno wychodzi z domu. Za oknem zakwili艂 klakson. Potem wszystko znowu zamar艂o.

- Wiesz, 偶e jestem od ciebie starszy wiekiem - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- Wiem - odpowiedzia艂. Znowu oklap艂 na krze艣le.

- Rozmawiaj ze mn膮 jak ze starszym, dobrze?

Milcza艂.

- O czym to my艣my m贸wili?

- O telefonistce.

- Nie, Hysiu, to nie艂adnie. M贸wi艂em o tym, 偶e jestem chory. Czy nie jestem chory?

Milcza艂.

- Telefonistko? - wyrzek艂 z widoczn膮 przyjemno艣ci膮 m臋偶czyzna. - W szpitalu do ciebie powinni m贸wi膰 nie panie doktorze, a pani telefonistko. Kiedy艣 ty uko艅czy艂 wydzia艂 medyczny?

- Niedawno.

- Bardzo niedawno, Grzegorzu. Jeste艣 jeszcze niedo艣wiadczonym medykiem. Powiedz: tak czy nie?

- Tak. - odpowiedzia艂.

- Widzisz, Grzegorzu. Tak jest lepiej, znacznie lepiej. Nie jeste艣 jeszcze do艣wiadczony. Masz dwadzie艣cia kilka lat. Cha艂at lekarski na tobie le偶y jak siod艂o na krowie. Przychodzi do ciebie kole偶ka i m贸wi: jestem chory, panie doktorze. Co trzeba odpowiedzie膰? Milczysz? Prosz臋, pani telefonistko, nas nie roz艂膮cza膰!... Trzeba si臋 grzecznie, Hysiu, zapyta膰: na co pan jest chory? Wtedy odpowiem: mara przywidzenia.

- Tak - wyszepta艂 bezd藕wi臋cznie.

- Nieu偶eli? - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Pan doktor z praktyk膮 staje si臋 coraz lepszym diagnost膮. A dlaczeg贸偶 to, ofermo jedna, w obecno艣ci profesora powiedzia艂e艣, 偶e nic mi nie jest?

- Nic si臋 przecie偶 nie sta艂o - odpowiedzia艂 z tym samym wstr臋tnym dr偶eniem w g艂osie. Wyda艂o mu si臋, 偶e r臋ce i nogi mia艂 z waty.

M臋偶czyzna przesta艂 obraca膰 kciukami, rozpl贸t艂 palce i d艂o艅 po艂o偶y艂 na pude艂ku z cukierkami.

- Jeszcze si臋 nic nie sta艂o, ale mog艂o si臋 sta膰 - powiedzia艂. - Poszed艂em do ciebie, 偶eby si臋 spyta膰, panie doktorze, co si臋 dzieje z mymi uszami.

- Z uszami? - powt贸rzy艂 ze strachem.

- Tak jest, z uszami. To nie krzy偶贸wka, to tw贸j fach, wi臋c powiniene艣 szybko zgadn膮膰. - M臋偶czyzna podni贸s艂 r臋k臋 do twarzy i pogr膮偶y艂 w uchu paluszek z rubinem. Potem paluszkiem w uchu potrz膮sn膮艂. - Co mi jest? - powiedzia艂 z udanym zdziwieniem.

- S艂yszysz g艂osy - odpowiedzia艂 ledwie dos艂yszalnie.

- Brawo! - zawo艂a艂 m臋偶czyzna. - Zda艂e艣 egzamin, b臋dziesz dyrektorem kliniki! Mam przywidzenia i s艂ysz臋 g艂osy.

Przez chwil臋 czarne oczka m臋偶czyzny 艣ciemnia艂y jeszcze bardziej i nagle zmatowia艂y. Patrz膮c na niego pomy艣la艂 z nieoczekiwan膮 nadziej膮: 鈥濬ranek darowa艂 mi 偶ycie鈥. Wszystko, nawet w膮sik, nawet obrzydliwa fryzjerska uroda twarzy, wyda艂o mu si臋 drogie.

- A sen? - spyta艂 nagle m臋偶czyzna.

Co za sen? Jaki sen?鈥 - my艣la艂 zgubiony. Radosna nadzieja przeszkadza艂a mu si臋 skupi膰. Darowa艂. Najstraszniejsze jest ju偶 poza nami.

- Co za sen? Ty 艣pisz dobrze, Franku - powiedzia艂.

- Nieu偶eli? - znowu tenorkiem powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Pan doktor zn贸w nawala.

Prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Nie nawalam. Po prostu sam mi przez telefon powiedzia艂e艣, 偶e spa艂e艣 dobrze - powiedzia艂.

- A ty o tym zapomnij - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Zapomnia艂e艣? Zapomnia艂em - odpowiedzia艂.

- Wi臋c zacznijmy od pocz膮tku. A sen? - spyta艂 m臋偶czyzna.

- Masz koszmary, Franku - powiedzia艂.

- Dostateczne!... - westchn膮艂 z zadowoleniem m臋偶czyzna. Jedn膮 r臋k臋 trzyma艂 na kolanie, a drug膮 na pude艂ku z cukierkami. W膮sik poruszy艂 mu si臋 i znowu 艂ysn臋艂y bia艂e, r贸wne z臋by.

Czu艂 w sobie radosn膮 us艂u偶no艣膰 i czu艂, 偶e g艂owa pracuje mu sprawniej. Ju偶 si臋 zaraz udobrucha. Zaproponowa膰 mu 艂ap贸wk臋. 鈥炁乤p贸wk臋鈥 - pomy艣la艂 i ni st膮d ni zow膮d zamigota艂y mu w oczach ampu艂ki.

- Franku... - zacz膮艂.

- Patrzcie pa艅stwo, ju偶 pan doktor wydobrza艂? - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- Franku - powt贸rzy艂 - chcesz, ja ci naszykuj臋 par臋 pude艂ek morfiny.

- Hysiu, znowu brykasz - odpowiedzia艂 z wyrzutem i godno艣ci膮 m臋偶czyzna. - Ja si臋 pok膮tnym handlem nie zajmuj臋.

Oj, 藕le鈥 - pomy艣la艂.

- My艣la艂em, 偶e ci si臋 przys艂u偶臋 - powiedzia艂.

- Patrzcie pa艅stwo, pan doktor je z r臋ki - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

Milczeli.

- Ja si臋 pok膮tnym handlem nie zajmuj臋 - powiedzia艂 m臋偶czyzna potem. - Mnie wystarczy moja prywatna inicjatywa. Do mnie klienty po morfin臋 nie przychodz膮, ale po chlebek, mase艂ko i delikatesy. Mam klientel臋 powa偶n膮, nawet je偶eli pijak wejdzie do sklepu, to od razu trze藕wieje. Pijak, jak to by艂o z pija艅stwem, Grzegorzu? - nagle spyta艂 m臋偶czyzna.

Przel膮k艂 si臋 znowu.

- Nie przypominam sobie 偶adnego pija艅stwa - powiedzia艂.

- A kto przez telefon powiedzia艂, 偶e jestem pijany? Czy jestem pijany, Hysiu, jak si臋 tobie wydaje?

- Nie jeste艣 pijany.

- Nieu偶eli?... A wi臋c z egzaminem sko艅czone. Alkoholizmu nie stwierdzono - m贸wi艂 m臋偶czyzna poruszaj膮c szybko palcami i po pude艂ku, i po kolanie. - Teraz zosta艂a tylko krzy偶贸wka.

Odczep si臋! - chcia艂 zawo艂a膰, ale si臋 ba艂.- Jeszcze troch臋, 偶eby pr臋dzej sobie poszed艂鈥 - pomy艣la艂 i czu艂 jak wargi mu si臋 same rozsun臋艂y w przypochlebnym u艣miechu.

- Wci膮偶 偶artujesz z t膮 krzy偶贸wk膮 - powiedzia艂 s艂abym g艂osem.

- Przyuwa偶y艂e艣! - powiedzia艂 tenorkiem m臋偶czyzna.

Nie odrywa艂 oczu od jego r膮k. Nagle m臋偶czyzna podni贸s艂 r臋k臋 z kolana i po艂o偶y艂 j膮 obok drugiej na pude艂ku. Teraz dopiero zauwa偶y艂, 偶e papier, w kt贸rym zawini臋te by艂o pude艂ko, upstrzony by艂 wedlowskimi piecz膮tkami. 鈥濻k膮d Wedel w niedziel臋?鈥 - pomy艣la艂 na wp贸艂 przytomnie. Czerwona wst膮偶eczka owi膮zywa艂a pude艂ko przepisowo nie na krzy偶, ale przez cztery rogi na skos. M臋偶czyzna ostro偶nie dwoma palcami zsun膮艂 wst膮偶eczk臋 z jednego rogu. Paluszek z rubinkiem stercza艂 mu przy tym do g贸ry.

- Widzisz, nied艂ugo z tob膮 bawi艂em - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- Nied艂ugo - powt贸rzy艂.

- Zaraz sobie p贸jd臋, tylko poka偶臋 ci, 偶e to nie cukier.

Papier nagle p臋k艂 na rogu i wyjrza艂o zza niego co艣 ciemnego i czerwonego. 鈥濸rzecie偶 to nie pude艂ko鈥 - pomy艣la艂 czuj膮c z powrotem md艂o艣ci. M臋偶czyzna w艂o偶y艂 palec do dziurki i szarpn膮艂 papierem, rozrywaj膮c go od rogu do rogu.. 鈥濩eg艂a!鈥 - pomy艣la艂.

Zawini臋ta w podarty wedlowski papier le偶a艂a przed nim ceg艂a.

- M贸wi艂em ci, 偶e z pi臋ciu liter na ce - powiedzia艂 tenorkiem m臋偶czyzna i w艂o偶y艂 na g艂ow臋 kapelusz. - Nie umiesz rozwi膮zywa膰 krzy偶贸wek, Grzegorzu, a fe. Bywaj, kole偶ko - doda艂 jakby obra偶onym tonem, otworzy艂 drzwi i wyszed艂 do przedsionka.

Podrepta艂 za nim tylko do progu. M臋偶czyzna spokojnie pochyli艂 si臋, zdj膮艂 艂a艅cuch i przekr臋ci艂 klucz w zamku. Nawet ani razu na niego nie spojrza艂. Potem otworzy艂 drzwi wej艣ciowe i znikn膮艂 w klatce schodowej. Jak przez sen, st膮paj膮c na palcach, przeszed艂 do przedsionka i wyjrza艂 za nim. Na schodach zamiera艂y kroki.

Wtedy byle jak zamkn膮艂 drzwi i wr贸ci艂 co pr臋dzej do pokoju. Ceg艂a le偶a艂a na stole. 鈥濩eg艂a, ceg艂a, ceg艂a, ceg艂a, ceg艂a鈥 - trajkota艂o mu w g艂owie. Opar艂 si臋 d艂oni膮 o 艣cian臋 i nie wytrzyma艂. Zemdli艂o go i zwymiotowa艂, 艣lin膮 i powietrzem.


Feliks Derecki

W le艣nicz贸wce


Kto by pomy艣la艂, przyjechali艣my do le艣nicz贸wki przenocowa膰, a zostali艣my prawie dwa tygodnie. Nazajutrz rano za oknami by艂o bia艂o, a偶 bola艂y oczy. Przez ca艂膮 noc nawali艂o 艣niegu na p贸艂 ch艂opa, a mr贸z 艣cisn膮艂 taki, 偶e zmarzni臋te wrony spada艂y z drzew, jak nie przymierzaj膮c szyszki w niekt贸re lata, gdy las obrodzi.

Nie by艂o rady, postanowili艣my przeczeka膰. Le艣nicz贸wka zagubiona w borze, do najbli偶szego traktu nie zajedziesz w dwie godziny nawet przy najlepszej pogodzie, a teraz, jak zasypa艂o dukty, to lepiej nie marzy膰.

Z pocz膮tku wiod艂o nam si臋 niezgorzej. Opowiadali艣my sobie dowcipy, grali艣my w karty. Grunt, 偶e diety lecia艂y, taka przymusowa bezczynno艣膰 nie by艂a pozbawiona uroku. Po paru dniach le艣niczy zakomunikowa艂, 偶e ko艅cz膮 si臋 zapasy 偶ywno艣ci.

- 呕yjemy z pensji, gospodarstwa nie prowadzimy, bo 偶ona s艂abuje - m贸wi艂. - W艂a艣nie sposobi艂em si臋 jecha膰 po zakupy, kto m贸g艂 jednak przewidzie膰, 偶e zima w tym roku przyjdzie tak wcze艣nie.

Zacz臋li艣my 偶artowa膰 proponuj膮c losowanie pierwszego kandydata do zjedzenia, ale odechcia艂o nam si臋 dowcipk贸w, gdy na 艣niadanie otrzymali艣my placki pieczone na blasze z resztek m膮ki.

Wszystkich ogarn膮艂 ponury nastr贸j. A tu jak na z艂o艣膰 艣nieg zacz膮艂 sypa膰. Tylko od czasu do czasu dochodzi艂y nas suche trzaski. To p臋ka艂y pnie drzew rozsadzane przez mr贸z.

Los postanowi艂 do艣wiadczy膰 nas jeszcze bardziej. Kt贸rego艣 dnia, gdy wycie艅czeni le偶eli艣my na pos艂aniach, us艂yszeli艣my nagle przejmuj膮ce wycie.

- Wilki - wyszepta艂 poblad艂y gospodarz i zacz膮艂 ryglowa膰 drzwi. Zwlekli艣my si臋 z trudem i przywarli do okna.

Par臋 metr贸w od le艣nicz贸wki sta艂 pot臋偶ny basior spogl膮daj膮c na nas przekrwawionymi 艣lepiami. Strach zje偶y艂 nam w艂osy. Drapie偶nik wida膰 by艂 zwiadowc膮, bo wkr贸tce przyprowadzi艂 kilku swoich pobratymc贸w. Zwierz臋ta mia艂y zapadni臋te boki, g艂贸d musia艂 im si臋 da膰 porz膮dnie we znaki. Ale, o dziwo, bestie nie 偶ywi艂y do nas wrogich uczu膰. Z najwi臋kszym zdumieniem zauwa偶yli艣my, 偶e ka偶dy wilk trzyma艂 co艣 w pysku, a to bochenek chleba, a to p臋to kie艂basy. Zwierz臋ta delikatnie z艂o偶y艂y produkty na 艣niegu i cofn臋艂y si臋 o par臋 metr贸w. Poszczekiwa艂y przyja藕nie merdaj膮c ogonami, jakby chcia艂y nas zach臋ci膰 do jedzenia.

Mo偶e to g艂odowe majaki? - m贸wi艂em przecieraj膮c oczy, ale pon臋tny obraz nie znika艂. Le艣niczy z frasunkiem drapa艂 si臋 w g艂ow臋.

- Zdarza si臋, 偶e ludzie dokarmiaj膮 zwierz臋ta w zimie, ale nawet na szkoleniu nie s艂ysza艂em, 偶eby zwierz臋ta dokarmia艂y ludzi. Zw艂aszcza drapie偶niki podlegaj膮ce ochronie.

- Dziwne, 偶e same nie jedz膮.

- Wida膰 chc膮 si臋 zrewan偶owa膰 za wszystko dobre, co cz艂owiek 艣wiadczy zwierzynie.

Mimo g艂odu nie艂atwo nam si臋 by艂o zdecydowa膰 na opuszczenie le艣nicz贸wki. A wilki wytrwale znosi艂y codziennie 偶ywno艣膰 i sk艂ada艂y w jednym miejscu.

- Rany boskie, czuj臋 zapach tej kie艂basy, to chyba ja艂owc贸wka - m贸wi艂 kolega wskazuj膮c dr偶膮cym palcem na zaimprowizowany sk艂ad 偶ywno艣ci.

Prze艂ykali艣my 艣lin臋 pracowicie poruszaj膮c grdykami. Chyba na czwarty dzie艅 basior przyni贸s艂 wielk膮 szynk臋 pi臋knie uw臋dzon膮, a wilczyca z艂o偶y艂a na 艣niegu butelk臋 monopolowej. I zaraz odesz艂y w las.

- Id臋 - o艣wiadczy艂 kategorycznie dziadek le艣niczego. - Poczciwe zwierzaki, trzeba doceni膰 ich po艣wi臋cenie.

Patrzyli艣my, jak szoruj膮c ko偶uchem po 艣niegu zbli偶y艂 si臋 do 偶ywno艣ci, wzi膮艂 do r臋ki szynk臋 i nagle jakby zastyg艂, by膰 mo偶e dlatego, 偶e w tej chwili z przejmuj膮cym wyciem wypad艂a z lasu wataha wilk贸w i rzuci艂a si臋 na niego.

- Jezusie, taka wysoka renta przepadnie nam po dziadku - wykrzykn膮艂 tylko le艣niczy.

Trudno powiedzie膰, jak d艂ugo to trwa艂o. Zupe艂nie sparali偶owani patrzyli艣my, jak dziadek znik艂 zupe艂nie pod burym k艂臋bowiskiem. A wybawienie, jak zwykle, przysz艂o z g贸ry.

Akurat nadlecia艂 wys艂any po nas przez dyrekcj臋 helikopter i widz膮c, co si臋 艣wi臋ci, zni偶y艂 lot, ale nawet warkot motoru nie odstraszy艂 drapie偶nik贸w. Dopiero, gdy siedz膮cy obok pilota my艣liwy wygarn膮艂 z obu luf, wilki porzuci艂y sw膮 zdobycz i szczerz膮c k艂y umkn臋艂y do lasu.

Teraz i my wypadli艣my na dw贸r.

- 呕yje, 偶yje! - powtarza艂 rado艣nie le艣niczy pochylony nad ojcem.

Dziadka ochroni艂 gruby ko偶uch, kt贸ry by艂 teraz zdarty na strz臋py.

- Trzeba by艂o panu i艣膰 po t臋 偶ywno艣膰? - powiedzia艂em widz膮c, 偶e dziadek po doznanym szoku otwiera oczy.

- Po jak膮 偶ywno艣膰? - zapyta艂 starzec podpieraj膮c si臋 z wysi艂kiem na 艂okciu. - Panie, to by艂y tylko atrapy.


Stanis艂aw Dygat

Kr贸l


Zdarzy艂y si臋 w 艣wiecie straszliwe katastrofy, przewroty i kataklizmy, sam B贸g wie co jeszcze, do艣膰 偶e ca艂y porz膮dek dnia codziennego przewr贸ci艂 si臋. Instytucje i urz膮dzenia cywilizacyjne zapad艂y si臋, umowy wzajemnego obcowania zosta艂y zawieszone - s艂owem, w ca艂ym 艣wiecie powsta艂 zam臋t, paniczna ucieczka i ratuj si臋, kto mo偶e. Tak by艂o przez dzie艅 ca艂y; pod wiecz贸r trosze艅k臋 si臋 uspokoi艂o, ale niezupe艂nie, w ka偶dym razie ludzie, bez wzgl臋du na hierarchi臋, byd艂o i dobytek przemieszali si臋 ze sob膮 i nie by艂o mowy o tym, aby powr贸ci膰 do dawnego stanu rzeczy. Kr贸l si艂膮 jakiego艣 wybuchu zosta艂 wyrzucony przez okno swojej komnaty, a gdy si臋 ockn膮艂 na murawie, jego pa艂ac le偶a艂 w gruzach, nie by艂o wko艂o 偶ywej duszy, tylko dalekie wrzaski, po偶ary na widnokr臋gu i pomruk jakiej艣 nawa艂nicy, kt贸ra zbli偶a艂a si臋 od p贸艂nocy. Wsta艂, rzuci艂 purpurowy p艂aszcz, poprawi艂 koron臋 na g艂owie, z艂apa艂 za ber艂o i zacz膮艂 ucieka膰. Ucieka艂 do艣膰 d艂ugo, przedziera艂 si臋 przez t艂umy p臋dz膮ce we wszystkie strony 艣wiata, a pod wiecz贸r, kiedy to uspokoi艂o si臋 trosze艅k臋, ale niezupe艂nie, znalaz艂 si臋 na du偶ej 艂膮ce obok drogi, na kt贸rej czernia艂 zwalony krzy偶 i ci臋偶kie kontury obalonych drzew. Na horyzoncie niebo krwawi艂o, mo偶e zachodem s艂o艅ca, i snu艂y si臋 o艂owiane dymy, a mo偶e chmury zapowiadaj膮ce gradobicie.

Kr贸l poczu艂 si臋 niezmiernie g艂upio, tak jak kiedy b臋d膮c ch艂opcem uciek艂 z domu i przy pierwszym przej艣ciu przez p艂ot podar艂 spodnie. Jednak zostawmy psychiczne odczucia kr贸la i jego ch艂opi臋ce wspomnienia. Zachcia艂o mu si臋 spa膰, pot臋偶ne zm臋czenie dawa艂o mu si臋 we znaki. Nie opodal sta艂 st贸g siana. Wilgo膰. Pustka. Nonsens. Ptaki wodne odzywa艂y si臋 sk膮d艣 偶a艂osnym krzykiem. Kr贸l podszed艂 do stogu siana, ziewn膮艂, po艂o偶y艂 si臋, zarzuci艂 p艂aszczem i zasn膮艂.

Pewien urz臋dnik poczty, jak wszyscy inni, porwany zosta艂 panik膮 i zam臋tem i znalaz艂 si臋 wieczorem na tej samej co kr贸l 艂膮ce. I jemu spa膰 si臋 zachcia艂o, i on spostrzeg艂 st贸g siana, i przybli偶y艂 si臋 do艅 z zamiarem us艂ania sobie legowiska. Kiedy ujrza艂 艣pi膮cego kr贸la, szeroko roztworzy艂 usta, czapk臋 zdj膮艂 i ukl膮k艂by mo偶e, gdyby nie by艂 tak bardzo os艂upia艂. Nigdy w 偶yciu nie widzia艂 偶ywego kr贸la, co najwy偶ej ogl膮da艂 go na obrazkach albo te偶 czyta艂 o nim, i poj臋cie kr贸la by艂o dla niego czym艣 odseparowanym od materialnego toku wydarze艅 w rejony nadludzkie. Dlatego sta艂 teraz z szeroko rozwartymi ustami i wydziwia艂 tak dalece, 偶e niemal zapomnia艂 o swojej sytuacji wobec kataklizmu, ale nagle drgn膮艂. Uszu jego dosz艂o wyra藕ne chrapanie. Podrapa艂 si臋 w g艂ow臋: 鈥濩贸偶 to?鈥 - mrukn膮艂 i nachyli艂 si臋. Chrapanie wzmog艂o si臋 i urz臋dnik poczty wykrzywi艂 si臋 cudacznie. 鈥濷, Jezu, Jezu!鈥 - westchn膮艂 kr贸l przez sen. Urz臋dnik poczty ruszy艂 si臋 niepewnie i dotkn膮艂 kr贸lewskiego buta. Kr贸l nagle kichn膮艂 pot臋偶nie, urz臋dnik poczty a偶 podskoczy艂 i za艣mia艂 si臋 jako艣. Nachyli艂 si臋, pomaca艂 kr贸la i czkn膮艂 a偶 ze zdumienia, po czym bez 偶adnej z艂o艣ci, a tylko z ciekawo艣ci badacza natury odwin膮艂 si臋 i wyr偶n膮艂 kr贸la w g臋b臋. Kr贸l zerwa艂 si臋 i chwil臋 w milczeniu patrzyli na siebie.

- To dopiero! - zawo艂a艂 urz臋dnik poczty, pchn膮艂 kr贸la, a potem ci膮gn膮艂 go po ziemi za nog臋, patrz膮c z podziwem, jak ten fajta drug膮 i wydaje kr贸tkie okrzyki. Gdy si臋 tym zm臋czy艂, sk艂oni艂 si臋 i powiedzia艂: - Bardzo przepraszam, 偶e si臋 o艣mieli艂em w ten spos贸b, ale doprawdy po raz pierwszy zobaczy艂em kr贸la i doprawdy nie b臋d膮c pewnym, czy kr贸l - to istota materialna, czy tylko legenda, chcia艂em si臋 doprawdy przekona膰. Prosz臋 doprawdy nie bra膰 mi tego za z艂e, bo to doprawdy nie ze z艂o艣ci, a li tylko przez g艂贸d wiedzy.

Poda艂 kr贸lowi r臋k臋, podni贸s艂 go z ziemi i pocz膮艂 go otrzepywa膰 mrucz膮c pod nosem:

- Materialne, doprawdy zupe艂nie materialne, 艣ladu legendy.

Kr贸l patrza艂 na niego z ukosa i milcza艂, ale urz臋dnik poczty wyj膮艂 z kieszeni pajd臋 chleba:

- Skoro jest pan osob膮 materialn膮, musi pan niezawodnie odczuwa膰 g艂贸d. Ch臋tnie si臋 doprawdy t膮 oto kromk膮 z panem podziel臋. Z legend膮, rzecz oczywista, nie dzieli艂bym si臋, ale z osob膮 materialn膮 nawet i wypada. A o tamto, doprawdy chcia艂bym ufa膰, 偶e nie chowa pan urazy...

Kr贸l, kt贸ry by艂 w istocie bardzo g艂odny, bowiem dzie艅 ca艂y nie mia艂 nic w ustach, ch臋tnie chleb przyj膮艂, czuj膮c za to dla urz臋dnika poczty wdzi臋czno艣膰, u艣miechn膮艂 si臋 i powiedzia艂:

- Et, nie ma o czym m贸wi膰! To g艂upstwo w por贸wnaniu z tym, co si臋 dzieje na 艣wiecie. Dzi臋ki stokrotne.

- Doprawdy - powiedzia艂 urz臋dnik - nie wiadomo, co ze sob膮 robi膰, taki si臋 zrobi艂 ba艂agan.

- Istotnie - podchwyci艂 kr贸l.

- O艣mieli艂bym si臋 zaproponowa膰, mam w kieszeni karty, p贸ki si臋 co艣 nie wyja艣ni, partyjk臋 sobie uci膮膰 dla rozproszenia nudy. Doprawdy, 偶e legendzie takiej propozycji nie o艣mieli艂bym si臋 zrobi膰, ale osobie materialnej, c贸偶 z艂ego?

- Ano mo偶na! - zawo艂a艂 weso艂o kr贸l, kt贸ry lubi艂 karty.

Siedli pod stogiem i grali sobie. Przy艣wieca艂 im ksi臋偶yc jasny jak lampa.

Tymczasem nasta艂 艣wit, kataklizm widocznie min膮艂, bo t艂umy ze 艣piewem i w porz膮dku powraca艂y z ucieczki.

- Doprawdy - powiedzia艂 urz臋dnik poczty - czuj臋 si臋 nieco niespokojny. Kataklizm, zdaje si臋, sko艅czy艂 si臋, wracaj膮 ludzie i wszystko wraca do normy. Wr贸ci i pan do normy, a wtenczas przypomni pan sobie, jak si臋 z panem obszed艂em, i da mi pan t臋giego 艂upnia i to doprawdy tym t臋偶szego, im bardziej jest pan osob膮 materialn膮, a nie legend膮.

Kr贸l potrz膮sn膮艂 g艂ow膮:

- Zapami臋taj pan sobie, 偶e nic nigdy nie wraca na dawne miejsce. Do diab艂a - zawo艂a艂 - zamiast gada膰 g艂upstwa, uwa偶a艂by艣 pan lepiej, ju偶 drugi raz w艂azisz mi pan z waletem pod n贸偶. Nie lubi臋 gra膰 z partaczami.

Urz臋dnik poczty wsta艂 i cisn膮艂 karty:

- Znudzi艂o mi si臋 ju偶 to doprawdy - powiedzia艂. - Doprawdy, 偶e znudzi艂o mi si臋 to zupe艂nie i nawet mnie nic nie obchodzi, czy jest pan legend膮, czy osob膮 materialn膮. Doprawdy, nic a nic. Id臋 sobie zobaczy膰, co tam na 艣wiecie.

Poszed艂 sobie, a kr贸l z kartami w r臋ku zosta艂 sam jak g艂upi.


Zygmunt Fijas

Zatkany komin


Pogrzeb!? Dramat, tragedia... komedia

opuchni臋ta od 艂ez?

Harmonijka trzymana w z臋bach, skocz-

na piosenka... i ca艂y w tym pogrzeb.


Piekarnia Demon贸w sta艂a u zbiegu ulicy Trupik贸w i Char艂ak贸w. Ciek艂a wzd艂u偶 niej stru偶yna 艣liska i m臋tna. Nazywa艂a si臋 Cykuta od nazwy trucizny, jak膮 s艂awetny mistrz ironii, Sokrates, poi艂 swe szlachetne cielsko i jak膮 w 艣lad za nim Marlen, m膮偶 Marleny, poi艂 sw贸j zacny 偶o艂膮dek.

Przez trzysta sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 dni wichry wy艂y tu, w艣cieka艂y si臋 burze i zamiecie, a w roku przest臋pnym trzysta sze艣dziesi膮t sze艣膰.

Pewnej nocy - deszcz wtedy siek艂 wstr臋tny jak z tusz贸w szpitalnych - pewnej nocy Marlena zmar艂a na zapalenie wyrostka robaczkowego... Tej nocy Cykuta, czarna jak trupia mykwa 偶ydowska, wyst膮pi艂a z brzeg贸w. Wyst膮pi艂a a偶 po sine rozbluzgi latar艅 gazowych.

Tej nocy Perlen, w艂a艣ciciel Piekarni Demon贸w, bawi艂 si臋 swym szklanym okiem i pozwoli艂 je po艂kn膮膰 psu Cerberowi.

Tej nocy pijany czeladnik, Celestyn, spad艂 z desek do garowania chleba i uton膮艂 nieszcz臋艣liwie w pe艂nej dzie偶y ciasta.

Kondukt 偶a艂obny prowadzi艂 Perlen.

- To skandal, straszny skandal - wy艂 w ucho beznogiej konduktorowej. - Tak utopi膰 si臋 w cie艣cie potrafi tylko cz艂owiek, kt贸remu na imi臋 Celestyn!

- Dziwny jest 艣wiat i dziwne nasze istnienie - m贸wi艂a konduktorowa. - Jab艂ecznik wypije ci bydl臋 Celestyn i jeszcze id藕 mu za trumn膮... Niezbadany, pe艂en tajemnic jest nasz byt, panie Perlen.

Nad grobem Celestyna wybuch艂a k艂贸tnia o pierwsze艅stwo sypania grudek ziemi. Ofiar膮 jej pad艂 karawan, kt贸ry rozbity doszcz臋tnie pozostawiono w cmentarnych, 艂opianach na 艂up wichr贸w. Na zako艅czenie konsolacji 偶a艂obni drabanci urwali konduktorowej sztuczn膮 nog臋 i obili ni膮 trzech szwagr贸w Perlena: Kutapa, Patuka i Tupaka.

Od tego dnia piekarnia nie chce dobrze piec. Typie dymi膮 palenisko nie rozgrzewa si臋 jak nale偶y. Miasto otrzymuje chleb z zakalcem.

Byli kominiarze, przetkali kominy, ale niewiele to pomog艂o. Wi臋c Perlen z rozpaczy pije. Rozwalony w dzie偶y pe艂nej ciasta 膰mi d艂ug膮 fajk臋 z wi艣ni bade艅skiej i tapla si臋 w tej piekarskiej brei jak wieprz. Pijany ugniata kluchy z kidaj膮cego ciasta i bije nimi 偶on臋.

- To mi rozkosz, to mi raj! - to m贸wi膮c, ch艂ap! kluch膮 w sufit, chlap! w krat臋 okienn膮. - A艣ta hu艣, a艣ta hu艣, a艣ta hu艣, a艣ta hu艣 - 艣piewa niesamowicie.

Czy Perlen zwariowa艂鈥 - rozmy艣lali Tupak, Patuk i Kutap.

- Perlen chodzi noc膮 nad Cykut臋 i czesze si臋 do ksi臋偶yca - m贸wi Tupak.

- Obrzuca 偶on臋 kluchami ciasta - m贸wi Putak.

- Rozwali艂 si臋 w dzie偶y, jak kwoka na jajach, i grozi po艂kni臋ciem przybor贸w do golenia - m贸wi Tupak.

Wariat! - orzekli r贸wnocze艣nie i poszli si臋 upi膰.

W szynku 鈥濸od B艂臋kitn膮 Strzykawk膮鈥 Pravatza pija艅stwo wrza艂o w ca艂ej pe艂ni. Obchodzono imieniny gospodarza Priesnitza, kt贸remu by艂o na imi臋 鈥炁乤zarz.

- Oto 艣wi臋to 艁azarza, oto 艣wi臋to nocy! - wo艂ali go艣cie.

- Oto 艣wi臋to szale艅stwa, oto 艣wi臋to Perlena! - krzyczeli.

- Hu, ha! - ryczeli siadaj膮c okrakiem na anta艂kach, jakby to by艂o przedpo艣cie, oni 偶egnali karnawa艂.

Ju偶 dobrze po p贸艂nocy przeszed艂 pijany Perlen, po艂o偶y艂 si臋 brzuchem na ziemi i j膮艂 szczeka膰.

- Ja jestem Cerber, hau hau,! Co? Nie podoba si臋 wam ta fajna nielogika?

艁azarz ze strachu zemdla艂.

Go艣cie wrzucili go w bety, potem udali si臋 na dach Piekarni Demon贸w. Wepchali do komina tob贸艂 szmat i przystemplowali go dr膮giem. Gdy dym buchn膮艂 w ulic臋, Perlenowa wybieg艂a z mieszkania jak borsuk z podkurzonej nory.

- Aj, jaj, jaj! - pocz臋艂a wrzeszcze膰. - Co oni robi膮, te huncwoty? Chc膮 mnie spali膰!

Tej nocy b艂yskawice wi艂y si臋 jak w臋偶e, a偶 do samego 艣witu dudni艂 nieba tamburyn.

- 艢mier膰 Marleny na zapalenie wyrostka robaczkowego - m贸wi艂a konduktorowa do Tupaka, patrz膮cego przez swe rozkraczone nogi na 藕dziebe艂ko s艂omy p艂yn膮ce po Cykucie - 艣mier膰 ta jest dla mnie zagadk膮. Tak膮 sam膮 zagadk膮, jak dobrowolne otrucie si臋 jej m臋偶a. Bo przecie偶 nie powie pan, 偶e Marlen zosta艂 zg艂adzony.

- M膮偶 Marleny usun膮艂 si臋 z 偶ycia dobrowolnie - rzek艂 po chwili Tupak. - Trzyma艂em mu przecie偶 r臋ce, gdy umiera艂, oraz buty, kt贸re mi obieca艂 zapisa膰 pod warunkiem zgonu.

- Bardzo jest dziwne nasze istnienie - westchn臋艂a konduktorowa - bardzo dziwne.

- I dlatego tak si臋 dymi - przytakn膮艂 Tupak.

- Dymi si臋, dymi... albowiem poza plecami 艣miechu stoi l臋k i zgroza... Dlaczego nale偶y przypuszcza膰, 偶e Marlena wcale nie umar艂a ze strachu przed m臋偶em, pos膮dzaj膮cym j膮 o to, 偶e jest w ci膮偶y, kt贸rej nie by艂 przyczyn膮, lecz ze 艣miechu.

Tupak strzykn膮艂 艣lin膮 przez z臋by.

- Ale si臋 dymi, ale si臋 dymi, jak Boga kocham. Dymi si臋 jak z Wezuwiusza.

- Tak jest, ze 艣miechu - rozmy艣la艂a na g艂os konduktorowa. - Bardzo 艂atwo przysz艂oby mi to udowodni膰 bez potrzeby mieszania si臋 do karko艂omnej ekwilibrystyki poj臋ciowej. I w艂a艣nie dlatego, kto wie, czy w tej chwili pa艅stwo Perlenowie nie okupuj膮 komina i nie dumaj膮 tam nad sensem istnienia.

- To rozumowanie jest nader zagadkowe - rzek艂 Tupak patrz膮c spod d艂oni przy艂o偶onych do czo艂a. - Zapytajmy o to Kutapa i Patuka. W艂a艣nie id膮 z psem.

Mia艂 s艂uszno艣膰. Od strony piekarni szli dwaj szwagry Perlena i prowadzili na sznurku Cerbera.

- Mamy go wreszcie - wyja艣ni艂 Patuk. - Od czasu po艂kni臋cia oka nic nie jad艂. B艂膮ka艂 si臋 po mie艣cie i skomli艂. Co艣 mu jest.

Konduktorowa podbieg艂a do Cerbera i uderzy艂a go pi臋艣ci膮 w kark. Z gard艂a psa wyskoczy艂o oko Perlena.

Wsadzenie oka Perlenowi trwa艂o u艂amek sekundy. Gdy piekarz poczu艂 oko, wybieg艂 na dach piekarni, wyci膮gn膮艂 z komina dr膮g, potem star膮 marynark臋 Kutapa, spodnie Patuka i buty Tupaka... Na ostatku kapelusz Celestyna i po艅czochy Marleny.

- Oto pow贸d zatkania, oto pow贸d nieszcz臋艣cia! - pocz膮艂 wy膰 wraz z wichur膮. Wichura bowiem zia艂a straszliwa, wiatromierz gra艂 jak popsute organki.

Od tego dnia piec nagrzewa si臋 dobrze. Mieszka艅cy ulic Trupik贸w i Char艂ak贸w nie skar偶膮 si臋 na zakalec. Perlen zbija pieni膮dze w spos贸b normalny. Perlenowa za艣 kupi艂a sobie kapelusz, do niego strusie pi贸ro, d艂ugie na dwa 艂okcie, i dmucha sobie dumnie. Kutap, Patuk i Tupak graj膮 ca艂ymi dniami w karty. Konduktor owa zapisuje wygrane na swej sztucznej nodze.

Tylko wsp贸lny gr贸b pa艅stwa Marlen贸w obrasta lawend膮, kt贸rej li艣ci grabarz u偶ywa jako zaprawy do fajkowego tytoniu. Tylko Celestyna nie ma. P艂acze jego gr贸b wraz z wichrami. Och, jak p艂acze gr贸b Celestyna. 呕ali si臋 i spowiada jak Adagio Brahmsa na skrzypce lub wiolonczel臋.


Konstanty Ildefons Ga艂czy艅ski

Noe II


... A by艂a ona (arka) czterdzie艣ci 艂okci d艂uga i czterdzie艣ci szeroka, z zewn膮trz i z wewn膮trz posmarowana smo艂膮鈥, jak m贸wi ksi臋ga.

W艂a艣nie ta smo艂a doprowadza艂a Noego do pasji. Przylepia艂 si臋 do niej jak mucha to brod膮, to kraw臋dziami sukni, a zmy膰 to by艂o niepodobie艅stwem, albowiem myd艂o spa艂o jeszcze w 艂onie wiek贸w.

Ale nie tylko firma 鈥濶oe i S-wie鈥 cierpia艂a z powodu smo艂y. Pewna 偶yrafa przyklei艂a si臋 szyj膮 do burty tak mocno, 偶e nie mo偶na by艂o jej oderwa膰 nawet toporem. Zdech艂a po trzech dniach wyrafinowanych m臋czarni, zostawiaj膮c chorowite potomstwo. I dlatego pewnie dzisiaj nale偶y do stworze艅 chronionych ju偶 tylko w gor膮cych rezerwatach Afryki.

Dni czterdzie艣ci trwa艂a ta podr贸偶. I przez dni czterdzie艣ci stary Noe zamkni臋ty by艂 z wy偶szego rozkazu w dusznej celi swej arki. Ale nie podnosi艂y si臋 przeciwko temu protesty, albowiem na pustym jak okiem si臋gn膮膰 obszarze w贸d nie by艂o wida膰 艣ladu 偶ycia: ani ptak贸w, ani zwierz膮t, ani 偶adnej redakcji.

Trudno opisa膰, co si臋 dzia艂o przez pierwsze dwa tygodnie w g艂臋bi arki: ci膮g艂e k艂贸tnie, scysje, nieporozumienia: - A to kierunek zgubi艂e艣! - m贸wili synowie. - A to kuchnia pod psem, a to dach przecieka itd.

Noe, jak m贸g艂, pociesza艂 si臋 winem, a w bardziej skomplikowanych wypadkach, ok艂ada艂 syn贸w kijem, czyli r贸偶d偶k膮.

Oczywi艣cie, 偶e psychologicznie bior膮c, wszystko to wynika艂o na tle nudy i braku rozrywek. Najbardziej podejrzan膮 rol臋 w tych sprawach odgrywa艂 Sem i ka偶d膮 swoj膮 sprzeczk臋 piecz臋towa艂 s艂owami: - Zobaczysz, tatusiu, 偶e to wszystko sko艅czy si臋 bardzo niedobrze.

A Cham, jak to cham wrzeszcza艂 ordynarnie na sprawiedliwego ojca: - Ty mamucie przedpotopowy! - Jeden tylko Jafet by艂 wzgl臋dnie spokojny. Wieczorami wychodzi艂 na pok艂ad i gra艂 bardzo sm臋tne melodie na banjo.

Na pi膮ty tydzie艅 Noe by艂 ju偶 troszeczk臋 zniecierpliwiony. - Jest Ararat albo go nie ma! - I z tym okrzykiem zamkn膮艂 si臋 w swojej kabinie. Roz艂o偶y艂 przed sob膮 Stary Testament i podr臋czn膮 mapk臋 贸wczesnego 艣wiata i przez kilka godzin pilnie studiowa艂 kierunki.

Nazajutrz przyszed艂 dzie艅 upragniony: jedna z 偶on Noego, pior膮ca bielizn臋 na przednim pok艂adzie, da艂a zna膰, 偶e na horyzoncie rysuj膮 si臋 jakie艣 kszta艂ty. A kiedy mg艂a opad艂a, ukaza艂a si臋 oczom podr贸偶nych g贸ra wynios艂a, kt贸rej wygl膮d zgadza艂 si臋 ca艂kowicie z opisem biblijnym.

Kt贸偶 opisze rado艣膰 Noego? Za艣piewa艂 s艂ynn膮 piosenk臋: 鈥濫loj-him bum tarara! Wida膰 g贸r臋 Ararat!鈥, rzuci艂 si臋 na szyj臋 wszystkim cz艂onkom rodziny, potem wy艣ciska艂 wielb艂膮dy, potem 偶ony, a w ko艅cu zacz膮艂 ta艅czy膰 na pok艂adzie i przytupywa膰 tak 艣miesznie, 偶e nawet stare, powa偶ne lewiatany pu艣ci艂y z nozdrzy prysznice na znak humoru.

Ow膮 spo艂eczn膮 rado艣膰 uczczono winem, ale tak energicznie, 偶e sternik 藕le pokierowa艂 sterem i arka pop艂yn臋艂a w fa艂szywym kierunku. Trzeba by艂o nazajutrz zawraca膰 pod szyderstwami Sema, 偶e wszystko i tak sko艅czy si臋 niedobrze. Ale w po艂udnie arka stan臋艂a na szczycie. Wody powolute艅ku opada艂y i s艂o艅ce, takie porz膮dne przedpotopowe s艂o艅ce wsta艂o z fal.

Najwy偶szy czas, 偶ebym wypu艣ci艂 go艂臋bic臋! - rzek艂 Noe i wypu艣ci艂. Ale wr贸ci艂a z niczym. Mia艂a mokre skrzyde艂ka i malutkie przera偶one oczki.

- Nie go艂臋bic臋 trzeba by艂o najpierw wys艂a膰, a kruka! - sykn膮艂 Sem, pokazuj膮c odpowiedni werset ksi臋gi.

- Nie wtr膮caj si臋 w nie swoje sprawy! - odpar艂 Noe. I po raz drugi wypu艣ci艂 go艂臋bic臋. Wr贸ci艂a zadowolona i syta, ale zamiast ga艂膮zki oliwnej trzyma艂a w dzi贸bku list tre艣ci:


JWP Noe. Na rzekomej g贸rze Ararat.

Szanowny Panie Kolego!

Bardzo mi przykro, ale jestem pierwszy, chocia偶 drugi. G贸ra, na kt贸rej pan znajduje si臋, to nie jest Ararat. Ararat jest tam, gdzie ja mieszkam od trzech dni z 偶onami i dzie膰mi. Mamy bardzo mi艂e mieszkanie. I gdyby Pan zechcia艂 wpa艣膰 dzisiaj do nas na lampk臋 wina, byliby艣my nadzwyczaj oczarowani. A co do palmy pierwsze艅stwa, to niech偶e si臋 Pan nie martwi. Przy nast臋pnym potopie Pan wyp艂ynie. Na ka偶dego sw贸j czas.

Noe II


Ludwik G贸rski

Na mojej ulicy


Na mojej ulicy nic si臋 nie dzieje. Jest zbyt kr贸tka na niecodzienne wydarzenia: jedena艣cie dom贸w po jednej stronie, po drugiej siedem i cztery puste place. W艂a艣ciwie nie puste - po wypalonych domach. Ale od tygodnia 偶adnego po偶aru nie by艂o, i znowu ciemno wieczorami.

Latarni jest tylko pi臋膰. Starych, gazowych latarni. Cztery zosta艂y ju偶 przewr贸cone, pi膮ta trzyma si臋, chocia偶 kierowca ci臋偶ar贸wki uderza w ni膮 codziennie. Dwa razy: kiedy wyje偶d偶a z magazynu i kiedy wraca. Zawsze bierze za ma艂y rozp臋d, chocia偶 si臋 stara.

Pod pi膮tym jest fryzjer. Wielki z jednym okiem i szram膮 w poprzek twarzy. I wzd艂u偶. I na ukos. Pojedynkuje si臋 na brzytwy z mleczarzem, ilekro膰 mleko mu skwa艣nieje. Mleczarz jest zr臋czniejszy, bo brzytw臋 ma przymocowan膮 do laski, ale fryzjer jest szlachetniejszy - walczy czysto. W bia艂ym kitlu. Za to m艣ci si臋 na klientach podrzynaj膮c im to lub owo.

Nikt pogotowia nie wzywa, bo lekarz jest naprzeciwko. Poczciwy staruszek zszywa, co trzeba. Szyje i 艣piewa w艂oskie canzony. Lepiej mu si臋 przy tym szyje; po ka偶dym 艣ciegu zwrotka. A refren na ko艅cu. Je偶eli ma za du偶o roboty, to 艣piewa ari臋 z Cyrulika. Pod adresem fryzjera. Wtedy fryzjer polewa sobie g艂ow臋 vegetalem i wygala sobie przedzia艂ek. Ze skruchy.

W domu pod 贸smym, z balkonami mieszka zegarmistrz. Na parterze mieszka i nie ma balkonu. Czy chcia艂by mie膰 balkon? Nikt nie wie, bo nie m贸wi o tym. Jest rudy i w szlafroku. Zmienia str贸j tylko na pogrzeb s艂u偶膮cej. Wk艂ada wtedy garnitur marengo, bierze lask臋 do r臋ki i smutny kroczy za konduktem. Pogrzeby s艂u偶膮cych s膮 zawsze osiemnastego. Ka偶dego miesi膮ca. Chyba, 偶e wypada w czwartek. Nie lubi pogrzeb贸w w czwartki. Chodzi wtedy do knajpy na rogu i upija si臋 szybciutko. Dolewa do w贸dki oleju szpindelkowego, potem patrzy w lustro, i jak widzi w nim, 偶e jest pijany, to je t艂ucze i rzuca na lad臋 z艂oty zegarek. Reszty nie bierze i wychodzi przez okno. Wraca do zegar贸w.

Uwielbia budziki. Bierze je do reperacji i nigdy nie zwraca. Wszystkie nastawia na p贸艂noc i kiedy mu zagraj膮, jest szcz臋艣liwy. Na ca艂ej ulicy otwieraj膮 si臋 okna, wszyscy reguluj膮 zegarki i wychodz膮 na nocny dy偶ur. Czuwa膰, 偶eby kominiarz spod czwartego znowu nie podpali艂 jakiego domu. Te cztery puste place to jego dzie艂o. Lubi blask na wolnym powietrzu. Nie ukrywa tego. Ale od tygodnia nic mu si臋 nie udaje, bo odkryto jego system: podpala艂 kolejno wed艂ug numer贸w. Snuje si臋 z butelk膮 benzyny i zapa艂kami i p艂acze z bezsilno艣ci. Czasem tylko kto艣 mu poda ogie艅 do papierosa. I to wszystko.

Dy偶urni z nud贸w napadaj膮 na siebie, a potem do rana wzywaj膮 pomocy.

I co mo偶e si臋 zdarzy膰 na mojej ulicy?

Bach! O, znowu strzeli艂a do mnie. To J贸zia. Kocha si臋 we mnie i codziennie strzela do mnie. Co z tego, kiedy ja jej nie kocham. Nie kocham J贸zi.


Jerzy G贸rza艅ski

Nied藕wiedzia Przys艂uga


Co my w艂a艣ciwie wiemy o nied藕wiedziach? Ile偶 to nieprawdziwych zda艅 wypowiedziano i wypisano na temat tych jak偶e zakompleksionych i zaszczutych mieszka艅c贸w naszych kniei. Dzieci od male艅ko艣ci straszy si臋 historyjk膮 o dw贸ch przyjacio艂ach, kt贸rzy poszli do lasu i natkn臋li si臋 na nied藕wiedzia. Jeden z nich, po prostu dziecko-ma艂pa, wdrapa艂 si臋 b艂yskawicznie na drzewo, a ten drugi upad艂 na ziemi臋 i udawa艂 trupa. Nied藕wied藕 wiadomo, 艣cierwa nie tknie. I tak te偶 si臋 sta艂o. Wszystko sko艅czy艂o si臋 dobrze. Tyle, 偶e mora艂 tej historyjki, m贸wi膮c ogl臋dnie, budzi pewne zastrze偶enia. Cudem uratowany zrywa przyja藕艅 z drzewo艂azem, gdy偶 ten opu艣ci艂 go w potrzebie. Powiedzmy sobie: to lekka przesada z punktu widzenia dzisiejszych norm wsp贸艂偶ycia na rozleg艂ych terenach las贸w pa艅stwowych.

Za艂贸偶my, 偶e 贸w reakcjonista natychmiastowy, jak by艣my go umownie nazwali, nie da艂 dyla i pozosta艂 przy koledze bez refleksu na nog臋. To co by si臋 sta艂o? Udawacz wykona艂by pad zasadniczy, za艣 niedosz艂y Tarzan pad艂by z kolei ofiar膮 drapie偶cy. Posu艅my si臋 dalej: gdyby zwolennik przechytrzania za pomoc膮 鈥瀟rupa鈥 nie wykona艂 padu i obaj staliby w miejscu jak zamurowani, to jakim sposobem daliby rad臋 bestii, w dodatku go艂ymi r臋kami? W膮tpliwo艣ci si臋 mno偶膮 i nadal b臋d膮 si臋 mno偶y膰, je艣li nie powo艂amy na 艣wiadk贸w tych, kt贸rzy przez wiele lat rozgryzali nied藕wiedzia i w ko艅cu go rozgry藕li dementuj膮c pog艂oski o rzekomo rozbijackiej naturze popularnych 艂asuch贸w i 艣pioch贸w. Nied藕wied藕 nigdy nie zburzy艂 i nie zburzy 偶adnej przyja藕ni - to jest praktycznie udowodnione i historycznie zawarowane.

Sam nale偶臋 do szczup艂ego grona badaczy nied藕wiedziej kwestii i w zwi膮zku z tym pos艂u偶臋 si臋 przyk艂adem z w艂asnego do艣wiadczenia.

Wybra艂em si臋 kt贸rego艣 styczniowego popo艂udnia z przyjacielem, poet膮, do lasu, 偶eby podyskutowa膰 o kulturze 艣r贸dziemnomorskiej. Temat wdzi臋czny, przyjaciel oczytany, przyroda przychylnie nastawiona. Bia艂o wsz臋dzie i jako艣 niewymownie wci膮gaj膮co. W pewnym momencie przyjaciel przerwa艂 sw贸j wyw贸d na temat ska艂y tarpejskiej i struchla艂y wyszepta艂:

- Kto jest ten trzeci, co idzie za nami?

Odwr贸ci艂em g艂ow臋. W odleg艂o艣ci oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w ujrza艂em brn膮cego przez zaspy nied藕wiedzia z pi艂膮.

- To nied藕wied藕 z pi艂膮 - odpar艂em spokojnie, bowiem nigdy nie wpadam w panik臋 na widok ch臋tnych do pracy zwierz膮t.

S艂owa moje trafi艂y jednak w przys艂owiow膮 pr贸偶ni臋, gdy偶 przyjaciel w艂a艣nie wspina艂 si臋 po pniu najbli偶szego drzewa z rodziny li艣ciastych. C贸偶 mia艂em robi膰? W celu naukowego sprawdzenia fikcji pad艂em na ziemi臋 i uda艂em, 偶e nie 偶yj臋.

Po chwili poczu艂em, 偶e co艣 ci臋偶kiego spocz臋艂o mi na ramieniu. To by艂a bez w膮tpienia nied藕wiedzia 艂apa. Wstrzyma艂em oddech i zacisn膮艂em mocniej powieki.

- Wstawaj, nie wyg艂upiaj si臋 - przem贸wi艂 kto艣 sympatycznym basem. - Nie ze mn膮 takie numery. Poza tym dostaniesz kataru.

Zrobi艂o mi si臋 g艂upio, 偶e le偶臋 tak przed le艣nym zuchem i udaj臋 nieboszczyka, kiedy zwierz臋 przejrza艂o mnie na wylot i zapewne za偶膮da wyja艣nie艅.

Wsta艂em i 艣mia艂o spojrza艂em mu w 艣lepia.

- No to szarp mnie, ale mo偶liwie szybko - rzuci艂em mu w pysk.

- Daj spok贸j, stary, ty dla mnie jeste艣 za 艂atwy. Zreszt膮 nie o ciebie chodzi.

- A o kogo?

- O twojego przyjaciela.

- Zna go nied藕wied藕?

- Cz艂owieka poznaje si臋 w biedzie.

- Uwa偶am, 偶e post膮pi艂 s艂usznie wybieraj膮c najwy偶sze drzewo.

Nied藕wied藕 przysiad艂 na zwalonym pniu.

- A jaki on jest naprawd臋? - zapyta艂.

- Zdolny. M膮dry. Ch臋tnie po偶ycza pieni膮dze.

- Pije?

- Niestety, i to coraz gorzej.

- Donosi?

- Z tego, co wiem, to tylko raz uda艂o mu si臋 donie艣膰 p贸艂 litra do stolika w 鈥濺ycerskiej鈥 i natychmiast zasn膮艂.

- A jak traktuje kobiety?

