Żyd, i to jeszcze bankier, nawrócony na katolicyzm Wróg religii katolickiej - Alfons Ratisbonne
27 LISTOPADA OBJAWIENIA CUDOWNEGO MEDALIKA "Żywiłem w sercu nienawiść do księży, świątyń, klasztorów, przede wszystkim zaś do jezuitów. Samo ich wspomnienie doprowadzało mnie do szału".
20 stycznia 1842 r. bogaty bankier Alfons Ratisbonne, Żyd, który z pogardą odnosił się do wiary katolickiej, nawrócił się w rzymskim kościele św. Andrzeja, gdzie ukazała mu się Matka Boża. Papież Grzegorz XIV ogłosił, że nawrócenie Ratisbonne'a było prawdziwym cudem. Kim był Alfons Ratisbonne? Wrogiem wszelkiej religii, szczególnie katolicyzmu. Jeszcze na kilka chwil przed ukazaniem się Matki Bożej wypowiadał bluźnierstwa. Sam mówił o sobie: "Żywiłem w sercu nienawiść do księży, świątyń, klasztorów, przede wszystkim zaś do jezuitów. Samo ich wspomnienie doprowadzało mnie do szału". Narzędziem nawrócenia Ratisbonne'a okazał się jego przyjaciel oraz... Cudowny Medalik.
Proroctwo Było to w 1842 r. Podróżujący po świecie Alfons Ratisbonne znalazł się przejazdem w Rzymie. Tam odwiedził swego przyjaciela, barona de Bussieres, dawniej protestanta, teraz świeżo nawróconego katolika.
Bussieresa cechowała gorliwość neofity. Był przekonany, że Ratisbonne, "ten szlachetny i szczery człowiek, zostanie kiedyś katolikiem, nawet jeśli do tego będzie potrzebny anioł z nieba, aby go oświecić". W swym zapale postanowił otworzyć serce przyjaciela na Bożą łaskę. W jaki sposób? Ponieważ był wielkim czcicielem Matki Najświętszej, Maryjną drogę uznał za najpewniejszą. Wręczył Alfonsowi Medalik Niepokalanego Poczęcia, objawiony Katarzynie Labouré, mówiąc:
"Obiecaj mi, że będziesz nosić ten medalik, na którym jest wizerunek Najświętszej Panienki, medalik, mój drogi, cudowny: Cudowny Medalik. To jeszcze nie wszystko. Co jeszcze? Oto, drogi panie, modlitwa, którą proszę sobie przepisać i odmawiać raz dziennie. Oddaj mi go jutro, bo to mój jedyny egzemplarz". Było to "Memorare" św. Bernarda: "Pomnij, o Najświętsza Panno Maryjo, że nigdy nie słyszano, abyś opuściła tego, kto się do Ciebie ucieka, Twej pomocy wzywa, Ciebie o przyczynę prosi. Tą ufnością ożywiony, do Ciebie, o Panno nad pannami i Matko, biegnę, do Ciebie przychodzę, przed tobą jako grzesznik płaczący staję. O Matko Słowa, racz nie gardzić słowami moimi, ale usłysz je łaskawie i wysłuchaj. Amen. Może dziwić, ale Ratisbonne obiecał uczynić wszystko, o co prosił go przyjaciel. Nazajutrz, kiedy oddawał mu kartkę z napisaną na niej modlitwą i chciał się pożegnać, usłyszał z ust przyjaciela zdecydowane "nie".
- Jak to nie? Muszę wrócić na statek.
- Nie odjedziesz. W poniedziałek jest uroczysta Liturgia pontyfikalna w bazylice. Możesz zobaczyć Papieża.
- Co za znaczenie ma dla mnie Papież! Wyjeżdżam.
- Zostajesz. Nie czas wyjaśniać dziś, dlaczego.
I zaczął zachwalać piękno ceremonii, urok muzyki. Ratisbonne pozostał w Rzymie. W przeddzień swego nawrócenia, 19 stycznia, dwaj przyjaciele przechodzili obok Świętych Schodów. Baron zdjął kapelusz i wskazując na Schody, powiedział: "Witajcie Scala Santa, oto człowiek, który pewnego dnia wejdzie po was na kolanach!". Ratisbonne wybuchnął szyderczym śmiechem. Ale następnego dnia wszystko miało się zmienić. Proroctwo barona okazało się prawdziwe.
Wszystko zrozumiał. Kiedy nazajutrz Ratisbonne i Bussieres weszli do kościoła św. Andrzeja, a baron udał się do zakrystii, by załatwić sprawy związane z mającym się odbyć nazajutrz pogrzebem, Alfons czekał na swego towarzysza w pustym kościele. Nagle ujrzał, że świątynia wcale nie jest pusta... Zobaczył Niewiastę jaśniejącą dziwnym światłem, podobną do wizerunku z Cudownego Medalika, który miał na szyi. Nie umiał potem wyrazić słowami Jej piękna, ani siły z Niej płynącej. Maryja uczyniła gest ręką, który dla Alfonsa był jednoznaczny: "Nie opieraj się dłużej". Jeszcze przed chwilą niewierzący człowiek padł na kolana. Kolejny gest dłoni zdawał się mówić: "Tak dobrze". Maryja przebaczała mu i przyjmowała jako swoje dziecko. Ratisbonne rozpłakał się.
