Jeżeli celebryta nosi nitkę, to wiedz, że coś się złego dzieje Szokowani w przeróżny sposób często uważamy, że wszystkie ekscentryczne zachowania gwiazd są zabawą i nie ma w tym znaczeń. Ale czy rzeczywiście? Potężny ezoteryczny związek religijny z USA namawia także i u nas, w Polsce, do publicznego pokazywania się z czerwoną nitką na nadgarstku... O piosenkarce – skandalistce Madonnie ostatnio mówi i pisze się bardzo dużo. Przeciwnicy nazywają ją bluźnierczynią, osobą wyzutą z głębi, atakującą duchowość, nagą, płytką, dziwką. Racja, racja... . Niemniej, czy na pewno tylko o to chodzi? Czy jest to pusta bezmyślność, tanie epatowanie skandalem głupiutkiej blondynki, czy też w tym szaleństwie jest jakaś metoda? Co oznacza czerwona nitka na jej nadgarstku?
Jak Madonna wpakowała się w kabałę Według polskiego słownika związków frazeologicznych: „wpakować się (wplątać się, wpakować kogoś, wplątać kogoś) w kabałę - mieć kłopoty; narazić się (kogoś) na szwank; wplątać się (kogoś) w trudną sytuację. (…) w języku potocznym słowo "kabała" zaczęło oznaczać sytuację niejasną, skomplikowaną, groźną.” Kabała (heb. קבלה – otrzymywanie, przyjmowanie), jest dość poważnym zjawiskiem w judaizmie. W tym artykule nie chodzi o kabałę jako o pewien sposób interpretacji pism przez żydów, stosowany od starożytności w różnych nurtach jego duchowości, ale konkretny związek religijny, nazywany niekiedy „magią czerwonej nitki”, ponieważ jej zwolenników można poznać po czerwonej nitce, noszonej na lewym nadgarstku.
„Madonna chętnie opowiada, w jaki sposób trafiła do Kabbalah Centre i w jakich okolicznościach oświeciła ją „prawda", które może zmienić życie. Gwiazda popu opowiada więc o swoich wątpliwościach: „Szukałam czegoś. Zaczęłam praktykować jogę i wciąż szukałam odpowiedzi, jak żyć. Dlaczego tu jestem? Co tutaj robię? Dokąd zmierzam? Wiem przecież, że są jakieś ważniejsze cele w życiu niż robienie dużych pieniędzy i odnoszenie sukcesów, a nawet niż wychodzenie za mąż i zakładanie rodziny". (…) „Byłam w ciąży z moją córką i poszłam na przyjęcie, gdzie usłyszałam kogoś mówiącego o kabale. To okazało się odpowiedzią na wszystkie moje pytania".” http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PR/kabala_2006.html
Jej wejście tam miało miejsce w 1996 roku, a publiczne manifestacje jej związków z tym ruchem trwały do deklaracji odejścia w połowie roku 2011. 15 lat, to, jak na zmienność światka lekkiej sztuki, to naprawdę długo. Stanowi to bardzo poważne tło jej działalności. Gazety niekiedy informują o życiu religijnym Madonny, o ile zrobi ona coś spektakularnego: „Madonna przyleciała do Izraela 15 września, w wigilię święta Rosz Haszana. Zjawiła się z mężem Guyem Ritchie i kilkunastoma nowojorskimi VIP-ami, wśród których zauważono projektantkę mody Donnę Karan i byłą żonę Donalda Trumpa, modelkę Marlę Maples. Prywatny odrzutowiec piosenkarki, z powodu późnej pory, witało na lotnisku w Tel Awiwie tylko piętnastu fanów. Znacznie liczniejsza grupa towarzyszyła artystce podczas odwiedzin grobu biblijnej Racheli w Betlejem. Reporterzy zgodnie z zaleceniem organizatorów tej pięciodniowej wizyty byli ubrani na biało i nie robili notatek ani nie nadawali korespondencji. Bo też podróż Madonny do Izraela nie była zwyczajna. To nie gwiazda muzyki pop przyleciała na koncerty (notabene na początku roku trzy zapowiadane występy piosenkarki nie odbyły się ze względów bezpieczeństwa), tylko jako jedna z 2000 adeptów Centrum Kabały w Los Angeles odwiedzała święte miejsca w Izraelu.”
http://kultura.newsweek.pl/kabala-wedlug-madonny,19084,1,1.html
Co to takiego ta „kabała, w którą wpakowała się” Madonna? Judaizm ma tę cechę, że bardzo trudno jest określić, co w zasadzie jest „ortodoksyjnym judaizmem”, nie było tam nigdy i nie będzie instytucji bezwzględnie orzekającej, co jest ortodoksją. Nie ma i nie będzie jasności jak u katolików, że jest Papież, a w Watykanie kongregacja doktrynalna wydająca niepodważalne dokumenty. Każdy z nurtów judaizmu jest sygnowany jest przez rabina głoszącego tę naukę, a poprawność poglądów jest weryfikowana zawsze „według” jakiegoś autorytetu, w czym są sprzeczności, większe i mniejsze szkoły, nurty. Ktoś nie obeznany w tej onieśmielającej gmatwaninie, jak ja, chyba powinien poprzestać na wyłowieniu informacji, że to, w co zaangażowała się Madonna jest głoszone przez rabina który nazywa się Michael Berg, urodzonego w 1973. Człowiek ten kieruje związkiem religijnym o angielskiej nazwie „Kabbalah Centre”,w którym dużą rolę odgrywa jego matka Karen Berg, ojciec Philip Berg (który podobno otrzymał klasyczne wykształcenie rabinackie, zanim poszedł własną drogą) i starszy brat Yehuda Berg. Główna siedziba jest w Los Angeles w Kaliforni, w USA, Ich oficjalne strony internetowe to www.kabbalah.com i www.ukabbalah.com - uniwersytet kabalistyczny. Kabbalah Centre została założona w Stanach Zjednoczonych w 1965 roku. W Polsce instytucja działa pod nazwą „Fundacja Centrum Kabbalah”
http://www.centrumkabbalah.home.pl/
„Centrum Kabbalah jest organizacją non - profit o charakterze edukacyjnym z siecią 50 oddziałów na całym świecie. W Polsce Centrum Kabbalah działa jako Fundacja Centrum Kabbalah od 2004 roku. Zajmuje się badaniem, interpretacją i upowszechnianiem wiedzy o Kabbalah. Dzięki tej nauce, której pisemny przekaz sięga czasów starożytności, niezależnie od wyznawanej wiary, rasy, pochodzenia czy politycznych preferencji, stajemy się świadomymi budowniczymi otaczającej nas rzeczywistości a to znaczy własnego losu.” Fundacja wydaje książki np. „Moc Kabbalah”, „Czerwona Nitka. Potęga Ochrony”, „Możesz Zmienić Wszystko” są rozprowadzane przez internetową stronę Empik. Można chyba uogólnić, że różnica w stosunku do tradycyjnych sposobów pojmowania kabały, a tego co robi Kabbalah Centre tkwi w tym, że to co tradycyjnie było uważane za wtajemniczenie dostępne bardzo zaawansowanym, Kabbalah Centre rozpowszechnia, tym, którzy płacą, niemal od razu, co bulwersuje tradycyjnych rabinów. Z wtajemniczenia uczyniono komercyjny uproszczony produkt, po który stosunkowo łatwo sięgnąć. Doktryna głosi zwierzchność kabały nad wielkimi religiami, chrześcijaństwem, buddyzmem, islamem, dużo mówi o symbolice światła, zdjęciu duchowych skorup „klippot” i otwarciu szóstego zmysłu, który jest bramą poznania 99% rzeczywistości, z której jako niewtajemniczeni znamy jedynie 1%. Wyznawcy wierzą w reinkarnację i astrologię, piją naenergetyzowaną wodę. Spośród różnych ksiąg uznawanych przez historyczne nurty kabalistyczne wybrali zwłaszcza jedną o nazwie „Zohar”. Jak poważna jest to instytucja? „Uznane przez amerykańskie władze skarbowe za instytucję kościelną Centrum nie ma obowiązku składania CIT i nikt nie wie dokładnie, jakie są jego rzeczywiste dochody z opłat za nauczanie, za sprzedaż książek i dysków traktujących o Kabale, butelek napełnianych „uzdrawiającą” wodą oraz czerwonych nitek chroniących od uroków. Nie ulega jednak wątpliwości, że współczesny kabała-biznes rabina Berga jest jednym z bardziej intratnych przedsięwzięć naszego stulecia. Liczne naśladownictwa, niektóre prowadzone przez chasydów, inne stanowiące prywatną inicjatywę ogłaszających się w Internecie rabinów i pseudorabinów, nie dorastają mu do pięt. W centrali w Los Angeles Bergowie zatrudniają 75 pracowników, nie licząc wielu wolontariuszy, którzy odbierają telefony, sprzątają pomieszczenia i sprzedają literaturę kabalistyczną w handlu door to door. Filie Centrum Nauczania rozsiane są po wszystkich większych miastach Stanów Zjednoczonych, działają w Kanadzie, Meksyku i we Francji, a ostatnio również w najstarszej dzielnicy izraelskiego Sefadu. Przed trzema laty rabin Berg nabył za 4,5 mln dol. pomieszczenia biurowe w Tel Awiwie; mieści się tam ośrodek nadzorujący działalność firmy w czterech izraelskich miastach. Lokalny dyrektor rabbi Mosze Rosenberg twierdzi, że ma rocznie 10 tys. uczniów.”
http://www.polityka.pl/swiat/analizy/1504202,1,moda-na-kabale.read
Czerwona nitka Potrzebę czerwonej nitki motywują słowa z księgi Zohar „Osoba posiadająca Złe Oko niesie ze sobą destruktywną, negatywną moc, zwaną niszczycielem świata, ludzie powinni się przed nią chronić, nie zbliżać się do takiej osoby, by nie być przez nią zranionym” – Księga Zohar I, str. 68b.” http://www.centrumkabbalah.home.pl/madrosc/czerwona_nitka.html
Amuletem tej uproszczonej kabalistyki jest czerwona nitka nazywana „nicią Racheli”. Oryginalna, koncesjonowana nitka była owijana wokół grobu Racheli w Betlejem. Rozprowadzana jest zarówno pojedynczo, jak i w pakietach z naenergetyzowaną wodą i materiałami promocyjnymi jest istotnym źródłem dochodów centrów kabalistycznych. Można złośliwie powiedzieć, że w skrócie jej przekaz u naszego celebryty jest najprawdopodobniej następujący: „mam dużo pieniędzy i jestem w relacji z wielkimi gwiazdami szołbiznesu, ponadto jestem taki głęboki, że nie masz pojęcia jak”. Strona internetowa promująca kabalistykę w języku polskim, nie związana bezpośrednio z ruchem religijnym rabina Berga http://kabbala.pl/ podaje bardziej zawoalowane wytłumaczenie: „Gdzie można kupić nić Rahaeli, czerwoną nitką i jak ją założyć? Potrzebny jest jakiś ceremoniał? Co do czerwonej nici, to powinieneś wiedzieć, że żaden tekst kabbalistyczny nie mówi o Naszym świecie, lecz o wewnętrznym – Duchowym, i każdy, kto próbuje za pomocą działań naszego świata zmusić do odreagowania świat Duchowy, będzie miał niepowodzenie w tym, i do tego może narobić sobie sporo kłopotów. Właśnie w ten sposób ta nauka weszła w ukrycie, gdyż ludzie zaczęli traktować wskazówki dosłownie, czyli odnosić je do materialnego świata. Zaś jeżeli usłyszałeś o czymś w miejscach innych niż to, wiedz, że niekoniecznie musi być to prawda, a pretekst do manipulacji naiwnym ludzkim umysłem, mam nadzieję, że odczujesz to wewnątrz. Ale żeby zaspokoić twoją ciekawość, to słowa „czerwona nić” mają odniesienie to określonych sfirot (duchowego obiektu), czyli raczej ograniczenia rozprzestrzenienia światła w sfirot, które mają pamięć o nieczystości. W ten sposób część duchowego obiektu nie otrzymuje świateł, ale również nie opuszcza się ku nieczystym siłom.” Strona internetowa wykonana Fundacji Kabbalah mówi nam coś konkretniejszego:
„Czerwona Nitka - ochrona przed złym okiem, Czerwona nitka (Red String) chroni nas przed wpływem złego oka. Złe oko jest bardzo potężną negatywną siłą. Odnosi się ono do nieprzyjaznych spojrzeń, które czasem kierowane są w naszym kierunku przez otaczających nas ludzi. Zazdrosne oczy i złe spojrzenia oddziaływają na nas powstrzymując nas od zrealizowania naszego pełnego potencjału w każdym aspekcie życia. Według Kabbalah potrzeba skonfrontowania się z tymi negatywnymi oddziaływaniami nie może być niedoceniana. Ludzie, którzy tego nie doceniają i nie aktywują tarczy ochronnej poprzez pozytywne i proaktywne działania w końcu staną się ofiarami. Kabbalah naucza nas, że możemy usunąć te niechciane negatywne wpływy, a co więcej mamy potencjał, aby na zawsze wymazać negatywność. Moc oka, z kabalistycznego punktu widzenia może być niezwykle potężnym instrumentem uzdrawiania oraz może być kanałem zniszczenia. Rachel i czerwona nitka Czerwona nitka jest używana, jako narzędzie ochrony od wieków. Technologia jej uzyskiwania, która została opracowana przez mędrców polega na tym, że nić tę owija się na około grobu wielkiej pramatki Racheli w Izraelu. Po czym nić tę tnie się na kawałki i nosi się wokół lewego nadgarstka. W Kabbalah lewą rękę uznaje się za rękę przyjmującą zarówno na poziomie ciała jak i na poziomie duszy. Poprzez noszenie tej nitki na lewym nadgarstku, możemy uzyskać żywe połączenie z ochronnymi energiami otaczającymi grób Racheli. Pomaga to również w korzystaniu z energii ochronnej w dowolnym czasie. Kabaliści wierzą, że poprzez szukanie światła świętych osób takich jak Rachela możemy użyć do pomocy ich moc. Rachel reprezentuje świat fizyczny, w którym żyjemy. Jej największym pragnieniem jest chronić od zła i bronić wszystkie swe dzieci. Zakładając nitkę na lewym nadgarstku recytujemy Ana Becoach zamykając niejako jej energię ochronną w nas a to powstrzymuje energie negatywne zamierzające nam szkodzić.”
„INSTRUKCJA Dobrze byłoby, aby osoba, która będzie zawiązywać ci czerwoną nitkę, była osobą, którą kochasz, szanujesz, a idealnie byłoby gdybyś ją kochał albo miał z tą osobą najlepszy kontakt. Oto instrukcja jak zawiązać czerwoną nitkę Racheli:
1. na nadgarstku lewej ręki zawiązujemy jeden luźny węzeł
2. potem związujemy jeszcze 6 węzłów, tak żeby całkowita liczba węzłów wynosiła 7. 3. po zakończeniu zawiązywania węzełków, osoba, która nam nitkę związała wypowiada tekst BEN PORAT, który znajduje się na każdym opakowaniu Nitki.
BEN PORAT to modlitwa skierowana przeciwko wpływom złego oka.
http://www.kabbalah.jaaz.pl/index.php?module=articles&action=view&id=99
Przyjmowanie kabały przez celebrytów Z Kabbalah Centre według Wikipedii identyfikowały się w swoim czasie następujące znane osoby, lista ta oczywiście nie jest pełna i jest zmienna, bo ludzie przychodzą i odchodzą : Lindsay Lohan, Roseanne Barr , Sandra Bernharda, Anthony Kiedis, Ashtona Kutchera, Demi Moore , Mick Jagger , Jerry Hall , Lucy Liu , Pierre Lewis , Alex Rodriguez , Rosie O'Donnell, Naomi Campbell , Donna Karan , Elizabeth Taylor , Mischa Barton , Britney Spears , Paris Hilton, Nicole Richie , James Van Der Beek , Heather McComb. W Polsce z czerwoną nitką pokazywały się Maryla Rodowicz, Kayah, Aneta Kręglicka, Katarzyna Figura, Maria Wiktoria Wałęsa, Otylia Jędrzejczak, Agnieszka Maciąg. Wątki tych nitek śledzą portale plotkarskie, w które fronda.pl rzadko się zapuszcza, niemniej dziś uczyni dla celów badawczych: zacytujmy np. kozaczek.pl
http://www.kozaczek.pl/plotka.php?id=14469
wiadomość z 24-02-09 „Maria Wałęsa jak Madonna” „Kiedy ostatnio Maria Wałęsa pojawiła się na premierze filmu w towarzystwie Edyty Herbuś i jej chłopaka, wszyscy mogli zobaczyć czerwoną nitkę przewiązaną wokół nadgarstka córki byłego prezedenta. Wałęsa studiuje kabałę. Swoich praktyk się nie wypiera ani nie wstydzi, uważa nawet, że ta "nauka" nie koliduje z wiarą chrześcijańską.
- Dzięki niej mogę powiedzieć, że jestem spokojniejsza i bardziej zdystansowana. Wyraźniej widzę moją przyszłość, moje życie - tłumaczy Faktowi swe zainteresowanie kabałą Wałęsa. Maria Wiktoria znajduje także wdzięcznego słuchacza swych nauk w przyjaciółce - Edycie Herbuś, której ofiarowała symboliczną czerwoną nitkę. Tancerka ją nosi, ale zastrzega, że nie studiuje kabały. Prezent zaś nosi "na szczęście". Wałęsa dołączyła w ten sposób do grona innych "fanek" kabały - Madonny, a na naszym rodzimym podwórku: Katarzyny Figury, Kayah czy Anety Kręglickiej.”
„Nić otrzymałam trzy lata temu na Florydzie od menadżera Madonny – zwierzyła się w jednym z wywiadów Maryla Rodowicz. Podczas tego pobytu wysłuchała wykładu guru Madonny Philipa Berga. Kiedy w czasie festiwalu w Sopocie zachorowała na gardło, Centrum Kabbalah podarowało jej dwie butelki cudownej wody (litr kosztuje ok. 18 złotych, dostępna jest jedynie przez internet). Ból ustąpił, ale Rodowicz twierdzi, że kabała wcale jej nie wciągnęła, bo nie traktuje jej jak religię, tylko jak filozofię życiową. Otylia Jędrzejczak bransoletkę otrzymała od koleżanki. Zapytana o nią, mówiła: “Jestem katoliczką. Chodzę do kościoła. Noszenie nitki podobno przynosi boże błogosławieństwo”. Poradnikdomowy.pl
„Kayah to jedna z największych artystek w naszym kraju (…) “Oddaje kilka procent swoich zarobków na kabalistów. Wierzy, że czerwona nitka zapewni jej dobrą energię i nie pozwoli jej i jej najbliższym zrobić krzywdy” – dodaje. (…) Kayah poświęciła dla sekty swój związek z Sebastianem Karpielem-Bułecką: “Odszedł, gdy zrozumiał, że dla Kaśki najważniejsza jest kabała”. Obecnie artystka nie chce się z nikim wiązać. Twierdzi, że w końcu odnalazła swoją drogę duchową i spokój. Pomponik
Więcej przykładów i fotografie http://radtrap.wordpress.com/2011/11/09/swiat-rozrywki-ciagnie-do-kabaly/
Porzucanie kabały przez celebrytów W maju 2011 roku tabloidy powtarzały „Madonna porzuciła Kabałę”. Jej niechęć do sponsorowania tego wyznania miała się pojawić po aferze finansowej, kiedy zniknęły pieniądze na budowę ośrodka dobroczynnego na Malawi, na który przeznaczyła znaczne sumy http://wyborcza.pl/1,76842,9382904,Madonna_oszukana_przez____kabale.html
„Gwiazda, która od wielu była gorącą zwolenniczką kabały, na nowo zwraca się ku kościołowi katolickiemu. Choć na swoim koncie ma występy na krzyżu z koroną cierniową na głowie, piosenkarka liczy, że uda jej się powrócić na jego łono. Interesuje ją przede wszystkim Opus Dei. Według doniesień "Daily Mirror" Madonna spędziła niemal cały piątek w siedzibie Opus Dei w Londynie. Madonna zaczęła odkrywać inne religie. Zawsze intrygowało ją Opus Dei. Na razie nie jest członkinią, jest na etapie rozmów - mówi informator brytyjskiej gazety.” http://www.plejada.pl/17,46670,news,1,1,madonna-rzuca-kabale,artykul.html
Pięknie by było, gdyby Madonna faktycznie zaczęła naśladować jedyną prawdziwą Madonnę, Najświętszą Maryję Pannę. Tak się jednak nie stało, bo coś nie widać tego nawrócenia...
Musi być coś czerwonego od uroku? Od dzieciństwa słyszałam w parku katoliczki kwilące nad wózeczkami. „Musi być coś czerwonego od uroku! Bo ktoś zauroczy takie śliczne dzieciątko” Czy mają świadomość, że propagują żydowską magię, której wpływy istniały od dawna w naszej kulturze, zwłaszcza na ciemnych wsiach? Natalia Kaniewska
Darujemy zaprzyjaźnionym firmom 63 mln zł, a zabierzemy rodzinom 150 mln zł Okazało się, że posłowie Platformy i PSL-u, są gotowi darować zaprzyjaźnionym firmom przynajmniej 64 mln zł rozłożonych wcześniej na raty opłat koncesyjnych i jednocześnie odebrać rodzinom wychowującym jedno dziecko przynajmniej 150 mln zł rocznie.
1. Niestety wczoraj Sejm pod wodzą marszałek Kopacz podjął decyzję o niewprowadzeniu do porządku obrad projektu ustawy o zmianie ustawy o Radiofonii i Telewizji autorstwa Prawa i Sprawiedliwości i jednocześnie o utrzymaniu w porządku obrad rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych. Ta pierwsza gwarantowała, że dochody z opłat koncesyjnych w wysokości 64 mln zł, wcześniej rozłożone na raty przez KRRiT, jednak ostatecznie wpłyną do budżetu, ta druga pozbawi rodzinny z jednym dzieckiem osiągające dochody roczne powyżej 85 tysięcy złotych, ulgi podatkowej na to dziecko. Te dwie decyzje rządzącej większości parlamentarnej Platformy i PSL-u, dobitnie pokazują, jak funkcjonuje ta koalicja i kogo ostatecznie wspiera w tym także w wymiarze finansowym.
2. Dla porządku przypomnę, że w ostatnich dniach wyszła na jaw jeszcze jedna informacja dotycząca pobierania opłat koncesyjnych, która dobitnie pokazuje, że tak naprawdę KRRiT rozkładając na raty opłaty koncesyjne, doprowadzi do tego, że firmy, których to dotyczy, nie będą musiały płacić ich wcale. Otóż 3 sierpnia na skutek rozstrzygnięcia sprzed roku Trybunału Konstytucyjnego, tracą moc przepisy na podstawie, których KRRiT ustalała i nakładała opłaty koncesyjne (były one zawarte w rozporządzeniu, a podatki i opłaty o podobnym charakterze powinny być ustalane i nakładane ustawowo). Ponieważ przez rok rząd na wniosek KRRiT nie przygotował stosownych przepisów ustawowych to już 3 sierpnia tego roku nie będzie podstawy prawnej do nakładania i pobierania jakichkolwiek opłat koncesyjnych.
Wszyscy ci, którzy mają je rozłożone na raty mogą przestać je płacić, a minister finansów nawet na drodze sądowej nie będzie mógł ich odzyskać. Nawet uchwalenie nowej ustawy we wrześniu tego roku nie da możliwości ich ściągnięcia, bo przecież prawo nie może działać wstecz. Wygląda, więc na to, że tak naprawdę rozkładając na raty opłaty koncesyjne wybranym firmom, KRRiT doskonale wiedziała, że za chwilę będziemy mieli taki stan prawny, że nie będzie ich można wyegzekwować. Tak, więc „bliscy i znajomi królika” ze świata medialnego uzyskali dzięki wspaniałomyślności KRRiT wsparcie przynajmniej na kwotę 64 mln zł, a przecież dzięki temu, że uzyskały koncesję na multipleksie 1 i w związku z tym możliwość nadawania reklam w najbliższym czasie bieda nie będzie im zaglądać w oczy.
3. Z kolei nowelizacja ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych ma między innymi pozbawić ulgi na dziecko rodziny z jednym dzieckiem w sytuacji, kiedy ich roczne dochody przekraczają 85,5 tys. zł. To rozwiązanie wbrew pozorom nie będzie dotyczyło rodzin, które są krezusami. Wystarczy, że oboje rodzice będą zarabiali w okolicach średniej krajowej w gospodarce i już nie będą mogli skorzystać z ulgi na wychowanie dziecka. Jako rozwiązanie o charakterze prorodzinnym przyjęte zostało z kolei podwyższenie ulgi podatkowej o 50% (do 1668 zł) na trzecie i każde kolejne dziecko tyle tylko, że rzadko, która rodzina wielodzietna ma takie dochody, aby móc odliczyć od podatku ulgi w takiej wysokości. Okazuje się, że zabranie ulgi na jedno dziecko i dodanie 50% ulgi na trzecie i kolejne dziecko (sytuacja rodzin z dwojgiem dzieci pozostaje bez zmian), przyniesie budżetowi państwa oszczędności w wysokości około 150 mln zł.
4. Okazało się, więc i to przy otwartej kurtynie, że posłowie Platformy i PSL-u, są gotowi w praktyce darować zaprzyjaźnionym firmom przynajmniej 64 mln zł rozłożonych wcześniej na raty opłat koncesyjnych i jednocześnie odebrać rodzinom wychowującym jedno dziecko przynajmniej 150 mln zł rocznie. Tak wygląda prawdziwe oblicze koalicji Platformy i PSL-u i niestety nic nie wskazuje na to, aby mogło się ono zmienić skoro w sytuacji zbliżającego się do Polski kryzysu, rząd Tuska wspomaga finansowo zamożne firmy, a odbiera pieniądze rodzinom wychowującym dzieci.
Kuźmiuk
Żydowski parlamentarzysta podarł Nowy Testament Żydowski parlamentarzysta Michael Ben-Ari z syjonistycznej Unii Narodowej, podarł Nowy Testament i wyrzucił go do kosza na śmieci. Nagranie z tego czynu rozesłał do mediów.
http://www.youtube.com/watch?v=0IF9y5d5fe8&feature=share
ELITY ŻYDOWSKO-POLSKIE - KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI POLSKĄ? Michael Ben-Ari dokonał aktu zniszczenia Biblii w swoim biurze poselskim. Swoim pracownikom kazał nagrać wydarzenie, podczas którego darł Nowy Testament stojąc na tle flagi Izraela. Ben-Ari krzyczał, że Biblia jest książką inspirującą Kościół do inkwizycji mającej być mordem na Żydach. Nazwał ją również haniebną prowokacją Kościoła, która powinna znaleźć się na śmietniku historii. Nowy Testament został rozesłany 120 żydowskim parlamentarzystom Knesetu, przez Izraelskie Towarzystwo Biblijne, które opracowało nowe wydanie z hebrajskimi komentarzami. Po incydencie syjonistyczny polityk napisał na swoim blogu: Misjonarze od lat próbują nas nawrócić. Teraz ich łapska dosięgnęły Knesetu. Starają się nawrócić nasze dzieci i odebrać nam dusze. Każdy ma prawo do swobodnego wyznawania swojej religii. Ale gdy ktoś próbuje nawracać Żydów – przekracza dopuszczalną granicę. Ben-Ari nie pierwszy raz znalazł się w centrum zainteresowania opinii publicznej. Do 1994 roku był członkiem syjonistycznej partii Kach, zdelegalizowanej z powodu prowadzenia działalności terrorystycznej. W 2009 roku sprzeciwiał się wizycie Benedykta XVI w Izraelu pisząc w liście otwartym do polityków i dziennikarzy, że byłaby to obraza pamięci ofiar holocaustu. W tym samym roku został aresztowany po tym, jak odmówił zejścia z izraelskiego pojazdu wojskowego, protestując przeciwko usuwaniu młodych uczestników blokady drogi. Podczas majowej manifestacji przeciwko Sudańczykom powiedział zaś, że wraz z demonstrantami przyszedł „wymazać ciemność”. MM
Sekcja potwierdzi wersję wybuchu? Ciało leżące w grobie Anny Walentynowicz znaleziono wewnątrz fragmentu kadłuba Tu-154M, w którym zdaniem ekspertów zespołu Macierewicza doszło do wybuchu. Rodzina legendarnej działaczki Solidarności domaga się ekshumacji jej zwłok. Wyniki sekcji mogą się okazać przełomowe dla śledztwa. Sekcja zwłok, które znaleziono wewnątrz rozerwanego kadłuba, w sektorze numer osiem, może się okazać kluczowa w badaniu przyczyn katastrofy. Jeśli na pokładzie tupolewa doszło do wybuchu, to właśnie w tym miejscu najprawdopodobniej było jego epicentrum.
– Do dziś nie wiadomo, z jakiej przyczyny Rosjanie zarządzili zakaz otwierania zaspawanych trumien po ich przylocie do Polski. Nie znam podstawy prawnej, która warunkowała taką decyzję – przyznaje Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik rodziny śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. – Paradoksalne jest jednak to, że choć zwłoki zostały pochowane, wciąż nie ma w Polsce pełnej dokumentacji medycznej. Wiele rodzin wciąż na nią czeka. Niebywałe jest transportowanie zwłok z zagranicy bez pełnej dokumentacji – dodaje.
To szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski zgodził się na żądanie Rosjan, aby nie otwierać trumien. Ewa Kochanowska, wdowa po Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich, podkreśla, że ze względu na irracjonalny zakaz otwierania trumien w kraju oraz brak podstawowej dokumentacji wszystkie ofiary katastrofy, poza prezydentem Lechem Kaczyńskim, którego trumnę otworzono, zostały pochowane nielegalnie.
– Wiele rodzin miało ogromne problemy podczas organizowania pochówku. Dyrekcje cmentarzy nie chciały przyjąć zaspawanej trumny z tabliczką, bez właściwej dokumentacji. Nikt nie wiedział, kto i czy w ogóle jest w tych trumnach – podkreśla Ewa Kochanowska.
– Prawnicy twierdzą, że nie było żadnych przesłanek prawnych do wydania zakazu otwierania trumien i dokonania autopsji. Bzdurą jest tłumaczenie, że zabraniały tego wymogi sanitarne. A co z ciałami odnajdywanymi po kilku miesiącach? Przecież odbywają się także i takie sekcje. A tu mówimy o dniach – mówi mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik rodziny Anny Walentynowicz.
Autopsji jednak nie przeprowadzono, gdyż jak ze łzami w oczach zapewniała rodziny ofiar, posłów i dziennikarzy ówczesna minister zdrowia, a obecna marszałek Sejmu Ewa Kopacz, nie było takiej potrzeby, ponieważ „polscy patomorfolodzy pracowali z rosyjskimi ręka w rękę". Kopacz stworzyła też narrację do tej historii, opowiadając, jak to początkowo polscy lekarze tylko przyglądali się z boku pracy rosyjskich kolegów, aby po kilkunastu minutach zacząć wspólne badanie ciał. Tymczasem nie ma już żadnych wątpliwości, że ani polscy patomorfolodzy, ani prokuratorzy nie brali udziału w żadnej z sekcji ofiar katastrofy smoleńskiej. W dokumentach medycznych nie widnieje, bowiem żaden polski podpis.
– Na dokumentach sekcyjnych babci, które niedawno otrzymaliśmy z Moskwy, widnieją podpisy rosyjskich patomorfologów i tłumacza. Nie ma żadnego polskiego nazwiska – powiedział podczas wtorkowego posiedzenia zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej wnuk Anny Walentynowicz, Piotr.
– Dlaczego Ewa Kopacz kłamała – sprawdzi prokuratura. Zespół parlamentarny zawiadomi, bowiem śledczych o odpowiedzialności byłej minister zdrowia Ewy Kopacz oraz prokuratorów w związku z nieprawidłowościami przy sekcji zwłok ofiar tragedii – zapowiedział Antoni Macierewicz.
– Polska prokuratura zapewniała opinię publiczną, Sejm i rząd, że uczestniczyła w sekcjach zwłok, identyfikacji i oględzinach. Okazuje się, że to nieprawda. Dokumentacja, którą przeglądali w prokuraturze przedstawiciele rodziny Anny Walentynowicz, udowadnia, że przedstawiciele organów państwa polskiego jej nie sporządzali i nie uczestniczyli w jej sporządzaniu – mówił poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy Tu-154M. W jego opinii rządowe zapewnienia są nie tyle kłamstwem i oszustwem, ile ma na celu ukrycie przestępstwa niedopełnienia obowiązków przez polskich prokuratorów, którzy byli w Rosji, a także wprowadzenie w błąd organów ścigania i opinii publicznej. Katarzyna Pawlak
PO doi państwo mocniej niż PSL Nikt w rządzie nie przyznaje się do decyzji o pozostawieniu spółki Elewarr w rękach ludowców poza kontrolą państwa. Żerowanie na spółkach państwowych odbywa się od lat, ale Platforma Obywatelska to toleruje, bo czerpie z tego patologicznego systemu jeszcze większe korzyści niż PSL. W raporcie z kontroli w Elewarze z ub.r. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że zgodnie z ustawą o finansach publicznych Agencja Rynku Rolnego jest zobowiązana przekazać udziały w Elewarze do Ministerstwa Skarbu Państwa do 30 czerwca 2011 r. Miało to usprawnić nadzór właścicielski nad spółką oraz przyczynić się do wyeliminowania nieprawidłowości. Co ciekawe, w toku kontroli ARR nie zgłaszała zastrzeżeń w kwestii przekazania udziałów Elewarru resortowi skarbu. Tuż przed upływem ustawowego terminu zmieniła jednak zdanie. Jest to tym bardziej zastanawiające, że zanim jeszcze raport NIK-u trafił do wszystkich najważniejszych osób w państwie, o przekrętach w spółkach rolnych było głośno nawet w prorządowych środkach masowego przekazu. Wiceprezes ARR i szef rady nadzorczej Elewarru Lucjan Zwolak poinformował „Gazetę Polską Codziennie", że nieprzekazanie udziałów spółki skarbowi państwa spowodowane było „jednoznacznym stanowiskiem w tej sprawie ministra rolnictwa i rozwoju wsi, który powołał się na stanowisko ministra finansów". Według ARR minister finansów uznał, że ustawa o finansach publicznych „nie ma zastosowania do udziałów ARR w spółce Elewarr" oraz że „udziały spółki na zasadzie lex specialis (wyłączającej spod przepisów ustawy – red.) nie podlegają przekazaniu". Tymczasem z informacji od rzeczniczki MF wynika, że wprawdzie minister finansów wysłał pismo do ministra rolnictwa, dotyczące przekazywania udziałów będących w posiadaniu Agencji Rynku Rolnego, natomiast nie odnosił się w nim do konkretnych spółek, w tym Elewarru. ARR nie zrealizowała również innych zaleceń NIK-u. Zgodnie z ustaleniami kontroli członkowie zarządu i rady nadzorczej powinni zwrócić spółce 1,4 mln zł wypłaconych im, a nienależnych wynagrodzeń. Agencja jednak tych pieniędzy nie odzyskała, bo jak poinformował „Codzienną" jej wiceprezes Lucjan Zwolak, ARR ma dwie opinie prawne, z których wynika, że ustawa kominowa, ograniczająca zarobki prezesów, jej nie dotyczy. Dojenie agencji i spółek związanych z rolnictwem przez ludowców było tajemnicą poliszynela od lat, ale nikt w rządzie nie protestował, bo korzyści z państwowych spółek czerpią też działacze PO i ich protegowani. Wystarczy przypomnieć głośne sprawy, jak choćby fortuny zbite przez nominatów PO przy okazji Euro 2012. Rafał Kapler, prezes Narodowego Centrum Sportu, budującego Stadion Narodowy, miał poza ogromnymi zarobkami i premiami zagwarantowaną nagrodę za sukces końcowy. Po zwolnieniu za rażące opóźnienia w budowie żąda ponad 571 tys. zł premii. Kolejnym przykładem patologii jest awans byłego posła PO i ministra skarbu Aleksandra Grada na szefa spółki PGE PEJ1 zajmującej się energią atomową, w której dostaje co miesiąc 110 tys. zł. Pod nadzorem ministra skarbu państwa są obecnie 154 spółki, które należą w całości do resortu,i 36 spółek z większościowym udziałem skarbu państwa. Poza tysiącami stanowisk do wzięcia są setki tysięcy stanowisk w spółkach skarbu państwa, w ich spółkach zależnych oraz z nimi powiązanych. Nigdy dotąd tak wielka fortuna nie znajdowała się poza wszelką kontrolą społeczną. Ostatnio pisaliśmy w „Codziennej" o wyprowadzeniu poza budżet ogromnych środków z Krajowego Funduszu Drogowego, którego zobowiązania przekroczyły już 40 mld zł. Tadeusz Święchowicz
Jachowicz: Inwigilacja zbyt rozbuchana Przeniesienie wzorów z PRL do służb daje skłonność do sięgania po metody inwigilacji - mówi portalowi Stefczyk.info dziennikarz śledczy Jerzy Jachowicz. Stefczyk.info: Fundacja Helsińska krytykuje projekt ustawy dotyczący procedur dostępu do billingów i danych operatorów telefonii komórkowej. Zdaniem jej działaczy, projekt zbyt dalece rozbudowuje uprawnienia służb i nie zakłada kontroli sądów nad tym obszarem. To kolejny niepokojący sygnał świadczący o rozbudowywania systemu inwigilacji. Z czego wynika taka tendencja? Jerzy Jachowicz: Fundacja Helsińska od wielu lat prowadzi akcję, która ma ukrócić rozpasanie służb specjalnych ws. kontroli obywateli. Obecnie mamy kolejny przykład, że służby chcą poszerzyć swoje możliwości zbierania informacji o obywatelach. Tendencja służb jest oczywista. Istnieje skłonność do korzystania w jak najszerszym zakresie z takich materiałów i procedur jak podsłuchy, bilingi.