- Z pocz膮tku nie艣mia艂y, p贸藕niej natarczywy, na ko艅cu wymusza.

- Biciem?

- Nie, kolacj膮 w 鈥濨ristolu鈥.

- O rodzicach pami臋ta?

- Sierota.

- Zbiera, paskuda, dodatkowe punkty.

- Do czego w艂a艣ciwie nied藕wied藕 zmierza?

Tu nied藕wied藕 wskaza艂 na pi艂臋.

- Co to jest?

- Pi艂a.

- To jest test-sprawdzian dla przyjaci贸艂 w biedzie. Zaczniemy pi艂owa膰, a wtedy przekonamy si臋, co on jest wart. Pi艂y nie oszuka.

Podeszli艣my pod drzewo.

- R偶n膮艂e艣 kiedy艣? - zapyta艂 zwierzak i splun膮艂 w 艂apy.

- Widzia艂em na filmie, jak biedni drwale r偶n臋li w warunkach kapitalistycznych. 呕al 艣ciska艂.

- No to do roboty.

Przyjaciel, ujrzawszy mnie z nied藕wiedziem w jednoznacznym uj臋ciu, zawo艂a艂:

- Sprzedawczyk! Podk艂ada si臋 cyga艅skim s艂ugusom!

- Co on ma na my艣li? - zapyta艂 nied藕wied藕.

- 呕e nied藕wiedzie cz臋sto dawa艂y si臋 ujarzmi膰 Cyganom w celach zarobkowych i uzasadnia to historycznie.

- Do mnie pije. Nic ciekawego.

- Kiedy oddasz paczk臋, grafomanie! - zagrzmia艂o z g贸ry.

- To ju偶 lepiej. Teraz ciebie tyka. O jak膮 paczk臋 chodzi? - zainteresowa艂 si臋 w艂ochaty drwal z przeciwka.

- Po偶yczy艂em wczoraj od niego st贸w臋 i publicznie si臋 upomina.

- Masz to z g艂owy.

- On kiedy艣 jedn膮 panienk臋 posuwa艂 na nied藕wiedziej sk贸rze, zbytnik! - ponowi艂 atak przyjaciel.

- Jednak kapuje. Chyba si臋 nie wywinie - skonstatowa艂 kr贸l puszczy.

Przepi艂owali艣my pie艅 do po艂owy.

- Opowiedz misiowi jak upi艂e艣 starszego literata w 鈥濳ameralnej鈥, a potem wmawia艂e艣 kelnerom, 偶e to jele艅 i 偶e przysiad艂 si臋 do ciebie.

- Podlizuje si臋 i jednocze艣nie sypie, kanalia. Wezm臋 go pod 艂apy, jak nic - zamrucza艂 zgorszony nied藕wied藕.

- Ratuje w艂asn膮 sk贸r臋, jest na przymusie - pr贸bowa艂em odci膮偶y膰 siedz膮cego na minie znawc臋 jambu i trocheju.

Kiedy dobijali艣my do ko艅ca, przyjaciel zawo艂a艂 histerycznie:

- Ju偶 schodz臋!

- P臋ka - zatriumfowa艂 nied藕wied藕. - Pi艂a prawd臋 powie, nie zwiedzie, nie oszuka.

Przerwali艣my pi艂owanie, cho膰 cel by艂 bliski.

- Wiesz co, cz艂owieku? - odezwa艂 si臋 nied藕wied藕 i jakby zas臋pi艂. - Chyba przesadzam w tych eksperymentach. W ko艅cu przyja藕艅 niejedno ma oblicze. Pomy艣la艂em sobie, 偶e gdyby艣 tam siedzia艂 na g贸rze, to kto wie, jak by艣 si臋 zachowa艂. Nie chc臋 brutalnie ingerowa膰 w wasze ludzkie uk艂ady. Nied藕wied藕 musi zna膰 swoje miejsce. Powiem ci szczerze: oddaj mu jutro paczk臋, nie figluj na resztkach naszych braci, nie naci膮gaj, nie wymuszaj, nie pij za cudze, a nade wszystko nigdy nie udawaj przed 偶adnym drapie偶nikiem. Nawet w艣r贸d nied藕wiedzi trafiaj膮 si臋 jednostki t臋pe, pozbawione wyobra藕ni, a wtedy...

Wyszarpn膮艂 pi艂臋 z pnia i znik艂 w pobliskich krzakach, strz膮saj膮c przy tym malownicz膮 czap臋 艣niegu. Pi臋kna sztuka, cho膰 nieco chimeryczna i rozgadana. Krzykn膮艂em za nim:

- Do matecznika!

Ale bez demagogicznego wstr臋tu, raczej z troski o nale偶yty wyd藕wi臋k. Nast臋pnie pchn膮艂em drzewo, zwaliwszy wszystko na niedoskona艂o艣膰 narz臋dzi poznawczych.


Stefania Grodzie艅ska

Przygoda w samolocie


Kiedy艣 zalicza艂am si臋 do sceptyk贸w, ale od pewnego czasu wierz臋 w zjawiska nadprzyrodzone.

Zacz臋艂o si臋 normalnie. Wsiedli艣my z m臋偶em na Ok臋ciu do samolotu, aby polecie膰 do Krakowa. 鈥濩o nadprzyrodzonego mo偶e si臋 zdarzy膰 z w艂asnym m臋偶em?鈥 - spytacie zapewne i wzruszycie ramionami. Wzruszajcie sobie, dlaczego nie...

Samolot ruszy艂 o oznaczonej godzinie, pogoda by艂a 艂adna, wsp贸艂pasa偶erowie nieciekawi, m膮偶 czyta艂 gazet臋, s艂owem nic nie zapowiada艂o niesamowitego zako艅czenia tego, wydawa艂oby si臋, najnormalniejszego lotu.

Przyznam si臋, 偶e nie bardzo pewnie czuj臋 si臋 w powietrzu i ch臋tnie skracam sobie czas podr贸偶y pogaw臋dk膮. Ale z kim?... M膮偶 jak zacznie czyta膰 gazet臋, to mo偶na przy nim trupem pa艣膰, nawet si臋 nie u艣miechnie. Tak wi臋c by艂am wydana na pastw臋 z艂ych przeczu膰. W dodatku ten ca艂y samolot by艂 podejrzany. Podzieli艂am si臋 z m臋偶em w膮tpliwo艣ciami.

- S艂uchaj, ten samolot jako艣 tak dziwnie skrzypi.

M膮偶 wsadzi艂 g艂臋biej w nos gazet臋.

- M贸g艂by艣 si臋 zainteresowa膰 - powiedzia艂am dobitnie.

- Czym?

- 呕e skrzypi.

- Co skrzypi?

- Samolot.

- No to co. Niech sobie skrzypi - powiedzia艂 艂agodnie m膮偶 i zjad艂 cukierka.

- Ale to jest polski samolot - krzykn臋艂am - jeszcze si臋 rozleci!

- Co ci do g艂owy przychodzi!

- Tak, co mi do g艂owy przychodzi! Buty kupi艂am naszej produkcji, to mi si臋 po tygodniu rozlecia艂y.

- Ale tydzie艅 w nich chodzi艂a艣, a tym samolotem lecimy tylko godzin臋 - zadowcipkowa艂 idiotycznie m膮偶 i zadowolony z siebie czyta艂 dalej gazet臋.

Tymczasem samolot zacz膮艂 si臋 kiwa膰. Kiwa艂 si臋 i kiwa艂. Ogarn膮艂 mnie nowy niepok贸j.

- S艂uchaj, dlaczego ten samolot tak si臋 kiwa? Co? Mo偶e pilot pijany?

- Na pewno nie - powiedzia艂 m膮偶 i po偶ar艂 drugiego cukierka.

- Sk膮d wiesz? Mo偶e pijany?

- Nie mo偶e by膰 pijany.

- Dlaczego?

- Boby go nie dopuszczono.

- A jak ten, co go mia艂 nie dopu艣ci膰, by艂 te偶 pijany?

- To by艂by wyj膮tkowy zbieg okoliczno艣ci.

Pomimo grozy sytuacji wybuchn臋艂am zjadliwym 艣miechem.

- Rzeczywi艣cie! Musi by膰 wyj膮tkowy zbieg okoliczno艣ci, 偶eby u nas si臋 znalaz艂o trzech pijanych facet贸w! Ale dajmy na to, 偶e nawet ten pilot jest trze藕wy. To i tak mo偶e mu si臋 motor zepsu膰. S艂uchaj, co b臋dzie, jak si臋 motor zepsuje?

- Jest drugi motor.

- A jak ten drugi motor te偶 si臋 akurat zepsuje?

- To ma艂o prawdopodobne.

- Ale powiedzmy.

- To si臋 l膮duje w polu.

- A jak akurat nie ma pola?

- To si臋 l膮duje na 艂膮ce.

- A jak akurat nie ma 艂膮ki?

- To si臋 wybiera mo偶liwie najodpowiedniejsze miejsce.

- A jak s膮 akurat same nieodpowiednie miejsca?

- Od tego jest pilot, ju偶 on sobie poradzi.

- A jak akurat pilotowi zrobi si臋 s艂abo?

- To jest drugi pilot.

- A jak si臋 akurat zepsuj膮 obydwa motory i nie ma 偶adnego odpowiedniego miejsca do l膮dowania i obydwu pilotom zrobi si臋 s艂abo?

- Wtedy giniemy nag艂膮 i gwa艂town膮 艣mierci膮.

- Piloci te偶?

- Te偶.

- Bardzo dobrze. Na drugi raz b臋d膮 uwa偶ali.

W tym momencie przez zamkni臋te okno do znajduj膮cego si臋 w powietrzu samolotu wsiad艂 jaki艣 pan... Jaki艣 pan o z艂otych k臋dziorach, spowity w d艂ug膮, niebiesk膮 szat臋. Z ramion wyrasta艂y mu bia艂e skrzyd艂a. Spojrza艂 na mnie i spyta艂 melodyjnym g艂osem:

- Kt贸ry z pan贸w jest m臋偶em tej pani?

- Ja - odpowiedzia艂 m贸j m膮偶 i z艂o偶y艂 gazet臋.

- Pan pozwoli ze mn膮. Idzie pan 偶ywcem do nieba.

I obaj wysiedli przez zamkni臋te okno.

No i kto mi to wyt艂umaczy naukowo?


Jaros艂aw Iwaszkiewicz

Opowiadanie z kotem


Ostatnio cz臋sto bywam we W艂oszech. Ale naprawd臋 wydaje mi si臋 bajk膮 gadanie o lazurowym w艂oskim niebie i o s艂o艅cu, i o cieple. Jest zawsze zimno, niskie szare ob艂oki nadchodz膮 to z p贸艂nocy, to z po艂udnia, deszcz nagle spada gwa艂towny, a potem nazajutrz si膮pi dzie艅 ca艂y, przenikaj膮c wilgoci膮 do szpiku.

Tak by艂o ostatnio w Wenecji. Bazylika 艢wi臋tego Marka stawa艂a si臋 jeszcze bardziej nierealna za siatk膮 przejrzystego deszczu, go艂臋bie pochowa艂y si臋 na noc po gzymsach, zostawiaj膮c na placu plamy swego zielonego ka艂u i dobrze srebrzyste pi贸rka, kt贸re by艂y tak lekkie, 偶e nawet deszcz nie m贸g艂 przybi膰 ich do ziemi.

Po placu w艂贸czyli si臋 jacy艣 najgorsi tury艣ci i troch臋 miejscowej ho艂oty, czarne sylwetki przemyka艂y si臋 za kampanil臋 i osierocona orkiestra rz臋poli艂a okropnie pod parasolem przed jak膮艣 knajp膮.

Kawiarnia Floriana by艂a zupe艂nie pusta. Spyta艂em wysokiego przystojnego kelnera, o kt贸rej zamykaj膮. Okaza艂o si臋, 偶e jeszcze mam p贸艂 godziny czasu. Poprosi艂em o czekolad臋.

Czerwone kanapy dziwacznie dopasowane do wielokszta艂tnych salon贸w zia艂y pustk膮, a 艣liczne meble, krzes艂a i stoliki zdawa艂y si臋 pochodzi膰 z jakich艣 wiejskich, opuszczonych dzi艣 dom贸w. Na 艣cianach pastele kolorowe wyobra偶a艂y Turczynki i Tatarki. Pi臋knie zbudowana Murzynka obna偶a艂a swoje czarne piersi. By艂o zupe艂nie jak za czas贸w Longhiego.

Gdy sm臋tnie popija艂em ow膮 czekolad臋 my艣l膮c o deszczu i o samotno艣ci, kt贸re prze艣laduj膮 mnie tak regularnie, do salonu (tak chyba trzeba nazwa膰 t臋 kawiarni臋) wesz艂a Carmen. Przywita艂em si臋 z ni膮 skwapliwie i poprosi艂em, aby usiad艂a przy mnie. Mia艂a na sobie skromny, czarny we艂niany kostium, a na g艂owie ten sam kapelusik z niezapominajek, kt贸ry mia艂a u mnie na 艣niadaniu, przed trzydziestu laty w Kopenhadze. By艂o jej do twarzy w tym kapeluszu, mia艂 on bowiem zupe艂nie kolor jej oczu.

- Jako艣 si臋 nic nie zdziwi艂e艣 z naszego spotkania - powiedzia艂a Carmen swoim niskim, przyjemnym g艂osem - przecie偶 to nie jest zwyczajne spotkanie.

Wzruszy艂em ramionami.

- Nawet gdyby艣 specjalnie przyjecha艂a z tej twojej Argentyny, to te偶 bym chyba si臋 nie zdziwi艂. Ale przecie偶 nie przyjecha艂a艣 specjalnie?

- No, nie - powiedzia艂a. - Ale przysz艂am specjalnie.

- Jasne - wzi膮艂em j膮 za r臋k臋 - przecie偶 um贸wili艣my si臋 u Floriana. Tak przyjemnie, kiedy urzeczywistniaj膮 si臋 tak nieprawdopodobne zamiary - powiedzia艂em. - Czego si臋 napijesz?

- A ty co? Czekolad臋? To i ja chc臋 czekolady.

Zam贸wi艂em czekolad臋 i potem znowu zwr贸ci艂em si臋 do niej:

- Ten wysoki kelner przypomina naszego du艅skiego przyjaciela. Tego, co umar艂. A mo偶e to on? O tobie przecie偶 tak偶e c贸rka pisa艂a, 偶e umar艂a艣. A jednak przysz艂a艣.

Carmen u艣miechn臋艂a si臋, wida膰 by艂o jej d艂ugie bia艂e z臋by. Zawdzi臋cza艂a je wspania艂ym ameryka艅skim dentystom.

- Chcia艂am dotrzyma膰 s艂owa. Przecie偶 um贸wili艣my si臋 - jeszcze w Rzymie.

- No, oczywi艣cie. Mieli艣my m贸wi膰 o naszym opowiadaniu. Ale lepiej o tym by艂o m贸wi膰 w Rzymie. Tam by艣my pr臋dzej znale藕li potrzebnego kota. W Panteonie albo na Largo Argentina.

- Co艣 podobnego. Ty my艣lisz, 偶e w Wenecji nie ma kot贸w?

- S膮, ale nie takie.

Od dawna ju偶 z Carmen nosili艣my si臋 z zamiarem napisania powie艣ci pod tytu艂em 鈥濸ami臋tnik kota鈥. Mia艂 to by膰 szczeg贸艂owy dziennik kota mieszkaj膮cego w Panteonie czy, lepiej, na Largo Argentina - i ca艂e dzieje dziewczyny, kt贸ra przychodzi艂a karmi膰 go codziennie. Ten kot mia艂 pami臋ta膰 lepsze czasy, by艂 faworytem ksi臋dza gdzie艣 z jakiej艣 parafii, ale ksi臋偶a gospodyni zafrasowana jego marcowymi miaukami chcia艂a go wykastrowa膰. Kot oczywi艣cie rozumia艂 wszystko, co m贸wiono w jego obecno艣ci - i nawia艂 w ruiny. Dziewczyna mia艂a ucieka膰 od prze艣laduj膮cego j膮 starego lowelasa, nie wiedzia艂a, co robi膰 w domu, trudno jej by艂o - i ostatecznie mia艂a si臋 zmieni膰 w kotk臋 i zamieszka膰 z owym kotem w ruinach. Co do tego ostatniego punktu naszego opowiadania Carmen nie by艂a ze mn膮 zgodna. I w艂a艣nie na ten temat mieli艣my si臋 ostatecznie dogada膰. Carmen twierdzi艂a, 偶e to niemo偶liwe, aby si臋 dziewczyna zamieni艂a w kotk臋, ale ja m贸wi艂em, 偶e to bardzo 艂adnie. Nie dogadali艣my si臋, Carmen wyjecha艂a z powrotem do Argentyny, i opowiadanie by艂o w zawieszeniu. Ale w艂a艣nie si臋 zjawi艂a u Floriana, 偶eby ostatecznie dobi膰 targu.

- Poszukamy kota w Wenecji, on nam opowie, czy to mo偶liwe.

Kelnerzy zbierali si臋 do wyj艣cia, zamykali, sprz膮tali. Carmen wreszcie zapyta艂a tego wysokiego:

- Mo偶e pan zna jakiego kota w Wenecji?

Kelner roz艂o偶y艂 r臋ce bezradnie.

Zauwa偶y艂em, 偶e kiedy zdj膮艂 bia艂y kitel, zosta艂 w czarnym stroju gondoliera. U艣miechn膮艂 si臋. Mia艂 mi艂y u艣miech, prawdziwie m艂ody.

- Je偶eli pa艅stwo chc膮, to poszukamy kota.

- Ten kot musi by膰 zupe艂nie specjalny - powiedzia艂a Carmen, ale tr膮ci艂em j膮 w 艂okie膰.

Po co wtajemnicza膰 kelnera. Nie potrzebuje wiedzie膰, jakiego kota poszukujemy鈥. Tak pomy艣la艂em, ale Carmen si臋 domy艣li艂a, bo zamilk艂a nagle i u艣miechn臋艂a si臋 g艂upkowato.

- A jak pan my艣li, jak poszukamy?

Wyszli艣my przez ten czas na plac 艢wi臋tego Marka. Deszcz nie przestawa艂 pada膰. Zaraz na placu skr臋cili艣my w ma艂膮 uliczk臋, kt贸ra by艂a zupe艂nie ciemna. Czy to zgas艂a elektryczno艣膰, czy tu lamp nie by艂o, nie wiedzia艂em. Wzi膮艂em moj膮 przyjaci贸艂k臋 pod r臋k臋, a czarny kelner szed艂 tu偶 przed nami. S艂ycha膰 by艂o tylko w ciemno艣ci jego 艣miej膮cy si臋 g艂os.

- Prosz臋 si臋 nie ba膰, prosz臋 si臋 nie ba膰, zaraz wszystko b臋dzie dobrze.

Ciemno by艂o absolutnie, ale ogarn臋艂o nas powietrze zmieszane z wydech贸w morza, smrod贸w rozk艂adaj膮cych si臋 w wodzie 艣mieci i przysma偶onej oliwy. W tym wszystkim pachnia艂y tak偶e sk贸rki pomara艅czowe.

- Jak pachnie - powiedzia艂a Carmen. - To deszcz tak pachnie.

Kelner id膮c przed nami 艣mia艂 si臋 cichutko.

- Ale ja nic nie widz臋 - powiedzia艂em i otworzy艂em szeroko powieki. W miar臋 jak si臋 oko oswaja艂o z ciemno艣ci膮, spostrzeg艂em 艣ciany zbiegaj膮ce si臋, kt贸re tworzy艂y w膮ziutk膮 uliczk臋. Uliczka ta zdawa艂a si臋 chwia膰 od wiatru, wygina艂a si臋. Jej dno by艂o troch臋 ja艣niejsze od ciemnych 艣cian.

- Jak si臋 pan nazywa? - spyta艂a Carmen kelnera.

- Vlado - odpowiedzia艂 pe艂nym, m艂odym g艂osem, kt贸ry zabrzmia艂 jak jakie艣 wezwanie.

- Vlado? - spyta艂a Carmen zdziwiona.

- Moja matka by艂a Jugos艂owianka - powiedzia艂 m艂odzieniec.

Uliczka nagle wyla艂a si臋 w ma艂y placyk, z kt贸rego w ciemno艣ci wida膰 by艂o tylko powierzchni臋 rozlewaj膮c膮 si臋 jak jezioro. A mo偶e to by艂a woda?

- Uwaga - powiedzia艂 Vlado. - Tu stoi gondola.

Placyk rzeczywi艣cie by艂 wod膮. U naszych st贸p skaka艂a czarna gondola z charakterystycznym pluskiem. Czarna fala uderza艂a o dno 艂odzi. Woda bije o drzewo jak b臋ben afryka艅ski.

Ju偶 mieli艣my siada膰 do gondoli i Vlado podawa艂 r臋k臋 mojej przyjaci贸艂ce, kiedy z ciemno艣ci za nami, z uliczki uginaj膮cej si臋 od czarnego wiatru, wynurzy艂a si臋 malutka czarna posta膰. By艂a to zakonnica w ciemnym habicie i w ogromnym ciemnym kapturze na g艂owie. Zbli偶y艂a si臋 do nas i zapyta艂a:

- Prosz臋 pa艅stwa, mam zapali膰 lampk臋 przed obrazem i nie mog臋 go znale藕膰. W tej uliczce musi by膰 obraz.

Zdziwili艣my si臋.

- Ja nie wiem - powiedzia艂em.

Vlado si臋 odezwa艂. W jego g艂osie brzmia艂 wstrzymywany 艣miech.

- Tu chyba o trzy domy wstecz jest taki obraz za krat膮.

- Jak ja b臋d臋 liczy艂a domy? - spyta艂a zakonnica.

- To chyba tam, gdzie jest burdel - powiedzia艂 Vlado.

- Jezus, Maria! - krzykn臋艂a zakonnica. - Jeste艣cie 藕li ludzie.

Carmen si臋 oburzy艂a.

- Wcale nie jeste艣my 藕li. Tylko jeste艣my zab艂膮kani. Nie wiemy, gdzie jeste艣my. Widzi siostra, jak ciemno.

- Jestem matk膮 Anuncjat膮 - powiedzia艂a zakonnica.

- Prosz臋 matki - powiedzia艂a Carmen - czy matka nie wie, 偶e s膮 domy publiczne na 艣wiecie?

- Na 艣wiecie, tak. Ale w Wenecji? Tu偶 obok klasztoru?

- Niech matka zapali lampk臋 - powiedzia艂 pe艂nym g艂osem Vlado. - B臋dzie ja艣niej.

- Komu b臋dzie ja艣niej? - zaniepokoi艂a si臋 matka.

- Ludziom b臋dzie ja艣niej. A kurwa to nie cz艂owiek? - zawo艂a艂 czarny ch艂opiec specjalnie g艂o艣no, bo w艂a艣nie uderzy艂 mocniejszy wiatr, gondola klasn臋艂a jak my艣liwski wystrza艂 i zachybota艂a 艂a艅cuchami.

- Pani droga - powiedzia艂a zakonnica chwytaj膮c Carmen za r臋k臋. - Niech mu pani powie, 偶eby tak nie m贸wi艂.

- Ja go nie znam - powiedzia艂a Carmen.

- Pani, a gdzie pani ma ko艣ci? - zawo艂a艂a nagle z przestrachem zakonnica. - Pani ma pusty r臋kaw. Pani jest bez r膮k?

- Co ta baba plecie? - powiedzia艂 Vlado. - Siadajmy ju偶 do tej gondoli.

- Ja chc臋 zapali膰 lampk臋 przed obrazem - smutnym tonem, ale szybko, jakby pacierz m贸wi艂a, powiedzia艂a zakonnica - za dusz臋 mojego siostrze艅ca. M贸j siostrzeniec umar艂. Umar艂 maj膮c dwadzie艣cia siedem lat. Nie zna艂 chyba 偶ycia.

- Niech si臋 siostra uspokoi - powiedzia艂 Vlado. - Obraz jest tam, na trzecim domu. A pani siostrzeniec zna艂 偶ycie lepiej od pani, mog臋 pani膮 zapewni膰, cho膰 pani siostrze艅ca na oczy nie widzia艂em. W drog臋, w drog臋. Avanti!

Pospieszyli艣my. Carmen wsiadaj膮c do 艂odzi mocno opar艂a si臋 na mojej d艂oni. Chcia艂em j膮 poca艂owa膰 w przelocie, ale uchyli艂a twarzy:

- Co ci jest? - spyta艂a swoim niskim g艂osem. - Nigdy mnie nie ca艂owa艂e艣.

- Nie pami臋tasz? - spyta艂em.

Ale ju偶 siedzieli艣my w gondoli, oparci o mi臋kk膮, szerok膮 ram臋. By艂a ciemno艣膰 absolutna. Nie widzia艂em twarzy Carmen, tak jakby jej nie by艂o.

Vlado pr贸bowa艂 odepchn膮膰 艂贸d藕, manewrowa艂 powoli. Zakonnica wo艂a艂a z brzegu:

- Dok膮d wy jedziecie? Przecie偶 tam ciemno.

- Ja mam kocie oczy - powiedzia艂 Vlado. G艂os jego by艂 powa偶ny i spokojny, a jednak - jakby na tle 艣miechu - rozleg艂 si臋 nad nasz膮 g艂ow膮. I zaraz, widocznie widzia艂 jakie艣 skrzy偶owanie kana艂贸w, bo za艣piewa艂 owe zwyczajne gondolierskie dwie nuty: - Ho - ho!

- Mo偶e ty sam jeste艣 kotem? - spyta艂a Carmen.

- W ka偶dym razie nie takim - powiedzia艂 Vlado.

艁贸d藕 gwa艂townie, o ile tak mo偶na powiedzie膰 o gondoli, zawr贸ci艂a i nagle dostrzegli艣my nad sam膮 wod膮 jasno o艣wietlone okno. By艂a to chyba reklama jakiego艣 sklepu, ale 艣wiat艂o w oknie wyda艂o si臋 nam o艣lepiaj膮co jasne po ciemnej nocy, z kt贸rej艣my si臋 wynurzyli. Jeszcze s艂yszeli艣my w ciemno艣ci wo艂aj膮cy za nami g艂os matki Anuncjaty, a tu ju偶 stali艣my - bo 艂贸d藕 stan臋艂a - przed 艣cian膮 艣wiat艂a. W o艣wietlonym oknie widnia艂a czarna mumia wypchanego kota, ale tak zmieniona dziwacznym ubraniem, 偶e w pierwszej chwili nie zorientowali艣my si臋, co to jest za zwierz臋. Czarny kot siedzia艂 na tylnych 艂apach, wyprostowany i z podniesion膮 g艂ow膮 jak na egipskich pos膮gach. By艂a to reklama sklepu jubilerskiego, wi臋c kot mia艂 wprawione w oczy dwa du偶e szmaragdy, jaskrawozielone. Na g艂owie (zapewne by艂a to kotka) mia艂 stroik w kszta艂cie gwiazdy, upleciony z pere艂 i brylant贸w. Szyj臋 obejmowa艂 mu mi臋kki pierzasty ko艂nierzyk 艣nie偶ystej bia艂o艣ci, a d艂ugi, zarzucony ku przodowi, cienki czarny ogon opleciony byl sznurem pere艂 przedziwnej jako艣ci. Oczywi艣cie kot by艂 martwy i siedzia艂 nieruchomo, ale, zdawa艂o si臋, patrzy艂 na nas wyczekuj膮co.

Carmen westchn臋艂a g艂臋boko.

- To fantastyczne! - powiedzia艂a - ale to nie to...

- Dlaczego? - spyta艂 Vlado pochylaj膮c si臋 ku mojej przyjaci贸艂ce.

Ca艂a jego twarz o艣wietlona teraz by艂a promieniami padaj膮cymi z okna. By艂 niezmiernie mi艂y, a ca艂a linia jego twarzy od czo艂a do brody mia艂a ten czysty rys m艂odo艣ci, kt贸rego nic nie zdo艂a zast膮pi膰 ani nic nie zdo艂a odda膰. Nie my艣la艂em z pocz膮tku, 偶e on jest taki pi臋kny.

- Bo ten kot nic nam nie powie - powiedzia艂a Carmen.

- Chocia偶 on bardzo du偶o wie - u艣miechn膮艂 si臋 Vlado.

- Czy nie za du偶o? - spyta艂a Carmen.

- Kto milczy zawsze, mo偶e wiedzie膰 i za du偶o.

W tym momencie 艣wiat艂o witryny zgas艂o i znale藕li艣my si臋 znowu w zupe艂nej ciemno艣ci. Po pluskaniu fali pod nami poznawa艂em, 偶e p艂yniemy dalej.

- Ja nie wiem, czy to ma jaki sens, takie p艂yni臋cie w gondoli nie wiadomo dok膮d. Dok膮d on nas wiezie? - powiedzia艂em.

Carmen zwr贸ci艂a si臋 do gondoliera nad nasz膮 g艂ow膮.

- Vlado - powiedzia艂a - mo偶e ju偶 wr贸cimy.

- Dok膮d wr贸cicie? - spyta艂 Vlado. - Czy macie tu jaki dom?

- Domu nie mamy - zniecierpliwi艂em si臋 - ale mamy hotel.

I wyobrazi艂em sobie sw贸j pok贸j w hotelu, du偶y pok贸j z kamienn膮 pod艂og膮, w kt贸rym prawie nie by艂o mebli. I nawet nie by艂o stolika, na kt贸rym mo偶na by by艂o pisa膰. Co prawda, nie mia艂em do kogo pisa膰 list贸w.

- Poczekajcie jeszcze chwilk臋, zaraz wam co艣 poka偶臋.

Jak gdyby si臋 troch臋 rozja艣ni艂o. Wida膰 by艂o pod nami t臋 czarn膮 niespokojn膮 wod臋, kt贸r膮 zape艂nione s膮 jak atramentem kana艂y Wenecji. Wod膮 p艂yn臋艂y po艂yskuj膮ce przedmioty, by艂y to papierki, sk贸rki pomara艅czowe, d艂ugie pasma trawy. Wyskakiwa艂o to na szczyty fal, o kt贸re rozbija艂a si臋 z pluskiem gondola. Domy po obu stronach kana艂u pochyla艂y si臋 ku nam tak, 偶e pasmo nieba nad nasz膮 g艂ow膮 wydawa艂o si臋 w臋偶sze od kana艂u, kt贸rym posuwali艣my si臋 naprz贸d.

Mado zwolni艂, hamowa艂 wios艂em pochylaj膮c si臋 silnie w bok. Odwr贸ci艂em si臋 ku niemu i nagle ujrza艂em ca艂膮 jego posta膰; w czarnej, opi臋tej marynarce z wielkim wysi艂kiem zanurza艂 wios艂o i zaci膮艂 wargi. Podobny by艂 do jakiej艣 postaci Micha艂a Anio艂a. Widzia艂em go ca艂ego, to znaczy, by艂 o艣wietlony. Dopiero gdy sobie to uprzytomni艂em, odwr贸ci艂em g艂ow臋.

Stali艣my przed nisko nad wod膮 po艂o偶onym, zakratowanym balkonem. Balkon by艂 niedu偶y, z trzech stron otoczony kut膮 krat膮 przedziwnej pi臋kno艣ci. Po艣rodku balkonu sta艂 stolik, a na nim renesansowy 艣wiecznik z pi臋cioma zapalonymi 艣wiecami. 艢wiece nie gas艂y, chocia偶 powiew powietrza porusza艂 gwa艂townie p艂omykami. Balkon, a raczej jego krata, otoczony by艂 czym艣 w rodzaju ob艂oku. Dopiero po chwili zrozumia艂em, 偶e s膮 to popl膮tane p膮czki glicynii. Jeszcze si臋 nie otwiera艂y one i by艂y podobne do gromady liliowawych myszy, kt贸re trzymaj膮c si臋 za ogony oplata艂y krat臋 balkonu. Porusza艂y si臋 one leciutko, podobnie jak p艂omyki 艣wiec, i nadawa艂y ca艂emu balkonowi jakby jakie艣 poruszenie, drganie, kt贸rego zazwyczaj nie maj膮 martwe przedmioty.

Po obu stronach 艣wiecznika siedzia艂o przy stole dwoje bardzo m艂odych ludzi. Ona wygl膮da艂a na pi臋tna艣cie lat, mia艂a jasne, jakby nieco popielate w艂osy, on by艂 starszy, z pi臋kn膮 szyj膮 wynurzaj膮c膮 si臋 z bia艂ego ko艂nierza. Pochylaj膮c ku sobie g艂owy, patrz膮c sobie w oczy, rozmawiali.

- To nie skowronek odezwa艂 si臋 w niebie - m贸wi艂a ona. - To s艂owik ko艅czy swoj膮 piosenk臋 w kwitn膮cych migda艂ach. Wierz mi, kochany, to na pewno s艂owik.

- Nie - odpowiada艂 m艂odzieniec. - To skowronek wznosi si臋 do nieba szczebioc膮c. Zaraz b臋dzie 艣wita艂o.

- Nie, nie, to s艂owik. Zosta艅 jeszcze, zosta艅.

- Skoro mnie prosisz o to, zostan臋 male艅ko - powiedzia艂 ch艂opiec. - To rzeczywi艣cie s艂owik 艣piewa w cyprysach.

- Nie, nie, to skowronek - nagle zakrzykn臋艂a dziewczyna. - Id藕 ju偶, id藕. Nie chc臋, aby艣 umiera艂.

Nagle obok naszej gondoli, na fali o艣wietlonej pe艂zaj膮cymi p艂omykami 艣wiec, ukaza艂 si臋 trup kota p艂yn膮cy z wolna, wstr臋tny, wylenia艂y i opuchni臋ty.

- Patrz, kot, kot! - zawo艂a艂a g艂o艣no Carmen.

M艂odzi na balkonie pos艂yszeli okrzyk. Ch艂opiec chwyci艂 艣wiecznik i zdmuchn膮艂 wszystkie p艂omienie jednym pot臋偶nym oddechem. Znowu ogarn臋艂y nas ciemno艣ci.

Rozleg艂 si臋 g艂os z balkonu:

- Co tak stoicie i podgl膮dacie ludzi? Jazda dalej!

G艂os nie by艂 poirytowany. Raczej rozbawiony, o bardzo przyjemnym brzmieniu.

Vlado machn膮艂 wios艂em.

- Przegapili艣my - powiedzia艂.

I popchn膮艂 dalej 艂贸d藕.

Co艣my przegapili? Nie wiedzia艂em i nie pyta艂em. Wtedy odezwa艂a si臋 Carmen.

M贸wi艂a jak zawsze szybko i niewyra藕nie - a do tego zawsze jakby mia艂a uzasadnion膮 pretensj臋 do rozm贸wcy. Przyzwyczajony by艂em do tego. I do tego, 偶e powtarza艂a si臋 niezno艣nie. Wszystko to ju偶 s艂ysza艂em wiele razy.

- Bo wiesz, 偶e mnie si臋 zdaje: to nie ma najmniejszego sensu pisa膰 o kotach. 呕aden kot, kt贸rego by艣my znale藕li, nie powie nam, co czuje, kiedy go karmi pi臋kna dziewczyna... Koty w og贸le nie zwracaj膮 uwagi na to, kto je karmi... Te na przyk艂ad na Largo Argentina... Mieszkaj膮 sobie w 艣wi膮tyniach z epoki republika艅skiej... One s膮 w艂a艣ciwie jak 艣wi臋te... jak koty w Egipcie... jak ta mumia w per艂ach, kt贸r膮 przed chwil膮 widzieli艣my... Po nocy, w nieznanym mie艣cie... czego my szukamy? Czuj臋 si臋, jakbym wypi艂a butelk臋 szampana...

Vlado pochyli艂 si臋 nad nami.

- Zaraz uderz膮 dzwony - powiedzia艂.

- Dzwony? W nocy? - spyta艂em.

- Tak. Dzisiaj jest noc, kiedy dzwony bij膮... o dwunastej.

- Ju偶 jest p贸艂noc? - spyta艂a Carmen.

- Raz, dwa, trzy - policzy艂 Vlado i trzy razy odepchn膮艂 si臋 wios艂em.

W tej chwili uderzy艂y dzwony. Jak to w Wenecji, nie jednocze艣nie i nieporz膮dnie. Miedziany g艂os u prawos艂awnego 艣wi臋tego Jerzego, potem u 艣wi臋tego Marka, jak sygnaturka, a potem wszystkie. Ale nie bi艂y razem, akordami, lecz odzywa艂y si臋 do siebie jak kuku艂ki w lesie, to tu, to 贸wdzie. W dali uderzy艂 pot臋偶ny ton raz jeden, a bli偶ej dzwony dzwoni艂y w rozsypanego.

W tej chwili 艂贸d藕 uderzy艂a przodem o wielki stercz膮cy w wodzie pal, s艂u偶膮cy do przywi膮zywania gondoli. Zachwiali艣my si臋.

- Ostro偶nie - powiedzia艂em do gondoliera.

- To nic - odpowiedzia艂 jak gdyby rado艣nie.

Stali艣my, wida膰 to by艂o, przed wysokim pa艂acem, typowym weneckim wspania艂ym pa艂acem. Wida膰 by艂o na parterze pi臋膰 p贸艂okr膮g艂ych renesansowych arkad. Arkady zdawa艂y si臋 by膰 puste.

Dzwony umilk艂y. Jeszcze par臋 uderze艅 w oddali i by艂o cicho.

- Co tak stoimy? - spyta艂a Carmen.

Wtedy Vlado pe艂nym g艂osem wyda艂 okrzyk gondoliera. Ale okrzyk stylizowany, wzi膮艂 du偶膮 tercj臋 e - gis, tak jakby zaczyna艂 Gondollied Mendelssohna. Przetrzyma艂 d艂ugo pierwsz膮 nut臋, a drug膮 przeszed艂 w pianissimo, jakie potrafi膮 wydoby膰 tylko wielcy 艣piewacy.

Nie zd膮偶y艂em wyrazi膰 swego zdziwienia, kiedy zapali艂o si臋 艣wiat艂o w jednej z arkad. Na samym progu pa艂acu, tu偶 nad wod膮, sta艂 widocznie kucharz, bo cz艂owiek w bia艂ym kitlu i w bia艂ej czapce na g艂owie. Tyle tylko, 偶e kitel by艂 jedwabny, a czapka nie zwyczajna, kr膮g艂a kucharska czapa, ale nieco spiczasta ku g贸rze. Cz艂owiek ten, robi膮c d艂oni膮 daszek nad oczami, aby si臋 zas艂oni膰 od 艣wiat艂a, patrzy艂 w nasz膮 stron臋.

- Angelo, Angelo - zawo艂a艂 nagle. - Go艣cie przyjechali.

A potem, zwracaj膮c si臋 w nasz膮 stron臋, doda艂:

- Kuchnia ju偶 zamkni臋ta, nic do jedzenia nie ma.

Zjawi艂 si臋 za nim Angelo. By艂 to kucharczyk widocznie. Zupe艂nie, jakby zszed艂 z obraz贸w Caravaggia, wygl膮da艂 raczej na rzymianina ni偶 na wenecjanina. By艂 tak偶e w bia艂ym kitlu, z go艂膮 g艂ow膮 i mia艂 zakasane r臋kawy. Wida膰 by艂o, 偶e by艂, cho膰 niski, ale bardzo mocno zbudowany. Ods艂oni臋te ramiona mia艂 bardzo harmonijne, ale zw艂aszcza mia艂 szerokie plecy. Gdyby ubra膰 tego nagiego 偶o艂nierza, kt贸ry 艣cina 艣wi臋tego Mateusza w ko艣ciele 艢wi臋tego Ludwika, toby tak wygl膮da艂. On tak偶e z wysi艂kiem spogl膮da艂 w ciemno艣ci, w nasz膮 stron臋.

- Tam nikogo nie ma - powiedzia艂 spokojnym basem do kucharza.

- Ale jak偶e, przyjechali gondol膮. - I znowu w nasz膮 stron臋: - Kuchnia ju偶 zamkni臋ta, nie ma nic do jedzenia.

Vlado za艣mia艂 si臋.

- Ale Angelo na pewno sam co艣 przygotuje. Angelo, masz jak膮 sa艂at臋?

Angelo podrapa艂 si臋 w g艂ow臋.

- Sa艂at臋 mam - powiedzia艂 - ale nic innego.

- To daj nam sa艂aty.

- Ale nie ma mowy. - Post膮pi艂 krok jeszcze i wygl膮da艂o teraz tak, jakby sta艂 bezpo艣rednio w wodzie. To by艂o z艂udzenie. Pr贸g arkady le偶a艂 o wiele wy偶ej od poziomu wody. Zaraz si臋 o tym przekonali艣my.

- Teraz b臋dzie s膮d - powiedzia艂 jeszcze kucharz.

- Pos艂uchajcie, to b臋dzie ciekawe - zawo艂a艂 zbyt g艂o艣no Vlado nad nasz膮 g艂ow膮.

- Angelo! - krzykn膮艂 kucharz. - Zapal latarni臋!

Kuchcik, kt贸rego cia艂o jakby rozsadza艂o bia艂y kitel, post膮pi艂 naprz贸d i zape艂ni艂 sob膮 ca艂膮 arkad臋. Kucharz cofn膮艂 si臋 w g艂膮b i poprawi艂 mitr臋 na g艂owie. Angelo pochyli艂 si臋 naprz贸d, wychyli艂 poza arkad臋 i pstrykn膮艂 komutatorem. Krzykn臋li艣my oboje jednocze艣nie.

Mi臋dzy progiem arkady a wod膮, na wprost z臋batego dzioba naszej gondoli, wisia艂o co艣 jak gdyby klatka, otwarta zupe艂nie od naszej strony. W klatce tej siedzia艂 m艂ody jeszcze cz艂owiek w jasnej marynarce i bia艂ej koszuli, bez krawata, otwartej na piersi. Jego jasna g艂owa pochylona by艂a naprz贸d i jasne, zimne oczy patrzy艂y bez wyrazu w przestrze艅. Mnie si臋 wydawa艂o, 偶e patrzy on na nas. Po chwili dopiero domy艣li艂em si臋, 偶e ten cz艂owiek o艣lepiony nagle reflektorem nic przed sob膮 nie widzi. Wzdrygn膮艂em si臋.

Angelo usun膮艂 si臋 w g艂膮b, gdzie sta艂a czerwona kanapka i dwa taburety, a kucharz wysun膮艂 si臋 znowu ku przodowi. Trzyma艂 w r臋ku kopystk臋, kt贸ra w 艣wietle lamp zdawa艂a si臋 by膰 poz艂acana. Kucharz stan膮艂 tu偶 nad klatk膮 i przem贸wi艂 uroczystym g艂osem:

- Teraz spowiadaj si臋, grzeszniku, ze wszystkich swoich grzech贸w.

Zrobi艂a si臋 chwila zupe艂nej ciszy. Zdawa艂o mi si臋, 偶e nawet woda przesta艂a chlusta膰 o 艂贸d藕 i fale.

Cz艂owiek w klatce poruszy艂 si臋 automatycznie, nie odrywaj膮c wzroku od przestrzeni.

- M贸w! - powiedzia艂 jeszcze kucharz.

W贸wczas cz艂owiek w klatce wydoby艂 z siebie co艣 na kszta艂t szeptu, na kszta艂t j臋ku. Z j臋ku tego urodzi艂y si臋 niewyra藕ne, przerywane s艂owa.

M贸wi艂:

- Zgrzeszy艂em... jeszcze w dzieci艅stwie... mia艂em mo偶e osiem lat... nie mog臋 o tym zapomnie膰... 艣ni mi si臋 to nocami... nocami...

- Co ci si臋 艣ni nocami? - spyta艂 kucharz g艂osem inkwizytora.

Angelo znowu pochyli艂 si臋 nad klatk膮, jakby czyha艂 na to, co powie uwi臋ziony w klatce cz艂owiek.

- Sni mi si臋 nocami... 艣ni... m贸j haniebny czyn.

- Jaki? - wrzasn膮艂 inkwizytor.

- Obla艂em benzyn膮 kota i podpali艂em - wykrzykn膮艂 z trudno艣ci膮 i jakby chc膮c pozby膰 si臋 s艂贸w uwi臋ziony.

- K艂amiesz! - wrzasn膮艂 znowu kucharz i Angelo wzdrygn膮艂 si臋 i podni贸s艂 na niego spojrzenie; teraz by艂 dos艂ownie podobny do obrazu Caravaggia.

- K艂amiesz! - wo艂a艂 inkwizytor. - Nic innego nie pami臋tasz.

- Spali艂em kota... ale to by艂o okropne... nic wi臋cej nie pami臋tam.

- K艂amiesz - po raz trzeci powiedzia艂 kucharz i uderzy艂 kopystk膮 po wierzchu klatki. - Zabija艂e艣 dzieci, strzela艂e艣 do ludzi, dusi艂e艣 kobiety, masz na sumieniu 偶ycie dwudziestu tysi臋cy trzystu osiemdziesi臋ciu dw贸ch ludzi. Przyznaj si臋, morderco...

Uwi臋ziony w klatce znowu poruszy艂 si臋 automatycznie, podni贸s艂 obie d艂onie ku g贸rze i znowu sycz膮co be艂kota艂. Oczy jego nie zmienia艂y wyrazu.

- Kto nie zabija艂... wszyscy zabijali... nie liczy艂em.

- Zamordowa艂e艣 dziecko - wo艂a艂 w dalszym ci膮gu kucharz, jakby msz臋 odprawia艂. - Ma艂膮, dziesi臋cioletni膮 dziewczynk臋. Zada艂e艣 jej czterna艣cie cios贸w no偶em w serce, a siedemna艣cie w podbrzusze.

- Czy dziecko krzycza艂o? - spyta艂a mnie szeptem Carmen.

Uwi臋ziony w klatce nie odrywa艂 wzroku od przestrzeni.

- Nie wiem, nie pami臋tam... - be艂kota艂. - Pami臋tam tylko kota. By艂 taki malutki, bia艂y, mia艂 mo偶e sze艣膰 tygodni... wi艂 si臋 w p艂omieniach.

W tej chwili obok kucharza zjawi艂a si臋 zakonnica z ciemnej uliczki. Ukl臋k艂a przed kucharzem i z艂o偶y艂a r臋ce.

- Ukarz, go, ukarz. On zamordowa艂 mojego siostrze艅ca.

- Ja nic nie pami臋tam, ja nie jestem ju偶 偶ywy... - powtarza艂 cz艂owiek w klatce.

- Angelo, powie艣 go! - krzykn膮艂 ogromnym g艂osem kucharz.

Angelo za pomoc膮 jakiego艣 mechanizmu windowa艂 powoli klatk臋 w g贸r臋. Cz艂owiek siedz膮cy w klatce stawa艂 si臋 powoli tylko sylwetk膮, by艂 jakby wyci臋ty z czarnego papieru: tkwi膮cy, chudy, pokraczny, a jednak pi臋kny pomi臋dzy 偶elaznymi pr臋tami.

Carmen chwyci艂a mnie za r臋k臋.

- Patrz - powiedzia艂a.

Gdy si臋 tu wszystko to dzia艂o, w g艂臋bi na czerwonym taburecie najspokojniej w 艣wiecie usadowi艂 si臋 kot. By艂 g艂adkiego, br膮zowego, prawie rudego koloru, bardzo rzadkiej ma艣ci. Ca艂y prz贸d i podgardle mia艂 bia艂e. Mru偶y艂 pogodnie oczy i miarowo porusza艂 przednimi nogami, jak robi膮 koty, gdy si臋 dobrze czuj膮. Przypatrywa艂 si臋 ca艂ej scenie z wyra藕n膮 ciekawo艣ci膮.

Kucharz z ca艂ej si艂y zamachn膮艂 si臋 kopystk膮, ale uderzy艂 w pr臋t klatki, kt贸ra zadzwoni艂a jak dzwon.

- Kot, to ten kot! - zawo艂a艂a Carmen.

Wtedy wszystko zgas艂o i znowu ogarn臋艂y nas ciemno艣ci. Vlado pochyli艂 si臋 do moich uszu, uczu艂em owal jego twarzy przyci艣ni臋ty do mojej.

Szepn膮艂: - Wszystko si臋 zawali艂o. Znowu przegapili艣my ca艂y interes.

Wtedy Carmen wsta艂a, widzia艂em jej cie艅 przed sob膮 w gondoli. Wyci膮gn臋艂a r臋ce w g贸r臋 i przeci膮gn臋艂a si臋 ca艂a mocnym, a nierzeczywistym ruchem.

- Wracajmy zaraz do hotelu - powiedzia艂a. - Ja musz臋 jutro odlecie膰 do Buenos Aires.

- Dobre powietrze - powiedzia艂 bardzo niskim g艂osem Vlado.

Uderzy艂 wios艂em w ciemn膮 powierzchni臋 wody, jak kucharz kopystk膮.

- S艂ucham, ja艣nie pani - doda艂.

I powoli obr贸ci艂 gondol臋 w ciasnym kanale.


艢wiatope艂k Karpi艅ski

Bajka o 偶elaznym wilku


Lokomotywa ci膮gn膮ca poci膮g lekko zeskoczy艂a z szyn. Po prostu. Bez katastrofy. Zrobi艂a to tylko tak, pod wp艂ywem 艂膮ki, kt贸ra pachnia艂a kwieciem.

Ma艂emu mechanicznemu osio艂kowi z linii Warszawa-Gr贸jec nie chcia艂o si臋 po prostu ci膮gn膮膰 nudnych, nadziewanych lud藕mi wagonik贸w. Zrzuci艂a z siebie maszynist臋 i palacza, po czym brykn臋艂a przez 艂膮k臋 do najbli偶szego gaju. Jeszcze raz wyjrza艂a zza drzew, jak kto艣, kto bawi si臋 w chowanego, i znik艂a.

Wagoniki same potoczy艂y si臋 do najbli偶szej stacji. Zawiadomiono odpowiednie w艂adze, zmobilizowano policj臋, stra偶 ogniow膮 i miejscowe stowarzyszenia po czym zorganizowano ob艂aw臋.

Pogo艅 osaczy艂a krn膮brn膮 bardzo szybko.

Kiedy jednak kordon zacie艣ni艂 si臋 dooko艂a jej legowiska, lokomotywa zacz臋艂a szar偶owa膰 na ludzi. Strzelano, bito gumowymi pa艂kami, nie pomog艂o. Wypad艂a na 艂膮k臋, pop艂oszy艂a i z powrotem wraca艂a sobie do gaju pogwizduj膮c szydercz膮 piosenk臋 zwyci臋stwa.

Jak j膮 obezw艂adni膰?

Postanowiono zamorzy膰 g艂odem.

I rzeczywi艣cie;

Kiedy mia艂o si臋 ju偶 ku wieczorowi, lokomotywa zacz臋艂a ujawnia膰 mniejsz膮 aktywno艣膰. Dopuszcza艂a 艣mia艂k贸w na kilka krok贸w do siebie i rzuca艂a si臋 na nich dopiero w ostateczno艣ci. Wida膰, 偶e w臋gla ju偶 zabrak艂o.

Noc zapad艂a i wszyscy byli dobrej my艣li.

Stra偶 rozpali艂a ognisko. Dziewczyny z pobliskich wiosek nadesz艂y spacerem. 艢piewano piosenki. A偶 tu nagle lokomotywa wypad艂a gulgocz膮c z gaju i krzesz膮c p臋ki czerwonych iskier przemkn臋艂a po 艂膮ce napuszona jak indor.

艢cigano j膮 w艣r贸d ciemno艣ci, ale co to by艂o za 艣ciganie!

Wszyscy si臋 poprzewracali!

Uciek艂a.

Odt膮d s艂yszano o niej czasami.

Kto rozbi艂 wagon i opr贸偶ni艂 go z w臋gla nazajutrz na najbli偶szej stacji?

Kto po dw贸ch dniach w s膮siednim mie艣cie powiatowym Kozice napad艂 w bia艂y dzie艅 na sk艂ady w臋gla Bart艂omieja Apfelsztajna, sterroryzowa艂 personel i umkn膮艂 z ca艂膮 ton膮?

Kto w miesi膮c p贸藕niej wjecha艂 do pewnej znanej miejscowo艣ci wypoczynkowej, rozbi艂 drewnian膮 will臋, wykrad艂 zapasy w臋gla z piwnicy i uciek艂 w kierunku najbli偶szych las贸w, p艂osz膮c kuracjusz贸w i tratuj膮c ca艂y sezon jesienny?

Wiadomo.

Lokomotywa.

By艂o o tym wiele sensacji w prasie.

Szczeg贸lnie 艣wiat naukowy g艂owi艂 si臋 nad rozwi膮zaniem zagadki. Powoli jednak wszyscy przywykli do tego faktu, a niebawem zacz臋to tu i 贸wdzie przeb膮kiwa膰, 偶e z t膮 lokomotyw膮 musia艂a by膰 zwyczajna malwersacja.

Naczelnik stacji wraz z miejscowym dow贸dc膮 stra偶y ogniowej, odno艣nym maszynist膮 i odno艣nym palaczem zostali nawet poci膮gni臋ci do odpowiedzialno艣ci s膮dowej i skazano ich w pierwszej instancji, kiedy nagle po ca艂ym kraju gruchn臋艂a wie艣膰, 偶e pewien gajowy w Puszczy Bia艂owieskiej spotka艂 na dukcie le艣nym lokomotyw臋 jad膮c膮 na czele czterech ma艂ych, nieletnich parowozik贸w, o kr臋tych, zielonych, niedojrza艂ych kominkach.

Co prawda gajowy by艂 pijak i w艂adze za 贸w raport przenios艂y go z miejsca na emerytur臋, ale niebawem w dyrekcji kolei pa艅stwowych przekonano si臋, 偶e lokomotywy gin膮 gremialnie, a z drugiej strony do departamentu le艣nictwa zacz臋艂y nap艂ywa膰 coraz liczniejsze raporty, 偶e po nadle艣nictwach pe艂no jest 艣lad贸w i odg艂os贸w buszuj膮cych w g艂臋bi lokomotyw.

Jedna ze sto艂ecznych gazet popo艂udniowych zamie艣ci艂a sensacyjn膮 wiadomo艣膰:

Pierwsze dzikie lokomotywy pojawi艂y si臋 w Polsce. Przodujemy w motoryzacji 艣wiatowej鈥.

Komisja specjalna, powo艂ana do zbadania sprawy, wy艂oni艂a ze swego 艂ona komisj臋 mieszan膮, kt贸ra upowa偶ni艂a podkomisj臋 do zbadania sprawy w terenie.