Z czego ta tendencja wynika? Po pierwsze, z faktu, że w służbach wciąż działają ludzie, którzy przynieśli ze sobą, bądź przyswoili w trakcie szkolenia, sposób funkcjonowania jak za czasów PRL. Możliwości inwigilacji wtedy i obecnie nie różnią się diametralnie. Mówi się wprawdzie o tym, że materiały z podsłuchu, które nie zostają użyte do procesu, muszą zostać zniszczone, ale mieliśmy wiele przykładów, pokazujących, że tak się nie dzieje. Przeniesienie wzorców PRL do służb daje skłonność do sięgania po metody inwigilacji. Drugim ważnym czynnikiem jest kwestia polityczna. To również upodabnia rzeczywistość III RP do PRL. Wtedy policja polityczna służyła PZPR, obecnie służby służą władzy.
Co z tego wynika? To sytuacja niezwykle wygodna dla władzy. Ona chce, by służby pod jakimś pretekstem zbierały jak najwięcej informacji o obywatelach. Podsłuch służby są w stanie założyć obecnie każdemu. Pamiętajmy, że po ujawnieniu raportu ABW z incydentu w Gruzji w 2008 roku, służby prowadziły śledztwo, w ramach, którego zaczęto podsłuchiwać urzędników Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Każdego można podsłuchiwać.
Materiały nieprzydatne powinny być niszczone Jednak często nie są. Przecież jeden z wiceszefów ABW otrzymał do swojego prywatnego użytku materiały z podsłuchu rozmów dziennikarzy. On otrzymał te materiały za zgodą prokuratury i korzysał z nich w procesie z jednym z tych dziennikarzy. Sąd przymknął oczy na złamanie procedury i uznał te dowody. To historia, jak z PRL, gdy służby były podporządkowane interesom partii. Mimo upływu 22 lat widać podobne praktyki. Niewiele się zmieniło.
Pojawiają się opinie, że służby muszą kontrolować, ponieważ jesteśmy zagrożeni terroryzmem itd. Ja się zgadzam na to, ze względu na bezpieczeństwo swoje, swoich dzieci i wnuków. Jednak nad tymi działaniami musi istnieć efektywna i skuteczna kontrola. Tymczasem w Polsce służby są w stanie latami przetrzymać pewne tzw. informacje miękkie. One mogą posłużyć do szantażu, czy sterowania ludźmi.
O jakie materiały chodzi? Kiedyś bardzo często homoseksualiści byli szantażowani ujawnieniem ich znamienia. Oni poddawali się natychmiast wszelkich żądaniom służb. Dziś sytuacja się zmienia, ale nie zmieniają się możliwości wpływu. Dziś częściej wykorzystuje się kontakty pozamałżeńskie czy inne kompromitujące działania. Groźba ujawnienia takich faktów rodzinie czy w przestrzeni publicznej to bardzo skuteczny mechanizm nacisku na danego człowieka. Służby przeniosły model inwigilacji z czasów PRL.
Są szanse na zmianę? Nie widzę jej. Walka czy apelowanie ws. konkretnych projektów jest ważna, ale nie zmieni to klasy politycznej. A obecna klasa polityczna uznaje, że rozwiązania są jej na rękę. Parlamentarzyści mają mentalność, która skłania ich ku zmniejszaniu dostępu do informacji publicznej, a z drugiej strony do poszerzania sieci inwigilacji obywateli. Politycy wiedzą, że to jest narzędzie, które może przeciwko nim zostać użyte. Mimo tego popierają takie pomysły. Rozmawiał TK
Rabines: Unie kredytowe nie istnieją po to, aby generować zysk Z Manuelem Rabinesem, przewodniczącym Światowej Rady Unii Kredytowych (WOCCU) rozmawia Arkady Saulski. Arkady Saulski: – Panie Przewodniczący – dużo już zostało powiedziane na temat przyszłości unii kredytowych na świecie. Jak Pan postrzega najbliższe 20 lat unii kredytowych na świecie? Manuel Rabines: – Jak wiemy, na świecie jest bardzo wielu ludzi, którzy są bardzo ubodzy i nie mają dostępu do środków finansowych. Unie kredytowe mają potencjał do tego, aby w przyszłości odegrać bardzo ważną rolę w zapewnieniu nie tylko dostępu do usług finansowych, ale także by wspierać całe ubogie społeczności, wyszukiwać rozwiązania ich problemów. Jak Pan wie unie kredytowe nie istnieją po to, aby generować zysk. Raczej ustawiają człowieka ponad zyski.
Rozmawiamy jednak też o etyce w biznesie. Sektor bankowy był i jest w kryzysie. Ludzie, którzy dotychczas nie mieli dużych dochodów, teraz są jeszcze ubożsi. Jak unie kredytowe mogą pomagać tym ludziom ponownie stanąć na nogi? W wyniku kryzysu wielu ludzi na świecie zostało bezrobotnymi. Albo pracują, ale ich pensje nie pozwalają na przeżycie. Tak samo oszczędności – zostały one bardzo uszczuplone. Ci ludzie potrzebują właśnie wsparcia do tego, aby tworzyć małe firmy – na przykład zakup jakiejś maszyny, która może taki interes rozwinąć, zbudować coś, nabyć auto po to by zostać taksówkarzem, i to w takich przypadkach właśnie unie kredytowe odgrywają tak istotną rolę w rozwoju tych niewielkich społeczności. Banki uznałyby takie małe biznesy, jako zbyt ryzykowne, aby w nie inwestować, nieprzynoszące dochodów. Unie kredytowe zaś opierają się na silnych więziach z ludźmi i małymi społecznościami. To właśnie im unie kredytowe chcą pomóc. Uważam, że takie podejście jest dobre i zaufanie małych, lokalnych firm i pojedynczych ludzi jest szansą dla unii kredytowych.
Jak rządy mogą wspierać unie kredytowe, skoro dzięki uniom ich społeczeństwa mogą się bogacić? I czy taka pomoc nie zaszkodzi uniom, uzależniając je od rządów narodowych? Kryzys sprawił, że większość rządów jest w trudnej sytuacji. Dlatego nie mogą finansowo wspierać unii kredytowych, ale unie kredytowe takiego finansowego wsparcia na szczęście nie potrzebują. To raczej unie kredytowe, dzięki więziom z lokalnymi społecznościami, mogą zaoferować wiele rządom. Unie wiedzą, z jakimi trudnościami borykają się lokalne społeczności, jakie problemy mają samorządy i są w stanie przedstawić centralnym władzom remedium na te problemy. Przede wszystkim – opieka zdrowotna. Wiele społeczności dotkniętych wysokim bezrobociem nie ma swobodnego dostępu do opieki medycznej. Unie kredytowe mogą, więc w zapewnieniu takiej opieki pomóc. Wiele osób musi wręcz zwrócić się o pożyczkę, aby otrzymać pomoc medyczną – unie kredytowe mogą zapewnić tu wsparcie na bardzo korzystnych warunkach dla potrzebujących. Albo inny sposób pomocy rządów dla unii kredytowych – promowanie działalności związków zawodowych, organizacji związkowych i robotniczych i angażowanie ich pracy tam, gdzie niezbędna jest budowa infrastruktury dla lokalnych społeczności. Rząd daje na to finanse, unie angażują siłę roboczą. To jest lokalnie bardzo korzystne.
A kooperacja, współpraca banków i unii kredytowych? Czy to możliwe? Filozofie banków i unii kredytowych są tak fundamentalnie różne, że raczej nie widzę szansy na współpracę. Banki istnieją dla maksymalizacji swojego zysku, i to bardzo wąskiej grupy swoich udziałowców. Unie kredytowe istnieją po to, aby poprawiać warunki bytowe swoich członków. Tak fundamentalna różnica sprawia, że kooperacja jest bardzo trudna, wręcz niemożliwa. Mogę podać przykład: w mojej ojczyźnie, Peru, pracownicy wielu największych banków w kraju sformowali… własne unie kredytowe! Ponieważ uważają, że unia kredytowa jest dla nich lepszym rozwiązaniem.
To ciekawe! Jest to przykład solidarności. Prezes Grzegorz Bierecki wspominał o tym, iż solidarność jest ideą bardzo ściśle związaną z Polską, unikatową ideą. Co unie kredytowe czerpią z tej idei? Solidarność to wartość zasadnicza, podstawowa dla działań unii kredytowych! Koncepcja solidarności, wzajemnego wsparcia, „bycia dla innych”… Wśród unii kredytowych przybiera to rozmaite formy – Ale zawsze źródło odnajduje się w tym pojęciu, pojęciu solidarności. Uważam to pojęcie, tę ideę za bardzo ciekawą – patrzę na nią w następujący sposób – w Polsce chodziło o to, że ludzie zebrali się i współpracowali dla osiągnięcia wyższego celu – walki o demokrację w kraju. Widzę, że to się powtarza, ale na poziomie lokalnym, gdzie ludzie biorą los w swoje ręce. Ta koncepcja solidarności rozszerza się, pan Grzegorz Bierecki wyrósł na prawdziwego lidera unii kredytowych – dzięki swojemu doświadczeniu, wiedzy i z pomocą koncepcji solidarności, stworzył on polskie kasy kredytowe, które są wielkim sukcesem! Więcej – pomaga innym państwom – Białorusi, Ukrainie w tworzeniu własnych unii kredytowych. To wizjoner. Jednak dopiero, gdy wszystkie społeczności lokalne poznają ideę solidarności, wtedy demokracja prawdziwie zwycięży na całym świecie.
Jednak wiele osób w takich krajach jak Polska postrzega kasy kredytowe, jako coś pośledniejszego względem banków. Gdyby miał się pan do nich zwrócić, także do ludzi młodych, i przekonać ich do zaufania uniom kredytowym – co by pan powiedział? Wyjaśniłbym, że jeśli ktoś składa pieniądze do banku, staje się tego banku zakładnikiem, narzędziem, dzięki któremu bank podnosi swoje zyski. Inwestując oszczędności w unii kredytowej stajemy się częścią większej organizacji, która pomoże swojemu członkowi przez całe życie. Będziemy mogli pomóc w uzyskaniu korzystnej pożyczki, unie kredytowe pomagają w ciągu całego życia – w Peru unie kredytowe wspomagają rodziny z dziećmi, zapewniając opiekę zdrowotną, edukację. Aż do śmierci – unie pożyczają im środki na organizację pogrzebu, a to są ogromne koszty. Tak, więc unie kredytowe nie będą zbijać na swoim członku kapitału jak banki, raczej pomogą w życiu. Banki to instytucje kapitału. Unie kredytowe to instytucje ludzi.
Macierewicz: Wrak musi wrócić w całości Można mieć wrażenie, że komunikaty dotyczące powrotu szczątków Tupolewa do Polski mają przykryć nieudolność i zaniechania polskiej prokuratury - mówi portalowi Stefczyk.info poseł PiS Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. Stefczyk.info: Naczelna Prokuratura Wojskowa informuje, że w lipcu do Smoleńska zostanie wysłana grupa ekspertów, którzy mają przygotować transport wraku Tupolewa do Polski. To wciąż wartościowy dowód w śledztwie? Antoni Macierewicz: Bardzo trudno ocenić jak bardzo są to wartościowe szczątki. Nie wiadomo, bowiem, które części wraku ocalały, które Rosjanie wycięli. Nie wiadomo, które jeszcze zostaną wycięte. Prokuratura zapowiada, że przy transporcie wraku będzie to konieczne. Trudno ocenić, jak wielu zniszczeń już dokonano oraz jak wiele jeszcze powstanie. Gdyby jednak wrócił cały wrak on oczywiście ma, mimo upływu czasu, istotną wartość dowodową. Warunkiem powrotu wszystkich szczątków jest jednak uczciwość działania, przejrzystość i jawność postępowania odpowiednich służb, zwłaszcza prokuratury.
Kto mógłby ją zagwarantować? W działaniach związanych z przygotowaniem transportu wraku musieliby uczestniczyć przedstawiciele poszkodowanych. Działania ekspertów i prokuratury nie dają żadnych gwarancji rzeczywistej wiarygodności. Być może wynika to z kompleksów wobec strony rosyjskiej. Dwa lata działań prokuratury wskazują, że śledczy z nieudolności, z kompleksu wobec Rosjan, bądź z innych przyczyn nie są w stanie sprostać kodeksowi postępowania karnego wobec zabezpieczenia podstawowych dowodów. Wiarygodność obecnych działań wymaga obecności i współdziałania z przedstawicielami poszkodowanych.
Upływ czasu robi jednak swoje Tak, upływ czasu zmniejszył wartość materiału dowodowego, ale jej nie zlikwidował. Jeśli szczątki trafiłyby do Polski w całości nadal miałyby sporą wartość dowodową. Należy jednak pamiętać, że chodzi nie tylko o wrak. Uwaga jest na nim koncentrowana, ale równie ważne są czarne skrzynki, sprzęt elektroniczny, w tym telefon satelitarny. Nie wiadomo, ile jeszcze sprzętu elektronicznego zostało w Rosji, ponieważ prokuratura zasłaniając się tajemnicą śledztwa nie informowała opinii publicznej o tym. To powoduje, że potrzebni są przedstawiciele rodzin przy obecnych działaniach.
Czy wrak rzeczywiście może niedługo trafić do Polski? Takie zapowiedzi i zapewnienia słychać od dwóch lat, niemal od samej katastrofy. Strona rosyjska jednak wciąż stawia sprawę jasno. Wrak trafi do Polski po zakończeniu postępowania sądowego. Pytanie czy śledztwo zostanie zakończone w najbliższym czasie.
Powinniśmy na to liczyć? Pytanie, jaki będzie los tej sprawy. Czy strona rosyjska prześle nam w ramach pomocy prawnej swoją decyzję sądową, że sprawcami katastrofy są polscy piloci i każe nam z tym radzić? Jaka będzie dalsza procedura? Jakimi badaniami dysponuje polska prokuratura? Mamy bardzo wiele znaków zapytania, które wywołują niepokój. Doświadczenie z postępowaniem prokuratury w sprawie smoleńskiej jest złe. Dość wspomnieć o umorzeniu wątku cywilnego śledztwa, choć były dowody na przestępstwa. Czy podobnie chce się postąpić ze śledztwem ws. Przyczyn katastrofy? Czy to polscy piloci mają zostać obarczeni winią za tę tragedię? Jeśli by się tak stało, byłaby to hańba. Niestety można mieć wrażenie, że komunikaty dotyczące powrotu szczątków Tupolewa do Polski mają przykryć nieudolność i zaniechania polskiej prokuratury. Śledczy nie chcą się przyznać, że nie mają dowodów na potwierdzenie tez ministra Millera, a z drugiej strony nie chcą zająć się tymi wątkami, które wskazuje zespół parlamentarny.
Nie chcą zbadać sprawy wybuchów Tak. Prokuratura nie przeprowadziła badań związanych z tą wersją wydarzeń. Co więcej, nie zbadano zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Obecnie nie chce się dokonywać ekshumacji. Okazuje się, że Anna Walentynowicz może nie leżeć w grobie rodzinnym. To pokazuje skale bałaganu, do którego doprowadziła prokuratura wojskowa. Odpowiedzialny jest za to były szef NPW gen. Krzysztof Parulski i jego współpracownicy.
“Gazeta Polska Codziennie” podaje, że ekshumacja śp. Anny Walentynowicz może być przełomowa, ponieważ siedziała ona w miejscu, w którym miało dojść do eksplozji Jest to możliwe. Jednak nie mam wiedzy, w którym miejscu siedziała Anna Walentynowicz. Wiem, że osoba, która została pochowana, jako ona, została znaleziona w sektorze 8. i znajdowała się wewnątrz samolotu. Ekshumacja musi zostać przeprowadzona, ponieważ może wiele wyjaśnić. Jednak nie wiem, w jakim miejscu tragedia zastała Annę Walentynowicz.
Rozmawiał saż
Mafijny układ w PSL Czy taśmy Serafina wysadzą w powietrze obecną koalicję? Czy afera spowoduje, że dojdzie do przedwczesnych wyborów? Część poważnych publicystów, uznawanych za prawicowych bądź sami mieniących się prawicowymi, odpowiada twierdząco. Spotkałem nawet prognozę, według której możliwe jest zwycięstwo PiS i to w rozmiarach, które pozwolą tej partii samodzielnie rządzić. Bez koalicyjnego partnera. To przypomina mi trochę znajomych grających w toto-lotka, którzy ilekroć jest kumulacja zakładów wierzą, że nadszedł ich szczęśliwy czas i wygrana jest niemal pewna. Teraz w koalicji mamy do czynienia z rodzajem kumulacji patologii władzy. To nie jest pojedynczy przypadek korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa. To prawdziwy układ mafijny, którego wszyscy członkowie, rzeczywiści i wspierający mają jeden cel - szybko wzbogacić się kosztem oskubywania państwa, a właściwie żerowania na nim. Udział procentowy w zyskach mafii zależy od roli i pozycji w organizacji. Tą organizacją jest PSL – zielona koniczynka. Sprawy zaszły tak daleko, sądzi wielu, że tygodnie, najdalej miesiące tej władzy są policzone. O ile aferę hazardową dało się rozmyć z ogromnym udziałem zarówno prokuratury jak i nadzwyczajnej komisji sejmowej przy olbrzymim i nieocenionym wkładzie jej przewodniczącego Mirosława Sekuły, o tyle afery PSL nie da się już zakopać w ogródku i posadzić na niej kwiatki – mówią zwolennicy prognozy rozbicia koalicji.
Kolejny raz idę pod prąd. Nie wierzę, że ten rząd się rozsypie. Według mnie wyjdzie z tej afery wzmocniony. Nie, dlatego, że Donald Tusk błyskawicznie zareagował, zmuszając najpierw do odejścia z ministerialnego stanowiska Marka Sawickiego, a dzień później Andrzeja Śmietanko z przeżartej układami spółki Elewarr. Przyczyną wzmocnienia, co moim zdaniem, potwierdzi się w najbliższych wyborach, które odbędą się w normalnym terminie, po upływie czteroletniej kadencji obecnej władzy, będzie umiejętnie podsycanie strachu przed PiS. Większość Polaków boi się zmian. A te nieustanie zapowiada partia Jarosława Kaczyńskiego. Większość woli w miarę szarą egzystencję, ale w dobrze sobie znanych warunkach, bez niespodzianek. Lepsza mała stabilizacja z pewnymi kłopotami niż przykre zaskoczenia, przed którymi ostrzega życzliwa wyborcom Platforma. Może jeszcze ważniejsze jest to, że ogromna część wyborców urządziła się w warunkach stworzonych przez III RP, której kwintesencją jest, jak się dziś okazuje, Platforma Obywatelska. Dla utrzymania swej władzy robi wszystko, aby obecną sytuację zakonserwować, markując jedynie walkę z patologiami. Gdyby podjęła ja na poważnie musiałaby oczyścić swoje szeregi z setek podobnych ludzi, urządzonych na podobieństwo spryciarzy z PSL. Jerzy Jachowicz
Oszczędności według rządu? Urzędnicy w samym 2012r. otrzymali 25 mln złotych nagród Dzisiejszy "Super Express" przynosi informacje o nagrodach dla urzędników w rządzie premiera Donalda Tuska. Jeśli komuś wydaje się, że w okresie zaciskania pasa oszczędzają także rządzący, mocno się zawiedzie. Tylko w pierwszych sześciu miesiącach roku rząd przeznaczył dwadzieścia pięć milionów złotych na nagrody dla urzędników. Najwięcej spośród ministrów wydał minister Rostowski. Urzędnicy Ministerstwa Finansów otrzymali w pierwszym półroczu roku prawie cztery miliony złotych nagród. Tuż za nim plasuje się Tomasz Siemoniak, który nagrodził pracowników Ministerstwa Obrony Narodowej kwotą ponad 3,3 mln złotych. Na podium zmieścił się również Waldemar Pawlak, który na nagrody dla urzędników znalazł w budżecie Ministerstwa Gospodarki 2,5 mln złotych. Za co urzędnicy otrzymali te pieniądze? Małgorzata Brzoza, rzecznik Ministerstwa Finansów tłumaczy to "trudnymi i ważnymi zadaniami", które nierzadko trzeba wykonać "w trybie przyspieszonym". Trudne i ważne zadania mają zapewne również działacze PSL-u. Jak informuje "Fakt", w Agencji Rynku Rolnego został ogłoszony przetarg na kupno nowych laptopów. Na ich zakup przeznaczono ponad 1,4 miliona złotych. Komputery będą kosztować sporo - za 55 z nich ARR zapłaci średnio po 12 tys. złotych za sztukę, pozostałe 125 kosztować będą po ok. 6 tysięcy złotych. W czasach, gdy rząd celem zaciskania pasa wydłuża wiek emerytalny oraz zmniejsza i likwiduje wszelakie ulgi, takie wiadomości dają sporo do myślenia. Kilka tygodni temu rząd zapewniał o tym, że znikną trzynastki, nagrody jubileuszowe oraz dodatki stażowe. O tym, jak plany rządu zweryfikuje rzeczywistość, będziemy informować na bieżąco. Na razie obiecane tanie państwo okazuje się coraz większym mitem. Mf
Najwyższa Izba Kontroli krytycznie o sposobie przyznania nagród w Ministerstwie Gospodarki. Chodzi o 7,5 mln złotych Według raportu NIK o wykonaniu budżetu za 2011 rok kierownictwo resortu, na którego czele stoi Waldemar Pawlak miało złamać ustawę budżetową. Chodzi o 7,5 mln złotych nagród dla pracowników ministerstwa, które, zdaniem NIK, zostały wypłacone bez podstawy prawnej. Nagrody te przyznano pracownikom, którzy zdaniem ministerstwa "zasłużyli się osiągnięciami w dziedzinie proeksportowej, a także realizacją zadań wynikających z polityki energetycznej naszego kraju". NIK nie kwestionuje samego faktu przyznawania nagród, lecz sposobu, w jaki zostały wypłacone. Ministerstwo Gospodarki miało przeznaczyć 7,5 mln złotych z innych środków niż powinno, co zdaniem kontrolerów NIK łamie ustawę budżetową. Urzędnicy ministerstwa tłumaczą ten fakt wewnętrznymi regulaminami resortu. Wytłumaczenia nie satysfakcjonują jednak NIK, która zastanawia się nad zawiadomieniem o popełnieniu przestępstwa urzędniczego. Kontrolerzy mają też uwagi do sposobu zakupu komputerów przez resort. Z dokumentu NIK wynika, że pracownicy ministerstwa mieli najpierw kupować sprzęt elektroniczny, a dopiero potem dostosować do niego budżet. Raport dotyczy 2011 roku. W bieżącym Waldemar Pawlak znalazł w budżecie resortu kolejne 2,5 mln złotych na nagrody dla swoich pracowników. Nie jest to jednak najbardziej hojne ministerstwo. Mf, rmf24.pl
Krzysztof Rybiński: ŚWINIE same NIE ZAGŁOSUJĄ za odebraniem im koryta Dane gospodarcze i aferę taśmową ocenia b. wiceszef NBP. "Super Express": - Zapowiadał pan na naszych łamach, że Polacy dotkliwie odczują spowolnienie, a może i recesję w 2013 roku. Tymczasem mamy informację o rekordowej liczbie bankructw firm w tym roku. Sytuacja jest gorsza, niż się wydawało? Prof. Krzysztof Rybiński: - Przewiduję w przyszłym roku recesję i naprawdę silny wzrost bezrobocia. Niezależnie od tegorocznych bankructw będzie to bardziej dotkliwe niż wszystko, co nas czeka do końca 2012. Zgadzam się jednak, że dynamika zdarzeń jest niestety szybsza niż moje przewidywania.
- Mówi pan o silnym wzroście bezrobocia. Będzie tak źle jak przed dekadą, kiedy sięgnęło ponad 20 proc.? - Pamiętam 22 proc. bezrobocia w 2002 roku. Wśród młodych wzrosło do ponad 40 proc. To był fatalny czas dla Polaków. Tyle że wówczas nie mieliśmy recesji, był nawet mały, 1-proc. wzrost gospodarczy! Teraz recesja będzie, więc nastroje społeczne i zadowolenie z życia będą niższe niż w latach 2001-2002.
- Bezrobocie poszybuje do 20 proc.? - Nie, gdyż wtedy Polska nie była członkiem Unii Europejskiej, więc młodzi nie mieli możliwości wyjazdu do pracy za granicę. Teraz mają, ale mimo to nastroje będą gorsze. Młodzi kalkulują, że w Polsce nie ma dla nich niestety przyszłości.
- Czyli ten ich wyjazd to dość iluzoryczny zysk tylko dla statystyk bezrobocia? - Nawet, patrząc na statystykę, to nie jest zysk, gdyż wielu z nich nie wróci, będą płacili podatki za granicą. Polska traci cenną grupę obywateli. Straty kapitału ludzkiego nie rekompensuje część dochodu, którą przyślą do kraju. Taki model rozwoju, w którym obroną przed bezrobociem jest wypychanie młodych za granicę, to żaden model. To tragedia narodowa. Inne scenariusze są niestety mało prawdopodobne.
- Przy poprzedniej fali kryzysu uratował nas szybki wzrost w Niemczech. Teraz to się nie uda? - Niestety, mamy ciężki kryzys w strefie euro, który się pogłębia. Najnowsze dane z Niemiec wskazują, że także u nich będzie recesja. W Polsce przyszedł czas oszczędzania, masowych zwolnień w edukacji, ochronie zdrowia i administracji. Do tego koniec inwestycji ze środków UE, wspomniane bankructwa. To wszystko da wzrost bezrobocia i kiepską sytuację w finansach publicznych.
- Mówi pan o zwolnieniach w administracji, ale ostatnie dni przypominają, że jest grupa, która zwolnień się nie obawia. Wielu polityków Platformy Obywatelskiej i PSL powiązanych rodzinnie i towarzysko w spółkach i agencjach państwowych... - I w czasie recesji będą nas sporo kosztować. Tyle że to jest nawet mniej niż pół problemu. To konsekwencja tego, jak działa państwo i politycy w administracji. Kiedyś przytaczałem takie dane, że w 1990 roku, po upadku tak zbiurokratyzowanego państwa jak PRL, mieliśmy 159 tysięcy urzędników. Dziś mamy ich 460 tysięcy! Choć podobno zmieniliśmy gospodarkę z centralnie planowanej na rynkową.
- A wszystko to w atmosferze kolejnych kampanii wyborczych, w których politycy zapewniają o walce z biurokracją, redukcjach w administracji. - Nepotyzm w spółkach wziął się właśnie z tego. Wielu urzędników zajmowało się głównie uzasadnianiem swojego istnienia, czyli tworzeniem zbędnych regulacji, inspekcji, kontroli. Przemnóżmy sobie te pieniądze. To 18 miliardów zł w skali roku! Przez ostatnie 10 lat to kwota grubo przekraczająca 100 mld zł. Ile sensownych rzeczy można by dokonać, inwestując je choćby w innowacje? Kolejne rządy będą musiały jakoś sobie z tym poradzić.
- Wierzy pan w to, że będą chciały sobie z tym radzić? - Cóż... Ile razy już słyszeliśmy, że to się zmieni? Grono chętnych do roli pijawek żyjących wygodnie z pieniędzy podatników jest jednak szerokie. W kampanii politycy mówią jedno, gdy już są przy korycie - robią drugie. Rzeczywiście nie znam w naszej części świata przypadku, żeby świnie z własnej woli zagłosowały za tym, żeby odebrać im koryto.
- Donald Tusk też zapowiadał, że rozprawi się z nepotyzmem w spółkach Skarbu Państwa. I jak doszedł z PO do władzy, okazało się, że robi to samo co wielu poprzedników. - Pomimo medialnego szumu o poprawie standardów w spółkach, to nieprawda. Podobnie jak tylko formalnie otwarte konkursy. Duża ich część nadal jest ustawiana. W Sejmie wiele ustaw pisanych jest pod interes konkretnych grup nacisku. I tak będzie jeszcze przez wiele lat, dopóki naród nie ukarze tych ludzi za to w wyborach. Kiedyś ten moment na pewno nadejdzie, ale kiedy?
Prof. Krzysztof Rybiński
To by było na tyle. Koniec afery taśmowej? Tusk zaniepokojony, że media piszą o nadużywaniu władzy w PO Donald Tusk nie zerwie koalicji z PSL ani nawet nie zabierze ludowcom resortu rolnictwa – wynika z informacji „Rz". Na dodatek już w przyszłym tygodniu ma pojawić się nowy minister rolnictwa. Z partii Waldemara Pawlaka. „Rzeczpospolita” informuje, że Donald Tusk jest zaniepokojony faktem, że media nie ograniczają się do krytyki PSL, ale zaczynają się interesować przypadkami nadużywania władzy w PO. W sobotę „Rz" ujawniła liczne nazwiska działaczy Platformy zatrudnionych w spółkach i agencjach państwowych. Natomiast wczoraj „Gazeta Wyborcza" podała nazwiska 47 członków PO pracujących w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych. „Rz” pisze, że Tusk zamierza czym prędzej zamknąć całą sprawę, żeby dziennikarze przestali tropić przypadki nepotyzmu i kolesiostwa w obu partiach rządzących. Marszałek Sejmu Ewa Kopacz oświadczyła wczoraj, że umowa koalicyjna stwierdzająca, iż resort rolnictwa należy się ludowcom, powinna być dotrzymana. Dodała, że osobiście nie straciła zaufania do PSL. Premier zdecydował się szybko wskazać następcę Marka Sawickiego, który jutro zostanie odwołany przez Bronisława Komorowskiego. Według „Rz” na giełdzie nazwisk potencjalnych następców Marka Sawickiego wymieniani są dwaj marszałkowie województw: Krzysztof Hetman z Lubelskiego i Adam Jarubas ze Świętokrzyskiego. Obaj dostali się do Sejmu, ale zrezygnowali ze sprawowania mandatów, bo woleli pozostać w sejmikach. Dwaj kolejni potencjalni kandydaci wymieniani w PSL to: poseł Henryk Smolarz, były szef Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, i europoseł Czesław Siekierski. Podobno nikt nie rozważa w tej chwili wcześniejszych wyborów. Jednak według gazety powołanie nowego ministra rolnictwa nie będzie wcale oznaczać końca kłopotów PSL. Janusz Piechociński, główny krytyk Waldemara Pawlaka i jego oficjalny konkurent do stanowiska prezesa, mówi, że działacze w terenie są wzburzeni informacjami o zarobkach niektórych członków partii. Również senator Andżelika Możdżanowska w „Zielonym Sztandarze" napisała, że trzeba wyjaśnić zarzuty zawarte w rozmowie Władysława Łukasika z Władysławem Serafinem. Ł.A/Rzeczpospolita
NASZ WYWIAD. Wassermann: Polska nie dysponuje żadną opinią pirotechniczną ws. Smoleńska. Te badania przed nami - wPolityce.pl: Kolejne rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej składają lub rozważają złożenie wniosków o ekshumację. Wątpliwości budzą materiały przysłane z Moskwy. Czy śledczy powinni z urzędu prowadzić ekshumacje szczątków? Małgorzata Wassermann: Nie ma innej możliwości procesowej. Prokuratura musi nadrobić zaniedbania. Przeprowadzenie rzetelnej sekcji jest procedurą obligatoryjną w badaniu przyczyn katastrof lotniczych. My obecnie nie dysponujemy wynikami sekcji zwłok. Nikt nie ma wątpliwości, że materiały rosyjskie są sfałszowane. Wydaje się, że to fałszerstwo jest masowe. Prokuratura tymczasem nie może opierać się na dokumentach, które mówiąc fachowo poświadczają nieprawdę, czyli są fałszywe.
- Co to oznacza? Nie ma innej możliwości poza wykonaniem ekshumacji i wykonaniem badań. Sądzę, że zaczynają to rozumieć również organy procesowe oraz biegli. Co ważne, sugestie o konieczności przeprowadzenia ekshumacji znajdują się również w ocenach biegłych.
- Chodzi tylko o poprawienie dokumentacji czy ekshumacje mogę rzucić nowe światło na przyczyny katastrofy? To jest sprawą kluczową w śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy. Akta tej sprawy są grube, ale nikt ich nie ma. Liczę, że ktoś zaczyna zastanawiać się, jak uzupełnić gigantyczne braki w materiale dowodowym. Jeśli jednak polska strona dochodzi do tych wniosków po ponad dwóch latach, zastanawiam się, jak wiele informacji już poznać nie można. Również w dokumentacji dotyczącej ekshumacji mojego ojca znajdują się adnotacje, że wyniki badań nie dają konkretnych wiadomości, ponieważ upłynęło zbyt dużo czasu. Z tym trzeba się liczyć.
- Czego może nie udać się zweryfikować? Obecnie jest niemal niemożliwe ustalenie momentu zgonu. To, kiedy ktoś zginął, można poznać po oględzinach ciała. Po śmierci ciało najpierw tężeje, potem to tężenie się zatrzymuje i się cofa. Na podstawie tego ustala się godzinę zgonu i można sprawdzić, czy był to moment katastrofy. Jednak obecnie nie da się już tego zrobić. Po dwóch latach nie jest to możliwe. To rodzi spore problemy. W przypadku niektórych osób można mieć niemal pewność, że one zginęły w momencie katastrofy, ale jest wiele takich osób, w przypadku, których nie jest to oczywiste.
- Media podawały, że ekshumacja ciała śp. Zbigniewa Wassermanna wyklucza, że w samolocie doszło do wybuchu. To uprawniony wniosek? Wiedza, którą posiadam z innych źródeł, pokazuje, że jeśli wybuch na pokładzie Tupolewa był, miał niewielkie rozmiary. Eksperci wskazują natomiast, że to powoduje, że nie na każdym ciele muszą być ślady materiału wybuchowego. Ponadto, musimy pamiętać, że w przypadku szukania materiałów wybuchowych musimy wiedzieć, czego szukamy. Można jedynie zweryfikować, czy są ślady danego materiału. Niestety boje się, że zaniedbań w tej sprawie jest zbyt wiele, że nie uda się już wszystkiego sprawdzić. Jestem przekonana, że te zaniedbania staną się przedmiotem osobnego postępowania. Ilość błędów w tej sprawie poraża.
- Kwestia sprowadzenia wraku jest również istotna dla śledztwa? Tu wszystko jest istotne, dlatego, że obecnie Polska nie dysponuje w ogóle żadną opinią pirotechniczną. Te badania są dopiero przed nami. Pytanie do biegłych, czy po ponad dwudziestu miesiącach jesteśmy w stanie otrzymać rzetelne i jednoznaczne wyniki badań w tej sprawie. Takie badania również dziś są niezwykle istotne. Niestety trzeba liczyć się z tym, że może być problem z tymi badaniami. Już wiadomo, że Rosjanom zginęła duża część wraku, a poza tym, zobaczymy, co oni nam oddadzą, w jakim stanie będą szczątki oraz czy to będzie ten wrak.
- Nawet w tej sprawie są wątpliwości? Ilość złej woli, wskazuje na to, że to nie jest przypadek. Przecież strona rosyjska, jak większość krajów, umie badać przyczyny katastrof lotniczych. Rosja ma swoich fachowców albo prosi o pomoc ekspertów zewnętrznych. Kiedyś będziemy wypisywać listę zaniedbań w tej sprawie. Ona będzie długa. Wtedy będzie można zadać sobie pytania: Czy można popełnić taką ilość błędów? Czy to przypadek, że do tej sprawy dobrano samych dyletantów? A może to są jednak działania celowe? Rozmawiał saż
Narodzie, oddasz stadion? Spadkobiercy przedwojennego króla kuśnierzy walczą o prawa do szacowanych na miliardy złotych działek, na których stoi Stadion Narodowy. Nikt dotąd nie zgłaszał roszczeń do tak gigantycznego terenu w tak wyjątkowym miejscu W imieniu spadkobierców Arpada Chowańczaka i jego wspólniczki występuje mieszkająca na stałe w Argentynie rodzina Chowańczaków. Od ośmiu lat prowadzi walkę o prawo do dziesięciohektarowego pasa ziemi, który przebiega przez sam środek Stadionu Narodowego w Warszawie. Dziś spadkobiercy są przekonani, że zbliżają się do korzystnego dla siebie finału. Jeśli udowodnią swoje prawa, rozpoczną starania o finansowe zadośćuczynienie lub działki zamienne.
- Przed budową Stadionu Narodowego szacowano, że grunt, o który chodzi, wart jest od 1 do 4 mld zł. Zbudowano na nim stadion, choć politycy i urzędnicy z resortu sportu, w spółce budującej Stadion Narodowy i w urzędzie miasta wiedzieli o roszczeniach - mówi mecenas Joanna Modzelewska, która prowadzi sprawę spadkobierców. Arpad Chowańczak określany mianem futrzarskiego arystokraty kupił praskie grunty w 1920 r. wraz ze wspólniczką Aurelią Czarnowską, producentką gorsetów i właścicielką różnych nieruchomości. Zamierzali zbudować tam domy dla pracowników fabryki futer przy ul. Puławskiej. Chowańczak zatrudniał w niej ponad 500 osób. W jego eleganckim sklepie na Krakowskim Przedmieściu zaopatrywali się zamożni i znani klienci, m.in. prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki, diwa kina niemego Pola Negri czy Eugeniusz Bodo. Po wojnie działkę przejęło państwo na podstawie tzw. dekretu Bieruta z 1945 r., który zlikwidował prywatną własność gruntów w Warszawie. Teoretycznie tereny niewykorzystane na cele publiczne, np. budowę drogi, można było odzyskać. W praktyce komunistyczne władze odrzucały wnioski właścicieli. Przepadł też wniosek Chowańczaków. Spadkobiercy ponownie upomnieli się o praskie grunty w 2004 r. Ich sprawą zajmowali się urzędnicy ministerialni i już dwa razy wojewódzki sąd administracyjny. Były ekspertyzy, minister zatrudnił biegłego. Ministerstwo Infrastruktury odmówiło unieważnienia wydanej na podstawie dekretu Bieruta decyzji. Konfiskata gruntu była ich zdaniem uzasadniona, bo sporne działki przeznaczone były wówczas "pod użyteczność publiczną". Dowodem miał być plan zagospodarowania przestrzennego z lat 30. Problem w tym, że nie można go nigdzie znaleźć.
- Ministerstwo nie ma kluczowego dowodowego dokumentu będącego podstawą wydania niekorzystnej decyzji - mówi mec. Modzelewska. - O takim majątku nie mogą decydować poszlaki. Wojewódzki sąd administracyjny podzielił tę opinię. 4 lipca, chwilę po finale piłkarskich mistrzostw Europy, orzekł, że minister wydał decyzję z rażącym naruszeniem prawa. To już drugie takie rozstrzygnięcie WSA. Ministerstwu Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej, bo to ono zajmuje się teraz tą sprawą, zostały dwa wyjścia: zakończyć walkę, co spadkobiercom otwiera drogę do odzyskania wartych fortunę działek, lub wystąpić o kasację wyroku do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
- Czekamy na pisemne uzasadnienie wyroku. W przypadku powtórzenia argumentów z ustnego uzasadnienia rozważymy złożenie skargi kasacyjnej - mówi Mikołaj Karpiński, rzecznik resortu transportu. Spadkobiercy wierzą, że nawet kasacja nie pozbawi ich prawa do gruntów. W ostatnich latach, bowiem sądy rozstrzygają podobne spory na korzyść właścicieli. Władze stolicy zwróciły już np. hektar Ogrodu Saskiego rodzinie Zamoyskich, rodzina Lubomirskich odzyskała połowę działki na placu przy Sejmie, gdzie Kancelaria Sejmu chciała stawiać reprezentacyjny gmach parlamentu. Podobny los spotkał boiska przy śródmiejskich szkołach, gdzie grunty są wyjątkowo cenne, w prywatne ręce przeszedł też zielony skwer przy ulicy Mokotowskiej (1 tys. m kw.). Właściciele chcą tam inwestować, stawiać budynki.
- Teoretycznie nie ma przeszkód, by w części prywatny był też stadion - uważa Marcin Bajko, dyrektor biura nieruchomości, który odpowiada za stołeczną reprywatyzację. - Jeśli potwierdziłyby się prawa do działek pod stadionem, to musimy te roszczenia rozpatrzyć. Jak? Tego jeszcze nie wiadomo. Korzystnym rozwiązaniem byłoby oddanie właścicielom np. VIP-owskich lóż, to znaczący dochód - dodaje.
A oto jak to wszystko się rozwijało Pięć lat temu Ministerstwo Sportu ogłosiło, że powstanie tu Stadion Narodowy. Pisaliśmy wtedy w "Gazecie", że Chowańczakowie ostrzegają, iż to posunięcie ryzykowne ze względu na ich roszczenia. Gdy wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (PO) pokazywał dziennikarzom wydaną w ekspresowym tempie decyzję o budowie, reprezentująca spadkobierców mec. Joanna Modzelewska mówiła w kuluarach, że pomysł inwestycji rządowej jest nie w porządku. Elżbieta Jakubiak, minister sportu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, która zajmowała się przygotowaniami do budowy stadionu, dziś tak odpowiada na ten zarzut: - Czy wiedziałam o roszczeniach? Owszem były pogłoski, ale co z tego? Roszczenia są w całym mieście. Nie był to powód do wstrzymania ani przenosin inwestycji. Uznaliśmy: robimy swoje, a sąd swoje. Pretensje? Proszę je zgłaszać je do tych, którzy nie chcieli ustawy reprywatyzacyjnej. Przy stadionie chętnie bym z niej skorzystała. Podobnie jak była minister mówi wielu warszawskich urzędników. Skarżą się, że wyroki sądów zmuszają ich do zwrotów objętych roszczeniami nieruchomości także tam, gdzie to dla miasta niekorzystne. Ma to też wymiar finansowy. Dekret Bieruta kosztuje i miasto, i wojewodę setki milionów złotych rocznie na wypłatę odszkodowań.
Opracow. - dziwne siedem liter Sprawa Chowańczaków ciągnie się latami. Ministerstwo Transportu Budownictwa i Gospodarki Morskiej uparcie odmawia, sąd unieważnia odmowy. Sprawę dodatkowo zamotał jeden wyraz, a właściwie jego siedmioliterowy skrót, który zajmuje uwagę prawników. Użył go pracownik Rady Narodowej w piśmie z 1954 r. odmawiającym uznania złożonego przez Chowańczaków wniosku. Napisał: "Nie da się pogodzić korzystania z terenu z opracow. planem zagospodarowania przestrzennego tego rejonu miasta". Jak dowodzi ministerstwo, planem przygotowanym przed wojną.
- Tylko że do dziś nie wiadomo, co oznacza skrót "opracow." - twierdzi mec. Joanna Modzelewska.Dla ministerstwa skrót to plan "opracowany", co znaczy, że decyzja o odmowie zwrotu własności była zgodna z literą dekretu. Dla Chowańczaków "opracow." oznacza "opracowywany", czyli prawnie nieistniejący i co za tym idzie, zasadne roszczenia.
Problemem zasadniczym w sporze jest jednak to, że ani "opracowanego", ani "opracowywanego" planu zagospodarowania praskich błoni z lat 30. nie ma. Być może jak wiele dokumentów został zniszczony w czasie wojny. Posłańcy ministerstwa szukali go dwa razy: najpierw z własnej woli, potem z polecenia sądu, który wytknął im, że za mało się starali. Wynajęli biegłego. - W opinii dla sądu napisał, że wszystko wskazuje na to, iż plan istniał, ale fizycznie go nie ma - mówi Modzelewska. Dla ministerstwa równało się to z porażką. Wojewódzki sąd administracyjny w najnowszym wyroku z 4 lipca stwierdził, że odmawiając spadkobiercom przywrócenia praw, minister złamał przepisy.
Co teraz? Ministerstwo rozważa kasację w NSA - Podtrzymujemy argumentację zawartą w wydanych decyzjach: plan zabudowy z 1937 r. istniał i na jego podstawie organ mógł orzekać. Biegły wskazał istnienie takiego planu, więc minister dokonał oceny legalności decyzji dekretowych - mówi Mikołaj Karpiński, rzecznik ministerstwa Transportu Budownictwa i Gospodarki Morskiej.
Chowańczakowie: Prezydencie, pomóż! Mec. Joanna Modzelewska skarży się, że urzędnicy nie kontaktują się z jej mocodawcami. - Nikt ze spadkobierców nie dostał nawet symbolicznego biletu na mecz. Rząd nie docenił też tego, że ci ludzie nie wykorzystali Euro, by nagłośnić swoją sprawę. A nie postąpili tak, bo jako patrioci szanują swój kraj - przekonuje Modzelewska. O zasługach rodziny dla kraju pisał też w zeszłym roku w liście do prezydenta Komorowskiego mieszkający w Buenos Aires Andrzej Chowańczak, prawnuk zmarłego w 1949 r. Arpada. Prosił wtedy głowę państwa o pomoc. W liście do "Gazety" przypominał, że syn Arpada, a jego dziadek Jan Daniel nie dał się przekonać, by tuż przed wybuchem wojny razem z kapitałem ewakuował się z Polski. Jego odpowiedź była kategoryczna: "Nie wyciągnę grosza z Polski i tym bardziej wtedy, kiedy ojczyzna ich najbardziej potrzebuje". Po wybuchu wojny Jan Daniel Chowańczak organizował obronę Warszawy u boku prezydenta Stefana Starzyńskiego. Był więźniem obozu w Buchenwaldzie.
"Nie wymagam, by zburzono stadion ani by odbudowano stary warsztat kuśnierski mojego dziadka. Jest przykro, że władze Rzeczypospolitej Polskiej zapominają o bohaterach, którzy mieli tak wielki wkład w odbudowę niepodległego i pomyślnego kraju" - mówił niedawno dla hiszpańskiego "El Mundo".
Nie ma zwrotów z automatu Jeszcze przed Euro w poselskiej interpelacji za Chowańczakami wstawił się Jerzy Polaczek, PiS-owski minister transportu. Przestrzegał premiera przed "krajowym i międzynarodowym ogromnym skandalem". I pytał, dlaczego dotąd nie ma ugody, odszkodowania, gruntu zamiennego i czy ktoś Chowańczaków przeprosi. Poseł właśnie dostał odpowiedź. Podsekretarz stanu Janusz Żbik przypomina Polaczkowi, że sprawa była w Ministerstwie Budownictwa za czasów PiS, więc mógł działać. Żbik pisze o tysiącach nieruchomości odebranych dekretem ich właścicielom. "Niejednokrotnie to były rodziny zasłużone w walkach o niepodległość Polski, o rozwój kulturalny i gospodarczy kraju, rodziny majętne, znane na arenie międzynarodowej, które przez lata budowały prestiż Polski i występowały w obronie jej interesów" - czytamy w odpowiedzi podsekretarza.
"Na tym tle ani rodzina kupca A.Ch., ani będąca jego współwłasnością część działki gruntu z prowizorycznymi zabudowaniami nie wyróżniały się niczym szczególnym, ponadprzeciętnym". Podsekretarz Żbik przypomina, że wprawdzie ustrój państwa po 1944 r był niedemokratyczny, ale "dla zachowania ciągłości państwa polskiego konieczne jest przestrzeganie obowiązujących przepisów prawa, nawet, jeśli są to przepisy uchwalone w okresie 1944-89" i "godzą w prawo jednostki do poszanowania jej własności". Walce Chowańczaków przygląda się też stołeczny ratusz. To do niego trafiają unieważnione przez ministerstwo dekretowe teczki. Decydują ostatecznie ludzie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nie ma zwrotów z automatu. Odpowiedzialni za reprywatyzację bez ustawy wchodzą, więc ponownie w role powojennych urzędników. Czytają ten sam dekret Bieruta, tyle, że decydują zgodnie z jego literą. Mogą, więc majątek zwrócić, mogą odmówić. Wtedy zaczyna się walka sądowa o odszkodowanie.
- Ważna jest linia nowoczesnego orzecznictwa. Ta zniosła praktycznie wszystkie dawne bariery, które pozwalały odmawiać zwrotu byłym właścicielom ze względu na przeznaczenie działki pod użyteczność publiczną - słyszymy od jednego z urzędników. Iwona Szpala, Małgorzata Zubik
26 lipca 2012 Pijany zezowaty kot nie przepłynie oceanu - gdzieś wyczytałem, nie pamiętam- gdzie. Ale spodobało mi się- i zapamiętałem. Nie dość, że pijany, to jeszcze zezowaty. Nie wiem, czy są takie koty, ale powiedzmy.. Natomiast o kotach wypowiedział się swojego czasu chiński przywódca komunistyczny Mao ,który powiedział, że nie ważne czy kot jest czarny czy biały, ważne żeby łowił myszy.. Nie wiem o co mu wtedy chodziło, ale wiem, że rządziła w Chinach wtedy Chińska Partia Komunistyczna, która budowała w Chinach komunizm, gdzie ludzie umierali z głodu. Dzisiaj ta sama partia buduje w Chinach kapitalizm. .Przynajmniej na samym dole drabiny chińskiej.. I Chińczycy nie umierają z głodu.. Jeśli chodzi o koty, to nie wiem jak w Chinach, czy nadal łowią myszy bez względu na kolor sierści, nie kolor skóry-, ale u nas- w demokracji- koty przestają spełniać swoją funkcję. Któremu z nich chce się uganiać za myszami, kiedy może sobie w supermercado – kupić sobie coś smacznego do jedzenia. ?Kot zaczyna być zwierzęciem ozdobnym, tak jak nasi rodzimi celebryci, i tak jak dotychczas- paragony fiskalne. Ale koniec z traktowaniem paragonów fiskalnych po macoszemu.. Właśnie wpadła mi w ręce pocztówka, wydana w ramach akcji” Weź paragon”, firmowana przez Ministerstwo Finansów, Kontrolę Skarbową i Administracje Podatkową. Pocztówka ozdobiona jest rysunkiem pana Andrzeja Mleczki, który w 2001 roku pracował dla Radia RMF FM, wśród założycieli którego był pan Krzysztof Kozłowski, szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ten sam, który wpuścił swojego czasu do archiwum MSW pana Adama Michnika z kolegami, którzy przeglądali tamtejsze archiwum. Czego tam szukali? Tego nie wiadomo, bo była to wizyta , o której mało się mówi i pisze. Bo i po co.. Jak każdy podpisywał zobowiązania „ bez wiedzy i zgody”.. W 2003 roku pan Andrzej Mleczko wziął udział w programie promującym Unię Europejską, a konkretnie „ Moja szkoła w Unii Europejskiej”, czym jednoznacznie opowiedział się po stronie Unii Europejskiej, a nie Polski, która obecnie jest częścią państwa o nazwie Unia Europejska. Moja teoria jest następująca: albo ktoś jest po stronie Unii, albo po stronie Polski.. Nie można być jednocześnie zwolennikiem Unii Europejskiej i jednocześnie po stronie Polski- bo to zwykły nonsens.. Albo- albo.. Pani Edyta Górniak, pan Cezary Żak, czy pani Ania z telewizyjnego serialu.. ONI wtedy byli” Europejczykami” na bilbordach reklamowali się hasłem” Jestem Europejką”,” Jestem Europejczykiem”.. Nie wiem, czy „Europejskość” – w przypadku pani Edyty Górniak, wyraża się w tym, że pani Górniak od jakiegoś czasu wyznaje buddyzm.. Każdemu oczywiście wolno, ale buddyzm nie jest zjawiskiem europejskim, ale pochodzi z Dalekiego Wschodu.. Więc pod tym względem, pani Edyta „Europejką ” nie jest.. I jeszcze prowadzi spór ze swoim byłym mężem, o wyznanie dziecka, które było u komunii, ale pani Edyta chce , żeby zostało buddystą.. Nie chce tego pan Krupa, były mąż i były menadżer pani Górniak.. Spór trwa po sądach. Ciekawe kto nakręca panią Edytę do promowania takich różnych rzeczy? Pan Andrzej wydał kilka książek i ma galerię w Krakowie, także w Warszawie.. A oto kilka tytułów wybranych książek napisanych przez pana Andrzeja Mleczkę a wydanych przez wydawnictwo Iskry. .”Seks, mydło i powiodło”, ””Seks i polityka”,” ”Wino, kobiety i śpiew”,” ’Kamasutra dla zawansowanych”. Prawda, że interesujące? Nie wydał jeszcze kolejnych książek, ale ja mogę podsunąć mu chwytliwe tytuły, utrwalające obsesję pana Andrzeja wokół spraw seksu i spraw męsko- damskich.. ”Seks w demokracji”, ’Tajemnice alkowy a prawa człowieka”,” ”Prawa mniejszości seksualnych w chrześcijańskiej Polsce”, „Homoseksualizm, a buddyzm”,” Feminizm, aseksualny, co na to lesbijki”,” Seks w ogrodzie i zagrodzie”,” ”Mydło jako czynnik seksualny”,” ”Polityka bez seksu oralnego”,”” Seks bezpruderyjny i nowoczesny” czy” Seks bez kobiet i śpiewu”.. Ale wracamy do wydanej za nasze pieniądze pocztówki propagandowej, która ma skłaniać konsumentów, żeby ściślej kontrolowali swoich sprzedawców, czy czasami nie prowadzą wrogiej i dywersyjnej roboty przeciw demokratycznemu państwu biurokratycznemu. Bo biurokracja – jak zawsze potrzebuje pieniędzy, samemu niczego pożytecznego nie tworząc, oprócz stert makulatury i pochłaniania olbrzymich środków z budżetu państwa na swoje fanaberie, na fanaberie demokratycznego państwa prawnego... Na pocztówce narysowany jest jeleń, którzy podchodzi do stoiska z pamiątkami, wesoły z podniesionym czołem z rogami, a naprzeciwko stoi sprzedawca coś kombinujący przy kasie , że tak powiem- fiskalnej. Sprzedawca ma taka naturę, że ciągle coś kombinuje, próbując „oszukać” demokratyczne państwo prawne , to znaczy ukryć to co sobie wypracował, a państwo prawne potrzebuje tych pieniędzy, głównie na urzeczywistnianie idei sprawiedliwości społecznej. No i rozwój biurokracji! Podpis pod rysunkiem jest następujący:” Nie bądź jeleń, weź paragon”.. Pan Andrzej Mleczko wpisuje się oczywiście w akcję przeciwko podatnikom, i opowiada się po stronie okupujących nas stad biurokratów, których liczba podchodzi pod milion ciał i dusz, czyli razem dwa miliony.. Urzędnicy szczują konsumentów przeciw sprzedawcom, tworząc atmosferę nieufności pomiędzy konsumentem a sprzedawcą , czyniąc dodatkowo stęchłą atmosferą wytworzoną przez rząd wokół prywatnej własności, jako siedlska zła i złodziejstwa. A mówiąc szczerze: czy właściciel osiedlowego sklepiku, który ma stałych klientów może sobie pozwolić na oszukiwani ich? Zaraz musiałby zamknąć sklep i poszedłby z torbami. A złodziejem wobec państwa też nie jest.. Bo musiałby państwu coś ukraść.. Pieniądze w kasie fiskalnej są jego, tak jak ta kasa, do której posiadania przymusiło go państwo. Więc nawet jak coś schowa – to w gruncie rzeczy jego- więc złodziejem być nie może.. Jeśli ktoś z dwojga podmiotów w tym procederze jest złodziejem- to socjalistycno- biurokratyczne państwo, które wciąż głodne jest pieniędzy, ponieważ samo na siebie nie potrafi zarobić.. Może tylko ukraść je „obywatelom”, którzy służą mu jako poddani demokratycznego państwa prawnego.. Z tyłu na pocztówce jest napisane; ”Biorąc paragon: ułatwiasz sobie złożenie reklamacji, masz możliwość porównania cen, wspierasz uczciwą konkurencję, masz pewność, że nie zostałeś oszukany, zmniejszasz szarą strefę”(???) Takie to rzeczy powypisywali różni fachowcy propagandowi ,od wielu boleści.. Co to znaczy „wspierasz uczciwą konkurencję”, biorąc paragon.. Niech podmioty handlowe i zagraniczne zaczną płacić podatki w Polsce, tak jak Polacy- albo wszyscy niech nie płacą- to będzie wtedy uczciwa konkurencja.. A likwidacja szarej strefy obecnie, gdzie ponad 30% Polaków unika państwa przez wysokie koszty- to wielki wzrost bezrobocia. Szara strefa to konsekwencja fiskalizmu państwa wobec” obywateli”, a nie zjawisko, które przybyło do nas z Kosmosu.. A reklamację- w małym osiedlowym sklepiku- zawsze można złożyć- bez paragonu.. Paragon jest dla urzędów i w ich interesie, a nie w interesie konsumenta.. W interesie konsumenta są niskie ceny i miła obsługa wymuszona konkurencją.. Paragon nie daje możliwości, że nie zostanie się oszukanym.. Moralni ludzie nie oszukują, tym bardziej w osiedlowych sklepach, gdzie klient jest wyjątkowo szanowany.. Tak jak pijany zezowaty kot nie przepłynie oceanu, tak my- z milionem urzędników na karku i rozległą budżetówką w socjalizmie biurokratycznym czy kapitalizmie kompradorskim- nie dopłyniemy do najbardziej niechlujnego portu.. Po prostu .nie ten model gospodarczy, nie ten kierunek, w którym płyniemy.. A może pijany zezowaty kot jednak- przepłynie ocean? Nie takie rzeczy się zdarzają w socjalizmie… WJR
Narodzie - oddaj jak najszybciej! Chyba najgłupszy dylemat: czy dopuścić spadkobierców śp. Arpada Chowańczaka do udziału w zyskach ze Stadionu Narodowego? W jakich "zyskach"?!? Rozebrać tę szkaradę - i tyle. Jak robi się wszędzie w świecie.
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,12180264,Narodzie__oddasz_stadion_.html?bo=1
Według ocen specjalistów do tego poronionego stadionu trzeba bedzie dopłacać ok. 6 mln miesięcznie. Kogo na to stać? W tym miejscu trzeba postawić luksusową dzielnicę: na dole masa sklepów, powyżej lokale biurowe, jeszcze wyżej - mieszkania. To jest warte dziesiątki miliardów! Tymczasem ta szkarada może to zablokować... Oczywiście najbardziej prawdopodobne jest, że będziemy przez 10 lat dopłacali - a po dziesięciu latach wróci Jarmark "Europa"... Żyjemy przecież w Polsce... JKM
Potrzeba państwa podziemnego Czytam dziś:
Pomimo licznych protestów organizacji kombatanckich oraz mieszkańców Warszawy, władze miasta chcą przywrócić na placu Wileńskim odrestaurowany pomnik „czterech śpiących”.
I myślę o tablicy pod pomnikiem Kopernika wymienionej podczas okupacji przez AK:
11 lutego 1942 r., podharcmistrz Maciej Aleksy Dawidowski "Alek" dokonał najbardziej znanej akcji tzw. małego sabotażu usuwając z pomnika Mikołaja Kopernika tablicę z napisem "Dem grossen Astronomen". Został za ten czyn uhonorowany pseudonimem "Kopernicki".
Albo sobie czytam i marzę żeby i u nas taki ktoś się znalazł:
W noworoczną noc w Zaporożu na Ukrainie wysadzono w powietrze pomnik Józefa Stalina. W wyniku wybuchu ucierpiał również pobliski budynek partii komunistycznej. Kilka dni wcześniej temu samemu monumentowi odcięto głowę i rękę.
http://narodowcy.net/zaporoze-pomnik-stalina-wysadzony-w-powietrze/2011/01/01/
Nie było to dawno, to się stało półtora roku temu. Jest więc nadzieja? Ale to co się dzieje w sprawie smoleńskiej bezwzględnie wymaga tego państwa podziemnego oraz działań konspiracyjnych. Bo to nie jest sfera symboli. To jest sprawa podstawowa dla suwerenności państwa polskiego. Jak wszyscy wiemy, Rosjanie zaplombowali trumny z ciałami. Wszyscy wiemy także, że polskie władze (w osobie ministra Arabskiego) zgodziły się na ten stan rzeczy i zabroniły (pod groźbą kary?) rodzinom i ich pełnomocnikom tych trumien dotykać, o badaniach patomorfologicznych ciał tam schowanych już nie mówiąc. Sprawa się rypła, bo sowieccy namiestnicy w Polsce nie przewidzieli tragikomicznych wyników sekcji rosyjskich medyków. W związku z brakiem zbieżności w opisie zwłok z ich postacią rzeczywistą, pozwolili (ponieważ jeszcze nie dorośli do swych zleceniodawców ze Wschodu) na ich zbadanie, czyli powtórzenie sekcji. Na razie dotyczyło to ministrów Wassermana i Gosiewskiego oraz szefa IPN Janusza Kurtyki. Sekcje "pod nadzorem okupanta" - tak bym to nazwał. Dlaczego?
Decyzja o niedopuszczeniu patologa Michaela Badena do sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego była w gestii Ministerstwa Zdrowia i była to suwerenna decyzja ministra Arłukowicza.
Mimo wszystko: Po badaniach ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki biegli nie potrafią określić przyczyny zgonu ofiar.
W trzech zdaniach historię tych sekcji podsumowałbym tak: Ruskie zrobiły wszystko co mogły, czyli napisały jak trzeba papiery by komuś do głowy nie przyszło wątpić, że to była katastrofa i zaplombowane trumny dały swoim w Polsce. Ci jednak są jeszcze nie dość silni (są w połowie drogi do półjawnej dyktatury?), więc ulegają ewidentnym dowodom na fałszerstwo i pozwalają na jakieś działania pozorowane. Wiedząc, że mają jeszcze jako taki wpływ na opinie polskich naukowców (mogą - nie opinie lecz ich autorów - zwolnić z pracy, publicznie medialnie wykluczyć ze społeczeństwa, wsadzić do więzienia za np "znęcanie się nad muchą", czy w końcu odkręcić im śrubkę jak temu głównemu archeologowi, który się chciał wybrać do Smoleńska, ale nieszczęśliwie zginął w wypadku) dbają by robili je pracownicy państwa polskiego, pracownicy III RP. Teraz kolejne rodziny stracą czas, nerwy, może jakieś pieniądze by bezskutecznie, powtórzę bezskutecznie , zrobić w ramach III RP ekshumację i ponowną sekcję zwłok swoich bliskich.
Nawet jeśli ciało pani Anny Walentynowicz okaże się ciałem... (nie będę spekulował kogo) kogoś innego to stwierdzą jedynie, że nie jest to to co w opisie miało być w tej trumnie, albo wymyślą inną oficjalną ściemę, a my zostaniemy tam ze swoją wiedzą o Smoleńsku gdzie jesteśmy, czyli w ciemnej dupie. Byli w naszych dziejach ludzie, którzy z okupacją walczyli. Oni Polsce poświęcali swoje życie. Przykładów każdy z nas ma setki, tysiące. Nauczono nas jednak w czasach komuny, a może raczej wytresowano że prawa łamać nie należy a najważniejszą wartością jest "pokój". I my tego prawa nie złamiemy.
Pomnika śpiących nie wysadzimy (jak Ukraińcy), tylko pisać będziemy do okupantów płaczliwe oświadczenia i apele.
Ciał naszych najbliższych (dla mnie większość z tych 96 to właśnie najbliżsi) i jednocześnie dowodów na zbrodnię sowiecką pod Smoleńskiem nie wykradniemy i sami nie zbadamy w swoim państwie podziemnym w naszej Polsce, ale tylko jak zwykle zwyciężymy moralnie.
PS. Sorry, ja już w naszych polityków nie wierzę, co oni mogą - a zresztą - czego oni chcą? Już nie jest dla mnie jasne. MarkD's blog
Największy koncern paliwowy świata wycofał się z poszukiwań gazu w Polsce. Co dalej z łupkami?
ExxonMobil – największy koncern paliwowy świata – wycofał się z poszukiwań gazu łupkowego w Polsce. Nie oznacza to jednak, że nasze nadzieje pokładane w źródłach niekonwencjonalnych okazały się płonne. Firma poinformowała o wycofaniu się z rynku polskiego, wskazując na brak zasobów pozwalających na komercyjne wydobycie surowca. Amerykanie wiercili na Lubelszczyźnie i na Podlasiu. Dysponowali sześcioma koncesjami, które wygasną lub zostaną odsprzedane. Wiceprezes David Rosenthal już od początku tego roku dawał do zrozumienia, że Polska nie posiada takich zasobów, jakich pierwotnie się spodziewano. Niemniej inne amerykańskie firmy, np. Chevron, będą dalej prowadziły prace poszukiwawcze. Kontynuację projektów zapowiedziało także PGNiG.
Konszachty z Rosją Krok amerykańskiej firmy ma jednak znacznie szerszy kontekst. ExxonMobil od wielu lat jest obecny w Rosji i tam prowadzi strategiczne interesy. W połowie kwietnia koncern podpisał, w obecności premiera Władimira Putina, długoterminowe porozumienie z rosyjskim Rosnieftem na eksploatację złóż na szelfie Morza Czarnego, na Syberii i w Arktyce. Same zasoby gazu na szelfie Morza Karskiego szacowane są na ponad 8 bln m3 sześciennych, podczas gdy całościowe zasoby Polskie były oceniane na 1,4-3,6 bln m3. Rosjanie otrzymali 66,7 proc. udziałów w nowej firmie, a ich partnerzy zobowiązali się także do miliardowych inwestycji w badania geologiczne. Amerykanie zgodzili się również udostępnić Rosjanom swoje technologie do wydobycia gazu ze złóż niekonwencjonalnych. Rosnieft zyskał też 30-procentowe udziały w przedsięwzięciach eksploatacji łupków roponośnych w Kanadzie, a także w inwestycjach w Teksasie i Zatoce Meksykańskiej. Sojusz z Rosjanami ma więc kluczowe znaczenie strategiczne dla globalnego lidera. Oznacza on bowiem dostęp do jednych z największych w świecie zasobów surowcowych. Firma liczy nie tylko na znaczne ulgi podatkowe, ale także na gwarancję realizacji zakładanych inwestycji w środowisku, gdzie normy ekologiczne nie są tak ściśle przestrzegane jak w innych lokalizacjach. Dla Rosnieftu i związanych z firmą oligarchów sytuacja jest także komfortowa, oznacza bowiem podniesienie rangi przedsiębiorstwa do korporacji światowej i wejście do czołówki firm zajmujących się wydobyciem i eksploatacją złóż.
Konsekwencje dla Polski Za wycofaniem się spółki z naszego kraju stoją więc nie tyle argumenty geologiczne, co ekonomiczne i polityczne. Udokumentowane rosyjskie zasoby gazu ziemnego są obecnie ponad 26-krotnie większe niż zasoby europejskie. Innymi słowy: z globalnej perspektywy złoża w Europie nie robią wielkiego wrażenia. Rosjanie wszelkimi możliwymi środkami będą zwalczać konkurencję dla swojego gazu. Większe globalne wydobycie nieuchronnie oznacza spadek cen na światowych rynkach. W przypadku nowych projektów – takich jak w Polsce – spadki cen do pewnego poziomu mogą oznaczać prowadzenie eksploatacji na granicy rentowności. W przypadku Rosji skala prowadzonych prac jest ogromna, więc daje jej to bardzo dużą rynkową przewagę. Europa jest uzależniona od rosyjskiego gazu, co nie pozostaje bez wpływu na oddziaływanie polityczne. Pozostaje więc mieć nadzieję, że lukę po ExxonMobil wypełnią inne firmy zaangażowane w łupki, a przede wszystkim że kluczowe dla naszego bezpieczeństwa energetycznego inwestycje będzie kontynuowało PGNiG. Amerykanie podjęli decyzję na podstawie chłodnych kalkulacji. Inwestycje w Polsce były obarczone większym ryzykiem i mniejszą perspektywą zysków. W naszym kraju należy wszystko budować od zera, Rosja posiada natomiast całą konieczną infrastrukturę. Niewykluczone, że Rosjanie zażądali, aby wycofać się z naszego kraju, przy błysku fleszy, o czym może świadczyć komunikat mówiący, że tak naprawdę w Polsce nie ma czego szukać.
Polityka i gospodarka ExxonMobil to jedna z największych i najbardziej rentownych firm notowanych w obrocie publicznym. Przedsiębiorstwo zostało pierwotnie założone przez Johna D. Rockefellera jako Standard Oil. Zasoby surowcowe należące do koncernu szacuje się 72 mld baryłek ropy. Firma posiada 37 rafinerii w 21 krajach świata. Firma zatrudnia ponad 83 tys. ludzi i jest największym prywatnym wydobywcą ropy naftowej na świecie. Warto zdać sobie sprawę, że ExxonMobil notuje roczne obroty przekraczające 380 mld dolarów, a więc czterokrotnie przekraczające budżet Polski. Mówiąc wprost: jest bardziej znaczącym partnerem gospodarczym od wielu państw europejskich. Za naszą wschodnią granicą nie da się robić interesów bez układów z władzą. Przekonał się o tym całkiem niedawno inny paliwowy gigant – British Petroleum. Brytyjczycy rakiem wycofują się z Rosji, chcąc sprzedać swoje udziały w koncernie TNK-BP. Analitycy przewidują, że przejmie je albo Gazprom, albo właśnie Rosnieft. Tomasz Teluk
Kurski dla NCZ!: “Taśmy PSL” to przykrywka dla afery hazardowej Z JACKIEM KURSKIM (Solidarna Polska), posłem do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Rafał Pazio (NCZ!) NCZAS: Według Pana, tak zwana afera taśmowa w PSL miała coś przykryć? KURSKI: Dowodem na to jest trzymanie pół roku tych taśm. Odpalono je trzy dni przed ogłoszeniem wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, który naraża Polskę na wielomiliardowe odszkodowania dla branży hazardowej. W każdym demokratycznym kraju główną aferą byłoby tłumaczenie się premiera, jak doprowadził do powstania ustawy udającej, że ma atakować branżę hazardową. Tymczasem branża hazardowa ma zyskać olbrzymie odszkodowania z budżetu państwa. To byłby megaskandal. Mamy jednak większe zainteresowanie „taśmami PSL”, chociaż także ujawniają skandaliczne fakty. Widzę kolejną odsłonę strategii Platformy Obywatelskiej. Przykrywa się realne afery socjotechniką. Przy aferze hazardowej Platforma chciała pokazać, jaka jest cnotliwa, ale w rzeczywistości zabiegała o kasę dla kolesiów z branży hazardowej. Już jest wyrok 36 tysięcy za nieosiąganie zysków dla posiadacza jednego automatu zwanego „jednorękim bandytą”. A w związku z wprowadzeniem ustawy zlikwidowano 41 tysięcy automatów. A więc 1,5 miliarda złotych na odszkodowania za same automaty. Zapłacimy miliardami za kaprys Platformy.
Ale kto zdecydował o odpaleniu tzw. taśm PSL? Nie wiem. Oceniam tylko, co się dzieje. Niewątpliwie skandaliczna akcja w Elewarze jest przykrywką do autentycznej afery, o której nikt nie mówi. Ustawa hazardowa, która miała być przypudrowaniem afery hazardowej, de facto skutkuje perspektywą wypłaty wielomiliardowych odszkodowań dla tej branży.
Podobno chodziło także o przykrycie sprzedaży pakietu kontrolnego banku PKO. Też bym się nie zdziwił, gdyby o to chodziło. To także megaskandal, że Polska traci kontrolę nad ostatnim wielkim polskim bankiem. Państwo się wycofuje, jest zwijane, a społeczeństwo karane. Przy aferze z „taśmami PSL” rozmawiamy o małych chochlarzach, którzy nachapali się i powinni zostać ukarani, ale przykrywana jest afera o wiele grubsza.
Czy po „taśmach PSL” partia Waldemara Pawlaka będzie tracić swoją pozycję? Premier nie chce pokonać PSL-u – chce go osłabić, aby uzależnić Pawlaka od siebie, żeby takie akcje jak ta z ustawą hazardową czy z bankiem PKO szły bez żadnego sprzeciwu. To jest sprowadzenie Pawlaka do parteru, chociażby za to, że się stawiał przy ustawie emerytalnej. Rafal Pazio
Tylko u nas: J. Kaczyński odpowiada Newsweekowi W rozmowie z portalem Niezależna.pl Jarosław Kaczyński odpowiada „Newsweekowi” po publikacji Cezarego Łazarewicza. Z prezesem PiS rozmawia Joanna Lichocka. Po naszym wywiadzie dla "Gazety Polskiej Codziennie" odezwał się autor artykułu o pańskim Tacie, Cezary Łazarewicz. Twierdzi, że jego „artykuł jest uczciwy”, a pan… kłamie. Mnie to przypomina Marzec 68 i tamtą technikę preparowania artykułów prasowych. Kto to pamięta, doskonale czuje ten klimat ówczesnych gazet, takich jak "Sztandar Młodych", "Prawo i Życie" czy "Życie Warszawy". Nagonkę na grupę komandosów prowadzono właśnie w ten sposób - sugerowano spisek na podstawie jakichś relacji z imienin, na których ktoś z kimś się spotkał w tłumie ludzi i już to samo było oskarżeniem. Przecież na mojego Ojca nic nie ma, ale sugeruje się, że potrzebna jest wobec niego jakaś lustracja. Ale, o jaką lustrację może chodzić wobec nieżyjącego człowieka, który nigdy nie pełnił żadnej funkcji publicznej, nie był agentem, nie miał żadnych związków z systemem władzy PRL? Łazarewicz, więc kłamie, m.in. wtedy, gdy mówi, że mój Ojciec wielokrotnie wyjeżdżał na wyjazdy służbowe. To ma dowodzić, że był lojalny i ceniony przez komunistyczny system. Twierdzi, że Ojciec był służbowo w Wielkiej Brytanii, bo znalazł podanie Ojca o przedłużenie urlopu, w którym tata pisze, że wracając z Londynu chciałby na kilka dni zatrzymać się w Paryżu. Z tego autor "Newsweeka" wnosi, że to był służbowy wyjazd. Nie będę oceniał warsztatu tego dziennikarza, ujawnione fakty kompromitują go same. Otóż tata był w Anglii. Ale nie służbowo, tylko prywatnie na zaproszenie swoich kolegów z Powstania, i nawet jeszcze sprzed Powstania, bo z gimnazjum w Baranowiczach, braci Katrów. Oni po wojnie ostatecznie wylądowali w Londynie, zaprosili Ojca i był tam u nich przez dobrych parę tygodni. Pracował w drukarni, jako robotnik. Dzięki temu trochę zarobił, przywiózł ładne ubrania dla mamy i dla nas. Rzeczywiście zatrzymał się dwa czy trzy dni w drodze powrotnej w Paryżu i musiał widocznie poprosić o przedłużenie urlopu. Wydaje mi się, że było to przed jego kilkudniowym służbowym wyjazdem do Libii. Do Londynu pojechał w 1965 r., a do Libii w 1966. Jeśli "Newsweek" chce spisać wszystkie wyjazdy Ojca, to trzeba dodać, że jeszcze pod koniec lat 80. rodzice byli dzień czy dwa w czeskiej Pradze – do republik socjalistycznych można było wyjechać wtedy na dowód. I ta wycieczka do Pragi była, uczciwie mówiąc, ostatnim wyjazdem za granicę taty. Przedtem, chyba w 1962 r., był w Belgii i Niemczech, razem kilka dni, może dziesięć, na zaproszenie Amerykanów w związku z budową ambasady. Dobrze znał angielski, uczył się w młodości i łatwo przypominał sobie potem francuski i niemiecki, a mimo wszystko za granicą nie bywał. Nigdy też nie miał samochodu, łagodnie mówiąc, w życiu nie bardzo się dorobił.