Przy tej okazji jeden z dostojnik贸w pa艅stwowych wypowiedzia艂 g艂臋bok膮 my艣l, kt贸r膮 odt膮d cytowano jako motto wszystkich wst臋pnych artyku艂贸w: 鈥濻prawa lokomotyw, to sprawa naszego jutra鈥.

W zwi膮zku z tym pewien uczony niemiecki wysun膮艂 hipotez臋, 偶e niebawem zaczn膮 dzicze膰 rowery, samoloty i motocykle. Inny uczony wysun膮艂 twierdzenie, 偶e wszystkie zwierz臋ta i ro艣liny s膮 zdzicza艂ymi maszynami, stworzonymi przez prehistorycznego cz艂owieka.

Tymczasem lokomotywy gin臋艂y gremialnie.

呕adne ostrze偶enie parowoz贸w, izolowanie nowych od starych, ostre rygory i system szpiegowski nie dawa艂y po偶膮danych rezultat贸w.

Najgorsze by艂o to, 偶e zdzicza艂e parowozy napada艂y na swojskie pot臋guj膮c chaos w rozk艂adach jazdy.

Krad艂y w臋giel.

Uprowadza艂y.

Musiano wstrzyma膰 ruch kolejowy.

Przestano polowa膰 na zwierzyn臋, kt贸ra z wolna zacz臋艂a zanika膰, stratowana i zagoniona przez mechaniczn膮 konkurencj臋.

Los dawnej zwierzyny podzieli艂a wszelka ro艣linno艣膰. Ch艂opi, kt贸rzy tak lekkomy艣lnie dawniej skar偶yli si臋 na szkody wyrz膮dzone przez jelenie i dziki, mogli teraz stwierdzi膰, do czego s膮 zdolne rozjuszone, bezkarnie ryj膮ce si臋 w roli maszyny.

Grozi艂 g艂贸d!

Najmodniejsze sta艂y si臋 polowania na lokomotywy.

Dyplomaci z ca艂ego 艣wiata oddawali si臋 ca艂膮 dusz膮 tej wytwornej rozrywce.

艁owy by艂y podobne do dawnych. My艣liwi stali na stanowiskach uzbrojeni w granaty r臋czne o niezwyk艂ej sile, a nagonka w czo艂gach nap臋dza艂a zwierzyn臋 na lini臋.

Du偶o pisano o dublecie do dw贸ch lokomotyw, kt贸ry uwie艅czy艂 wszystkie dotychczasowe triumfy 艂owieckie pewnego dygnitarza zaprzyja藕nionego mocarstwa.

- Jak si臋 powiod艂o wczorajsze polowanie?

- Zabi艂em dwie lokomotywy i wspania艂y okaz od po艣piesznego poci膮gu.

Ale pewnego dnia podczas polowania w Puszczy Kampinoskiej uciek艂 tank zatrudniony w nagonce.

Mniej wi臋cej w tym czasie umorzono 艣ledztwo przeciwko naczelnikowi stacji, miejscowemu naczelnikowi stra偶y ogniowej i odno艣nemu palaczowi oraz maszyni艣cie, a prasa nazwa艂a ich nawet 鈥瀙ionierami spod Gr贸jca鈥.

Nie potrzebuj臋 ukrywa膰 tych wszystkich dziw贸w, kt贸re zasz艂y niebawem. Samoloty ucieka艂y z lotnisk i osiada艂y na szczytach g贸rskich p艂osz膮c ostatnie okazy or艂贸w. Samochody ucieka艂y z gara偶贸w i b艂膮dzi艂y po szosach, pod os艂on膮 nocy napadaj膮c na stacje benzynowe. Nobel og艂osi艂 upad艂o艣膰. Do rower贸w strzela艂o si臋 z flower贸w.

Najpr臋dzej ludzko艣膰 wyt臋pi艂a zdzicza艂e tramwaje.

呕y艂y one w pobli偶u miast i ka偶dy, nawet pocz膮tkuj膮cy my艣liwy, mia艂 kilka sztuk na rozk艂adzie. Zreszt膮 czw贸rki, dw贸jki i siedemnastki nie nale偶a艂y do powa偶nych trofe贸w my艣liwskich.

艁owiectwo sta艂o si臋 z biegiem czasu sportem prawie niemo偶liwym. Odk膮d bowiem tanki poucieka艂y i pozamienia艂y si臋 w tapiry, a granaty r臋czne ry艂y si臋 pod ziemi膮 jak krety, ludzie szli do boju przeciwko nowej zwierzynie z maczugami nabijanymi krzemiennymi ostrzami.

Na wielkich wodach nie dzia艂o si臋 lepiej. Okr臋ty buszowa艂y po morzach, a rybacy 艂owili je na sieci. T艂uszcz okr臋towy sta艂 si臋 uznanym 艣rodkiem leczniczym.

Nie potrzebuj臋 dodawa膰, 偶e 艂odzie podwodne znacznie wcze艣niej umkn臋艂y ze swych baz i 偶y艂y sobie cichym 偶yciem rekin贸w.

Wreszcie kule karabinowe zacz臋艂y ucieka膰 ze sk艂ad贸w amunicji i kr膮偶y艂y na wiatrach jak roje szara艅czy.

Odt膮d bezbronny cz艂owiek wr贸ci艂 do cywilizacji pasterskiej, pas艂 nieliczne krowy i broni艂 stad przed napadami lokomotyw i samochod贸w. Powsta艂y legendy o 偶elaznych smokach.

W ogromnych, opustosza艂ych, skalistych miastach mieszkali tylko zawo艂ani tury艣ci.

Windy odfrun臋艂y dawno w postaci balon贸w, balony by艂y mikroskopijnymi ksi臋偶ycami wsp贸艂czesno艣ci, a spadochrony p艂ywa艂y w b艂臋kitach jak meduzy w morzach.

Nadesz艂y czasy g艂odu.

Pr贸bowano od偶ywia膰 si臋 surowcami.

Naft膮, w臋glem, i 偶elazem.

Umierano!

Kiedy ostatni ogr贸d zoologiczny objedzono z eksponat贸w, ludzko艣膰 popad艂a w ludo偶erstwo.

Wiadomo, 偶e kanibalizm niszczy cz艂owieka psychicznie, rozbraja go duchowo, czyni sk艂onnym do refleksji i wra偶liwym na poezj臋. 鈥濪zieci臋ce m贸zgi smakuj膮 jak orzechy鈥. Wiadomo...

Niebawem ludzie pozjadali si臋 co do jednego.

Zosta艂em sam.

Wr贸ci艂em do domu.

Na schodach musia艂em stoczy膰 zaci臋t膮 walk臋 z rur膮 gazow膮, kt贸ra okr臋ciwszy si臋 doko艂a por臋czy czatowa艂a na zdobycz, niczym w膮偶 boa.

Kiedy szed艂em do mieszkania, us艂ysza艂em znajomy dzwonek telefonu.

Wyjrza艂em przez okno.

Siedzia艂 na s膮siednim drzewie, przeskakiwa艂 z ga艂膮zki na ga艂膮zk臋, po czym odfrun膮艂 do pobliskiego ogrodu, gdzie prawdopodobnie mia艂 ju偶 w艂asne gniazdo.

Nie zapala艂em elektryczno艣ci. Przewody by艂y ju偶 przecie偶 od dawna soliterami nieznanych 偶o艂膮dk贸w. Nie dzwoni艂em na s艂u偶膮c膮. Dzwonki by艂y ju偶 przecie偶 od dawna przyn臋tami dalekich rybo艂贸stw.

Zap艂aka艂em.

I samotny, opuszczony przez cywilizacj臋, napisa艂em ten zwariowany felieton.

Sko艅czy艂em prac臋, nabi艂em w butelk臋 i wrzuci艂em w odm臋ty.

Mo偶e kiedy艣, w przysz艂o艣ci, kto艣 wy艂owi te s艂owa.


Adam Kreczmar

Przydzia艂


Do Nowego Jorku wzi膮艂em sterowiec. Oczywi艣cie odrzutowce s膮 znacznie szybsze, ale, jak wiemy, LOT nie dysponuje porz膮dnymi nadd藕wi臋kowcami. Od t艂uczenia si臋 z maksymaln膮 szybko艣ci膮 Mach 2 w niewygodnym fotelu, wola艂em staro艣wieck膮 dwudziestowieczn膮 atmosfer臋 na pok艂adzie sterowca. Poza tym karmi膮 tu trzykrotnie: 艣niadanie, obiad, kolacja... Tanio.

Od tej podr贸偶y wiele zale偶y. Tu偶 przed odlotem z艂o偶y艂em podanie o przydzia艂. 呕ona nie wierzy w powodzenie: w ko艅cu przydzia艂 dostaje jedno ma艂偶e艅stwo na 50, w granicach 艣redniej europejskiej. Ale jecha艂em w wa偶nej sprawie, je艣li si臋 uda, zas艂ugi moje b臋d膮 znaczne, wska藕nik przydatno艣ci spo艂ecznej wzro艣nie, szans臋 si臋 zwi臋kszaj膮...

Obiad jad艂em z jakim艣 Amerykaninem. Typowy, ograniczony turysta w bajecznie kolorowym ubraniu, z miniaturow膮 kamer膮 80 mm na szyi.

- Ja m贸wi polski - o艣wiadczy艂 rado艣nie, zauwa偶ywszy moj膮 plakietk臋 rozpoznawcz膮.

- My name is Doboski. George Doboski.

Promienia艂 zachwytem, nieomal puszcza艂 p膮czki. Rodak. No c贸偶, przedstawi艂em si臋.

- Tell me, Adam - zapyta艂 przy zupie - masz ty 偶on臋?

Nast膮pi艂o pokazywanie zdj臋膰, film贸w, przes艂uchiwanie nagra艅... Mia艂em niez艂膮 czesk膮 przegl膮dark臋 kieszonkow膮 i magnetowid ZRK 893, ale jego sprz臋t by艂 imponuj膮cy. No c贸偶, w pewnych dziedzinach mamy jeszcze niewielkie zaleg艂o艣ci.

- Ty nie masz dzieci, ja my艣l臋? - spyta艂 George.

- A ty masz?

- No. Nie jeszcze. Ja czekam.

- Ja te偶 czekam. Ale z艂o偶y艂em ju偶 podanie. Powinienem dosta膰 przydzia艂 w ci膮gu dw贸ch, mo偶e trzech lat...

- I see... Ty musisz mie膰 鈥瀙rzydzia艂鈥... To nie jest dobry system. Ile lat jeste艣 stary?

- Mam 140.

- To mo偶esz czeka膰. Ja jestem 253 lata stary. Dostan臋 du偶y spadek, b臋d臋 mia艂 dwoje dzieci... mo偶e troje...

- Troje. Tylu nie mo偶na mie膰 nigdzie... nie bujaj, George...

Byli艣my ju偶 przy kawie z koniakiem.

- Yes, mo偶na. M贸j oncle, on ju偶 nie chce 偶y膰. On jest a rich man... Wielce bogaty.

- Co z tego? Od kiedy jeste艣my nie艣miertelni, na 艣wiecie panuje przeludnienie i nawet je偶eli wujek umrze... Ty liczysz, 偶e zapisze ci swoje 偶ycie? -

- Naturalnie. U nas 偶ycie jest w艂asno艣ci膮 prywatn膮 nawet po 艣mierci. Nie mo偶e by膰 wi臋cej ludzi na ziemi? Good. Wujek umiera, zapisuje mi 偶ycie i ja mog臋 mie膰 dziecko.

- Ale sk膮d dwoje, troje?

- Ja mam du偶y spadek, du偶o pieni臋dzy... Ja wykupuj臋 prawa od jakiej艣 biednej rodziny, co ma stary dziadek...

- To paskudne!

- Why paskudne? U mnie dziecko b臋dzie mia艂o lepszy standard ni偶 u nich... Paskudne, to jak ja wynajmuj臋 gangster, 偶eby zabi艂 kogo艣 dla mnie...

- S艂ysza艂em o tym, ale na czym to w艂a艣ciwie polega?

- Gangster, on zabije kogo艣 w mojej dzielnicy. Kogo艣 bez rodziny. To jedno wolne 偶ycie przechodzi na skarb pa艅stwa. S臋dzia przyznaje, komu da膰 to wolne miejsce, to miejsce na dziecko... Je艣li ja znam s臋dziego, a on potrzebuje pieni臋dzy, to jest 艂atwa rzecz...

Rozla艂em koniak. Oczywi艣cie, s艂yszy si臋 u nas i czyta du偶o o tych zachodnich praktykach, ale nie przypuszcza艂em, 偶e to tak wprost, tak na porz膮dku dziennym.

Problem, jak wiecie, jest wa偶ki. Ludzie 偶yj膮 sobie po 500 i wi臋cej lat, a tymczasem liczba mieszka艅c贸w ziemi nie mo偶e przekroczy膰 6 miliard贸w. Stajemy si臋 cywilizacj膮 starc贸w. Osadnictwo na okolicznych planetach nie roz艂adowuje sytuacji: wystarczy jeden cz艂owiek do nadzorowania kilkuset maszyn, a zreszt膮 jest tam na razie do艣膰 nudno. Mie膰 dziecko... Marz膮 o tym wszyscy. Ale przed tym kto艣 musi umrze膰. Umrze膰. Pami臋tam z kraju plakaty 鈥瀂osta艅 honorowym dawc膮 偶ycia!鈥, 鈥濼ylko paso偶yt 偶yje ponad 300 lat鈥. Chwa艂a Bogu, u nas 偶ycie nie jest w艂asno艣ci膮 prywatn膮, gdy kto艣 ginie w wypadku lub umiera na w艂asne wyra藕ne 偶膮danie, jego 偶ycie, a raczej puste miejsce po nim, wchodzi w sk艂ad og贸lnej puli spo艂eczno-populacyjnej i jest, w miar臋 potrzeby, przydzielane kolektywnie osobom rokuj膮cym najwi臋cej nadziei na udane potomstwo.

Nie oby艂o si臋 bez wypacze艅, afer korupcyjnych. I tak, moim zdaniem, przydzia艂 dzieci dla wy偶szych urz臋dnik贸w pa艅stwowych jest wy偶szy ni偶 by膰 powinien... Ale jednak nie ma por贸wnania z zachodni膮 d偶ungl膮, spowodowan膮 prawem w艂asno艣ci prywatnej 偶ycia...

- Dziwisz si臋? - zagadn膮艂 George. - Ty nie dziw si臋. Pami臋tasz przeszczepy? Wtedy, gdy kto艣 le偶a艂 i cierpia艂, wynajmowa艂e艣 gangster, on robi艂 艣wie偶y nieboszczyk z ca艂kiem zdrowym sercem... Ja nie b臋d臋 nikogo mordowa膰, ja legalnie kupi臋 prawo na dwoje, troje dzieci...

- A jak si臋 wyda? Jak si臋 wyda, 偶e s臋dzia wzi膮艂 pieni膮dze?

- To jest niedobry interes. To jest kara 艣mierci.

- Dla ciebie?

- Dla mnie, dla s臋dziego, dla mojej 偶ony, je偶eli o tym wiedzia艂a...

- A偶 tak?

- Tak. Wtedy s膮 trzy wolne miejsca. Mog膮 by膰 trzy nowe dzieci u kogo艣. U nas nie ma kary wi臋zienia. Tylko 艣mier膰... No, nie zawsze na zawsze.

- To znaczy... hibernacja?

- Tak. Na sto, na dwie艣cie lat. I tu ja mam k艂opot. M贸j oncle, ten, co ju偶 nie chce 偶y膰, on kiedy艣 potem by jeszcze chcia艂. On nie umiera zupe艂nie, tylko na 200 lat.

- A twoje dziecko? To na jego miejsce?

- To jest k艂opot, kt贸ry ja mam. Jak jego obudz膮, dziecko b臋dzie musia艂o p贸j艣膰 hibernowa膰... See, Adam, takie m艂ode, 199 lat, co ono z 偶ycia u偶yje?

- Widzisz, George, s膮dz臋, 偶e nasze planowanie centralne jest jednak s艂uszniejsze... Czekam na przydzia艂, zgoda, ale gdy go otrzymam, nikt mi ju偶 dziecka nie odbierze.

- No, no!... Nie lubi臋 ten ustr贸j... Kiedy ja b臋d臋 chcia艂 umrze膰, chc臋, 偶eby m贸j syn, m贸j wnuk, a nie kto艣 obcy... To jest moje 偶ycie...

Tak. Dzieli艂a nas r贸偶nica pojmowania warto艣ci spo艂ecznych. Bariera utrwalona, nie do przebicia. Spo艂ecze艅stwa zachodnie degeneruj膮 si臋, trac膮 zdolno艣ci i si艂y witalne, bo prawo rozmna偶ania si臋 jest tam dla najbogatszych, nie dla najwarto艣ciowszych. M贸j sklepik, moje dolary, moje 偶ycie - nawet po 艣mierci... To ich wyko艅czy...

Swoj膮 drog膮 na przydzia艂 czekam ju偶 za d艂ugo. Na moim stanowisku, z moj膮 pozycj膮... Kto艣 tam musi utrudnia膰...

Dobrze, 偶e dziadka Bronki nam贸wi艂em wreszcie na te rajdy samochodowe (to teraz wielka moda - niebezpieczne sporty dla old-boy鈥櫭硍). A w razie czego w Radzie Dzielnicowej mam Andrzeja... Powinien mi to za艂atwi膰. Sam si臋 ju偶 dochrapa艂 bli藕niak贸w.

- Look, Adam! - George ma艣lanym wzrokiem spogl膮da艂 w kierunku baru.

- A redl child. Tam jest dziecko!

Rzeczywi艣cie by艂o. Dosy膰 niezno艣ne, nale偶膮ce do jakiej艣 sympatycznej pary niemieckiej czy skandynawskiej. Biega艂o, broi艂o, plu艂o... jak to dziecko. Spojrzenia pasa偶er贸w bieg艂y rado艣nie i ciekawie za brzd膮cem, badawczo i podejrzliwie spoczywa艂y na rodzicach: podr贸偶owali z nami jacy艣 bardzo bogaci lub bardzo ustosunkowani ludzie. A mo偶e 贸w jasnow艂osy, blady ojciec to geniusz? Nagroda Nobla daje prawo do dwojga dzieci nielimitowanych... P臋tak wybra艂 Georga, by mu si臋 wdrapa膰 na kolana. Ten kwit艂 z rozkoszy.

- Ja chc臋 mie膰 dziecko like this... Ja musz臋, rozumiesz?

M臋czy艂em si臋. Pieni膮dze, tylko pieni膮dze decydowa艂y u tych ludzi o tym najrzadszym, najwspanialszym wyr贸偶nieniu - o posiadaniu potomstwa... Je偶eli nie dostan臋 przydzia艂u, nie b臋d臋 偶a艂owa艂: wida膰 jest kto艣 m膮drzejszy, lepszy... czyje艣 geny zaprogramuj膮 bogatszego osobnika... Oni tego nie rozumiej膮. My艣l膮 tylko o przekazaniu swoich gen贸w, swojej sztuki 偶ycia, swoich do艣wiadcze艅... W 偶yciu nie by艂em takim patriot膮, jak w tej chwili. Dziecko, na kt贸re nie dostan臋 przydzia艂u, b臋dzie i tak w艂asno艣ci膮 spo艂ecze艅stwa, narodu, moj膮... b臋dzie to wybrany z wybranych: geniusz matematyczny, wirtuoz, genialny ekonomista czy astronom... Moja ofiara nie p贸jdzie na marne...

A jednak dzieciak by艂 fajny. Jad艂 pomidora i wypluwa艂 sk贸rki na marynark臋 wniebowzi臋tego Georga.

- Nie przeszkadza panu? - spyta艂a mi艂a, t臋gawa mama.

- Wprost przeciwnie, jak najbardziej, absolutnie nie... - be艂kota艂 m贸j towarzysz.

Nagle ch艂opiec (bo chyba by艂 to ch艂opiec) znieruchomia艂 poblad艂 i nienaturalnie sztywno stoczy艂 si臋 z kolan Georga.

- My Godness! Rany Boskie! - wrzasn膮艂 George.

- Czy jest lekarz na pok艂adzie? - spyta艂em.

- On chyba jest ubiezpieczony? - wtr膮ci艂 kto艣.

Matka dziecka by艂a ju偶 przy nim. - Peter, Peter! - wzywa艂a m臋偶a rozdzieraj膮cym g艂osem, - on nie jest nakr臋cony!

Peter wydoby艂 z kamizelki niedu偶y kluczyk i wsun膮wszy go dziecku w lew膮 dziurk臋 od nosa, przekr臋ci艂 kilkakrotnie.

Ma艂y por贸偶owia艂, wsta艂 i zrobi艂 kupk臋 w przej艣ciu.

- Przesadzi艂e艣, Peter - mama spogl膮da艂a surowo - on ma przyspieszone przemiany organiczne...

- M贸wi艂em, wzi膮膰 tranzystorowego - mrukn膮艂 sennie Peter i powl贸k艂 si臋 do baru.

- To jest dobry model - starannie wykonany - t艂umaczy艂a speszona mama - ale czasem zapominam o godzinach nakr臋cania... On jeszcze ma艂y, trzeba co trzy godziny...

M贸j przyjaciel George mia艂 nieobecny, przygaszony wzrok

- Czy on ro艣nie? - spyta艂.

- Do pewnego stopnia. Wymieniamy co dwa lata - t艂umaczy艂a matka. - Wprowadza si臋 korekty, w wyniku moich i m臋偶a do艣wiadcze艅 偶yciowych...

- To nowy pomys艂?

- Ca艂kiem nowy... Prawie prototyp. M膮偶 m贸wi艂, 偶e warto, bo p贸ki nie ma reklamy, kosztuje tanio.

- Ile?

- 500 marek.

- Marka = 4 dolary 17... - mruga艂 George. - Troch臋 ponad dwa tysi膮ce...

- Drogo - westchn膮艂em...

- Niedrogo - o偶ywi艂 si臋 George. - Czy sprzeda偶 wysy艂kowa...

Pogr膮偶yli si臋 w rozmowie, ale ju偶 nie s艂ucha艂em.

Z tym w艂a艣nie wynalazkiem jecha艂em do Nowego Jorku. Nasz by艂by lepszy; nie plu艂by, nie rozrabia艂, w og贸le nie gada艂, a w eksploatacji tani, bo na naft臋.

Ubiegli mnie. Trzeba b臋dzie dok艂adnie wyliczy膰 si臋 z din. Przydzia艂... nie, nie b臋dzie przydzia艂u...

Spojrza艂em jeszcze na szalej膮cego brzd膮ca. No c贸偶, dobry pomys艂, staranne wykonanie.

Przydzia艂u nie b臋dzie, ale mo偶e pozwol膮 skonstruowa膰 prototyp?


Stanis艂aw Lem

Kongres futurolog贸w


脫smy 艣wiatowy kongres futurologiczny odby艂 si臋 w Costarikanie. Prawd臋 m贸wi膮c, nie pojecha艂bym do Nounas, gdyby nie profesor Tarantoga, kt贸ry da艂 mi do zrozumienia, 偶e tego si臋 po mnie oczekuje. Powiedzia艂 te偶 (co mnie dotkn臋艂o), 偶e astronautyka jest dzi艣 form膮 ucieczki od spraw ziemskich. Ka偶dy, kto ma ich do艣膰, wyrusza w Galaktyk臋, licz膮c na to, 偶e najgorsze stanie si臋 pod jego nieobecno艣膰. Prawd膮 jest, 偶e nieraz, zw艂aszcza w dawniejszych podr贸偶ach, wraca艂em z l臋kiem, wypatruj膮c przez okno Ziemi - czy nie przypomina upieczonego kartofla. Tote偶 zbytnio si臋 nie opiera艂em, a jedynie zauwa偶y艂em, 偶e si臋 na futurologii nie znam. Tarantoga odpar艂, 偶e na og贸艂 nikt nie zna si臋 na pompowaniu, a jednak spieszymy na stanowiska, us艂yszawszy okrzyk 鈥瀌o pomp!鈥

Zarz膮d Towarzystwa Futurologicznego wybra艂 Costarikan臋 na miejsce obrad, poniewa偶 by艂y po艣wi臋cone potopowi ludno艣ciowemu i 艣rodkom jego zwalczania. Costarikana ma obecnie najwy偶sz膮 stop臋 przyrost贸w demograficznych na 艣wiecie; pod presj膮 takiej rzeczywisto艣ci mieli艣my skuteczniej obradowa膰. Co prawda - ale tak m贸wili tylko z艂o艣liwcy - nowy hotel, jaki zbudowa艂a korporacja Hiltona w Nounas, 艣wieci艂 pustkami, a na zjazd mia艂o przyby膰, opr贸cz futurolog贸w, drugie tyle dziennikarzy. Poniewa偶 w toku obrad nie zosta艂o z tego hotelu nic, mog臋, nie boj膮c si臋 pom贸wie艅 o reklamiarstwo, ze spokojnym sumieniem orzec, 偶e by艂 to Hilton znakomity. W moich ustach s艂owa te maj膮 szczeg贸ln膮 wag臋, jestem bowiem sybaryt膮 z urodzenia i tylko poczucie obowi膮zku sk艂ania艂o mnie do rezygnowania z wyg贸d na rzecz astronautycznej mord臋gi.

Costaryka艅ski Hilton wystrzela艂 na sto sze艣膰 pi臋ter z p艂askiego, czteropi臋trowego coko艂u. Na dachach niskiej cz臋艣ci zabudowa艅 mie艣ci艂y si臋 korty tenisowe, p艂ywalnie, solaria, tory wy艣cig贸w gokartowych, karuzele, kt贸re by艂y zarazem ruletkami, strzelnica do wypchanych os贸b (mo偶na tam by艂o strzela膰 do kogo dusza zapragn臋艂a - zam贸wienia specjalne realizowano w 24 godziny) oraz muszla koncertowa z instalacj膮 do natryskiwania s艂uchaczy gazem 艂zawi膮cym. Dosta艂 mi si臋 apartament na setnym pi臋trze, z kt贸rego mog艂em ogl膮da膰 tylko g贸rn膮 powierzchni臋 sinobrunatnej chmury smogu, spowijaj膮cej miasto. Niekt贸re z urz膮dze艅 hotelowych zastanowi艂y mnie, na przyk艂ad trzymetrowy 偶elazny dr膮g, stoj膮cy w k膮cie jaspisowej 艂azienki, pomalowana barwami ochronnymi peleryna maskuj膮ca w szafie, czy worek z sucharami pod 艂贸偶kiem. W 艂azience obok r臋cznik贸w wisia艂a grubym zwojem typowa lina wysokog贸rska, a na drzwiach, gdym po raz pierwszy wetkn膮艂 klucz do zamku Yale, zauwa偶y艂em ma艂膮 tabliczk臋 z napisem 鈥濪yrekcja Hiltona gwarantuje brak BOMB w tym pomieszczeniu鈥.

Jak wiadomo, uczeni dziel膮 si臋 dzi艣 na stacjonarnych i je偶d偶膮cych. Stacjonarni po staremu prowadz膮 r贸偶ne badania, je偶d偶膮cy za艣 uczestnicz膮 we wszechmo偶liwych konferencjach i kongresach mi臋dzynarodowych. Uczonego tej drugiej grupy 艂atwo rozpozna膰: w klapie nosi zawsze ma艂膮 wizyt贸wk臋 z w艂asnym nazwiskiem i stopniem naukowym, w kieszeni - rozk艂ad jazdy linii lotniczych, podpasuje si臋 艣ci膮gaczem bez cz臋艣ci metalo wych a tak偶e jego teczka zamyka si臋 na plastikowy zatrzask - wszystko, aby nie uruchamia膰 niepotrzebnie alarmowej syreny urz膮dzenia, kt贸re na lotnisku prze艣wietla podr贸偶nych i wykrywa bro艅 sieczn膮 oraz paln膮. Uczony taki studiuje fachow膮 literatur臋 w autobusach linii lotniczych, w poczekalniach, w samolotach i w hotelowych barach. Nie znaj膮c, dla zrozumia艂ych przyczyn, wielu osobliwo艣ci ziemskiej kultury lat ostatnich, wywo艂a艂em w Bangkoku, w Atenach i w samej Costarikanie alarmy na lotnisku, czemu nie mog艂em zapobiec w por臋, poniewa偶 mam sze艣膰 metalowych plomb (z amalgamatu). Mia艂em zamiar zmieni膰 je na porcelan臋 w samym Nounas, lecz udaremni艂y to niespodziewane wypadki. Co do sznura, dr膮ga, suchar贸w i peleryny, jeden z cz艂onk贸w ameryka艅skiej delegacji futurologicznej wyja艣ni艂 mi pob艂a偶liwie, 偶e hotelarstwo naszej doby podejmuje nieznane dawniej 艣rodki ostro偶no艣ci. Ka偶dy taki przedmiot, umieszczony w apartamencie, powi臋ksza prze偶ywalno艣膰 go艣ci hotelowych. S艂owom tym nie po艣wi臋ci艂em, przez lekkomy艣lno艣膰, w艂a艣ciwej uwagi.

Obrady mia艂y rozpocz膮膰 si臋 po po艂udniu pierwszego dnia, a ju偶 rankiem dostarczono nam pe艂nego wydania materia艂贸w konferencyjnych w pi臋knej szacie graficznej, z licznymi eksponatami. Zw艂aszcza 艂adnie prezentowa艂y si臋 bloczki z satynowanego b艂臋kitnego papieru, opatrzone nadrukiem 鈥濸rzepustki kopulacyjne鈥. Nowoczesne konferencje naukowe te偶 ucierpia艂y od demograficznej eksplozji. Poniewa偶 liczba futurolog贸w ro艣nie w tej samej pot臋dze, w jakiej si臋 zwi臋ksza ca艂a ludzko艣膰, na zjazdach panuje t艂ok i po艣piech. O wyg艂aszaniu referat贸w nie ma mowy: trzeba si臋 zapozna膰 z nimi wcze艣niej. Co prawda z rana nie by艂o na to czasu, poniewa偶 gospodarze podejmowali nas lampk膮 wina. Ta ma艂a uroczysto艣膰 odby艂a si臋 niemal bez zak艂贸ce艅, je艣li nie bra膰 pod uwag臋 obrzucenia zgni艂ymi pomidorami delegacji Stan贸w Zjednoczonych; ju偶 z kieliszkiem w r臋ku dowiedzia艂em si臋 od Jima Stantora, znajomego dziennikarza z United Press International, 偶e o 艣wicie porwano konsula i trzeciego attache ambasady ameryka艅skiej w Costarikanie. Porywacze-ekstremi艣ci 偶膮dali w zamian za zwolnienie dyplomat贸w wypuszczenia wi臋藕ni贸w politycznych, aby za艣 podkre艣li膰 wag臋 swych 偶膮da艅, posy艂ali ambasadzie oraz czynnikom rz膮dowym na razie pojedyncze z臋by owych zak艂adnik贸w zapowiadaj膮c eskalacj臋. Dysonans ten nie zak艂贸ci艂 jednak ciep艂ej atmosfery rannego koktajlu. Bawi艂 na nim osobi艣cie ambasador USA i wyg艂osi艂 te偶 kr贸ciutkie przem贸wienie o potrzebie wsp贸艂pracy mi臋dzynarodowej, tyle, 偶e m贸wi艂 otoczony przez sze艣ciu barczystych cywil贸w, kt贸rzy trzymali nas na muszce. Wyznaj臋, 偶e by艂em tym nieco zdetonowany, zw艂aszcza 偶e stoj膮cy obok mnie ciemnosk贸ry delegat Indii ze wzgl臋du na katar chcia艂 sobie wytrze膰 nos i si臋gn膮艂 po chusteczk臋 do kieszeni. Rzecznik prasowy Towarzystwa Futurologicznego zapewnia艂 mnie potem, 偶e zastosowane 艣rodki by艂y konieczne i humanitarne. Obstawa dysponuje wy艂膮cznie broni膮 o du偶ym kalibrze z ma艂膮 si艂膮 przebijaj膮c膮, tak samo jak stra偶nicy na pok艂adzie samolot贸w pasa偶erskich, dzi臋ki czemu nikt postronny nie mo偶e by膰 poszkodowany, w przeciwie艅stwie do dawnych dni, kiedy si臋 zdarza艂o, 偶e pocisk, k艂ad膮c trupem zamachowca, przechodzi艂 na wylot przez pi臋膰, a nawet i sze艣膰 siedz膮cych za nim, Bogu ducha winnych, os贸b. Niemniej widok cz艂owieka, wal膮cego si臋 u waszych st贸p pod skoncentrowanym ogniem nie jest mi艂y, i to nawet, gdy idzie o zwyczajne nieporozumienie, kt贸re potem jest przyczyn膮 wymiany dyplomatycznych not z przeprosinami.

Ale zamiast wdawa膰 si臋 w rozwa偶ania z zakresu humanitarnej balistyki powinienem by艂 wyja艣ni膰, czemu nie mog艂em si臋 zapozna膰 w ci膮gu ca艂ego dnia z materia 艂ami konferencji. Pomijaj膮c ju偶 ten przykry szczeg贸艂, 偶e przysz艂o mi pospiesznie zmienia膰 zakrwawion膮 koszul臋, wbrew swoim zwyczajom, jad艂em 艣niadanie w barze hotelowym. Rano jem zawsze jajko na mi臋kko, a hotel, w kt贸rym mo偶na je dosta膰 w 艂贸偶ku nie 艣ci臋te razem z 偶贸艂tkiem w obrzydliwy spos贸b, jeszcze nie zosta艂 wybudowany. Wi膮偶e si臋 to, naturalnie, z bezustannym wzrostem rozmiar贸w sto艂ecznych hoteli. Gdy kuchni臋 oddziela od pokoju odleg艂o艣膰 p贸艂torej mili, nic nie uratuje 偶贸艂tka przed 艣ci臋ciem. O ile wiem, problem ten badali specjalni fachowcy Hiltona i doszli do wniosku, 偶e jedynym 艣rodkiem zaradczym by艂yby specjalne windy poruszaj膮ce si臋 z nad藕wi臋kow膮 szybko艣ci膮, jednak偶e tak zwany 鈥瀞onic boom鈥 - grzmot, wywo艂any przebiciem bariery d藕wi臋ku, w zamkni臋tej przestrzeni gmachu wywo艂uje p臋kanie b臋benk贸w w uszach. Ewentualnie mo偶na 偶膮da膰, aby automat kuchenny dostarczy艂 surowych jaj, kt贸re w pokoju, przy go艣ciu ugotuje na mi臋kko automat kelnerski, lecz st膮d ju偶 niedaleko do wo偶enia si臋 po Hiltonach z kojcem w艂asnych kur.

Dlatego w艂a艣nie uda艂em si臋 z rana do baru. Obecnie 95 procent go艣ci hotelowych tworz膮 uczestnicy wszelakich zjazd贸w i konferencji. Go艣膰 samotnik, turysta-soliter, bez wizyt贸wki w klapie i teczki wypchanej szparga艂ami konferencyjnymi, jest rzadki jak per艂a na pustyni. Opr贸cz naszej, odbywa艂a si臋 akurat w Costarikanie konferencja kontestator贸w m艂odzie偶owych ugrupowania 鈥濼ygrys贸w鈥, zjazd wydawc贸w literatury wyzwolonej, oraz towarzystwa filumenicznego. Zwykle przydziela si臋 tym grupom pokoje na tych samych pi臋trach, lecz chc膮c mnie uhonorowa膰, dyrekcja da艂a mi apartament na setnym, poniewa偶 kondygnacja ta mia艂a w艂asny gaj palmowy, w kt贸rym odbywa艂y si臋 koncerty Bacha; orkiestra by艂a 偶e艅ska i graj膮c dokonywa艂a zbiorowego strip-teasu. Na wszystkim tym raczej mi nie zale偶a艂o, lecz nie by艂o, niestety, 偶adnego wolnego pokoju, musia艂em wi臋c zosta膰 tam, gdzie mnie ulokowano. Ledwo zasiad艂em na barowym sto艂ku mego pi臋tra, a ju偶 pleczysty s膮siad, brodacz kruczow艂osy (mog艂em odczyta膰 z jego brody, jak z karty da艅, wszystkie posi艂ki minionego tygodnia) podsun膮艂 mi pod nos ci臋偶k膮, okut膮 dwururk臋, kt贸r膮 mia艂 zawieszon膮 przez plecy, i za艣miawszy si臋 rubasznie spyta艂, jak oceniam jego papie偶贸wk臋. Nie wiedzia艂em, co to znaczy, ale wola艂em si臋 do tego nie przyzna膰. Najlepsz膮 taktyk膮 w przypadkowych znajomo艣ciach jest milczenie. Jako偶 sam wyjawi艂 mi ochoczo, 偶e dubeltowy sztucer, wyposa偶ony w celownik z laserem, cyngiel-szneller oraz 艂adowark臋, jest broni膮 na papie偶a. Gadaj膮c bezustannie, wyci膮gn膮艂 z kieszeni z艂amane zdj臋cie, na kt贸rym widnia艂, sk艂adaj膮c si臋 do celu, jaki stanowi艂 manekin w piusce. Osi膮gn膮艂 ju偶, jak twierdzi艂, szczytow膮 form臋 i wybiera si臋 w艂a艣nie do Rzymu, na wielk膮 pielgrzymk臋, aby ustrzeli膰 Ojca 艢wi臋tego pod Bazylik膮 Piotrow膮.

Nie wierzy艂em ani jednemu jego s艂owu, lecz wci膮偶 paplaj膮c, po kolei pokaza艂 mi bilet lotniczy z rezerwacj膮, mszalik, oraz prospekt pielgrzymki dla ameryka艅skich katolik贸w, jak r贸wnie偶 paczk臋 naboi z r偶ni臋t膮 w krzy偶 g艂贸wk膮. Dla oszcz臋dno艣ci naby艂 bilet tylko w jedn膮 stron臋, poniewa偶 liczy艂 na to, 偶e wzburzeni p膮tnicy rozedr膮 go na sztuki. Perspektywa ta zdawa艂a si臋 wprawia膰 go w doskona艂y humor. S膮dzi艂em zrazu, 偶e mam do czynienia z wariatem lub zawodowym dynamitardem-ekstremist膮, jakich nie brak obecnie, lecz i w tym si臋 omyli艂em. Gadaj膮c bez przerwy i z艂a偶膮c wci膮偶 z wysokiego sto艂ka, bo strzelba odsuwa艂a mu si臋 na pod艂og臋, wyjawi艂 mi, 偶e jest w艂a艣nie gor膮cym, prawowiernym katolikiem, planowana za艣 przeze艅 akcja (zwa艂 j膮 鈥瀉kcj膮 P鈥) b臋dzie z jego strony szczeg贸ln膮 ofiar膮; chodzi mu o wstrz膮艣ni臋cie sumieniem ludzko艣ci a c贸偶 mo偶e wstrz膮sn膮膰 nim lepiej nad czyn tak skrajny. Zrobi to samo, wyk艂ada艂 mi, co pod艂ug Pisma 艣wi臋tego mia艂 zrobi膰 Abraham z Izaakiem, tyle, 偶e na odwr贸t, bo wszak nie syna po艂o偶y, lecz ojca, i to na dobitk臋 艣wi臋tego. Tym samym da dow贸d najwy偶szej ofiarno艣ci, na jak膮 mo偶e si臋 zdoby膰 chrze艣cijanin, bo i cia艂o wyda na m臋ki, i dusz臋 na pot臋pienie, wszystko, by otworzy膰 ludzko艣ci oczy. Ju偶 to, pomy艣la艂em, zbyt wielu jest amator贸w tego otwierania oczu; nieprzekonany ow膮 fi艂ipik膮 poszed艂em ratowa膰 papie偶a, to jest, powiadomi膰 kogo艣 o tym planie, lecz Stantor, kt贸ry mi si臋 napatoczy艂 w barze 77 pi臋tra, nie wys艂uchawszy mnie nawet do ko艅ca, rzuci艂, 偶e w podarkach jakie ofiarowa艂a Hadrianowi XI ostatnia wycieczka wiernych ameryka艅skich by艂y dwie zegar贸wki i beczu艂ka, wype艂niona nitrogliceryn膮 zamiast wina mszalnego; zblazowanie jego poj膮艂em lepiej, us艂yszawszy, 偶e ekstremi艣ci przys艂ali dopiero co do ambasady nog臋, nie wiadomo tylko by艂o jeszcze, czyj膮. Nie doko艅czy艂 zreszt膮 rozmowy, bo odwo艂ano go do telefonu; podobno na Avenida Romana kto艣 si臋 w艂a艣nie podpali艂 na znak protestu.

Na 77 pi臋trze panowa艂a w barze zupe艂nie inna atmosfera ni偶 u mnie na g贸rze; by艂o wiele dziewczyn bosych, poubieranych w 艂a艅cuszkowe koszulki do pasa, niekt贸re przy szabli; niekt贸re mia艂y d艂ugie warkocze, zawieszone, zgodnie z najnowsz膮 mod膮, u szyi na breloczku lub na obr贸偶ce, wybijanej 膰wieczkami. Nie jestem pewien, czy by艂y to filumenistki, czy te偶 sekretarki stowarzyszenia wyzwolonych wydawc贸w; s膮dz膮c po barwnych fotosach, jakie ogl膮da艂y, sz艂o raczej o specjalne wydawnictwa. Zjecha艂em o dalsze 9 pi臋ter ni偶ej, gdzie zamieszkiwali moi futurologowie i w kolejnym barze wypi艂em drugiego drinka z Alfonsem Mauvinem z Agence France Presse; po raz ostatni spr贸bowa艂em ratowa膰 papie偶a, lecz opowie艣膰 moj膮 przyj膮艂 ze stoicyzmem; mrukn膮艂 tylko, 偶e w ubieg艂ym miesi膮cu pewien australijski p膮tnik strzela艂 ju偶 w Watykanie, ale z zupe艂nie innych pozycji ideowych. Mauvin liczy艂 na interesuj膮cy wywiad dla swej agencji z niejakim Manuelem Pyrhullo 艣ciganym przez FBI, Surete, Interpol i szereg innych policji, by艂 on bowiem za艂o偶ycielem us艂ugowej firmy nowego typu: wynajmowa艂 si臋 jako ekspert od zamach贸w 艣rodkami wybuchowymi (znano go pospolicie pod pseudonimem 鈥濨ombowiec鈥), szczyc膮c si臋 nawet swoj膮 bezideowo艣ci膮. Gdy pi臋kna, rudow艂osa dziewczyna w czym艣, co przypomina艂o koronkow膮 koszul臋 nocn膮, g臋sto przedziurawion膮 seriami broni maszynowej, podesz艂a do naszego stolika (by艂a to w艂a艣nie wys艂anniczka ekstremist贸w, kt贸ra mia艂a pilotowa膰 reportera do ich kwatery g艂贸wnej), Mauvin, odchodz膮c, wr臋czy艂 mi ulotk臋 reklamow膮 Parhulla, z kt贸rej dowiedzia艂em si臋, 偶e najwy偶szy czas sko艅czy膰 z wyczynami nieodpowiedzialnych amator贸w, niezdolnych odr贸偶ni膰 dynamitu od melinitu, ani piorunianu rt臋ci do sznura Bickforda; w czasach wysokiej specjalizacji nie robi si臋 niczego na w艂asn膮 r臋k臋, lecz polega si臋 na zawodowej etyce i wiedzy sumiennych fachowc贸w; na odwrocie ulotki znajdowa艂 si臋 cennik us艂ug z przeliczeniami w walutach kraj贸w najwy偶ej rozwini臋tych.

Futurologowie j臋li si臋 w艂a艣nie schodzi膰 do baru, gdy jeden z nich, profesor Mashkenase, wpad艂 blady, roztrz臋siony, wo艂aj膮c, 偶e ma zegarow膮 bomb臋 w pokoju; barman, sn膮膰 zwyczajny takich rzeczy, automatycznie krzykn膮艂 鈥瀔ry膰 si臋鈥 i skoczy艂 pod szynkwas; wnet jednak detektywi hotelowi wykryli, 偶e jaki艣 kolega zrobi艂 Mashkenasemu g艂upi kawa艂, w艂o偶ywszy do pude艂ka po keksach zwyczajny budzik. Wygl膮da艂o mi to na Anglika, oni bowiem kochaj膮 si臋 w tak zwanych 鈥瀙ractical jokes鈥, lecz puszczono rzecz w niepami臋膰, bo zjawili si臋 J. Stantor i J. G. Howler, obaj z UPI, przynosz膮c tekst aide memoire rz膮du USA do rz膮du Costarikany, w sprawie porwanych dyplomat贸w. By艂o to sformu艂owane zwyk艂ym j臋zykiem not dyplomatycznych i ani nogi, ani z臋b贸w nie nazywa艂o po imieniu. Jim powiedzia艂 mi, 偶e miejscowy rz膮d mo偶e uciec si臋 do 艣rodk贸w drastycznych; genera艂 Apollon Diaz, sprawuj膮cy w艂adz臋, przychyla艂 si臋 do opinii 鈥瀓astrz臋bi鈥, by gwa艂t odeprze膰 gwa艂tem. Na posiedzeniu (rz膮d obradowa艂 w permanencji) pad艂a propozycja przej艣cia do kontrataku - 偶eby wi臋藕niom politycznym, kt贸rych zwolnienia 偶膮daj膮 ekstremi艣ci, wyrwa膰 dwa razy tyle z臋b贸w, a poniewa偶 adres kwatery ekstremist贸w jest nieznany, z臋by te prze艣le si臋 im na Poste Restante. Lotnicze wydanie 鈥濶ew York Times鈥 pi贸rem Sulzbergera apelowa艂o do poczucia rozs膮dku i wsp贸lnoty gatunkowej cz艂owieka. Stantor powiedzia艂 mi w dyskrecji, 偶e rz膮d zarekwirowa艂 poci膮g z tajnym materia艂em wojskowym, b臋d膮cy w艂asno艣ci膮 USA, kt贸ry szed艂 tranzytem przez terytorium Costarikany do Peru.

Jak dot膮d, ekstremi艣ci nie wpadli na pomys艂 porywania futurolog贸w, co z ich puntku widzenia nie by艂oby g艂upie, poniewa偶 aktualnie w Costarikanie by艂o wi臋cej futurolog贸w ni偶 dyplomat贸w. Stupi臋trowy hotel jest atoli organizmem tak ogromnym, i tak komfortowo odseparowanym od reszty 艣wiata, 偶e wie艣ci z zewn膮trz dochodz膮 do艅 jakby z drugiej p贸艂kuli. Na razie nikt z futurolog贸w nie okazywa艂 paniki: w艂asne biuro podr贸偶y Hiltona nie by艂o obl臋偶one przez go艣ci rezerwuj膮cych miejsca na samoloty lec膮ce ze Stan贸w Zjednoczonych czy gdzie indziej. Na drug膮 wyznaczono oficjalny bankiet otwarcia, a ja nie zd膮偶y艂em si臋 jeszcze przebra膰 w wieczorow膮 pid偶am臋, pojecha艂em wi臋c do pokoju, a potem z najwi臋kszym po艣piechem zjecha艂em do Sali Purpurowej, na 46 pi臋trze. W foyer podesz艂y do mnie dwie czaruj膮ce dziewczyny w szarawarach topless, z biustami pomalowanymi w niezapominajki i 艣nie偶y czki, by wr臋czy膰 mi l艣ni膮cy folder. Nie spojrzawszy na艅 wszed艂em do sali jeszcze pustawej i dech mi zapar艂y sto艂y, nie tym, 偶e by艂y suto zastawione, lecz szokuj膮ce by艂y formy, w jakich podano wszystkie pasztety, przystawki i zak膮ski - nawet sa艂atki stanowi艂y imitacj臋 genitali贸w. O z艂udzeniu optycznym nie by艂o mowy, bo dyskretnie ukryte g艂o艣niki nadawa艂y popularny w pewnych kr臋gach szlagier, zaczynaj膮cy si臋 od s艂贸w 鈥濼ylko g艂upiec i kanalia ma w pogardzie genitalia, bo najbardziej jest dzi艣 modne, reklamowa膰 cz臋艣ci rodne!鈥

Pojawili si臋 pierwsi bankietowicze, o g臋stych brodach i sumiastych w膮siskach, zreszt膮 sami m艂odzi ludzie, w pid偶amach albo i bez nich; gdy sze艣ciu kelner贸w wnios艂o tort, widz膮c t臋 najbardziej nieprzyzwoit膮 legumin臋 艣wiata, nie mog艂em ju偶 mie膰 w膮tpliwo艣ci; pomyli艂em sale i mimo woli dosta艂em si臋 na bankiet Wyzwolonej Literatury. Pod pretekstem, 偶e zgin臋艂a mi sekretarka, wycofa艂em si臋 czym pr臋dzej i zjecha艂em pi臋tro ni偶ej, aby odetchn膮膰 na w艂a艣ciwym miejscu. Purpurowa Sala (a nie R贸偶owa, do jakiej si臋 dosta艂em), by艂a ju偶 pe艂na. Rozczarowanie, wywo艂ane skromno艣ci膮 przyj臋cia, ukry艂em jak umia艂em. Bufet by艂 zimny, i stoj膮cy; aby utrudni膰 konsumpcj臋, wyniesiono z olbrzymiej sali wszystkie krzes艂a i fotele, tak 偶e wypada艂o okaza膰 zwyk艂膮 w podobnych okoliczno艣ciach zr臋czno艣膰, zw艂aszcza 偶e do p贸艂misk贸w co istotniejszych zrobi艂 si臋 fatalny t艂ok. Senor Cuillone, przedstawiciel sekcji costarika艅skiej Towarzystwa Futurologicznego, t艂umaczy艂 z czaruj膮cym u艣miechem, 偶e wszelka lukullusowo艣膰 by艂aby nie na miejscu, zwa偶ywszy, i偶 tematem obrad jest mi臋dzy innymi kl臋ska g艂odu zagra偶aj膮ca ludzko艣ci.

Naturalnie znale藕li si臋 sceptycy, kt贸rzy m贸wili, 偶e Towarzystwu obci臋to dotacje i tym jedynie mo偶na t艂umaczy膰 tak drastyczne oszcz臋dno艣ci. Dziennikarze, zawodowo zmuszeni do abnegacji, kr臋cili si臋 po艣r贸d nas, robi膮c ma艂e wywiady z luminarzami prognostyki zagranicznej; zamiast ambasadora USA zjawi艂 si臋 tylko III sekretarz ambasady z masywn膮 obstaw膮, w smokingu, on jeden, bo kuloodporn膮 kamizelk臋 trudno schowa膰 pod pid偶am膮. S艂ysza艂em, 偶e go艣ci z miasta poddawano w hallu rewizji osobistej i mia艂 si臋 ju偶 tam pi臋trzy膰 spory stos znalezionej broni. W艂a艣ciwie obrady wyznaczono dopiero na pi膮t膮, by艂o wi臋c do艣膰 czasu, by odetchn膮膰 u siebie, tote偶 pojecha艂em na setne pi臋tro. Po przesolonych sa艂atkach odczuwa艂em silne pragnienie, 偶e jednak bar mojego pi臋tra okupowali twardo kontestatorzy i dynamitardzi ze swoimi dziewcz臋tami, a mia艂em ju偶 do艣膰 jednej rozmowy z brodatym papist膮 (czy antypapist膮), zadowoli艂em si臋 szklank膮 wody z kranu. Ledwom j膮 wychyli艂, zgas艂o 艣wiat艂o w 艂azience i obu pokojach, telefon za艣, bez wzgl臋du na to, jaki nakr臋ci艂em numer, 艂膮czy艂 mnie wci膮偶 tylko z automatem, opowiadaj膮cym bajk臋 o Kopciuszku. Chcia艂em zjecha膰 na d贸艂, lecz i winda nie dzia艂a艂a. S艂ysza艂em ch贸ralny 艣piew kontestator贸w, kt贸rzy do taktu ju偶 strzelali: mia艂em nadziej臋, 偶e obok. Rzeczy takie trafiaj膮 si臋 nawet w pierwszorz臋dnych hotelach, przez co zreszt膮 nie s膮 mniej irytuj膮ce, tym jednak, co mnie najbardziej zdziwi艂o, by艂a moja w艂asna reakcja. Humor, raczej pod艂awy jeszcze od rozmowy z papieskim strzelcem, poprawia艂 si臋 z ka偶d膮 sekund膮. Przewracaj膮c po omacku sprz臋ty, u艣miecha艂em si臋 wyrozumiale w ciemno艣膰, i nawet kolano do 偶ywego rozbite o walizy nie zmniejszy艂o mej 偶yczliwej dla ca艂ego 艣wiata. Wymacawszy na nocnym stoliczku resztki posi艂ku, jakiego za偶膮da艂em mi臋dzy 艣niadaniem a lunchem do pokoju, wetkn膮艂em w kr膮偶ek mas艂a strz臋p papieru, wyrwany z foldera kongresowego, i gdym go zapali艂 zapa艂k膮, uzyska艂em kopc膮c膮 wprawdzie, ale jednak 艣wieczk臋, w kt贸rej blasku zasiad艂em na fotelu, bo mia艂em wszak jeszcze ponad dwie godziny wolnego czasu, wliczaj膮c w to godzinny spacer po schodach (skoro winda by艂a nieczynna). Moja pogoda duchowa przechodzi艂a dalsze fluktuacje i zmiany, kt贸rym przygl膮da艂em si臋 z 偶ywym zaciekawieniem. By艂o mi weso艂o, wprost doskonale. Mog艂em w lot wyliczy膰 roje argument贸w na rzecz aktualnego stanu rzeczy. Wydawa艂o mi si臋 najsolenniej, 偶e apartament Hiltona, pogr膮偶ony w egipskich ciemno艣ciach, pe艂en sw臋du i kopcia ogarka ma艣lanego, odci臋ty od 艣wiata, z telefonem opowiadaj膮cym bajki automatem, jest jednym z najmilszych miejsc na 艣wiecie, jakie mo偶na sobie wystawi膰. Ponadto odczuwa艂em przemo偶n膮 ch臋膰 g艂askania byle kogo po g艂owie, a przynajmniej u艣ci艣ni臋cia bli藕niej r臋ki z g艂臋bokim, pe艂nym serdeczno艣ci zajrzeniem w oczy.

Uca艂owa艂bym z dubelt贸wki najzaci臋tszego wroga. Mas艂o, roztapiaj膮c si臋, skwiercz膮c i dymi膮c, wci膮偶 gas艂o; to, 偶e 鈥瀖as艂o鈥 rymuje si臋 ze 鈥瀦gas艂o鈥 wprawi艂o mnie w atak 艣miechu, chocia偶 zarazem poparzy艂em sobie palce zapa艂kami, usi艂uj膮c wci膮偶 od nowa zapali膰 papierowy knot. Ma艣lana 艣wieczka ledwie pe艂ga艂a, ja za艣 nuci艂em p贸艂g艂osem arie ze starych operetek, nie zwa偶aj膮c ani troch臋 na to, 偶e od sw臋du krztusi艂em si臋 i 艂zy p艂yn臋艂y mi z piek膮cych oczu po policzkach. Wstaj膮c, przewr贸ci艂em si臋 jak d艂ugi przez niedostrzezon膮 walizk臋 na pod艂odze, lecz i guz, wielko艣ci jajka, kt贸ry wyskoczy艂 mi na czole, jedynie polepszy艂 jeszcze m贸j humor (o ile by艂o to w og贸le mo偶liwe). Za艣miewa艂em si臋, na wp贸艂 uduszony 艣mierdz膮cym dymem, lecz i to nie odmienia艂o ani na jot臋 mego radosnego uniesienia. Po艂o偶y艂em si臋 na 艂贸偶ku, niepos艂anym od rana, cho膰 min臋艂o dawno po艂udnie; o s艂u偶bie, wykazuj膮cej takie niedbalstwo, my艣la艂em, jak o w艂asnych dzieciach: opr贸cz czu艂ych zdrobnie艅 i pieszczotliwych s艂贸wek nic nie przychodzi艂o mi na my艣l. B艂ysn臋艂o mi, 偶e nawet gdybym si臋 tu mia艂 zadusi膰, by艂by to najzabawniejszy, najbardziej sympatyczny rodzaj 艣mierci, jakiego tylko mo偶na sobie 偶yczy膰. Ta konstatacja by艂a ju偶 dostatecznie sprzeczna z ca艂ym moim usposobieniem, aby podzia艂a艂a na mnie jak pobudka. W duchu mym dosz艂o do zadziwiaj膮cego rozszczepienia. Nadal wype艂nia艂a go flegmatyczna jasno艣膰, rodzaj uniwersalnej 偶yczliwo艣ci dla wszystkiego, co istnieje, r臋ce za艣 mia艂em tak chciwe pieszczenia byle kogo, 偶e w braku postronnych, j膮艂em si臋 delikatnie g艂adzi膰 po policzkach i filuternie poci膮ga膰 za uszy; poda艂em te偶 wielokrotnie praw膮 r臋k臋 lewej, dla wymiany krzepkiego u艣cisku. Nawet nogi mi drga艂y do pieszczot. Przy tym wszystkim w g艂臋bi mego jestestwa zapali艂y si臋 jakby sygna艂y alarmowe; - 鈥瀋o艣 jest nie tak鈥 krzycza艂 we mnie daleki, s艂aby g艂os, 鈥瀠wa偶aj Ijonie, b膮d藕 czujny, strze偶 si臋! Pogoda ta jest niegodna zaufania! Dzia艂aj, nu偶e! Hej偶e ha! Naprz贸d. Nie sied藕 rozwalony jak jaki艣 Onassis, zalany 艂zami od dymu i kopcia, z guzowatym czo艂em w powszechnej 偶yczliwo艣ci! Ona jest objawem jakowej艣 czarnej zdrady!鈥 - Mimo te g艂osy, palcem nawet nie ruszy艂em. Tyle, 偶e zasch艂o mi w gardle.

Zreszt膮 serce wali艂o mi od dawna, ale t艂umaczy艂em to sobie zbudzon膮 znienacka wszechmi艂o艣ci膮. Poszed艂em do 艂azienki, tak okropnie chcia艂o mi si臋 pi膰, pomy艣la艂em o przesolonej sa艂atce z bankietu czy raczej tego stoj膮cego koktajlu, po czym za艣 na pr贸b臋 wyobrazi艂em sobie pan贸w J.W., H.C.M., M.W. i innych moich najgorszych wrog贸w; stwierdzi艂em, 偶e opr贸cz ch臋tki wymienienia z nimi kordialnego u艣cisku, ca艂usa, paru s艂贸w bratniej wymiany my艣li, nie odczuwam 偶adnych innych emocji. To ju偶 by艂o prawdziwie alarmuj膮ce. Z r臋k膮 na niklowej g艂贸wce kranu, dzier偶膮c w drugiej pust膮 szklank臋, zamar艂em. Powoli natoczy艂em wody i wykrzywiaj膮c twarz w dziwacznym skurczu - widzia艂em t臋 walk臋 w艂asnych rys贸w w lustrze - wyla艂em j膮.

WODA Z KRANU. Tak. Od chwili, gdy j膮 wypi艂em, zasz艂y we mnie te zmiany. Co艣 w niej musia艂o by膰! Trucizna? Nie s艂ysza艂em jeszcze o takiej, kt贸ra by... chocia偶 zaraz! Jestem wszak sta艂ym abonentem prasy naukowej. Ostatnio w Science News pojawi艂y si臋 notatki o nowych 艣rodkach psychotropowych z grupy tak zwanych benignator贸w, kt贸re zniewalaj膮 umys艂 do bezprzedmiotowej rado艣ci i pogody. Ale偶 tak. Mia艂em t臋 notatk臋 przed oczami ducha. Hedonidol, Broefactoryna, Empathian, Euforazol, Felicytyna, Altruizan, Bono-Caressyna i ca艂a masa pochodnych! Zarazem, przez podstawienie grup hydroksylowych amidowymi, syn - tetyzowano z tych偶e cia艂 Furyasol, Lyssyn臋, Sadystyzyn臋, Flagelin臋, Agressium, Frustrandol, Amokolin臋 oraz wiele jeszcze preparat贸w rozw艣cieczaj膮cych, z tak zwanej grupy biologicznej (nak艂ania艂y bowiem do bicia i zn臋cania si臋 nad otoczeniem, tak martwym jak 偶ywym - przy czym prym mia艂y wodzi膰 Kopandol i Walina).

Te my艣li przerwa艂 d藕wi臋k telefonu, jednocze艣nie zab艂ys艂o 艣wiat艂o. G艂os pracownika recepcji hotelowej uni偶enie i solennie przeprasza艂 za awari臋, kt贸r膮 ju偶 w艂a艣nie usuni臋to. Otwar艂em drzwi na korytarz, by przewietrzy膰 pok贸j; w hotelu, o ile mog艂em si臋 zorientowa膰, panowa艂a cisza; jaki艣 oczadzia艂y, wci膮偶 jeszcze z 偶yw膮 ochot膮 udzielania benedykcji i pieszczot, zamkn膮艂em drzwi na zatrzask usiad艂em na 艣rodku pokoju i j膮艂em zmaga膰 si臋 z samym sob膮. Stan m贸j z owej chwili jest niezwykle trudny do opisania. Bynajmniej nie my艣la艂o mi si臋 tak g艂adko ani tak jednoznacznie, jak to podaj臋. Ka偶da krytyczna refleksja by艂a jakby zanurzona w miodzie, spowija艂 j膮 parali偶uj膮co jaki艣 kogelmogel g艂upkowatego samozadowolenia, ka偶da ocieka艂a syropem dodatnich uczu膰, duch m贸j zdawa艂 si臋 zapada膰 w najs艂odszym z mo偶liwych trz臋sawisk, jak bym ton膮艂 w r贸偶anych olejkach i lukrach; si艂膮 zmusza艂em si臋 do my艣lenia o tym, co tylko mi najwstr臋tniejsze, brodatym 艂otrze z przeciwpapie偶ow膮 dubelt贸wk膮, o wyuzdanych wyzwolonej literatury i ich babilo艅sko-sodomskiej uczcie, zn贸w o panach J.W., H.C.M., M.W. i wielu innych 艂otrach i oczajduszach, aby z przera偶eniem stwierdzi膰, 偶e wszystkich mi艂uj臋, wszystko wszystkim wybaczam, wi臋cej, natychmiast, jak wa艅ki wsta艅ki, wyskakiwa艂y z mych my艣li argumenty bior膮ce wszelkie z艂o i plugastwo w obron臋. Potop mi艂o艣ci bli藕niego wype艂nia艂 mi czaszk臋; szczeg贸lnie za艣 dolega艂o mi to, co najlepiej mo偶e okre艣l膮 s艂owa 鈥瀙arcie ku dobru鈥. Zamiast o truciznach psychotropowych, my艣la艂em 艂apczywie o wdowach i sierotach, jakimi z rozkosz膮 bym si臋 zaopiekowa艂, odczuwa艂em rosn膮ce zdumienie, 偶e tak ma艂o po艣wi臋ca艂em im dotychczas uwagi. A biedni, a g艂odni, a chorzy, a n臋dznicy, wielki Bo偶e! Z艂apa艂em si臋 na tym, 偶e kl臋cz臋 nad walizk膮 i wyrzucam z niej wszystko na pod艂og臋 w poszukiwaniu co porz膮dniejszych rzeczy, by je ofiarowa膰 potrzebuj膮cym. I zn贸w s艂abe g艂osy alarmu rozbrzmiewa艂y w mej pod艣wiadomo艣ci! - 鈥濽waga! Nie daj si臋 otumani膰! Walcz! Tnij! Kop! Ratuj si臋!鈥 - krzycza艂o co艣 we mnie s艂abo, lecz rozpaczliwie.

By艂em okrutnie rozdarty. Odczuwa艂em tak pot臋偶ny 艂adunek imperatywu kategorycznego, 偶e muchy bym nie ukrzywdzi艂. Jaka szkoda, my艣la艂em, 偶e w Hiltonie nie ma myszy ani chocia偶 paj膮k贸w; jak偶ebym je dopie艣ci艂, ukocha艂! Muchy, pluskwy, szczury, komary, wszy, kochane stworzonka, mocny Bo偶e! Przelotnie pob艂ogos艂awi艂em st贸艂, lamp臋 i w艂asne nogi. Lecz szcz膮tki trze藕wo艣ci ju偶 mnie nie opuszcza艂y, tote偶 niezw艂ocznie paln膮艂em lewic膮 praw膮, rozdaj膮c膮 b艂ogos艂awie艅stwa r臋k膮, a偶 mnie b贸l skr臋ci艂. To by艂o niez艂e! To mog艂o by膰, kto wie, zbawienne! Na szcz臋艣cie, parcie ku dobru mia艂o charakter od艣rodkowy; innym 偶yczy艂em daleko lepiej ni偶 sobie. Na pocz膮tek da艂em sobie par臋 razy po g臋bie, a偶 mi kr臋gos艂up zaskrzypia艂, a w oczach wyskoczy艂y gwiazdy. Dobrze, tylko tak dalej! Kiedy mi twarz zdr臋twia艂a, j膮艂em si臋 kopa膰 w kostki. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e mia艂em buty ci臋偶kie, o cholernie twardej podeszwie. Po kuracji, z艂o偶onej z w艣ciek艂ych kopni臋膰, zrobi艂o mi si臋 na mgnienie lepiej, tj. gorzej. Ostro偶nie pr贸bowa艂em pomy艣le膰, jakby to by艂o, gdybym tak kopn膮艂 te偶 pana H. C. M. Nie by艂o to ju偶 tak kompletnie niemo偶liwe! Kostki obu n贸g bola艂y jak wszyscy diabli i chyba dzi臋ki tej automaltretacji zdo艂a艂em sobie wyobrazi膰 nawet szturcha艅ca wymierzonego M. W. Nie zwa偶aj膮c na dotkliwy b贸l, kopa艂em si臋 dalej. Przydatne by艂o wszystko ko艅czyste, zastosowa艂em tedy widelec a potem szpilki, kt贸re wyci膮gn膮艂em z jeszcze nieu偶ywanej koszuli. Nie sz艂o to wszak偶e prosto, raczej falowa艂o, przez par臋 minut zn贸w got贸w si臋 by艂em podpali膰 dla lepszej sprawy, zn贸w buchn膮艂 we mnie gejzer szlachetno艣ci wy偶szej i cnotliwego zapami臋tania. Nie mia艂em atoli w膮tpliwo艣ci. Co艣 by艂o w wodzie z kranu. Prawda!!! Mia艂em w walizce od dawna wo偶ony, nigdy nie u偶ywany 艣rodek nasenny, kt贸ry wprawia艂 mnie zawsze w ponure i agresywne usposobienie, dlatego w艂a艣nie go nie u偶ywa艂em, szcz臋艣cie, 偶em go si臋 nie pozby艂. 艁ykn膮艂em tabletk臋, przegryzaj膮c j膮 zakopconym mas艂em (bo od wody stroni艂em jak od d偶umy), potem wd艂awi艂em z wysi艂kiem dwie pastylki kofeinowe, aby przeciwdzia艂a膰 wp艂ywowi nasennemu, usiad艂em na fotelu i czeka艂em ze strachem, ale i z mi艂o艣ci膮 bli藕niego na wyniki walki chemicznej w moim organizmie. Mi艂o艣膰 ta gwa艂ci艂a mnie wci膮偶 jeszcze, by艂em udobruchany, jak jeszcze nigdy w 偶yciu. Zdaje si臋, 偶e chemikalia z艂a zosta艂y definitywnie przezwyci臋偶one przez preparaty dobra; got贸w by艂em nadal do czynno艣ci opieku艅czych, ale ju偶 nie bez wyboru. Wola艂bym co prawda by膰 na wszelki wypadek ostatnim 艂otrem, przynajmniej przez jaki艣 czas.

Po kwadransie jakby mi przesz艂o. Wzi膮艂em prysznic, wytar艂em si臋 szorstkim r臋cznikiem, od czasu do czasu na wszelki wypadek wal膮c si臋 po g臋bie, ot, tak, dla og贸lnej profilaktyki, oklei艂em plastrami poranione kostki, palce, policzy艂em siniaki (doprawdy zbi艂em si臋 w toku tych zmaga艅 na kwa艣ne jab艂ko), w艂o偶y艂em 艣wie偶膮 koszul臋, ubranie, poprawi艂em przed lustrem krawat, obci膮gn膮艂em surdut, przed wyj艣ciem da艂em sobie pod 偶ebro, dla animuszu, ale i dla kontroli, i wyszed艂em w sam膮 por臋, bo ju偶 dochodzi艂a pi膮ta. Wbrew mym oczekiwaniom w hotelu nie dzia艂o si臋 nic niezwyk艂ego. W barze mego pi臋tra, do kt贸rego zajrza艂em, by艂o niemal pusto; oparta o stolik sta艂a papie偶贸wka, dwie pary n贸g wystawa艂y spod szynkwasu, jedna by艂a bosa, lecz widoku tego nie trzeba by艂o bezwzgl臋dnie interpretowa膰 w wy偶szych kategoriach; paru innych dynamitard贸w gra艂o w karty pod 艣cian膮, jeden za艣 gra艂 na gitarze i 艣piewa艂 wiadomy przeb贸j. Na dole, w hallu, by艂o t艂oczno od futurolog贸w: w艂a艣nie szli na otwarcie obrad nie opuszczaj膮c zreszt膮 Hiltona, poniewa偶 sala wynaj臋ta znajdowa艂a si臋 w niskiej cz臋艣ci budynku. Zrazu zdumia艂o mnie to, ale po zastanowieniu poj膮艂em, 偶e w takim hotelu 偶aden go艣膰 nie pije wody z kranu; spragnieni si臋gaj膮 po col臋, schwepsa, w ostateczno艣ci po sok owocowy, herbat臋 lub piwo. Tak偶e do d艂ugich drink贸w u偶ywa si臋 gorzkich w贸d mineralnych czy innych butelkowych; a gdyby nawet kto艣 przez nieostro偶no艣膰 powt贸rzy艂 m贸j b艂膮d, wi艂 si臋 teraz zapewne w czterech 艣cianach zamkni臋tego na klucz apartamentu, w skurczach wszechmi艂osnego zapami臋tania. Uzna艂em, 偶e w tym stanie rzeczy lepiej nie zaj膮kn膮膰 si臋 nawet o w艂asnych przej艣ciach, bo wszak by艂em tu cz艂owiekiem obcym, jeszcze by mi nie dano wiary i pos膮dzono o jak膮艣 aberracj臋 b膮d藕 halucynacj臋. C贸偶 prostszego nad pos膮dzenie o sk艂onno艣膰 do narkotyk贸w?

Robiono mi p贸藕niej zarzuty, 偶em zastosowa艂 t臋 polityk臋 ostrygi czy strusia, bo gdybym wszystko ujawni艂, mo偶e nie dosz艂oby do wiadomych nieszcz臋艣膰, lecz m贸wi膮cy tak pope艂niaj膮 oczywisty b艂膮d; najwy偶ej ostrzeg艂bym go艣ci hotelowych, lecz to, co si臋 dzia艂o w Hiltonie, nie mia艂o wszak najmniejszego wp艂ywu na perypetie polityczne Costarikany.

Po drodze na sal臋 obrad kupi艂em w hotelowym kiosku plik miejscowych gazet, jak to mam we zwyczaju. Nie kupuj臋 ich, zapewne, wsz臋dzie, lecz cz艂owiek wykszta艂cony mo偶e domy艣li膰 si臋 sens贸w w hiszpa艅skim nawet, cho膰 nie w艂ada tym j臋zykiem.

Nad podium widnia艂a umajona tablica z porz膮dkiem dziennym; punkt pierwszy dotyczy艂 katastrofy urbanistycznej 艣wiata, drugi - ekologicznej, trzeci - atmosferycznej, czwarty - energetycznej, pi膮ty - 偶ywno艣ciowej, po czym mia艂a nast膮pi膰 przerwa. Katastrof臋 technologiczn膮, polityczn膮 i militarystyczn膮 przeniesiono na dzie艅 nast臋pny razem z wolnymi wnioskami. Ka偶dy m贸wca dysponowa艂 czterema minutami czasu dla wy艂o偶enia swych tez, co i tak by艂o sporo, zwa偶ywszy, 偶e zg艂oszono 198 referat贸w z 64 pa艅stw. Aby przyspieszy膰 tempo obrad, referaty nale偶a艂o pozna膰 na w艂asn膮 r臋k臋 przed posiedzeniem, orator za艣 m贸wi艂 wy艂膮cznie cyframi, nazywaj膮c kluczowe ust臋py swej pracy; dla u艂atwienia recepcji tak bogatych tre艣ci wszyscy艣my nastawili swoje podr臋czne magnetofony oraz komputerki - mi臋dzy tymi ostatnimi doj艣膰 mia艂o potem do zasadniczej dyskusji. Stanley Hazelton z delegacji USA zaszokowa艂 od razu sal臋 powtarzaj膮c z naciskiem: - 鈥4, 6, 11, z czego wynika 22; 5, 9, ergo 22; 3, 7, 2, 11, sk膮d wynika znowu偶 22!鈥. Kto艣 wsta艂, wo艂aj膮c, 偶e jednak 5, ewentualnie 6, 18 i 4; Hazelton odparowa艂 zarzut b艂yskawicznie, t艂umacz膮c, 偶e tak czy owak 22. Poszuka艂em w jego referacie klucza numerycznego i dowiedzia艂em si臋, 偶e cyfra 22 oznacza katastrof臋 ostateczn膮. Nast臋pnie Japo艅czyk Hayakawa przedstawi艂 nowy, wykoncypowany w jego kraju model domu przysz艂o艣ci, osiemsetpi臋trowego, z klinikami po艂o偶niczymi, 偶艂obkami, szko艂ami, sklepami, muzeami, zoologami, teatrami, kinami i krematoriami; projekt uwzgl臋dnia艂 pomieszczenia podziemne na popio艂y zmar艂ych, telewizj臋 czterdziestokana艂ow膮, izby upoje艅 i wytrze藕wie艅, sale podobne do gimnastycznych do uprawiania grupowego seksu, ze wzgl臋du na post臋powe przekonania projektant贸w, oraz katakumby dla nieprzystosowanych ugrupowa艅 subkulturowych.

Pewnym novum by艂a my艣l, aby ka偶da rodzina ka偶dego dnia przeprowadza艂a si臋 z dotychczasowego mieszkania do innego, przy czym w gr臋 wchodzi艂y przeprowadzki albo ruchem szachowego pionka, albo konia. Mia艂o to zapobiec nudzie oraz frustracji, lecz na wszelki wypadek 贸w gmach o kubaturze siedemnastu kilometr贸w sze艣ciennych, osadzony na dnie oceanu a si臋gaj膮cy stratosfery, mia艂 przewidziane w艂asne komputery matrymonialne swataj膮ce na zasadzie sadomasochizmu (ma艂偶e艅stwa sadyst贸w z masochistkami i na odwr贸t s膮 statystycznie najtrwalsze, bo ka偶dy partner ma w nich to, o czym marzy) oraz o艣rodek terapii przeciwsamob贸jczej. Hakayawa, drugi delegat japo艅ski, zademonstrowa艂 nam makiet臋 takiego domu w skali 1: 10 000, z w艂asn膮 rezerw膮 tlenu, ale bez rezerw wody i 偶ywno艣ci, poniewa偶 dom by艂 planowany z obiegiem zamkni臋tym; wszelkie wydaliny miano regenerowa膰, wychwytuj膮c nawet poty 艣miertelne i inne cielesne sekrecje. Yahakawa, trzeci Japo艅czyk, odczyta艂 list臋 smako艂yk贸w, regenerowalnych z wydalin ca艂ego gmachu. By艂y tam, mi臋dzy innymi, sztuczne banany, pierniki, krewetki, ostrygi i nawet sztuczne wino, kt贸re mimo pochodzenia budz膮cego niemi艂e asocjacje, nie ust臋powa艂a pono膰 w smaku najlepszym winom Szampanii. Na sal臋 dostarczono pr贸bki w estetycznych buteleczkach oraz po paszteciku w opakowaniu z folii, ale jako艣 nikt si臋 nie kwapi艂 do picia a paszteciki upychano dyskretnie pod fotelami, wi臋c i ja tak zrobi艂em. Pierwotny plan, 偶eby taki dom m贸g艂 lata膰 dzi臋ki pot臋偶nym wirnikom i tym samym umo偶liwia膰 wycieczki zbiorowe - upad艂; raz, 偶e takich dom贸w mia艂o by膰 w pierwszym rzucie 900 milion贸w, a dwa, poniewa偶 przenosiny by艂yby bezprzedmiotowe. Gdyby nawet dom mia艂 1000 wyj艣膰 i gdyby mieszka艅cy u偶ywali wszystkich, i tak nigdy by nie wyszli, bo nim ostatni opu艣ci艂by dom, ju偶 zd膮偶y艂yby podrosn膮膰 urodzone w mi臋dzyczasie dzieci.

Japo艅czycy zdawali si臋 wielce zadowoleni ze swego projektu. Po nich zabra艂 g艂os Norman Youhas z delegacji USA, kt贸ry zaproponowa艂 dziesi臋膰 r贸偶nych metod zahamowania eksplozji demograficznej, a mianowicie zniech臋canie perswazyjne i policyjne, deeretyzacj臋, przymusow膮 celibatyzacj臋, onanizacj臋, subordynacj臋, a wobec niepoprawnych - kastracj臋. Ka偶de ma艂偶e艅stwo mia艂o si臋 ubiega膰 o prawo posiadania dziecka, sk艂adaj膮c odpowiednie egzaminy trzech kategorii, to jest: kopulacyjny, edukacyjny, i bezkolizyjny. Nielegalne urodzenie dziecka podlega艂o karom; premedytacja i recydywa grozi艂y winnym do偶ywociem. Do tego referatu odnosi艂y si臋 owe 艂adne foldery i bloczki z kuponami do odrywania, jakie dostali艣my w materia艂ach kongresowych. Hazelton i Youhas postulowali nowe rodzaje zawod贸w, a mianowicie inwigilatora matrymonialnego, zakazywacza, rozdzielacza i zatykacza; projekt nowego kodeksu karnego, w kt贸rym zap艂adnianie stanowi艂o delikt g艂贸wny o wyj膮tkowej szkodliwo艣ci spo艂ecznej, rozdano nam niezw艂ocznie. Podczas rozdawania dosz艂o do incydentu, kto艣 bowiem z galerii dla publiczno艣ci rzuci艂 na sal臋 koktajl Mo艂otowa. Pogotowie (by艂o na miejscu, dyskretnie schowane w kuluarach) zrobi艂o swoje, a s艂u偶ba porz膮dkowa czym pr臋dzej zas艂oni艂a pogruchotane fotele i resztki wielk膮 nylonow膮 p艂acht膮, pomalowan膮 w weso艂e, estetyczne wzory; jak z tego wida膰, o wszystkim z g贸ry pomy艣lano. Mi臋dzy poszczeg贸lnymi referatami pr贸bowa艂em studiowa膰 moje gazety miejscowe, a cho膰 rozumia艂em ich hiszpa艅szczyzn臋 zaledwie pi膮te przez dziesi膮te, i tak dowiedzia艂em si臋, 偶e rz膮d 艣ci膮gn膮艂 do stolicy jednostki pancerne, postawi艂 ca艂膮 policj臋 w stan ostrego pogotowia oraz wprowadzi艂 stan wyj膮tkowy. Zdaje si臋, 偶e pr贸cz mnie nikt na sali nie orientowa艂 si臋 w powadze sytuacji za murami.

O si贸dmej by艂a przerwa, podczas kt贸rej ka偶dy m贸g艂 si臋 posili膰, na w艂asny koszt oczywi艣cie, ja za艣, wracaj膮c na sal臋, kupi艂em kolejne, nadzwyczajne wydanie pisma rz膮dowego Nation oraz kilka popo艂udniowych dziennik贸w ekstremistycznej opozycji. Cho膰 mia艂em z hiszpa艅skim trudno艣ci, przecie偶 lektura tych gazet wprawi艂a mnie w zdumienie, bo z artyku艂ami pe艂nymi optymistycznob艂ogich rozwa偶a艅 na temat mi臋dzyludzkich wi臋zi mi艂osnych jakie s膮 gwarantkami powszechnego szcz臋艣cia, s膮siadowa艂y inne, pe艂ne zapowiedzi krwawych represji i w podobnym tonie utrzymanych pogr贸偶ek ekstermist贸w.

Tej 艂aciato艣ci nie umia艂em sobie wyt艂umaczy膰 inaczej jak tylko si臋gaj膮c do hipotezy, 偶e jedni dziennikarze pili tego dnia wod臋 wodoci膮gow膮, a inni nie. W organie prawicowym pito jej naturalnie mniej, poniewa偶 pracownicy redakcyjni jako lepiej p艂atni od opozycjonist贸w, pokrzepiali si臋 w czasie pracy dro偶szymi trunkami; ale i ekstremi艣ci, cho膰 sk艂onni, jak wiadomo, do niejakiej ascezy w imi臋 wy偶szych hase艂 i idea艂贸w, gasili pragnienie wod膮 tylko w szczeg贸lnych okoliczno艣ciach, je艣li zwa偶y膰, 偶e 膮uartozupio, nap贸j ze sfermentowanego soku ro艣liny melemenole, jest w Castarikanie wprost niezwykle tani.

Ledwo艣my si臋 zag艂臋bili w mi臋kkich klubowcach, a profesor Dringenbaum ze Szwajcarii wypowiedzia艂 pierwsz膮 cyfr臋 swego przem贸wienia, da艂y si臋 s艂ysze膰 g艂uche detonacje; gmach zadrga艂 lekko w fundamentach, zabrz臋cza艂y szyby, ale optymi艣ci wo艂ali, 偶e to tylko trz臋sienie ziemi. Ze swej strony sk艂onny by艂em s膮dzi膰, 偶e to jaka艣 grupa kontestator贸w pikietuj膮cych hotel od pocz膮tku obrad cisn臋艂a w hallu petardy. Z mniemania tego wywi贸d艂 mnie huk i grzmot znaczniejszej si艂y; da艂y si臋 te偶 s艂ysze膰 karabiny maszynowe z charakterystycznym staccato. Nie mo偶na ju偶 si臋 by艂o d艂u偶ej 艂udzi膰; Costarikana wesz艂a w faz臋 walk ulicznych. Jako pierwsi ulotnili si臋 z sali dziennikarze, kt贸rych strzelanina zerwa艂a na r贸wne nogi niczem pobudka. Pognali na ulic臋 wezwani obowi膮zkiem zawodowym. Profesor Dringenbaum pr贸bowa艂 jeszcze przez par臋 chwil kontynuowa膰 prelekcj臋 w tonie dosy膰 pesymistycznym, utrzymywa艂 bowiem, 偶e nast臋pn膮 faz膮 naszej cywilizacji jest kanibalizacja. Powo艂a艂 si臋 na znan膮 teori臋 Amerykan贸w, kt贸rzy obliczyli, 偶e je艣li wszystko p贸jdzie na Ziemi tak jak dot膮d, za czterysta lat ludzko艣膰 b臋dzie stanowi艂a 偶yw膮 kul臋 cia艂, powi臋kszaj膮c膮 si臋 z szybko艣ci膮 艣wiat艂a.

Lecz nowe eksplozje przerwa艂y wyk艂ad. Zdezorientowani futurologowie j臋li wychodzi膰 z sali, mieszaj膮c si臋 w hallu z uczestnikami kongresu wyzwolonej literatury, kt贸rych, jak 艣wiadczy艂 ich wygl膮d, wybuch walk przychwyci艂 w toku czynno艣ci wyra偶aj膮cych zupe艂n膮 oboj臋tno艣膰 dla gro藕by przeludnienia. Za redaktorami domu wydawniczego A. Knopfa, sekretarki (nie nazwa艂bym ich roznegli偶owanymi, skoro opr贸cz wymalowanych na sk贸rze deseni w stylu OP, nie mia艂y na sobie nic zgo艂a) nios艂y por臋czne fajki wodne i narghile, w kt贸rych pali艂a si臋 modna mieszanka LSD, marichuany, yohimbiny i opium. Reprezentanci wyzwolonej literatury spalili w艂a艣nie, jak us艂ysza艂em, in effigie Ministra Poczty USA, za to, 偶e nakaza艂 swym plac贸wkom niszczenie druk贸w, wzywaj膮cych do masowego uprawiania kazirodztwa; zszed艂szy do hallu, zachowywali si臋 bardzo niew艂a艣ciwie, zw艂aszcza gdy uwzgl臋dni膰 powag臋 sytuacji. Publicznej moralno艣ci nie naruszali ju偶 tylko ci spo艣r贸d nich, kt贸rzy opadli ca艂kiem z si艂 albo trwali w narkotycznym odr臋twieniu. S艂ysza艂em krzyki dobiegaj膮ce z kabin, w kt贸rych napastowali telefonistki hotelowe, a jaki艣 brzuchacz w lamparciej sk贸rze, z pochodni膮 haszyszow膮 w r臋ku, szala艂 mi臋dzy szeregami garderoby atakuj膮c ca艂y jej personel. Ledwo go unieszkodliwili urz臋dnicy z recepcji przy pomocy portier贸w.

Z p贸艂pi臋tra ciska艂 kto艣 na nasze g艂owy nar臋cza barwnych zdj臋膰, obrazuj膮cych dok艂adnie to, co pod wp艂ywem chuci mo偶e zrobi膰 jeden cz艂owiek z drugim, a nawet znacznie wi臋cej. Gdy na ulicy pojawi艂y si臋 widoczne doskonale przez szyby, pierwsze czo艂gi, windy bluzn臋艂y t艂umem przera偶onych filumenist贸w i kontestator贸w; depcz膮c wiadome pasztety i przystawki, przyniesione przez wydawc贸w, a zalegaj膮ce teraz pod艂og臋 hallu, przybysze rzucali si臋 na wszystkie strony. Rycz膮c jak oszala艂y baw贸艂 oraz wal膮c kolb膮 papie偶贸wki ka偶dego, kto sta艂 mu na drodze, przebija艂 si臋 przez ci偶b臋 brodaty antypapista; wybieg艂, jak widzia艂em na w艂asne oczy, przed hotel tylko po to, aby zza w臋g艂a otworzy膰 ogie艅 do przebiegaj膮cych sylwetek. Wida膰, jako prawdziwemu ideowcowi ekstremizmu w najradykalniejszej postaci, by艂o mu w gruncie rzeczy wszystko jedno do kogo strzela. W hallu pe艂nym krzyk贸w trwogi i rozpusty powsta艂o istne pandemonium, kiedy prysn臋艂y ze szklanym grzechotem pierwsze ogromne szyby; usi艂owa艂em odszuka膰 znajomych dziennikarzy, a widz膮c, 偶e wymykaj膮 si臋 na ulic臋, poszed艂em w ich 艣lady, poniewa偶 atmosfera wewn膮trz Hiltona sta艂a si臋 doprawdy ju偶 nazbyt przyt艂aczaj膮ca. Za betonowym ocembrowaniem samochodowego podjazdu, pod okapem hotelowym, przykl臋k艂o paru fotoreporter贸w filmuj膮c zawzi臋cie okoliczny plac, zreszt膮 bez wi臋kszego sensu, poniewa偶, jak to bywa zawsze, najpierw podpalono auta z zagraniczn膮 rejestracj膮 i z parkingu przyhotelowego buch艂y p艂omienie oraz chmury dymu. Mauvin z AFP, kt贸ry znalaz艂 si臋 obok mnie, zaciera艂 r臋ce z zadowolenia, 偶e przyjecha艂 samochodem wynaj臋tym u Hertza; tote偶 widok ognia, w jakim skwiercza艂 jego Dodge, przypra - wia艂 go o wybuchy 艣miechu, czego nie mo偶na by艂o powiedzie膰 o wi臋kszo艣ci ameryka艅skich dziennikarzy.

Zauwa偶y艂em ludzi usi艂uj膮cych gasi膰 p艂on膮ce auta; byli to przewa偶nie jacy艣 ubogo odziani staruszkowie, nosz膮cy wod臋 kube艂kami z pobliskiej fontanny. Ju偶 to mog艂o da膰 nieco do my艣lenia. W dali, w wylotach Avenida del Salvation i del Resurrection, b艂yszcza艂y niewyra藕nie kaski policyjne; zreszt膮 plac przed hotelem, jak i okalaj膮ce go trawniki z masywnopiennymi palmami, by艂y w tej chwili puste. Staruszkowie schryp艂ymi g艂osami zagrzewali si臋 do akcji ratowniczej, cho膰 wiek podcina艂 im sterane nogi; taka ofiarno艣膰 wyda艂a mi si臋 wprost zdumiewaj膮ca, a偶em nagle wspomnia艂 ranne prze偶ycia i od razu podzieli艂em si臋 mymi podejrzeniami z Mauvinem. Grzechot broni maszynowej, zag艂uszany basowymi wybuchami, utrudnia艂 porozumienie; na bystrej twarzy Francuza malowa艂a si臋 przez chwil臋 kompletna dezorientacja, a偶 nagle b艂ysk pojawi艂 si臋 w jego oku. - A! - rykn膮艂 przekrzykuj膮c zgie艂k - woda... woda wodoci膮gowa, co? Wielki Bo偶e, po raz pierwszy w historii... KRYPTOCHEMOKRACJA! - z tymi s艂owami, jak 偶gni臋ty pogna艂 do hotelu. Oczywi艣cie, aby zaj膮膰 miejsce przy telefonie; i tak dziwne by艂o, 偶e 艂膮czno艣膰 jeszcze dzia艂a.

Przy艂膮czy艂 si臋 do mnie profesor Trottelreiner ze szwajcarskiej grupy futurologicznej, gdy tak sta艂em na podje藕dzie, i wtedy zasz艂o to, co w艂a艣ciwie ju偶 od dawna powinno by艂o zaj艣膰: rozwini臋ty kordon policjant贸w w czarnych he艂mach, czarnych tarczach napier艣nych, maskach gazowych, z broni膮 w r臋ku, j膮艂 otacza膰 ca艂y kompleks Hiltona, aby stawi膰 czo艂a t艂umowi, kt贸ry w艂a艣nie wynurzy艂 si臋 z parku, oddzielaj膮cego nas od zabudowa艅 teatru miejskiego. Oddzia艂y specjalne z wielk膮 wpraw膮 ustawi艂y miotacze granat贸w i pierwsze ich salwy skierowano w t艂um; eksplozje by艂y dziwnie s艂abe, wyzwala艂y za to ca艂e chmury bia艂awego dymu; zrazu pomy艣la艂em, 偶e to gaz 艂zawi膮cy, lecz t艂um, zamiast ucieka膰 czy zareagowa膰 pe艂n膮 w艣ciek艂o艣ci wrzaw膮; j膮艂 si臋 wyra藕nie garn膮膰 do owych mglistych opar贸w; krzyki 艣cich艂y szybko, zamiast nich za艣 pos艂ysza艂em jakby litanijne czy modlitewne pienia. Dziennikarze, miotaj膮cy si臋 z kamerami i magnetofonami mi臋dzy kordonem a wej艣ciem hotelowym, w g艂ow臋 zachodzili, co te偶 to by膰 mo偶e, ale ja si臋 ju偶 domy艣la艂em; najwyra藕niej policja zastosowa艂a 艣rodki chemicznego dobruchania w formie aerozolowej. Lecz od Avenida del ju偶 nie pami臋tam, co, wysz艂a inna kolumna, kt贸rej si臋 te granaty jako艣 nie chcia艂y ima膰, a mo偶e to tylko tak wygl膮da艂o; m贸wiono p贸藕niej, 偶e kolumna ta sz艂a dalej, aby si臋 zbrata膰 z policj膮, nie za艣 rozerwa膰 j膮 na sztuki, lecz kt贸偶 m贸g艂 dochodzi膰 tak subtelnych r贸偶nic w panuj膮cym chaosie? Granatniki przem贸wi艂y salwami, po nich odezwa艂y si臋 najpierw z charakterystycznym szumem i syczeniem armatki wodne, wreszcie rozleg艂y si臋 serie maszynowej broni i w jednej chwili powietrze zagra艂o pianiem pocisk贸w.

Tu ju偶 nie by艂o 偶art贸w; pad艂em za betonowym murkiem podjazdu niczym za brustwer膮 okopu, mi臋dzy Stantorem a Haynesem z Washington Post; w paru s艂owach u艣wiadomi艂em ich, oni za艣, oburzywszy si臋 na mnie zrazu za to, 偶e jako pierwszemu zdradzi艂em tak nag艂贸wkowy sekret reporterowi z AFP, poczo艂gali si臋 biegiem do hotelu, lecz niebawem wr贸cili z zawiedzionymi minami; 艂膮czno艣ci ju偶 nie by艂o. Stantor dopad艂 jednak oficera, kt贸ry kierowa艂 obron膮 hotelu i od niego dowiedzia艂 si臋, 偶e za chwil臋 nadlec膮 samoloty za艂adowane bombami, to jest Bombami Mi艂o艣ci Bli藕niego (BMB); jako偶 kazano nam opu艣ci膰 plac, wszyscy za艣 policjanci co do jednego na艂o偶yli maski gazowe ze specjalnymi poch艂aniaczami. I nam te偶 je rozdano.

Profesor Trottelreiner, kt贸ry, jak chcia艂 przypadek, jest specjalist膮 w艂a艣nie w zakresie farmakologii psychotropowej, ostrzeg艂 mnie, 偶ebym si臋 mask膮 gazow膮 w 偶adnym wypadku nie pos艂ugiwa艂, poniewa偶 przestaje ona dzia艂a膰 ochronnie przy wi臋kszych st臋偶eniach aerozolu; powoduje to zjawisko tak zwanego 鈥瀙rzeskoku鈥 przez poch艂aniacz i w jednym momencie mo偶na w贸wczas 艂ykn膮膰 dawk臋 wi臋ksz膮 ni偶 gdyby si臋 zwyczajnie oddycha艂o otaczaj膮cym powietrzem. Na moje pytania odpowiedzia艂, 偶e jedynym zbawiennym 艣rodkiem jest aparat tlenowy; poszli艣my wi臋c do hotelowej recepcji i znalaz艂szy jeszcze ostatniego pracownika na posterunku, odszukali艣my za jego wskazaniami pomieszczenia przeciwpo偶arowe, gdzie istotnie nie brakowa艂o aparat贸w tlenowych systemu Draegera z zamkni臋tym kr膮偶eniem. Tak zabezpieczeni, wr贸cili艣my z profesorem na ulic臋 w momencie, gdy przera藕liwy gwizd rozcinanego powietrza zwiastowa艂 nalot pierwszych samolot贸w. Jak wiadomo, Hi艂ton zosta艂 omy艂kowo zbombardowany w par臋 chwil po rozpocz臋ciu powietrznego uderzenia; jego skutki okaza艂y si臋 straszne. Bomby trafi艂y co prawda tylko do odleg艂ego skrzyd艂a ni偶szej cz臋艣ci zabudowa艅, w kt贸rej na wynaj臋tych stoiskach znajdowa艂a si臋 wystawa urz膮dzona przez zjednoczenie wydawc贸w wyzwolonej literatury, tak 偶e z go艣ci hotelowych na razie nikt nie odni贸s艂 szwanku, lecz za to paskudnie dosta艂o si臋 strzeg膮cej nas policji. Po minucie paroksyzmy mi艂o艣ci bli藕niego przybra艂y w jej szeregach charakter masowy. W moich oczach policjanci, zdar艂szy maski z twarzy, zalewaj膮c si臋 gor膮cymi 艂zami skruchy na kolanach b艂agali demonstrant贸w o wybaczenie, wtykali im si艂膮 swe solidne pa艂ki, dopraszaj膮c si臋 mo偶liwie silnego bicia, a po dalszym bombardowaniu, kiedy st臋偶enie aerozolu wzros艂o jeszcze bardziej, rzucali si臋 jeden przez drugiego, aby pie艣ci膰 i mi艂owa膰 ka偶dego kto si臋 tylko nawin膮艂.

Przebieg wypadk贸w uda艂o si臋 zrekonstruowa膰, a i to jedynie cz臋艣ciowo, w kilka tygodni po ca艂ej tej tragedii. Rz膮d postanowi艂 z rana zd艂awi膰 w zarodku szykuj膮cy si臋 zamach stanu, wprowadzaj膮c do wie偶y ci艣nie艅 oko艂o 700 kilogram贸w dwu艂agodku superdobryny oraz karessyny z felicytolem: odci臋to zapobiegawczo dop艂yw wody do koszar policyjnych i wojskowych, lecz, dla braku rzeczoznawc贸w, akcja ta musia艂a spali膰 na panewce: nie uwzgl臋dniono ani zjawiska przeskok贸w aerozoli przez filtry masek, ani tym bardziej tego, 偶e rozmaite grupy spo艂eczne wybitnie niejednakowym sposobem korzystaj膮 z wody pitnej.

Konwersja policji zaskoczy艂a tedy czynniki rz膮dowe tym okrutniej, 偶e, jak mi wyja艣ni艂 Trottelreiner, dzia艂anie benignator贸w jest tym pot臋偶niejsze, w im s艂abszym stopniu poddany im cz艂owiek podlega艂 dot膮d naturalnym, przyrodzonym impulsom 偶yczliwo艣ci i dobra. To wyja艣nia fakt, 偶e kiedy dwa samoloty nast臋pnej fali zbombardowa艂y siedzib臋 rz膮du, wielu najwy偶szych funkcjonariuszy policyjnych oraz wojskowych pope艂ni艂o samob贸jstwa, nie mog膮c wytrzyma膰 okropnych wyrzut贸w sumienia w zwi膮zku z uprawian膮 dot膮d polityk膮. Gdy jeszcze doda膰, 偶e sam genera艂 Diaz, nim sko艅czy艂 ze sob膮 wystrza艂em rewolwerowym, kaza艂 otworzy膰 bramy wi臋zie艅 i wypu艣ci膰 wszystkich politycznych wi臋藕ni贸w, 艂atwiej mo偶na zrozumie膰 wyj膮tkowe nasilenie walk, do jakich dosz艂o w ci膮gu nocy. Oddalone od miasta bazy lotnicze by艂y wszak nietkni臋te, a oficerowie ich mieli swe rozkazy, kt贸rych trzymali si臋 do ostatka; obserwatorzy za艣 wojskowi i policyjni w swoich hermetycznych bunkrach, widz膮c, co si臋 dzieje, uciekli si臋 wreszcie do ostateczno艣ci, kt贸ra ca艂e Nounas pogr膮偶y艂a w szale uczuciowego pomieszania. O wszystkim tym nie mieli艣my naturalnie w Hiltonie poj臋cia.

Dochodzi艂a jedenasta w nocy, gdy na wojennym teatrze, jaki stanowi艂 teraz plac razem z otaczaj膮cymi parkami palmowymi, zjawi艂y si臋 pierwsze pancerne jednostki armii: musia艂y zd艂awi膰 mi艂o艣膰 bli藕niego, jak膮 okazywa艂a policja i uczyni艂y to, nie szcz臋dz膮c krwi. Biedny Alphonse Mauvin sta艂 o krok od miejsca, w kt贸rym wybuch艂 granat udobruchaj膮cy; si艂a eksplozji oderwa艂a mu palce lewej r臋ki i lewe ucho, on jednak zapewnia艂 mnie, 偶e ta r臋ka od dawna by艂a mu na nic, a o uchu szkoda w og贸le m贸wi膰, a gdybym tylko chcia艂, zaraz mi ofiaruje drugie; wydoby艂 nawet z kieszeni scyzoryk, alem mu go odebra艂 艂agodnie i zaprowadzi艂em go do zaimprowizowanego punktu opatrunkowego, gdzie si臋 nim zaj臋艂y sekretarki wyzwolonych wydawc贸w, wszystkie zreszt膮 艂kaj膮ce jak bobry wskutek chemicznego nawr贸cenia; ma艂o 偶e si臋 poubiera艂y, ale chodzi艂y nawet z zaimprowizowanymi czarczafami na twarzach, by nie kusi膰 nikogo do grzechu; niekt贸re, co mocniej wzi臋te, poobcina艂y sobie w艂osy do samej sk贸ry, nieszcz臋sne istoty. Wracaj膮c z sali opatrunkowej, mia艂em fatalnego pecha natkn膮膰 si臋 na grup臋 wydawc贸w. Nie pozna艂em ich zrazu; poodziewali si臋 w jakie艣 stare jutowe worki, poprzepasywali sznurami, kt贸re s艂u偶y艂y im te偶 do biczowania, i krzycz膮c jeden przez drugiego zmi艂owania, pokl臋kali przede mn膮, bym zechcia艂 nale偶ycie wysmaga膰 ich za deprawowanie spo艂ecze艅stwa.

Jakie偶 by艂o moje zdumienie, kiedy przyjrzawszy si臋 im dok艂adniej rozpozna艂em w tych flegellantach wszystkich pracownik贸w PLAYBOYA wraz z redaktorem naczelnym. Ten ostatni zreszt膮 nie da艂 mi si臋 wymkn膮膰, tak mu dopieka艂o sumienie. B艂agali mnie, pojmuj膮c, 偶e dzi臋ki aparatowi tlenowemu tylko ja jeden mog臋 im skrzywi膰 w艂os na g艂owie; wreszcie, wbrew woli, zgodzi艂em si臋 dla 艣wi臋tego spokoju spe艂ni膰 ich pro艣by. R臋ka mi zemdla艂a, duszno mi si臋 zrobi艂o w masce tlenowej, obawia艂em si臋, 偶e nie znajd臋 innej, pe艂nej butli, gdy ta mi si臋 sko艅czy, ale oni, ustawiwszy si臋 w d艂ugi ogonek, nie mogli si臋 doczeka膰 swej kolei.

Aby si臋 od nich odczepi膰, kaza艂em im wreszcie pozbiera膰 wszystkie te olbrzymie plansze barwne, kt贸re wybuch bomby w bocznym skrzydle Hiltona rozrzuci艂 po ca艂ym hallu, tak 偶e wygl膮da艂o w nim niczem w Sodomie i Gomorze; na moje polecenie wznie艣li z owych papierzysk ogromny stos przed wej艣ciem i podpalili go. Niestety, artyleria, stacjonuj膮ca w parku, wzi臋艂a p艂on膮cy stos za jak膮艣 sygnalizacj臋 i skoncentrowa艂a na nas ogie艅. Czmychn膮艂em jak niepyszny, tylko by w suterenie dosta膰 si臋 w r臋ce pana Harveya Simwertha, tego pisarza, kt贸ry wpad艂 na pomys艂 przerabiania bajek dziecinnych na utwory pornograficzne (to on napisa艂 鈥濪艂ugi Czerwony Kapturek鈥 jako te偶 鈥濧li Bab臋 i czterdziestu zbocze艅c贸w鈥), potem za艣 zbi艂 maj膮tek na przeinaczaniu klasyki 艣wiatowej; stosowa艂 prosty chwyt dope艂niania tytu艂u ka偶dego dzie艂a przydawk膮 鈥炁粂cie P艂ciowe鈥 (np. - 鈥濳rasnoludk贸w z sierotk膮 Marysi膮鈥, 鈥濲asia z Ma艂gosi膮鈥, 鈥濧lladyna z lamp膮鈥, 鈥濧licji w krainie czar贸w鈥, 鈥濭uliwera鈥 itd. bez ko艅ca). Darmo mu si臋 wymawia艂em, 偶e ju偶 r臋k膮 nie mog臋 ruszy膰. Wobec tego krzycza艂, 艂kaj膮c, musz臋 go przynajmniej skopa膰. C贸偶 by艂o robi膰 uleg艂em raz jeszcze. Po tych przej艣ciach by艂em tak wyczerpany fizycznie, 偶e ledwo dotar艂em do pomieszcze艅 przeciwpo偶arowych, gdzie na szcz臋艣cie znalaz艂em jeszcze par臋 nietkni臋tych tlenowych butli. Siedzia艂 tam na zwini臋tym hydrancie prof. Trottelreiner, zatopiony w lekturze referat贸w futurologicznych wielce rad z tego, 偶e znalaz艂 wreszcie chwil臋 czasu w swej karierze zawodowego obje偶d偶acza kongres贸w. Tymczasem bombardowanie trwa艂o w najlepsze. Prof. Trottelreiner radzi艂 stosowa膰 w ci臋偶kich wypadkach pora偶enia mi艂o艣ci膮 (okropny by艂 zw艂aszcza napad 偶yczliwo艣ci powszechnej, przebiegaj膮cy z pieszczotliwymi drgawkami) kataplazmy, oraz du偶e dawki rycyny na przemian z p艂ukaniem 偶o艂膮dka.

W o艣rodku prasowym Stantor, Wooley z Haralda, Sharkey i Kiintze, fotoreporter pracuj膮cy chwilowo dla Paris Match鈥檃, grali, z maskami na twarzach, w karty, bo dla braku 艂膮czno艣ci nie mieli nic lepszego do roboty. Gdym zacz膮艂 im kibicowa膰, przybieg艂 Jo Missinger, senior dziennikarstwa ameryka艅skiego wo艂aj膮c, 偶e policji rozdano pastylki Furyasolu, aby przeciwdzia艂a膰 benignatorom. Nie trzeba nam by艂o tego dwa razy powtarza膰; pognali艣my do piwnic, niebawem wyja艣ni艂o si臋 jednak, 偶e pog艂oska by艂a fa艂szywa. Wyszli艣my wi臋c przed hotel; melancholijnie stwierdzi艂em, 偶e brakuje mu wy偶szych kilkudziesi臋ciu pi臋ter, lawina gruzu poch艂on臋艂a m贸j apartament ze wszystkim, co si臋 tam znajdowa艂o, 艂una ogarnia艂a trzy czwarte nieba. Barczysty policjant w he艂mie gna艂 za jakim艣 wyrostkiem krzycz膮c: - 鈥濻t贸j, dlaboga, st贸j przecie偶 ja CI臉 KOCHAM!鈥 - lecz tamten pu艣ci艂 te zapewnienia mimo uszu. Jako艣 ucich艂o, a dziennikarzy korci艂a zawodowa ciekawo艣膰, ruszyli艣my wi臋c ostro偶nie w stron臋 parku, odbywa艂y si臋 w nim, ze znacznym udzia艂em tajnej policji msze czarne, bia艂e, r贸偶owe i mieszane. Obok sta艂 olbrzymi t艂um ludzi p艂acz膮cych jak bobry; trzymali nad g艂owami tablic臋 z ogromnym napisem 鈥濴呕YJCIE NAS, MY艢MY PROWOKATORZY!鈥 S膮dz膮c pod艂ug ilo艣ci tych nawr贸conych Judasz贸w, wydatki rz膮dowe na ich etaty musia艂y by膰 spore i wp艂yn臋艂y ujemnie na sytuacj臋 ekonomiczn膮 Costarikany.

Wr贸ciwszy do Hiltona ujrzeli艣my przed nim inny t艂um. Wilczury policyjne, przedzierzgn膮wszy si臋 w psy z g贸ry 艣wi臋tego Bernarda, wynosi艂y z hotelowego baru najdro偶sze trunki i rozdawa艂y je wszystkim bez wyboru; w samym za艣 barze, przemieszawszy si臋, policjanci i kontestatorzy 艣piewali na przemian pie艣ni wywrotowe i zachowawcze. Zajrza艂em do piwnicy, lecz sceny nawr贸ce艅, dopieszcze艅, pokaja艅 i umi艂owa艅, kt贸re tam zobaczy艂em, tak mnie zniesmaczy艂y, 偶e uda艂em si臋 do sekcji przeciwpo偶arowej, gdzie, jak wiedzia艂em, siedzia艂 prof. Trottelreiner. I on, ku memu zdziwieniu, dobra艂 sobie trzech partner贸w, z kt贸rymi gra艂 w bryd偶a. Docent Quetzalcoatl zagra艂 spod atutowego asa, co tak rozgniewa艂o Trottelreinera, 偶e wsta艂 od sto艂u; gdym go z innymi uspokaja艂, przez drzwi wsadzi艂 g艂ow臋 Sharkey, by powiedzie膰 nam, 偶e z艂apa艂 na tranzystorze przemow臋 genera艂a A膮uillo: zapowiedzia艂 on krwawe zd艂awienie rokoszu konwencjonalnym bombardowaniem miasta. Po kr贸tkiej naradzie zdecydowali艣my wycofa膰 si臋 do najni偶szej kondygnacji Hiltona, to jest kanalizacyjnej, umieszczonej pod schronami. Poniewa偶 kuchnia hotelowa leg艂a w gruzach, nie by艂o co je艣膰; zg艂odniali kontestatorzy, filumeni艣ci i wydawcy zapychali si臋 czekoladowymi pastylkami, od偶ywkami i galaretkami wzmacniaj膮cymi potencj臋, kt贸re znale藕li w opustosza艂ym CENTRO EROTICO, zajmuj膮cym naro偶nik hotelowego skrzyd艂a; widzia艂em jak mienili si臋 na twarzach, gdy podniecaj膮ce afrodyzjaki i lubczyki miesza艂y si臋 w ich 偶y艂ach z benignatorami; strach by艂o pomy艣le膰, do czego ta chemiczna eskalacja doprowadzi. Widzia艂em bratanie si臋 futurolog贸w z india艅skimi pucybutami, tajnych agent贸w w obj臋ciach s艂u偶by hotelowej, fraternizacj臋 ogromnych t艂ustych szczur贸w z kotami - nadto wszystkich bez r贸偶nicy liza艂y psy policyjne. Nasza powolna w臋dr贸wka - musieli艣my bowiem przebija膰 si臋 z trudem przez ci偶b臋 - da艂a mi si臋 we znaki, zw艂aszcza, 偶e nios艂em, zamykaj膮c poch贸d, po艂ow臋 zapasu butli tlenowych. G艂askany, ca艂owany po r臋kach i nogach, adorowany, dusz膮c si臋 od u艣cisk贸w i pieszczot, uparcie brn膮艂em przed siebie, a偶 pos艂ysza艂em okrzyk triumfu Stantora; znalaz艂 wej艣cie do kana艂u!