Warto się w ogóle odnosić do tego, co publikuje Łazarewicz i "Newsweek" kierowany przez Tomasza Lisa? Warto, bo te informacje potem krążą po internecie. Ludzie piszą do mnie listy z prośbą o wyjaśnienie, jak to było. Do tej pory do tego, co krążyło w sieci na temat taty, nie odnosiłem się, teraz "Newsweek" zebrał kłamstwa i nadał im nowym impet. Ten tekst pochodzi z tradycji najbardziej niegodziwej, czarnej propagandy – gdy nic się na człowieka nie ma, rozpowszechnia się oczerniające plotki i oszczerstwa. Zatem jeszcze raz podkreślę – mój Ojciec walczył w ostatnich dniach Powstania, dostał Virtuti Militari za osłanianie odwrotu oddziałów powstańczych kanałami. Łazarewiczowi zabrakło przyzwoitości, by nawet to oczywiste kłamstwo sprostować i za nie przeprosić.
Podnosił też sprawę mieszkania, jakie pana Ojciec miał dostać w kamienicy przy ulicy Lisa-Kuli 8. Że wprawdzie wedle wersji pani Jadwigi Kaczyńskiej pana tata umówił się z właścicielem zrujnowanej willi, że wyremontuje ją całą w zamian za wynajęcie 80-metrowego mieszkania na piętrze, ale że według anonimowego znajomego Rajmunda było inaczej. Otóż - pisze Łazarewicz na podstawie tego anonimowego źródła – „Rajmund Kaczyński w pierwszej połowie lat 50. organizował na polecenie partii skrócone studia dla towarzyszy z wyższych – partyjnych i państwowych – sfer. Jeden z nich, z bardzo wysokiego szczebla, zainteresował się losem młodego naukowca ze 'złą przeszłością' i załatwił mu komunalne mieszkanie w willi”. Zatem wyjaśniam, w jakich warunkach mieszkaliśmy. Moi rodzice po ślubie otrzymali pieniądze od ciotki mojego Ojca, która była zamożna i bezdzietna. Za te pieniądze wyremontowali spalony dom na Żoliborzu. W zamian właściciel wynajął im na dziesięć lat mieszkanie na górze. Potem pojawił się kwaterunek, myśmy dostali na to mieszkanie przydział z sublokatorkami. Mieszkała z nami babcia, czasem gosposia do pomocy; w trzech pokojach, 76 m2 łącznie mieszkało 8 osób. Oczywiście jak na te czasy nie było najgorzej, wszyscy mieli podobnie, bardzo wielu gorzej. Jeden pokój był zajęty przez dwie młode osoby, jedna była studentką, druga uczennicą, Alinka i panna Alinka, tak myśmy je nazywali. W 1959 r. zostaliśmy sprzedani razem z mieszkaniem. Było wiele kłopotów, ale przy istniejącym prawie można się było obronić. Nastąpiło też rozładowanie mieszkania, jak zresztą innych na mojej ulicy. I znów – chcę to wyjaśnić, bo ta historia krąży, jako informacja o przydzielonym apartamencie. W ogóle warto się zastanowić, czy chcemy pozwolić na to, by powtarzać nieprawdziwe, nijak niezweryfikowane plotki o nieżyjących osobach? Bo jeśli można tak pisać o nieżyjącym człowieku, który nie uczestniczył w polityce, ale jego „winą” jest to, że jest moim Ojcem, to może tym bardziej wolno tak pisać o żyjących politykach czy dziennikarzach? A jak wiadomo plotek, niekiedy bardzo dla nich bolesnych, jest mnóstwo – ktoś chce uruchomić taki proces? Ja nie chcę, uważam, że to jest magiel, ale jeśli ktoś chce, to przecież to uruchomi.
Łazarewicz pisze, że PiS przykłada podwójną miarę – wedle zasady lustrować to my. A jak się komuś z PiS zagląda do życiorysu, to rodzi to oburzenie. Lustracja dotyczy współpracy z SB i innymi służbami specjalnymi PRL. Istotne są informacje, gdy ktoś wychował się w rodzinie KPP i tę tradycję niechęci do państwa polskiego, niszczenia polskiej kultury kontynuuje. I to należy podnosić, bo ma to merytoryczne uzasadnienie. Ale przecież ludziom, których rodzice wywodzili się z KPP, a oni sami są po drugiej stronie, nikt przecież tego nie wyrzuca. Wiadomo, że nikt nie wybiera rodziców, ale jeśli ktoś w Niemczech miał rodziców w SS i angażuje się po stronie nazistów, to jest to powód, by tę sprawę przypomnieć. Lustracja dotyczy ważnych postaci działających publicznie. Mój Ojciec nie uczestniczył w życiu publicznym, choć oczywiście był w Solidarności, ale jednocześnie sugeruje się – skoro się go lustruje - że czegoś złego się dopuścił. A on niczego złego się nie dopuścił. "Newsweekowi" pozostały kłamliwe sugestie, bez jakiegokolwiek dowodu. Joanna Lichocka
Wiedzieli o wrogiej grze Rosjan Premier Donald Tusk i marszałek Sejmu Bronisław Komorowski już w 2009 r. byli informowani o tym, że Rosjanie będą prowokowali wewnętrzne konflikty w Polsce – ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”. Raporty w tej sprawie, które trafiły do najważniejszych osób w państwie, opracowała ABW, własne analizy przygotowało też BBN. Szczegółowe analizy na temat wrogich rosyjskich działań, m.in. dezintegracyjnych, w Polsce były przygotowywane zarówno przez ABW, jak i BBN. Znalazły się w nich m.in. informacje o zatrzymaniu szpiega GRU działającego na terenie Polski oraz o szpiegowskiej działalności na rzecz Rosji byłego funkcjonariusza Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.– Nasilenie wrogich działań rosyjskich zaobserwowaliśmy od końca 2005 r., a ich gwałtowny wzrost nastąpił w 2008 r., po wizycie prezydenta Kaczyńskiego w Gruzji. Zresztą już wcześniej w oficjalnych wypowiedziach przedstawiciele rosyjskich władz nie kryli wrogiego nastawienia do Polski – mówi nam analityk, który opracowywał jeden z raportów dotyczących nielegalnej działalności rosyjskiej w naszym kraju. W 2006 r. przyjaciel Władimira Putina, gen. KGB Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, publicznie atakował nasz kraj, twierdząc, że „polskie służby specjalne prowadzą aktywną działalność wśród Rosjan, zwłaszcza w obwodzie kaliningradzkim”. Kolejne ataki na polskiego prezydenta pojawiły się w 2008 r., po wizycie Lecha Kaczyńskiego w Gruzji, kiedy to z jego inspiracji w Tbilisi zjawili się najważniejsi przywódcy europejskich państw, co zapobiegło rosyjskiej agresji.– Od sierpnia 2008 r. Rosjanie zintensyfikowali swoje wrogie działania, ingerując w wewnętrzną politykę Polski. Wymownym przykładem jest zachowanie pana ambasadora Grinina w sprawie informacji o udziale prezydenta Kaczyńskiego w obchodach w Katyniu 70. rocznicy sowieckiego ludobójstwa na polskich jeńcach wojennych – mówił na początku 2010 r. minister Aleksander Szczygło, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Chodziło o list, który Kancelaria Prezydenta wysłała do ambasady rosyjskiej w Polsce. Ambasador Grinin oświadczył, że takiego listu nie było, i dopiero po ostrej reakcji ze strony BBN i Kancelarii Prezydenta wycofał się z tego kłamstwa. O możliwości rozgrywania przez Rosjan wizyt prezydenta i premiera w Katyniu pisał wcześniej prezydencki minister Mariusz Handzlik. Pismo w tej sprawie z 11 grudnia 2009 r. trafiło m.in. do Jacka Cichockiego, który w kancelarii odpowiadał za służby specjalne. Zapytaliśmy ministra Cichockiego, obecnie szefa MSW, jakie podjął działania w związku z pismem ministra Handzlika, ale nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi.
– Minister Cichocki powinien o całej sytuacji poinformować służby specjalne i zobligować je do podjęcia konkretnych działań – mówi nam Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zapytaliśmy Służbę Kontrwywiadu Wojskowego oraz ABW, czy minister Cichocki poinformował te służby o wnioskach ministra Handzlika oraz czy polecił podjąć konkretne działania, jednak żadna ze służb nam nie odpowiedziała. Dorota Kania
OLT Express zwija skrzydła OLT Express zlikwiduje od 11 sierpnia br. 14 połączeń krajowych, m.in. rejsy na trasie z Poznania do Warszawy, Krakowa i Gdańska, a także z Katowic do Rzeszowa i Szczecina - poinformował Jarosław Frankowski z OLT Express. Przewoźnik podniesie ceny biletów.
- Kasujemy połączenia obsługiwane przez samoloty typu ATR, pozostawiamy tylko rejsy obsługiwane przez Airbusy - powiedział dyrektor zarządzający OLT Express Jarosław Frankowski na środowej konferencji prasowej. Dodał, że ATR-y zostaną sprzedane. Spółka spodziewa się, że otrzyma za nie ok. 8 mln zł. Przyznał, że rezygnacja z floty ATR-ów może oznaczać zwolnienia wśród pracowników. Przewoźnik w sumie zlikwiduje 14 połączeń: z Poznania do Warszawy, Wrocławia, Krakowa, Gdańska, Szczecina, Katowic; z Gdańska do Szczecina, Łodzi; z Krakowa do Bydgoszczy, Szczecina, Wrocławia; z Katowic do Rzeszowa, Szczecina oraz z Łodzi do Wrocławia. Spółka zapewniła, że pasażerom, którzy mają wykupione bilet na te trasy zostaną zwrócone pieniądze. Mniej będzie połączeń z Gdańska do Katowic oraz z Rzeszowa do Warszawy. - Na najważniejszych trasach w Polsce, czyli między Warszawą i Gdańskiem, Warszawą i Wrocławiem, Gdańskiem i Krakowem, Gdańskiem i Wrocławiem, Szczecinem i Warszawą będą latały Airbusy - powiedział. Dodał, że zmiany zostały już wprowadzone do systemu rezerwacji. Frankowski zapowiedział też, że zmniejszy się pula najtańszych biletów w ofercie przewoźnika - za 99 zł w jedną stronę.
- Ok. 30-40 osób w samolocie będzie mogło kupić bilety za 99 zł. Musimy podnieść cenę biletu średnio o ok. 25-30 zł za sztukę. Większość miejsc w samolotach na trasach krajowych będzie kosztowała 149-199 złotych"- powiedział Frankowski. Frankowski poinformował, że na rejsach krajowych nie będzie już serwowanych posiłków. Pasażerom będzie podawana jedynie woda. Przewoźnik docelowo chce stworzyć własną firmę cateringową - OLT Cafe.
- Nasz problem bierze się z tego, że chcąc przygotować się do sytuacji, w której inwestor (firma Amber Gold) nie jest w stanie w tak dynamicznym stopniu dalej dofinansowywać rozwoju linii lotniczej, linia musi stać się niezależna od dodatkowego finansowania - powiedział. Dodał, że Amber Gold zainwestował w linię 63 mln dolarów. Prowadzimy rozmowy z inwestorami zagranicznymi, Amber Gold jest w stanie oddać pakiet większościowy w OLT Express - powiedział Frankowski. Pytany, czy do końca lipca linia przedstawi Urzędowi Lotnictwa Cywilnego zatwierdzone przez biegłego rewidenta sprawozdanie finansowe za ub.r., Frankowski powiedział, że zostało ono już przekazane. ULC we wtorek dał OLT Express termin na dostarczenie dokumentów.
- Myśmy dostarczali sprawozdania zatwierdzone przez biegłych rewidentów. W trzeciej dekadzie ubiegłego miesiąca złożyliśmy te sprawozdania, co do których byliśmy zobligowani prawem. Jeżeli są pozostałe jakieś rzeczy, które musimy wyjaśnić, to są kwestie w tej chwili rozstrzygane - powiedział Frankowski. Rzeczniczka ULC Katarzyna Krasnodębska powiedziała dziś po konferencji OLT Express, że Urząd nie otrzymał wymaganych dokumentów. Przewoźnik poinformował, że od kwietnia do czerwca br. przewiózł ok. 320 tys. pasażerów. Samoloty były wypełnione średnio w ok. 70 proc. Z danych linii wynika, że w tym okresie uzyskał ponad 47 mln przychodu. OLT Express działa od początku kwietnia. Od końca października planuje uruchomić połączenia europejskie. OLT Express powstał w 2011 roku w wyniku przejęcia przez fundusz kapitałowy Amber Gold większościowych udziałów w dwóch polskich liniach lotniczych: OLT Jetair oraz Yes Airways. OLT Jetair oferowała loty krajowe i zagraniczne przy wykorzystaniu samolotów turbośmigłowych o regionalnym zasięgu. Yes Airways była zaś linią czarterową, wykorzystującą samoloty typu Airbus A320.
PAP/kop
Druzgocący raport PiS o stanie Elewarru Posłowie PiS: Dawid Jackiewicz i Przemysław Wipler, którzy opracowali raport na temat sytuacji w spółce Elewarr, są zdania, że ludzie zarządzający nią "zachowywali się jak kłusownicy". Jackiewicz i Wipler zaprezentowali dziś swój raport dziennikarzom. Raport ma zostać też przekazany, wraz ze specjalnym listem, premierowi Donaldowi Tuskowi. Dokument to efekt zeszłotygodniowej wizyty Jackiewicza i Wiplera w warszawskiej siedzibie Elewarru. Posłowie PiS otrzymali do wglądu dokumenty dotyczące m.in. działalności byłego już dyrektora generalnego firmy Andrzeja Śmietanki. Jackiewicz i Wipler zaprezentowali na początku środowej konferencji prasowej fragment expose premiera Donalda Tuska z 2007 r., w którym zapowiadał, że w spółkach z udziałem Skarbu Państwa przyjmie "wreszcie jawny i otwarty nabór do rad nadzorczych i wybór członków zarządów w drodze konkursu", po to, by w ten sposób "zakończyć wreszcie kilkunastoletni polityczny proceder zawłaszczania tych firm przez aparat biurokratyczny i partyjny". Jak ocenił Jackiewicz, słowa Tuska to "bajki", a zupełnie inna jest "szara rzeczywistość w wykonaniu zespołu działaczy, pracowników PO i PSL". "Na podstawie naszej kilkudniowej obecności w spółce Elewarr chcemy dzisiaj przedstawić obiecany raport - raport, który podsumowujemy to wszystko, co według nas jest nieprawidłowe, jest łamaniem prawa, jest nadużywaniem pozycji i kompetencji wynikających z piastowanych funkcji w radach nadzorczych i zarządach spółek Skarbu Państwa" - podkreślił polityk PiS. Zdaniem Wiplera, to co jemu i Jackiewiczowi udało się ustalić na podstawie dokumentów, które otrzymali w Elewarrze, to "wierzchołek góry lodowej - bardzo drobny, niewielki wycinek" nieprawidłowości dotyczących tej spółki. Przypomniał, że obaj zajmowali się tylko tym, o czym mówił b. szef Agencji Rynku Rolnego Władysław Łukasik w rozmowie z szefem kółek rolniczych Władysławem Serafinem, ujawnionej przez "Puls Biznesu" w zeszły poniedziałek. "Ta spółka (Elewarr) jest miejscem, w którym część osób, zamiast nią zarządzać, nadzorować, kłusowały w niej. Ci ludzie zachowywali się w tej spółce jak kłusownicy, którzy uznali, że najlepszą metodą łowienia ryb jest wrzucenie do stawu kabla pod wysokim napięciem. W taki sposób tam wyjmowano pieniądze, w taki sposób wydatkowano pieniądze publiczne, prowadzono politykę zatrudnieniową" - ocenił. Według posła, w Elewarrze potrzebny jest kilkumiesięczny audyt i "weryfikacja wszystkich tych kwestii, które są jeszcze do uratowania, do naprawienia, zanim pewne kwestie się poprzedawniają". "Profesjonalni audytorzy powinni usiąść i siedząc być może kilka miesięcy zbadać cały zakres spraw, które uległy przedawnieniu, które są do wyjaśnienia" - zaznaczył Wipler. Raport Jackiewicza i Wiplera podzielony jest na trzy części: pierwsza dotyczy wynagrodzenia Śmietanki, druga - jego zagranicznych delegacji, a trzecia - jakości nadzoru właścicielskiego Agencji Rynku Rolnego. Posłowie napisali m.in., że w grudniu 2010 r. Śmietanko uzyskał wynagrodzenie podstawowe w wysokości 15 959 zł. "Prezes Spółki, działając jednoosobowo jako zarząd, podpisał z Andrzejem Śmietanko umowy i aneksy do nich, w wyniku których wynagrodzenie zasadnicze uległo podwojeniu, a z uwzględnieniem premii (do których wcześniej nie miał prawa - zdaniem NIK - jako prezes) wzrosło średniomiesięcznie do 59 858 zł, czyli czterokrotnie. Z uwzględnieniem dochodów z rad nadzorczych grupy Elewarr do 73 053 zł miesięcznie" - czytamy w raporcie. Według autorów dokumentu, dane te potwierdzają fakty przytoczone przez Łukasika w rozmowie z Serafinem. W raporcie znalazła się też informacja na temat odprawy, do której ma prawo odwołany w ostatni piątek Śmietanko. Zgodnie z raportem ma on w umowie 6-miesięczny okres wypowiedzenia, połączony z wypłatą wynagrodzenia za cały ten okres z góry. "Wynagrodzenie z tytułu rozwiązania umowy o pracę wyniosło 180 990 zł" - czytamy. Zdaniem Jackiewicza i Wiplera, różnica pomiędzy wynagrodzeniami wypłaconymi osobom kierującym spółką Elewarr a wynagrodzeniami, jakie mogły być wypłacone zgodnie z przepisami "ustawy kominowej", wyniosła łącznie 608 tys. 500 zł. Raport zawiera też spis delegacji zagranicznych w spółce Elewarr z uwagą, że "jedynym podróżującym był Andrzej Śmietanko". Jak napisali posłowie, Śmietanko był m.in. w Japonii, Mołdawii, USA, Wietnamie, Chorwacji, Chinach, Arabii Saudyjskiej, Brazylii. Posłowie podsumowali, że tylko w 2011 r. na delegacje wydano 111 541 zł. Raport zawiera też stwierdzenie, że zarząd spółki "nie podjął działań mających na celu wykonanie wniosków pokontrolnych NIK i uzdrowienie sytuacji w Spółce, wynikającej ze złamania ustawy kominowej". Według Jackiewicza i Wiplera ustalenie premii kwartalnej - w umowach o pracę z członkami zarządu - było sprzeczne z art. 5 ust. 1 "ustawy kominowej", zgodnie, z którym osobom tym przysługuje wyłącznie wynagrodzenie miesięczne. Posłowie przytoczyli ponadto wyrok Sądu Najwyższego z 3 marca 2005 r., zgodnie, z którym przyznanie przez radę nadzorczą jednoosobowej spółki prawa handlowego premii kwartalnej dla członków zarządu powoduje rozwiązanie tej rady z mocy prawa.
"Reasumując, Rada Nadzorcza Spółki z chwilą podjęcia pierwszej uchwały w przedmiocie przyznania członkom Zarządu ELEWARR premii kwartalnej, tj. premii za I kwartał 2008 r., naruszyła przepisy Ustawy kominowej, w konsekwencji, czego uległa rozwiązaniu z mocy prawa, a co za tym idzie wskazani w niniejszym piśmie członkowie Rady Nadzorczej ELEWARR Sp. z o.o. utracili mandat członka Rady Nadzorczej" - napisali autorzy raportu. Zdaniem Jackiewicza i Wiplera "ustalone fakty sprawiają, że brak powołania legalnej rady nadzorczej Spółki i brak działań mających na celu powołanie można uznać za działanie wypełniające znamiona przestępstwa z art. 296 kodeksu karnego". "Kierujemy w tym zakresie powiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez osoby odpowiedzialne z nadzór na Elewarr w ramach Agencji Rynku Rolnego" - kończą raport posłowie. Posłowie PiS powiedzieli na konferencji prasowej, iż oczekują, że premier Donald Tusk powstrzyma wypłatę ponad 180-tysięcznej odprawy dla Śmietanki. Wątek nadzorowanej przez Agencję Rynku Rolnego spółki Elewarr pojawił się w ujawnionej przez media rozmowie szefa kółek rolniczych Władysława Serafina z b. prezesem ARR Władysławem Łukasikiem. "Oni są tam zaprzyjaźnieni towarzysko, myślę, że biznesowo i w każdym innym obszarze. Także razem imprezują i w różny sposób (...). On traktuje ten Elewarr, jako swoją spółkę" - opisywał Łukasik działania dyrektora generalnego Elewarru. PAP/kop
Kradnij zagrabione Ludzie odpowiedzialni w państwie za sprawy gospodarcze, ekonomiczne, finansowe, ale także dziennikarze zajmujący się, na co dzień tymi tematami powinni przejść wcześniej jakąś praktykę w realnym biznesie.
Najlepiej w roli szefa małej spółki albo jako tzw. osoba fizyczna zarejestrowana w ewidencji działalności gospodarczej. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby znany komunistyczny profesor, minister, reformator socjalizmu wprowadzający nas w wolny rynek sprawdził się wcześniej chociaż jako właściciel i sprzedawca w budce z lodami. "Biznesmenów" zarejestrowanych w Polsce na podstawie wpisu do ewidencji jest ponad 2 miliony. To oni mają największą wiedzę o tym, jak funkcjonuje administracja państwowa, samorządowa, organy podatkowe, ale nikt ich nie słucha. Nie mają własnej reprezentacji. Dla "małych" gęste sito kontroli i wszelakich procedur wręcz wyklucza możliwość nieuczciwego bogacenia się, tylko że przy okazji utrudnia i komplikuje prowadzenie biznesu. Jeżeli zatem niektórym udaje się oszukać fiskusa, wzbogacić się na lewych interesach, to tylko dzięki przyzwoleniu władzy, czyli korupcji urzędników. Problem więc w etyce. Działający w biznesie na własną rękę dysponuje osobistym majątkiem, który musi nie tylko chronić, ale w miarę możliwości powiększać, bo własność to wolność i odwrotnie. Niektórzy uważają, że o ile jest możliwe istnienie własności bez wolności, to już nie ma mowy o prawdziwej wolności bez własności. A taka jest w zasadzie sytuacja w Polsce. Po 1989 roku zaprzepaściliśmy szansę upowszechnienia i powiększania własności wśród obywateli, nie dopuszczając do reprywatyzacji i rozkradając majątek narodowy pomiędzy nomenklaturowe złodziejskie sitwy, które wcześniej nim partyjnie zarządzały. Nie wytworzyła się dostatecznie silna średnia klasa społeczna dysponująca własnym kapitałem, tak jak ma to miejsce w krajach zachodnich, która mogłaby odgrywać ważną, podmiotową rolę w przemianach gospodarczych. Mamy zaś gospodarczą oligarchię dysponującą miliardami kapitału. Podobnie jest we wszystkich postsowieckich krajach. Z badań na grupie 1000 osób przeprowadzonych przez firmę Future Laboratory wynika, że zarobkami powyżej 55 tys. zł rocznie może wykazać się 4 proc. podatników, a tylko 1 proc. zarobkami powyżej 85 tys. złotych. Dokładne dane posiada Ministerstwo Finansów zliczające co roku podatki dochodowe od obywateli, tym nie mniej taka jest dziś tendencja, typowa zresztą dla współczesnego świata, w którym bogaci stają się jeszcze bogatsi, a biedni stale pozostają biednymi. O ile ceniony jest dorobek ludzi jako efekt ich własnej przedsiębiorczości i - dodajmy - uporu niekiedy ponad ich siły, to majątek ludzi nietworzących dochodu narodowego, żyjących z sektora publicznego, tzw. renty władzy, budzi wciąż wątpliwości. Majątkowe oświadczenia podatkowe prezydentów miast, a więc urzędników państwowych, to ciekawy ranking. Na pierwszym miejscu z majątkiem 5,2 mln zł uplasował się związany od wielu lat z lewicą prezydent Krakowa Jacek Majchrowski, tuż za nim Hanna Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej z majątkiem 5 mln zł oraz prezydent Gdańska Paweł Adamowicz (także z PO) z majątkiem 3,5 mln złotych. Najuboższym prezydentem jest Wojciech Szczurek z Gdyni z majątkiem zaledwie 200 tys. zł plus mieszkanie. Powszechne zatem przekonanie, że najlepszą drogą do takiej wolności, która zapewnia pomnażanie własnego majątku, jest państwowa czy samorządowa posada, nie do końca jest prawdziwe, ale niekiedy uzasadnione. Ujawnione ostatnio przypadki żerowania na spółkach Skarbu Państwa to przykład gangsterskiego łupu politycznego, który przypada zwycięskiej partii, jej członkom i całej ich progeniturze. Coś trzeba z tym zrobić, mówią liberałowie i dodają - prywatyzować, a problem zniknie. Innego pomysłu nie mają, bo nigdy nie chcieli go mieć. Przyzwyczaili się, że zagrabione najlepiej się kradnie, tym bardziej że było się już "właścicielem", np. resortu Skarbu Państwa.
Wojciech Reszczyński
Specsłużby w smoleńskiej mgle W czasie niedawnych mistrzostw Euro 2012 premier Donald Tusk wprowadził w Polsce pierwszy stopień alarmowy, tzw. stan ALFA. Reakcja była właściwa. Bezpośrednim powodem podwyższenia gotowości służb mundurowych było wykrycie tratwy z materiałami wybuchowymi. Jednak dlaczego takiej decyzji nie podjęto w kwietniu 2010 r. przed wizytą prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Zwłaszcza że rząd Tuska posiadał szereg informacji wskazujących na potencjalne zagrożenia, bardzo różnego typu, w tym na możliwość zdyskredytowania głowy państwa podczas tej wizyty. W dodatku w ścisłym gronie osób przygotowujących uroczystości katyńskie w 2010 r. był minister Jacek Cichocki, ówczesny sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych. W ostatnim tygodniu trwania mistrzostw Euro 2012 funkcjonariusze Straży Granicznej odnaleźli na Bugu płynącą tratwę z ładunkami trotylu, wojskowymi zapalnikami, ukraińskimi papierosami i telefon ze zdjęciem Stadionu Narodowego w Warszawie. Po kilku dniach minister Cichocki rekomendował premierowi obniżenie stopnia zagrożenia bezpieczeństwa, który trwał do 2 lipca. Po jego zakończeniu minister Cichocki stwierdził w mediach: "Nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa, ale były informacje o możliwym zagrożeniu. Dlatego wprowadzono stan ALFA wzmożonej gotowości służb bezpieczeństwa". Tak było w lipcu 2012 roku. Tymczasem również przed uroczystościami w Katyniu w kwietniu 2010 r. istniało szereg przesłanek o ewentualnych zagrożeniach.
Region podwyższonego ryzyka Od początku 2010 r. następowała pełzająca destabilizacja wewnętrzna w Rosji oraz w pobliskim sąsiedztwie, w regionach posowieckich. W ciągu kilku tygodni doszło tam do szeregu aktów terrorystycznych, w których zginęło około 60 osób. Kulminacja zamachów nastąpiła na przełomie marca i kwietnia. 6 stycznia 2010 r. w Machaczkale w Dagestanie zginęło 7 policjantów w wyniku zdetonowania bomby przez zamachowca-samobójcę. 29 marca w wyniku eksplozji bomb, które zostały zdetonowane na dwóch stacjach moskiewskiego metra (Łubianka i Park Kultury) przez kobiety samobójczynie, zginęło co najmniej 39 osób, a ponad 100 zostało rannych. Był to największy zamach w Rosji od 2004 roku. Po zamachach w metrze władze Rosji przeprowadziły operację "Wulkan", wzmożone środki kontroli na lotniskach, dworcach, wzmocniono posterunki, wykorzystano żołnierzy. Premier Władimir Putin zapowiedział zmiany przepisów w celu zwiększenia bezpieczeństwa. Natomiast prezydent Dmitrij Miedwiediew ogłosił, że resort spraw wewnętrznych i FSB będą musiały wzmocnić kontrolę. 31 marca przeprowadzony kolejny zamach w dagestańskim mieście Kizlar, podczas którego zginęło 12 osób, a 18 zostało rannych. 4 kwietnia przeprowadzono zamach bombowy w okolicach wsi Pierwomajskoje, na trasie kolejowej Moskwa - Baku. Wybuch ładunku spowodował wykolejenie pociągu towarowego i zniszczenie torów na długości 300 metrów. Najprawdopodobniej głównym celem ataku był pociąg pasażerski relacji Tiumeń - Baku. 8 kwietnia doszło do przewrotu w sąsiadującym z Rosją Kirgistanie. W ulicznych zamieszkach zginęły 74 osoby, a kilkaset zostało rannych. Prezydent Kurmanbek Bakijew opuścił kraj. Rząd tymczasowy, powołany przez opozycję, przejął kontrolę nad państwem. Po przewrocie Rosja rozmieściła w bazie wojskowej w tym kraju około 150 dodatkowych spadochroniarzy. Szef rosyjskiego Sztabu Generalnego generał Nikołaj Makarow oświadczył, że to prezydent Miedwiediew podjął decyzję o wysłaniu dwóch jednostek spadochroniarzy. Wszystkie te wydarzenia sprawiały, że region za wschodnią granicą był niestabilny. Dlatego rząd Tuska powinien wziąć pod uwagę różne warianty rozwoju sytuacji i dopilnować szczegółów organizacyjnych wizyty, w tym także wzmocnić ochronę delegacji.
Gra Kremla Do tej oceny sytuacji w regionie należało również dodać prognozę, że Rosja będzie chciała wykorzystać uroczystości katyńskie do własnej gry geopolitycznej. Taka ofensywa Kremla była już widoczna w sferze dyplomatycznej oraz propagandowej przed rocznicą wybuchu II wojny światowej i uroczystościami na Westerplatte. Polska była wtedy oskarżana np. o spowodowanie wybuchu II wojny światowej, dlatego należało spodziewać się podobnej gry Moskwy przed uroczystościami w Katyniu. Zresztą na taką ewentualność wskazywała Kancelaria Prezydenta w początkowym okresie przygotowań wizyty. Już w grudniu 2009 r. minister Mariusz Handzlik z Kancelarii Prezydenta po spotkaniu z ambasadorem Rosji Władimirem Grininem stwierdził w ujawnionej przez prokuraturę okręgową notatce, że "aby uniknąć możliwości rozgrywania przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP w zbliżających się uroczystościach rocznicowych, tj. Oświęcim, Katyń, zakończenie II wojny światowej, należałoby zawczasu ustalić rangę przedstawicieli i konkretny plan obchodów". Notatka trafiła m.in. do szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego i szefa MSZ Radosława Sikorskiego.
Rola ministra Cichockiego Następnie Arabski przekazał tę notatkę ministrowi Jackowi Cichockiemu. I nie jest to jedyna informacja prokuratury o udziale ministra Cichockiego w przygotowaniach do wizyty w Katyniu. Jest to o tyle ważne, że do tej pory jego nazwisko nie pojawiało się w kontekście organizacji uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Minister Cichocki pełnił wtedy w rządzie określoną rolę, był sekretarzem Kolegium ds. Służb Specjalnych. Zgodnie z ustawą o ABW kolegium jest organem opiniodawczo-doradczym rządu. Zajmuje się ono programowaniem, nadzorowaniem i koordynowaniem działalności polskich służb specjalnych, wojska, służb mundurowych i finansowych. W skład kolegium wchodzą m.in. szefowie MSW, MSZ, MON. W posiedzeniach uczestniczą szefowie ABW, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Przewodniczącym kolegium jest premier, ale nie ma on możliwości realnego nadzorowania służb specjalnych i kierowania kolegium. Sekretarz kolegium nie posiada kompetencji władczych, kontrolnych, nadzorczych wobec służb specjalnych. Do jego ustawowych obowiązków należy jedynie organizacja prac kolegium oraz wysyłanie do innych organów rządowych wniosków o przesłanie informacji dla kolegium. Szczegółowy zakres zadań sekretarza kolegium reguluje rozporządzenie Rady Ministrów, które określa, że do obowiązków sekretarza należy m.in. "obsługa organizacyjna i techniczna prac Kolegium oraz wykonywanie zadań wynikających z wyrażonych przez Kolegium stanowisk i decyzji Przewodniczącego Kolegium", a także "przygotowanie projektów planów pracy Kolegium, koordynacja przygotowania oraz dostarczenia materiałów i projektów dokumentów przeznaczonych do rozpatrzenia przez Kolegium, przygotowywanie analiz materiałów i dokumentów przekazanych do Kolegium celem ich rozpatrzenia". Do zadań sekretarza kolegium należało również "wykonywanie innych zadań zleconych przez Kolegium i Przewodniczącego Kolegium". Za taką właśnie działalność odpowiadał w poprzedniej kadencji minister Cichocki.
Inicjatywa w gabinecie sekretarza służb specjalnych Taka podwójna rola ministra Cichockiego była naturalna, gdyż uczestniczył w kilku spotkaniach roboczych dotyczących wyjazdu do Katynia w kwietniu 2010 roku. Zresztą pierwsze takie spotkanie zostało zorganizowane w kancelarii premiera - jak wynika z zeznań Dariusza Górczyńskiego z MSZ złożonych w prokuraturze - z inicjatywy ministra Cichockiego. Drugim organizatorem był Wojciech Duda, główny doradca premiera Tuska. Spotkanie odbyło się 9 grudnia 2009 r. właśnie w gabinecie ministra Cichockiego. Według Górczyńskiego: "Chodziło o organizację wszystkich prac rządowych związanych z obchodami". Ze sporządzonej potem notatki wynika, że celem spotkania była koordynacja prac rządowych związanych z organizacją planowanych na 13 kwietnia 2010 r. obchodów 70. rocznicy zamordowania polskich oficerów przez NKWD. Ustalono wtedy, że minister Arabski zwróci się do ministra Bogdana Zdrojewskiego z prośbą o powołanie pełnomocnika ds. organizacji centralnych uroczystości katyńskich. Również w następnych miesiącach minister Cichocki otrzymywał dokumenty na temat organizacji wizyty, brał także udział w kolejnych spotkaniach grupy roboczej. I tak, 8 marca 2010 r. Cichocki był na spotkaniu w kancelarii premiera, w którym uczestniczyli m.in. ministrowie: Arabski, Graś, Ostachowicz, Kremer, Przewoźnik, oraz wysocy urzędnicy rządu: Agnieszka Wielowieyska, Jarosław Bratkiewicz, Marek Bogacki, Dariusz Górczyński. Cichocki wziął również udział w spotkaniu 22 marca 2010 r. dotyczącym przygotowań do uroczystości katyńskich z 7 kwietnia 2010 roku. Uczestniczył również we wcześniejszej naradzie z 15 marca 2010 roku. Skład był podobny, uczestniczyli w nim ministrowie Arabski, Graś, Ostachowicz, Przewoźnik oraz wyżsi urzędnicy rządu. Na spotkaniu omówiono program rozmowy Arabskiego z ministrem Jurijem Uszakowem, zastępcą szefa administracji premiera Putina. To spotkanie jest o tyle ważne, że Uszakow wprost wyrażał niechętny stosunek Kremla do udziału prezydenta Lecha Kaczyńskiego w uroczystościach katyńskich. Podczas jednej z rozmów Arabski poinformował Uszakowa o udziale prezydenta w obchodach. Jak wynika z ustaleń prokuratury: "Reakcja była negatywna. Minister Uszakow powiedział, że nie będzie w tym czasie Miedwiediewa w Rosji, więc trudno mu będzie być gospodarzem, i podkreślił, że strona rosyjska nie zaprasza Prezydenta Polski do Katynia". Nic nie wskazuje na to, że tę informację przekazano prezydentowi Kaczyńskiemu, chociaż rząd miał taki obowiązek. Co więcej, polskie służby specjalne w prognozie potencjalnych zagrożeń powinny uwzględnić możliwość wystąpienia technicznych trudności lub jakichkolwiek innych niedogodności, które miały zniechęcić polskiego prezydenta do udziału w obchodach. Minister Handzlik z Kancelarii Prezydenta już w grudniu 2009 r. informował rząd o "możliwości rozgrywania przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP", notatka ta trafiła do ministra Cichockiego. Jednak w następnych tygodniach rząd Tuska nie oponował przeciw grze Kremla, lecz podjął próbę dyskredytacji głowy państwa.
Służby wiedziały, nie prognozowały Udział ministra Cichockiego w tych spotkaniach nie był przypadkowy. Był sekretarzem kolegium ds. służb specjalnych - to jedyna funkcja, jaką pełnił w pierwszym gabinecie Tuska. Tym samym jego prace w zespole organizującym uroczystości w Katyniu były formą oficjalnego kanału informacyjnego dla polskich służb specjalnych. W ten sposób sekretarz kolegium znał szczegóły organizacyjne uroczystości katyńskich. Z jednej strony powinien przedstawiać wąskiej grupie rządowych organizatorów prognozy i oceny służb specjalnych na temat zamierzeń Kremla, a z drugiej strony przedstawiać premierowi i szefom służb wnioski odnośnie do zadań ochrony uroczystości katyńskich. Takie ustawowe obowiązki spoczywały na nim jako na funkcjonariuszu publicznym współodpowiedzialnym za sferę działalności służb specjalnych. W tym kontekście należy uwzględnić brak jakichkolwiek wniosków wynikających z zaostrzonej sytuacji wewnątrz Rosji na przełomie marca i kwietnia 2010 roku. Fakt przeprowadzenia na terenie Rosji, w tym w Moskwie, w pobliżu Łubianki, kilku zamachów terrorystycznych powinien skłonić polskie służby specjalne do większej czujności, wzmocnienia ochrony polskich delegacji, skontrolowania i zabezpieczenia sprzętu technicznego, wymuszenia na gospodarzach lepszej i profesjonalnej organizacji. Co więcej, kilkanaście godzin przed wylotem prezydenta Kaczyńskiego do Smoleńska Dyżurna Służba Operacyjna Sił Zbrojnych przekazała ostrzeżenie o możliwości uprowadzenia statku powietrznego z lotnisk jednego z państw Unii Europejskiej. Informację tę potwierdził w publicznej wypowiedzi minister Cichocki: "Przed 10 kwietnia służby zanotowały ostrzeżenia o zagrożeniu dla samolotu Unii Europejskiej, nie łączymy tego z katastrofą prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem". Jednak już sama informacja o możliwości porwania samolotu nakazywała, chociaż nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa, wprowadzenie w kraju stanu podwyższonej gotowości, podobnie jak ostatnio, w czasie mistrzostw Euro 2012. Co więcej, udział ministra Jacka Cichockiego w zespole przygotowującym uroczystości w Katyniu dawał mu szeroki zakres informacji, umożliwiał mu bezpośredni wgląd w szczegóły organizacyjne. Dzięki temu polskie służby specjalne - poprzez sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych - od początku nie tylko sprawowały dyskretną kontrolę nad ich organizacją, ale też posiadały szczegółowe informacje na temat organizacji uroczystości, w tym także stosunku Kremla do wizyty polskiego prezydenta w Katyniu. Tymczasem poszczególne organy państwa nie posiadały w trakcie organizacji wizyty niezbędnych informacji na jej temat, charakterystyki miejsca, lotniska i sprzętu. Rząd Tuska, a zwłaszcza nadzorowane przez niego służby specjalne, powinien uwzględniać fakt, że podczas wizyty może dojść do nieoczekiwanych sytuacji, trudności logistycznych lub technicznych. Tragiczne wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. dowiodły, że system bezpieczeństwa RP nie zadziałał, tak jakby nie istniał. Piotr Bączek
Nie będzie odszkodowań dla kombatantów spoza Polski Trybunał Konstytucyjny orzekł, że mieszkający za granicą Polacy, ofiary represji Związku Radzieckiego za walkę o niepodległość, nie mogą występować o odszkodowania. Trybunał rozpatrzył pytania dwóch polskich sądów, które kwestionowały zapisy, uzależniające od zamieszkiwania na obecnym terytorium Polski możliwość ubiegania się o odszkodowanie za represje organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości ZSRR w okresie od 1944 do końca 1956 roku, na obszarze zarówno obecnego państwa polskiego, jak i w granicach sprzed 1939 roku. Sędzia sprawozdawca Marek Zubik wyjaśniał, że rozpatrywane przepisy dotyczyły szczególnej kwestii, związanej ze szkodami wyrządzonymi przez obce państwo, ale nie nakazującymi przejęcia odpowiedzialności za te czyny – tłumaczył sędzia Zubik. Dlatego wykracza poza konstytucyjny standard odpowiedzialności za niezgodne z prawem działania państwa polskiego. Sędzia Zubik zaznaczył zarazem, ze przepisy nie wykluczają możliwości dochodzenia odszkodowań jednakże między innymi po udowodnieniu “więzi z aktualnym społeczeństwem polskim”. Trybunał zdecydował również, ze to sądy mają oceniać między innymi związki z Polską domagających się odszkodowań. Orzeczenie Trybunału rozczarowało kombatantów mieszkających za granicą. Kapitan Weronika Sebastianowicz, prezes Stowarzyszenia Łagierników Armii Krajowej na Białorusi zaznaczyła, ze czuje głęboki żal po tym wyroku.
- Dwa razy stawałam przed Trybunałem. Za pierwszym otrzymałam karę śmierci zamienioną na 20 lat łagrów. Teraz Trybunał odmówił mi prawa do odszkodowania i nie wiem czy to matka czy macocha, a my walczyliśmy o wolną Polskę – mówiła. Weteranka przypomniała, ze podczas przesłuchań połamano jej palce, rozbito głowę i straciła słuch, przeszła przez koszmar łagrów i teraz czuje ogromny żal i wcale nie chodzi o pieniądze, ale o to, jak ją Polska traktuje. Kombatantka dodała, że po wojnie AK-owcy na Białorusi mieli trudne życie i nie mogli odebrać nawet odznaczeń przyznanych przez polskie władze. Również reprezentujący przed Trybunałem Sejm, poseł Jerzy Kozdroń nie krył rozczarowania wyrokiem Trybunału. Zarazem polityk nie wykluczył, ze wobec takiego werdyktu, trzeba będzie zmienić zapisy ustawy dotyczące dochodzenia roszczeń za represje państwa radzieckiego. Trzeba się poważnie zastanowić – mówił po rozprawie – czy ten wymóg domicylu jest uzasadniony i powinien być utrzymany, tym bardziej, że tych ludzi ubywa. Tu nie chodzi juz o pieniądze, dodał poseł, ale o pamięć i zadośćuczynienie bez względu na to czy oni mieszkają w Polsce czy nie. Według posła Kozdronia, co roku wnioski o odszkodowania za represje ze strony Związku Radzieckiego składa od 40 do 60 Polaków mieszkających za granicą. Polskieradio.pl/KRESY.PL
Śpij spokojnie – ORMO czuwa 22 lipca 2012 r. nie wydarzyło się nic godnego uwagi, poza świętem owoców i produktów pszczelich w Pleśnej. W PRL-u tego dnia odbywały się huczne akademie, w czasie, których szpalery członków ORMO odbierały ordery. Dziś zarówno byli ormowcy, jak i ich rodziny, w tym popularni celebryci, niechętnie wspominają o działalności w tej organizacji. W powszechnej świadomości utworzone w 1946 r. Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej kojarzą się z walką z bimbrownictwem, jednak wspierały one instalowanie i krzepnięcie komunistycznego reżimu w Polsce na różne sposoby. Szczególnie haniebną rolę odegrały w akcjach przeciwko żołnierzom podziemia niepodległościowego.
Gałązka spleciona z sowiecką pepeszą Podczas obchodów II rocznicy powstania ORMO trwa wielka feta. Ścianę sali Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, w której przemawiają najwyższe władze państwowe, zdobi pokaźna dekoracja: ilustracja przedstawiająca gałązkę pokoju splecioną z sowiecką pepeszą. Rok 1953. Krzepnące rządy komunistyczne mają już do dyspozycji tylu ormowców, ile liczyły służby UB, KBW i MO łącznie. Do roku 1980 służba ta rozrosła się do 460 tys. członków. Większość stanowiły kadry PZPR. ORMO brało udział w zwalczaniu podziemia niepodległościowego, kolektywizacji rolnictwa, walce z bimbrownictwem, przeprowadzało kontrole w zakładach pracy i na drogach. Było początkowo nadzorowane przez MO, później zaś zostało ściśle przyporządkowane kierownictwu PZPR. Znaczenie organizacji wzrosło w 1968 r. Wówczas to w wydarzeniach marcowych władza użyła do spacyfikowania protestów studenckich właśnie ORMO przedstawianego przez władzę i media PRL, jako tzw. aktyw robotniczy.
Pan Samochodzik i ORMO W czasach PRL-u członkowie ORMO kreowani byli na bohaterów walki o utrzymanie bezpieczeństwa obywateli i porządku w kraju. Propaganda ta miała docierać także do młodych. Bohaterem serii przygód „Pana Samochodzika” był członek ORMO. Autor powieści Zbigniew Nienacki (Nowicki) sam dawał przykład, jako członek tej organizacji. W sprawie kreowania wzoru „dzielnego” ormowca robiło, co mogło „W Służbie Narodu”, pisemko zajmujące się sprawami MO i SB. W jednym z drukowanych tam wspomnień opisywano dowódcę Armii Ludowej Władysława Rypińskiego, który zorganizował we wsi pod Płońskiem komórkę ORMO. Przedstawiono też, oczywiście, jako czarny charakter jego przeciwnika – Wiktora Stryjewskiego ps. Cacko, żołnierza AK i NSZ. Podczas jednej z akcji ROAK grupa „Cacki” zlikwidowała Rypińskiego. Stryjewski został później jednak uwięziony i zamordowany przez SB. „W Służbie Narodu” opisywało, jak Rypiński od władz dostał broń i „od tej pory całym plutonem dbał o to, aby „jakiś tam »Cacko« nie pojawił się niespodziewanie bądź mógł zaskoczyć wieśniaków we śnie”. Żołnierzy ROAK przedstawiano, jako „bandytów rabujących wieśniaków”, strzelających do ludzi, których brali za komunistów. Mimo „furiackich ataków ROAK” komendant ORMO Rypiński „trzymał się dziarsko i ani myślał rezygnować z walki z podziemiem. Słano mu anonimy z pogróżkami, wyroki śmierci, a on działał i pracował” – pisano w „WSN”. Ów „bohaterski” ormowiec Władysław Rypiński był tak naprawdę dowódcą PPR-owskiego szwadronu śmierci, odpowiedzialnego za zbrodnie komunistyczne po II wojnie światowej. Dowodził grupą egzekucyjną, która z całą bezwzględnością tropiła i mordowała ludzi AK i PSL. ORMO, rozwiązane w roku 1989, reaktywowało się już w lutym 1990 r. pod szyldem Stowarzyszenia Wspierania Porządku Publicznego, które od razu dostało pozwolenie na handel bronią. Niedawni ormowcy zakładali koła w całej Polsce, prowadząc później działalność ochroniarską czy kursy posługiwania się bronią. Przejęli oni część dawnych mieszkań operacyjnych. Stowarzyszenie działa wciąż w kilku miejscach w kraju.
Wczoraj w ORMO, dziś z Platformą W III RP dawna przynależność do ORMO pozostaje sprawą wstydliwą, czego dowodem jest choćby skandowane na opozycyjnych manifestacjach:
„Byłeś w ZOMO, byłeś w ORMO, teraz jesteś za Platformą”. Do ORMO należał także ojciec znanej prezenterki telewizyjnej Kingi Rusin. Paweł Rusin zapisał się do tej służby w 1967 r., niedługo przed Marcem ’68. Jednocześnie był pracownikiem central handlu zagranicznego i aktywnie działał w PZPR.
– Nie znam dokładnie życiorysu ojca. Ale wiem, że robił różne rzeczy w życiu – powiedziała nam Kinga Rusin. Jej ojciec ślubował jak inni ormowcy, że ze wszystkich sił będzie bronić ludowej ojczyzny przed „zakusami wrogów”. Przysiągł też „systematycznie podnosić poziom wyszkolenia ideologicznego i wojskowo-milicyjnego”. Służbę zakończył w roku 1973. Członkiem ORMO był też ojciec innego znanego prezentera telewizyjnego, Jarosława Kulczyckiego. Bogumił Kulczycki poza działalnością w ORMO pracował w przedsiębiorstwach handlu zagranicznego. Wyjeżdżał w latach 80 na intratne kontrakty do Libii czy Pakistanu. Instruktorem ORMO był w stanie wojennym Marek Lipiński, szara eminencja Polskiego Radia i w momencie przełomu 1989 r. dyrektor I Programu. Z kolei zastępcą stołecznego sztabu ORMO w latach 80 był Bogdan Miś. Dawny redaktor Telewizji Polskiej dziś występuje w roli komentatora politycznego i nieprzejednanego krytyka PiS. Maciej Marosz
Jak miliardy z Polski wypływają Ile pieniędzy traci budżet państwa z tytułu przemytu towarów? Nikt tego nie wie, ale szacunki mówią o co najmniej kilku miliardach złotych rocznie i są to szacunki najbardziej optymistyczne. W rzeczywistości te kwoty mogą być znacznie wyższe. Towary trafiające nielegalnie do kraju i tu sprzedawane to nie tylko papierosy czy alkohol, ale również tak pospolite produkty jak odzież i obuwie. A jedno z centrów ich dystrybucji znajduje się pod nosem rządu, zaledwie 20 kilometrów od Warszawy – w Wólce Kosowskiej. Ogromne azjatyckie i tureckie centra handlowe znajdują się w idealnym miejscu, bo między drogami wylotowymi z Warszawy na Śląsk i do Krakowa. Łatwo tu trafić, bo kierowców zachęcają do przyjazdu ogromne, podświetlane w nocy reklamy. Gdy dojeżdżamy na miejsce, od razu widać, że Wólka Kosowska to miejsce ogromnego handlu. Świadczą o tym wielkie hale i zatłoczone parkingi. – Jest akurat poniedziałek, a chyba na początku tygodnia zawsze jest tu największy ruch, w inne dni jest już luźniej – mówi nam pan Zbyszek, który przyjechał na zakupy z Lublina. – Tu jest największy wybór towaru, jest tanio, a to dla mnie najważniejsze, bo przecież w sklepie mogę konkurować z innymi handlowcami tylko ceną – dodaje. Ja też podaję się za handlowca, ale początkującego, który jest tu pierwszy raz, bardziej, żeby się rozejrzeć, niż coś od razu kupować. – Tylko nie daj tego po sobie poznać, bo Chińczycy i Wietnamczycy wepchną ci najgorszy towar, a będą kazali za niego płacić, jak za najlepszy. Liczą, że nowy kupiec jest jeszcze naiwny i wszystko weźmie – ostrzega na pożegnanie. A w hali rzeczywiście można nabyć wszystko, czy prawie wszystko, co dotyczy butów i odzieży, ale oczywiście w ilościach hurtowych, w paczkach, w których znajduje się kilkanaście sztuk spodni, swetrów czy koszul. Można też kupić coś w detalu, jeśli akurat nie jesteśmy handlowcami szukającymi dostawców. Przybysze z Dalekiego Wschodu są mili, grzeczni, jeden przez drugiego przekonują, że mają towar najlepszej, jakości, a do tego w najlepszej cenie. Można się jednak potargować. To ta pierwsza, oficjalna, strona medalu. Gdy jednak rozmawiamy z niektórymi kupcami, pokazują pewne “drobne” niuanse tutejszego handlu. Nikt specjalnie nie ukrywa, że zdaje sobie sprawę z tego, iż znaczna część towaru w Wólce Kosowskiej, może nawet zdecydowana większość, to towar nieewidencjonowany, za który nie zapłacono ani cła, ani podatku VAT, ale dzięki temu sprowadzany jest po zaniżonych cenach. Dlatego też można tu kupić swetry, które kosztują mniej niż wełna, z której są wykonane, czy buty tańsze niż skóra zużyta do ich produkcji. – Jak pan sobie życzy, może być faktura, ale doliczę oczywiście 23 proc. ceny – mówi Grzegorz (imię zmienione), zatrudniony w jednym z boksów. Potem dowiaduję się, że można dogadać się z właścicielami, co do wielkości kwoty wpisanej na fakturę, czyli można nawet dostać dokument, że kupiło się towar za więcej, niż on kosztował w rzeczywistości. A taka faktura to już otwarta droga np. do wyłudzenia zwrotu VAT z urzędu skarbowego. Oczywiście trzeba wystawcy takiej faktury odpalić część jej wartości, jako “wynagrodzenie”. Zasadniczo jednak ewidencja sprzedaży to tutaj pojęcie umowne. Dlatego nikt nie wie, ile produktów, co roku przepływa przez Wólkę Kosowską. Ale ponieważ są to rzeczy tanie, wypierają z rynku krajowe produkty, za które przedsiębiorcy muszą odprowadzać wszystkie podatki, bo akurat krajowy biznes jest skutecznie kontrolowany przez urzędy skarbowe i ZUS. I choć wielu kupców narzeka też na kiepską, jakość produktów z Dalekiego Wschodu, to jednak ich niska cena odgrywa kluczową rolę, bo i konsumenci chcą kupować tanio, godząc się na gorszą jakość. Często zresztą nie mają wyjścia, bo wiele polskich rodzin ma tak niskie dochody, że z trudem wiąże koniec z końcem i musi kupować tam, gdzie jest najtaniej. – To takie zamknięte koło. Chińczycy i Wietnamczycy są tani, więc niszczą polską konkurencję. Nasze firmy są zamykane, przerywają produkcję i handlowcy nie mają wyjścia, tylko muszą kupować azjatycką odzież i obuwie – tłumaczy ekonomista Jarosław Kłos, który przez kilka lat był dyrektorem finansowym w jednej z krajowych firm odzieżowych. Spółka splajtowała, bo nie miała szans z nieuczciwą konkurencją z Chin czy ogólnie z Azji. – Przy drastycznym ograniczeniu kosztów, zwolnieniu części załogi i tak nie byliśmy w stanie zaoferować takich cen, po jakich teraz widzę ubrania w Wólce – dodaje. A inni przedsiębiorcy mówią wręcz, że Wólka Kosowska to jedna wielka centrala paserska, gdzie handluje się w szarej strefie, gdzie kontrole instytucji państwowych są sporadyczne i niewiele dają. – Chińczycy i Wietnamczycy w czasie “nalotów” nagle zapominają polskiego języka, dla Europejczyka wszyscy oni wyglądają tak samo, więc nie wiemy tak naprawdę, z kim rozmawiamy, czy ta osoba przebywa w Polsce legalnie, czy nie, czy paszport, jaki pokazuje, należy do niej, czy kogoś innego – mówi nam funkcjonariusz Straży Granicznej, który brał udział w jednej z takich kontroli.
Puste kontenery W jaki sposób miliony ton ubrań i butów oraz innych towarów trafiają do Polski w nielegalny sposób? Jak wygląda proceder oszustw podatkowych? Eksperci wyjaśniają, że metoda jest wbrew pozorom niezbyt skomplikowana. Zazwyczaj towary z Azji trafiają do Europy drogą morską, a portami docelowymi są najczęściej Hamburg i Rotterdam – stąd jest już blisko do Polski. Żeby jednak zaoszczędzić na cle i podatku, trzeba przedstawić odpowiednie papiery wwozowe, na których zaniżona jest wartość produktów. I od tej niższej wartości odprowadza się cło. A gdy już kontenery są na lądzie, mogą bez problemu wjechać do Polski, wszak jesteśmy w strefie Schengen i nie mamy posterunków granicznych na zachodzie. Samochody z towarem jadą więc do Wólki Kosowskiej i innych miejsc bez sprawdzania i tam odbywa się dalszy handel, w większości nieopodatkowany. – Kontrole są sporadyczne, bo przy takiej masie towarowej nie ma fizycznej możliwości, aby wszystko sprawdzić – tłumaczy nam jeden z celników. – Ale gdy już taką kontrolę przeprowadzamy, to bardzo często się okazuje, że mamy do czynienia z szarą strefą i oszustwami podatkowymi – dodaje. Eksperci podkreślają, że jedynym wyjściem jest nałożenie na importerów obowiązku składania deklaracji wwozowych, w których musieliby zapisać, jaki towar, w jakiej ilości i cenie sprowadzili, wówczas umożliwiałoby to jakieś narzędzia kontroli. W tej chwili, bowiem nie wiemy nawet, jak duży jest import tekstyliów. Z uwagi na to, że tylko część tego obrotu jest rejestrowana i płacone są od tego podatki, po Polsce jeżdżą w większości puste kontenery, gdyż oficjalnie nie przewożą ani ubrań, ani butów. Zresztą Wólka Kosowska jest tylko przykładem, bo wiele firm ma kontakty w Azji, tam kupują towar, przywożą go do Polski i sprzedają za pośrednictwem własnych “sieci handlowych” np. na bazarach i targowiskach, gdzie praktycznie nikt nie pyta o rachunek, zaś kasa fiskalna nawet jak stoi, to jest nieużywana. Ile na tym traci Skarb Państwa? Trzeba dodać, że akurat ci sprzedający to ostatnie ogniwo handlu, mają tu najmniejszy zarobek, krociowe dochody są udziałem wąskiej grupy organizatorów tego całego systemu.
Miliardy uciekają Jak poważnym problemem jest zjawisko przez nas opisywane, świadczy jedno ze śledztw, którego szczegóły ujawniły w tamtym roku prokuratura warszawska i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Organy ścigania rozbiły, przy współpracy z policjami i służbami specjalnymi z innych państw, międzynarodową grupę przestępczą, która trudniła się m.in. sprowadzaniem na wielką skalę wyrobów z Dalekiego Wschodu na podstawie fikcyjnych dokumentów wwozowych, dzięki czemu płaciła zaniżone cło i podatki. Grupa zajmowała się też nielegalnym transferem pieniędzy poza granice Polski i UE oraz legalizowaniem tych funduszy na kontach w bankach w “rajach podatkowych”. W Polsce i innych państwach zatrzymano kilkadziesiąt osób, a mózgiem całej operacji był Wietnamczyk mieszkający na Ukrainie. ABW twierdzi, że w ten sposób “został przerwany kanał transferu środków pieniężnych, którym wyprowadzono z Polski środki rzędu miliardów złotych”. Ale przecież ta grupa nie była jedyna, działa ich znacznie więcej i mogą czerpać podobne, a nawet większe dochody z nielegalnego importu. Państwo nie ma wyjścia, musi wreszcie podjąć walkę z nielegalnym importem z kilku powodów. Po pierwsze, chodzi o uczciwość w biznesie i równą konkurencję. – Jeśli ktoś nie płaci podatków, może sprzedawać swój towar taniej od tego, kto uczciwie rozlicza się z fiskusem. Tylko że ten uczciwy szybko wypadnie z rynku – mówi Łukasz Sitarski, doradca podatkowy. – Zresztą to właśnie ta nieuczciwa konkurencja jest jednym z głównych powodów zamykania polskich firm i przez to odpowiada też częściowo za bezrobocie – dodaje. Po drugie, jeśli ktoś zaniża wartość importowanego towaru lub jego ilość, to płaci tylko część należnych podatków, co oznacza, że Skarb Państwa traci co roku ogromne pieniądze, można je śmiało liczyć w miliardach złotych. Czy nasze państwo jest aż tak bogate, aby stać je było na taką rozrzutność? Gdyby ściąganie podatków funkcjonowało tak, jak należy, budżet miałby wyższe dochody i nie trzeba by było np. podnosić podatku VAT, jak zrobił to rząd premiera Donalda Tuska, a i dziura budżetowa byłaby niższa. Jak wynika z danych skarbowych i policyjnych, większość azjatyckich firm handlujących we wspomnianej Wólce Kosowskiej nie składa żadnych deklaracji podatkowych i nie płaci ani złotówki podatku (!). I taka sytuacja trwa od lat. Po trzecie, tolerowanie przez państwo tej sytuacji powoduje, że stwarzamy sami warunki do rozwoju przestępczości, struktur mafijnych. Skoro bowiem na prowadzeniu handlu w szarej strefie można zarobić miliardy złotych, to można być pewnym, że zainteresowały się już tym dawno różne grupy przestępcze. One takimi zyskami nie pogardzą, a mają też możliwości usprawnienia takiego systemu, aby zarabiać jeszcze więcej, kosztem oczywiście państwa i społeczeństwa. Ponadto w razie wpadki ewentualne kary sądowe i grzywny za nieopodatkowany handel są o wiele niższe niż w przypadku przyłapania przestępców np. na obrocie narkotykami czy fałszowaniu pieniędzy. A jeden z warszawskich policjantów mówił nam, że będziemy coraz częściej stykać się z nieznanym dotąd u nas zjawiskiem – działalnością mafii azjatyckiej. Bo skoro mieszka u nas coraz większa grupa imigrantów z Azji, to i przestępcy za nimi podążają. I wydaje się, że na razie Polska nie jest przygotowana na walkę z nimi. Krzysztof Losz
Marcin Rewera vel Andrzej Urbański TW-SB „ KOGUT” Spotkało się paru facetów i podobno zadekretowało, że następne 30 lat spędzimy w" wieczystej przyjaźni", jako" członek- strona "i w obcęgach "kierowniczej roli.
UKŁAD STRASZYAndrzej Janusz Urbański (ur. 18 maja 1954 w Warszawie) – polski polityk, dziennikarz i publicysta, poseł na Sejm I kadencji, były prezes zarządu Telewizji Polskiej, w latach 2005–2006 szef Kancelarii Prezydenta RP i były doradca prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Jest kilka formułek w ideologicznym kanonie PRL, które bez względu na przełomy i kryzysy, odwilże i przymrozki, nie zmieniają się ani na jotę; "wieczna przyjaźń z ZSRR" "Układ Warszawski gwarantem naszej niepodległości i granic" " kierownicza rola partii "... Wg wersji oficjalnej. Układ powstał jakoby w relacji na zakusy zachodnioniemieckich rewizjonistów. Jest to jednak taka sama" prawda", jak zajęcie przez ZSRR we wrześniu 39 jednej trzeciej terytorium Polski w celu przygotowania się do odparcia agresji III Rzeszy/ wówczas najbliższego sojusznika ZSRR/.Wojna zakończona od 40 lat, a Kresy jak zajęte, tak zajęte. Propagandowe slogany muszą ustąpić faktom. Pierwotna wersja polskiego planu 6-letniego/1950-55/ nie przewidywała wzrostu wydatków na zbrojeni a, które w okresie 1945-49 były niewielkie. Gwałtowny wzrost to rok 1950.Plan został wówczas zrewidowany, powstały specjalne instytucje zarządzania, planowania, projektowania i produkcji, Między 1950 a 1953r. wzrost nakładów zbrojeniowych wyniósł 30 % ! Tego nie mogła wytrzyma rachityczna gospodarka Polski. Wówczas Stalin potrzebował czołgów, a nie fikcji Układu, skoro marszałkami i generałami w kdl - ach byli i tak ludzie radzieccy. Układ powstał później -jako gwarancja, niezbędna po śmierci Stalina. Gwarancja spoistości obozu. Mniej chodziło o zagrożenie zewnętrzne. NATO, bowiem istniało już od 6-u lat. Układ powstał, jako gwarancja, że odstępstwo Jugosławii już się nie powtórzy, Już w rok po jego podpisaniu radziecka armia dała odpór imperializmowi, pacyfikując socjalistyczne Węgry. Przez kilka dni trwał w październiku 56"braterski"przetarg; czy spacyfikować Polskę, czy uspokoi się sama. Gomułka przekonał Chruszczowa, że komu, jak komu ale polskim komunistom na niczym bardziej nie zależy, jak na "wieczystej przyjaźni". W trakcie przekonywania zapadł wyrok na Węgrów; podobnie w Warszawie zapadł wyrok na Praską Wiosnę. Z internaconalistycznych rąk fetowanego dziś Gomułki nie da się zmyć krw węgierskiej, czeskiej i polskiej. Ekipy warszawskie były zawsze najgorliwszymi zwolennikami Układu. Chwiał się filar NRD-owski rumuński, czeski, węgierski -polski nigdy. Polscy komuniści w odróżnieniu od komunistów - sąsiadów, nigdy nawet nie bąknęli, że może trzeba by coś tu zmienić. Zgłaszając plan Rapackiego/strefy bezatomowej/, jednocześnie zakładano zwiększenie sowieckiego kontyngentu w naszej Ojczyźnie i na nasz koszt. Przyczyny t e j wierności? Z jednej strony strach przed brakiem zaufania Moskwy, potęgowany nieufnością do polskiego społeczeństwa. Każdy kolejny szef PZPR stara się jakby zmyć z Polaków "hańbę" warszawskiego zwycięstwa 1920 r. Ale jestipowód poważniejszy. Jedyny wiarygodny politycznie program, jaki stworzyli polscy komuniści, to przyjaźń z Moskwą, jako gwarancja polskiej, granicy zachodniej. Bez tej gwarancji obszar PRL skurczyłby się-wg komunistów-do terytorium" dawnego napoleońskiego Księstwa Warszawskiego .W programie tym przy wszystkich fałszach-skrywa się jedno założenie, To mianowicie, że Moskwa łatwo zamieni niestabilną politycznie Polskę na przyjaźń zneutralizowanych i zjednoczonych Niemiec, którym odsprzeda darowane nam niegdyś Ziemie Zachodnie. Albo komunistyczna Polska w obecnych granicach-albo kadłubowy twór/bez komunistów, ale i bez Wrocławia. Oto alternatywa, którą nam realkomuniści podsuwają. W czasie naszej Sierpniowej zawieruchy, pewien tow. Palin /ekspert sowieckiego KC ds. Zachodu/oświadczył, że do Paktu Warszawskiego może należeć równie dobrze kraj kapitalistyczny/"Der Spiegel"z 15.12.80/ Czy był to żart? Być może, ale wynika z niego przynajmniej jeden wniosek. Ten mianowicie, że istnienie Układu Warszawskiego jest całkowicie zależne od interesu Moskwy.Jeżeli ten interes wymagać będzie rozwiązania paktu-wówczas dokona się to z dnia na dzień. I to bez względu na kdl-owskich przywódców. A nawet najprawdopodobniej-wbrew ich najżywotniejszym interesom. Pozwala nam to patrzeć spokojniej w przyszłośćinie przywiązywać większej wagi do pewnego ceremoniału, który w kwietniu sparaliżował na kilka dni życie w "'Warszawie. Spotkało się paru facetów i podobno zadekretowało, że następne 30 lat spędzimy w" wieczystej przyjaźni", jako" członek- strona "i w obcęgach "kierowniczej roli „ W nowej sytuacji geostrategicznej, kiedy eurorakiety dolatują do Moskwy znaczenie Układu maleć będzie stale. A to oznacza, że argumenty Gomułki z 56/o łączności i drogach zaopatrzeniowych armii czerwonej, biegnących przez Polskę do NRD/są już anachroniczne. Więc czym nas będą straszyć, gdy wybuchnie nowy Sierpień? Marcin Rewera vel Andrzej Urbański TW-SB „ KOGUT” Tyg. Wola 27-05-1985r. Alfred Rosłoń
Rybiński: Diabelskie pomysły Paula Krugmana: ekonomiczny grzech zadłużenia Paul Krugman, laureat nagrody Nobla z ekonomii w 2008 r., napisał książkę „End This Depression. NOW!”, w której twierdzi, że kryzys i recesję można zakończyć, zwiększając potężnie wydatki rządowe i drukując masę pieniędzy. Te recepty mogą nas zaprowadzić prosto do gospodarczego piekła. Tydzień temu wykazałem absurd głównej tezy Krugmana „mój wydatek to twój dochód”. Dzisiaj pokażę, jak amerykański ekonomista manipuluje danymi, żeby wprowadzić w błąd czytelnika i czym może skutkować postulowany przez niego wzrost długu publicznego. Krugman słusznie twierdzi, że trwający od czterech lat kryzys gospodarczy wynika z braku popytu. Do tej pory ludzie, firmy i rządy zadłużały się na potęgę i za pożyczone pieniądze kupowały nowe towary i usługi. Ponieważ popyt silnie rósł, trzeba było zwiększyć produkcję, na całym świecie powstawały nowe fabryki, rosło zatrudnienie. Ten olbrzymi popyt wynikał jednak z silnego wzrostu kredytu, a skala należności osiągnęła takie rozmiary, że ludzie się przestraszyli i nie chcą się dalej zadłużać. Wręcz przeciwnie, oszczędzają i spłacają długi. Popyt sektora prywatnego spadł i mamy kłopot. Zgadzam się w pełni z diagnozą Krugmana. Postuluje on jednak, by ubytek popytu wypełnił rząd, który ma zacząć masowo zwiększać wydatki. Władzom brakuje oczywiście własnych środków, więc Krugman proponuje, żeby rządy zaczęły na potęgę pożyczać i wydawać pieniądze. Oczywiście wtedy powstaną nowe długi, co zdaniem wielu ekonomistów może doprowadzić do bankructw banków i państw. Krytycy argumentują, że przecież już obecnie oficjalne zadłużenie USA to około 100 proc. dochodu narodowego, a w strefie euro również wiele krajów zbliża się do tego poziomu – podają przykłady Grecji, Hiszpanii i Włoch, które mają poważne problemy wynikające ze zbyt dużego zadłużenia. W odpowiedzi Krugman przywołuje przykład Japonii, której zadłużenie wynosi ponad 200 proc. dochodu narodowego, oraz historyczne przykłady USA i Wielkiej Brytanii, gdzie zadłużenie znacznie przekraczało 100 proc. dochodu narodowego, ale na skutek olbrzymich wydatków rządowych i pewnego wzrostu inflacji udało się rozkręcić koniunkturę, a z czasem zadłużenie w relacji do dochodu spadło. Krugman przemilcza fakt, że poza oficjalnym długiem publicznym istnieją jeszcze zobowiązania rządów wobec przyszłych pokoleń emerytów, tzn. rządy przyjęły na siebie obowiązek wypłacenia świadczeń w określonej wysokości. Komisja Europejska szacuje, zakładając umiarkowanie optymistyczny scenariusz wzrostu gospodarczego, że te zobowiązania powodują, iż w 2060 r. dług publiczny w Unii Europejskiej będzie zbliżony do 500 proc. dochodu narodowego Wspólnoty. To jest prawdziwa skala zadłużenia rządów w Unii: nie prawie 100 proc. PKB, tylko 500 proc. W przeszłości nie było takich problemów, więc niektóre kraje – te największe, filary gospodarki światowej – mogły zadłużyć się na potęgę, zwiększyć wydatki (na przykład na zbrojenia), rozkręcić koniunkturę i z czasem wyjść z pułapki zadłużenia. Teraz, gdy ukryty dług publiczny w wysokości 500 proc. PKB będzie się ujawniał z każdym rokiem, ta strategia jest niemożliwa do realizacji. Wydatki i tak będą drastycznie rosły z powodu starzenia się społeczeństwa Unii Europejskiej. Oczywiście jest sposób na ograniczenie ukrytego długu. Można ludziom powiedzieć, że ich emerytury w przyszłości będą znacznie niższe (o ponad połowę od wcześniej obiecanych), albo zmusić ich do pracy do 67., 70. lub nawet 75 roku życia. Tylko wtedy, świadomi grożących im głodowych państwowych emerytur, jeszcze bardziej zwiększą oszczędności, pogłębiając recesję. Krugman sugeruje, żeby się tym nie przejmować. Pokazuje, że, mimo iż Japonia ma ponad 200 proc. oficjalnego długu publicznego w relacji do PKB, stopy procentowe w tym kraju są na poziomie bliskim zera, więc rząd, pożyczając pieniądze, by zwiększyć wydatki, nie ponosi z tego tytułu istotnych kosztów. To prawda, ale krajów, które mogą tak zrobić, jest zaledwie kilka na świecie. Japonia, USA, Niemcy, Szwajcaria – i na tej czwórce prawdopodobnie lista się kończy. Gdyby inne rządy spróbowały zastosować taką strategię, skończyłyby tak jak Hiszpania lub Włochy, płacąc 6 – 7 proc. odsetek, lub jak Grecja – bankrutując. Żeby te cztery kraje dały impuls wzrostowy światowej gospodarce, skala wzrostu ich wydatków rządowych i deficytów budżetowych musiałaby być olbrzymia. To rodzi ryzyko, że nawet w tych miejscach, postrzeganych dzisiaj, jako bezpieczne zatoki, mogłoby dojść do paniki. Łatwo byłoby dojść do wniosku, że rządy będą miały problemy ze spłatą tak gigantycznych zobowiązań. Oczywiście nie teraz, gdy świat ponownie pogrąża się w recesji i inwestorzy tak chętnie zabezpieczają swoje oszczędności w tych krajach, że płacą rządowi Niemiec i Szwajcarii za przywilej lokowania pieniędzy w obligacjach przez nieemitowanych, (czyli oprocentowanie niektórych papierów dłużnych Niemiec czy Szwajcarii jest ujemne). Jednak za kilka lat taka panika stałaby się prawdopodobna. A wówczas moglibyśmy mieć kryzys o skali większej niż Wielka Depresja sprzed 80 lat. Dlatego pomysł Krugmana jest iście diabelski. W kolejnym, trzecim, kręgu piekieł, za tydzień, pokażę, do czego doprowadzi postulowany przez amerykańskiego ekonomistę masowy druk pieniądza.
Prof. Krzysztof Rybiński
Forsa dla bankrutów potrzebna od zaraz Coraz mocniej mówi się, że już na jesieni tego roku Grecja zostanie wypchnięta ze strefy euro a jeżeli Niemcy nie zgodzą się na uwspólnotowienie długu krajów strefy euro, to będzie się musiała rozpaść także ta wspólna waluta.
1. W ostatni wtorek Włochy, Hiszpania i Francja zażądały we wspólnym komunikacie od pozostałych państw strefy euro natychmiastowego wdrożenia ustaleń czerwcowego szczytu UE.
Przypomnę tylko, iż na forum eurogrupy w dniach 28-29 czerwca tego roku ustalono, że środki dla mających kłopoty finansowe banków hiszpańskich, a być może także i włoskich, będą bezpośrednio pochodziły z EFSF i EMS i nie będą obciążały finansów publicznych Hiszpanii i Włoch. Wprawdzie ci sami przywódcy dwa lata wcześniej zupełnie inaczej potraktowali Irlandię, bo 85 mld euro dla jej banków musiało przejść przez system finansów publicznych tego kraju i banki irlandzkie zostały uratowane, ale w poważne kłopoty popadła sama Irlandia i jej finanse publiczne. Postanowiono także, że kraje, które będą chciały skorzystać z obydwu funduszy, muszą tylko przestrzegać „tylko” zasad budżetowych UE i nie będą obciążane żadnymi dodatkowymi restrykcjami fiskalnymi (inaczej niż korzystające z pomocy MFW i UE Grecja, Portugalia i Irlandia). Wreszcie niewykorzystane środki z budżetu UE na lata 2007-2013 w kwocie 120 mld euro, mają być wykorzystane na dokapitalizowanie Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI -około 10 mld euro), oraz na przedsięwzięcia, które wzmocnią wzrost gospodarczy w krajach południa strefy euro. W zamian za to kraje strefy euro wyraziły zgodę na przygotowanie przez EBC i KE koncepcji wspólnego nadzoru bankowego, który ma być pierwszym krokiem do utworzenia forsowanej przez Niemcy tzw. unii bankowej. Te wszystkie posunięcia miały uspokoić tzw. rynki finansowe przynajmniej do jesieni, a w tym czasie poszczególne kraje strefy euro, które zamierzały korzystać ze środków pomocowych.
2. Od tego szczytu minęło zaledwie kilka tygodni i problemy finansowania zadłużenia publicznego krajów Południa Europy w szczególności Hiszpanii i Włoch, wróciły ze zdwojoną siłą. A przecież zaledwie tydzień temu, premier Rajoy ogłosił w parlamencie hiszpańskim, że do roku 2014 dzięki dodatkowym podwyżkom podatków (między innymi stawki VAT z 18 na 21%), a także drastycznym oszczędnościom, budżet tego kraju zaoszczędzi przynajmniej 65 mld euro.