Ostatnim zrywem si艂 pod藕wign臋li艣my ci臋偶k膮 klap臋 i po kolei j臋li si臋 opuszcza膰 do betonowej studzienki. Podpieraj膮c profesora Trottelreinera, kt贸remu noga ze艣lizn臋艂a si臋 po szczeblu 偶elaznej drabinki, spyta艂em go, czy tak sobie wyobra偶a艂 ten kongres. Zamiast odpowiedzie膰, usi艂owa艂 poca艂owa膰 mnie w r臋k臋, co od razu wzbudzi艂o moje podejrzenia, jako偶 okaza艂o si臋, 偶e wskutek przekrzywienia maski 艂ykn膮艂 nieco zad偶umionego dobroci膮 powietrza. Zastosowali艣my natychmiast m臋ki, oddychanie czystym tlenem i czytanie na g艂os referatu Hayakawy - to by艂a my艣l Howlera. Odzyskawszy przytomno艣膰, co udokumentowa艂 seri膮 soczystych przekle艅stw, profesor kontynuowa艂 marsz wraz z nami. Niebawem ukaza艂y si臋 w md艂ym 艣wietle latarki oleiste plamy na czarnej powierzchni kana艂u; widok ten przyj臋li艣my z najwy偶sz膮 rado艣ci膮, jako 偶e obecnie od powierzchni bombardowanego miasta oddziela艂o nas dziesi臋膰 metr贸w ziemi. Jakie偶 by艂o nasze zdumienie, gdy okaza艂o si臋, 偶e o tym azylu pomy艣la艂 ju偶 kto艣 przed nami. Na betonowym progu siedzia艂a w komplecie dyrekcja Hiltona; przezorni menad偶erowie zaopatrzyli si臋 w plastikowe nadymane fotele z basenu hotelowego, radia, bateri臋 wisky, schwepsa i ca艂y zimny bufet. Poniewa偶 i oni u偶ywali aparat贸w tlenowych, nie by艂o nawet mowy o tym, by chcieli si臋 z nami czymkolwiek podzieli膰. Przybrali艣my jednak gro藕n膮 postaw臋, a 偶e mieli艣my przewag臋, uda艂o si臋 nam ich przekona膰. W z lekka wymuszonej zgodzie wzi臋li艣my si臋 do pa艂aszowania homar贸w; tym nieprzewidzianym przez program posi艂kiem zako艅czy艂 si臋 贸smy zjazd futurologiczny.


S艂awomir Mro偶ek

Interwa艂


Nast膮pi艂a d艂ugo oczekiwana walka mi臋dzy dwoma wielkimi zapa艣nikami. Spotkali si臋: Szatan-Maty i Gross-Pyton. Ju偶 na pocz膮tku widzowie zauwa偶yli, 偶e 偶aden z nich nie mo偶e uzyska膰 decyduj膮cej przewagi. R贸wnego ci臋偶aru, podobnej budowy, obaj dotychczas nie zwyci臋偶eni, obaj w ataku spotykali si臋 z r贸wnie pot臋偶n膮 obron膮, obaj w obronie dor贸wnywali gwa艂towno艣ci ataku. Ruchy ich, szybkie na pocz膮tku spotkania, stawa艂y si臋 powolniejsze w miar臋, jak oplatali si臋 wzajemnie, jak ich cia艂a tworzy艂y sploty coraz bardziej zawi艂e. Rzek艂by艣, 偶e to nie dwaj m臋偶czy藕ni walcz膮cy ze sob膮, ale jeden potw贸r, obdarzony podw贸jn膮 ilo艣ci膮 tych cz艂onk贸w, jakimi zwykle rozporz膮dza cz艂owiek. Do pewnej jeszcze chwili s臋dzia, spe艂niaj膮c swoje obowi膮zki, docieka艂, kt贸ra stopa lub palec nale偶y do kt贸rego zapa艣nika. Ale potem, na skutek og贸lnej zawi艂o艣ci, pe艂nienie roli rozjemcy sta艂o si臋 niemo偶liwe bez uciekania si臋 do pomocy szpilki, kt贸r膮 s臋dzia nak艂uwa艂 w膮tpliw膮 cz臋艣膰, 偶eby po okrzyku b贸lu rozpozna膰 jej w艂a艣ciciela. Zauwa偶yli to jednak humani艣ci i udaremnili. Dalsze s臋dziowanie sta艂o si臋 wr臋cz czcz膮 formalno艣ci膮.

Publiczno艣膰, kt贸ra po brzegi wype艂ni艂a hal臋 pod wielk膮 kopu艂膮, pocz膮tkowo zach艂ystywa艂a si臋 pot臋g膮 tego spotkania, unosi艂a si臋 z miejsc, krzycza艂a, na wszelkie sposoby daj膮c wyraz swoim nami臋tno艣ciom. Jednak po up艂ywie d艂ugiego czasu, kiedy szans臋 obu zapa艣nik贸w nadal by艂y r贸wne i oczekiwanie na jak膮艣 nag艂膮 zmian臋 w uk艂adzie si艂 nie przynosi艂o wyniku, tu i 贸wdzie dawa艂y si臋 zauwa偶y膰 oznaki, je偶eli nie zoboj臋tnienia, to w ka偶dym razie znu偶enia. Widowisko stawa艂o si臋 doprawdy nazbyt statyczne. Na ringu, w bia艂ym 艣wietle, nieruchomia艂a coraz bardziej kula napi臋tych do ostateczno艣ci musku艂贸w, od czasu do czasu nieznacznym drgni臋ciem, przemieszczeniami ledwo dostrzegalnymi, i to coraz rzadziej, daj膮ca zna膰 o nies艂ychanym wysi艂ku dziej膮cym si臋 w niej. Pierwsze objawy niezadowolenia zacz臋li okazywa膰 ludzie o ubogim 偶yciu wewn臋trznym, potrzebuj膮cy gwa艂townych podniet, ale ju偶 inteligencja tak偶e zacz臋艂a wyra偶a膰 nie艣mia艂e sprzeciwy. Godziny przed艂u偶a艂y si臋, a偶 nadesz艂a chwila, kiedy kula na ringu, niczym - poza coraz silniejszym blaskiem potu: jakby niklowana - nie objawia艂a tragicznego, a stale wzrastaj膮cego napi臋cia walki. Tymczasem by艂a ju偶 najwy偶sza pora, 偶eby p贸j艣膰 na kolacj臋 i do 艂贸偶ka.

Mia艂a to by膰 walka a偶 do skutku, do ostatecznej przegranej jednej ze stron, ciekawo艣膰 trzyma艂a jeszcze widz贸w na miejscu, gdy偶 o przerwaniu rozgrywki nie mog艂o by膰 mowy. Powszechne niezadowolenie, zm臋czenie, g艂贸d doskwieraj膮cy t艂umom, nieprzyjemna my艣l o bardzo p贸藕nym powrocie do domu - wszystko to gromadzi艂o si臋 z wolna przeciw w艂adzom sportowym. Ju偶 i okrzyki jakie艣 pad艂y, ju偶 i s臋dziemu co艣 tam krzykni臋to przykrego. W tych okoliczno艣ciach, kiedy walka ani nie mog艂a trwa膰 dalej, ani nie mo偶na by艂o jej przerwa膰 - nale偶a艂o znale藕膰 jakie艣 trzecie wyj艣cie.

Po kr贸tkiej naradzie s臋dziowie og艂osili przez g艂o艣niki, 偶e takie wyj艣cie znaleziono. Walka b臋dzie wznowion膮 w dniu jutrzejszym. Jak jednak zapewni si臋 walcz膮cym dok艂adnie t臋 sam膮 pozycj臋, w kt贸rej mecz zostanie dzi艣 zawieszony? Jak sprawiedliwie zachowa si臋 te przewagi, wzgl臋dnie ust臋pstwa, jakie dotychczas wywalczyli na sobie wzajemnie zawodnicy? Obaj zostan膮 opiecz臋towani tak, jak s膮, i pozostawieni na ringu a偶 do wznowienia. Nazajutrz, po zerwaniu plomb, nast膮pi rozstrzygni臋cie.

Rozwi膮zanie przyj臋to oklaskami. T艂um zape艂ni艂 wyj艣cia, a komisja przyst膮pi艂a do opiecz臋towania zawodnik贸w.

Sala opustosza艂a, 艣wiat艂a w wi臋kszo艣ci pogas艂y. Jeszcze tylko sprz膮taczki krz膮ta艂y si臋 w g艂臋bi, ale wkr贸tce i one opu艣ci艂y pa艂ac sportu. Na ringu pozosta艂a kula, z艂o偶ona z zawodnik贸w, starannie pokryta piecz臋ciami.

Poniewa偶 ich g艂osy znajdowa艂y si臋 wewn膮trz tej konstrukcji, jak膮 stworzyli w wyniku ca艂odniowych zmaga艅, wi臋c mogli porozumiewa膰 si臋 wzgl臋dnie 艂atwo, nie podnosz膮c g艂osu. W stanie rozprostowanym obydwaj zaskakiwali olbrzymim wzrostem, nietrudno by艂o jednak wtedy zauwa偶y膰, 偶e czaszki mieli nieproporcjonalnie ma艂e. Zaprawieni w walkach, nigdy nie wdawali si臋 w 偶adne rozwa偶ania, praca umys艂u by艂a dla nich dziedzin膮 nieznan膮, w zamian za co osi膮gali tak wspania艂e wyniki w zmaganiach. Teraz, dop贸ki rz膮dzi艂 nimi jeszcze zapa艂, cho膰 unieruchomieni, wydawali wci膮偶 piersiowe pochrapywania i wyzwiska, kt贸re w opuszczonej sali g艂uchym echem odbija艂y si臋 pod kopu艂膮. Jednak, jakkolwiek bardzo silny by艂 duch walki, okoliczno艣ci zacz臋艂y bra膰 nad nimi g贸r臋.

G艂贸d powoli wkrada艂 si臋 do wielkiej, pustej i mrocznej sali, razem z obecno艣ci膮 widz贸w utracili 藕r贸d艂o podniet. Stygli powoli i wreszcie po ostatnim przekle艅stwie nast膮pi艂a przed艂u偶aj膮ca si臋 cisza. Wtr膮ceni w nowe, nieznane im warunki, ci臋偶ko dysz膮c, szukali czego艣 w sobie.

- Pyton... - odezwa艂 si臋 wreszcie Szatan-Maty.

- Co? - odpowiedzia艂 Gross-Pyton.

- Jeste艣?

- Jestem.

- Ja te偶 - na to Szatan i znowu zapad艂o milczenie.

Jednak czy to niemo偶no艣膰 d艂u偶szego trwania obok siebie dw贸ch istot bez wzajemnych kontakt贸w jakiegokolwiek rodzaju, czy to Gross-Pyton pozazdro艣ci艂 przeciwnikowi pierwsze艅stwa w artyku艂owaniu, do艣膰, 偶e po chwili rozleg艂 si臋 g艂os Pytona, kt贸ry z艂o偶on膮 drog膮, w艣r贸d bark贸w, goleni, st贸p, l臋d藕wi, triceps贸w i mi臋艣ni kapturowych, dotar艂 do ucha Szatana-Maty.

- Ja, to ja... - stwierdzi艂 stanowczo Pyton.

Szatan-Maty zdziwi艂 si臋.

- Ja, to ja - wyrazi艂 sprzeciw - a nie ty. Ty, to ca艂kiem co innego.

- Ju偶 wiem? - ucieszy艂 si臋 tym odkryciem Gross-Pyton. - Po prostu jest nas dw贸ch.

- To mo偶liwe, ale za to mnie si臋 te偶 co艣 przypomina - zastanowi艂 si臋 Szatan-Maty. - Dwa... zaraz... zaraz... - i zamy艣li艂 si臋 a偶 do b贸lu. - Du偶e pomieszczenie, ja w nim, ca艂kiem ma艂y, dziecko, otwarte okna, wiosenny dzie艅 i kobieta ko艂o czarnej powierzchni, rodzaj tablicy, co艣 na niej pisze... By艂y tam tak偶e inne dzieci...

- Mo偶e to jeszcze z wojska? - pr贸bowa艂 mu pom贸c Gross-Pyton.

- Nie, to by艂o wcze艣niej.

- Ju偶 wiem! - zawo艂a艂 Gross-Pyton w ol艣nieniu. - To szko艂a! Chodzi o dwa wi臋cej dwa!

- Sk膮d wiesz? - zapyta艂 nieufnie Szatan-Maty. - Rzeczywi艣cie! Teraz przypomnia艂e艣 mi, 偶e ona to pisa艂a na tablicy czym艣, jakby bia艂ym kamyczkiem... Ale sk膮d wiesz doprawdy?

- Sam nie wiem... - zawstydzi艂 si臋 dumnie Pyton. - Tak mi jako艣 przysz艂o do g艂owy.

Rozmowa toczy艂a si臋 dalej. To jasne. 呕eby zabi膰 nud臋 d艂ugich, nocnych godzin opiecz臋towania, wype艂ni膰 czym艣 pustk臋, kt贸r膮 stworzy艂a bezczynno艣膰 mi臋艣ni, rozprawiali troch臋. Inaczej trudno by im by艂o znie艣膰 ch艂贸d i cisz臋 panuj膮c膮 pod ogromn膮 kopu艂膮. S艂abe, awaryjne 艣wiat艂o wydobywa艂o z ciemno艣ci tylko ring z ow膮 kul膮 splecion膮 z ludzkich cz艂onk贸w, pokryt膮 g臋sto czerwonymi plamami piecz臋ci. Po p贸艂nocy ozi臋bi艂o si臋 jeszcze i na kuli mo偶na by艂o dojrze膰 wyra藕nie g臋si膮 sk贸rk臋.

G艂os w jej wn臋trzu m贸wi艂:

- Pyton, ty mi powiedz. Je偶eli kupiec kupi艂 p贸艂 tuzina jab艂ek po trzy grosze, sprzeda艂 dwa jab艂ka po pi臋膰 groszy, a reszt臋 po cztery, to ile zarobi艂?

- Zaraz odpowiem, ale ty mi najpierw powiedz o dw贸ch poci膮gach.

- Jakich poci膮gach?

- Z punktu A wyje偶d偶a jeden poci膮g i jedzie. Dru - gi wyje偶d偶a z punktu B i jedzie tamtemu naprzeciw. Ten z punktu A jedzie pi臋膰dziesi膮t trzy kilometry na godzin臋, a ten z punktu B - siedemdziesi膮t pi臋膰. W kt贸rym miejscu si臋 spotkaj膮 i po jakim czasie, je偶eli odleg艂o艣膰 pomi臋dzy punktami A i B wynosi czterysta osiemdziesi膮t kilometr贸w?

Samotna 膰ma wpad艂a do hali i trzepota艂a si臋 wok贸艂 reflektora, nie zwracaj膮c uwagi na kul臋. A ta gwarzy艂a co艣 do siebie, szepta艂a, spiera艂a si臋 o co艣.

Mija艂y godziny w ciszy, ch艂odzie, ciemno艣ci. Bry艂a na ringu odpowiada艂a sobie, ledwo s艂yszalny, daleko gdzie艣 w jej wn臋trzu st艂umiony g艂os pulsowa艂, opada艂, cich艂, podnosi艂 si臋. Poruszano r贸偶ne sprawy, rozmaite pada艂y pytania i odpowiedzi, niekt贸re coraz trudniejsze. Wysoko, pod kopu艂膮, gdzie dach by艂 szklany, stan臋艂a ju偶 blada, w膮t艂a po艣wiata.

- Pyton, co jest lepiej: by膰 - czy te偶 nie by膰? - zagadn膮艂 wreszcie Szatan-Maty.

- To zale偶y - na to z zastanowieniem Gross-Pyton. - Co jest szlachetniejsze - to znaczy przezwyci臋偶a膰 trudno艣ci i mimo wszystko kontynuowa膰, czy te偶 sprowokowa膰 koniec, cho膰by za pomoc膮 kawa艂ka 偶elaza.

- Najgorsza jest ta niepewno艣膰 - podj膮艂 SzatanMaty przy niemym akompaniamencie 艣wiata, kt贸ry coraz wyra藕niej wype艂nia艂 przestrze艅 pod kopu艂膮. - Bo nie wiadomo, co potem. Gdyby to by艂o wiadomo, to kto by znosi艂 to dokuczanie ze strony os贸b o z艂ym charakterze, nieposzanowanie prawa czy te偶 bezczelno艣膰 w艂adzy.

Ju偶 coraz ni偶ej si臋ga艂o 艣wiat艂o poranka, gwa艂townie mizernia艂y lampy ringu. Nami臋tny szept Pytona wydobywa艂 si臋 spod piecz臋ci:

- A jakby tak wzi膮膰 mas臋 i da膰 j膮 do kwadratu, a potem: trzask! - pomno偶y膰 j膮 przez pr臋dko艣膰 艣wiat艂a, to by ci by艂o dopiero!...

Ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Pierwsi od藕wierni wchodzili na sale.


Janusz Odrow膮偶-Pieni膮偶ek

Pani Zofia albo historie niestworzone


Henrykowi Berezie

My艣l臋, 偶e warto w ko艅cu napisa膰 jeszcze jedno opowiadanie, aby si臋 w nim zaj膮膰 偶yciem erotycznym hrabiny de Strogoff.

Pani Giselle wspomina艂a mi nieraz, 偶e kapitan Strogoff by艂 jej pi膮tym m臋偶em z kolei, opowie艣ci o pierwszym i drugim m臋偶u, cz臋sto powtarzane, s艂ysza艂em wielokrotnie, polegiwa艂a wtedy najcz臋艣ciej na swoim 艂o偶u rozbebeszonym nosami leniwych jamnik贸w albo krz膮ta艂a si臋 po kuchni i cz臋stuj膮c mnie kolacj膮 opowiada艂a tamte odleg艂e wydarzenia. Odbywa艂o si臋 to wcale nierzadko w obecno艣ci kapitana, kt贸remu w ten spos贸b dawa艂a jakby przestrog臋, 偶e i jego ma艂偶e艅stwo mo偶e sko艅czy膰 si臋 podobnie, cho膰 by艂o zupe艂nie jasne (ze wzgl臋du na jej lata), i偶 pan Strogoff mo偶e by膰 o to spokojny. Lecz z drugiej strony nie mog艂a si臋 powstrzyma膰, aby mu nie wym贸wi膰 tego czy owego; najcz臋艣ciej przy 艂adiszkach wypomina艂a biednemu kapitanowi (i to nierzadko w obecno艣ci znajomych!), 偶e do mi艂o艣ci francuskiej nigdy nie potrafi艂 si臋 nagi膮膰 i 偶e nie zdo艂a艂a go jednak nam贸wi膰 ani razu na t臋 intymno艣膰.

Gdy by艂a m艂odziutk膮 dziewczyn膮 - opowiada艂a pani Giselle - wydali j膮 rodzice za pana Croulebarbe. By艂 on dobrym cz艂owiekiem, ale podnieca艂 si臋 jedynie widokiem krwi swojej 偶ony, st膮d przy pieszczotach nacina艂 j膮 z lekka 偶yletk膮, starcza艂a nawet kropelka (zlizywa艂 j膮 lub wysysa艂), i po rocznym po偶yciu mia艂a male艅kie blizny na wszystkich cz臋艣ciach cia艂a. Wreszcie zdecydowa艂a, 偶e pora sko艅czy膰 tortury: Croulebarbe znalaz艂 pewnego ranka list na samowarze (stoj膮cym pono膰 zawsze na kominku przed lustrem), zawar艂a w nim 偶膮danie, aby wyni贸s艂 si臋 z jej mieszkania w ci膮gu najbli偶szej doby. Zosta艂 co prawda sze艣膰 godzin d艂u偶ej, ni偶 to przewidywa艂y postawione warunki, ale znik艂 definitywnie (by艂a to wersja pierwsza - innym razem opowiedzia艂a mi, 偶e panu Croulebarbe wystawi艂a walizki na klatk臋 schodow膮 i kiedy wr贸ci艂 z pracy - by艂 maklerem gie艂dowym - nie wchodzi艂 ju偶 do domu, lecz od razu ze schod贸w znosi艂 walizki na d贸艂, doro偶ka podjecha艂a i wi臋cej w 偶yciu nigdy go nie zobaczy艂a).

Opowie艣膰 o drugim m臋偶u, kr贸tsza i banalniejsza, mia艂a wariant podobny: ten tenor operowy stale j膮 po prostu zdradza艂. Kiedy艣 go poprosi艂a, by zszed艂 do episjera, by艂 tylko w marynarce z pust膮 butelk膮 pod pach膮, bo mia艂 jej przynie艣膰 wino, a wr贸ci艂 dopiero po dw贸ch latach. Pani Gise艂le, otwieraj膮c, spyta艂a: 鈥濧 gdzie moje wino?鈥 Zjedli dobr膮 kolacj臋, wino te偶 mia艂a w domu i poszli do sypialni, ale nazajutrz rano sta艂 list na samowarze (by艂a to pierwsza wersja - wedle drugiej powt贸rzy艂a histori臋 z walizkami, kiedy w po艂udnie wyszed艂 na pr贸b臋 do opery).

Nigdy natomiast nie us艂ysza艂em opowie艣ci o trzecim i czwartym m臋偶u, bo pi膮tym by艂 kapitan Strogoff. Lecz dowiedzia艂em si臋 o nich po艣rednio z ust kuzynki pani Giselle, m艂odej dziewczyny o imieniu Mireille

Bohater 鈥濳artoteki鈥 Tadeusza R贸偶ewicza robi podobnie: idzie po papierosy i wraca po pi臋tnastu latach, papierosy przynosi, lecz mimo to bohaterka (Olga) powiada: 鈥濿iktorze, zawiod艂am si臋 na tobie. Jeste艣 艣wini膮 1 oszustem鈥. Pani Giselle okaza艂a o ile偶 wy偶sz膮 klas臋 w swoim post臋powaniu. i nawet du偶ych zdolno艣ciach, lecz wed艂ug mojego zdania zupe艂nie wyzbytej wstydu. Niech czytelnikowi wystarczy, 偶e kiedy przychodzi艂a i jad艂a czasem kolacj臋 w kuchence pa艅stwa Strogoff, opowiada艂a dok艂adnie o swoich aktualnych przygodach (kapitan tego nie lubi艂), uzupe艂nia艂a je nawet spro艣nymi rysuneczkami, by uzasadni膰 obrazowo sw贸j wyb贸r, a rysowa艂a dobrze, pracowa艂a w teatrze jako asystent re偶ysera. Dzia艂a艂y u niej wida膰 schematy spowiedzi dzieci臋cych i rachunku sumienia, bo cyfry (ile razy) gra艂y tu du偶膮 rol臋, na przyk艂ad zwierza艂a mi si臋 kiedy艣, 偶e bie偶膮cego amanta, w kt贸rym serio si臋 kocha艂a licz膮c na zam膮偶p贸j艣cie (dyrektora teatru i g艂贸wnego podmiotu tych-ad hoc - ilustracji, nie by艂 on wprawdzie 偶onaty, ale, jak bywa we Francji, z kim艣 na sta艂e zwi膮zany), tego wi臋c dyrektora zdradzi艂a dwadzie艣cia trzy razy, a jednak 偶adna z przyg贸d nie da艂a jej zadowolenia. Stwierdza艂a jednocze艣nie symptomy bardzo ciekawe dla jakiego艣 badacza: ot贸偶 w sensie dos艂ownym najsilniej j膮 podnieca艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e m臋偶czyzna, z kt贸rym si臋 w艂a艣nie zadaje (a m贸g艂 on by膰 du偶o starszy i uroda nie gra艂a 偶adnej roli) ma bardzo du偶e pieni膮dze; im wi臋ksze, tym podniecenie silniej si臋 objawia艂o. Na moj膮 uwag臋 z boku, 偶e jest to zapewne do艣膰 rzadko spotykane, odpar艂a nie zmieszana: 鈥濶ie jest to takim wyj膮tkiem, jak sobie wyobra偶asz, kilka znajomych dziewczyn m贸wi艂o mi to samo鈥. I bez tego wiedzia艂em, 偶e ja u niej nie mia艂bym szans najmniejszych (chocia偶 mnie poci膮ga艂a bezwstydem i urod膮), bo z ka偶dym frankiem zawsze si臋 bardzo liczy艂em.

Ale zacz膮艂em o 偶yciu erotycznym hrabiny de Strogoff, a pisz臋 o przygodach Mireille, kt贸ra, b臋d膮c artystk膮, wiod艂a 偶ycie bohemy i mia艂a do tego prawo. Wprowadzi艂em jej posta膰 bynajmniej nie dla niej samej: jak wi臋c naprawd臋 by艂o z owymi m臋偶ami obecnej pani Strogoff? Mireille opowiedzia艂a mi, 偶e za trzeciego przez pewien czas uchodzi艂a niedu偶a aktoreczka maj膮ca drobne kosteczki i kruczoczarne w艂osy, do niej to pani Giselle wzdycha艂a platonicznie, pisa艂a nawet wiersze i nigdy nie zbadano, czy dosz艂o do zbli偶enia, co na pewno si臋 sta艂o w wypadku m臋偶a czwartego, m艂odej Angielki, szczup艂ej i bardzo m臋skiej, zarabiaj膮cej na 偶ycie uje偶d偶aniem wierzchowc贸w w alejach Lasku Bulo艅skiego; zajmowa艂a si臋 ko艅mi wy艣cigowymi, a wi臋c ranne mane偶e, bywa艂a wolna dopiero popo艂udniami. Gdy zamieszka艂y razem, pani Giselle spe艂nia艂a w domu funkcje kobiece, pra艂a i prasowa艂a, cerowa艂a rankami garderob臋, do czego Ewelina (nazywa艂a si臋 Deadmen) nie mia艂a najmniejszych dyspozycji; kiedy okaza艂o si臋, 偶e na skutek zm臋czenia i niezdrowego klimatu nad Sekwan膮 odezwa艂a si臋 u niej jaka艣 dawna gru藕lica, ju偶 zaleczona w Anglii, zabra艂a pani膮 Giselle i pojecha艂y razem w okolice Mentony. Aby nie sta膰 w hotelu, bo by艂o to za drogie, znalaz艂y - wysoko w g贸rach - opuszczony drewniany domek, tak zwan膮 kabank臋, gdzie obie zamieszka艂y. By艂a tanio na zbyciu i - bodaj drog膮 licytacji - Evelyn j膮 kupi艂a wraz z kawa艂eczkiem ziemi, cho膰 po prawdzie by艂a to lita ska艂a. Przypuszczam, 偶e mia艂y tam kotk臋, bo pani Strogoff opowiada艂a mi kiedy艣, 偶e za m艂odu w Mentonie, gdy pilnowa艂a pa艂acu bogatej cudzoziemki, wsp贸艂偶y艂a z tygrysic膮, kt贸r膮 tamta trzyma艂a i - wyje偶d偶aj膮c na d艂u偶ej do Ameryki - odda艂a jej pod opiek臋. Zwierzak ju偶 oswojony, jednak z natury dziki, trudny by艂 do chowania. Wspomina艂a, 偶e maj膮c go w domu 艣wietnie by艂a chroniona od nieproszonych wizyt (mieszka艂a zupe艂nie sama w pa艂acu, s艂u偶b臋 zwolni艂a) oraz od nagabywa艅 adorator贸w: nawet wpuszczeni czasami na pokoje poprawnie si臋 zachowywali, gdy Cathy by艂a w domu. Zwierz臋 siedzia艂o na kanapie w stylu Ludwika XV w najwi臋kszym z trzech salon贸w albo na perskim dywanie, czasami - ziewaj膮c - pokazywa艂o wn臋trze swojej r贸偶owej paszczy z dwoma ostrymi k艂ami, wysuwa艂o pazury, i to ju偶 wywo艂ywa艂o odpowiednie wra偶enie.

W tym czasie pani Giselle pisywa艂a poezje o tematyce mi艂osnej, a Ewelina, nie pozbawiona talent贸w translatorskich, ch臋tnie przek艂ada艂a je na angielski; kiedy po sze艣ciu latach wr贸ci艂a do Londynu, tam owe wiersze wyda艂a, ale pod w艂asnym nazwiskiem, staj膮c - podobno - od razu w poetyckiej czo艂贸wce m艂odego pokolenia. Jedynie skromniutk膮 dedykacj膮 (鈥濼o Giselle鈥) zrobi艂a niezbyt jasn膮 aluzj臋, 偶e i swojej przyjaci贸艂ce ma co艣 do zawdzi臋czenia. By艂 to niebagatelny pow贸d do zerwania stosunk贸w, mimo 偶e Evelyn przys艂a艂a prawdziwej autorce wierszy jedn膮 trzeci膮 dochodu, a tak偶e, jak mi si臋 zdaje, scedowa艂a kabank臋 w okolicach Mentony. Mimo to pani Strogoff z niema艂膮 zawzi臋to艣ci膮 musia艂a 艣ciga膰 Ewelin臋, skoro grozi艂a jej procesem (nie wiem, czy mog艂a wygra膰, raczej o tym pow膮tpiewam, bo przecie偶 swoich poezji nigdy nie og艂osi艂a drukiem), ale doprowadzi艂a podobno a偶 do tego, 偶e panna Deadmen, by unikn膮膰 skandalu, uciek艂a z Anglii, nie bacz膮c na sukcesy - wersja pani Giselle - i zamieszka艂a na sta艂e w Argentynie.

Kapitan Gieorgij Strogoff by艂by wi臋c m臋偶em pi膮tym, tym razem niew膮tpliwym, bo wzi臋li 艣lub - przy 艣wiadkach - najpierw w merostwie Pi臋tnastej Dzielnicy, a p贸藕niej, po raz drugi, w cerkwi przy Avenue Hoche, dzia艂o si臋 to par臋 miesi臋cy przed wojn膮. Kapitan zaprosi艂 mnie pewnego razu na bardzo skromne 艣niadanie do restauracyjki rosyjskiej o nazwie 鈥濩oq d鈥橭r鈥, tu偶 ko艂o Luksemburga, po schodkach, wej艣cie z podw贸rza, znanej w tamtym okresie przyje偶d偶aj膮cym Polakom dlatego, 偶e kupowano tu kawior. Nawet je艣li by艂 niezbyt 艣wie偶y po d艂ugiej podr贸偶y z Moskwy via Warszawa (Delikatesy), jeden z kelner贸w bra艂 pude艂ko na w艂asny rozrachunek, bo w艂a艣cicielka, staruszka, prawie ju偶 nic nie widzia艂a, pewno j膮 oszukiwa艂.

Tutaj, s艂uchaj膮c popis贸w dw贸ch leciwych muzyk贸w rz臋pol膮cych na skrzypcach romanse czarnomorskie, patrz膮c na 艣redniowieczne Kremle zdobi膮ce 艣ciany lokalu, kapitan, wypiwszy nieco w贸dki Smirnoff, pozwoli艂 sobie przede mn膮 na chwil臋 szczero艣ci, wspomina艂 swoje 偶ycie i swoje rozczarowania. Zacz膮艂 od rewolucji i co wtedy porabia艂, lecz tutaj nie jest miejsce na relacje tego rodzaju; internowany w Turcji przedosta艂 si臋 do Marsylii, a potem do Pary偶a. M贸wi艂 o swoich kobietach (bo jego pierwsza 偶ona, hrabina Strogoff, z domu ksi臋偶niczka B艂agocerkwiewskaja, zgin臋艂a mu z oczu w Odessie i ju偶 si臋 nie odnalaz艂a), a偶 po ma艂ej godzinie dosz艂o do znajomo艣ci i 艣lubu z pani膮 Giselle: 鈥濶iech sobie pan wyobrazi, 偶e w pierwszych miesi膮cach ma艂偶e艅stwa codziennie rano, nim jeszcze wyszed艂em do pracy, gdy my艂em si臋 w 艂azience albo si臋 ubiera艂em, to przybiega艂a do niej jaka艣 m艂odziutka Holenderka i pru艂a prosto do 艂贸偶ka, czasami si臋 rozbiera艂a od razu w przedpokoju. Wiele mnie to kosztowa艂o, by艂y p艂acze i krzyki, ale zrobi艂em z tym koniec.鈥

Tak to si臋 przedstawia艂o w relacji kapitana. Ale zn贸w pewna znajoma z paryskiej Polonii nazwijmy j膮 umownie 鈥瀙ani膮 Zofi膮鈥 m贸wi艂a mi, 偶e kiedy艣 wpad艂a do nich po kota, dla znajomych, pa艅stwo de Strogoff nie mieli telefonu, a by艂o dosy膰 p贸藕no, nie mog艂a zapowiedzie膰 i para gospodarzy le偶a艂a ju偶 w szerokim 艂o偶u po艣r贸d jamnik贸w. Pani Giselle zaprosi艂a j膮 na noc, pokazywa艂a miejsce w 艣rodku, pomi臋dzy nimi: 鈥濳ochana pani Zofio, prosimy tu do nas na sandwicza鈥, dodaj膮c, 偶e o tej porze metro ju偶 nie kursuje, jak wi臋c wr贸ci do domu? (by艂a dopiero dziesi膮ta, a chodzi do p贸艂nocy!). To jedno, ale przecie偶, zazdrosna o m臋偶a, ba艂a si臋, by jej nie zdradza艂. T臋 sam膮 鈥瀙ani膮 Zofi臋鈥 na przyk艂ad, kobiet臋 du偶ej urody, ostrzeg艂a raz mimochodem, 偶e kapitan ma za du偶e organy.

Tu musz臋 zn贸w odwo艂a膰 si臋 do 艣wiadectwa Mireille, bo mi opowiada艂a, 偶e pani Giselle nie tak dawno zaj臋艂a si臋 pewnym Murzynem, dosy膰 nawet wiekowym, pan Francois Voiture dobiega艂 osiemdziesi膮tki; mo偶e z tego powodu, a mo偶e z innych przyczyn zachowa艂 si臋 z rezerw膮; by sobie powetowa膰, hrabina postawi艂a kapitanowi warunek, 偶e go b臋dzie dopuszcza膰 do siebie wtedy jedynie, kiedy si臋 pomaluje, pan Strogoff czerni艂 s艂abizn臋 przez jakie dwa tygodnie, dop贸ki si臋 jej nie znudzi艂o. Mireille, dziewczyna wyzbyta wstydu, m贸wi艂a mi, 偶e i jamniki le偶膮ce stale w betach pani Giselle te偶 gra艂y pewn膮 rol臋, mia艂a si臋 podobno smarowa膰 czym艣, co pieski lubi艂y, ale t臋 rewelacj臋 potraktowa艂em od razu jako niem膮dry wymys艂.

Po c贸偶 mia艂a si臋 ucieka膰 do tego typu namiastek, skoro nigdy jej nie brak艂o prawdziwych adorator贸w. Przychodzi艂o ich do niej za mojej pami臋ci niema艂o, a w pierwszym rz臋dzie pewien lekarz psychiatra, by艂 Turkiem z pochodzenia. Spotka艂em go raz przy metrze id膮c do pani Strogoff i szli艣my dalej razem. Kiedy nacisn膮艂 dzwonek, my艣la艂em, 偶e jak zawsze bywa艂o, odezwie si臋 po chwili skrzekliwy g艂os hrabiny w dziurkach niedu偶ego g艂o艣nika przykr臋conego do drzwi od wewn臋trznej ich strony, lecz tym razem gospodyni otworzy艂a drzwi sama: 鈥濸rzepraszam, ale si臋 myj臋鈥 - powiedzia艂a w p贸艂mroku korytarza i kiedy wchodzili艣my umyka艂a w g艂膮b domu, bo by艂a ca艂kiem go艂a, k艂apa艂a pantoflami w艣r贸d piszcz膮cych jamnik贸w, dostrzegli艣my jedynie ogromne k艂臋by zadu. Za chwil臋, w jedwabnym szlafroczku r贸偶owego koloru, poda艂a nam herbat臋; dodam, 偶e ca艂y bok szlafroka od pachy a偶 po udo by艂 rozpruty, a lekarza psychiatr臋 tak to zafascynowa艂o, 偶e zerka艂 co chwila, cho膰 mia艂a g膮bczaste cia艂o, a potem wsun膮艂 tam r臋k臋, gdy by艂em odwr贸cony. Zauwa偶ywszy te ruchy k膮tem oka, szybciutko doko艅czy艂em herbaty i pocz膮艂em si臋 偶egna膰.

Wiedzia艂em, 偶e pr贸cz lekarza psychiatry cz臋sto bywa艂 w domu pa艅stwa de Strogoff adwokat o du偶ej renomie, prowadzi艂 im za darmo bardzo kosztowne procesy, w kt贸re si臋 zapl膮tali, a pewien finansista, baron de Bas-Monceaux, przynosi艂 dla pani Giselle toalety swej 偶ony wysz艂e ju偶 z mody, po偶ycza艂 tak偶e pieni臋dzy, kiedy im brakowa艂o. Bogaty antykwariusz, pan Piradou-Farady, ofiarowa艂 raz pani Giselle pi臋kny komplet talerzy rozentalowskieh, jednak zgniewa艂o to kapitana do tego stopnia, 偶e wyt艂uk艂 wszystkie co do jednego, rzucaj膮c nimi kolejno o ziemi臋. Bywali i inni panowie, lecz wszystkich nie pozna艂em.

To by艂yby g艂贸wne zarysy historii 偶ycia erotycznego hrabiny de Strogoff, b臋d臋 ko艅czy艂 opowie艣膰, bowiem - gdy by艂em ju偶 w Polsce - pewnego lata sprzedali swoje mieszkanie a rzeczy cz臋艣ciowo pozbyli si臋 mi臋dzy znajomymi, cz臋艣ciowo za艂adowali na ca艂kiem p艂aski dach wozu kapitana (model 1930, obraca艂 nim trzy razy) i wyjechali w okolice Mentony. Za uzyskane pieni膮dze postawili niedu偶y lecz murowany domek w miejscu spr贸chnia艂ej kabanki i tam osiedli na sta艂e; chcia艂bym kiedy opisa膰, jak im si臋 偶yje na Lazurowym Wybrze偶u, lecz w膮tpi臋, czy tam dojad臋.

Mieszkanie paryskie hrabiostwa, de Strogoff kupi艂a owa osoba nazwana przez nas umownie 鈥瀙ani膮 Zofi膮鈥, dysponuj膮c膮 pod贸wczas pewnym kapita艂em, i kiedy dwa lata potem znowu by艂em w Pary偶u jako艣 po Nowym Roku, pobieg艂em z 偶yczeniami oraz aby podrzuci膰 niewielk膮, lecz ci臋偶k膮 paczuszk臋, z kt贸r膮 przysz艂a na Dworzec Gda艅ski w Warszawie jej siostrzenica, studentka geologii. Gdy nacisn膮艂em dzwonek, 鈥瀙ani Zofia鈥 otworzy艂a przez 艂a艅cuch, przyjrza艂a mi si臋 dok艂adnie, zanim wpu艣ci艂a, by艂a bardzo wzburzona. Pozwol膮 czytelnicy, 偶e przytocz臋 jej s艂owa: 鈥濶iech sobie pan wyobrazi, prze偶y艂am dos艂ownie przed chwil膮 niespotykan膮 histori臋. Robi艂am w kuchni 艣niadanie, a tutaj s艂ysz臋 dzwonek, tak samo, jak pa艅ski przed chwil膮. Nie zapala艂am 艣wiat艂a w korytarzu, bo kontakt jest z tamtej strony, podesz艂am od razu do drzwi, otwieram, nagle kto艣 krzyczy 鈥瀉 kuku!鈥, 艂apie mnie, obca艂owuje, ledwo mu si臋 wyrwa艂am i zaraz do kontaktu, 艣wiat艂o si臋 zapali艂o. I da pan wiar臋, co si臋 okaza艂o? 呕e by艂 to listonosz, w mundurze, od pneumatyk贸w; nie zna艂 mnie osobi艣cie, bo za艂o偶y艂am telefon i nie przychodz膮 tutaj 偶adne pneumatyki, wie pan, co on mi powiedzia艂? 呕e zawsze raz do roku w okolicach Trzech Kr贸li dostawa艂 od hrabiny de Strogoff takie wspania艂e 鈥瀋adeau鈥, liczy艂, 偶e dzi艣 te偶 dostanie. S艂ysza艂 pan co艣 podobnego?鈥

Przeszli艣my z 鈥瀙ani膮 Zofi膮鈥 do saloniku i tam j膮 uspokaja艂em, oddaj膮c przesy艂k臋 z Polski (by艂a to puszka z kawiorem); sk艂ama艂bym, gdybym napisa艂, 偶e to popo艂udnie sp臋dzi艂em jedynie na rozmowie. Poj臋cia nie mam, mo偶e mia艂a co艣 w sobie atmosfera tych mur贸w.


Janusz Os臋ka

Skrzyd艂a


Heldenmut w ekstazie spogl膮da艂 ku niebu przenosz膮c wzrok z chmurki na chmurk臋, a kiedy otwiera艂a si臋 przestrze艅 niebieska i niesko艅czona, szybowa艂 jeszcze wy偶ej tam, gdzie w nocy 艣wiec膮 gwiazdy.

- Zapuszcz臋 skrzyd艂a, Sabino - powiedzia艂 do 偶ony.

- Tak jak si臋 zapuszcza w膮sy czy brod臋? - spyta艂a.

- Tak, mniej wi臋cej - wyja艣ni艂 pokr贸tce.

Uj膮艂 jej r臋ce w swoje d艂onie i nie panuj膮c nad wewn臋trznym wzburzeniem, m贸wi艂:

- Czy ty wiesz, co dla zatrudnionego przy dzienniku podawczym cz艂owieka znaczy wzbi膰 si臋 w przestworza, rozpostrze膰 skrzyd艂a ponad dachami dom贸w i ugania膰 si臋 za jask贸艂kami? Dla mnie, Sabino, przywi膮zanego od dwudziestu lat do biurka, fruwanie sta艂o si臋 konieczno艣ci膮!

Powiedziawszy, to, stan膮艂 przed lustrem, zdj膮艂 koszul臋 i chwyciwszy praw膮 r臋k膮 sk贸r臋 na lewej 艂opatce naci膮gn膮艂 j膮 znacznie.

- Sk贸ry starczy - stwierdzi艂 - musisz mi j膮 tylko rozwa艂kowa膰, abym uzyska艂 potrzebn膮 do formowania skrzyde艂 powierzchni臋.

- Za stary jeste艣 na zapuszczenie skrzyde艂 - mitygowa艂a ostro偶nie. - Nie pofruniesz ju偶 daleko.

Spojrza艂 na ni膮 z pogard膮.

- Zapami臋taj sobie, 偶e w艂a艣nie starzy czuj膮 najbardziej potrzeb臋 latania. M艂odzie偶 nie zdaje sobie sprawy z braku skrzyde艂.

Rozwa艂kowa艂a mu plecy, sk贸ry przyby艂o nieco, ale mo偶na by艂o uformowa膰 z tego zaledwie niewielkie skrzyde艂ka, jak dla ptaszka kiwi.

- Skrzyd艂a usztywnimy teraz za pomoc膮 wcierania wyci膮gu z fiszbin贸w - rzek艂 Heldenmut.

- Boj臋 si臋, Karolku, 偶e staniesz si臋 anio艂em - sarka艂a 偶ona.

Nagotowa艂 fiszbin贸w, przecedzi艂 i tym naparem kaza艂 sobie posmarowa膰 skrzyde艂ka. Potem wlaz艂 na sto艂ek i skoczy艂 dla pr贸by, jednak skrzyd艂a nie odegra艂y w艂a艣ciwej roli. Zwichn膮艂 sobie nog臋.

- Powierzchnia no艣na za ma艂a - skonstatowa艂. - Trzeba nad tym d艂u偶ej popracowa膰. Zapu艣ci膰 skrzyd艂a to nie to samo, co zje艣膰 bu艂k臋 z mas艂em.

- Nie wiem, czy dobrze jest mie膰 m臋偶a sputnika - waha艂a si臋 pani Heldenmut.

- Jeste艣 istot膮 przyziemn膮. Nigdy nie b臋dziesz ptaszkiem, nigdy nie b臋dziesz 膰wierka膰 w szuwarach - wytyka艂 jej Heldenmut nie przerywaj膮c pracy nad podr臋czn膮 walcowni膮 do rozci膮gania sk贸ry na skrzyd艂a.

A ona:

- Zniszczysz mi wy偶ymaczk臋, Karolku...

Urz臋duj膮c w biurze, Heldenmut ra藕no wci膮ga艂 do dziennika korespondencj臋 przychodz膮c膮 i wychodz膮c膮, bo mia艂 przed sob膮 przysz艂o艣膰. Nawet w pochmurny dzie艅 przez brudne szyby swego pokoju widzia艂 gwiazdy.

- Zmizernia艂 pan, panie Heldenmut - m贸wi艂 naczelnik przypatruj膮c mu si臋 badawczo.

- Zapuszczam skrzyd艂a. To du偶y wysi艂ek dla organizmu - t艂umaczy艂 skromnie.

- O! - dziwi艂 si臋 naczelnik, a z jego oczu bi艂a troska. - 鈥炁籩by mi tylko nie poplami艂 dziennika podawczego鈥 - my艣la艂 skrycie.

Kiedy nikt z dyrekcji nie widzia艂, koledzy przychodzili do niego z propozycjami:

- Przefru艅 na drug膮 stron臋 ulicy, Heldenmut! Przefru艅 chocia偶 korytarzem do ubikacji i z powrotem!

On nie da艂 si臋 jednak偶e sprowokowa膰.

- Poczekajcie jeszcze troch臋 - mawia艂. - Troch臋 cierpliwo艣ci i zobaczycie!

Wracaj膮c do domu, zaczepia艂 sznurkiem wystaj膮ce kie艂ki skrzyde艂, sznurek przek艂ada艂 przez blok na suficie i umocowuj膮c z drugiej strony sznura ci臋偶arki, odt膮d sypia艂 zawsze ze skrzyd艂ami na wyci膮gu. Skrzyd艂a powi臋ksza艂y si臋 ci膮gle, a napar z fiszbin贸w wcierany systematycznie nadawa艂 im coraz doskonalsz膮 sztywno艣膰 i elastyczno艣膰.

Pewnego dnia Heldenmut zadzwoni艂 na lotnisko, zbada艂 warunki lotu i przyczepiaj膮c paczuszk臋 z drugim 艣niadaniem do guzika p艂aszcza oznajmi艂 偶onie.

- Dzisiaj lec臋...

Otuli艂a mu szyj臋 szalikiem, zapi臋艂a guzik pod brod膮..

- Uwa偶aj tam na meteoryty - zawo艂a艂a za nim, gdy ju偶 by艂 na schodach.

Heldenmut ruszy艂 w kierunku placu, gdzie znajdowa艂 si臋 ko艣ci贸艂 z najwy偶sz膮 wie偶膮 w mie艣cie. Ludzie ogl膮dali si臋 za nim na ulicy przypatruj膮c si臋 odstaj膮cemu na plecach paltu: niekt贸rzy litowali si臋 my艣l膮c, 偶e to garb, 偶ycie bowiem nie da艂o im okazji do ogl膮dania skrzyde艂, garbatych za艣 widzieli mn贸stwo. Ty艂ka stoj膮cy w bramie osobnik, kt贸ry obserwowa艂 ulic臋 przez wypalon膮 papierosem w gazecie dziurk臋, domy艣la艂 si臋 pod p艂aszczem Heldenmuta worka z kokain膮, poniewa偶 za garby mu nie p艂acono.

Przed ko艣cio艂em Heldenmut zatrzyma艂 chwil臋 wzrok na ci臋偶kich, kamiennych anio艂ach, przylepionych cementem do marmurowej 艣ciany, i wszed艂 do 艣rodka, kieruj膮c si臋 ku drzwiom prowadz膮cym na wie偶臋.

- Dok膮d zd膮偶asz, synu? - spyta艂 go kto艣 w p贸艂mroku.

- Id臋 na wie偶臋, 偶eby pofrun膮膰 - odpar艂 Heldenmut.

- Dusz膮?

- Nie. Cia艂em.

- Cia艂em nie sprostasz. Nie sprostasz - rzek艂 tamten, ale Heldenmut st膮pa艂 ju偶 po kamiennych stopniach w g贸r臋.

Na placu przed ko艣cio艂em zebra艂 si臋 t艂um, 艣ci膮gni臋ty sensacyjn膮 pog艂osk膮. Wzniesione do nieba g艂owy wypatrywa艂y na czubku wie偶y postaci, gotuj膮cej si臋 do lotu. Heldenmut, balansuj膮c w艣r贸d poz艂acanych anio艂k贸w i chimer, zdj膮艂 palto, poprawi艂 szalik i zaczepiwszy drugie 艣niadanie o guzik marynarki, rozpostar艂 ramiona.

T艂um znieruchomia艂. Posta膰 skoczy艂a, oderwa艂a si臋 od wie偶y i nagle tysi膮com par zdumionych oczu ukaza艂 si臋 Heldenmut, szybuj膮cy nad wielkim placem w powietrzu. Z pocz膮tku okr膮偶y艂 kilka razy gmach ko艣cio艂a, potem przemkn膮艂 ko艂o stada go艂臋bi, zatoczy艂 jeszcze jedno ko艂o, drugie, trzecie. By艂 taki moment, 偶e przera偶eni widzowie wydali okrzyk grozy: 鈥濿pad艂 w korkoci膮g i spada!鈥 Ale nie! Heldenmut pikowa艂 tylko wykonuj膮c skomplikowane salta, po czym jednym ruchem skrzyde艂 wyskoczy艂 do g贸ry, zwi臋kszy艂 szybko艣膰 i pomkn膮艂 w przestworza.

Miasto szala艂o. Z dom贸w, biur, urz臋d贸w, fabryk i instytucji wylegli wszyscy zape艂niaj膮c ulice, skwery i place. Zadarte g艂owy spogl膮da艂y w niebo z ciekawo艣ci膮 i podziwem. Tylko z艂odzieje kieszonkowi nie patrzyli do g贸ry, lecz ocieraj膮c pot z czo艂a, pracowali ci臋偶ko, nauczeni pilno艣ci w twardej szkole 偶ycia.

W Ministerstwie Wojny nad ekranem stacji radarowej siedzia艂 sam marsza艂ek, obserwuj膮c spod g臋stych brwi ruchy Heldenmuta. Elektronowy m贸zg dokonywa艂 samoczynnie pomiar贸w i przekazywa艂 dane do Biura Studi贸w Badawczych sztabu generalnego. Prefektura policji otrzyma艂a tajny rozkaz ostrego pogotowia. W 艣cis艂ych gronach sztabowc贸w trwa艂y poufne narady.

Tymczasem Heldenmut fruwa艂 jeszcze w powietrzu mo偶e godzin臋, mo偶e dwie, a偶 zm臋czony, wyl膮dowa艂 gdzie艣 w lasku pod miastem. Mimo strzykania w ko艣ciach, jakie odczuwa艂 wskutek gwa艂townych przeci膮g贸w panuj膮cych w g贸rze, zadowolony z siebie podni贸s艂 ko艂nierz marynarki i poszed艂 piechot膮 do domu. Z rado艣ci zapomnia艂 nawet o palcie, zostawionym na szczycie ko艣cielnej wie偶y.

W mieszkaniu oczekiwa艂o go dw贸ch pan贸w w nieprzemakalnych p艂aszczach.

- Pan Karol Heldenmut? - spyta艂 jeden z nich.

- Tak - odrzek艂 Heldenmut.

Pierwszy pan ogl膮da艂 z uwag膮 pu艂buciki drugiego, drugi za艣 nie odrywa艂 wzroku od p贸艂bucik贸w pierwszego.

- Czy posiada pan zezwolenie na prowadzenie statk贸w powietrznych? - zadali pytanie jednocze艣nie.

- Nie posiadam 偶adnego zezwolenia i statkami nie kierowa艂em. Chcia艂em pofruwa膰 sobie tylko troch臋, po艣ciga膰 si臋 z jask贸艂kami, szybowa膰 jak dumny orze艂. Wybaczcie mi t臋 niewinn膮 t臋sknot臋 zasiedzia艂ego przy biurku kontysty! Zrozumcie mnie i oce艅cie rzecz w艂a艣ciwie! - powiedzia艂 Heldenmut.

- Nie jeste艣my tu po to, 偶eby rozumie膰 - rzek艂 cz艂owiek w nieprzemakalnym p艂aszczu - lecz po to, aby sprawdzi膰 zezwolenie, odnotowa膰 jego numer i dat臋 wydania. Kierowanie statkiem bez zezwolenia oznacza przest臋pstwo z paragrafu 7 B aneksu karnego konwencji powietrznej z roku 1927 zawartej w Sao Paulo. Oto pozew do Trybuna艂u Mi臋dzynarodowego w Hadze.

Po艂o偶yli papier na stole i odeszli bez po偶egnania. Heldenmut nie zd膮偶y艂 jeszcze przerazi膰 si臋 w pe艂ni pozwem, kiedy do mieszkania wkroczy艂o dw贸ch ludzi w mundurach policji.

- Panowie - zacz膮艂 sam Heldenmut - nie mam zezwolenia, bo nie jestem statkiem. Chcia艂em sobie jedynie pofruwa膰, uganiaj膮c si臋 za...

- Nie o to nam chodzi - o艣wiadczyli policjanci. - Jeste艣my z Kompanii Ruchu Powietrznego. Lata艂 pan bez przepisowych 艣wiate艂, nie wysuwaj膮c strza艂ek na skr臋tach.