Nic to nie dało, rentowność obligacji hiszpańskich po raz kolejny przekroczyła 7%, a ostatnio nawet 7,5% i akceptowanie tego stanu rzeczy w dłuższym czasie oznaczałoby, że rząd tego kraju pożyczających na tych warunkach nie ma zamiaru pożyczonych pieniędzy w przyszłości oddawać. Jakby tego było mało, agencja Moody's obniżyła rating obligacji włoskich aż o dwa stopnie i utrzymała perspektywę negatywną, (co otwiera drogę do kolejnych obniżek ich ratingu), co z kolei spowodowało obniżki ratingów banków i spółek tego kraju. Wygląda, więc na to, że teraz na celowniku tzw. rynków finansowych znajdą się także Włochy i potrzebne będą prawie natychmiast ogromne pieniądze, aby zaspokoić potrzeby pożyczkowe tego kraju, a także Hiszpanii.
3. Zaledwie parę dni temu okazało się jednak,że największą przeszkodą w realizacji unijnych planów jest Trybunał Konstytucyjny Niemiec. Mimo tego, że Kanclerz Merkel przed szczytem UE, który zaakceptował pakt fiskalny, a także uruchomienie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji od 1 lipca tego roku uzyskała w tych sprawach uchwały Bundestagu, głosowane większością 2/3 głosów, to znaleźli się posłowie, który zaskarżyli je do Trybunału Konstytucyjnego.
Skargę uzasadnili tym, że zarówno pakt fiskalny jak i powołanie EMS, pozbawia niemiecki parlament suwerennych decyzji w sprawie narodowego budżetu, a także obciąża Niemcy odpowiedzialnością za długi innych państw. Przewodniczący Trybunału poinformował, że ostateczna decyzja zostanie podjęta w 12 września i to mimo tego, że rząd apelował do Trybunału o szybkie rozstrzygnięcie. W tej sytuacji ostatnia decyzja agencji Moody's, o obniżeniu perspektywy ratingowej Niemiec do negatywnej, zszokowała tzw. rynki finansowe. Europa (a w szczególności Hiszpania i Włochy), musi, więc poczekać na Niemcy jeszcze prawie 2 miesiące, bez gwarancji, że decyzja Trybunału tego kraju, będzie dla paktu fiskalnego i EMS, pozytywna.
4. Kraje strefy euro muszą, więc czekać, a już w tej chwili Hiszpania potrzebuje finansowania swego długu publicznego ze środków pomocowych. Uruchomienie EMS dawało nadzieję, że środki udostępnione Hiszpanii nie powiększały by jej długu publicznego, ale w związku z tym, że ten mechanizm nie działa, pożyczenie pieniędzy dla hiszpańskich banków będzie musiało powiększyć deficyt budżetowy tego kraju, a w konsekwencji i jego dług publiczny. Coraz mocniej mówi się, że już na jesieni tego roku Grecja zostanie wypchnięta ze strefy euro a jeżeli Niemcy nie zgodzą się na uwspólnotowienie długu krajów strefy euro, to będzie się musiała rozpaść także ta wspólna waluta. Kuźmiuk
Warzecha, a oparcie się lewicy na kryminalistach „W aresztach i zakładach karnych Bronisław Komorowski zdobył 91,9 proc. poparcia. Warzecha „Było wyrabianie butów ze skóry zabitych, palenie żywcem ludzichroniących się w kościołach, masowe topienie na barkach, nabijanie głów czy dziecięcych trupów na piki. „....”Znany jest list Westermanna, piszącego z satysfakcją o miażdżeniu dziecięcych główek końskimi kopytami. W sumie wojna z Wandejczykami mogła pochłonąć życie nawet ponad pół miliona ludzi. „....”Symbolem tego pozostanie zdziczały tłum, kierowany przez wypływające na rewolucyjnym prądzie najgorsze paryskie męty, plądrujący, „...(źródło)
Wybory 2007 rok „76,2 proc.osadzonych w aresztach i zakładach karnych w całym kraju zagłosowało na PO,a 7,6 proc. na LiD; PiS z wynikiem 2,8 proc. znalazło się pod progiem wyborczym - podała rzeczniczka Centralnego Zarządu Służby Więziennej Luiza Sałapa. „....(źródło)
Wybory prezydenckie „W aresztach i zakładach karnych Bronisław Komorowski zdobył 91,9 proc. poparcia.Jego rywal z drugiej tury wyborów prezydenckich, Jarosław Kaczyński, uzyskał 8,1 proc. głosów - podał w poniedziałek Centralny Zarząd Służby Więziennej. „....(źródło)
Wybory 2011 „Wybory w więzieniach wygrała PO z wynikiem 35,6 proc. Drugi rezultat osiągnął Ruch Palikota - 32,2 proc. głosujących. Trzeci wynik miał PiS - 7,5 proc. - to zbiorcze wyniki niedzielnego głosowania w zakładach karnych i aresztach śledczych. „....(źródło)
„Fetysz demokracji „ autorstwa Warzechy dotyczy krytyki demokracji i republikanizmu, a raczej lęku przed nimi. Warzecha jak przykład republikanizmu i demokracji podaje Francję Robespierra i Komitetu Ocalenia Publicznego. Mówiąc o demokracji i republikanizmie okresu terroru zapewne oparł się na eseju Patrica Higonneta zatytułowanego „Radicals„, jaki ukazał się w ostatnim wydaniu Foreign Affairs. W tekście tym pojawiają się takie kuriozalne oopisy Robespierra jak „ ciężko pracujący demokrata „ „wartości demokratyczne i republikańskie Robespierra, które inni nie podzielali „Wydaje się że Warzecha bezkrytycznie przyjął za pewnik tezy zawarte w eseju Higonneta . Przypisanie Rewolucji Francuskiej wartości demokratycznych i republikańskich jest wynikiem braku przemyśleń Warzechy na temat tego czym jest demokracja i republikanizm . Czym jest ich istota. Przyjęcie kryterium formalnego jakim jest brak monarchy i dynastii doprowadzi nas do wniosku ,że ustroje republikańskie panowały w Rosji komunistycznej , pierwszym roku po dojściu Hitlera do władzy, ze ustrój republikański istnieje w Iranie. Demokracja. Jeśli przyjmiemy kryteria istnienie demokratycznych procedur formalnych , to musimy do krajów demokratycznych zaliczyć różnego rodzaju reżimy Ustrój republikański i demokracja są ze sobą nierozwiązalnie związane . W zasadzie ustrój republikański jest wyższą formą demokracji . Jedyna państwem , które można uznać za w pełni republikański to Rzeczpospolita Obojga Narodów. Szlachta wybierała władzę wykonawczą , czyli króla , władzę ustawodawczą , czyli Sejm i władzę sądowniczą, czyli sędziów. Istniało rozwinięte , aczkolwiek ograniczone niestety tylko do szlachty otwarte społeczeństwo obywatelskie .Sejmiki pełniły role referendum . Polska , która współtworzyła Rzeczpospolitą nie m się czego wstydzić , nie musi nikogo kopiować, aby zbudować nowoczesne państwo . Wystarczy , że powróci do tradycji Wielkiej Rzeczpospolitej. Monteskiusz nie musiał wymyślać trójpodziału władzy. Opisał po prostu republikański ustrój Rzeczpospolitej Stany Zjednoczone uchodzące za państwo republikańskie w porównaniu do Rzeczpospolitej mają poważną ustrojowa wadę . Sędziowie , w tym coraz bardziej rozpychającego się Sadu Najwyższego nie są wybierani przez obywateli . Amerykanie za to rozbudowują gwałtownie instytucje referendum. Rewolucja Francuska w swej istocie jest prekursorem socjalizmów totalitarnych . Jest pierwszym takim totalitaryzmem . Socjalizmy totalitarne, których pramatką jest Rewolucja francuska takie jak socjalizm niemiecki Hitlera, socjalizm rosyjski Stalina, socjalizm koreański Kimów , czy socjalizm kambodżański Pol Pota ,maja kilka fundamentalnych cech wspólnych. Fanatyczne ideologie, które określa się mianem „religii politycznych „ . Skrajna nietolerancja religijna . Terror , którym zmusza się społeczeństwo do przyjęcia nowego wyznania politycznego. Do przyjęcia wiary w ideologię państwową. Kult Najwyższej Istoty, kult marksizmu leninizmu , dziwaczny darwinowski kult socjalistów Hitlera, Pozbawienie ludności wszelkich praw. Skrajne okrucieństwo w stosunku do ludności . Przyjęcie mongolskiej zasady ,że władza może zabić każdego . Ludobójstwo w Wandei, ludobójstwo, zagłodzenie prawie 10 milinów Ukraińców , ludobójstwo Pol Pota i tak dalej . Budowa totalnego społeczeństwa niewolniczego , w którym jednostka jest całkowicie podporządkowana i kontrolowana przez państwo. I ostania wspólna cecha . Oparcie się tych wszystkich lewicowych państw na psychopatach, bandytach i kryminalistach jak narzędziach terroru w stosunku do społeczeństwa. Kryminaliści stali się trzonem bandyckich formacji , służb bezpieczeństwa socjalistycznych systemów . Lewicowi oprawcy z Wandei, niemieccy z SS, rosyjscy z Czeka. Socjaliści rosyjscy nawet oficjalnie uznali kryminalistów za „element socjalnie bliski „Warto o tym pamiętać, gdyż inny totalitarny socjalizm coraz bardziej zaciska ręce na gardłach Polaków i generalnie Europejczyków . Polityczna poprawność . Maszyna zabijania już ruszyła „Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że państwo niemieckie naruszyło prawa męża ofiary eutanazji, nie rozpatrując jego prośby o pomoc w samobójstwie żony „...(źródło)
Dlaczego po opisie Warzechy przypomniałem , kogo popierają kryminaliści w Polsce . Najlepiej na to odpowie złowróżebna diagnoza Krasnodębskiego „ bo PO jest w gruncie rzeczy również partią lewicową „....(więcej)
Wyciąg z tekstu Warzechy . Tezy , z którymi pozwoliłem sobie polemizować .Warzecha „Republikański mitnie może nie uwzględnić rewolucyjnego terroru, ale przedstawia go raczej jako konieczne zło. Jako rodzaj wypaczenia, które trwało przecież tylko kilkadziesiąt miesięcy, za to zapoczątkowało wspaniałą republikańską tradycję. „... ”Dzisiaj niektórzy starają się ostrzegać, że demokracja traktowana jako samoistna odpowiedź na wszystkie problemy staje się fetyszem. Demokracja bez wartości lub wręcz istniejąca w opozycji wobec nich to echo jakobińskiej Francji z setkami tysięcy ofiar terroru i bez prawdziwej wolności sumienia.”....”Jakobińskie pomysły na ustanowienie nowego ładu – nowe nazwy miesięcy czy zastąpienie religii kultem Najwyższej Istoty – dziś przypominają zmiany wprowadzane przez zamordystyczne azjatyckie reżimy„....”warto sobie przypomnieć okres najostrzejszej fazy rewolucji, w którym skupiły się wszystkie przyszłe niebezpieczeństwa, wynikające z bałwochwalczego traktowania demokracji i uzurpowania sobie przez grupkę „oświeconych" prawa do orzekania, co jest, a co nie jest wystarczająco postępowe i demokratyczne?„.....”Demokracja sama z siebie niczego nie gwarantuje. W imię najszczytniejszych haseł można dokonać najokropniejszych zbrodni„.... (źródło) Marek Mojsiewicz
Dobra, choć przesadzona wiadomość: W Mongolii wzrost gospodarczy 17%. Jak zrobią więcej reform wolnorynkowych - dojdą do 25%. Przy dzisiejszej technice jest to całkiem mozliwe...
http://www.prawy.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1527:korwinisci-wygrywaja-wybory-w-mongolii&catid=35:aktualnoci
A dziś miałem w Gdańsku konferencję, na której zaządałem wykreślenia związku zawodowego rolników (który, pod nazwą "PSL", udaje partię polityczną...) z rejestru partyj Istnieja poglądy polityczne: liberalizm, konserwatywny liberalizm, socjalizm, komunizm, konserwatyzm itp. "bycie rolnikiem" nie jest poglądem politycznym. Właśnie, dlatego Pe wchodzić w koalicje z KAZDYM. Im zalezy na swoich klientach. Tylko. Nawet to pokazano:
http://www.tvp.pl/gdansk/informacja/panorama/wideo/24072012/8082432 (8'47")
Ciekawe, co napisze jutrzejsza prasa? JKM
Nie rozumiem, o co chodzi? Agencje donoszą (a ta wiadomość z mojego portalu) że:
JE Franciszek Hollande, lewicowy prezydent Francji, złamał protokół dyplomatyczny, zapraszając na schody Pałacu Elizejskiego WCz. Edwarda Milibanda, szefa brytyjskiej Partii Pracy. Lewicowi politycy spotkali się w Paryżu na zaproszenie prezydenta Francji. P. Hollande nie ukrywa swoich sympatii do szefa Partii Pracy, zwłaszcza po tym, jak został potraktowany przez premiera brytyjskiego rządu, p. Dawida Camerona, który chłodno przyjął zwycięstwo socjalisty we francuskich wyborach prezydenckich. Zaproszenie na schody szefa opozycyjnej partii było złamaniem francuskiego protokołu dyplomatycznego, ponieważ zaszczyt ten jest zarezerwowany jedynie dla szefów państw. Przecież JE Dzong-Il Kim robił i robi to samo: zaprasza szefów partyj komunistycznych i traktuje ich jak głowy państw. Czy naprawdę ktoś myslał, że JE Franciszek Hollande czymś się od Niego różni? JKM
O komuchach w Banku Światowym ŚP. Milton Friedman zawsze twierdził, że tzw. „Bank Światowy” to czysto komunistyczna instytucja. Zabawnym potwierdzeniem tej tezy jest informacja z mojego portalu
Według opublikowany 24 lipca specjalnego raportu Banku Światowego, który porównuje szanse rozwojowe dzieci południowo-afrykańskich z rówieśnikami z innych krajów o średnim dochodzie, stwierdza, że RPA jest opóźnione w wielu istotnych wskaźnikach. Zdaniem głównego ekonomisty BŚ p. Ambara Narayana dostęp do czystej wody, urządzeń sanitarnych, edukacja a także możliwość zatrudnienia jest znacznie gorsza w RPA niż w innych badanych krajach. Ekonomiści BŚ twierdzą, że w idealnym społeczeństwie, każde dziecko ma taką samą szansę na wykorzystanie swego potencjału ludzkiego, niezależnie od rasy, płci, sytuacji rodzinnej lub miejsca urodzenia. Ich zdaniem w RPA biały chłopak urodzony na przedmieściach Johannesburga ma znacznie większą szansę na sukces w życiu, niż czarna dziewczynka wychowywana przez samotną matkę. Cóż: ta czarna dziewczynka ma duże szanse na urodzenie kilkorga zdrowych dzieci – a ten chłopak nie ma żadnej... A poważnie: żydowski chłopiec urodzony na Staten Island w Nowym Jorku ma też znacznie większe szanse, niż dziewczynka urodzona przez samotną Murzynkę pod Nowym Orleanem – i co z tego? Wbrew komunistycznym przesądom społeczeństwo, w którym „ każde dziecko ma taką samą szansę na wykorzystanie swego potencjału ludzkiego, niezależnie od rasy, płci, sytuacji rodzinnej lub miejsca urodzenia” byłoby idealne wyłącznie w sensie utopijnego komunisty śp.Karola Fourier'a, który proponował budowę „falansterów”. Społeczeństwo, w którym ojciec i matka nie mogliby swoim dzieciom zapewnić lepszych szans życiowych zaprzecza samej istocie normalnego społeczeństwa. Przecież ludzie, dlatego ciężko pracują, by zapewnić swoim dzieciom jak najlepsze szanse! Byłoby to wyłączenie podstawowego motoru rozwoju ludzkości. Jak mawiał śp.Winston L.S.Churchill: "Wyjmują z zegarka sprężynę - i dziwią się, że nie chodzi!"... No, nic: komuniści są niepoprawni. Zawsze byli. Tyle, że teraz mają dostęp do ogromnych pieniędzy... JKM
Partia przemawia ustami Cadyka W totalniackim systemie nie ma dziedziny, która nie byłaby przedmiotem zainteresowania partii. Jak pamiętamy, partia interesowała się wszystkim i to zanim jeszcze objęła władzę. Utwierdza nas w tym literatura, a konkretnie „Rozmowa w kartoflarni” autorstwa Janusza Szpotańskiego, którego właśnie za to tak znienawidził Władysław Gomułka, że aż dał upust swoim uczuciom w przemówieniu wygłoszonym z okazji tzw. „wydarzeń marcowych” w roku 1968: „a któż to jest niejaki Szpotański? Jest to człowiek o moralności alfonsa”. Zapoznajmy się tedy z fragmentami „Rozmowy w kartoflarni”, żeby lepiej zrozumieć przyczyny irytacji „towarzysza Wiesława”. Rzecz dzieje się w przedwojennym więzieniu w Polsce, gdzie towarzysz Wiesław odsiaduje karę w towarzystwie szalenie postępowego ukraińskiego poety Tarasa, którego wypytuje o różne szczegóły życia codziennego na sowieckiej Ukrainie. Na przykład - o kiszonki. Taras prawidłowo, ale zarazem szczerze go informuje: „Kiszonek mnoho na Ukrainie! Bywa, że mija za dzionkiem dzionek, a tam nic nie ma oprócz kiszonek”. Następnie Taras wprowadza towarzysza Wiesława w szczegóły kwestii paszowej - w szczególności w konieczność importu makuchów: „Radziecka władza makuchy musi ciągle sprowadzać, a na to nużne cenne dewizy” - co wywołuje zrozumiałe zaambarasowanie i gospodarską troskę towarzysza Wiesława: „Ach te makuchy! Ach, te makuchy! Toż socjalizmu są wprost złe duchy! Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę. Za krowobójstwo, za świniobicie będę odbierał mienie i życie”. Ta deklaracja ideowa wywołuje oczywiście kolejną kwestię, mianowicie konieczność budowy więzień, do których wtrąci się winowajców przyszłych błędów i wypaczeń nie tylko w hodowli, ale w całokształcie: „Przewidujący żem jest gospodarz, widzę, że wzrośnie przestępców podaż i trza budować będzie więzienia”. Na to Taras powiada, że na Ukrainie „smotrisz wokoło, wot progries kakij; zamiast kurchanów - wszędzie baraki, a w tych barakach żizni swej goda prawie połowa pędzi naroda!” Na to towarzysz Wiesław oznajmia, że chociaż ta wizja jest niezwykle pociągająca, to on jednak do socjalizmu ma polską drogę. Deklaruje w związku z tym, że „nie chcę budować w stepie baraków, będę więzienia wznosił z pustaków!” - na co Taras zwraca uwagę, że „toż prawicowe jest odchylenie!” - ale towarzysz Wiesław nieugięcie trwa w swojej zatwardziałości, deklarując, iż „zdania swojego za nic nie zmienię!”. Na to szalenie postępowy poeta Taras przestrzega towarzysza Wiesława: „Oj, Wiesław miłyj - a znacz ty CzeKa? CzeKa z decyzją nigdy nie zwleka, a odkłonienije twe nacjonalne, następstwa będzie miało fatalne!”- ale nie zbija to towarzysza Wiesława z tropu i oznajmia on Tarasowi odkryte właśnie na poczekaniu nieubłagane prawo dziejowe, że „do socjalizmu droga Polaków poprzez więzienia wiedzie z pustaków!”. Jak wiadomo, Janusz Szpotański odpokutował za te psoty kilkoma latami więzienia. Inni, jak na przykład pan prof. Leszek Kołakowski, mieli więcej szczęścia. Inna rzecz, że postępowali rozważniej; kiedy było trzeba, to udawali, że z tym całym marksizmem i socjalizmem, to wszystko naprawdę, ale kiedy się okazało, że za krytykę marksizmu wybulają więcej, niż za jego apologię, natychmiast się przestawili i zamiast w więzieniu z pustaków, wylądowali w Oxfordzie, gdzie za ciężkie pieniądze przez całe dziesięciolecia zasmradzali mózgi bladej rzeszy Angielczyków - bo absolwentom komunizmu z ulicy Gęsiej lub Smoczej tak naprawdę to wszystko jedno, czym i komu srają do głowy - byle dzięki temu można było dobrze wypić i smacznie zakąsić. Dlatego właśnie losy tych twórców potoczyły się tak odmiennie. Ale oczywiście nie chodzi nam w tej chwili o to, by przeprowadzać jakąś egzegezę odmienności tych losów - a jeśli zagłębiliśmy się w te wspomnienia, to tylko gwoli zilustrowania nieubłaganej tezy, że w systemie totalniackim nie ma dziedziny, która nie byłaby przedmiotem zainteresowani partii. Zatem przedmiotem zainteresowania partii w coraz większym stopniu staje się przemysł rozrywkowy - nie dlatego bynajmniej, by był on ważniejszy od - dajmy na to - przemysłu ciężkiego, tylko dlatego, że wśród młodych, wykształconych z wielkich miast coraz częściej dochodzi do zacierania granicy między rzeczywistością prawdziwą, a tą wykreowaną przez przemysł rozrywkowy. Na przykład amerykańska bezpieka twierdzi, że zamachowiec z Denver w Colorado nadal jest święcie przekonany, że zwyczajnie gra w filmie, a ci, których zastrzelił, to po prostu statyści, którzy po zakończeniu dnia zdjęciowego, jak gdyby nigdy nic wstaną i podrepczą do kasy po honorarium. Jak tam było tak tam było; jak tu oceniać pijarowskie zagrania amerykańskiej bezpieki, skoro najpobożniejszy senator Rzeczypospolitej Polskiej a w każdym razie - w Platformie Obywatelskiej, czyli Jan Filip Libicki właśnie pali wszystko, co stręczył i kochał, a stręczy i kocha, co niedawno potępiał i palił? Pan senator Libicki potępia mianowicie postępowanie rządu PiS w latach 2005-2007 - chociaż właśnie wtedy piastował mandat i inkasował sowite diety poselskie z łaski Jarosława Kaczyńskiego. Przykład najpobożniejszego senatora Rzeczypospolitej, a w każdym razie - Platformy Obywatelskiej pokazuje, że opinia, iż żadne wyznanie tak nie pierdzi jak katolickie, nie jest tak całkiem pozbawiona podstaw. A właśnie coraz większych rumieńców nabiera różnica zdań wokół zaplanowanego na 1 sierpnia koncertu Ludwiki Weroniki Ciccione na Stadionie Narodowym w Warszawie. Szajka zarządzająca tym stadionem musi znaleźć pieniądze nie tylko żeby dobrze wypić i smacznie zakąsić, ale również - żeby ten cały stadion nie zardzewiał i się nie rozleciał i w związku z tym kombinuje jak tam potrafi. Jednym z pomysłów, na które wpadła, jest urządzenie koncertu Ludwiki Weroniki Ciccione, która w miarę, jak mijają lata, coraz chętniej chałturzy po rozmaitych prowincjach - między innymi w małym żydowskim miasteczku na niemieckim pograniczu - jak Stanisław Cat-Mackiewicz określał Warszawę. Ponieważ nie było jasne, czy zalety i przymioty Ludwiki Weroniki Cicccione zdołają przyciągnąć na stadion wystarczającą liczbę frajerów, którzy za chałturę zapłacą - czy to za sprawą tajnych współpracowników, czy z jakiegoś innego powodu - pojawiły się na mieście fałszywe pogłoski, że Ludwika Weronika Ciccione nie tylko wystąpi na Stadionie Narodowym bez majtek, ale w dodatku - że będzie śpiewała wszystkimi otworami ciała i to jednocześnie! Tymczasem jest to oczywista nieprawda; Ludwika Weronika Ciccione z całą pewnością wystąpi w majtkach, być może zresztą w samych - zaś śpiewać będzie jednym otworem ciała - mniejsza o to, którym. Jak to mówią gitowcy - wszystko gra i koliduje, to znaczy - grałoby i kolidowało, gdyby właśnie nie kolidowało z rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Szajka najwyraźniej wyczuła, że nie wszystko gra i koliduje, więc zapowiedziała, że Ludwika Weronika Ciccione uczci rocznicę chwilą ciszy. Najwyraźniej to ustępstwo na rzecz sentymentów mniej wartościowego narodu tubylczego musiało wzburzyć ścisłe kierownictwo żydowskiej gazety dla Polaków, ponieważ ukazał się w niej list niejakiego „Adama”, w którym nietrudno domyślić się samego świątobliwego Cadyka. „Adam” poinstruował „młodych, wykształconych” z małego żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu, że występ Ludwiki Weroniki Ciccione w żadnym wypadku nie uraża uczuć narodowych mniej wartościowego narodu tubylczego, bo Ludwika Weronika Ciccione interesuje się kabałą i kulturą żydowską, a w szczególności - powstaniem Judy Machabeusza przeciwko Seleucydom. W porównaniu z powstaniem Judy Machabeusza, nie mówiąc już o kabale, to całe Powstanie Warszawskie nie jest warte nawet splunięcia tym bardziej, że politycznie było wymierzone przeciwko Józefowi Stalinowi, który - przynajmniej na tamtym etapie - był najukochańszą duszeńką przodków członków obecnego ścisłego kierownictwa „Gazety Wyborczej” - podczas gdy powstanie Judy Machabeusza było wymierzone przeciwko Seleucytom, a nie Józefowi Stalinowi, który - chociaż później popadł w sprośne błędy Niebu obrzydłe, to przecież pozostał zasadniczo postępowy. SM
Mario Draghi umocnił złotego do 3,5 miesięcznego maksimum Podczas piątkowego, porannego handlu złoty nieznacznie umacnia się kontynuując wyraźną tendencje z dnia wczorajszego. Polska waluta wyceniana jest przez rynek następująco: 4,13 PLN za euro, 3,36 PLN wobec dolara amerykańskiego oraz 3,44 PLN względem franka szwajcarskiego. Rentowności polskiego długu ponownie spadły i wynoszą aktualnie 4,90% w przypadku obligacji 10-letnich.
Wczorajszy handel przyniósł dynamiczne umocnienie polskiej waluty na rynku. Złoty zyskał ok. 1,20% korzystając na niespodziewanym polepszeniu się nastrojów po tym jak prezes EBC, Mario Draghi, powiedział podczas konferencji w Londynie, iż Europejski Bank Centralny gotów jest zrobić wszystko (w ramach mandatu instytucji), aby wesprzeć wspólną walutę na rynku oraz obniżyć rentowności europejskiego długu. W reakcji na te doniesienia eurodolara przebił kilkusesyjne opory i wzrósł o ponad 1,00% skutecznie obniżając poziom awersji do ryzyka na rynkach. Impuls ten znalazł odzwierciedlenie w wycenie polskiej waluty, która osiągnęła 3,5 – miesięczne maksimum. W ślad za złotym zyskiwały również pozostałe pary związane z emerging markets (EURHUF -1,7%, EURCZK -0,65%). Tak dużą reakcje rynku na słowa Mario Draghiego należy tłumaczyć faktem, iż były one w dużej mierze niespodziewane. Ostatnie kilkanaście miesięcy upłynęło pod znakiem utrzymywania stanowiska prezesa EBC stojące na straży mandatu instytucji centralnej, a więc wystrzegania się finansowania europejskich rządów w jakiejkolwiek formie. Tymczasem, podczas wczorajszej konferencji Mario Draghi powiedział, że zbyt wysokie rentowności europejskiego długu zaburzają mechanizm „transmisji” polityki monetarnej. Rynek odebrał to zdanie jako możliwe ponowne zainicjowanie programu SMP lub wskazana wcześniej możliwość uruchomienia ESM na bazie licencji bankowej pozwalającej funduszowi na udział w operacjach płynnościowych EBC. Z rynkowego punktu widzenia wczorajszy dynamiczny impuls wzrostowy na rynkach wynikał w dużej mierze z pokrywania pozycji krótkich. Rynek od dłuższego czasu nastawiony był negatywnie do kolejnych doniesień z Grecji czy Hiszpanii, a tymczasem wstępna zmiana stanowiska prezesa EBC odebrana została jako, iż Europejski Bank Centralny weźmie na siebie rolę instytucji „ostatniej szansy”. Gwałtowne zamykanie pozycji krótkich na euro doprowadziło do pogłębienia ruchu, nie wynikającego z fundamentalnych podstaw, jeżeli przypomnimy sobie, iż dwa podstawowe mechanizmy „obronne” przed kryzysem ESM oraz EFSF utknęły w odmętach niemieckiej administracji. Wydaje się, iż aktualna skala optymizmu jest wyraźnie przesadzona jako, że prezes EBC operował w dużej mierze ogólnikami i w dalszym ciągu brak jest twardych rozwiązań dla problemów Strefy Euro, a samą wypowiedz Mario Draghiego należy odbierać jako swoistą interwencję werbalną na rynku. Jeżeli zaś chodzi o złotego wczorajszą sesję odbierać należy jako kolejny przejaw siły polskiej waluty na rynku. Potwierdziła się teza, iż znaczące zakupy zagranicy na rynku polskiego długu w ostatnich tygodniach będą stabilizowały polską walutę w przypadku zniżki i znacząco podwyższały dynamikę ruchu w trakcie aprecjacji. Wycena polskiej waluty osiągnęła 3,5-miesieczne maksimum, a rentowności polskiego długu zbliżyły się w obszar 6-letnich minimów. W trakcie dzisiejszej sesji brak jest znaczących publikacji z krajowego rynku stąd złoty podatny będzie głównie na czynniki globalne. Prócz danych fundamentalnych z gospodarki amerykańskiej (godz. 14:30 wstępne PKB za II kw., oczek. 1,4%) uwaga rynków skupi się na spotkaniu przedstawicieli Troiki z greckim Premierem Samarasem (rozpoczęcie godz. 10:00). Ostatnie doniesienia mówiły, iż Grecy mają problem z implementacją wcześniej uzgodnionych reform, a zakładane wytyczne dla budżetu zostaną najpewniej przekroczone w kolejnych latach. Wydaje się jednak, iż nawet negatywne doniesienia z Grecji nie są w stanie przyćmić przesadzonego rynkowego optymizmu, który utrzymuje się po wczorajszym wystąpieniu prezesa EBC. Z technicznego punktu widzenia jako docelowe punkty wsparcia dla notowań przyjąć należy 4,125 EUR/PLN oraz pełen zakres 4,10 EUR/PLN. Najbardziej realnym scenariuszem wydaje się jednak lekkie osłabienie złotego w trakcie dzisiejszej sesji w ślad za potencjalnym spadkiem na rynku eurodolara. Skala wczorajszego optymizmu wydaje się znacząco przesadzona w świetle aktualnej sytuacji fundamentalnej stąd oczekiwać można korekty wczorajszego ruchu. Konrad Ryczko
Mario Draghi zawirował rynkami Czwartkowa sesja pokazała, jaka siła leży w słowach szefa banku centralnego. Mario Dragi powiedział wczoraj, że ECB jest gotowy zrobić w ramach swojego mandatu wszystko, co tylko jest możliwe, by uratować strefę euro. Taka deklaracja przez zaplanowanym na przyszły tydzień posiedzeniem ECB musiała wywołać silną reakcje na rynkach i tak też w rzeczywistości się stało. Rozbudzone zostały nadzieje wznowienie skupu obligacji w ramach programu SMP, a także ewentualne bezpośrednie działania ECB na rynku długu. To przyczyniło się do silnej poprawy nastrojów, co przełożyło się na popyt na bardziej ryzykowne aktywa. W potrzymaniu klimatu inwestycyjnego pomogły również dane z amerykańskiej gospodarki. Pozytywnie zaskoczyły duże lepsze dane na temat sprzedaży detalicznej w USA, która wzrosła w czerwcu o 1,6% w ujęciu miesięcznym oraz spadek liczby nowo zarejestrowanych bezrobotnych do 353tys. w ubiegłym tygodniu. Powyższe czynniki przyczyniły się do silnego wzrostu notowań eurodolara. Dolar amerykański tracił na wartości w stosunku do innych walut. Na rynku krajowym złoty skorzystał z istotnej poprawy nastrojów i powrócił do trendu wzrostowego. Zarówno sytuacja techniczna, jak i zapewnienia prezesa GUS, że prognozowane na ten rok 2,5% tempo wzrostu polskiej gospodarki jest nadal możliwe do osiągnięcia sprzyjają dalszej aprecjacji PLN. Opublikowane dzisiaj w nocy dane z Japonii wskazują na słabszy obraz tamtejszej gospodarki. Inflacja CPI spadła bardziej niż zakładały prognozy, a dane na temat sprzedaży detalicznej były również słabsze niż zakładał konsensus rynkowy. Wydarzeniem dzisiejszego dnia jest wstępny odczyt amerykańskiego PKB za drugi kwartał. Analitycy oczekują słabszych danych, co może wzmocnić obawy o przedłużające się spowolnienie światowego wzrostu gospodarczego i rozbudzić nadzieje na stymulacyjne działania ze strony Fed. Oprócz tego z USA poznamy ostateczne dane na temat indeksu Uniwersytetu Michigan w lipcu.
EURPLN Poprawa nastrojów na rynkach światowych pomogła EURPLN powrócić do trendu spadkowego. Para przełamała wsparcie w postaci linii TenKan na wykresie dziennym na poziomie 4,1728, co przyczyniło się umocnienia złotego w rejon 4,1250 PLN za euro. Techniczny obraz rynku wskazuje na możliwość pogłębienia spadków na EURPLN w rejon marcowych minimów z tego roku w przypadku utrzymania się pozytywnego klimatu inwestycyjnego na rynkach. Najbliższy opór to poziom 4,4160.
EURUSD Euro zyskiwało wczoraj silnie względem dolara w reakcji na wypowiedzi szefa ECB. Kurs EURUSD powrócił w okolice powyżej poziomu 1,2300, testując opór w postaci zniesienia 38,2% Fibo całości spadków z okolic 1,2747. Warunkiem niezbędnym do kontynuacji wzrostów będzie powrót powyżej poziomu 1,2310. Jak na razie może nastąpić lekkie odreagowanie w oczekiwaniu na odczyt PKB z USA. Silnym wsparciem pozostają okolice 1,2160.
GBPUSD Na fali lepszych nastrojów rynkowych GBPUSD powrócił w okolice górnego ograniczenie zakresu wahań, które wyznacza opór na poziomie 1,5725. Brak siły na wyjście górą za zakresu może przynieść odreagowanie i powrót w rejon dolnego ograniczenia przedziału wahań. Silny opór w postaci 100-okresowej średniej na wykresie dziennym znajduje się na poziomie 1,5780.
EURJPY EURJPY przełamał wczoraj opór w postaci linii TenKan na wykresie dziennym, co z technicznego punktu widzenia powinno rozszerzyć obecną korektę wzrostową na eurojenie. Silnym wsparciem pozostaje strefa 93,85-94,00. Najbliższy opór wyznacza poziom 96,90. Anna Wrzesińska dm idmsa
Mario Draghi i dane z USA podbijają ceny akcji Pierwsza część czwartkowej sesji upływała na warszawskiej giełdzie w dość niepewnej atmosferze. Choć otwarcie handlu nastąpiło na lekkim plusie, to potem niewielką przewagę na rynku objęli sprzedający, a główne indeksy GPW, czyli WIG i WIG20 zniżkowały nawet odpowiednio o 0,29% i 0,41%.
Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia także na rynkach zachodnich oraz na kontraktach terminowych na amerykańskie wskaźniki. Obawy o spowalniające tempo wzrostu światowej gospodarki oraz o dalszy rozwój kryzysu zadłużenia w Eurolandzie splatały się z nadziejami inwestorów, co do przyszłotygodniowej decyzji Fed oraz zasygnalizowanej wczoraj możliwości udzielenia licencji bankowej stałemu europejskiemu funduszowi pomocowemu. Jednakże zaraz po południu atmosfera na światowych rynkach akcyjnych, w tym także w Warszawie uległa gwałtownej i znacznej poprawie, co było wynikiem słów szefa Europejskiego Banku Centralnego. Mario Draghi podczas swojego dzisiejszego wystąpienia w Londynie wyraźnie podkreślił, że w związku ze swoim mandatem EBC uczyni wszystko do konieczne, aby uratować euro (czyt. wspólną walutę i strefę euro). Kolejny sygnał do zakupów, choć już o wyraźnie mniejszym kalibrze nadszedł o godz. 14:30 ze Stanów Zjednoczonych w postaci pozytywnych danych dotyczących „tygodniowego bezrobocia” i zamówień na dobra trwałego użytku.
Bieżąca sytuacja rynkowa Przedstawione o godz. 8:00 dane dotyczące sentymentu niemieckich konsumentów okazały się być lepsze niż sądzono i najlepsze od marca. Indeks GfK sporządzany na podstawie badania 2 tys. osób zanotował wzrost do poziomu 5,9 pkt z 5,8 pkt w lipcu i w prognozach. Niestety tego samego nie da się już powiedzieć o danych, które to napłynęły dwie godziny później z Polski. W czerwcu stopa bezrobocia spadła do 12,4% z 12,6% w maju, ale ukształtowała się na poziomie wyższym niż oczekiwano (12,2%). Z kolei dynamika wzrostu sprzedaży detalicznej wyhamowała w tym samym miesiącu do 6,4% z 7,7% w maju i odbiegła tym samym znacznie od rynkowej prognozy na poziomie 9,0%. Pozytywnym zaskoczeniem były za to opublikowane o godz. 14:30 i wspomniane już powyżej dane ze Stanów Zjednoczonych dotyczące liczby nowych bezrobotnych w tygodniu do 21 lipca i zamówień na dobra trwałego użytku za czerwiec. W pierwszym przypadku zanotowano spadek do poziomu 353 tys. z 388 tys. po rewizji tydzień wcześniej, choć na rynku spodziewano się zniżki do 380 tys. z 386 tys. przed korektą. Z kolei w drugim doszło do wzrostu o 1,6% m/m, czyli identycznego jak w maju po korekcie. Tu zakładano, że skala zwyżki wyniesie jedynie 0,3%-0,4% wobec +1,3% przed rewizją w poprzednim miesiącu.
Bieżąca sytuacja rynkowa O godz. 14:50 indeks WIG20 szedł w górę o 1,37% do 2147,82 pkt, a indeks WIG zwyżkował o 1,00% do 39638,92 pkt. W tym samym czasie paneuropejski indeks STOXX Europe 600 rósł o 2,00% do 255,41 pkt, a kontrakty terminowe na amerykański indeks S&P500 poprawiały swoje notowania o 1,26% do 1351,95 pkt.
Godzina Publikacja/Wydarzenie Prognoza Poprzednio
26 lipca
Niemcy 08:00 Indeks GfK na VIII 5,8 pkt 5,8 pkt
Polska 10:00 Stopa bezrobocia za VI 12,2% 12,6%
Polska 10:00 Sprzedaż detaliczna za VI r/r 9,0% 7,7%
USA 14:30 Liczba nowych bezrobotnych w tyg. do 21 VII 380 tys. 386 tys.
USA 14:30 Zamówienia na dobra trwałego użytku za VI m/m 0,3%-0,4% 1,3%
USA 16:00 Przedwstępne umowy sprzed. domów za VI m/m 0,2%-0,3% 5,9%
Marek Nienałtowski
List otwarty do Prezesa EBC Do: Prezesa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi
Szanowny Panie Prezesie, Opinia publiczna jest coraz bardziej przekonana, że sektor finansowy w krajach rozwiniętych łamie podstawowe zasady etyczne i podejmuje działania sprzeczne z prawem. Prowadzone są dochodzenia prokuratorskie, a osoby piastujące najwyższe funkcje w instytucjach finansowych podają się do dymisji. Dzisiaj już wiemy, że najważniejsza stopa procentowa świata, LIBOR, była przedmiotem manipulacji w wyniku, których banki osiągały korzyści finansowe kosztem klientów. Nie jest jasna rola, jaką w tej aferze pełniły banki centralne, mam nadzieję że zostanie to skutecznie wyjaśnione podczas dochodzenia które trwa po obu stronach Atlantyku. Pana wczorajsza wypowiedź potrząsnęła rynkami finansowymi, gwałtownie zmieniły się kursy walutowe, indeksy giełdowe, oprocentowanie obligacji rządowych, wyceny instrumentów pochodnych. W obecnej sytuacji, gdy Europa być może pogrąża się w otchłani kryzysu finansowego o biblijnych proporcjach, jest bardzo ważne, aby standardy prowadzenia polityki pieniężnej w Europie zostały utrzymane na najwyższym poziomie. Dlatego uważam, że powinien Pan podjąć następujące działania:
- podać do publicznej wiadomości, kto w EBC wiedział, że wygłosi Pan wczorajszy komentarz
- opublikować listę billingów wszystkich osób, które wiedziały, że ten komentarz zostanie wygłoszony,
- opublikować listę osób spoza EBC, ze szczególnym uwzględnieniem przedstawicieli sektora finansowego, z którymi w ostatnich dniach spotykały się osoby posiadające informację, że ten komentarz zostanie wygłoszony
Podjęcie tych działań powinno uciąć wszelkie spekulacje pojawiające się w Internecie, które sugerują, że standardy prowadzenia polityki pieniężnej w krajach rozwiniętych uległy istotnemu obniżeniu. Prof. Krzysztof Rybiński
PGNiG znalazł złoże gazu o wielkości 1 mld m. sześc. I to nie łupkowego PGNiG wspólnie z amerykańską firmą FX Energy dotarło w wielkopolskim odwiercie Komorze-3K do dużych złóż konwencjonalnego gazu ziemnego, informuje "Parkiet". Nowe złoże może być warte nawet 0,5 mld dol. Według raportu "Financial Timesa" wartość rynkowa PGNiG wynosi 7,5 mld dol. Gaz znaleziono po zaledwie czteromiesięcznych poszukiwaniach, na głębokości 3980 m. Gazeta dowiedziała się, że wielkość zasobów może przekraczać 1 mld m. sześc. Przemysłowe wydobycie z tego złoża może ruszyć najwcześniej na dwa-pięć lat, informuje "Parkiet". W reakcji na informację kurs akcji PGNiG wzrósł na otwarciu o 2,65 proc., do 3,88 zł za jedną akcję. PGNiG zaplanował w tym roku 23 odwierty w poszukiwaniu gazu ze źródeł konwencjonalnych. Oprócz złoża Komorze duże nadzieje budzi złoże w okolicach Kutna, w którym zasoby paliwa mogą sięgać nawet 100 mld m sześc. - informuje gazeta. Jednak złoże to znajduje się na głębokości aż 6,5 km. Dotychczasowe, udokumentowane zasoby gazu ze złóż konwencjonalnych w Polsce wynoszą 145 mld m sześc. Oprócz poszukiwań gazu konwencjonalnego PGNiG szuka wciąż gazu z łupków, który w Polsce na razie nie jest eksploatowany. Według przytaczanych przez "Parkiet" szacunków opłacalne do wydobycia zasoby gazu łupkowego w Polsce mogą wynosić 346-768 mld m sześc. a ich eksploatacja może rozpocząć się w 2015 r. Oprócz PGNiG gazu w Polsce poszukują także Lotos i Orlen. Nadzieje wobec gazu łupkowego w Polsce podsyciła początkowo amerykańska Agencja Informacji Energetycznej, szacując złoża na 5,3 bln m sześc. Na początku lipca inna amerykańska agencja - US Geological Survey - sprawiła niemiłą niespodziankę, szacując złoża na zaledwie 38 mld m sześc., w optymistycznym wariancie - 116 mld. Oba te szacunki oparte były jedynie na teoretycznych przesłankach. Roczne zapotrzebowanie Polski na gaz to ok. 14,5 mld m. sześc. Krajowe wydobycie w ostatnich latach wynosiło nieco ponad 4 mld m. sześc. Dlatego Polska musi polegać przede wszystkim na dostawach z Rosji. Tymczasem Gazprom narzuca PGNiG najwyższą w UE cenę za gaz (ok. 550 dol. za 1000 m sześc.). PGNiG nie mogąc przenieść tych kosztów na konsumentów (zabrania tego Urząd Regulacji Energetyki) notuje zyski dzięki usługom związanym z poszukiwaniem i wydobyciem gazu i ropy.
Szukanie łupka w worku W 2009 roku pisałem, że gaz łupkowy to szansa dla Polski. Teraz uważam, że to raczej fantasmagoria, która może kosztować nas miliardy wyrzucone w błoto P– Polskie spółki wykazują się determinacją i zaangażowaniem, których mogą pozazdrościć zagraniczne, rezygnujące z poszukiwań zaledwie po kilku próbach – mówił w poniedziałek minister skarbu Mikołaj Budzanowski, wbijając uroczyście łopatę we wsi Goździk koło Garwolina.
– To utwierdza nas w przekonaniu, że polskie łupki to narodowy projekt. Udowadniamy też, że w osiąganiu uzasadnionych biznesowo celów jesteśmy i będziemy konsekwentni – kontynuował minister, nie wyjaśniając jednak, czy celem biznesowym jest poszukiwanie gazu, czy też jego opłacalna eksploatacja. Minister „pił” do niedawnej decyzji ExxonMobil – największej korporacji świata, która wycofała się z szukania łupków wPolsce. Wycofała się, bo nie miała „polskiej determinacji”, czy też bardziej dba o pieniądze akcjonariuszy niż minister o pieniądze podatników? Budzanowskiemu basował Jacek Krawiec, szef Orlenu, spółki notowanej na giełdzie, ale kontrolowanej przez skarb państwa, która we wsi Goździk prowadzi wiercenia.
– Na powtarzane ostatnio pytanie: „Co po Euro 2012?” odpowiedź już jest: poszukiwania, a następnie wydobycie polskiego shale gas [gazu łupkowego]. Najpierw polską gospodarkę będą napędzały wydatki na kolejne odwierty, a za kilka lat tańszy gaz, za zakup którego pieniądze będą trafiały do firm działających tu, a nie za granicą – wyjaśniał Krawiec. Doświadczony menedżer mówił jak populista. Chyba nie wierzy, że gospodarka rośnie dlatego, że Orlen wyda pieniądze na szukanie skarbów, których być może w ogóle w Polsce nie ma. A jeśli są, to nie wiadomo, czy ich eksploatacja kiedykolwiek się opłaci.
Dużo gazu na papierze Łupkowa gorączka zaczęła się, gdy w kwietniu ubiegłego roku amerykańska agencja EIA (Energy Information Administration) poinformowała, że pod powierzchnią Polski znajduje się 5,3 bln m sześc. gazu łupkowego nadającego się do eksploatacji. Starczyłoby nam na 300 lat. W kampanii wyborczej premier Tusk obiecał, że dochody z łupków pójdą – jak w Norwegii – na fundusz emerytalny dla wszystkich obywateli. Wmarcu 2012 Państwowy Instytut Geologiczny obniżył prognozy do 1 bln m sześc. Wciąż dużo i wciąż na papierze.
– Niech będzie 200-300 mln m sześc. rocznie, żeby tylko było wiadomo, że jest i nadaje się do eksploatacji – mówił mi przed paru miesiącami Mikołaj Budzanowski. – W2014 roku możemy mieć pierwszy gaz. Wlatach 2015-22 zacznie się regularne wydobycie. Mam nadzieję, że będzie rosło z roku na rok. Minister na „łupkach” buduje swoją polityczną pozycję. Snuje rozważania o końcu zakupów z Rosji, gdy wygaśnie wieloletni kontrakt, zastanawia się, czy lepiej tłoczyć gaz do rurociągów, czy też skraplać i eksportować przez port LNG, który wprawdzie nie powstał, ale kiedyś powstanie. Gdy pytam o szczegóły – koszty wydobycia i szacunkowe dochody z gazu łupkowego – odpowiada:
– Najpierw musimy go znaleźć, zacząć eksploatację, policzyć koszty.Poszukiwanie „łupków” kosztuje krocie. Leżą głębiej niż gaz naturalny, chronią je warstwy skał. Jeden odwiert kosztuje kilkanaście milionów euro. By zlokalizować gaz na danym terenie, potrzeba kilkuset wierceń, czyli zainwestować miliardy euro. Na razie gaz znaleziono w kilku odwiertach.
Polityczna histeria Kto pamięta kilkudniową erupcję gazu i ropy w Karlinie przed 30 laty i ówczesną reakcję Polaków na pokazywany w telewizyjnym dzienniku płonący gejzer, ma wrażenie déjà vu. „Czy będziemy drugą Norwegią? Tak, jeśli się o to postaramy” – napisała jedna z gazet gospodarczych. Inna porównywała nas do Kuwejtu. Gdy we Francji zakazano poszukiwań łupków, w Polsce zawrzało. „Zablokowanie planów wydobywania gazu łupkowego dla Moskwy warte jest każdych pieniędzy. W Brukseli głośno mówi się o tym, że Moskwa bardzo wspiera krucjatę antyłupkową” – pisał tabloid „Fakt”. Od dwóch lat każdy, kto kwestionuje sensowność poszukiwań gazu, jest „ruskim agentem” lub przynajmniej „pożytecznym idiotą” nieświadomie wykonującym polecenia Gazpromu. Z ujawnionej przez „Rzeczpospolitą” notatki ABW wynika, że agencja nawet zamiar przejęcia spółki Azoty Tarnów przez rosyjski Acron traktuje jako próbę storpedowania eksploatacji polskich łupków . Byłem pierwszym wPolsce dziennikarzem, który napisał, jak gaz łupkowy zmienił amerykańską energetykę i że jest to też szansa dla Polski („Czy zostaniemy gazową potęgą?”, „Gazeta” z 19 grudnia 2009 r.). Teraz uważam, że to raczej fantasmagoria, która może kosztować nas miliardy dolarów wyrzuconych w błoto. Wprzekonaniu tym utwierdza mnie:
– dominacja państwowych spółek w wyścigu po gaz łupkowy,
– nadmierne zainteresowanie polityków,
– brak jakichkolwiek szacunków opłacalności wydobycia.
Łupkowy trust Koncesje nadaje Ministerstwo Środowiska. Dla poszukiwaczy na razie wydano 111. Na eksploatację ani jednej. Polskie łupki zainteresowały znane koncerny zagraniczne: ExxonMobil, Eni, Chevron, Lane Energy, kilkanaście mniej znanych spółek i Orlen, ale najbardziej aktywny jest PGNiG, które ma 15 koncesji w pasie od Pomorza, zahaczając o Warmię, przez Mazowsze i Lubelszczyznę, do Podkarpacia. WWejherowie we wrześniu udało się wydobyć próbkę gazu – jak zapewniają szukający – dobrej jakości. Wtym roku PGNiG planuje rozpoczęcie nie więcej niż siedmiu odwiertów. Spółka jest wprawdzie giełdowa, ale to Urząd Regulacji Energetyki zatwierdza taryfy cenowe, czyli praktycznie ustala, jaki zysk firma może osiągnąć. W roku ubiegłym zysk netto PGNiG wyniósł 1,6 mld zł, czyli jak na dużą spółkę energetyczną był niewielki. A potrzeby inwestycyjne – poza poszukiwaniem łupków – są ogromne. Tymczasem, jak przyznała pani prezes PGNiG w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”, koszty poszukiwań i eksploatacji gazu tylko z jednej koncesji mogą sięgać 30-40 mld zł. Minister skarbu państwa wpadł więc na pomysł. 4 lipca pięć spółek: Polska Grupa Energetyczna, PGNiG, KGHM Polska Miedź, Enea oraz Tauron, podpisało umowę w sprawie gazu łupkowego. Szacowane nakłady na poszukiwanie, rozpoznawanie i wydobywanie gazu tylko w trzech miejscach: Kochanowie, Cząstkowie i Tępczy, wyniosą 1,72 mld zł. Tych pięć spółek to „perły w koronie” ministra skarbu. W PGNiG oraz PGE – minister zmienił zarząd (formalnie zrobiła to rada nadzorcza). Poprzedni prezes PGNiG Szubski nie był entuzjastą gazu łupkowego, nowa prezes Grażyna Piotrowska-Oliwa jak najbardziej jest.
– Połączenie potencjału ekonomicznego naszych partnerów z posiadanymi przez PGNiG zasobami koncesyjnymi, wiedzą i doświadczeniem naszych pracowników gwarantuje wspólny sukces. Wierzę, że w niedalekiej przyszłości będziemy się dzielić znaczącymi zyskami”– mówiła, podpisując porozumienie. PGE, Tauron i Enea nie mają żadnego doświadczenia w poszukiwaniu surowców naturalnych. Mają za to ogromne potrzeby inwestycyjne. Ta pierwsza – największa spółka energetyczna – zapowiada budowę elektrowni jądrowej, która kosztować będzie ok. 100 mld zł. Nie bardzo wiadomo, skąd weźmie na to pieniądze, bo dla tak ryzykownego i długoterminowego projektu trudno będzie uzyskać finansowanie na rynku. Chyba że rząd da gwarancje, czyli częściowo będzie dotował inwestycję. Nowy prezes PGE Krzysztof Kilian, mimo że od zawsze jest przyjacielem premiera, nie potrafił wykręcić się od uczestnictwa w „łupkowym truście”. Podczas uroczystego podpisania porozumienia robił dobrą minę do złej gry. – Dostęp do własnego zasobu surowcowego zmniejszy niepewność wynikającą z decyzji podejmowanych w ramach polityki klimatycznej – tłumaczył. Na pewno zmniejszy, pod warunkiem że go znajdziemy. KGHM ma doświadczenia w poszukiwaniu surowców i ogromne zyski. Tyle że w ubiegłym roku kupił w Kanadzie spółkę za niemal 10 mld zł i w najbliższych latach też będzie potrzebował dużych środków na inwestycje. Los prezesa Herberta Wirtha, którego kadencja skończyła się w czerwcu, do ostatniej chwili wisiał na włosku. Członkiem rady nadzorczej KGHM jest Robert Oliwa, mąż Grażyny Piotrowskiej-Oliwy, prezes PGNiG i entuzjastki łupków. Ostatecznie Wirth ponownie został prezesem, unikając odpowiedzi na pytanie, czy wszedłby do „trustu”, gdyby nie propozycja nie do odrzucenia.
Ktoś tu gra Postawmy sprawę jasno – zyski spółek skarbu państwa są w jakiejś mierze zyskami wszystkich Polaków. Straty, które poniosą spółki, również obciążą nas wszystkich. Zapłacą mniej podatków i dywidend do państwowej kasy, spadnie ich wycena giełdowa. W rynkowej f irmie każdy większy wydatek musi być uzasadniony, każda inwestycja poparta kalkulacją – ile będzie kosztować, jaki da zysk i kiedy. Kalkuluje się też, czy tego samego celu nie da się osiągnąć inną drogą. Minister skarbu państwa kalkulacji takich nie ma, podobnie jak prezesi państwowych spółek, którzy (dobrowolnie lub pod naciskiem) zdecydowali się wejść do „trustu”. Interes łupkowy jest wyjątkowo ryzykowny. Nie chodzi tylko o to, czy rzeczywiście mamy gaz nadający się do eksploatacji. Ważniejsze – skąd wziąć dziesiątki, a być może setki miliardów euro, by bogactwo to eksploatować. I czy potencjalne wpływy ze sprzedaży gazu pokryją koszty inwestycji, eksploatacji i transportu. Według Energy Information Administration zasoby gazu łupkowego znajdują się w kilkudziesięciu krajach. Być może najbogatsze w Argentynie. Do eksploatacji przymierzają się Australia i Wielka Brytania. Chiny zapowiadają, że będą do roku 2030 największym producentem na świecie. Ale na razie na skalę przemysłową gaz jest wydobywany tylko w USA i Kanadzie, gdzie zresztą eksploatacja wywołuje protesty. W Stanach eksploatacją zajmują się na ogół średniej wielkości firmy, których wartość rynkowa wynosi od kilku milionów do miliarda dolarów. Według zgodnej opinii ekspertów na łupkach ponoszą one straty spowodowane nadmiarem gazu naturalnego na rynku amerykańskim i niskimi cenami. Eksploatacja byłaby w USA opłacalna przy cenie 280-320 dol. za 1000 msześc. Tymczasem cena rynkowa w transakcjach natychmiastowych (bez długookresowych kontraktów) wynosi około 100 dol. za 1000 m sześc. Dlaczego więc amerykańskie firmy szukają gazu łupkowego i eksploatują go, obniżając jego cenę? Ponieważ są to typowe spółki wysokiego ryzyka, które zaczynają działalność, kupują koncesję na wydobycie, wchodzą na giełdę i liczą na to, że ktoś je przejmie. Podobny model biznesowy mają spółki internetowe. Zapewne niektórzy inwestorzy przeliczą się, inni zgarną zyski. Tyle, że jest to ryzyko wycenione przez rynek i potencjalne straty obciążą prywatnych właścicieli. W Europie ceny gazu są znacznie wyższe niż w USA. Na giełdzie European Energy Exchange AG (EEX) w Lipsku gaz kosztuje ok. 325 dol. za 1000 m sześc. Ceny gazu z Gazpromu wynoszą około 500 dol. Na pierwszy rzut oka wygląda więc na to, że eksploatacja gazu łupkowego wPolsce byłaby opłacalna. Ale gaz jest tu (według opinii ekspertów) położony mniej dogodnie niż w USA i konieczne są ogromne nakłady na jego zlokalizowanie. W dodatku Amerykanie mają dwustuletnie doświadczenia w eksploatacji surowców i wypracowali dobrze działające prawo geologiczne. Bogactwo naturalne należy do posiadacza gruntów, a firma eksploatująca płaci mu za dzierżawę. W Polsce bogactwo należy do państwa. Nic dziwnego, że wykup gruntów od właścicieli idzie z oporami i jest bardziej kosztowny niż amerykańska dzierżawa.Kolejny czynnik, który może znacznie podnieść koszty eksploatacji łupków w Polsce, to wysoka gęstość zaludnienia. W USA wciąż są rozległe, niemal bezludne przestrzenie. U nas wiertnicy co rusz natrafiają na kable, rury, drogi. Nikt nawet nie pokusił się, by szacunkowo porównać potencjalny koszt wydobycia gazu w Polsce i USA. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że u nas będzie dwukrotnie wyższy. Czy łupki to humbug, z którego będziemy się za kilka lat nabijać? Niekoniecznie. Wiertnicy mogą trafić na „złotą żyłę”. Eksploatacja może być opłacalna. Ale ryzyko, że będzie inaczej, jest ogromne. Rynek, mimo błędów, które też popełnia, lepiej potrafi wycenić ryzyko. Pozostawmy łupki prywatnym firmom – polskim lub zagranicznym. Jeżeli się wzbogacą, oddadzą państwu część zysków poprzez podatki. Ale ryzyko niech wezmą na siebie. WITOLD GADOMSKI
Łupkowe fakty i fantasmagorie Eksploatacja gazu z łupków nie musi odpowiadać każdemu. Jednak pozbawienie państwowych spółek prawa do ryzyka związanego z jego poszukiwaniem odesłałoby je na margines gospodarki rynkowej.
POLEMIKA W sobotnim wydaniu "Gazety Wyborczej" Witold Gadomski w artykule "Szukanie łupka w worku" skrytykował państwowe spółki PGNiG, KGHM, PGE, Tauron i Enea za pomysł stworzenia konsorcjum, które będzie inwestować w poszukiwanie i ewentualną eksploatację złóż gazu z łupków na należącej do PGNiG koncesji koło Wejherowa. Dostało się też ministrowi skarbu Mikołajowi Budzanowskiemu, który patronuje tej inicjatywie. Zdaniem Gadomskiego jest to wystawianie na ryzyko publicznych pieniędzy. Z argumentami przedstawianymi, jako uzasadnienie tej krytyki nie zgadzam się z kilku powodów:
1. "Poszukiwanie łupków kosztuje krocie. Leżą głębiej niż gaz naturalny, chronią je warstwy skał. Jeden odwiert kosztuje kilkanaście milionów euro. By zlokalizować gaz na danym terenie, potrzeba kilkuset wierceń, czyli należy zainwestować miliardy euro" - pisze Gadomski. To nieprawda. Skały łupkowe, tak jak konwencjonalne zasoby gazu, mogą znajdować się na różnych głębokościach. Nie ma zasady mówiącej, że złoża gazu w łupkach znajdują się głębiej niż konwencjonalne złoża gazu, a te ostatnie także są chronione przez warstwy skał. Gaz z łupków i gaz z konwencjonalnych złóż to taki sam "gaz naturalny". Nie trzeba też kilkuset wierceń, by zlokalizować gaz. W Polsce znaleziono go już w kilku z 23 wykonanych dotąd odwiertów, bo takich wierceń nie robi się na oślep.
2. "Interes łupkowy jest wyjątkowo ryzykowny (...) W Stanach eksploatacją zajmują się na ogół średniej wielkości firmy, których wartość rynkowa wynosi od kilku milionów do miliarda dolarów". W USA i Kanadzie wypracowano metody wydobycia gazu z łupków i zaczęto je stosować z komercyjnym sukcesem od 2007 r. Największym producentem gazu w USA - właśnie za sprawą eksploatacji niekonwencjonalnych złóż - jest ExxonMobil, gigant amerykańskiej branży paliwowej o kapitalizacji ponad 400 mld dol. Eksploatacją złóż w łupkach w USA zajmują się również takie tuzy, jak koncerny Chevron, ConocoPhillips czy Marathon Oil, oraz europejskie giganty branży naftowej - norweski Statoil, włoski Eni i hiszpański Repsol. W kanadyjskie złoża gazu inwestują zaś giganci z Azji: chiński Sinopec, koreański Kogas, malezyjski Petronas, a nawet Toyota. Aż dziw, że zarządy tych firm (czasem państwowych, jak Statoil czy Eni) nie mają jeszcze kłopotów, bo - jak pisze Witold Gadomski - "według zgodnej opinii ekspertów na łupkach ponoszą one straty spowodowane nadmiarem gazu naturalnego na rynku amerykańskim i niskimi cenami". Jacy anonimowi eksperci? Nie wiadomo. Można też odnieść wrażenie, że publicysta myli skutki z przyczyną. Po rozpoczęciu eksploatacji łupków USA rzeczywiście cieszą się obfitością rodzimego gazu, a jego ceny w ciągu czterech lat spadły aż o 80 proc. Gdy jednak na początku tego roku gaz w USA mocno staniał, zadziałały proste mechanizmy rynkowe. Amerykańscy nafciarze ograniczyli nowe wiercenia łupków i/lub przerzucili się na bardziej rentowną eksploatację ropy naftowej z łupków, a także szykują się do eksportu nadwyżek gazu w postaci skroplonego gazu LNG.
3. "Eksploatacja byłaby w USA opłacalna przy cenie 280-320 dol. za 1000 m sześc. gazu. Tymczasem cena rynkowa w transakcjach natychmiastowych (...) wynosi ok. 100 dol. za 1000 m sześc." - to kolejna teza. Na jakiej podstawie został określony poziom rentowności eksploatacji gazu z łupków w USA? Dwa lata temu na konferencji w Warszawie przedstawiciele Departamentu Stanu USA informowali, iż w Stanach koszt wydobycia 1000 m sześc. gazu z łupków wynosi przeciętnie ok. 140-180 dol. Od tego czasu nafciarze zbili koszty i na początku tego roku w USA podawano, że w przypadku wielu firm 1000 m sześc. gazu musi kosztować od 90 do 100 dol., by eksploatowały łupki bez strat. W tym roku renomowana ekspercka firma Wood Mackenzie informowała, że wkrótce koszty eksploatacji gazu w USA spadną nawet poniżej 70 dol. za 1000 m sześc. Tyle na początku roku z powodu wyjątkowo ciepłej zimy kosztował już gaz na amerykańskich giełdach, a jednak firmy eksploatujące łupki nie plajtowały. Dlaczego? Bo chwilowe straty na handlu gazem rekompensowały sobie zyskami ze sprzedaży innych cennych surowców wydobywanych z łupków wraz z gazem. Podobnie ratowało się także nasze PGNiG. Gazprom narzucił polskiemu koncernowi najwyższą w UE cenę za swój gaz (już za około 550 dol. za 1000 m sześc.), a Urząd Regulacji Energetyki nie pozwala koncernowi przenieść tych kosztów na konsumentów. Mimo to PGNiG notuje zyski, bo zarabia na innej działalności niż handel gazem, m.in. na usługach związanych z poszukiwaniem i wydobyciem gazu i ropy.
4. Właśnie ten cenowy dyktat Gazpromu, który zdominował dostawy gazu do Polski, nakłania do szukania złóż w naszych łupkach. Witold Gadomski pisze, że w Polsce taki "gaz jest (według opinii ekspertów) położony mniej dogodnie niż w USA i konieczne są ogromne nakłady na jego lokalizację". Ponownie nie wiadomo, jacy eksperci tak uważają. Gadomski twierdzi też, że problemem przy eksploatacji łupków może być to, iż w USA "bogactwo naturalne należy do posiadacza gruntów, a firma eksploatująca płaci mu za dzierżawę", natomiast w Polsce bogactwa naturalne należą do państwa. "Nic dziwnego, że wykup gruntów od właścicieli idzie z oporami i jest bardziej kosztowny niż amerykańska dzierżawa" - pisze publicysta, nie podając ani jednego przykładu takiej sytuacji. Można przy tym zauważyć, że nie tylko w Polsce, ale też w całej Europie bogactwa naturalne z reguły należą do państwa, a jednak się je eksploatuje. W tym właśnie celu stworzono system koncesji na eksploatację bogactw naturalnych. Zdaniem publicysty koszty wydobycia gazu z łupków w Polsce może "znacznie podnieść" wysoka gęstość zaludnienia. "U nas wiertnicy, co rusz natrafiają na kable, rury, drogi" - stwierdza. Dotychczas nie słychać jednak, by gazownicy wiercący w Polsce nie mogli się poruszyć w gąszczu dróg oplatających nasz kraj.
5. Nie jest też prawdą, że wielkie zainteresowanie gazem z łupków w Polsce wybuchło dopiero przed rokiem, gdy amerykańska rządowa Agencja Informacji Energetycznej ogłosiła, korzystając z mocno uproszczonych analiz, iż Polska może mieć 5,3 bln m sześc. gazu w łupkach. Pierwsze koncesje poszukiwawcze Ministerstwo Środowiska wydało w 2007 r., a głośno o możliwym potencjale polskich łupków zachodni analitycy i nafciarze zaczęli mówić na początku 2010 r., gdy ministerstwo wydało już ok. 90 koncesji. W zeszłym tygodniu inna agenda rządu USA - US Geological Survey - oceniła z kolei, że w polskich łupkach jest najwyżej 116 mld m sześc. gazu, a najprawdopodobniej ok. 38 mld m sześc. Obie prognozy amerykański agend rządowych budzą nieufność gazowników, bo są oparte na teoretycznych przesłankach. Dzięki wierceniem wykonanym jeszcze w czasach PRL wiedzieliśmy, że w polskich łupkach może być gaz. A dzięki wierceniom wykonanym przez ostatnie trzy lata mamy już pewność, że tam jest. Ale tylko dalsze poszukiwania pozwolą ocenić, jakie faktycznie mamy zasoby i ile gazu da się z nich wycisnąć. Poszukiwanie złóż zawsze jest obarczone ryzykiem i zawsze kosztuje. To banały w branży naftowej.
6. Nie rozumiem też braku konsekwencji Witolda Gadomskiego. Na początku stwierdza, że gaz z łupków w Polsce to "raczej fantasmagoria, która może kosztować miliardy wyrzucone w błoto". Na koniec - po przedstawieniu wykoślawionego obrazu przemysłu gazowniczego USA oraz zagrożeń rzekomo czyhających na firmy rozważające eksploatację polskich łupków - pisze jednak, że "wiertnicy mogą trafić na żyłę złota". Nawet, jeśli gaz z polskich łupków jest realną szansą, to Gadomski chce ją zarezerwować dla firm prywatnych, polskich lub zagranicznych. Odmawia do niej prawa spółkom z udziałem państwa, faktycznie dyskryminując je w ten sposób. W normalnej gospodarce rynkowej nikt tak nie postępuje. Wolność gospodarcza to prawo do sukcesu i jednocześnie do ryzyka, za którego oszacowanie odpowiadają zarządy i akcjonariusze spółek zarówno prywatnych, jak i z udziałem państwa. Można się zgodzić, że w spółce z udziałem państwa są zaostrzone kryteria oceny ryzyka. Ale pozbawienie państwowych spółek prawa do niego odesłałoby je na margines gospodarki rynkowej, do skansenu skazanych na zagładę reliktów gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Andrzej Kublik
Janusz Korwin-Mikke obroncą wysokości emerytur esbeków "To raz jeszcze potwierdza, że PiSmeni to po prostu neo-komuniści" - w taki sposób Janusz Korwin-Mikke skomentował propozycję PiS, odbierania czy też drastycznego ograniczania esbeckich emerytur. Według lidera Kongresu Nowej Prawicy taka postawa dla konserwatysty jest niedopuszczalna, ponieważ prawicę zawsze wyróżniał szacunek do prawa: "Otóż każdy konserwatysta wie, że jeśli państwo przejmuje terytorium innego państwa – to przejmuje również wszelkie zobowiązania. Trzeba szanować prawa danego państwa" - pisze na swoim blogu Korwin-Mikke. Korwin-Mikke przypomina, że nawet za czasów Hitlera w Generalnej Guberni wypłacano Polakom emerytury wyrobione w okresie sanacji. Lider KNP podał wiele innych takich przykładów: PRL wypłacała emerytury zasłużone w II RP i Generalnej Guberni, RFN wypłaca emerytury oficerom SS. Wyjątkiem są tutaj komuniści:
"Gdy w 1945 komuniści objęli byli (z łaski sowieckiej...) władzę w Polsce, też chcieli karać sędziów, prokuratorów i urzędników II RP - za to, że ci, zgodnie z ówczesnym prawem, wsadzali do więzień komunistów" - pisze i nazywa polityków PiS neokomunistami. Korwin-Mikke tłumaczy, że emerytura obywatela powinna być dla każdego polityka świętością, której się nie narusza nawet w czasie najbardziej przełomowych wydarzeń w naszej historii" Będąc poza sympatiami politycznymi, wypowiedź Korwina–Mikke traktuję, jako obronę świadczeń emerytalnych esbeków. Wszelkie porównania "państwowe" są niedopuszczalne i świadczące o całkowitej ignorancji wiedzy prawniczej. Najbardziej oburzające są porównania Polski do Generalnej Guberni i prawa wówczas obowiązującego. Janusz Korwin-Mikke rocznik 1942 zapewne nawet z opowiadań babuni nie wie, co to była Generalna Gubernia z jej wawelskim prawodawcą Hansem Frankiem sprawiedliwie powieszonym w Norymberdze w 1946 roku, gdy Korwin-Mikke miał cztery latka. Ku zmartwieniu Korwina–Mikke klub PIS zajął w tej sprawie parlamentarne stanowisko. Gdyby PIS wypowiedział się np. o podwyższeniu i „tak niskich emerytur” zwykłych bandziorów ( m.in. „ludzi honoru” z peerelowskiej wrony) to i tak Korwin Mikke skomentowałby to stanowisko identycznie – PIS neokomuna. Ani tak, ani siak. Jakakolwiek obrona wysokości świadczeń dla esbeków, które przewyższają m.in dziesięciokrotnie średnią krajową już jest stanowiskiem post komunistycznym. Ergo – neokomunistą jest Janusz Korwin-Mikke, który za daleko zabrnął w swojej postkomunistycznej wypowiedzi, tak jak by przeszłość Jaruzelskich i innych Kiszczaków po wojnie się nie liczyła. Co do obniżenia emerytur esbekom:
specjalna ustawa deubekizacyjna miała obciąć ich gigantyczne emerytury, a odebrała im jedynie grosze. Wg. danych
MSWiA, wynika, że esbeccy generałowie brali dotąd średnio, co miesiąc aż 9570 zł, a teraz - po ustawowej obniżce - mają... 8590 zł! Przy tak szokująco wysokich emeryturach to dla nich niewielka strata. Ustawa miała położyć kres niesprawiedliwości, gdy esbeccy prześladowcy dostają, co najmniej 10 razy wyższe emerytury niż ich ofiary. Od stycznia 2012 roku kaci mieli stracić te przywileje. Stracili, ale - jak ustalił „Fakt” - niewiele. Po zmianach średnia esbecka emerytura z 2.735,89 złotych zmalała do 2.351,49 zł, czyli zaledwie o ok. 14 proc. To nadal prawie tysiąc złotych więcej niż średnie dochody zwykłych emerytów. Świadczenie płk. Adama Pietruszki (72 l.), odpowiedzialnego za śmierć księdza Jerzego Popiełuszki, z ok. 4,5 tys. zł zmalało do ok. 3,9 tys. Podobnie niewielkie cięcia są u ok. 41 tys. funkcjonariuszy służb specjalnych PRL, których objęła nowa ustawa. Dlaczego, mimo hucznych zapowiedzi, esbecy stracili tak niewiele? Ponieważ zarabiali na etatach bardzo duże pieniądze, a emerytury przeliczono im według znacznie wyższego przelicznika, niż zwykłemu człowiekowi. Ustawa deubekizacyjna zmniejszyła tylko ten przelicznik, a nie podstawę wymiaru emerytury, w dodatku za lata przepracowane wyłącznie na etacie esbeckim, a nie np. w milicji, wojsku czy gdziekolwiek później. Na czym polegała praca SB-eka? To m.in. szantaż, zastraszanie, inwigilacja, zaszczuwanie jednych na drugich, prowokacja, kłamstwo, znęcanie się fizyczne i psychiczne, bicie, zbrodnie, zdrada kraju, praca dla obcego mocarstwa w obronie komunistycznych aparatczyków i przestępców. Nigdy nie płacili składek ZUS. Najlepiej na przeobrażeniach 1989 roku wyszła nomenklatura komunistyczna i komunistyczni terroryści- cały aparat represji i przemocy. Nie ma wśród nich głodnych, biednych, bezdomnych czy bez pracy. Patrząc z boku na Polskę można dojść do następującego wniosku:
ponieważ SB jest najlepiej uposażoną warstwą społeczną to widocznie jest najwartościowszą z elit rządzących III RP.
Są też ich hołubionymi pupilami i ulubieńcami. Miało być lepiej a wyszło jak zawsze. Aleksander Szumański
Piotr Duda „Cofamy się do PRL-u” Infonurt2: mymy byli, jeteśmy i jeszcze jakis czas będziemy (1 pokolenie po nas) w PRL. Dotychczas to była tylko maskirowaka umówina z sowietami i Zachodem! Senat, Sejm i te "niby rządy" to ta żmija na znaku Senatu, co dusi Polskę! Jeszcze Polska nie zginęła!! Póki..my nasze pokolenia - żyjemy ..
Przyjęcie przez Senat nowelizacji ustawy o zgromadzeniach publicznych cofa nas do czasów PRL i jest czarnym dniem polskiej demokracji. Blisko dwa miesiące temu prezydent Rosji, Władimir Putin podpisał znowelizowane prawo o zgromadzeniach, w którym stukrotnie podwyższono kary za udział w manifestacji, na którą władza nie wyraziła zgody. Dzisiejszej decyzji Senatu nie można ocenić inaczej jak krok Polski w kierunku Rosji Putina, a nie demokratycznego państwa szanującego prawa obywateli do sprzeciwu. Jeszcze raz powtarzamy, że zmiany w ustawie będące inicjatywą Prezydenta RP, a przyjęte przez koalicję PO-PSL ograniczają podstawowe prawo wolności obywateli – prawo do zgromadzeń publicznych. Nowelizacja oddaje urzędnikom prawo do decydowania o podstawowych prawach obywateli. Nowe przepisy zostały zmienione w taki sposób, że uniemożliwią zorganizowanie legalnej manifestacji. To nie mieści się w standardach demokratycznych. Wprowadzając kary materialne zmienione prawo przerzuca odpowiedzialność ze służb publicznych na organizatorów manifestacji. Nowelizacja została przyjęta bez konsultacji społecznych, co jest złamaniem obowiązującego w Polsce prawa. Już choćby z tego powodu niezwłocznie ją zaskarżymy do Trybunału Konstytucyjnego. Senatorowie, którzy głosowali za ustawą stali się bezmyślną maszynką do głosowania i znaleźli w sobie odwagi do wzniesienia się ponad partyjną lojalność. Staliście się uczestnikami kolejnej farsy przyjmowania głupiego i szkodliwego prawa. Hańba i wstyd. Jednocześnie dziękujemy tym senatorom, którzy znaleźli w sobie odwagę i zagłosowali przeciwko tej farsie. Oświadczamy, nie zmienimy swoich działań. Jeśli nie da się legalne, będziemy protestować nielegalne. Jednocześnie proponujemy, aby politycy od razu zdelegalizowali związki zawodowe, stowarzyszenia i organizacje, które mogłyby protestować. Problem zniknie. Po co stosować półśrodki.