- Nie mam strza艂ek - t艂umaczy艂 Heldenmut.

- To jeszcze gorzej. Pojazd nie przystosowany do ruchu. Kto pos艂uguje si臋 takim pojazdem, musi liczy膰 si臋 z wypadkami i 艣mierci膮 innych os贸b. B臋dzie pan odpowiada艂 za usi艂owanie morderstwa. Prosz臋 podpisa膰 zeznanie.

Lataj膮cy cz艂owiek podpisa艂 i poczu艂 si臋 za艂amany. Dw贸ch innych pan贸w w mundurach Korpusu Granicznego oskar偶y艂o go o nielegalne przekroczenie granicy d藕wi臋ku.

- Cz艂owiek nie mo偶e lata膰 bezkarnie, Sabino - powiedzia艂 Heldenmut do 偶ony.

Zniech臋cony, zwin膮艂 skrzyd艂a i poszed艂 do knajpki 鈥濸od Starym Or艂em鈥, aby tam, przy ma艂ym piwku, rozwa偶y膰, sk膮d we藕mie pieni膮dze na adwokat贸w.

W traktierni nie zazna艂 samotno艣ci. Przysiad艂 si臋 do niego ma艂y cz艂owieczek o bystrych oczach i du偶ych uszach.

- K艂opoty panie Heldenmut? - zagadn膮艂 z zawodow膮 wpraw膮 konfidencjonalnie.

- Pan mnie zna? - zdziwi艂 si臋 Heldenmut.

- Zna膰 ludzi, to nasz zaw贸d - wyzna艂 cz艂owieczek. - Pana czeka mn贸stwo przykrych spraw. Kilkaset lat wi臋zienia nie mija jak z bicza trzasn膮艂...

- Kim pan jest? - spyta艂 lataj膮cy cz艂owiek.

Malutki odwin膮艂 klap臋 marynarki.

- Tajna policja. Napije si臋 pan piwka?

Przynie艣li piwko. Agent nachyli艂 si臋 nad sto艂em i szepta艂:

- Porozmawiajmy jak doro艣li ludzie, panie Heldenmut. Wi臋zienie to nie pensjonat. Zapewne si臋 pan tego domy艣la, a ja na to mog臋 nawet da膰 panu s艂owo honoru. Jednak nie ma sytuacji bez wyj艣cia, kiedy ma si臋 ludzi 偶yczliwych. Chcemy panu pom贸c. Wszystkie pana przest臋pstwa p贸jd膮 w niepami臋膰, do wi臋zienia pana nie zamkn膮, spraw臋 zatuszujemy. Pan odwdzi臋czy si臋 nam drobiazgiem: b臋dzie pan podfruwa艂 do okien pewnych ludzi, patrza艂, co robi膮 i s艂ucha艂, o czym m贸wi膮...

- Mam by膰 donosicielem? - oburzy艂 si臋 Heldenmut. - Nie!

- Niech pan si臋 dobrze zastanowi, panie Heldenmut - szepn膮艂 ma艂y cz艂owieczek. - Tam nie znajdzie pan miejsca na fruwanie...

U艣miechn膮艂 si臋 i odszed艂.

M臋偶czyzna w ciemnych okularach, kt贸ry czeka艂 na Heldenmuta przed 鈥濻tarym Or艂em鈥, m贸wi艂:

- Drugi oddzia艂 sztabu mo偶e pana wyci膮gn膮膰 z biedy, o ile oka偶e pan wdzi臋czno艣膰. Pa艅skie skrzyd艂a, wykorzystane w艂a艣ciwie, stan膮 si臋 dla pana pocz膮tkiem kariery, bogactwem...

W domu czeka艂o pismo z wojskow膮 piecz臋ci膮. Wezwanie na 膰wiczenia dla zapasowych rezerwist贸w.

Za sto艂em dla komisji zgromadzi艂o si臋 wielu oficer贸w, cywil贸w i lekarzy w bia艂ych kitlach. Heldenmuta badano, mierzono, prze艣wietlano, macano mu skrzyd艂a.

Rozmowy prowadzone by艂y p贸艂g艂osem, ale mimo to Heldenmut zdo艂a艂 pos艂ysze膰 zdanie jakiego艣 dostojnika w generalskim mundurze:

- Gdyby mu tak przyprawi膰 atomow膮 g艂owic臋...

Dr偶膮c ze zdenerwowania opu艣ci艂 Heldenmut gmach komisji poborowej. By艂 blady, s艂aby i nie chcia艂 ju偶 fruwa膰.

Z rozpacz膮 w duszy przest膮pi艂 pr贸g zak艂adu fryzjerskiego.

- Ostrzyc? - spyta艂 fryzjer.

- Nie. Zgoli膰 - rzek艂 Heldenmut.

- Brod臋?

- Nie. Skrzyd艂a.

Fryzjer namydli艂 i zacz膮艂 ostrzy膰 brzytw臋.


Jeremi Przybora

Upiorny Sylwester


Na kilka lat przed wybuchem drugiej wojny 艣wiatowej otrzymali艣my z przyjacielem zaproszenie od hrabiego 膯. na przyj臋cie sylwestrowe w jego dobrach 呕. Zaproszenie to, trzeba podkre艣li膰, powitali艣my niech臋tnie, poniewa偶 ju偶 wtedy pogl膮dy nasze by艂y post臋powe, miejscami wr臋cz radykalne. Perspektywa sp臋dzenia Sylwestra i kilku dni Nowego Roku w twierdzy feudalizmu, jak膮 by艂y dobra 殴., nie n臋ci艂a nas zbytnio. Je偶eli wi臋c nie odrzucili艣my zaproszenia, to tylko po to, by przy ba偶ancie z ro偶na czy kieliszku Xeresu nie szcz臋dzi膰 hrabiemu i jego zacofanemu, arystokratycznemu otoczeniu dowcipnych i zjadliwych, chocia偶 si艂膮 rzeczy nie pozbawionych taktu, aluzji pod adresem gin膮cej kasty, jak膮 reprezentowali. Dlaczeg贸偶 bowiem mieli艣my si臋 pozbawi膰 okazji do podgryzania korzeni feudalizmu, nawet je偶eli mia艂yby one mie膰 smak ba偶anta?

Na stacj臋 N. przybyli艣my, mimo wyczerpuj膮cej podr贸偶y kolej膮, w doskona艂ych humorach, zaprawionych tak膮 doz膮 sarkazmu, 偶e pobyt nasz w dobrach 呕. upami臋tni艂by si臋 na d艂ugo we wspomnieniach hrabiego C, gdyby okoliczno艣ci naszego spotkania z tym arystokrat膮 nie przebieg艂y w spos贸b tak zdumiewaj膮cy, jak to si臋 oka偶e wkr贸tce z naszego opowiadania.

Przed stacj膮 N. czeka艂y na nas sanie, zaprz臋偶one w dwa gniade folbluty. Bogato przez natur臋 wyposa偶one ogiery zdawa艂y si臋 by膰 dwoma pegazami, schwytanymi w zdobne janczarami siatki przez poet臋 koz艂a i bicza, wiernego stangreta Nikodema. Oczywi艣cie wiernego hrabiemu, nie nam. Ale czym偶e by艂 zaprz臋g i wo藕nica wobec zakutanej w dachy, szuby i lisiury pi臋knej hrabianki Fryderyki, kt贸ra puszcza艂a oto lekkie ob艂oczki pary z tylnego siedzenia sa艅, witaj膮c nas swym urzekaj膮cym u艣miechem. Mia艂 j膮 hrabia z 偶ony W艂oszki, podobnie jak wi臋kszo艣膰 swych dzieci - z prawego 艂o偶a, co przypisywano g艂贸wnie temu, 偶e by艂 ma艅kutem.

Po kr贸tkich powitaniach ruszyli艣my w drog臋 bezkresn膮, 艣nie偶n膮 r贸wnin膮 tamtejszych po艂aci. A by艂y to czasy kiedy zadymki grasowa艂y bezkarnie po kraju, poniewa偶 meteorologia 贸wczesna nie sta艂a jeszcze tak wysoko jak dzisiejsza. Tote偶 kiedy nagle twarz pi臋knej hrabianki zacz臋艂a nam znika膰 z oczu w bia艂ym ob艂oku 艣niegu, zawo艂ali艣my z przyjacielem:

- Oho, zamie膰! Dopiero偶 zb艂膮dzimy!

Kiedy zamie膰 usta艂a, hrabianki Fryderyki nadal nie by艂o wida膰, bo zapad艂 ju偶 zmrok sylwestrowy. S艂yszeli艣my tylko, jak wierny Nikodem drapie si臋 w g艂ow臋. Snad藕 nawet jego kocie oczy nie mog艂y rozezna膰 si臋 w obcej okolicy. Zacz膮艂em sprawdza膰 po omacku, czy smuk艂a arystokratka znajduje si臋 nadal w saniach i odetchn膮艂em z ulg膮, kiedy zosta艂em spoliczkowany. By艂a. Po chwili zreszt膮 wykrzykn臋艂a jak偶e naiwnie:

- O! Robaczki 艣wi臋toja艅skie!

Ale to nie by艂y robaczki. Z g艂臋bi otaczaj膮cego nas mroku 艣wieci艂y oczy wilk贸w. W tej samej chwili konie, r偶膮c chrapliwie, zerwa艂y si臋 do panicznego galopu, a my obaj rzucili艣my si臋 do broni, by pra偶y膰 z niej w krwawe p艂omyki wilczego g艂odu. Strzelali艣my ogniem huraganowym. Odg艂os naszych strza艂贸w zwielokrotnia艂a echem 艣ciana pobliskiego lasu jakby kontrkanonad膮. 艢wiate艂ka wilczych oczu gas艂y jedno po drugim, chocia偶 z ca艂膮 otwarto艣ci膮 stwierdzam, 偶e nie strzelamy z przyjacielem celnie, czego przykrym dowodem okaza艂 si臋 w pewnej chwili brak stangreta Nikodema na ko藕le. Kiedy to stwierdzili艣my, przyjaciel w odruchu opieku艅czym obj膮艂 natychmiast hrabiank臋, kt贸ra go te偶 natychmiast spoliczkowa艂a, a ja skoczy艂em na koz艂a, by chwyci膰 za lejce. Konie gna艂y jak oszala艂e. Pu艣ci艂em hrabiank臋 i strzela艂em jaki艣 czas, a偶 do wyczerpania si臋 amunicji. Kiedy to nast膮pi艂o, pozosta艂y jeszcze przy 偶yciu dwa ogromne samce wilcze, kt贸re dogna艂y nas i rzuci艂y si臋 na cwa艂uj膮ce konie, po偶eraj膮c je od zad贸w. W miar臋 jednak jak konie znika艂y w paszczach wilk贸w, wilki wprz臋g艂y si臋 w ich uprz膮偶. Ju偶 wkr贸tce mkn臋li艣my apokaliptycznym zaprz臋giem w dwa 偶arte, na偶arte 偶ertw膮 po偶artych koni basiory.

Sytuacja by艂a gro藕na i wymaga艂a natychmiastowej decyzji. W rozp臋dzonych bestiach lada chwila m贸g艂 si臋 zbudzi膰 ponowny g艂贸d pod wp艂ywem ruchu na 艣wie偶ym powietrzu... A wtedy... Wyrzuci艂em zemdlon膮 od dawna hrabiank臋 z sa艅 i sam wyskoczy艂em, a przyjaciel poszed艂 w moje 艣lady. Niestety pi臋kna Fryderyka zapodzia艂a nam si臋 w 艣niegu kopnym do tego stopnia, 偶e nie spos贸b by艂o nam j膮 odnale藕膰. Pr贸偶no zanurzali艣my d艂onie w 艣nie偶ne zwa艂y. Nikt nas nie policzkowa艂. Smutni do ostateczno艣ci postanowili艣my poniecha膰 naszych bezowocnych wysi艂k贸w.

Kiedy rozejrzeli艣my si臋 doko艂a, spostrzegli艣my nagle w odleg艂o艣ci oko艂o 100 metr贸w karczm臋 z oknami rozjarzonymi rz臋sistym 艣wiat艂em. Kiedy wchodzili艣my na jej ganek, z wn臋trza dobieg艂y nas ostatnie uderzenia zegara bij膮cego p贸艂noc. Pchn臋li艣my drzwi i znale藕li艣my si臋 w艣r贸d bogatego t艂umu sylwestrowego, wiwatuj膮cego na cze艣膰 Nowego Roku. Z t艂umu wy艂oni艂 si臋 hrabia C, z pucharem w d艂oniach, a za nim hajduk z kielichami, przeznaczonymi dla nas. Hrabia powita艂 nas wprost wylewnie, 艣ciskaj膮c nas i poj膮c szampanem. Czuli艣my si臋 skr臋powani, bo w oczach sta艂a nam 偶ywo, martwa zapewne ju偶, hrabianka Fryderyka. Ale kiedy Wkr贸tce i j膮 zobaczyli艣my w艣r贸d sylwestrowej ci偶by, opu艣ci艂o nas skr臋powanie. Rrzucili艣my si臋 w wir cudownej zabawy, kt贸r膮 hrabia 膯, z tak wielkopa艅sk膮 fantazj膮 zorganizowa艂 w starej, opuszczonej karczmie.

Zabawa trwa艂a do 艣witu. Kiedy jednak zapia艂y pierwsze kury, nagle znale藕li艣my si臋 z przyjacielem sami w pustej, wal膮cej si臋 gospodzie. Wok贸艂 nie by艂o 偶ywego ducha. Ani hrabiego C. ani hrabianki, ani ich 艣wity i go艣ci...

Ju偶 nast臋pne dni przynios艂y rozwi膮zanie tej zdumiewaj膮cej zagadki. Ot贸偶 zadymka sprawi艂a, 偶e 艣piesz膮cy nam na spotkanie kulig z hrabi膮 膯. na czele znalaz艂 si臋 za stadem goni膮cych nas wilk贸w. Kiedy zorientowali si臋 w sytuacji, jednocze艣nie z nami zacz臋li strzela膰 do drapie偶nik贸w. To ich strza艂y brali艣my za echo naszych. Strzelali celnie i k艂adli wilki pokotem. My brali艣my nieco za wysoko. Strza艂y nasze przenosi艂y nad wilkami i... Jak ju偶 wspomnieli艣my, nie strzelamy z przyjacielem zbyt precyzyjnie, chocia偶 tym razem by艂y to strza艂y niestety celne...

A jednak, kiedy nie艣wiadomi niczego, bawili艣my w karczmie na uroczysku z duchami hrabiego i jego 艣wity, najmniejsz膮 aluzj膮 nie dali nam oni do zrozumienia, 偶e to my艣my ich... jakby to powiedzie膰... z broni palnej... Tak wychowani to byli ludzie!

Tym lepiej sta艂o si臋, 偶e i my艣my si臋 powstrzymali od planowanych docink贸w pod adresem hrabiego 膯. Wobec ducha nie by艂oby to w porz膮dku, a ju偶 wobec ducha cz艂owieka przez nas samych... 鈥瀠duchowionego鈥 - by艂oby to zachowaniem si臋 ni偶ej wszelkiej krytyki.


Bruno Schulz

Emeryt


Jestem emerytem w dos艂ownym i ca艂kowitym znaczeniu tego wyrazu, bardzo daleko posuni臋tym w tej w艂asno艣ci, powa偶nie zaawansowanym, emerytem wysokiej pr贸by.

By膰 mo偶e, 偶e przekroczy艂em nawet pod tym wzgl臋dem pewne ostateczne i dopuszczalne granice. Nie chc臋 tego zataja膰, c贸偶 w tym tak nadzwyczajnego? Po co robi膰 zaraz wielkie oczy i patrze膰 z tym ob艂udnym szacunkiem, z t膮 uroczyst膮 powag膮, w kt贸rej tyle jest tajonej rado艣ci ze szko艂y bli藕niego? Jak ma艂o ludzie maj膮 w gruncie rzeczy najprymitywniejszego taktu! Takie fakty nale偶y przyjmowa膰 z najzwyczajniejsz膮 min膮, z pewnym roztargnieniem i z b艂aho艣ci膮 inherentn膮 tym sprawom. Nale偶y przechodzi膰 nad tym lekko do porz膮dku dziennego, nuc膮c sobie niejako co艣 pod nosem, tak jak ja nad tym lekko i beztrosko przechodz臋. Mo偶e dlatego jestem troch臋 niepewny w nogach i musz臋 stawia膰 powoli i ostro偶nie stopy, stopa przed stop膮, i bardzo uwa偶a膰 na kierunek. Tak 艂atwo jest zboczy膰 przy tym stanie rzeczy. Czytelnik zrozumie, 偶e nie mog臋 by膰 zbyt wyra藕nym. Moja forma egzystencji zdana jest w wysokim stopniu na domy艣lno艣膰, wymaga pod tym wzgl臋dem wiele dobrej woli. B臋d臋 niejednokrotnie do niej apelowa艂, do bardzo subtelnych jej odcieni, o kt贸re mo偶na si臋 upomnie膰 jedynie pewnym dyskretnym mruganiem, utrudnionym dla mnie specjalnie z powodu sztywno艣ci maski odzwyczajonej od ruch贸w mimicznych. Zreszt膮 nie narzucam si臋 nikomu, daleki jestem od tego, 偶eby si臋 rozp艂ywa膰 z wdzi臋czno艣ci za azylum udzielone mi 艂askawie w czyjej艣 domy艣lno艣ci. Kwituj臋 z tej koncesji bez wzruszenia, ch艂odno i z zupe艂n膮 oboj臋tno艣ci膮. Nie lubi臋, gdy mi kto艣 wraz z dobrodziejstwem zrozumienia prezentuje rachunek wdzi臋czno艣ci. Najlepiej, gdy si臋 mnie traktuje z pewn膮 lekko艣ci膮, z pewn膮 zdrow膮 bezwzgl臋dno艣ci膮, 偶artobliwie i po kole偶e艅sku. Pod tym wzgl臋dem moi poczciwi, pro艣ci duchem koledzy z biura, m艂odsi koledzy z urz臋du, utrafili ton w艂a艣ciwy.

Zachodz臋 tam czasami z przyzwyczajenia, oko艂o pierwszego ka偶dego miesi膮ca, i staj臋 cicho przy balustradzie czekaj膮c, a偶 mnie zauwa偶膮. Rozgrywa si臋 wtedy nast臋puj膮ca scena. W pewnej chwili naczelnik urz臋du, pan Kawa艂kiewicz, odk艂ada pi贸ro, daje oczyma znak urz臋dnikom i m贸wi nagle, patrz膮c mimo mnie w pr贸偶ni臋 powietrza, z r臋k膮 przy uchu: - Je艣li mnie s艂uch nie myli, to to pan, panie radco, gdzie艣 tu jest mi臋dzy nami w pokoju! - Jego oczy, utkwione wysoko nade mn膮 w pr贸偶ni, wchodz膮 w zez, gdy to m贸wi, twarz u艣miechni臋ta jest figlarnie. - Us艂ysza艂em g艂os jaki艣 w przestworzach i zaraz pomy艣la艂em sobie, 偶e to musi by膰 nasz kochany pan radca! - wo艂a on g艂o艣no, z nat臋偶eniem, jakby do kogo艣 bardzo odleg艂ego. - Niech偶e pan zrobi jaki艣 znak, niech pan zm膮ci cho膰 powietrze w tym miejscu, gdzie pan si臋 unosi. - Wolne 偶arty, panie Kawa艂kiewicz - m贸wi臋 mu cicho, prosto w twarz - przyszed艂em po moj膮 pensj臋. - Po pensj臋? - krzyczy Kawa艂kiewicz patrz膮c zezowato w powietrze - pan powiedzia艂: po pensj臋? Pan 偶artuje, kochany panie radco. Pan ju偶 dawno skre艣lony jest z listy emerytalnej. Jak d艂ugo pan chce pobiera膰 jeszcze pensj臋, 艂askawy panie?

W ten spos贸b 偶artuj膮 sobie ze mnie w spos贸b ciep艂y, o偶ywczy i ludzki. Ta szorstka rubaszno艣膰, ten bezceremonialny chwyt za rami臋 sprawia mi dziwn膮 ulg臋. Wychodz臋 stamt膮d pokrzepiony i ra藕niejszy i 艣piesz臋 pr臋dko do domu, 偶eby zanie艣膰 do mieszkania troch臋 tego mi艂ego wewn臋trznego ciep艂a, kt贸re si臋 ju偶 ulatnia.

Ale natomiast inni ludzie... Natr臋tne, nigdy nie wypowiedziane pytanie, kt贸re czytam ci膮gle w ich oczach. Niepodobna si臋 od niego op臋dzi膰. Przypu艣膰my, 偶e tak jest - dlaczego zaraz te wyd艂u偶one miny, te uroczyste twarze, to cofaj膮ce si臋 niejako z szacunku milczenie, ta przestraszona ogl臋dno艣膰? A偶eby tylko ani s艂贸wkiem nie potr膮ci膰, przemilcze膰 delikatnie m贸j stan... Jak偶e przenikam t臋 gr臋! Nie jest to nic innego ze strony ludzi, jak forma sybaryckiego smakowania w sobie, delektowania si臋 swoj膮 na szcz臋艣cie inno艣ci膮, maskowane hipokryzj膮 gwa艂towne od偶egnywanie si臋 od mojego stanu. Wymieniaj膮 wymowne spojrzenia i milcz膮, i pozwalaj膮 tej rzeczy w milczeniu si臋 rozsta膰. M贸j stan! By膰 mo偶e, 偶e nie jest on ca艂kiem poprawny. Mo偶e jest w nim pewien nieznaczny mankament zasadniczej natury! M贸j Bo偶e! C贸偶 z tego? Nie jest to jeszcze pow贸d do tej pr臋dkiej i przera偶onej ust臋pliwo艣ci. Nieraz zbiera mnie pusty 艣miech, gdy widz臋 to nagle powa偶niej膮ce zrozumienie, to skwapliwe uznanie, z jakim robi膮 niejako miejsce memu stanowi. Jak gdyby to by艂 argument zgo艂a nieodparty, ostateczny, bezapelacyjny. Dlaczego nalegaj膮 tak bardzo na ten punkt, dlaczego jest to dla nich ponad wszystko wa偶ne i dlaczego daje im stwierdzenie tego t臋 g艂臋bok膮 satysfakcj臋, kt贸r膮 kryj膮 za mask膮 sp艂oszonej dewocji?

Przypu艣膰my, 偶e jestem, 偶eby tak rzec, pasa偶erem lekkiej wagi, w istocie ponad miar臋 lekkiej wagi, przypu艣膰my, 偶e wprawiaj膮 mnie w k艂opot pewne pytania np.: jak stary jestem, kiedy obchodz臋 imieniny itp. - czy to jest pow贸d, 偶eby nieustannie kr膮偶y膰 dooko艂a tych pyta艅, jak gdyby w tym tkwi艂o sedno rzeczy? Nie 偶ebym si臋 wstydzi艂 mego stanu. Bynajmniej. Ale nie mog臋 znie艣膰 przesady, z jak膮 wyogromniaj膮 znaczenie pewnego faktu, pewnego rozr贸偶nienia, w istocie jak w艂os cienkiego. 艢mieszy mnie ta ca艂a fa艂szywa teatralno艣膰, ten uroczysty patos, jaki spi臋trzono nad t膮 spraw膮, to drapowanie momentu w kostium tragiczny, pe艂en ponurej pompy. Tymczasem w rzeczywisto艣ci? Nic bardziej pozbawionego patosu, nic bardziej naturalnego, nic banalniejszego na 艣wiecie. Lekko艣膰, niezale偶no艣膰, nieodpowiedzialno艣膰... I muzykalno艣膰, nadzwyczajna muzykalno艣膰 cz艂onk贸w, 偶eby tak si臋 wyrazi膰. Nie mo偶na przej艣膰 obok 偶adnej katarynki, 偶eby nie ta艅czy膰. Nie z weso艂o艣ci, ale poniewa偶 jest nam wszystko jedno, a melodia ma swoj膮 wol臋, sw贸j uparty rytm. Wi臋c ust臋puje si臋. 鈥濵a艂gorzatko, skarbie mojej duszy...鈥 Jest si臋 za lekkim, zbyt nieodpornym, 偶eby si臋 sprzeciwi膰, a zreszt膮 w imi臋 czego sprzeciwi膰 si臋 tak nieobowi膮zuj膮co zach臋caj膮cej, tak bezpretensjonalnej propozycji? Wi臋c ta艅cz臋, a raczej drepc臋 w takt melodii drobnym truchcikiem emeryt贸w, podskakuj膮c od czasu do czasu. Ma艂o kto to zauwa偶a, zaj臋ty sob膮 w bieganinie dnia powszedniego. Jednemu chcia艂bym zapobiec, by czytelnik nie robi艂 sobie wyg贸rowanych wyobra偶e艅 o mojej kondycji. Przestrzegam wyra藕nie przed przecenianiem jej i to zar贸wno in plus, jak te偶 in minus. Tylko 偶adnej romantyki. Jest to kondycja jak ka偶da inna, jak ka偶da inna nosz膮ca w sooie znami臋 najnaturalniejszej zrozumia艂o艣ci i zwyczajno艣ci. Wszelka paradoksalno艣膰 znika, gdy si臋 raz jest po tej stronie sprawy. Wielkie otrze藕wienie - tak m贸g艂bym nazwa膰 m贸j stan, wyzbycie si臋 wszystkich ci臋偶ar贸w, taneczna lekko艣膰, pustka, nieodpowiedzialno艣膰, zniwelowanie r贸偶nic, rozlu藕nienie wszelkich wi臋z贸w, rozprz臋gni臋cie si臋 granic. Nic mnie nie trzyma i nic nie wi臋zi, brak oporu, bezgraniczna swoboda. Dziwny indyferentyzm, z jakim przesuwam si臋 lekko wskro艣 wszystkich dymensji bytu - powinno to by膰 w艂a艣ciwie przyjemne - czy ja wiem? Ta bezdenno艣膰, ta wsz臋dobylsko艣膰, niby to beztroska, oboj臋tna i lekka - nie chc臋 si臋 skar偶y膰. Jest taki zwrot: nie zagrzewa膰 nigdzie miejsca. Oto jest w艂a艣nie - dawno przesta艂em ju偶 zagrzewa膰 miejsce pod sob膮.

Gdy z okna mego pokoju, wysoko po艂o偶onego, patrz臋 na miasto, na dachy, 艣ciany ogniowe i kominy w burym 艣wietle jesiennego 艣witu, na ca艂y ten g臋sto zabudowany krajobraz z ptasiej perspektywy, ledwo rozpowity z nocy, dniej膮cy blado ku 偶贸艂tym horyzontom, pokrajanym na jasne strz臋py przez czarne faluj膮ce no偶yce krakania wroniego - czuj臋: oto jest 偶ycie. Ka偶dy z nich tkwi w sobie, w jakim艣 dniu, do kt贸rego si臋 budzi, w jakiej艣 godzinie, kt贸ra do niego nale偶y, w jakiej艣 chwili. Gdzie艣 tam w p贸艂ciemnej kuchni gotuje si臋 kawa, kucharka odesz艂a, brudny odblask p艂omienia ta艅czy na pod艂odze. Czas zmylony cisz膮 odp艂ywa na chwil臋 wstecz, poza siebie, i przez te nieliczone chwile ro艣nie z powrotem noc na faluj膮cym futerku kota. Zosia z pierwszego pi臋tra ziewa d艂ugo i pr臋偶y si臋 przeci膮gle, zanim otworzy okno do sprz膮tania, naspane obficie, nachrapane powietrze nocy leniwie w臋druje do okna, przekracza je, wst臋puj膮c powoli w bur膮 i dymn膮 szaro艣膰 dnia. Dziewczyna zanurza r臋ce osi膮gliwie w ciasto po艣cieli, ciep艂e jeszcze, nakis艂e od snu. Wreszcie z dreszczem wewn臋trznym, z oczyma pe艂nymi nocy wytrz膮sa przez okno wielk膮, obfit膮 pierzyn臋 i lec膮 na miasto puszki pierza, gwiazdki puchu, leniwy wysiew roje艅 nocnych.

Wtedy marz臋 o tym, 偶eby zosta膰 roznosicielem pieczywa, monterem sieci elektrycznej albo inkasentem kasy chorych. Albo cho膰by kominiarzem. Rano, skoro 艣wit, wchodzi si臋 w jak膮艣 bram臋, lekko uchylon膮, przy 艣wietle latarki dozorcy, przyk艂adaj膮c niedbale dwa palce do daszka, z 偶artem na ustach, i wkracza w ten labirynt, a偶eby gdzie艣 p贸藕nym wieczorem, na drugim ko艅cu miasta go opu艣ci膰. Przez dzie艅 ca艂y przeprawia膰 si臋 z mieszkania do mieszkania, prowadzi膰 jedn膮 niedoko艅czon膮, zawi艂膮 rozmow臋, od ko艅ca do ko艅ca miasta, rozdzielon膮 na partie mi臋dzy lokator贸w, zapyta膰 o co艣 w jednym mieszkaniu i otrzyma膰 odpowied藕 w nast臋pnym, rzuci膰 w jednym miejscu 偶art i d艂ugo w dalszych zbiera膰 owoce 艣miechu. W艣r贸d trzaskania drzwiami przeprawi膰 si臋 przez ciasne korytarze, przez zastawione meblami sypialnie, przewraca膰 nocniki, potr膮ca膰 skrzypi膮ce w贸zki, w kt贸rych p艂acz膮 dzieci, schyla膰 si臋 po opuszczone grzechotki niemowl膮t. Ponad potrzeb臋 d艂ugo zatrzymywa膰 si臋 w kuchniach i przedpokojach, gdzie sprz膮taj膮 s艂u偶膮ce. Dziewcz臋ta, uwijaj膮c si臋, pr臋偶膮 m艂ode nogi, napinaj膮 wypuk艂e podbicia, graj膮, po艂yskuj膮 tanim obuwiem, stukoc膮 lu藕nymi pantofelkami...

Takie s膮 moje marzenia w nieodpowiedzialnych, zamarginesowych godzinach. Nie wypieram si臋 ich, cho膰 widz臋 ich bezsens. Ka偶dy powinien zna膰 granice swej kondycji i wiedzie膰 co mu przystoi.

Dla nas, emeryt贸w, jest jesie艅 na og贸艂 niebezpieczn膮 por膮. Kto wie, z jakim trudem dochodzi si臋 w naszym stanie do jakiej takiej stabilizacji, jak trudno w艂a艣nie nam, emerytom, unikn膮膰 rozpr贸szenia, zgubienia si臋 z r膮k w艂asnych, ten zrozumie, 偶e jesie艅, jej wichury, wzburzenia i konfuzje atmosferyczne nie sprzyjaj膮 naszej i tak zagro偶onej egzystencji.

S膮 jednak w jesieni dni inne, pe艂ne spokoju i zadumy, kt贸re s膮 dla nas 艂askawe. Zdarzaj膮 si臋 niekiedy dni takie bez s艂o艅ca, ciep艂e, zamglone i bursztynowe na dalekich kraw臋dziach. W przerwie mi臋dzy domami otwiera si臋 nagle widok w g艂膮b, na po艂a膰 nieba schodz膮cego nisko, coraz ni偶ej, a偶 do ostatecznej rozwianej 偶贸艂to艣ci najdalszych horyzont贸w. W takich perspektywach otwieraj膮cych si臋 w g艂膮b dnia w臋druje wzrok jakby w archiwa kalendarza, jak w przekroju dostrzega nawarstwienia dni, niesko艅czone registratury czasu, uchodz膮ce szpalerami w 偶贸艂t膮 i jasn膮 wieczno艣膰. To wszystko spi臋trza si臋 i szereguje w p艂owych i zatraconych formacjach nieba, podczas gdy na pierwszym planie jest dzie艅 obecny i chwila i rzadko kto podnosi wzrok ku dalekim rega艂om tego z艂udnego kalendarza. Pochyleni ku ziemi wszyscy d膮偶膮 dok膮d艣, wymijaj膮 si臋 niecierpliwie i ulica porysowana jest ca艂a liniami tych d膮偶e艅, spotka艅 i wymija艅. Ale w tej luce dom贸w, sk膮d wzrok ulatuje na ca艂y d贸艂 miasta, na ca艂膮 t臋 panoram臋 architektoniczn膮, przeja艣nion膮 od ty艂u smug膮 jasno艣ci, zanikaj膮c膮 ku md艂ym horyzontom, jest przerwa i pauza w tym zgie艂ku. Tam na rozszerzonym i jasnym placyku r偶n膮 drzewo dla szko艂y miejskiej. Stoj膮 tam w czworok膮tach i kubach sagi zdrowego, j臋drnego drzewa, topniej膮cego powoli, polano za polanem, pod pi艂kami i siekierami r臋baczy. Ach, drewno, zaufana, poczciwa, pe艂nowarto艣ciowa materia rzeczywisto艣ci, na wskro艣 jasna i rzetelna, uciele艣nienie uczciwo艣ci i prozy 偶ycia. Jakkolwiek g艂臋boko szuka艂by艣 w najg艂臋bszym jej rdzeniu - nie znajdziesz nic, czego by ju偶 na powierzchni nie wyjawi艂a po prostu i bez zastrze偶e艅, zawsze r贸wnomiernie u艣miechni臋ta i jasna t膮 ciep艂膮 i pewn膮 jasno艣ci膮 swego w艂贸knistego mi膮偶szu utkanego na podobie艅stwo cia艂a ludzkiego. W ka偶dym 艣wie偶ym prze艂omie roz艂upanego polana ukazuje si臋 twarz nowa, a wci膮偶 ta sama, u艣miechni臋ta i z艂ota. O, przedziwna karnacjo drzewa, ciep艂a bez egzaltacji, na wskro艣 zdrowa, wonna i mi艂a.

Prawdziwie sakramentalna czynno艣膰 pe艂na powagi i symbolu. R膮banie drzewa! M贸g艂bym godzinami sta膰 tak w tej jasnej luce otwartej w g艂膮b p贸藕nego popo艂udnia i patrze膰 na te melodyjnie graj膮ce pi艂y, na r贸wnomiern膮 prac臋 siekier. Tu jest tradycja tak stara jak r贸d ludzki. W tej jasnej szczerbie dnia, w tej luce czasu otwartej na 偶贸艂t膮 i zwi臋d艂膮 wieczno艣膰 r偶nie si臋 sagi bukowe drzewa od czas贸w Noego. Te same ruchy patriarchalne i odwieczne, te same zamachy i pochylenia. Stoj膮 po pachy w tej z艂otej ciesio艂ce i wrzynaj膮 si臋 powoli w kubiki i sagi drzewa, obsypani trocin膮, z male艅k膮 iskierk膮 refleksu w oczach, wr臋buj膮 si臋 coraz g艂臋biej w ciep艂y zdrowy mi膮偶sz, w lit膮 mas臋, i maj膮 za ka偶dym 艂upni臋ciem z艂oty b艂ysk w oczach, jak gdyby szukali czego艣 w sednie drzewa, jak gdyby chcieli si臋 dor膮ba膰 z艂otej salamandry, piskliwego 偶yj膮tka ognistego, wci膮偶 uciekaj膮cego w g艂膮b rdzenia. Nie, oni po prostu dziel膮 czas na drobne polana, gospodaruj膮 czasem, zape艂niaj膮 piwnice dobr膮 i r贸wnomiernie porzni臋t膮 przesz艂o艣ci膮 na zimowe miesi膮ce.

Byle przetrwa膰 ten czas krytyczny, tych par臋 tygodni, wnet zaczn膮 si臋 ju偶 poranne przymrozki i zimna. Jak偶e lubi臋 ten wst臋p do zimy, jeszcze bez 艣niegu, ale z zapachem mrozu i dymu w powietrzu. Pami臋tam takie popo艂udnia niedzielne p贸藕n膮 jesieni膮. Przypu艣膰my, 偶e ca艂y tydzie艅 przedtem pada艂y deszcze, d艂uga szaruga jesienna, a偶 wreszcie ziemia nasyci艂a si臋 wod膮 i teraz zaczyna schn膮膰 i matowie膰 na wierzchu, wydzielaj膮c krzepki, zdrowy ch艂贸d. Ca艂otygodniowe niebo z pow艂ok膮 chmur w 艂achmanach zgrabiono, jak b艂oto, na jedn膮 stron臋 niebosk艂onu, gdzie ciemnieje stosami, fa艂dziste i pomi臋te, a od zachodu zaczynaj膮 przenika膰 powoli zdrowe, czerstwe kolory jesiennego wieczoru i zabarwiaj膮 chmurny krajobraz. I podczas gdy niebo przeczyszcza si臋 powoli od zachodu, wydzielaj膮c prze藕roczyst膮 klarowno艣膰, id膮 s艂u偶膮ce od艣wi臋tnie ubrane, id膮 tr贸jkami, czw贸rkami, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, pust膮, niedzielnie czyst膮 i wysychaj膮c膮 ulic膮 pomi臋dzy domkami przedmie艣cia, kolorowymi w tej cierpkiej barwno艣ci powietrza, kt贸re kra艣nieje przed zmierzchem, id膮 smag艂e i zaokr膮glone na twarzy od zdrowego zimna i stawiaj膮 elastycznie nogi w nowym przyciasnym obuwiu. Mi艂e, wzruszaj膮ce wspomnienie wydobyte z zakamarka pami臋ci!

Ostatnio chodzi艂em prawie codziennie do urz臋du. Zdarza si臋 czasem, 偶e kto艣 zachoruje i pozwalaj膮 mi na jego miejsce pracowa膰. Czasem kto艣 po prostu ma jak膮艣 piln膮 spraw臋 na mie艣cie i daje si臋 zast膮pi膰 w pracy biurowej. Niestety, regularna praca to nie jest. Przyjemnie jest mie膰, cho膰 na par臋 godzin, swoje krzes艂o ze sk贸rzan膮 poduszk膮, swoje linea艂y, o艂贸wki i pi贸ra. Przyjemnie jest by膰 potr膮conym albo i ofukni臋tym po kole偶e艅sku przez wsp贸艂pracuj膮cych. Kto艣 zwraca si臋 do cz艂owieka, kto艣 powie jakie艣 s艂owo, zakpi, za偶artuje - i odkwita si臋 na chwil臋. Zahacza si臋 cz艂owiek o kogo艣, zaczepia sw膮 bezdomno艣膰 i nico艣膰 o co艣 偶ywego i ciep艂ego. Ten drugi odchodzi i nie czuje mego ci臋偶aru, nie zauwa偶a, 偶e mnie niesie na sobie, 偶e paso偶ytuj臋 przez chwil臋 na jego 偶yciu...

Ale odk膮d przyszed艂 nowy naczelnik biura i to si臋 sko艅czy艂o.

Siadam teraz cz臋sto, je偶eli jest pogoda, na 艂awce, na ma艂ym skwerze, naprzeciw szko艂y miejskiej. Z ulicy obok dochodzi stuk siekier r膮bi膮cych drzewo. Dziewcz臋ta i m艂ode kobiety wracaj膮 z targu. Niekt贸re maj膮 powa偶ne i regularnie zarysowane brwi i id膮 patrz膮c spod nich gro藕nie, smuk艂e i chmurne - anielice z koszykami pe艂nymi jarzyn i mi臋sa. Czasem przystaj膮 przed sklepami i przygl膮daj膮 si臋 sobie w szybie wystawowej. Potem odchodz膮, rzuciwszy z g贸ry dumny i musztruj膮cy wzrok za siebie, na koniec w艂asnego bucika. O dziesi膮tej godzinie wychodzi str贸偶 na pr贸g szko艂y i krzykliwy dzwonek jego nape艂nia swym zgie艂kiem ulic臋. Wtedy wn臋trze szko艂y zdaje si臋 nagle wzburza膰 gwa艂townym tumultem, o ma艂o co nie rozsadzaj膮cym budynku. Jak gdyby zbiegowie, z tej powszechnej zamieszki wylatuj膮 jak z procy ma艂e obdartusy z bramy, zlatuj膮 z wrzaskiem z kamiennych schodk贸w, a偶eby znalaz艂szy si臋 na wolno艣ci przedsi臋wzi膮膰 jakie艣 niepoczytalne skoki, rzuca膰 si臋 鈥,v sza!or.e imprezy zaimprowizowane na o艣lep, mi臋dzy dwoma 艂ypni臋ciami oczu. Czasem zap臋dzaj膮 si臋 w tych nieprzytomnych gonitwach a偶 do mojej 艂awki, rzucaj膮 w przelocie w moj膮 stron臋 niezrozumia艂e wyzwiska. Ich twarze zdaj膮 si臋 wychodzi膰 z zawias贸w przy gwa艂townych grymasach, kt贸re do mnie stroj膮. Jak stado zaaferowanych ma艂p komentuj膮cych parodystycznie swe b艂aze艅skie wyczyny - przelatuje ta gromada mimo, gestykuluj膮c z piekielnym wrzaskiem. Widz臋 wtedy ich zadarte i ledwo zaznaczone noski, nie mog膮ce wstrzyma膰 wycieku, ich usta rozdarte krzykiem i pokryte krostani, ich ma艂e zaci艣ni臋te pi臋艣ci. Zdarza si臋, 偶e zatrzymuj膮 si臋 czasem przy mnie. Rzecz dziwna, bior膮 mnie za r贸wie艣nika. M贸j wzrost znajduje si臋 od dawna w zaniku. Twarz moja, rozlu藕niona i zwiotcza艂a, przybra艂a poz贸r dziecinnej. Jestem nieco zak艂opotany, gdy tykaj膮 mnie bezceremonialnie. Kiedy mnie po raz pierwszy jeden z nich uderzy艂 znienacka w pier艣, potoczy艂em si臋 pod 艂awk臋. Ale nie obrazi艂em si臋. Wyci膮gn臋li mnie stamt膮d b艂ogo zmieszanego i zachwyconego tak 艣wie偶ym i o偶ywczym post臋powaniem. Ta zaleta, i偶 nie obra偶am si臋 za 偶adn膮 gwa艂towno艣膰 ich impertycznego savoir-vivre鈥檜 zjednuje mi stopniowo mir i popularno艣膰. 艁atwo si臋 domy艣li膰, 偶e zaopatruj臋 odt膮d pilnie me kieszenie w odpowiedni膮 kolekcj臋 guzik贸w, kamyk贸w, szpulek od nici, kawa艂k贸w gumy. U艂atwia to niezmiernie wymian臋 my艣li i stanowi pomost naturalny w nawi膮zywaniu przyja藕ni. Przy tym, poch艂oni臋ci rzeczowymi zainteresowaniami, mniej zwracaj膮 uwag臋 na mnfe samego. Pod os艂on膮 arsena艂u wydobytego z kieszeni nie potrzebuj臋 si臋 obawia膰, by ich ciekawo艣膰 i w艣cibstwo sta艂o si臋 wobec mnie natarczywe.

W ko艅cu postanowi艂em wprowadzi膰 w czyn pewn膮 my艣l, kt贸ra mnie od pewnego czasu coraz uporczywiej nurtuje.

By艂 dzie艅 bezwietrzny, 艂agodny i zamy艣lony, jeden z tych dni p贸藕nej jesieni, w kt贸rych rok, wyczerpawszy wszystkie kolory i odcienie tej pory, zdaje si臋 powraca膰 do wiosennych rejestr贸w kalendarza. Niebo bez s艂o艅ca u艂o偶y艂o si臋 w kolorowe smugi, 艂agodne warstwy kobaltu, grynszpanu i seledynu, zamkni臋te na samej kraw臋dzi smug膮 czystej jak woda bia艂o艣ci - kolor kwietnia, niewymowny i dawno zapomniany. Wdzia艂em najlepsze ubranie i wyszed艂em na miasto nie bez pewnej tremy. Szed艂em pr臋dko, bez przeszk贸d, w zacisznej aurze tego dnia, nie zboczywszy ani razu z prostej linii. Bez tchu wbieg艂em na kamienne schodki. Alea iacta est - powiedzia艂em do siebie, zapukawszy do drzwi kancelarii. Stan膮艂em w skromnej postawie przed biurkiem pana dyrektora, jak przysta艂o w nowej mej roli. By艂em nieco zmieszany.

Pan dyrektor wyj膮艂 z oszklonego pude艂ka chrab膮szcza na szpilce i zbli偶y艂 go uko艣nie do oka, patrz膮c na艅 pod 艣wiat艂o. Palce mia艂 zawalane atramentem, paznokcie kr贸tkie i p艂asko obci臋te. Spojrza艂 na mnie zza okular贸w.

- Pan radca chcia艂by zapisa膰 si臋 do pierwszej klasy? - rzek艂. - Bardzo chwalebne i godne uznania. Rozumiem, radca chcesz od podstaw, od fundament贸w sw膮 edukacj臋 odbudowa膰. Zawsze powtarzam: gramatyka i tabliczka mno偶enia oto s膮 podstawy wykszta艂cenia. Naturalnie nie mo偶emy radcy traktowa膰 jako ucznia podlegaj膮cego przymusowi szkolnemu. Raczej jako hospitanta, jako weterana abecad艂a, 偶eby si臋 tak wyrazi膰, kt贸ry po d艂ugiej tu艂aczce zawin膮艂 niejako powt贸rnie do 艂awy szkolnej. Skierowa艂 sw膮 sko艂atan膮 naw臋 do tego portu, 偶e si臋 tak wyra偶臋. Tak, tak, panie radco, niewielu okazuje nam t臋 wdzi臋czno艣膰, to uznanie dla naszych zas艂ug, by po wieku pracy, po wieku trud贸w powr贸ci膰 do nas i osi膮艣膰 ju偶 tu na sta艂e jako dobrowolny, do偶ywotni repetent. Pan radca b臋dzie na wyj膮tkowych u nas prawach. Zawsze m贸wi艂em...

- Przepraszam, - przerwa艂em mu - ale chcia艂bym nadmieni膰, 偶e co do wyj膮tkowych praw, to zrzekam si臋 ca艂kowicie... Nie 偶ycz臋 sobie uprzywilejowania. Wprost przeciwnie... Nie chcia艂bym w niczym wyr贸偶nia膰 si臋, owszem, zale偶y mi na tym, 偶eby jak najbardziej zla膰 si臋, zanikn膮膰 w szarej masie klasy. Ca艂y m贸j zamys艂 chybi艂by celu, gdybym w czymkolwiek by艂 uprzywilejowany w por贸wnaniu z innymi. Nawet je偶eli chodzi o kar臋 cielesn膮 - tu podnios艂em palec - uznaj臋 w zupe艂no艣ci zbawienny i umoralniaj膮cy jej wp艂yw - zastrzegam si臋 wyra藕nie, by nie czyniono co do mnie pod tym wzgl臋dem 偶adnych wyj膮tk贸w.

- Bardzo chwalebne, bardzo pedagogiczne - rzek艂 pan dyrektor z uznaniem. - Poza tym s膮dz臋 - doda艂 - 偶e pa艅skie wykszta艂cenie okazuje wskutek d艂ugiego nieu偶ywania w istocie ju偶 pewne luki. Oddajemy si臋 pod tym wzgl臋dem zazwyczaj optymistycznym z艂udzeniom, kt贸re 艂atwo jest rozwia膰. Czy pan jeszcze pami臋ta na przyk艂ad, ile jest pi臋膰 razy siedem?

- Pi臋膰 razy siedem - powt贸rzy艂em zmieszany, czuj膮c, jak pomieszanie, nap艂ywaj膮ce ciep艂膮 i b艂og膮 fal膮 do serca, przes艂ania mg艂膮 jasno艣膰 mych my艣li. Ol艣niony jak objawieniem w艂asn膮 ignorancj膮, zacz膮艂em na wp贸艂 z zachwytu, 偶e wracam rzeczywi艣cie do dziecinnej nie艣wiadomo艣ci, j膮ka膰 si臋 i powtarza膰: pi臋膰 razy siedem, pi臋膰 razy siedem...

- No widzi pan - rzek艂 dyrektor - najwy偶szy czas, 偶eby si臋 pan zapisa艂 do szko艂y. - Potem, wzi膮wszy mnie za r臋k臋, zaprowadzi艂 do klasy, w kt贸rej odbywa艂a si臋 nauka.

Znowu jak przed p贸艂 wiekiem znalaz艂em si臋 w tym zgie艂ku, w tej sali rojnej i ciemnej od mrowia ruchliwych g艂贸w. Sta艂em male艅ki na 艣rodku, trzymaj膮c si臋 po艂y pana dyrektora, podczas gdy pi臋膰dziesi膮t par m艂odych oczu przypatrywa艂o mi si臋 z oboj臋tno艣ci膮, okrutn膮 rzeczowo艣ci膮 zwierz膮tek, kt贸re widz膮 osobnika tej samej rasy. Z wielu stron wykrzywiano do mnie twarze, robiono miny w pr臋dkiej zdawkowej wrogo艣ci, wystawiano j臋zyki. Nie reagowa艂em na te zaczepki, pomny na dobre wychowanie, kt贸re niegdy艣 odebra艂em. Rozgl膮daj膮c si臋 w tych ruchliwych twarzach, pe艂nych niedo艂臋偶nych grymas贸w, przypomnia艂em sobie t臋 sam膮 sytuacj臋 sprzed pi臋膰dziesi臋ciu lat. Wtenczas sta艂em tak obok matki, podczas gdy ona za艂atwia艂a m膮 spraw臋 z nauczycielk膮. Obecnie zamiast matki pan dyrektor szepta艂 co艣 do ucha pana profesora, kt贸ry kiwa艂 g艂ow膮 i przypatrywa艂 mi si臋 z powag膮.

- To jest sierota - rzek艂 wreszcie do klasy - nie ma ani ojca, ani matki - nie dokuczajcie mu zbytnio.

艁zy zakr臋ci艂y mi si臋 w oczach przy tym przem贸wieniu, prawdziwe 艂zy rozczulenia, a pan dyrektor wsun膮艂 mnie, sam wzruszony, do pierwszej 艂awki.

Odt膮d zacz臋艂o si臋 dla mnie nowe 偶ycie. Szko艂a poch艂on臋艂a mnie od razu w zupe艂no艣ci. Nigdy za czas贸w mego dawnego 偶ycia nie bywa艂em tak zaabsorbowany tysi膮cem sprawf intryg i interes贸w. 呕y艂em w jednym wielkim zaaferowaniu. Nad moj膮 g艂ow膮 krzy偶owa艂o si臋 tysi膮ce naj r贸偶norodniej szych interes贸w. Przesy艂ano mi sygna艂y, telegramy, dawano znaki porozumiewawcze, psykano, mrugano i na wszystkie sposoby przypominano mi na migi tysi膮ce zobowi膮za艅, kt贸re zaci膮gn膮艂em. Ledwo mog艂em doczeka膰 si臋 ko艅ca lekcji, podczas kt贸rej z wrodzonej przyzwoito艣ci wytrzymywa艂em ze stoicyzmem wszystkie ataki, a偶eby ani s艂owa nie uroni膰 z nauk pana profesora. Zaledwie rozleg艂 si臋 g艂os dzwonka, zwala艂a si臋 na mnie ta rozwrzeszczana zgraja, opada艂a mnie z 偶ywio艂owym impetem, roznosz膮c mnie prawie na sztuki. Nadbiegali z ty艂u poprzez 艂awki, dudni膮c nogami na pulpitach, przeskakiwali mi nad g艂ow膮, kozio艂kowali przeze mnie. Ka偶dy wrzeszcza艂 mi do ucha swoje pretensje. Sta艂em si臋 centrem wszystkich interes贸w, najpowa偶niejsze transakcje, najzawilsze i naj dra偶liwsze afery nie mog艂y obej艣膰 si臋 bez mego udzia艂u. Chodzi艂em po ulicy otoczony zawsze ha艂a艣liw膮 ha艂astr膮 gestykuluj膮c膮 gwa艂townie. Psy wymija艂y nas z daleka z podwini臋tymi ogonami, koty wskakiwa艂y na dachy za naszym zbli偶aniem si臋, a samotni malcy, napotkani po drodze, chowali z biernym fatalizmem g艂ow臋 mi臋dzy ramiona, przygotowani na najgorsze.

Nauka szkolna nie straci艂a dla mnie nic na uroku nowo艣ci. Na przyk艂ad sztuka sylabizowania. Profesor apelowa艂 po prostu do naszej niewiedzy, umia艂 j膮 wydobywa膰 z wielk膮 zr臋czno艣ci膮 i sprytem, dociera艂 w nas wreszcie do owej tabula rasa, kt贸ra jest pod艂o偶em wszelkiego nauczania. Wypleniwszy w nas w ten spos贸b wszystkie przes膮dy i nawyki, rozpocz膮艂 od podstaw nauk臋. Z trudem i nat臋偶eniem dukali艣my melodyjnie d藕wi臋czne sylaby, poci膮gaj膮c w pauzach nosem i wyciskaj膮c na ksi膮偶ce palcem liter臋 po literze. M贸j elementarz nosi艂 takie same 艣lady palca wskazuj膮cego, zag臋szczone przy trudniejszych literach - co elementarze moich koleg贸w.

Pewnego razu, nie pami臋tam ju偶, o co posz艂o, wszed艂 pan dyrektor do klasy i w艣r贸d ciszy, jaka nagle zaleg艂a, wskaza艂 palcem na trzech spomi臋dzy nas, mi臋dzy nimi i na mnie. Musieli艣my natychmiast uda膰 si臋 z nim, do kancelarii. Wiedzieli艣my, czym to pachnie, i dwaj moi wsp贸艂winowajcy zacz臋li ju偶 z g贸ry becze膰. Patrzy艂em oboj臋tnie na ich niewczesn膮 skruch臋, na zdeformowane nag艂ym p艂aczem twarze, jak gdyby z pierwszymi 艂zami zesz艂a z nich maska ludzka i obna偶y艂a bezkszta艂tn膮 miazg臋 p艂acz膮cego mi臋sa. Co do mnie - by艂em spokojny, z determinacj膮 natur moralnych i sprawiedliwych poddawa艂em si臋 biegowi rzeczy, got贸w ze stoicyzmem znie艣膰 konsekwencje mych czyn贸w. Ta si艂a charakteru, wygl膮daj膮ca na zatwardzia艂o艣膰, nie podoba艂a si臋 panu dyrektorowi, gdy艣my wszyscy trzej winowajcy stan臋li przed nim w kancelarii - pan profesor asystowa艂 tej scenie z trzcin膮 w r臋ku. Z oboj臋tno艣ci膮 rozpi膮艂em pasek, ale pan dyrektor, spojrzawszy, zawo艂a艂: - Wstyd, czy to mo偶liwe? W tym wieku? - i popatrzy艂 zgorszony na pana profesora. - Dziwny wybryk natury - doda艂 z grymasem wstr臋tu. Potem, odprawiwszy malc贸w, mia艂 do mnie d艂ugie i powa偶ne kazanie, pe艂ne 偶alu i dezaprobaty. Ale nie rozumia艂em go. Gryz膮c bezmy艣lnie paznokcie, patrzy艂em t臋po przed siebie i potem powiedzia艂em: - Plos臋 pana profesora, to Wacek plu艂 na bu艂k臋 pana plofesora. - By艂em ju偶 naprawd臋 dzieckiem.