Piotr Duda NSZZ Solidarność KK
Skandaliczna ustawa o zgromadzeniach przyjęta! Senat przyjął w czwartek nowelizację Prawa o zgromadzeniach. Senatorowie zaproponowali jednak kilkanaście poprawek m.in. dotyczących obniżenia wysokości grzywien, a także skrócenia do trzech dni roboczych terminu na złożenie zawiadomienia o zgromadzeniu. O niekonstytucyjności przepisów zaproponowanych przez Bronisława Komorowskiego od dawna mówi ponad sto organizacji zajmujących się prawami człowieka, m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka Za całością nowelizacji wraz z przyjętymi poprawkami głosowało 55 senatorów, przeciw było 34, jedna osoba wstrzymała się od głosu. Wcześniej większości nie uzyskał wniosek o odrzucenie nowelizacji - poparło go 33 senatorów. Najważniejsze z popartych przez senatorów poprawek zmieniły termin zawiadomienia gminy o zgromadzeniu z przyjętych przez Sejm sześciu dni na trzy dni robocze. W konsekwencji zmienił się też termin na zmianę czasu lub miejsca zgromadzenia zgłoszonego, jako drugie w miejscu zajętym przez inną manifestację. Senatorowie zmienili też przepisy karne wprowadzające kary grzywny: do 7 tys. zł dla przewodniczącego zgromadzenia, jeśli nie wykonuje swych obowiązków i nie przeciwdziała naruszeniom porządku publicznego, oraz do 10 tys. zł dla uczestnika zgromadzenia, który nie podporządkowuje się poleceniom przewodniczącego tego zgromadzenia. Zgodnie z poprawką Senatu kary te będą mogły maksymalnie wynosić do 5 tys. zł zgodnie z ogólnymi przepisami Kodeksu wykroczeń. Kolejna z poprawek zaproponowanych przez senatorów wykreśliła wymóg dołączania do zawiadomienia o zgromadzeniu zdjęcia organizatora. Inna zmiana sprecyzowała, że do postępowań dotyczących zgromadzeń zgłoszonych przed dniem wejścia w życie nowelizacji stosuje się dotychczasowe przepisy. Pomysł przygotowania nowelizacji powstał po zeszłorocznych zajściach w stolicy w związku z obchodami Święta Niepodległości 11 listopada. Przyjęta w czerwcu przez Sejm nowelizacja daje m.in. możliwość zakazania organizacji dwóch lub więcej zgromadzeń w tym samym miejscu i czasie, jeśli może to prowadzić do naruszenia porządku. Większości nie zyskała natomiast m.in. poprawka dopuszczająca możliwość organizacji zgromadzenia w ciągu doby, jeśli "w związku z zaistniałym wydarzeniem nagłym i niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia" zwołanie go w podstawowym terminie byłoby bezcelowe. Od początku prac legislacyjnych propozycje przepisów przedstawione przez prezydenta Bronisława Komorowskiego wywołują kontrowersje. Przeciw nowelizacji protestują m.in. organizacje pozarządowe. Za odrzuceniem noweli opowiedziały się też dwie senackie komisje. Kancelaria Prezydenta argumentowała zaś jeszcze w czerwcu, że "projekt w przekonaniu prezydenta jest projektem zrównoważonym, który godzi konstytucyjne prawo do wolności, ale i do bezpieczeństwa". Zmiany w przepisach o zgromadzeniach krytykują organizacje pozarządowe, m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Forum Obywatelskiego Rozwoju, Fundacja "Panoptykon". O odrzucenie nowelizacji apelował przewodniczący NSZZ "Solidarność" Piotr Duda. Solidarność już na początku lipca zapowiedziała złożenie wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w przypadku uchwalenia nowych przepisów. Z apelem o odrzucenie zmian zwrócili się także byli działacze opozycji z czasów PRL: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Barbara Labuda, Bogdan Lis, Henryka Krzywonos-Strycharska. Apel ten podpisał także Józef Pinior, który jest senatorem PO. List otwarty do marszałka Senatu z apelem o "poważną dyskusję nad proponowaną ustawą" podpisało w połowie lipca łącznie 167 organizacji. Wskazują one m.in., że możliwość reglamentacji zwoływania przeciwstawnych zgromadzeń w tym samym miejscu i czasie ogranicza prawo do kontrdemonstracji, zaś zmieniane przepisy nadal nie regulują kwestii zgromadzeń spontanicznych. W maju krytyczne uwagi odnoszące się do zmian przedstawiło też Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE. Fundacja Helsińska wystąpiła w tej sprawie także do specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. wolności zgromadzeń. Gruźla Mateusz
Interes rodzinny pod nazwą III RP Mamy do czynienia z demoralizacją elit rządzących i z ich bezkarnością. Przewodniczący PSL Waldemar Pawlak swego czasu wytłumaczył telewidzom, że w zatrudnianiu w różnych spółkach i instytucjach rządowych żon, kochanek, córek, synów oraz kuzynów nie ma nic złego, jak to w rodzinie. Najważniejsze, że się nadają. A czy się nadają, wie Pawlak i jego kompani. Taki prezydent czy premier albo minister to człowiek decydujący o naszym życiu, o podatkach, cenach, a nawet o tym, czy możemy mieć dzieci, czy raczej powinniśmy zrezygnować z przychówku, bo warunki są niesprzyjające. To ktoś, i nie da się ukryć, że za takiego się uważa, jeśli nie na początku swojej kariery, to w jej trakcie, kto im dłużej siedzi na stołku, tym jest ważniejszy. A jak wietrzyk historii go z tego stołka zmiecie, będzie dożywotnio tytułowany prezydentem, premierem albo ministrem. Nawet wówczas, gdy go wyrzucili, usunęli lub dymisjonowali. Ci, którzy na stołku przetrwali dłużej i chwalebniej.
Podejrzana demokracja Kiedyś było inaczej i niekoniecznie fajniej. Taki król siedział na tronie dożywotnio, chyba że go zabili podstępni wrogowie albo stracili na szafocie. Miał zaufanych ludzi, a oni też byli dożywotni, chyba że... i tak dalej, i temu podobnie. Jedno ich różniło od współczesnych władców: nie byli wybieralni. Byli dziedziczni i każdy poddany wiedział, że po jakimś Henryku III będzie królował Karol V albo odwrotnie. Wszystko było jasne i proste, dopiero demokracja przewróciła ludziom w głowach. Mogą wybierać, kogo chcą, pod warunkiem że nie jest to „demokracja socjalistyczna”, a taka zwykła, klasyczna. Więc ludzie wybierają swojego kandydata, a ten, co dostanie więcej głosów, zostaje prezydentem albo premierem czy czymś w tym guście. Jest to, jak się okazuje, bardzo podejrzana procedura, bo wyborcy głosują na tego, który im coś obiecał, ale nie są w stanie ocenić ani obietnic, ani ich realizacji. Król niczego nie obiecywał i słowa dotrzymywał, a demokratyczny kandydat musi coś obiecać, żeby się odróżnić od konkurenta i go pokonać. Najgorzej wychodzi na takich wyborach polityk, który nie potrafi obiecywać wizerunkowo, w tym fałszywie, acz sugestywnie przedstawiać stan rządzonego przez siebie państwa. Wizerunkowy kandydat, taki np. Donald Tusk obiecuje podatek liniowy oraz zniesienie abonamentu telewizyjnego. Takie obietnice działają na wyobraźnię, na zamożniejszych robi wrażenie niski podatek, na biedniejszych możliwość oglądania za darmo Tuska na ekranie od rana do wieczora. W ten sposób władza wydaje się bezpłatna jak wstęp do supermarketu. Szczegółami obietnic wyborczych kandydata zajmują się ludzie bardziej upolitycznieni, tzw. elity wspierające kandydata i ich przeciwnicy. Prosty lud stawia na wyczucie, czyli intuicję, która go zazwyczaj zawodzi. I na wygląd kandydata, który też zawodzi, ale nie od razu. Bo nasz lud wywodzi się z klasy chłopskiej, a klasa chłopska wysoko sobie ceni odświętność. Facet, którego wspiera, musi być odpalony jak do kościoła, nosić wypucowane kamasze i obowiązkowo krawat. I mieć małżonkę, co to ubiera się w zagranicznych butikach, taką z wystawy. Wizerunkowy prezydent powinien się okazale prezentować, dobrze widziana jest pokaźna „pierwsza dama”, taka jak żona sołtysa albo właściciela wytwórni lodów.
Wrogie elementy Eurolandu Mamy więc ludowy stosunek do polityki, wynikający z braku edukacji większości narodu w dziedzinie praw i obowiązków obywateli. W Polsce, bo w świecie zachodnim ludzie mieli dużo czasu na naukę, w Europie od chwili zgilotynowania Ludwika XVI, czyli od jakichś dwustu z górą lat i zwycięstwa francuskiej rewolucji, której skutki odczuwamy do dziś. Rewolucja była tak piękna, że ludzie zaczęli masowo uciekać z oświeconej Europy na amerykański kontynent, budując daleko od Paryża, Rzymu i Londynu państwo demokratyczne – wzór dla świata, którym pozostanie i w przyszłości, pod warunkiem że nie zaleje go europejska poprawność polityczna. Ideologia skutecznie konkurująca z zasadami demokracji, czyli z wolą ludu. I pracująca intensywnie na jego zniewolenie, dając do zrozumienia dla niepoznaki, że każdy ma wolny wybór. Ale musi dokonać dobrego wyboru, bo zły jest wielce niesłuszny i nie pasuje do ogólnych trendów panujących na kontynencie, a trendy są takie, że człowiek europejski jest szczęśliwy dopiero wtedy, gdy szczęśliwe są jego władze. Niestety, radość z rządzenia, którą reprezentują kanclerz Niemiec Angela Merkel i premier III RP Donald Tusk, bywa zakłócana przez wrogie elementy, takie jak Grecja, Hiszpania, Portugalia albo Włochy, a w przypadku Polski – partie opozycyjne, które niczego nie mogą obiecać, bo nie mogą obietnic spełnić, nawet gdyby bardzo chciały. Premier trzyma się mocno, co zauważyli różni pochlebcy, i ma coraz większą władzę, bo lud tego chce. Poza tym nikt ludu nie pyta, czego chce. Kogo to obchodzi? Kogo obchodzi jakaś anonimowa masa o nazwie naród. A tym bardziej poszczególni obywatele. Nie podoba się, to na drzewo – taki jest styl rządzenia, taka jest ta demokracja, polska, europejska i jak kto chce, chińska i rosyjska. Żyjemy w epoce turbulencji wzmacnianych przez wszędobylskie media, zaprowadzające totalny chaos w głowach tzw. zwykłych śmiertelników. Światem zachodnim rządzi dziś strach przed utratą z takim trudem kupionym na kredyt dobrobytem i tego szczęścia bycia członkiem zbiorowiska takich samych, wręcz identycznych konsumentów dóbr konsumpcyjnych. Telewizorów, tabletów, komórek, samochodów i kuchenek gazowych. Grunt, żeby się nie wyróżniać z tłumu. Nawet nadwaga współczesnych konsumentów dóbr wszelakich jest mniej więcej jednakowa, mieści się w przedziale 150 i 300 kg. Szczupli są w mniejszości. Wystarczy przejść się ulicą Londynu, Berlina i Nowego Jorku. Albo obejrzeć sobie reportaże z pościgów policji za przestępcami – tych zapasionych mundurowych galopujących z oczami na wierzchu za złoczyńcą. My, Polacy, powoli, ale skutecznie zbliżamy się do ideału cywilizowanej sylwetki prawdziwego Europejczyka. Pasionego tanimi produktami przemysłowej żywności. Ale jest kryzys, czy spowoduje on, że będziemy mniej się opychać i schudniemy? Przeciwnie, jeszcze bardziej spuchniemy, bo zdrowa żywność jest droższa od niezdrowej i trzeba by ją samemu przyrządzać. A kto dziś potrafi jeszcze gotować.
Korporacja kieszeni Tak wygląda ten wymarzony świat dobrobytu, który nasz premier nazywa Zieloną Wyspą. W pewnym stopniu jest ona zielona, bo zamieszkują ją ludzie, którzy o demokracji, wolności i niezawisłości mają zielone pojęcie albo zielonego pojęcia nie mają. I rządzą nią ludzie, którzy ten kawałeczek świata zamienili w prywatny folwark. Folwark ten należy do Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Jest to koalicja pożytku z dobra publicznego. Polega ona na podziale kompetencji do napełniania kieszeni własnych i kieszeni bliższych oraz dalszych krewnych. O wiernych i posłusznych sługach spośród ludu nie zapominając. A są to sługi różnej maści. Od skądinąd znakomitego reżysera Andrzeja Wajdy, który naskarżył w Moskwie na Jarosława Kaczyńskiego, zaczynając, na urzędniku gminnym kończąc. Dzięki takim osobnikom Tusk i inni czują się jak feudalni, a więc absolutni władcy. Korupcja? No i co z tego? Wszak to należy do repertuaru wielu polityków, nie tylko w Polsce, ale nawet na lepszym Zachodzie. Mamy do czynienia z demoralizacją elit rządzących i z ich bezkarnością. Przewodniczący PSL Waldemar Pawlak swego czasu wytłumaczył telewidzom, że w zatrudnianiu w różnych spółkach i instytucjach rządowych żon, kochanek, córek, synów oraz kuzynów nie ma nic złego, jak to w rodzinie. Najważniejsze, że się nadają. A czy się nadają, wie Pawlak i jego kompani. I nic dziwnego, że afera z taśmami Serafina nie zrobiła większego wrażenia na Tusku. Ludzie z PO też mają rodziny i kuzynów, o których trzeba dbać. Dać im posady i obdarzyć przywilejami. A afery? Platforma jest w stanie znieść każdą aferę i zamieść ją pod dywan. A to dzięki mediom, które są wielce pomocne w tym procederze. To dlaczego wyszły na jaw te taśmy? Coś musiało wyjść, żeby przykryć to, co wyjść nie powinno. No i żeby osłabić jeszcze bardziej koalicjanta, bo zaczął podskakiwać. Ale koalicja nie padnie, bo PO nie ma innego równie pazernego i amoralnego poplecznika. A poplecznik zrobi też wszystko, żeby „współrządzić”, bo co by się stało, gdyby nagle wszystkie ciotki i pociotki straciły te posady i apanaże? Upadłby interes rodzinny pod nazwą III RP. A rodzina, bądźcie pewni, to też ludzie, chociaż krewni. Nasze państwo jest rodzinnym interesem, należącym do rodzin wybranych, cwańszych i bezczelniejszych od innych. Wracamy do korzeni, do naszych wiosek i miasteczek, do reguł życia – jak to się za komuny mawiało – po uważaniu. I oczywiście na ludowo, bo rządzący politycy wywodzą się z ludu, panosząc się w Warszawie i innych dużych miastach i zaprowadzając obyczaje rodem z PGR. Mamy więc demokrację ludową, czyli znaleźliśmy się w pętli czasu. I pętli na szyję porządnych ludzi. Których, w co wierzę, jest w Polsce więcej niż 30 proc. zwolenników obecnej władzy.
Co z tą Europą? Globalne uwarunkowania Od kilku lat jesteśmy świadkami bardzo głębokich, brzemiennych w skutki procesów ekonomicznych, którym towarzyszą nie mniej radykalne w swej treści przemiany polityczne. Europa staje się kontynentem, na którym walka o dominację ekonomiczną i polityczną wkracza w decydującą fazę.
Uzależnienie Europy od Ameryki W wymiarze ekonomicznym trzy wydarzenia wyznaczają kierunek zmian w Europie. Po pierwsze ogromny wzrost obciążenia banków europejskich złymi długami, importowanymi ze Stanów Zjednoczonych (na kwotę ponad 5 bilionów dolarów). Uzależnia to banki i instytucje finansowe Europy a pośrednio budżety państw od prowadzonej przez amerykański FED polityki emisji dolara. Można śmiało powiedzieć, że następuje podporządkowanie systemu finansów europejskich oraz systemu obsady stanowisk najważniejszych urzędów i instytucji w Europie decydentom ekonomicznym i politycznym w Stanach Zjednoczonych.
Przegrana batalia o euro Po drugie – wyraźnie już są widoczne ujemne konsekwencje wprowadzenia wspólnej waluty euro, która miast dynamizować gospodarkę państw członkowskich Unii stała się narzędziem wtórnego podziału produktów i dochodów Europejczyków, narzędziem zadłużania i uzależniania jednych państw wobec drugich, jednych narodów wobec innych. Unia Europejska przegrała batalię o ustanowienie nowego pieniądza światowego – euro. Zamiast renty emisyjnej przychodzi dziś państwom i społeczeństwom Europy – członkom strefy euro i nie tylko, płacić wysokie koszty posługiwania się niesprawnym narzędziem.
Dynamika Azji Trzecim czynnikiem, który w sposób znaczący i co należy podkreślić ciągle rosnący oddziałuje na gospodarkę Europy to dynamika gospodarcza krajów Azji, w szczególności Chin. Całkowitej zmianie uległy kalkulacje opłacalności, rentowności, konkurencyjności w większości dziedzin przemysłu zmuszając Europę do rezygnacji z produkcji wielu towarów i sądzić należy, że trend ten utrzymany zostanie przez wiele lat.
Naśladowanie USA Europa miast trzymać się sprawdzonego historycznie systemu pomnażania wartości i bogactwa, a mianowicie – od oszczędności przez inwestycje po rozwój gospodarczy – zaczęła naśladować Stany Zjednoczone i ich model – od rosnącej konsumpcji na kredyt, po zadłużanie się i rozwój dzięki emisji pieniądza. Europejczycy zapomnieli, że droga amerykańska jest bardzo ryzykowna i by była skuteczna wymaga spełnienia szeregu warunków, w tym najważniejszego, czyli posiadania przywileju emisji pieniądza światowego. W sumie narastające problemy Europy skutkują utratą konkurencyjności gospodarczej i malejącym udziałem w gospodarce światowej. Europa z podmiotu walki o strefy wpływów przeistacza się w przedmiot tej walki. Ustępuje miejsca dynamicznym państwom Azji.
Niekontrolowana władza elit Na gruncie politycznym obserwujemy rosnącą koncentrację władzy w rękach polityków niemieckich i francuskich kosztem reszty Europy przy jednoczesnym wykorzystaniu instrumentu finansowego, jakim jest euro do egzekwowania tej władzy. Ponieważ jednocześnie społeczność europejską toczą dodatkowe choroby, takie jak biurokracja, problemy demograficzne, konflikty etniczne i inne, tym widoczniejszy jest nacisk elit politycznych na ograniczanie swobód demokratycznych, koncentrowanie niekontrolowanej realnie władzy w rękach tychże elit. W przypadku „wycofywania się” Stanów Zjednoczonych z polityczno-wojskowego patronatu nad Europą, (co dziś możemy obserwować), należy liczyć się z otwartym rozpoczęciem rozgrywki o dominację polityczną na starym kontynencie między Niemcami i ich sojusznikami a resztą Europy.
Korzyści z kryzysu Kryzys ekonomiczny przestał być zjawiskiem „niechcianym”. Przeciwnie. Ponieważ każdy kryzys ma swoich beneficjentów i przegranych, ponieważ każdy kryzys przyspiesza koncentrację kapitału, władzy, własności, to można powiedzieć, że współczesne elity europejskie, szczególnie niemieckie, ale pewnie też inne, dla tych celów chcą właśnie zjawiska kryzysowe w gospodarce wykorzystać. Nie dopuszczają, by osłabione gospodarczo kraje Unii zjednoczyły się w obronie własnych interesów ekonomicznych, przeciwnie – robią wszystko, by kraje te wzajemnie się konfliktowały i skłócały. Przykładem takiej polityki jest skrajnie restrykcyjna postawa wobec Węgier, które przyjęły a właściwie narzuciły własnemu społeczeństwu bardzo radykalne ograniczenia w poziomie życia przy jednoczesnym łagodnym i pełnym wyrozumiałości podejściu do Hiszpanii a także Grecji. Fakt tej niezgodnej z deklaracjami polityki powinien być sygnałem i przestrogą dla Polski.
Polska w Europie W odróżnieniu od większości gospodarek europejskich nasz system bankowy nie jest nasiąknięty „toksycznymi” długami. Możemy też mówić o „premii za zacofanie”, czyli ograniczeniu udziału powiązań z gospodarką światową poprzez handel zagraniczny i przepływy kapitału, co daje nam względną niezależność. Jak dotychczas możemy cieszyć się samowystarczalnością energetyczną, wynikającą stąd stabilnością kosztów i cen nośników energii.
Warto także podkreślić, że z powodu silnego powiązania gospodarczego z Niemcami, które jako jedyne państwo europejskie dotrzymuje kroku w konkurencji międzynarodowej, my także korzystamy poprzez wzrost eksportu.
Odrzucić pakt fiskalny Co należy robić? Powinniśmy nie dopuścić do „zainfekowania” naszej gospodarki nowymi chorobami Europy. Mam tu na myśli przede wszystkim tzw. pakt fiskalny. Na jego negatywy polityczne dla Polski wskazywał już Pan Marszałek Janusz Dobrosz. Ja pozwolę sobie ograniczyć się do wątku ekonomicznego. Ratyfikacja przez Polskę podpisanego przez premiera Donalda Tuska paktu fiskalnego oznaczać będzie narzucenie samemu sobie przez rząd RP ograniczeń w instrumentarium ekonomicznym jak wysokość deficytu budżetowego, polityka podatkowa i inne. Jednocześnie zostaniemy zmuszeni na własne życzenie do wspierania bądź dofinansowania gospodarek znacznie wyżej rozwiniętych niż nasza. Fakt, że Sejm w ostatnich dniach wyraził zgodę na ratyfikację paktu fiskalnego, potwierdza zupełny brak poczucia odpowiedzialności za losy Polski ze strony tych, którzy głosowali „za”.
Lekarstwo gorsze od choroby Nie powinniśmy ulec schematowi „zaciskania pasa” ponad miarę po stronie wydatków, który instytucje europejskie starają się narzucić członkom Unii. Polityka ta miast leczyć wpędza w jeszcze głębszą chorobę gospodarki państw europejskich, a w szczególności ich budżety, skutkuje rosnącym bezrobociem, zadłużeniem, obniżeniem tempa wzrostu PKB. W kryzysie gospodarki europejskiej dominować będą procesy deflacyjne (spadek cen), podtrzymywanie niskiej stopy procentowej, ograniczanie popytu. Dla Polski taki kierunek i charakter zjawisk ekonomicznych jest szczególnie niekorzystny. Deflacja oznacza spadek dochodów z eksportu, co przy jednoczesnym silnym wewnętrznym nacisku inflacyjnym wynikającym z błędnej polityki budżetowej, wysokiej stopy procentowej skutkuje wzrostem kosztów produkcji, a w sumie spadkiem opłacalności eksportu. Dlatego tak potrzebna jest mądra strategia wspierania gospodarki przez rząd. W przeciwnym, bowiem razie kryzys w postaci już nie tylko spadku zatrudnienia, (co obserwujemy obecnie), ale także spadku produkcji, inwestycji, konsumpcji rozleje się na wszystkie dziedziny gospodarki. Dariusz Grabowski
Familiada kardynała Dziwisza Saspensa dla X.dr.hab Natanka i żyowska ADL ngroda dla Kard.Dziwisza...
W dzisiejszej Gazecie Wyborczej notatka o ks. Piotrze Natanku z Grzechyni, który o kardynale Dziwiszu mówi, podczas mszy, że jest masonem, a o zmarłym abp. Życińskim, że “wyje w piekle”. - Teraz mówię już dosłownie! Abp Życiński rzeczywiście przykuty jest grubym łańcuchem w piekle! Bo to masoni napisali za niego doktorat, ubrali go w sutannę i wyświęcili. Kardynał Stanisław Dziwisz zaatakował dziennikarza “Rzeczpospolitej” i członka Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, red. Tomasza Terlikowskiego, który w swoim artykule pt. “Ks. Natanek: między Lutrem a ojcem Pio” opisał tło konfliktu pomiędzy ks. Natankiem a metropolitą krakowskim. Kardynała wyraźnie zabolało stwierdzenie dziennikarza o upolitycznieniu krakowskiej kurii i koligacjach rodzinnych samego Don Stanislao z politykami Platformy Obywatelskiej. Hierarcha użył broni ostrej – oficjalnego oświadczenia, w którym napisał: “To, że spotykamy się z racji pełnionych obowiązków z politykami różnych opcji nie może być przedmiotem nadinterpretacji”. Terlikowskiemu zarzucił, że jego publikacja była “niedorzecznością i krzywdzącym posądzeniem”. Na koniec metropolita wspomniał też o “blogach ludzi, którzy są uprzedzeni, a może nawet niezrównoważeni”, a na których miałby się opierać Terlikowski, co miało oczywiście uderzyć rykoszetem w ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego (czytaj niżej rozmowę “NP” z księdzem). Terlikowski, zaskoczony atakiem dawnego sekretarza Jana Pawła II, napisał na prowadzonym przez siebie portalu Fronda.pl, że “(kardynał – przyp. red.) personalnie atakuje mnie osobiście i niewymienionego z nazwiska księdza i autora bloga (trudno nie domyślić się o kogo chodzi) (…). Trudno (…) udawać, że rodzeni bracia polityków PO odgrywają ważną rolę w całej kurii. Tajemnicą poliszynela są także informacje o tym, że pewna część nominacji proboszczowskich miała wprost polityczny charakter”. Warto więc przyjrzeć się sojuszowi PO-lityki i krakowskiego Kościoła.
Rodzinne powiązania
• Ireneusz Raś i ks. Dariusz Raś Ireneusz Raś jest posłem Platformy Obywatelskiej, szefem małopolskiej PO, a także starszym bratem ks. Dariusza Rasia, sekretarza kardynała Stanisława Dziwisza. Bracia mają duży wpływ na kontakty kardynała ze światem polityki, czego efektem są partyjne rekolekcje działaczy PO łączone z audiencją u kardynała. Pierwsze takie rekolekcje odbyły się w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, od czego wzięło nazwę pojęcie “kościoła łagiewnickiego”.
• Andrzej Dziwisz Kolejnym politykiem związanym z metropolitą krakowskim jest Andrzej Dziwisz. Jest on bratankiem kardynała Dziwisza, wójtem Raby Wyżnej – oczywiście z ramienia Platformy Obywatelskiej.
• Barbara Dziwisz W polityce zaistniała, jako radna województwa małopolskiego, oczywiście z Platformy Obywatelskiej. Jest bratanicą kardynała Dziwisza. Obecnie kandyduje do Sejmu z list PO.
• Paweł Pitera Kardynał Dziwisz dał wyraźny sygnał Polakom, że to on jest spadkobiercą spuścizny po Janie Pawle II. Stało się to w chwili wydania wspomnień o tytule “Świadectwo” i nakręceniu na ich podstawie filmu. Produkcja ekranowa nie doszłaby do skutku, gdyby nie zaufanie i wiele godzin spędzonych przez krakowskiego hierarchę z reżyserem Pawłem Piterą, mężem minister Julii Pitery. Oczywiście nie trzeba dodawać, że minister Julia jest czołowym politykiem Platformy.
• Marek Sowa
Koligacje rodzinne i kościelno-polityczne w Małopolsce to specjalność nie tylko “Don Stanislao”, ale także innych liderów “kościoła łagiewnickiego” związanych z kardynałem. W ubiegłym roku marszałkiem województwa małopolskiego został radny wojewódzki Platformy Marek Sowa. Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa. To młodszy brat ks. Kazimierza Sowy z diecezji krakowskiej, szefa telewizji Religia.tv i publicysty “Tygodnika Powszechnego”, czyli mediów należących do ITI, posiadacza hołubiącej Platformę stacji TVN, (o czym z zadowoleniem otwarcie mówił podczas kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego reżyser Andrzej Wajda). Zresztą w TVN ks. Sowa jest stałym przedstawicielem tzw. kościoła otwartego i nierzadko daje wyraz swojej niechęci np. do Radia Maryja.Dziwisz w Watykanie Kardynał Dziwisz, jako zaufany sekretarz Jana Pawła II poznał większość wpływowych polityków na świecie; decydował, kto może zbliżyć się do papieża, a kto nie, znał sekrety Karola Wojtyły. Nawet po śmierci Ojca Świętego zachował jego zapiski, które papież w testamencie nakazał spalić, a każda taka kartka papieru to wiedza, władza, atut. Ogromne wpływy księdza Dziwisza w Watykanie nie były tajemnicą, ale najlepiej obrazuje je obrazek z kardynałem Josefem Ratzingerem, który – jak relacjonował to niemiecki dziennik “Die Welt” – powiedział, że papież jest w złym stanie i należy się za niego modlić. Dziwisz następnie relacjonował dziennikarzom, że kardynał tłumaczył się ze łzami w oczach, że to nie był wywiad; że to była rozmowa z przygodnie napotkanym znajomym dziennikarzem i że powiedział jedynie, iż “jeśli papież jest chory, to trzeba się za niego modlić”. A więc tłumaczący się Ratzinger, pierwszy książę Kościoła, prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, i ks. Dziwisz, który – można było odnieść wrażenie – przyjmuje tłumaczenie i wysyła o tym informację do mediów… Zresztą, kiedy kard. Ratzinger, jako papież Benedykt XVI mówił o szybkim wszczęciu procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II, ksiądz Dziwisz mówił przeciwnie, o potrzebie zachowania wszelkich procedur. Nota bene wydaje się, że im dłużej ciągnąłby się proces, tym dłużej obecny metropolita krakowski wpuszczany byłby do medialnego krwioobiegu, jako świadek życia papieża Polaka, który do końca trzymał go za rękę…
Dziwisz na Wawelu Nowy papież nie zatrzymał kardynała w Watykanie. I nikt się temu nie dziwił. Za to w Krakowie – chociaż w mniejszej skali – wpływy abp Dziwisza nie zmalały. Nie jest tajemnicą, że kardynał ma najlepsze kontakty z partią Donalda Tuska i realny wpływ na politykę. Dobrze zobrazował to dziennikarz “Newsweeka” krótkim pejzażem z jednej telefonicznej rozmowy: “Wiosna tego roku. Rząd zapowiada reformę szkolnictwa wyższego i likwidację habilitacji, co ma ułatwić awans młodym naukowcom. Projekt minister Barbary Kudryckiej spotyka się z krytyką środowisk naukowych, ale ma pełne poparcie Donalda Tuska. Pewnego dnia premier odbiera telefon w gabinecie. Dzwoni kardynał Dziwisz. Ciepło pozdrawia, pyta, co słychać. Gdzieś między wierszami wspomina, że byli u niego naukowcy, którzy obawiają się konsekwencji reformy. Nie oczekuje żadnej deklaracji, płynnie powraca do uprzejmości. Od spotkania upłynęło kilka miesięcy i dziś już wcale nie jest pewne, czy habilitacje zostaną zniesione”. Kardynał nie mówi wprost: “głosujcie na PO”. Wystarczy, że przed II turą wyborów przyjmie na audiencji Donalda Tuska czy Bronisława Komorowskiemu, zatrzaśnie drzwi przed nosem innych polityków, w sprawach katastrofy smoleńskiej będzie mówił o pojednaniu językiem premiera itd. To jest realne wsparcie dla PO płynące z krakowskiej kurii. Robert Wit Wyrostkiewicz
Z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, uczestnikiem opozycji antykomunistycznej w PRL i historykiem Kościoła, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Kardynał Dziwisz sięgnął po oręż w formie oficjalnego oświadczenia, w którym zaatakował bezpośrednio red. Terlikowskiego i pośrednio właśnie Księdza jako autora kontrowersyjnego bloga. Co zdaniem Księdza tak rozjuszyło kardynała? - Kardynała rozjuszyło to, że katolicki dziennikarz powiedział Polakom, że kardynał Dziwisz przyjaźni się z wybraną przez siebie i wyróżnianą Platformą Obywatelską. Tajemnicą poliszynela jest, że kontakty kardynała Dziwisza z PO są przyjacielskie, a rodzina kardynała i jego otoczenie przenika się w wielu miejscach ze strukturami partyjnymi tej partii. Terlikowski nie był pierwszym dziennikarzem, który odważył się o tym powiedzieć. Tekst tego dziennikarza mnie nie zaskoczył, ale naprawdę przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy w czasie wigilii najważniejszego święta maryjnego w Polsce, w czasie skupienia, oczekiwania, narodowej pielgrzymki na Jasną Górę, kardynał Dziwisz na stronie internetowej kurii zamieścił swoje emocjonalne oświadczenie, gdzie zaatakował red. Terlikowskiego, użył czytelnych aluzji do mojego bloga, a myślących inaczej nazwał “niezrównoważonymi”. I teraz tylko pozostaje pytanie czy Stefan Niesiołowski uczy się od kardynała Dziwisza czy też jest odwrotnie?
- Katolicyzm, co chwilę atakowany jest przez media. Kardynał wówczas nie wykazuje się szczególną aktywnością. Może tym razem sprawa była nader ważna dla wizerunku polskiego Kościoła? - W dużych mediach, co chwilę ukazują się paszkwile opluwające wartości chrześcijańskie, na które zazwyczaj kuria kierowana przez kardynała Dziwisza po prostu nie reaguje. Kiedy to robi, kardynał mówi ustami rzecznika prasowego kurii, ks. Roberta Nęcka, którego nowomowa kościelna daleka jest od ewangelicznego “tak, tak, nie, nie”. Tym razem kardynał sam wystąpił z oświadczeniem i atakiem, żeby zaprzeczyć, iż Platforma hołubi ze wzajemnością jego osobę i otoczenie oraz aby zaatakować bezpardonowo tych, którzy inaczej oceniają związki kardynała z partią Donalda Tuska. A przecież to są fakty. Ks. Dariusz Raś, numer dwa po kardynale Dziwiszu w kurii krakowskiej, to brat szefa regionalnych struktur PO posła Ireneusza Rasia. Przed II turą wyborów ksiądz kardynał przyjmował u siebie w kurii Tuska czy Komorowskiego, odmawiając tego innym politykom. Na procesjach kościelnych otaczają go politycy PO. Słynne rekolekcje kardynał Dziwisz urządza dla jednej partii – Platformy, nota bene partii, którą trudno posądzać o szczególną troskę o wartości chrześcijańskie.
Komentarz do zachowania się Ks. P Natanka przez Jolinar: Rozumiem argumenty o posłuszeństwie św.o.Pio i św.s.Faustyny wobec swoich przełożonych, jako świadczące przeciwko ks.Natankowi. Sam mam tego typu wątpliwości. Aczkolwiek sytuacje nie są identyczne. Z tego, co wiem przełożeni O.Pio i s.Faustyny nie byli podejrzewani o kontakty z masonerią. Jeśli zarzut ks.Natanka dotyczący kontaktów kard.Dziwisza z masonerią jest prawdziwy to nie jest on nawet członkiem kościoła katolickiego, bowiem kontakty z masonerią to automatyczne wykluczenie z kościoła. Dlatego oczywiste jest, że ks.Natanek nie może przyjąć suspensy od takiej osoby. To tak, jakby generał rosyjski miał zdegradować polskiego oficera. Pytanie tylko o prawdziwość zarzutu ks. Natanka. Nie bardzo wiem jak to potwierdzić ponad wszelka wątpliwość natomiast milczenie kurii Krakowskiej w tej sprawie jest podejrzane. Rozumiem, że sam kard. Dziwisz może milczeć w obliczu rzucanych w niego kalumni. Ale dziwi mnie, że otoczenie kard. Dziwisza milczy w obliczu tak ciężkiego zarzutu. Wszak ich obowiązkiem jest bronić bliźniego, któremu dzieje się krzywda na jego dobrym imieniu. A milczenie całej kurii Krakowskiej w sprawie zarzutu o kontakty kard. Dziwisza z masonerią wygląda jak przyznanie się do winy. Głupie owce i tak nie wiedzą, co to masoneria, więc, po co sie z tego tłumaczyć. Zrobi się z Natanka wariata, nasi przyjaciele z TVN-u w tym pomogą i sprawa załatwiona. Cała ta sprawa maluje się bardzo nieciekawie i wygląda jakby w kurii Krakowskiej “zamieszkał diabeł” Szanowni Państwo nie jest moją intencją kogokolwiek osądzać czy kwestionować urząd biskupa i należny mu szacunek, aczkolwiek to powyższe, co jest w artykułach wskazuje, że wielu księży pogubiło się w tej rzeczywistości. Niestety do kościoła wkradł się liberalizm a z nim zatracenie istoty sprawy, mówienia o grzechu i szatanie. Dzisiaj duchowni by nie narazić się uciekają od problemów dnia dzisiejszego i nie napiętnują zła. A Polskę toczy poważna choroba, od ekonomicznej do moralnej. Całokształt powyższych zjawisk forsowanych przez liberalizm w Kościele określa się mianem modernizmu. Niestety przez to zjawisko nastąpił wyraźny podział w Polskim Kościele wśród duchownych. Ten podział funkcjonuje w naszej diecezji czy dekanacie, a niestety pewni księża zamiast jednoczyć wiernych, ten podział utrwalają. Miejmy nadzieje ze nowy arcybiskup nie będzie dzielił, lecz łączył i wniesie nowego ducha do Lubelskiego Kościoła.