Na gimnastyk臋 i rysunki szli艣my do innej szko艂y, gdzie by艂y specjalne urz膮dzenia i sale dla tych przedmiot贸w. Maszerowali艣my parami, gadaj膮c zajadle, wnosz膮c na ka偶d膮 ulic臋, na kt贸r膮 skr臋cali艣my, nag艂y zgie艂k naszych zmieszanych sopran贸w.

Szko艂膮 t膮 by艂 wielki drewniany budynek przerobiony z sali teatralnej, stary i pe艂en przybud贸wek. Wn臋trze sali rysunkowej podobne by艂o do ogromnej 艂a藕ni, sufit podparty drewnianymi s艂upami, pod sufitem bieg艂a dooko艂a drewniana galeria, na kt贸r膮 wbiegli艣my od razu, szturmuj膮c schody, dudni膮ce jak burza pod naszymi nogami. Liczne boczne ubikacje nadawa艂y si臋 doskonale do zabawy w chowank臋. Profesor rysunk贸w nie przychodzi艂 nigdy, dokazywali艣my co niemiara. Od czasu do czasu wpada艂 dyrektor tej szko艂y do sali, stawia艂 kilku najha艂a艣liwszych do k膮ta, nakr臋ca艂 uszu paru najdzikszym, ale zaledwie odwraca艂 si臋 ku drzwiom. ju偶 za jego plecami r贸s艂 na nowo tumult.

Nie s艂yszeli艣my dzwonka oznajmiaj膮cego koniec nauki. Robi艂o si臋 popo艂udnie jesienne, kr贸tkie i kolorowe. Po niekt贸rych ch艂opc贸w przychodzi艂y matki i uprowadza艂y opornych, 艂aj膮c i bij膮c. Ale dla innych i pozbawionych tak troskliwej opieki domowej dopiero wtedy zaczyna艂a si臋 w艂a艣ciwa zabawa. Dopiero p贸藕nym zmierzchem stary str贸偶, zamykaj膮c szko艂臋, przep臋dza艂 nas do domu.

Rano panowa艂a jeszcze o tej porze g臋sta ciemno艣膰, gdy wychodzili艣my do szko艂y, miasto le偶a艂o jeszcze w g艂uchym 艣nie. Posuwali艣my si臋 omackiem z wyci膮gni臋tymi r臋kami, szeleszcz膮c nogami w suchych li艣ciach, kt贸re zalega艂y stosami ulice. Id膮c trzymali艣my si臋 艣ciany dom贸w, a偶eby nie zab艂膮dzi膰. Niespodzianie w jakiej艣 framudze zmacywali艣my r臋k膮 twarz kolegi id膮cego z przeciwnej strony. Ile偶 st膮d by艂o 艣miechu, zgadywa艅 i niespodzianek. Niekt贸rzy mieli 艣wieczki 艂ojowe, zapalali je i miasto zasiane by艂o w臋dr贸wkami tych ogark贸w, posuwaj膮cych si臋 nisko przy ziemi dr偶膮cym zygzakiem, spotykaj膮cych si臋 i przystaj膮cych, a偶eby o艣wieci膰 jakie艣 drzewo, kr膮g ziemi, kup臋 zwi臋d艂ych li艣ci, w艣r贸d kt贸rych male艅stwa szukaj膮 za kasztanami. Ju偶 te偶 w niekt贸rych domach zapalaj膮 si臋 na pi臋trze pierwsze lampy, m臋tne 艣wiat艂o wypada wyogromnione przez kwadraty szyb w noc miejsk膮 i k艂adzie si臋 wielkimi figurami na p艂ac przed domem, na ratusz, na 艣lepe fasady dom贸w. A gdy kto艣, wzi膮wszy lamp臋 do r臋ki, idzie z pokoju do pokoju - obracaj膮 si臋 na dworze te ogromne prostok膮ty 艣wiat艂a, jak karty kolosalnej ksi臋gi, i plac zdaje si臋 w臋drowa膰 kamienicami i przestawia膰 cienie i domy, jakby uk艂ada艂 pasjanse z wielkiej talii kart.

Wreszcie dochodzili艣my do szko艂y. Ogarki gas艂y, ogarnia艂a nas ciemno艣膰, w kt贸rej domacywali艣my si臋 naszych siedze艅 w 艂awkach. Potem wchodzi艂 nauczyciel, zatyka艂 艣wieczk臋 艂ojow膮 do butelki i zaczyna艂o si臋 nudne odpytywanie s艂贸wek i deklinacji. W braku 艣wiat艂a nauka pozostawa艂a pami臋ciowa i werbalna. Podczas gdy kto艣 recytowa艂 monotonnie, patrzyli艣my mru偶膮c oczy, jak ze 艣wiecy wystrzelaj膮 z艂ote strza艂y, pogmatwane zygzaki i pl膮cz膮 si臋, szeleszcz膮c jak s艂oma, w zmru偶onych rz臋sach. Pan profesor rozlewa艂 atrament do ka艂amarzy, ziewa艂, wygl膮da艂 w noc czarn膮 przez niskie okno. Pod 艂awkami panowa艂 g艂臋boki cie艅. Nurkowali艣my tam, chichoc膮c, w臋drowali na czworakach, obw膮chuj膮c si臋 jak zwierz臋ta, dokonywali艣my po ciemku i szeptem zwyk艂ych transakcji. Nigdy nie zapomn臋 tych b艂ogich godzin przedrannych w szkole, podczas gdy za szybami robi艂 si臋 powoli 艣wit.

Nasta艂a wreszcie pora wichr贸w jesiennych. Owego dnia ju偶 rano niebo sta艂o si臋 偶贸艂te i p贸藕ne, modelowane na tym tle w m臋tnoszare linie imaginacyjnych krajobraz贸w, wielkich i mglistych pustkowi, odchodz膮cych perspektywicznie malej膮cymi kulisami wzg贸rzy i fa艂d贸w, zg臋szczaj膮cych si臋 i drobniej膮cych a偶 daleko na wsch贸d, gdzie urywa艂o si臋 nagle jak falisty brzeg ulatuj膮cej kurtyny i ukazywa艂o dalszy plan, g艂臋bsze niebo, luk臋 przestraszonej blado艣ci, blade i przera偶one 艣wiat艂o najdalszej dali - bezbarwne, wodnistojasne, kt贸rym jak ostatecznym os艂upieniem ko艅czy艂 si臋 i zamyka艂 ten horyzont. Jak na sztychach Rembrandta wida膰 by艂o za dni tych pod t膮 smug膮 jasno艣ci dalekie, mikroskopijne wyra藕ne krainy, kt贸re - zreszt膮 nigdy nie widziane - podnios艂y si臋 teraz zza horyzontu pod t膮 jasn膮 szczelin膮 nieba, zalane jaskrawo-bladym i panicznym 艣wiat艂em, jak wynurzone z innej epoki i innego czasu, jak ukazany t臋skni膮cym ludom tylko na chwil臋 kraj obiecany.

W tym miniaturowym i jasnym krajobrazie wida膰 by艂o z dziwn膮 ostro艣ci膮, jak wij膮cym si臋 falisto torem posuwa艂 si臋 tam ledwo dostrzegalny w tej dali poci膮g kolei 偶elaznej, pusz膮cy si臋 srebrnobia艂膮 smu偶k膮 dymu, i rozp艂ywa艂 si臋 w jasnej nico艣ci.

Ale potem zerwa艂 si臋 wiatr. Wypad艂 jak gdyby z tej jasnej luki nieba, zako艂owa艂 i rozbieg艂 si臋 po mie艣cie. By艂 ca艂y zrobiony z mi臋kko艣ci i 艂agodno艣ci, ale w dziwnej megalomanii udawa艂 brutala i gwa艂townika. Miesi艂, przewraca艂 i m臋czy艂 powietrze, 偶e umiera艂o z b艂ogo艣ci. Nagle usztywnia艂 si臋 w przestworzu i stawa艂 d臋ba, rozpo艣ciera艂 si臋 jak p艂贸tno 偶aglowe, ogromne, napi臋te, klaskaj膮ce jak z bata prze艣cierad艂a, zadzierzga艂 si臋 w twarde w臋z艂y, dr偶膮ce od napi臋膰, ze srog膮 min膮, jakby chcia艂 przytroczy膰 ca艂e powietrze do pr贸偶ni, ale potem wyci膮ga艂 zdradliwy koniec i rozpuszcza艂 t臋 fa艂szyw膮 p臋tlic臋 i ju偶 o mil臋 dalej wyrzuca艂 ze 艣wistem swe lasso, sw贸j p臋taj膮cy arkan, kt贸ry niczego nie chwyta艂.

A czego nie wyrabia艂 z dymem komin贸w! Biedny dym ju偶 sam nie wiedzia艂, jak unikn膮膰 jego 艂aja艅, jak uchyli膰 g艂ow臋, na prawo czy na lewo, od jego cios贸w. Tak panoszy艂 si臋 po mie艣cie, jak gdyby raz na zawsze statuowa膰 chcia艂 tego dnia pami臋tny przyk艂ad bezgranicznej swej samowoli.

Od rana mia艂em przeczucie nieszcz臋艣cia. Z trudem przeprawia艂em si臋 przez wichur臋. Na rogach ulic, na skrzy偶owaniu si臋 przeci膮g贸w trzymali mnie koledzy za po艂y. Tak przeprawia艂em si臋 przez miasto i wszystko sz艂o dobrze. Potem poszli艣my na gimnastyk臋 do drugiej szko艂y. Po drodze kupili艣my sobie obwarzanki. D艂ugi w膮偶 par wkracza艂, g臋sto padaj膮c, przez bram臋 do wn臋trza. Jeszcze moment, a by艂bym ocalony, w pewnym miejscu, bezpieczny a偶 do wieczora. W konieczno艣ci mog艂em nawet nocowa膰 w sali gimnastycznej. Wierni koledzy byliby mi towarzyszyli przez noc. Nieszcz臋艣cie chcia艂o, 偶e Wicek dosta艂 tego dnia nowego b膮ka i pu艣ci艂 go z rozmachem przed progiem szko艂y. B膮k hucza艂, zrobi艂 si臋 zator ko艂o wej艣cia, wypchni臋to mnie poza obr臋b bramy i w tej chwili porwa艂o mnie. - Drodzy koledzy, ratujcie! - zawo艂a艂em, ju偶 wisz膮c w powietrzu. Jeszcze ujrza艂em wyci膮gni臋te ich r臋ce i krzycz膮ce, rozwarte ich usta, w nast臋pnej chwili machn膮艂em kozio艂ka i wion膮艂em wspania艂膮 wst臋puj膮c膮 lini膮. Ju偶 lecia艂em wysoko nad dachami. Lec膮c tak bez tchu, widzia艂em oczyma wyobra藕ni, jak koledzy moi w klasie wyci膮gaj膮 r臋ce, strzyg膮c gwa艂townie palcami, i wo艂aj膮 do nauczyciela: - Prosz臋 pana profesora, Szymcia porwa艂o! - Pan profesor spojrza艂 przez okulary. Spokojnie podszed艂 do okna i os艂aniaj膮c r臋k膮 oczy, wypatrywa艂 uwa偶nie horyzont. Ale mnie ju偶 nie m贸g艂 zobaczy膰. Jego twarz w md艂ym odblasku p艂owego nieba zrobi艂a si臋 ca艂kiem pergaminowa. - Trzeba go skre艣li膰 z katalogu - rzek艂 z gorzk膮 min膮 i poszed艂 do sto艂u. A mnie nios艂o wy偶ej i wy偶ej w 偶贸艂te, niezbadane, jesienne przestworza.


Anatol Stern

Wywiad


Wychodzi艂em w艂a艣nie z domu i bardzo si臋 spieszy艂em, gdy zbli偶y艂 si臋 do mnie jaki艣 m臋偶czyzna w 艣rednim wieku, w okularach, z mocno wypchan膮 tek膮 pod pach膮.

- Mam przyjemno艣膰 z panem...? (wymieni艂 moje nazwisko). Pragn臋 panu zakomunikowa膰, 偶e Najwy偶szy zamierza udzieli膰 panu wywiadu. No tak, Wszechmocny. Przed chwil膮 zapad艂a decyzja w tej sprawie.

By艂o to mo偶e troch臋 dziwne, ale wiadomo艣膰 ta bynajmniej nie wyda艂a mi si臋 nieprawdopodobna. Raczej pochlebi艂a mi. R贸wnocze艣nie jednak odczu艂em co艣 w rodzaju za偶enowania: dlaczego w艂a艣ciwie ja, skoro mamy tylu znakomitych publicyst贸w, tylu ludzi na wybitnych stanowiskach, zas艂uguj膮cych na to, aby...

Jak gdyby czytaj膮c w moich my艣lach, cz艂owiek w okularach rzek艂 z pewnym zniecierpliwieniem:

- Chyba pan u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ka偶dy z miliarda ludzi, do kt贸rego zwr贸ci艂bym si臋 w tej sprawie, zada艂by sobie to samo pytanie?... A co do stanowiska - przyzna pan, 偶e wszystkie s膮 tak niesko艅czenie ma艂e wobec stanowiska, jakie zajmuje m贸j Pan... Zreszt膮, nie moj膮 rzecz膮 jest wchodzi膰 w szczeg贸艂y, ani bada膰, czemu wyb贸r pad艂 w艂a艣nie na pana. Powtarzam, taka zapad艂a decyzja. To chyba wystarczy.

Wyraz twarzy cz艂owieka z tek膮 by艂 r贸wnie lodowaty, jak powietrze wczesnego ranka, kt贸rym oddychali艣my; g艂os jego przypomina艂 jedn膮 z metod tybeta艅skiej medycyny: k艂u艂 jak szpileczki. Wobec tego przeprowadzi艂em wywiad.

Nie mam prawa powt贸rzy膰 wszystkiego, co mi zakomunikowano, a szczeg贸lnie takich spraw, jak losy tej i innych cz臋艣ci 艣wiata, ludzko艣ci itd. Szereg innych rzeczy jednak, i to do艣膰 niepowszednich - owszem, te pozwolono mi ujawni膰. A wi臋c to np. 偶e 贸w Czynnik Najwy偶szy nie jest zwolennikiem filozofii materialistycznej, co nie oznacza jednak bynajmniej, aby by艂 entuzjast膮 filozofii idealistycznej - po prostu dlatego, 偶e obie mieszcz膮 si臋 poza Jego koncepcj膮 rzeczywisto艣ci. Je艣li chodzi o sprawy ludzkie, to stara si臋 nie ingerowa膰 w nie, wychodz膮c z za艂o偶enia, 偶e by艂oby to ograniczeniem wolnej woli cz艂owieka.

Bardzo zmieszany, wyb膮ka艂em co艣 na temat trudno艣ci, jakie ma ludzko艣膰 w swej walce o sprawiedliwo艣膰, o szcz臋艣cie. Wspomnia艂em nawet o mi艂o艣ci bli藕niego, podziwiaj膮c w duchu sw膮 w艂asn膮 przebieg艂o艣膰. W odpowiedzi us艂ysza艂em:

- Nie b膮d藕 maksymalist膮, m贸j synu. Lojalno艣膰, lojalno艣膰 - to najzupe艂niej wystarczy, aby by膰 zbawionym. Nie 偶膮dam rzeczy niemo偶liwych, m贸j synu.

By艂y to ostatnie s艂owa wywiadu.

Racja, omal bym nie zapomnia艂. Pozwoli艂em sobie zwr贸ci膰 uwag臋 (tam, na g贸rze) na niezwyk艂o艣膰 ca艂ej tej sprawy. Troch臋 zacinaj膮c si臋, da艂em do zrozumienia, 偶e wywiad m贸j mo偶e by膰 potraktowany jako zwyk艂a mistyfikacja. Uwaga moja wywo艂a艂a 偶yczliwy u艣miech Stw贸rcy. - To s艂uszne, m贸j synu - rzek艂. - Niech偶e pan przeka偶e kilku osobom wiadomo艣膰 (tu wymieniono nazwiska, przy czym niekt贸re wywo艂a艂y me zdumienie), 偶e dzi艣 w艂a艣nie urodzi艂o si臋 dziecko p艂ci m臋skiej, kt贸re dok艂adnie za trzydzie艣ci sze艣膰 lat, w roku dwutysi臋cznym, zostanie Przewodnicz膮cym zjednoczonych pa艅stw globu ziemskiego.

Podano mi nazwisko rodzic贸w i dok艂adny adres. Uko艅czywszy wywiad, nie zwlekaj膮c wys艂a艂em pod wskazanym adresem ozdobn膮 depesz臋 gratulacyjn膮. Kto wie, z czasem mo偶e si臋 to przyda膰.


Artur Marya Swinarski

Strachy na strychu


Spo艣r贸d przyjaci贸艂 mego dzieci艅stwa najmilej wspominam jednego, kt贸remu na imi臋 Dudu艣.

Dudusia chowano sposobem wypr贸bowanym i praktycznym. Gdy nie chcia艂 je艣膰 zupy cebulowej, kt贸rej nie lubi艂, w贸wczas mama ucieka艂a si臋 do szanta偶贸w.

- Je偶eli nie zjesz zupki, to mamusia zachoruje i tatu艣 zachoruje, i babcia po mieczu, i dziadziu艣 po k膮dzieli, i ciocia Maria Terenia, i kucharcia... Wi臋c 艂y偶eczk臋 za zdrowie mamusi. Nie p艂acz. 艁y偶eczk臋 za zdrowie tatusia...

Wprawdzie przy toa艣cie na cze艣膰 cioci Marii Tereni Dudu艣 regularnie wymiotowa艂 i chorowa艂 potem przez trzy dni, ale cel zosta艂 osi膮gni臋ty: bo i mamusia, i tatu艣, i babcia po mieczu, i dziadu艣 po k膮dzieli, a tak偶e ciocia Maria Terenia cieszyli si臋 doskona艂ym zdrowiem.

To by艂 spos贸b mamy Dudusia. Natomiast tata Dudusia mia艂 fantazj臋.

- Je偶eli nie zjesz zupy, to przyjdzie po ciebie taki pan, co ma tylko jedno oko na czole, ale za to po sze艣膰 palc贸w u ka偶dej r臋ki i u ka偶dej nogi. Nazywa si臋 Babok. Bierze niegrzeczne dzieci i przemienia je w koty. Ma u siebie ju偶 pi臋膰 tysi臋cy dwie艣cie siedemna艣cie kot贸w i karmi je li tylko sam膮 zup膮 cebulow膮.

Tak przemawia艂 tata, gdy na obiad by艂a zupa cebulowa.

A wieczorem przemawia艂 w ten spos贸b nad 艂贸偶eczkiem Dudusia:

- Je偶eli natychmiast nie za艣niesz, to ta wypchana sowa, co stoi na szafie, sfrunie z szafy - o, widzisz? Ju偶 mrugn臋艂a lewym okiem... i porwie ci臋 z 艂贸偶eczka, i wyleci z tob膮 przez okno, i zaniesie ci臋... Spisz? Nie jeszcze? Czemu p艂aczesz? P艂acz, to mo偶e pr臋dzej za艣niesz... Tak, i poniesie ci臋 sowa na komin fabryki dro偶d偶y, i tam b臋dziesz siedzia艂 do ko艅ca 偶ycia...

A podczas przechadzki tata mawia艂 do Dudusia w ten spos贸b:

- Je偶eli si臋 b臋dziesz rozgl膮da艂 po krajobrazie, czyli pejza偶u, to ci si臋 g艂贸wka wykr臋ci do ty艂u i ju偶 tak zostanie.

Nawet gdy Dudu艣 zachowywa艂 si臋 nienagannie, tat臋 ponosi艂a czasem fantazja.

- B膮d藕 zawsze grzeczny i pos艂uszny jak teraz, bo je偶eli nie b臋dziesz grzeczny, to zamkn臋 ci臋 wieczorem na strychu. A tam straszy. Wiesz, jak wygl膮da taki strach? Nie wiesz? To czemu p艂aczesz? Ot贸偶 strachy bywaj膮 rozmaite. Ma艂e strachy i du偶e strachy. Najpierw przychodz膮 ma艂e strachy na g臋sich n贸偶kach; zamiast w艂os贸w maj膮 na g艂owie p艂omyki i pal膮 niegrzeczne dzieci. To boli, ale nie zabija. Potem przychodz膮 du偶e strachy. Maj膮 d艂ugie c臋tkowane ogony i tymi ogonami bij膮 niegrzeczne dzieci, a na koniec robi膮 im w g艂owie tak膮 male艅k膮 dziurk臋 i wypijaj膮 m贸偶d偶ek...

W ten spos贸b chowany, wyr贸s艂 Dudu艣 na uk艂adnego, zamkni臋tego w sobie i kochaj膮cego samotno艣膰 dwunastolatka. Pewnego dnia zrobiwszy rewizj臋 swego dotychczasowego 偶ycia, doszed艂 do przekonania, 偶e odziedziczy艂 po ojcu fantazj臋. Postanowi艂 j膮 wypr贸bowa膰. Wpad艂 do pokoju taty i zapyta艂:

- Tatusiu, czy ciocia Maria Terenia rzeczywi艣cie przed rokiem umar艂a?

- Pog贸d藕 si臋 z tym, moje dziecko, ale umar艂a. Prze - cie偶 by艂e艣 na jej pogrzebie.

- Hm...

- A dlaczego pytasz?

- Bo ciocia Maria Terenia wcale nie umar艂a. Siedzi na strychu i robi na drutach.

- Co ty pleciesz, Dudusiu?

- Siedzi na strychu. W艂a艣nie stamt膮d wracam, bo mi uciek艂 go艂膮bek. Ciocia Maria Terenia siedzi na belce pod samym dachem, w tej lila sukni, co艣my j膮 w niej pochowali, i robi na drutach stryczek z zielonej w艂贸czki.

- Ale偶 Dudusiu, c贸偶 to za 偶arty?

- Je偶eli tatu艣 nie wierzy, to mo偶emy p贸j艣膰 razem na strych i poka偶臋 tatusiowi cioci臋 Mari臋 Tereni臋. 艁adnie wygl膮da, tylko 藕le pachnie, i takie ma艂e 偶abki wyskakuj膮 jej z ust. Powiedzia艂a: 鈥濩hyba si臋 powiesz臋 na tym stryczku z zielonej w艂贸czki. Bo tak bardzo chcia艂am mie膰 nagrobek z r贸偶owego granitu, tw贸j tata mi go obieca艂, ale nagrobka jak nie ma, tak nie ma...鈥

Tata spojrza艂 m臋tnym wzrokiem na Dudusia, zarumieni艂 si臋 i westchn膮艂. Od tej godziny zapanowa艂 l臋k w rodzinie Dudusia. Wszyscy pr贸cz Dudusia rozmawiali po cichu. Nikt pr贸cz Dudusia nie mia艂 apetytu. A ciocia Maria Terenia mia艂a za dwa tygodnie nagrobek z r贸偶owego granitu.

Dudu艣 udzieli艂 rodzicom trzydniowego wypoczynku. Po czym zapyta艂 przy obiedzie, kt贸ry si臋 zacz膮艂 od zupy cebulowej:

- Tatusiu, czy koty mog膮 przemawia膰 ludzkim g艂osem?

- Tylko w bajkach.

- A na strychu nie?

- Nie stawiaj g艂upich pyta艅.

- To dlaczego w takim razie Mruczek dzisiaj przem贸wi艂 do mnie ludzkim g艂osem?

- Ale偶 Dudusiu, przy艣ni艂o ci si臋.

- Tak. Widocznie mi si臋 przy艣ni艂o. A powiedz mi, tatusiu, kto to jest Stefcia Malinowska?

- Co ci do tego?

- Bo mi si臋 te偶 przy艣ni艂a. Na strychu. W艂a艣ciwie to nie ona. Tylko ten kot, co mi si臋 przy艣ni艂, przem贸wi艂 ludzkim g艂osem: 鈥濨iada temu domowi, biada! Stefcia Malinowska sprowadzi nieszcz臋艣cie na twoj膮 rodzin臋, Dudusiu. Obym si臋 nie by艂 nigdy narodzi艂 w tym domu i na tym strychu. Oby mnie by艂y psy rozszarpa艂y na pierwszej mojej przechadzce. Dlaczego musz臋 do偶y膰 tej godziny, w kt贸rej Stefcia Malinowska wygasi p艂omie艅 waszego ogniska domowego?鈥

Mama zerwa艂a si臋 z krzes艂a:

- Dudusiu, id藕 pobawi膰 si臋 z kolegami. Mam tacie co艣 do powiedzenia.

Dudu艣 wyszed艂. Stefcia Malinowska wylecia艂a z kancelarii taty.

Po miesi臋cznej przerwie powiedzia艂 Dudu艣 pewnego razu:

- Mamusiu, dlaczego dziadu艣 po k膮dzieli teraz tak cz臋sto wchodzi na strych?

- Co m贸wisz, na strych?

- Tak. Chodzi po strychu i udaje, 偶e mnie nie widzi. Ja m贸wi臋: 鈥濪ziadusiu po k膮dzieli, co tu robisz?鈥 A on nic, tylko swoje: 鈥濸aj膮ki, do mnie! Ja wasz kr贸l i pan. Musicie mi utka膰 z艂ot膮 sie膰, bo chc臋 w ni膮 chwyci膰 much臋 Amarylis...鈥 Potem wyj膮艂 zapa艂ki i zacz膮艂 opala膰 paj臋czyn臋.

- Straszne! Mo偶e powsta膰 po偶ar. A dziadu艣 przecie偶 taki rozs膮dny...

- I jaki dobry, mamusiu. Za ka偶dym razem, gdy mnie posy艂a po zapa艂ki albo po benzyn臋, daje mi dwa z艂ote na cukierki, bylebym tylko nic o tym nie m贸wi艂 mamusi ani tatusiowi.

Wieczorem, gdy dziadu艣 po k膮dzieli mocno zasn膮艂 po sporej dawce bromu, zaaplikowanej mu w grzanym piwie przez tat臋 i mam臋, zrobiono rewizj臋 w pokoju dziadka po k膮dzieli. Sze艣膰 paczek zapa艂ek i cztery butelki benzyny sta艂y tam, gdzie je schowa艂 Dudu艣. Za tydzie艅 dziadu艣 po k膮dzieli zamieszka艂 w Powiatowym Szpitalu dla Umys艂owo Chorych.

A za trzy miesi膮ce by艂y imieniny mamy Dudusia i zaproszono dwana艣cie os贸b na obiad. Dudu艣 musia艂 je艣膰 w kuchni. Ale gdy towarzystwo by艂o ju偶 przy deserze, Dudu艣 nagle wszed艂 do jadalni i po艂o偶y艂 na stole dobrze zakonserwowany szkielet dzieci臋cej r膮czki.

- Tatusiu, mo偶e by艣my to pochowali w 艣wi臋conej ziemi?

- Fuj! Obrzydliwo艣膰! Gdzie to znalaz艂e艣, Dudusiu?

- Na strychu. Wystawa艂a z tej du偶ej skrzyni z po艣ciel膮. Chcia艂em podnie艣膰 wieko, by j膮 wsun膮膰 z powrotem, ale za ci臋偶kie i r膮czka zosta艂a mi w r臋ce.

W jadalni zapanowa艂a cisza i tortu nie tkni臋to. Cztery panie i jeden pan wyszli natychmiast. Jedna panna zemdla艂a. A reszta towarzystwa po kr贸tkiej naradzie postanowi艂a uda膰 si臋 na strych. W skrzyni z po艣ciel膮 znaleziono istotnie szkielecik dzieci臋cy.

Gdy go艣cie w milczeniu rozeszli si臋, Dudu艣 zaproponowa艂:

- Tatusiu, je偶eli mi kupisz rower, to pochowam szkielecik w 艣wi臋conej ziemi.

Dudu艣 owin膮艂 szkielet papierem i odni贸s艂 go z powrotem do gabinetu przyrodniczego w naszym gimnazjum.

Dom rodzic贸w Dudusia opustosza艂 od tego dnia, go艣cie obchodzili go z daleka. Ale Dudu艣 kocha艂 samotno艣膰 i wycieczki na rowerze.

Zosta艂 samotny do dzi艣. Nie o偶eni艂 si臋. Od czasu do czasu spotykamy si臋 na naszych starokawalerskich przechadzkach. Raz go nawet odwiedzi艂em. A by艂o to tak.

W dzie艅 wigilijny rano Dudu艣 zadzwoni艂:

- Mam do ciebie drobn膮 pro艣b臋. Jeste艣 literatem, wi臋c si臋 na tych sprawach znasz. Chc臋 rodzicom kupi膰 jaki艣 drobiazg na Gwiazdk臋. Najch臋tniej ksi膮偶k臋. Mo偶e 鈥濪ziada i bab臋鈥 Kraszewskiego, w ozdobnym wydaniu, z obrazkami. To by艂oby bardzo stosowne. Sam nie mam czasu za tym lata膰. Prosz臋 ci臋, za艂atw mi to.

Obieca艂em. Szuka艂em. Kupi艂em 鈥濪ziada i bab臋鈥, z drzeworytami Bart艂omiej czyka, i przed wieczorem poszed艂em do Dudusia.

Na kanapie siedzieli rodzice bladzi i wystraszeni. Dudu艣 uk艂ada艂 na talerzyku ma艂e 偶abki z marcepanu.

- To dla naszych bocian贸w - obja艣nia艂 - niech i one wiedz膮, 偶e dzisiaj Gwiazdka.

- Dudusiu! W grudniu bociany?

- Widzisz, bo to nie s膮 zwyczajne bociany. To, 偶e si臋 tak wyra偶臋, bociany-upiory. Na dachu mieli艣my bocianie gniazdo.

Podczas operacji wojennych od艂amek bomby zniszczy艂 gniazdo i zabi艂 ca艂膮 rodzin臋: starych i trzy m艂ode bociani臋ta. Ale 偶e by艂y do nas przywi膮zane, wi臋c po 艣mierci zamieszka艂y na strychu w charakterze duch贸w. Widuj臋 je czasem. S膮 zupe艂nie jak 偶ywe, tylko ca艂kiem bia艂e. I tak dziwnie klekoc膮. O! w艂a艣nie zaczynaj膮 zn贸w. S艂yszysz?

- Nie. S艂ysz臋 natomiast, 偶e kto艣 dzwoni.

- Ach, to tylko tatu艣 i mamusia dzwoni膮 z臋bami.

Doda艂 szeptem.

- S膮 jeszcze w dobrej formie. Zaraz zobaczysz.

I chy艂kiem za plecami rodzic贸w otworzy艂 spore pude艂ko, z kt贸rego wyskoczy艂 tuzin bia艂ych myszy. Zacz臋艂y biega膰 po pokoju, po choince i po rodzicach Dudusia.

Mama o偶ywi艂a si臋.

- Myszy... myszy...

- Co mamusia m贸wi? Myszy? A mo偶e bia艂e?

- Bia艂e - szepn臋艂a mama.

- Bia艂e - szepn膮艂 tatu艣.

- Widzicie bia艂e myszy? Ciekawe... Tak, tak - to tak zwana halucynacja. To si臋 zdarza u ludzi nadu偶ywaj膮cych alkoholu. Ale takie objawy towarzysz膮 tak偶e daleko posuni臋temu uwi膮dowi starczemu.

A gdy zauwa偶y艂, 偶e mysz w艣lizn臋艂a si臋 tatusiowi do r臋kawa, doda艂:

- Halucynacje wzrokowe to jeszcze p贸艂 biedy. Gorzej, gdy si臋 zdarzaj膮 halucynacje dotykowe. O, wtedy to ju偶 amen...

Tata i mama zacz臋li podrygiwa膰 na kanapie.

- Tylko prosz臋, mamusiu, grzecznie. Tatusiu, sied藕 spokojnie. Widzicie, 偶e mamy mi艂ego go艣cia. Opisze was w gazetach. A je偶eli nie b臋dziecie grzeczni, zamkn臋 was na strychu. Tam straszy. Wiecie, jak wygl膮daj膮 strachy? Nie wiecie? To czemu p艂aczecie? Ot贸偶 strachy bywaj膮 rozmaite. S膮 ma艂e strachy i du偶e strachy. Wpierw przychodz膮 te ma艂e...

Wyszed艂em, by si臋 nie sp贸藕ni膰 na wigili臋.


Jerzy Szaniawski

Lunapark


M艂ode towarzystwo wraca艂o samochodem do miasta: dorastaj膮cy ch艂opiec, niewiele starsza ode艅 siostra i jej kole偶anka. Szofer pozna艂 w id膮cym naprzeciw automobilu - 鈥瀖aszyn臋, kt贸ra pobi艂a rekord czasu鈥 i poinformowa艂 m艂odych sportsmen贸w o tej marce. Szofer nie wiedzia艂, 偶e jad膮cy z nim syn w艂a艣ciciela limuzyny pobij膮 w tej chwili r贸wnie偶 鈥瀝ekord czasu鈥.. Bo oto ch艂opiec zwierza si臋 towarzyszkom, i偶 jazda samochodem ju偶 go troch臋 nu偶y... Samochodem je藕dzi robotnik w Ameryce... Nale偶a艂oby wr贸ci膰 do spacer贸w pojazdem zaprz臋偶onym w konie... Tu nale偶y zaznaczy膰, 偶e ojciec wykwintnego m艂odzie艅ca nale偶a艂 do ludzi tzw. prostych, kt贸rzy si臋 鈥瀌orobili鈥. A wi臋c syn sta艂 si臋 w bardzo kr贸tkim czasie arystokrat膮.

R贸wnie偶 do kaprys贸w arystokratycznych nale偶a艂o 偶膮danie ch艂opca, aby szofer zatrzyma艂 samoch贸d przed bram膮 parkanu zamiejskiego ogr贸dka, gdzie wielkie litery obja艣nia艂y - 鈥濴unapark鈥. Znaczy艂o to, 偶e m艂odzie偶 chce na chwil臋 zabawy ludowej, prymitywnej. Szofer nie zrozumia艂 tu finezji: spojrza艂 pytaj膮co, zdzir wiony. Panienki przyj臋艂y projekt p贸j艣cia do lunaparku ze zbyt g艂o艣nym, jak si臋 zdawa艂o ch艂opcu, entuzjazmem. Entuzjazmowa膰 si臋 nie ma powodu... Ch艂opiec by艂 troch臋 zdetonowany zdziwieniem szofera. Obja艣nia膰 tego cz艂owieka, 偶e jest si臋 zm臋czonym nadmia rem kultury, to jako艣 trudno tak w kilku s艂owach... A z drugiej strony ba艂 si臋, 偶eby szofer nie pomy艣la艂 o jakim艣 szydle wychodz膮cym z worka, czy podobnie trywialnym przys艂owiu. Ten strach przed opini膮 szofera rzuca艂 pewien cie艅 na bezpo艣rednio艣膰 gest贸w arystokratycznych.

Weszli za bram臋. Drzewka, stoliki, piwo, mena偶eria. Muzyka, 艣miechy, karuzela. Panoptikum i labirynty lustrzane.

Nie opodal wej艣cia sta艂a 鈥瀢r贸偶ka-automat鈥. Za niklow膮 monet臋 wyrzuca艂a kartk臋 z wydrukowan膮 przysz艂o艣ci膮. Gdy m艂ode towarzystwo zbli偶a艂o si臋 do automatu, z porad sztucznej wr贸偶ki korzysta艂a blada, chorowita dziewczyna. Odczytywa艂a uwa偶nie wyrzucon膮 kartk臋; wierzy艂a w napisane. B臋dzie si臋 trzyma艂a 艣ci艣le rad z tej kartki: oczekuje dziewczyn臋 szcz臋艣liwa przysz艂o艣膰 przy boku szlachetnego i bogatego m臋偶czyzny; nie nale偶y tylko wierzy膰 szatynce, kt贸ra si臋 mianuje jej przyjaci贸艂k膮, a jest fa艂szywa. Dziewczyna zapomina o doktorze z Kasy Chorych, co ka偶e jej du偶o przebywa膰 na s艂o艅cu i przychodzi膰 do poradni przeciwgru藕liczej, gdzie daj膮 tran i mleko. W tej chwili my艣li o szlachetnym i bogatym m臋偶czy藕nie, z kt贸rym b臋dzie szcz臋艣liwa 鈥瀙rzy jego boku鈥. Stosunek m艂odzie偶y z samochodu do sztucznej wr贸偶ki jest zupe艂nie inny. Przede wszystkim wybitnie ironiczny. Rzucono monet臋 dla fraszki, dla igraszki. Siostra m艂odzie艅ca, odczytawszy kartk臋, powiedzia艂a: 鈥瀟o jednak ciekawe... ka偶e strzec si臋 podr贸偶y wod膮... a mia艂am przecie偶 wypadek, 偶e wypad艂am z 艂贸dki... dobrze, 偶e by艂o p艂ytko...鈥 Drug膮 kartk臋 zacz臋艂a czyta膰 kole偶anka. Znalaz艂a r贸wnie偶 dla siebie co艣 ciekawego: cyfr膮 fataln膮 jest dla niej osiemnastka. Tak m贸wi kartka... I rzeczywi艣cie tak jest: wymieni艂a trzy osiemnastki w r贸偶nych miesi膮cach, kt贸re jej nie przynios艂y szcz臋艣cia. Odczytywa艂 teraz na g艂os swoj膮 kartk臋 ch艂opiec. Kartka m贸wi艂a o mi艂o艣ci ku dziewczynie, co ma jasne w艂osy i niebieskie oczy; z jej strony jest 偶ywe, cho膰 ukryte, wzajemne uczucie. Zosta艂o to przyj臋te 艣miechem trojga m艂odych. 艢miechem g艂o艣nym, maskuj膮cym zawstydzenie. Bo kole偶anka siostry w艂a艣nie tak wygl膮da艂a, a ch艂opiec si臋 w niej kocha艂. Niejasne jeszcze uczucie, tajemnice, rzeczy niedopowiedziane, zosta艂y wyra偶one po raz pierwszy wyra藕niej, g艂o艣niej. Po tym 艣miechu ogarn膮艂 ich troje jakby zabobonny strach, 偶e automat odgaduje r贸偶ne sprawy ich 偶ycia. Przez chwil臋 byli jak ta mizerna dziewczyna, kt贸ra w 鈥瀟o鈥 wierzy. Zapomnieli, i偶 nale偶y mie膰 u艣miech ironiczny. Ockn臋li si臋, poszli dalej. W艂a艣cicielka strzelnicy zaprasza: 鈥濳to trafi pi臋膰 razy - za sz贸sty nie p艂aci!鈥. Zach臋cone tym dziewcz臋ta zacz臋艂y strzela膰. Celowa艂y z flower贸w do malowanego koguta - trafia艂y w boczn膮 艣cian臋. Nie opodal strzelnicy sta艂a szopka drewniana z napisem 鈥濼eatr鈥. Przed teatrem wyczekiwa艂 go艣ci cz艂owiek z upudrowan膮 twarz膮 w kostiumie pajaca. Cz艂owiek ten by艂 pewno dyrektorem teatru, aktorem, kasjerem, a zarazem 偶yw膮 reklam膮. Przez uchylon膮 zas艂on臋 widzia艂o si臋 salk臋 pogr膮偶on膮 w mroku i staro艣wieckie kinkiety, rzucaj膮ce 艣wiat艂o na kurtyn臋. Na kurtynie pi臋knie wymalowano rozchylon膮 kotar臋, co ods艂ania艂a zielony widoczek, a widoczek zdobi艂o co艣 greckiego. Sta艂a tam budka suflera w kszta艂cie wielkiej muszli.

Panny ogarni臋te jakim艣 sadyzmem pr贸bowa艂y u艣mierci膰 koguta - towarzysz ich zapatrzy艂 si臋 w g艂膮b teatrzyku. Ta g艂膮b rzuca艂a czar, ci膮gn臋艂a ku sobie. Mo偶e dlatego, 偶e ojciec m艂odzie艅ca bywa艂 niegdy艣 w takim teatrze, bi艂 mocno brawo, 艣mia艂 si臋 do rozpuku, lub p艂aka艂 jak b贸br; widzia艂 tam rado艣ci i smutki karykatur jaskrawo ubranych, ale by艂y to naprawd臋 rado艣ci i smutki jego. I w synu, na chwil臋, odezwa艂a si臋 zdolno艣膰 chwycenia czar贸w tego teatru; na chwil臋 - bo zaraz stosunek jego si臋 zmieni艂: stosunek ten by艂 teraz ch艂odny, cho膰 偶yczliwy; protekcjonalny i pob艂a偶liwy. Ch艂opiec ju偶 wiedzia艂, 偶e tam na scenie b臋d膮 rzeczy naiwne. Ju偶 widzia艂 sztywne kukie艂ki, a nie - dusze ludzi.

I by艂a chwila, gdy dyrektor teatru pod pierwszym spojrzeniem ch艂opca znalaz艂 si臋 jak w jasnym kr臋gu 艣wiat艂a, odm艂odnia艂, wypi臋knia艂, ale gdy spojrzano na艅 鈥炁紋czliwie鈥, przygasn膮艂, postarza艂, zmala艂.

Ch艂opiec zaproponowa艂 panienkom, aby posz艂y z nim do tego teatru. Ale dziewcz臋ta, ujrzawszy karuzel臋, powiedzia艂y, 偶e teraz chc膮 si臋 przejecha膰. Chcia艂y wra偶e艅 silniejszych, zabawy weselszej, chcia艂y tego, co jest w strofie - 鈥濲e艣li jecha膰 to ju偶 sann膮...鈥

Na drewnianych konikach siedzia艂o du偶o amazonek i kawaler贸w. 鈥濷kropna ho艂ota鈥 - pomy艣la艂 ch艂opiec, ale zaraz my艣l swoj膮 nastawi艂 na nut臋 - 鈥瀓e艣li ta艅czy膰 to do rana!鈥 Towarzystwo trojga m艂odych wynalaz艂o jeszcze trzy koniki i dosiad艂o je ze 艣miechem. By艂 to zn贸w ten 艣miech dla widz贸w, 艣miech wy偶szo艣ci, w kt贸rym kry艂 si臋 strach, aby to bractwo z karuzeli nie my艣la艂o, 偶e si臋 istotnie dobrze bawi膮.

W 艣rodku karuzeli sta艂 cz艂owiek, kt贸ry manipulowa艂 co艣 przy motorze. Karuzela ruszy艂a, jeden z je藕d藕c贸w, cz艂owiek w tym towarzystwie najstarszy i widocznie troch臋 pijany, zawo艂a艂 do mechanika:

- Panie elektrotechnik! Czy za pogrzebem jedziemy?!

Towarzystwo zrozumia艂o, na czym polega dowcip: to znaczy, 偶e jad膮 zbyt wolno. Towarzystwo g艂o艣no si臋 艣mia艂o. Ale mechanik umia艂 si臋 odci膮膰:

- Nie za pogrzebem, ale i nie do ognia.

Nie podoba艂a si臋 ta odpowied藕 najstarszemu je藕d藕cowi. Czu艂 si臋 w opinii towarzystwa - pokonany. Nie da艂 jednak za wygran膮: rzuci艂 banknot mechanikowi i krzykn膮艂:

- Jed藕 pan na osiemnastk臋!

Prawdopodobnie amator szybkiej jazdy zna艂 pewne tajemnice mechanizmu: widocznie by艂y tam 鈥瀗umery鈥, wed艂ug kt贸rych regulowa艂o si臋 szybko艣膰.

Jechali na osiemnastk臋. Je偶eli przedtem mo偶na by艂o nazwa膰 jazd臋 - truchcikiem, to teraz nagle przeszli w galop. Podoba艂o si臋: bractwo zawy艂o z zachwytu. Podniecony jakby owacj膮 dla siebie fundator rzuci艂 zn贸w monet臋 mechanikowi, krzycz膮c:

- Dwadzie艣cia jeden!

Prawdopodobnie by艂 to najwy偶szy numer - jakie艣 鈥瀞to kilometr贸w na godzin臋鈥. Mechanik nastawi艂 na 鈥瀌wadzie艣cia jeden鈥, ale co艣 si臋 widocznie w tych numerach popsu艂o, bo zacz臋li ko艂owa膰, jakby na czterdziesty pierwszy, a mo偶e i na setny pierwszy.

By艂a to ju偶 jazda szalona. Wiatr 艣wiszcza艂 ko艂o uszu, bi艂 w oczy, rozszerza艂 piersi - ko艂owali coraz szybciej i szybciej. Znikn臋艂y typy, znikn臋艂y kolory, znikn膮艂 konik-cz艂owiek, tylko szare wielkie ko艂o kr膮偶y艂o pod daszkiem karuzeli. Ob艂膮kany niemal z przera偶enia mechanik nie m贸g艂 zahamowa膰 machiny. Zacz臋li si臋 zbiega膰 widzowie, zebra艂 si臋 t艂um. Cich艂y muzyki z r贸偶nych bud, tylko mechaniczny instrument, uzale偶niony od tempa jazdy karuzeli, hucza艂 i dzwoni艂, zwabiaj膮c pozosta艂ych ludzi z k膮t贸w lunaparku.

W t艂umie widz贸w by艂y i dziewczyny jaskrawo ubrane i bia艂y pajac-dyrektor, ale jakby zszarzeli wszyscy, jeden drugiego nie widzia艂 - wpatrzeni w szalon膮, 艣mierteln膮 jazd臋, oczekuj膮cy na straszn膮 chwil臋.

Mechaniczny instrument w karuzeli zacz膮艂 gra膰 jakby wolniej i ciszej. W p臋dz膮cym szarym kole widzia艂o si臋 co艣 jak kolory, kszta艂ty - potem mo偶na by艂o ju偶 odr贸偶ni膰 - co cz艂owiek, co konik, co m臋偶czyzna, co kobieta. Jakby pr膮d ulgi wion膮艂 艂agodnie na zm臋czony t艂um. Zrozumiano, 偶e karuzela zwalnia. T艂um zaszemra艂, a potem wyda艂 okrzyk radosny. Muzyka umilk艂a - koniki stan臋艂y. Je藕d藕cy nie ruszali si臋 ze swych miejsc. Przyro艣li do koni, drewniani, zda si臋, jak one - patrzyli przed siebie rozszerzonymi oczyma. Jakby widzieli co艣, co jest daleko...

Pajac-dyrektor teatru odezwa艂 si臋 pierwszy: 鈥濨yli ju偶 na tamtym brzegu鈥... T艂um widz贸w zrozumia艂, 偶e - m贸wi膮c pro艣ciej - je藕d藕cy widzieli 艣mier膰. I jeszcze s膮 wpatrzeni w jej obraz.

Czy wszyscy widzieli 鈥瀗a tamtym brzegu鈥 rzeczy jednakowe? M贸wi膮, 偶e to zale偶y od cz艂owieka, co 鈥瀟am鈥 dojrze膰 mo偶na. Ale by膰 mo偶e, 偶e wszyscy zobaczyli - jedno. Je偶eli tak - to wykwintna m艂odzie偶 uczestniczy艂a w zabawie naprawd臋 demokratycznej.


Julian Tuwim

Cud z komornikiem


Upa艂 by艂 piekielny. Ze spopiela艂ego nieba wali艂o, jak z piekarni, suchym, z艂owrogim 偶arem, niby natchnionym gniewem ognia przeciw rodzajowi ludzkiemu. Oaz膮 w ca艂ym mieszkaniu by艂 k膮t, w kt贸rym sta艂y dwa ch艂odne fotele sk贸rzane tzw. klubzesle, niski stolik, na nim woda z lodem i cytrynowym sokiem. Bezw艂adnie, niemal nirwanicznie drzema艂em, pogr膮偶ony w marzeniu o burzy i deszczu, o nawa艂nicy i potopie. I oto rozw艣cieczone z 偶aru niebo zacz臋艂o si臋 chmurzy膰, sinie膰, liliowie膰, co艣 zacz臋艂o pomrukiwa膰 i odgra偶a膰 si臋 pod zziajanym stropem i zawia艂o pierwsz膮 od tygodni zapowiedzi膮 burzy. Odetchn膮艂em. W tej samej chwili zadzwoni艂 kto艣. Wsta艂em z fotela, szcz臋艣liwy, l偶ejszy, pe艂en radosnego oczekiwania na blisk膮 ulew臋. Otworzy艂em drzwi. Wszed艂 jaki艣 starszy jegomo艣膰 - czerwony, spocony, zdyszany, z teczki pod pach膮 i papierkiem w r臋ku. Wszed艂 i powiedzia艂:

- Z urz臋du skarbowego.

Hukn膮艂 grom i grube krople powoli, jeszcze bez przekonania, b臋bni膰 zacz臋艂y w szyb臋. Co za szcz臋艣cie! Deszcz!

- Bardzo szanownego pana prosz臋! Niech pan pozwoli! Ale 偶ar, co? Pan ledwo dyszy. No, ale dzi臋ki Bogu, mamy deszcz. Prosz臋 tutaj, na prawo.

P艂on膮cy, ci臋偶ko dysz膮cy, ociekaj膮cy potem komornik rozejrza艂 si臋 po pokoju. Nast臋pnie powiedzia艂:

- Mam tutaj tytu艂 wykonawczy... Pan nie zap艂aci艂 jeszcze podatku docho...

Przerwa艂em mu najuprzejmiej.

- Przede wszystkim niech pan b臋dzie 艂askaw si膮艣膰 i odpocz膮膰. Niech si臋 pan napije wody z lodem i cytryn膮. To bardzo orze藕wia.

Spojrza艂 na mnie nieufnie i sko艅czy艂 rozpocz臋te zdanie.

- ... dochodowego za rok 1933.

Po niebie skaka艂y pioruny, jak m艂ode konie po 艂膮ce. Deszcz pada艂 strumieniami i od otwartego okna ci膮gn臋艂o nieopisan膮 艣wie偶o艣ci膮 i ch艂odem. Bo偶e, jaki ja by艂em szcz臋艣liwy!

Niech pan si膮dzie. A nap贸j 艣wietny, prawda? M贸j przyjaciel Kazio dolewa jeszcze czerwonego wina. Wtedy, m贸wi臋 panu, nektar! Szkoda, 偶e nie mam w domu wina. Ale jest arak. 艢wietnie!

Skoczy艂em do kredensu, wyj膮艂em butelk臋 i dola艂em do lodowatej wody troch臋 aromatycznego araku.

- Teraz niech pan spr贸buje!

Komornik wypi艂, podzi臋kowa艂, ale widzia艂em, 偶e mu si臋 to wszystko nie podoba.

- Tu jest tak: 620 z艂otych plus 10 procent dodatku nadzwyczajnego, plus...

Deszcze pluska艂, a偶 serce ros艂o!

- Nie ma pan poj臋cia - powiedzia艂em - do jakiego stopnia ub贸stwiam deszcz. Zazdroszcz臋 Noemu potopu! Niech pan pomy艣li, panie egzekutorze: czterdzie艣ci dni ulewy! Skwar, przyznam si臋 panu, dzia艂a na mnie rozklejaj膮co. Gubi臋 si臋 w gor膮cu. Za to deszcz, te srebrne strugi z nieba budz膮 we mnie jak膮艣 rze艣ko艣膰, m艂odzie艅czo艣膰, rado艣膰 i po prostu entuzjazm! Czy da pan wiar臋, 偶e w zesz艂ym roku...

Komornik popatrzy艂 spode 艂ba, chrz膮kn膮艂, przerywaj膮c moje radosne wywody i rzek艂:

- Plus suma kar za zw艂ok臋 do dnia 10 lipca br. Razem...

- Tak jest - wtr膮ci艂em szybko. - Ot贸偶 w zesz艂ym roku w ci膮gu jednego deszczowego tygodnia napisa艂em blisko dwadzie艣cia utwor贸w lirycznych, przez ca艂膮 za艣 reszt臋 upalnego lata - dwa czy trzy. Nie wiem, czy pan czyta艂 te wiersze? 鈥濿oda z nieba鈥 - taki jest tytu艂 tomu. Zarzucaj膮 mi wp艂yw Paula Val膰ry. 艢mieszne! A propos: co pan s膮dzi o tym poecie?

I nala艂em mu drug膮 szklank臋 zimnej wody z aromatycznym arakiem. Komornik znowu chrz膮kn膮艂 i wycedzi艂:

- To, prosz臋 pana, nic do sprawy nie ma. I w og贸le musz臋 panu powiedzie膰, 偶e zachowanie pa艅skie jest raczej niestosowne. Jakie艣 偶arciki, uprzejmo艣ci... To mi wygl膮da na kpiny.

Zrobi艂em wielkie oczy i rzek艂em:

- Ale偶, panie egzekutorze! Dlaczego kpiny? Dlaczego 偶arciki? Jestem po prostu w 艣wietnym nastroju, a b臋d膮c w og贸le cz艂owiekiem uprzejmym, prowadz臋 z panem mi艂膮 rozmow臋 i na tym koniec. Dlaczego 偶arciki?

- Dlatego, 偶e pan mnie chce zagada膰. Ale my si臋 na tym znamy, panie.

Niebo szala艂o. Wszystkie prysznice, natryski, fontanny, krany, sikawki i inne wodotryski przenios艂y si臋 na niebiosa i tryska艂y tak膮 rz臋sist膮 obfito艣ci膮, 偶e ulicami p艂yn臋艂y wzburzone rzeki. Szala艂em ze szcz臋艣cia.

- I dlatego - ci膮gn膮艂 komornik - wypraszam sobie wszelkie 鈥濿ody z nieba鈥 i Walerego, a zawiadamiam pana, 偶e nale偶y si臋 razem z艂otych 776 i groszy 48.

Zacz膮艂em szybko liczy膰:

- Siedem i siedem czterna艣cie - i sze艣膰 - dwadzie艣cia - i cztery - dwadzie艣cia cztery - i osiem - trzydzie艣ci dwa. 艢wietnie! Szcz臋艣liwa liczba. Czy pan wierzy w mistyk臋 liczb? Ja specjalnie lubi臋 czw贸rk臋 i wszelkie wielokrotne od niej, dlatego liczba 32 jest mi specjalnie bliska. Uczony niemiecki Bischoff w dziele 鈥濪ie Magie der Zahlen鈥 powiada, 偶e...

Czerwony do niedawna komornik zzielenia艂 i trzasn膮艂 r臋k膮 w st贸艂:

- Powiedzia艂em ju偶 panu, 偶eby mi g艂owy nie zawraca膰! Tutaj 偶adnej magii, panie, nie ma. Nale偶y si臋 776 z艂otych i 48 groszy. P艂aci pan?

Zamilk艂em. Przez kilka chwil hipnotycznie wpatrywa艂em si臋 w oczy komornika, wreszcie cicho i dobitnie szepn膮艂em:

- P艂ac臋.

Komornik widocznie nie dos艂ysza艂, bo powiedzia艂:

- Pytam si臋 wyra藕nie, po polsku, czy pan p艂aci?

- A ja odpowiadam wyra藕nie, po polsku: Tak!

- Jak to?

- No zwyczajnie. Nale偶y si臋 776 z艂otych i 48 groszy, pan przyszed艂 po t臋 sum臋, a ja panu j膮 wyp艂acam.

Lipy, czeremchy, akacje, ja艣miny, bzy, maciejka, lewkonia, r贸偶e - wszystko najwonniejsze zespoli艂o si臋 w jeden s艂odki, 艣wie偶y aromat i pe艂n膮, upojn膮 fal膮 bi艂o z otwartego okna. Ziele艅 l艣ni艂a, ca艂a w klejnotach deszczowych kropel. O, jak偶e mi by艂o dobrze!

Komornik skr臋ca艂 si臋 na fotelu.

- Panie Szumski - krzykn膮艂 - je偶eli pan w tej chwili nie przestanie 偶artowa膰, b臋dzie pan odpowiada艂 za obraz臋 urz臋dnika! Pytam si臋 po raz ostatni: p艂aci pan?

Spokojnie, z niewys艂owionym u艣miechem, wyj膮艂em z szuflady 776 z艂otych i 48 groszy, po艂o偶y艂em na stole i rzek艂em:

- P艂ac臋. Oto s膮 pieni膮dze.

Olbrzymi 艂uk t臋czy spi膮艂 zenit nieba z centrum ziemi (sic!).

Komornik wci膮gn膮艂 g艂ow臋 mi臋dzy ramiona i przez zaci艣ni臋te z臋by sycza艂:

- Dosssy膰! Dosssy膰!

Przyznam si臋, 偶e mrowie strachu przebieg艂o mi po plecach na ten widok.

- Co si臋 sta艂o? - wybe艂kota艂em. - Dlaczego pan si臋 tak trz臋sie, panie egzekutorze?

Za oknem, by艂o ju偶 cicho i pogodnie, 艣wie偶o i przewiewnie. Ale za to w pokoju wybuch艂a burza.

- Dlaczego?! - rycza艂 komornik - dlaczego?! Bo jak pan 艣mie? Kto pana upowa偶ni艂? Pan my艣li, panie Szumski, 偶e panu tak bezkarnie wolno drwi膰 z biednego, steranego ci臋偶k膮 prac膮 komornika?

- Kto drwi, najmilszy? Sk膮d takie pos膮dzenie?

- Jak to? - wy艂 - jak to? Przychodz臋 - wita mnie pan weso艂o, z u艣miechem, z szata艅sk膮 uprzejmo艣ci膮! Prosi pan, 偶ebym usiad艂! Cz臋stuje mnie pan orze藕wiaj膮cym napojem, kt贸rego tak bardzo by艂em spragniony, m贸wi pan ze mn膮 o jakich艣 wierszach - dobrze, wszystko znios艂em, bo my艣la艂em, 偶e mnie pan chce zagada膰. Ale po tym wszystkim - pan p艂aci! Pan doprawdy p艂aci! 呕yw膮 got贸wk膮! Bez pr贸艣b o roz艂o偶enie na raty, o przesuni臋cie terminu, o zw艂ok臋 cho膰by dwutygodniow膮! P艂aci, bezczelny! P艂aci, zbrodniarz! Na st贸艂 k艂adzie pieni膮dze! Dwadzie艣cia trzy lata jestem komornikiem i nikt mnie jeszcze tak okrutnie nie potraktowa艂! Szumski jeste艣? Bydl臋 jeste艣! Na kolana! B艂agaj, pro艣, tarzaj si臋! W tej chwili zaproponuj 偶e wp艂acisz dzi艣 sto z艂otych, a reszt臋 w ratach miesi臋cznych.

Kl臋cz膮c, krzycza艂em:

- Nie. Zap艂ac臋 dzi艣 wszystko co do grosza! Mo偶e pan pozwoli cygarko, panie egzekutorze!

Wtedy - czy z apokaliptycznego sufitu strzeli艂 straszliwy grom? Nie! To by艂 krzyk komornika, kt贸ry pad艂, ra偶ony Piorunem Dziwu.

I w tej samej chwili wytrysn臋艂y mu z ramion bia艂e, anielskie skrzyd艂a, wyfrun膮艂 przez okno, i wzni贸s艂 si臋, biedny i um臋czony, na wysoko艣ci Twoje, o Wiekuisty!

Daj mu miejsce po prawicy tronu swojego.

Ja za艣, 艣ledz膮c lot jego w lazury, pij臋 arak, ju偶 bez wody, i pe艂n膮 piersi膮 ch艂on臋 ozon z odrodzonego po burzy 艣wiata.


Zbigniew Uni艂owski

Burleska


Milong otworzy艂 szaf臋, aby wyj膮膰 z niej getry: wewn膮trz sta艂y zw艂oki jego ulubionej ciotki - Morfiny. Zadziwiony Milong wyj膮艂 getry nie ruszaj膮c nieboszczki - zamkn膮艂 drzwi szafy, nuc膮c i - przyozdobiwszy lakierki biel膮 getr贸w pikowych, - wyszed艂 z pokoju.

U艣miech Krytyka鈥 - kawiarnia poetycka oddalona by艂a o jedn膮 鈥瀙ie艣艅 Don Kichota鈥 Elzenberga od domu Milonga. Zm贸wiwszy j膮, stan膮艂 Milong przy wej艣ciu do kawiarni i obejrza艂 si臋 smutno poza siebie: by艂 lipiec; r贸偶nokolorowe tramwaje i automobile sprawia艂y wra偶enie leniwych 偶uk贸w i rze艣kich mr贸wek, 艂a偶膮cych mi臋dzy olbrzymimi 藕d藕b艂ami trawy - drapaczami chmur. Obok Milonga przechodzi艂 w艂a艣nie t艂usty, zielony kot, wlok膮c za skrzyd艂o wystraszonego gila; Milong przeprosi艂 kota, odebra艂 mu gila i pu艣ci艂 w powietrze, po czym wszed艂 do wn臋trza 鈥濽艣miechu Krytyka鈥.

Przy stolikach siedzieli senni poeci, obmawiaj膮c swoich przyjaci贸艂; otula艂y ich gor膮ce spojrzenia kolorowych, gadatliwych papug - 呕yd贸wek. Milong u艣cisn膮艂 czyj膮艣 ch艂odn膮 - bardzo ch艂odn膮 r臋k臋, min膮艂 grup臋 malarzy 艣piewaj膮cych lubie偶ne piosenki i podszed艂 do stolika, gdzie siedzia艂a para kochank贸w: poza mi艂o艣ci膮 zajmowali si臋 po偶yczaniem pieni臋dzy i nieoddawaniem ich; byli r贸偶owi i pi臋kni - ocienia艂a ich wielka popielata palma.

- Tssi, Milong! - wykrzykn膮艂 kochanek - co widz臋 - zmieni艂e艣 guziki u marynarki: ech, ty - elegancie niepoprawny. Wspaniale wygl膮dasz.

- Pan ma oczy, ach, co za oczy - jakie feralne ma pan oczy - pan musia艂 by膰 kiedy艣 niezwykle fotogeniczny, panie Milong. - To powiedzia艂a kochanka.

- No, g艂upstwo - doprawdy - odpar艂 Milong, patrz膮c z dum膮 na swe guziki - c贸偶 to oczy - pozw贸lcie mi usi膮艣膰 i odetchn膮膰 nieco - ohjoj; m臋cz膮 mnie ptaki i drzewa te偶, w og贸le - wiecie - natura.

Siedzieli w milczeniu, patrz膮c na siebie przyja藕nie, po chwili Milong powiedzia艂, patrz膮c tajemniczo na kochank贸w:

- Zdaje mi si臋, 偶e mam jakie艣 zmartwienie. W pewnej chwili podszed艂 do nich w艂a艣ciciel ch艂odnych r膮k (niedobre r臋ce), przywita艂 si臋 z kochankami i zapyta艂, czy nie widzieli Hirza. - Nie, nie widzieli. - Wi臋c ch艂odnor臋ki odchodzi.

- Dobra to rzecz, takie r臋ce na upa艂 - zauwa偶y艂a kochanka.

Kochanek zwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie do Milonga:

- Co to, co to - gniewasz si臋 z Pytardem? - bo艣cie si臋 nie witali.

- Ale偶 nie, sk膮d偶e - witali艣my si臋 w przej艣ciu - gdzie偶 tam gniewamy si臋 - wprost przeciwnie; bardzo go lubi臋 i szanuj臋.

- Lubisz go, co ty pleciesz? - No, to po偶ycz mi - dla niego - pi膮tk臋.

Milong wyj膮艂 zniech臋conym ruchem monet臋 i poda艂 j膮 kochankowi. Zapyta艂:

- Czy dawno nie by艂o deszczu?

- Oj, dawno - odpar艂a 偶ywo kochanka - dawno nie by艂o i nie wiadomo kiedy b臋dzie, 偶yjemy w takich dziwnych czasach. - Ale pan, panie Milong, wydaje mi si臋 jaki艣 senny - ach! - ale, w sprawie snu. Pan lubi sny? Jakie ja mia艂am sny, no niech pan tylko pos艂ucha, wczoraj by艂 taki. Funia nie by艂o na noc w domu i sama sobie tak 艣ni艂am - no, niech pan pos艂ucha.

- S艂ucham, tiak, no?

-. Id臋 zielon膮 艂膮k膮 po t艂ustej i wysokiej trawie; w pewnym miejscu ro艣nie wielkie drzewo - nie pami臋tam jakie, ale mniejsza z tym. - Ot贸偶 po艂o偶y艂am si臋 w cieniu tego drzewa i zasypiam - a potem budz臋 si臋: uwa偶a pan, 艣ni mi si臋 przebudzenie, h臋. - Ko艂o mnie le偶y jaki艣 wojskowy. - Funiek, nie krzyw si臋 tak, nie do twarzy ci z t膮 zazdro艣ci膮 - ot贸偶 le偶y ten wojskowy; twarzy jego nie widz臋, bo jest odwr贸cony; ma on pi臋kne, faluj膮ce blond w艂osy - Funiek! r臋kaw od mundura ma podci膮gni臋ty wraz z koszul膮 tak, 偶e r臋ka jego jest go艂a a偶 po 艂okie膰 - ot贸偶 z przegubu d艂oni wyrastaj膮 mu porzeczki i ja je jem, lecz na miejsce zjedzonych wyrastaj膮 nowe i tak d艂ugo si臋 nimi objadam, a偶 mnie zaczyna brzuch bole膰. A potem wojskowy odwraca si臋 w moj膮 stron臋 i okazuje si臋, 偶e to m贸j m膮偶. Pami臋tasz go, Funiek? Zaczyna mnie bi膰 - Funiek, nie denerwuj si臋, to tylko sen! - uwa偶a pan, nawet we 艣nie mnie bije - i nie jest to wcale wojskowy - zwyczajny jego mundur kolejarski; no, niech pan powie sam, czy ja nie jestem nieszcz臋艣liwa... - I kochanka zaczyna p艂aka膰.

Milong robi min臋, jakby w膮cha艂 powietrze, uspakajaj膮 J3> a ona m贸wi dalej przez 艂zy: - Widzi pan... naprzeciwko kanapy... na kt贸rej zwykle... po po艂udniu le偶臋 troch臋, wisi portret ojca mojego m臋偶a, by艂 to... bardzo m膮dry cz艂owiek i ja... stawiam mu r贸偶ne pytania, na kt贸re... on kiwa g艂ow膮... tak albo nie... kiedy艣 gdy go zapyta艂am... czy jestem g艂upia... kiwn膮艂 g艂ow膮, 偶e tak... ojojoj... nhuuu... no niech pan powie, czy ja nie jestem nieszcz臋艣liwa? huuuuu...

Kochanek pocz膮艂 j膮 g艂aska膰 po g艂owie i m贸wi艂: - No, no, nie p艂acz, Piziu, bo ludzie pomy艣l膮, 偶e to z powodu stanu materialnego, no przesta艅. Widzisz, kochany Milong, co to z tymi kobietami? - straszne.

- Prosz臋 nie p艂aka膰, pani Piziu - niech pani przyjdzie kiedy do mnie, to pani膮 zahipnotyzuj臋 od p艂aczu.

Ale Pizia dalej p艂aka艂a i rozweselony Milong patrza艂 na jej 艂zy z czu艂o艣ci膮. Raptem jednak twarz jego spochmurnia艂a, zerwa艂 si臋 z krzes艂a i powiedzia艂: - Ach, racja! - 偶egnam was - musz臋 wy艣wietli膰 spraw臋 艣mierci mojej ciotki - przyjd藕 pani, to pani膮 zahipnotyzuj臋 - po czym szybko wybieg艂, zostawiaj膮c za sob膮 zapach kopru.

W domu Milong zdj膮艂 spodnie, umy艂 r臋ce, nast臋pnie otworzy艂 drzwi szafy. Nikogo tam nie by艂o. Milong wrzasn膮艂 tak, jak gdyby by艂 kotem i jak gdyby mu kto na ogon nast膮pi艂, po czym wskoczy艂 pod 艂贸偶ko w poszukiwaniu cia艂a nieboszczki. Ani 艣ladu. Poniewa偶 poza szaf膮 i 艂贸偶kiem nie by艂o miejsca, gdzieby si臋 zw艂oki schowa膰 mog艂y, wi臋c zrezygnowany Milong usiad艂 na 艂贸偶ku i pocz膮艂 wspomina膰 ciotk臋: - Poczciwa niewiasta, mia艂a felery - to prawda, ale przecie偶 kobieta. - Kto mnie teraz, u pioruna, b臋dzie masowa艂? - Pech. - Ale mawia艂a, mia艂a przeczucie: jak ja kiedy艣 umr臋, to zobaczysz, Mil膮偶ek. No, i mia艂a racj臋 - umar艂a, a ja ju偶 cierpi臋. Gdzie偶 ona posz艂a do diab艂a? - Co za niespokojny trup.

Milong po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ku i zacz膮艂 p艂aka膰 - ju偶 mia艂 zasn膮膰, gdy raptem w drzwiach stan臋艂a - no, kto stan膮艂? - Morfina.

- Co to! - ciocia istnieje?!

- Aha.

- Jak to, aha - przecie偶 martwe cia艂o cioci znalaz艂em dwie godziny temu w tej oto szafie.

- Z艂otko, ono nie by艂o martwe - ja zasn臋艂am. - Tak, zasn臋艂am - szafa to jedyne miejsce, gdzie nie ma much.

- M贸j Bo偶e, i po co ja p艂aka艂em - ju偶 si臋 oswoi艂em ze 艣mierci膮 cioci - a tu masz - taki zaw贸d. Prosz臋 o nierobienie mi na przysz艂o艣膰 takich kawa艂贸w.


Andrzej Warcha艂

Woda


Przekl臋te lodowce - powiedzia艂 p艂yn膮cy crawlem. - Nie mia艂y kiedy stopnie膰. I to wszystkie na raz.

- Nie narzekaj - odezwa艂 si臋 p艂yn膮cy obok. - Zawsze lubi艂e艣 podr贸偶owa膰.

- Ale nie w tak膮 pogod臋. Od kilku dni ju偶 leje. Ca艂y jestem przemoczony.

- Dla mnie to bez znaczenia - powiedzia艂 p艂yn膮cy na boku. Zawsze lubi艂em deszczow膮 wiosn臋.

- Po czym poznajesz, 偶e mamy teraz wiosn臋?

- Jak to? Nie widzisz? Glony si臋 zazieleni艂y. W艂a艣nie jeste艣my nad Ameryk膮.

- A to sk膮d znowu wiesz?

- Woda tu inna.

- Mo偶na by przes艂a膰 pozdrowienia.

- Jak nie przesy艂ali艣my b臋d膮c nad Azj膮, to lepiej teraz te偶 nie przesy艂ajmy.

Przez jaki艣 czas p艂yn臋li szybciej, ale w ko艅cu zwolnili.

- Zjad艂bym co艣 - odezwa艂 si臋 po chwili pierwszy. - Pora na 艣niadanie.

- Czy ja ci broni臋? Nie widzia艂e艣 jak wieloryby to robi膮?

- Dobrze ci m贸wi膰. Masz g臋b臋 dwa razy wi臋ksz膮 i zawsze ci wi臋cej wp艂ynie.

- To sobie j膮 natnij i schowaj ten widelec, bo ci go wyrzuc臋.

- Kiedy u nas wszyscy jedli widelcem. To rodzinne.

- W takim razie i tak ci jednego brakuje. Zamknij si臋 wreszcie, bo mi plankton sprzed nosa p艂oszysz.

- Tak si臋 zastanawiam - powiedzia艂 jeszcze p艂yn膮cy crawlem. - Zosta艂o nas dw贸ch. Jak my si臋 b臋dziemy rozmna偶a膰?

- Co ci te偶 przysz艂o do g艂owy?

- Kiedy艣 w ko艅cu trzeba zacz膮膰 o tym m贸wi膰.

- No, mo偶e przez p膮czkowanie. Albo ja wiem... przez podzia艂.

- To znaczy, kto ma si臋 podzieli膰?

- Dziel si臋! - powiedzia艂 p艂yn膮cy na boku. - Ja p艂yn臋.

Przez chwil臋 zbierali my艣li.

- S艂uchaj - powiedzia艂 p艂yn膮cy na boku. - Trzeba tu zacz膮膰 gruntowa膰. Pod nami winny by膰 Kordyliery.

Podni贸s艂 r臋k臋 do g贸ry i znik艂 pod powierzchni膮 wody. Nie by艂o go d艂u偶sz膮 chwil臋, a偶 wreszcie, krztusz膮c si臋, wyp艂yn膮艂.

- Nic z tego - powiedzia艂 zdyszany. - Gruntu tu nie ma.

- Mo偶e akurat trafi艂e艣 na dolin臋? - zauwa偶y艂 p艂yn膮cy crawlem.

- Kiedy maca艂em wok贸艂 nogami i nic. Widocznie te g贸ry s膮 za niskie. P艂yniemy nad Himalaje.


Maciej Zembaty

Lady Maczek


Nie mam telewizora i dlatego na telewizj臋 chodz臋 zwykle do s膮siad贸w. Do niedawna interesuj膮ce mnie audycje ogl膮da艂em u mieszkaj膮cych na tym samym pi臋trze pa艅stwa Maczek, m艂odego, sympatycznego bezdzietnego ma艂偶e艅stwa. Pan domu pracowa艂 jako referent w pewnej Powa偶nej Instytucji, jego 偶ona zajmowa艂a si臋 gospodarstwem domowym. Oboje lubili moje wizyty, a ja r贸wnie偶 przychodzi艂em do nich z prawdziw膮 przyjemno艣ci膮. Niestety, w zesz艂ym miesi膮cu pa艅stwo Maczek przeprowadzili si臋 do innej dzielnicy, do lepszego, wi臋kszego mieszkania, w zwi膮zku z nag艂ym awansem referenta M膮czka na stanowisko dyrektora Powa偶nej Instytucji. Przyznam si臋, 偶e kiedy dowiedzia艂em si臋 o tym, by艂em zaskoczony i dosy膰 d艂ugo nie mog艂em zrozumie膰, w jaki spos贸b do tego wszystkiego dosz艂o.

Poniewa偶 pa艅stwo Maczek wyprowadzili si臋, musia艂em poszuka膰 sobie innego telewizora i wkr贸tce znalaz艂em go u s膮siada z trzeciego pi臋tra, pana Ba艅ko. Pan Ba艅ko ju偶 za pierwszym razem przyj膮艂 mnie go艣cinnie. Przy okazji porozmawiali艣my sobie troszeczk臋 i dowiedzia艂em si臋, 偶e m贸j gospodarz jest r贸wnie偶 referentem w pewnej Powa偶nej Instytucji i obecnie sta艂 si臋 podw艂adnym dyrektora M膮czka, cho膰 jeszcze niedawno by艂 jego koleg膮. Poprosi艂em wi臋c pana Ba艅ko,

303 偶eby opowiedzia艂 mi, w jaki spos贸b skromny referent zosta艂 dyrektorem. Oto, co us艂ysza艂em:

- Kiedy艣, po zebraniu, postanowili艣my razem z Maczkiem, tak dla hecy, p贸j艣膰 do Cyganki. W艂a艣ciwie to nigdy w 偶adne wr贸偶by nie wierzyli艣my, ale co艣 nas podkusi艂o. Ledwo weszli艣my, a Cyganka ju偶 od progu m贸wi:

- Witaj, naczelniku Maczku!

On na to, 偶e jest tylko referentem.

- By艂e艣 referentem - powiada Cyganka. - Jeste艣 naczelnikiem, b臋dziesz dyrektorem!

Maczek wyj膮艂 pi臋膰dziesi膮t z艂otych, bo mu w ko艅cu dobrze powr贸偶y艂a, wtedy Cyganka podesz艂a do mnie i m贸wi:

- Ty, Ba艅ko, dyrektorem nigdy nie b臋dziesz, ale twoje dzieci b臋d膮 dyrektorami.

Chocia偶 gorzej mi powr贸偶y艂a, te偶 jej da艂em pi臋膰dziesi膮t i wyszli艣my. A nast臋pnego dnia, zaraz rano, dyrektor Felisiak wezwa艂 M膮czka do siebie i zakomunikowa艂 mu o awansie na naczelnika wydzia艂u. Maczek nawet si臋 specjalnie nie ucieszy艂, tylko zaraz za telefon i do 偶ony zadzwoni艂, 偶eby jej o tym powiedzie膰. Potem zaprosi艂 mnie, Felisiaka i jeszcze par臋 os贸b do siebie, na oblewanie awansu.

Wieczorem zebrali艣my si臋 wszyscy u Maczk贸w. Przyj臋cie, jak przyj臋cie, ale w贸dki by艂o dosy膰 du偶o, po p贸艂 litra na g艂ow臋, a kobiety mniej pi艂y. Dyrektor Felisiak ur偶n膮艂 si臋 najbardziej. Ca艂y czas obejmowa艂 tylko tego M膮czka za szyj臋, ca艂owa艂 go i nazywa艂 najlepszym z najlepszych. Maczek siedzia艂 zas臋piony i tylko czasem na 偶on臋 patrzy艂 ponuro. Przyj臋cie si臋 sko艅czy艂o, ale Felisiak powiedzia艂, 偶e nigdzie nie p贸jdzie; w tej sytuacji Maczek roz艂o偶y艂 polowe 艂贸偶ko w przedpokoju. Dyrektor si臋 w ko艅cu po艂o偶y艂, a my poszli艣my do domu. Nad ranem zbudzi艂 mnie telefon od M膮czka.

- Ba艅ko, nieszcz臋艣cie. Dyrektor wykorkowa艂!

Pojecha艂em tam zaraz, na miejscu by艂a ju偶 milicja i Pogotowie. Okaza艂o si臋, zawa艂. A po tygodniu przysz艂a nominacja i Maczek dyrektorem zosta艂.

To wszystko, czego si臋 dowiedzia艂em od referenta Ba艅ko, kt贸ry zreszt膮 po tygodniu zagin膮艂 w tajemniczych okoliczno艣ciach. Jego syn zaraz potem wyjecha艂 do Krakowa, do rodziny, tak, 偶e znowu nie mam gdzie chodzi膰 na telewizj臋. O dyrektorze Maczku nic nowego nie s艂ysza艂em, podobno znowu by艂 u Cyganki, ale to chyba plotka. Spotka艂em natomiast na ulicy pani膮 Maczek. 2le wygl膮da, schud艂a i bez przerwy dziwnie porusza r臋kami, jakby my艂a je ci膮gle, a umy膰 nie mog艂a.


Stanis艂aw Zieli艅ski

Luizjana


Nie, to jeszcze nie staro艣膰, to tylko znu偶enie - powiedzia艂em zabieraj膮c si臋 do jajek na mi臋kko. Znu偶enie wywo艂ane nadmiarem wra偶e艅, widok贸w i obserwacji. Po siedemnastej podr贸偶y czu艂em si臋 fatalnie. Przenoszenie si臋 z miejsca na miejsce, pr贸cz zm臋czenia, przynios艂o jedyn膮 korzy艣膰. Upewni艂em si臋, 偶e ziemia jest okr膮g艂a. Ile偶 razy, wyruszywszy na wsch贸d i jad膮c ca艂y czas przed siebie, wraca艂em do domu z zachodu. Brzmi to jak kiepski dowcip. Czy za tak膮 cen臋 warto ugania膰 si臋 za wra偶eniami?

Dla unikni臋cia pokusy, 偶eby mnie diabli nie pognali w podr贸偶 osiemnast膮, postanowi艂em sp臋dzi膰 przedpo艂udnie w domu na lekturze starych dziennik贸w i czasopism. Nazbiera艂o si臋 tego sporo, zrezygnowa艂em wi臋c z czytania, bra艂em gazet臋 po gazecie i potrzymawszy chwil臋 na kolanie, rzuca艂em w drugi k膮t pokoju. W ten prosty spos贸b upora艂em si臋 z zaleg艂o艣ciami. Nagle wpad艂a mi w oko drobna notatka na ostatniej stronie, wci艣ni臋ta mi臋dzy og艂oszenia i obwiedziona ramk膮 jak nekrolog: 鈥濪onosz膮 z Rio Bamba...鈥 Donosz膮, donosz膮, ci膮gle co艣 donosz膮, ale co mog膮 donosi膰 z Bamba? Donosz膮, 偶e p臋kni臋cie na dnie oceanu rozszerza si臋, pog艂臋bia i wyd艂u偶a...鈥 Dalej nast臋powa艂 opis prac podj臋tych przez liczne ekipy ratownicze. Informator z Rio wyr贸偶nia艂 zesp贸艂 dowodzony przez komandora Tu偶o boka. Komandor o艣wiadczy艂 dziennikarzom: 鈥濸rzywioz艂em r臋cznie kute klamry. Moi ch艂opcy udadz膮 si臋 na dno oceanu bez skafandr贸w i innych kosztownych urz膮dze艅. Szybko i tanio zrobimy porz膮dek. Niebezpieczna szczelina, spi臋ta naszymi klamrami, ani pi艣nie鈥. A oto dalszy ci膮g korespondencji: 鈥炁歸ieci艂o pi臋kne s艂o艅ce, kiedy pracownicy komandora, obur膮cz trzymaj膮c klamry, dawali nurka w g艂臋bin臋. Odezwa艂y si臋 wtedy syreny wszystkich statk贸w, a tury艣ci przybyli motorowcem z Rio Bamba wylegli na pok艂ad i zgotowali 艣mia艂ym ratownikom d艂ugotrwa艂膮 owacj臋.鈥

Przesta艂em ziewa膰. Senno艣膰 znik艂a.

- Rio Bamba... - powtarza艂em nak艂adaj膮c spodnie. - Zach臋caj膮ca nazwa, 偶e mi te偶 wcze艣niej nie wpad艂a do g艂owy!...

Ubiera艂em si臋 z coraz wi臋kszym po艣piechem.

- Trzeba tam jecha膰, i to zaraz!

W kwadrans p贸藕niej wszed艂em do biura podr贸偶y. Szef agencji, m贸j dobry znajomy, z uznaniem kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Rio Bamba? Oczywi艣cie, nic lepszego nie mo偶na wymy艣li膰. Zam贸wi臋 miejsce w samolocie. Poleci pan przed wieczorem.

Spacerowa艂em czekaj膮c na wynik rozmowy telefonicznej.

- Nad g贸rami 艣nie偶ne burze, wiatry i okropne mg艂y. Samolot prawdopodobnie nie poleci. Musi pan jecha膰 do Rio poci膮giem - powiedzia艂 szef odk艂adaj膮c s艂uchawk臋.

- Bilety, panie, bilety!...

Niecierpliwy okrzyk wypad艂 ma艂o grzecznie. Kierownik agencji nabzdyczy艂 si臋 i spraw臋 bilet贸w powierzy艂 brzydkiej urz臋dniczce. Zrobi艂o mi si臋 偶al starego. Na wzajemnych przeprosinach min膮艂 nast臋pny kwadrans. Potem w taks贸wk臋, do domu po rzeczy i p臋dem na dworzec. Gna艂o mnie co艣 do Rio, p臋dzi艂o. Sam nie wiedzia艂em, co tak ci膮gnie i gna. Przed 偶adn膮 podr贸偶膮 nie odczuwa艂em podobnych emocji.

Z poci膮gu na poci膮g, przesiadek co艣 trzy. Noc by艂a ju偶 pe艂na, gdy si臋 dowlok艂em do w艂a艣ciwej linii. Kurier nadjecha艂 rozk艂adowo. Zaj膮艂em miejsce w bezpo艣rednim wagonie i u艂o偶y艂em si臋 do snu. Spa艂em 藕le. Przez par臋 godzin przewraca艂em si臋 z boku na bok i z boku na wznak. Wsta艂em wi臋c wcze艣nie. Dopiero szarza艂o. Z艂ote smugi mkn臋艂y wraz z poci膮giem. Szlak wi艂 si臋, kr臋ci艂 w艣r贸d pag贸rk贸w. Niebo zaczyna艂o ja艣nie膰.

- Wzniesienia malej膮, jeste艣my ju偶 blisko... - mrukn膮艂em nabijaj膮c fajk臋.

- S膮dzi pan, 偶e doje偶d偶amy? - rozleg艂 si臋 szept tu偶 za mn膮.

Odwr贸ci艂em si臋 momentalnie, bo to by艂 szept o sile armatniego strza艂u. S膮 wielkie armaty strzelaj膮ce cicho.

- Pani do Rio?

- I pan te偶 do Bamba?

Na korytarzu ani 偶ywej duszy. P臋d poci膮gu - wjechali艣my w艂a艣nie na wira偶 - u艂atwi艂 zbli偶enie.

- To 艣mieszne, nie znamy si臋 przecie偶!...

- Bez znaczenia... - mrucza艂em. - My si臋 ju偶 kochamy.

Gada艂em jak brzuchom贸wca. Puszyste w艂osy 艂askota艂y w nos. Ba艂em si臋, 偶e kichn臋. A ona, cudowne zjawisko, bra艂a za dobr膮 monet臋 burczenie i post臋kiwanie.

- Jeste艣 niecierpliwy. Na imi臋 mi Luizjana.

Wpad艂em w zachwyt.

- Ach, tak jak ten stan w Ameryce?

- Zgad艂e艣. Czy by艂e艣 nad Zatok膮 Meksyka艅sk膮?

- Zawsze mi tam serce wali艂o jak dzwon. Nareszcie wiem dlaczego!

- Teraz te偶 pika bardzo g艂o艣no.

- Luiz j ano!...

Diabli nadali s艂o艅ce. Wschodzi艂o z po艣piechem. G艂o艣niki cich膮 muzyk膮 budzi艂y podr贸偶nych. W przedzia艂ach zacz膮艂 si臋 ruch. Poci膮g rwa艂 przez r贸wnin臋. Minuty dzieli艂y nas od Rio Bamba.

- I po c贸偶 tak p臋dzi? Got贸w wjecha膰 w morze... - szepn臋艂a Luizjana. - Czy lubisz morze? Wi臋c nad morzem... Pos艂uchaj uwa偶nie... Dzi艣 wieczorem, kwadrans po dziesi膮tej, w Alei Palmowej, przy Z艂otej Fontannie. Czy b臋dziesz pami臋ta艂? Powt贸rz dla pewno艣ci.

Jednym tchem wymieni艂em miejsce i czas spotkania.

- Luizjano... - prosi艂em nie trac膮c nadziei.

Stanowczo pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Wysi膮dziemy osobno. Musisz zrozumie膰, czekaj膮 mnie obowi膮zki. Nie zgrzytaj z臋bami i nie klnij pod nosem. Czy偶by艣 wieczorami nie by艂 pewien siebie? Z takich nastroj贸w rodz膮 si臋 kompleksy.

Pieszczotliwym ruchem poprawi艂a mi krawat.

- Takie krawaty lubi臋 najbardziej - powiedzia艂a, mocno zaci膮gaj膮c w臋ze艂.

- Takie, to znaczy w paski?

- Mog膮 by膰 w groszki, motylki lub w pieski. Byleby si臋 艣wieci艂y i by艂y mi臋siste.

- Prosto z poci膮gu biegn臋 po krawaty w pieski!

- Po co? Ten mi wystarczy w zupe艂no艣ci.

Rio Bamba nadlatywa艂a jak na skrzyd艂ach. Zasycza艂y hamulce. Perony obj臋艂y wagon z obu stron. Czarna g臋ba tragarza zajrza艂a do okna.

- To niezno艣ne! - krzykn膮艂em. - G艂upawy u艣miech i wielkie uczucia! Prosz臋 natychmiast i艣膰 sobie gdzie indziej!

- Awantury na dworcu nie wybaczy艂abym ci nigdy. Cierpliwo艣ci... - Luizjana u艣miechn臋艂a si臋 przepi臋knie, i wysiad艂a.

Tragarz ni贸s艂 za ni膮 walizki. Skin臋艂a d艂oni膮:

- W Alei Palmowej...

- Przy Z艂otej Fontannie... - odpowiedzia艂em jak echo.

Patrzy艂em, p贸ki nie znik艂a w t艂umie opuszczaj膮cym dworzec. Sta艂bym d艂u偶ej, gdyby nie dwaj wyelegantowani ch艂opcy. Widz膮c, 偶e 艂ykam 艣lin臋, nadbiegli zachwalaj膮c owoce, kanapki i napoje. Na odczepnego kupi艂em banana i co艣 z ryb. A tymczasem na wielkiej tablicy jedno za drugim gas艂y zielone 艣wiate艂ka i zapala艂y si臋 si臋 lampki czerwone. Przyjecha艂em w pe艂ni sezonu. Pokoje rozchwytywano w mgnieniu oka. Oto ostatnie zielone 艣wiate艂ko, ostatni wolny pok贸j, w drugorz臋dnym hotelu, na wysokim pi臋trze. Do licha, jak Luizjana znosi jazd臋 wind膮?

- Taks贸wka! - zawo艂a艂em.

Poda艂em adres. Kaza艂em jecha膰 bardzo pr臋dko. Niestety, za p贸藕no. Wbieg艂em do hotelu, gdy portier naciska艂 guzik zmieniaj膮c 艣wiat艂o na tablicy. Brzuchaty typ z cygarem wyprzedzi艂 mnie o p贸艂 minuty. Portier roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Wszystko zaj臋te - powiedzia艂 smutnie i kciukiem machn膮艂 nad powiek膮, jakby chcia艂 str膮ci膰 艂z臋.

- Co za pech, wybra艂em si臋 bez namiotu.

- Mo偶e zamieszka pan prywatnie? Mam par臋 adres贸w, zapytam telefonicznie.

- W pobli偶u Alei Palmowej, to by mi odpowiada艂o... - wymownym tupni臋ciem zaakcentowa艂em s艂owa.

- Znajdzie si臋 z pewno艣ci膮, od tego tu jestem.

Portier j膮艂 kr臋ci膰 numer za numerem. Szuka艂, pyta艂, wreszcie znalaz艂.

- Na parterze, z ogr贸dkiem, po艂udniowa strona. Czy pan zechce pofatygowa膰 si臋 osobi艣cie? Doskonale. W艂a艣cicielka mieszkania przyjdzie za chwileczk臋.

Nim wypali艂em fajk臋, wesz艂a siwa pani.

- Oto w艂a艣nie ten pan. Oto w艂a艣nie ta pani - powiedzia艂 portier dope艂niaj膮c prezentacji podw贸jnym uk艂onem.

W kilka minut p贸藕niej byli艣my na miejscu.

- Zostan臋 u pani. Podoba mi si臋 pok贸j. Cieszy mnie ogr贸dek i niekr臋puj膮ce wej艣cie.

Siwa pani podzi臋kowa艂a u艣miechem.

- W takim razie zadzwoni臋 do hotelu. Halo, ten pan zostaje u mnie. Prosz臋 przys艂a膰 rzeczy.

Rozpakowuj膮c walizki nuci艂em pod nosem.

Dawno nie by艂em w tak znakomitym nastroju. S艂ysza艂em ju偶 szelest palm w Alei, szmer Fontanny i szum oceanu, wyg艂adzaj膮cego srebrne piaski. Wbi艂em sobie w g艂ow臋, 偶e wszystko odb臋dzie si臋 na pla偶y w dyskretnym ksi臋偶ycowym blasku. Rozlu藕ni艂em krawat i w ten spos贸b uspokoi艂em troch臋 wyobra藕ni臋. Potem otworzy艂em okno i wyszed艂em do 艂azienki. Wr贸ciwszy stwierdzi艂em brak kosztownego i pami膮tkowego zegarka.

- Z艂odzieje!...

Przez wzgl膮d na siw膮 pani膮 opanowa艂em w艣ciek艂o艣膰 i nie podnios艂em alarmu. Pod oknem zauwa偶y艂em 艣lad, wyra藕ny odcisk du偶ej m臋skiej stopy. Ubra艂em si臋 b艂yskawicznie.

Siwa pani szeroko otworzy艂a oczy.

- Pan wychodzi? W po艂udnie?

- Tak. Um贸wi艂em si臋 do艣膰 niefortunnie.

- Panie, panie!... - Wybieg艂a za mn膮 do ogr贸dka. - A kapelusz? Pan jeszcze nie wie, co tu mo偶e s艂o艅ce!

Podzi臋kowa艂em niesk艂adnie i z po艣piechem. Siwa pani u艣miechn臋艂a si臋 leciutko.

- Je偶eli w gr臋 wchodzi kobieta, radzi艂abym zaczeka膰 do zachodu s艂o艅ca.

- W gr臋 wchodzi m臋偶czyzna, t臋gi, prawdopodobnie wysoki. Czterdziesty dziewi膮ty numer but贸w.

- A, przepraszam. Na tym ja si臋 nie znam. - Wykr臋ci艂a si臋 i odesz艂a trz臋s膮c g艂ow膮.

Zatrzyma艂em przeje偶d偶aj膮c膮 taks贸wk臋.

- Do prezydium policji! - 鈥瀂egarka nie daruj臋鈥, obiecywa艂em sobie podczas jazdy.

Przed okaza艂ym gmachem spacerowa艂 policjant w srebrnobia艂ym uniformie.

- Jestem przyjezdnym, przyjecha艂em rano, chcia艂bym zamieni膰 kilka s艂贸w z kim艣 kompetentnym na temat z艂otego zegarka.

Policjant nie pozna艂 si臋 na sarkazmie.

- Trzecie pi臋tro, si贸dmy wydzia艂, strona prawa, drugie drzwi, winda nieczynna - meldowa艂 przyk艂adaj膮c d艂o艅 do daszka.

Na trzecim pi臋trze przyj臋to mnie z wyszukan膮 grzeczno艣ci膮. Serdeczno艣膰 szefa wydzia艂u popsu艂a mi szyki. Zast臋pca szefa dwoi艂 si臋 i troi艂. Zapomnia艂em j臋zyka w g臋bie.

- Mo偶e szklaneczk臋 soku? Mo偶e 艂yk 鈥濸rezydialnej Mieszanki鈥? Koniaczku z lodem? Lod贸w z kremem? Papierosika? Cygarko? S艂u偶臋 tytoniem do fajeczki.

Nie mog艂em doj艣膰 do s艂owa. B膮kn膮艂em o zegarku i umilk艂em. Tyto艅 mieli 艣wietny.

- Pan, zdaje si臋, pierwszy raz u nas? W艂a艣nie, w艂a艣nie, bardzo mi艂o. Prosz臋 si膮艣膰 wygodnie, zaraz poprawi臋 oparcie. Pan prosto z poci膮gu, na pewno zm臋 - czony... Ja, prosz臋 pana, w najwygodniejszym nawet sleepingu nie mog臋 zmru偶y膰 oka. Nie ma to jak w艂asne, porz膮dne 艂贸偶ko!... 艁adny st膮d widok prawda? A teraz prosz臋 spojrze膰 w prawo. Jeszcze odrobin臋. Jeszcze odrobin臋, bo nie widz臋 uszka. O, tak, doskonale. Pstryk, pstryk, i po wszystkim. Dzi臋kuj臋. Paluszki zdejmiemy ze szklanki, wystawimy dokumencik, wlepimy do niego fotografijk臋, i znajomo艣膰 zawarta. Ale偶 tak, pami臋tamy o zegarku. Du偶y, z艂oty, pierwszorz臋dnej firmy, z literk膮 鈥濫鈥 na werku. Nim minie kwadransik, zajmiemy si臋 pa艅sk膮 spraw膮. A teraz, 偶eby nie traci膰 czasu i 偶eby pana w tok naszej pracy wprowadzi膰, za艂atwimy starych klient贸w. Przekona si臋 pan, 偶e pracujemy sprawnie, solidnie, jak porz膮dny bank.

Szef wr贸ci艂 za biurko. Zast臋pca otworzy艂 drzwi. W poczekalni siedzia艂o par臋 os贸b.

- Kto z pa艅stwa pierwszy? A, Szczerbaty, prosimy.

Wszed艂 wysoki m臋偶czyzna o szarej, pomarszczonej twarzy.

- Cz臋sty go艣膰, drugi raz, w tym sezonie... Fiu, fiu... Trzeba, Szczerbaty, 偶y膰 z kalendarzem w r臋ku.

- Choroba w domu... Wzi膮艂em troch臋 mebli na sp艂aty-raty... My艣l臋 budowa膰 si臋 jednorodzinnie, skromnie. Og贸lnie, bardzo ci臋偶kie warunki. Koniec z ko艅cem ledwo wi膮偶臋. Szefuniu, wyj膮tkowo...

Szef spojrza艂 na zast臋pc臋. Zast臋pca skin膮艂 g艂ow膮, 偶e si臋 zgadza.

- Prowadzi si臋 nienagannie, to fakt. - Zast臋pca pochyli艂 si臋 nad kartotek膮. Przepisa艂 adres i poda艂 kartk臋 Szczerbatemu. - Masz i zmykaj!

- Szefuniu z艂oty!... - Szczerbaty z艂o偶y艂 r臋ce jak do modlitwy.

- Ale pami臋taj!... - Szef podni贸s艂 g艂os i palec.

- Nikogo palcem nie tkn臋! Ostatnim razem z艂o偶y艂o si臋 pechowo. To si臋, szefuniu, nie powt贸rzy!

Szczerbaty k艂ania艂 si臋 i dzi臋kowa艂 a偶 do drzwi.

- Du偶a rodzina, bieda... - powiedzia艂 szef z westchnieniem. - Przepisy przepisami, cz艂owiek cz艂owiekiem. Kto tam nast臋pny? Pro艣, kochany.

- Krwawy Byk - szepn膮艂 zast臋pca.

- Co, ten bydlak? - Szef hukn膮艂 pi臋艣ci膮 w biurko. Nastr贸j si臋 zmieni艂 momentalnie - Wlaz艂!

Wszed艂 brzuchacz z cygarem. Smierdziuch, kt贸ry ubieg艂 mnie w hotelu.

- Dzie艅 dobry.

- Dzie艅 dobry. No i co z tego?

- Jak to: no co? - krzykn膮艂 Krwawy Byk. - Dawajcie robot臋!

- A sk艂adki? - spyta艂 szef podejrzanie s艂odkim g艂osem.

Byk d艂ugo szuka艂 po kieszeniach. Znalaz艂 wymi臋toszon膮 kart臋 z wyblak艂膮 fotografi膮. Zakl膮艂 i rzuci艂 na biurko.

- P艂acisz?

- Ile tam tego?

- Za ca艂y rok.

- Z艂odziejstwo na ka偶dym kroku... - Byk wyci膮gn膮艂 plik banknot贸w, odliczy艂 i takim samym gestem cisn膮艂 na biurko, szefowi pod nos.

Szef zgarn膮艂 pieni膮dze do kasetki i zatrzasn膮艂 wieko.

- Reszty nie b臋dzie? - wrzasn膮艂 Krwawy Byk.

- Nie b臋dzie - powiedzia艂 szef i pstrykn膮艂 palcami. - Nie b臋dzie, bo si臋 nie nale偶y.

- Nie nale偶y si臋?... powt贸rzy艂 Byk. Zanosi艂o si臋 na ordynarn膮 sprzeczk臋 o niewielk膮 sumk臋.

- A kar臋 kto zap艂aci? Babcia? - Szef wsta艂. - Pami臋tasz t臋 awanturk臋 na dworcu?

- Zapomnia艂em, 偶e na dworcu nie wolno! - Byk roze艣mia艂 si臋 bezczelnie. - Dawajcie adres. Nie mam czasu. Przyjecha艂em na kilka dni.

- Masz.

Byk spojrza艂 na kartk臋, poczerwienia艂. My艣la艂em, 偶e go szlag trafi.

- Co, ja, pracownik pierwszej kategorii, mam zarobkowa膰 na przedmie艣ciu? Ech, wy urz臋dasy... - Byk zamierzy艂 si臋 na szefa.

- Pan B贸g da艂 r臋ce, 偶eby si臋 nie k艂贸ci膰. Kochany... - szef da艂 znak zast臋pcy.

Zast臋pca jednym zr臋cznym ruchem za艂o偶y艂 Bykowi kajdanki. Byk pieni艂 si臋 i sapa艂.

- Ja na przedmie艣ciu!...

- Bierzesz adres?

- Nie! Wyje偶d偶am! Ja sobie nie pozwol臋! Ja was naucz臋!... - Byk napina艂 mi臋艣nie, ale kajdanki trzyma艂y mocno.

- Tym lepiej. Kochany, odbierz mu koncesj臋 i wyprowad藕.

- Koncesj臋? A to z jakiej racji?!

- Bo takie przepisy.

- Szykany, nie przepisy... Zaraz, chwileczk臋... - Byk dysza艂 ci臋偶ko. - Niech pan da ten adres.

Wyszed艂 kln膮c ordynarnie. Zamiast po偶egna膰 si臋 jak cz艂owiek, po chamsku trzasn膮艂 drzwiami. Szef u艣miechn膮艂 si臋 pogardliwie.

- Pracownik pierwszej kategorii... A tfu! Czy pan uwierzy, 偶e ten ba艂wan zad藕ga艂 no偶em pi臋膰 os贸b dla kilku fa艂szywych kamieni? Cham i nieuk.

- Co艣 podobnego... - b膮kn膮艂em przez 艣ci艣ni臋te gard艂o.

Zast臋pca wyjrza艂 do poczekalni i cmokn膮艂 z wra偶enia.

- Szefie, Pi臋kna Dusicielka!

Szef przyg艂adzi艂 w艂osy i zrobi艂 porz膮dek na biurku.

- Pro艣 bez kolejki!

Urocza kobieta wsun臋艂a si臋 do gabinetu.

- Nie przeszkadzam?

- Pani?... Pani odwiedza nas z dok艂adno艣ci膮 zegarka. Szkoda, 偶e tak rzadko. Czy nie wieje? Mo偶e przymkn膮膰 okno?

Chwyci艂em gazet臋 i szybko zas艂oni艂em twarz. Pi臋kna Dusicielka zerkn臋艂a w moj膮 stron臋. Szef skrzywi艂 si臋 pogardliwie.

- Nowy. Zupe艂ne zero.

- Nasza kochana Dusia... - szepn膮艂 zast臋pca.

- Jeste艣my do us艂ug. Czym mo偶emy s艂u偶y膰? - Szef rozp艂ywa艂 si臋 w u艣miechach.

Zast臋pca wdzi臋czy艂 si臋 i kusi艂 kartotek膮.

- Adresik? Adresik da膰? Mam par臋 interesuj膮cych, w pani gu艣cie...

- Doprawdy? Jaka szkoda, bo ja ju偶 sobie upatrzy艂am co艣. Co艣 bardzo przyjemnego.

- Pisz kartk臋! Na dzi艣, kochana pani?

- Aha.

- A gdzie?

- W Alei Palmowej, przy Z艂otej Fontannie.

- Tam gdzie zawsze... - Szef chrz膮kn膮艂, podrapa艂 si臋 w g艂ow臋. Obudzi艂 si臋 w nim s艂u偶bista. Zaproponowa艂 mi臋kko: - Mo偶e by zmieni膰 rejon? Robiono mi ju偶 wym贸wki.

- Tam jest tak 艂adnie... O, ju偶? Dzi臋kuj臋.

Obydwaj odprowadzili pi臋kn膮 Dusi臋, do drzwi. Wyca艂owawszy r臋ce, zacz臋li namawia膰 szeptem.

- Jutro, jutro... Nie odmawiaj...

- Jak z nim, to i ze mn膮... Ostatecznie, c贸偶 ci szkodzi?

Dusicielka wykr臋ci艂a si臋 nie obowi膮zuj膮c膮 obietnic膮. U艣miechn臋艂a si臋 z wdzi臋kiem, i ju偶 jej nie by艂o.

- Co za kobieta!

- Esencja kobieco艣ci, szefie.

- W najlepszym gatunku.

Spoceni, rozgor膮czkowani, zupe艂nie zapomnieli o mnie. Zerwa艂em si臋 z fotela.

- A, to pan... Okropnie pan blady. 呕le pan znosi kobiety czy co?

Wyja艣ni艂em nieporozumienie. Opowiedzia艂em, co mnie sprowadzi艂o do prezydium.

- Wszed艂 pan nie w te drzwi. To s膮 trzecie drzwi - powiedzia艂 szef z ujmuj膮c膮 prostot膮.

- 呕le mnie poinformowano.

- Mo偶liwe. By艂bym zobowi膮zany, gdyby to wszystko zosta艂o mi臋dzy nami.

- Pewne wyja艣nienie by艂oby wskazane - zauwa偶y艂 zast臋pca.

- Regulujemy sprawy, kt贸re gdzie indziej rozwijaj膮 si臋 w spos贸b 偶ywio艂owy i przypadkowy. Wydajemy koncesje, zbieramy sk艂adki, typujemy obiekty i rejony. Statystyka przemawia na nasz膮 korzy艣膰. Oto wykresy. Niech pan zerknie na czerwone krzywe. Dawniej byle dziwka dusi艂a turyst臋, a dzi艣... - Szef westchn膮艂 i doko艅czy艂 urz臋dowym tonem: - Dzi艣, prosz臋 pana, jest zupe艂nie inaczej. No, kto tam czeka jeszcze?

Wind膮 zjecha艂em na parter. Policjant sprowadzi艂 taks贸wk臋.

- Na dworzec, jak najpr臋dzej!

Na dworcu nie wolno鈥, to zapami臋ta艂em dobrze. Przez szofera wys艂a艂em grzeczny list do gospodyni, prosz膮c o wydanie baga偶u. Potem kupi艂em bilet. Reszt臋 czasu sp臋dzi艂em na peronie. Chodzi艂em w k贸艂ko dooko艂a walizek to w lewo, to w prawo, na zmian臋, 偶eby nie dosta膰 kr臋膰ka. Wreszcie nadjecha艂 poci膮g. Z wagonu, kt贸ry zatrzyma艂 si臋 na wprost mnie, wysiad艂 szpakowaty, marynarz ze z艂otymi galonami na r臋kawach. Dwaj tragarze wynie艣li ogromny wieniec.

- Przyje偶d偶a co roku z wie艅cem mniejszym lub wi臋kszym. R贸偶nie u niego z fors膮 - szepn膮艂 tragarz opiekuj膮cy si臋 moim baga偶em.

Moim dzielnym ch艂opcom - komandor Tu偶obok鈥 - przeczyta艂em na szerokiej szarfie. Domy艣li艂em si臋, 偶e wiadomo艣膰, kt贸ra sk艂oni艂a mnie do wyjazdu, nie by艂a naj艣wie偶szej daty. Spyta艂em tragarza:

- A jak z tym p臋kni臋ciem? Jakoby p臋ka艂o co艣 u was?

- Tak, tak, co艣 w swoim czasie p臋ka艂o. Pisali do艣膰 o tym.

Spodziewaj膮c si臋 sutego napiwku, potakiwa艂 ch臋tnie. Szukaj膮c drobnych, znalaz艂em w tylnej kieszeni zegarek. Ucieszony odkryciem, bez z艂o艣ci rozsta艂em si臋 z Rio Bamba.

O Luizjanie my艣la艂em z satysfakcj膮: 鈥濪obrze ci tak, dosta艂a艣 po nosie. Trafi艂a kosa na kamie艅鈥. Poci膮g jecha艂 coraz pr臋dzej. Wagon ko艂ysa艂 si臋 przyjemnie. Wr贸ci艂em do domu w doskona艂ym humorze.

Od tego czasu wi膮偶膮c krawat odczuwam niepok贸j. S膮dz臋, 偶e to wkr贸tce minie. Zreszt膮, jest to niepok贸j granicz膮cy z przyjemno艣ci膮.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Duchy na dachu
Antologia Duchy, zjawy, upiory
Antologia Duchy na dachu
Duchy na dachu Antologia humoru i groteski
Antologia SF Na kraw臋dzi nocy
Antologia Ostatni z Atlantydy
duchy
Prezentacja - Duchy, Dla maturzystow
O rozwoju zdolno艣ci PSI, TXTY- Duchowosc, ezoter, filozof, rozw贸j,psycholia, duchy ,paranormal
Tolle Eckhart - Czas przebudzenia [wywiad], TXTY- Duchowosc, ezoter, filozof, rozw贸j,psycholia, duch
Antologia literatury sowizdrzalskiej XVI i XVII wieku
Ki no Tsurayuki Przedmowa do antologii ''Shinsen waka''
Antologia Legiony w bitwach (wspomnienia)
Antologia W艂adca czasu
walicki skrypt z antologii, Kultura rosyjska XIX wieku
antologia lit sowizrzalskiej, LEKTURY
zjawy duchy i wampiry, Wampiryzm
Antologia polskiego futuryzmu, Filologia polska, HLP po 1918, DO DRUKU