"W chwili, gdy Najświętsza Maryja Panna uczyniła znak ręką, jakby zasłona opadła z mych oczu; nie jedna, ale wszystkie zasłony, jakie mnie spowijały. Zniknęły jak śnieg pod promieniami słońca".
Kiedy baron Bussieres wyszedł z zakrystii, ujrzał przyjaciela leżącego krzyżem na posadzce. Ratisbonne krzyknął: "Wszystko zrozumiałem!". Ściskał w rękach Medalik i wołał: "Widziałem Ją!". Błagał, by baron zaprowadził go do jezuitów, którzy pouczyliby go o prawdziwej wierze. "Chciał natychmiast przyjąć chrzest, bo nie mógł bez niego żyć" - opowiada baron Theodore de Bussieres.
Dnia 31 maja 1842 r. w klasztorze jezuitów Ratisbonne przyjął chrzest i przystąpił do Komunii Świętej. Cztery dni później dekret papieski uznał cud, który doprowadził do całkowitego nawrócenia Alfonsa, za prawdziwe działanie Boże za wstawiennictwem Najświętszej Maryi Panny. Pewnego dnia do kaplicy przy rue du Bac w Paryżu wszedł niepozorny pielgrzym. Podobno, za pośrednictwem ks. Aladela miał spotkać się tam z zakonnicą, która dostąpiła łaski oglądania Najświętszej Maryi Panny pod tą samą postacią, jak Ta, którą widział w rzymskim kościele. Matka Boża była ta sama, ale przesłania skierowane do Katarzyny i do Alfonsa były różne. Ratisbonne otrzymał orędzie wzywające niewierzących do przyjęcia wiary w Jezusa Chrystusa, Jej Boskiego Syna. Tak też rozumiał swoją misję. Założył zgromadzenie Matki Bożej Syjońskiej, które wraz z nim poświęciło się bez reszty nawracaniu Żydów na wiarę katolicką. "Całą swoją wolność oddaję Bogu. Całe życie mu poświęcam, by pracować w służbie Kościołowi... pod opieką Maryi" - ogłosił Ratisbonne i słowom swym pozostał wierny do końca.
Za: maryjni.pl
Zamordowanie „Inki” 65 lat temu stalinowski sąd skazał na śmierć niespełna osiemnastoletnią Danutę Siedzikównę, sanitariuszkę 5. Wileńskiej Brygady AK. - To był sprokurowany mord sądowy – mówi dr hab. Piotr Niwiński z Uniwersytetu Gdańskiego. Siedzikównę zabił 28 sierpnia 1946 roku o godz. 6.15 strzałem w głowę dowódca plutonu egzekucyjnego z KBW. Wcześniejsza egzekucja z udziałem żołnierzy się nie udała; żaden nie chciał zabić „Inki”, choć strzelali z odległości trzech kroków. W akcie oskarżenia „Inki” znalazły się zarzuty udziału w związku zbrojnym, mającym na celu obalenie siłą władzy ludowej oraz mordowania milicjantów i żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Danuta Siedzikówna ps. „Inka” urodziła się 3 września 1928 w Guszczewinie koło Narewki, na skraju Puszczy Białowieskiej. Wychowała się w rodzinie o tradycjach patriotycznych. Ojciec Wacław Siedzik, jako student Politechniki w Petersburgu został w 1913 zesłany na Sybir za uczestnictwo w polskiej organizacji niepodległościowej. W lutym 1940 deportowany został przez NKWD w głąb Związku Sowieckiego. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski wstąpił do armii tworzonej przez gen. Władysława Andersa. Zmarł w 1942 i pochowany został na cmentarzu polskim w Teheranie. Matka Danki należała do AK. Aresztowana przez Gestapo w listopadzie 1942 po ciężkim śledztwie została zamordowana we wrześniu 1943 w lesie pod Białymstokiem. Po śmierci matki, mając zaledwie 15 lat, Danuta razem z siostrą Wiesławą złożyła przysięgę AK – było to w grudniu 1943. Następnie odbyła szkolenie sanitarne. Po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 roku podjęła pracę kancelistki w nadleśnictwie Hajnówka. Aresztowana w czerwcu 1945 wraz z innymi pracownikami nadleśnictwa przez grupę NKWD-UB za współpracę z antykomunistycznym podziemiem. Z konwoju uwolnił ją patrol wileńskiej AK Stanisława Wołoncieja „Konusa”, podkomendnego mjr. „Łupaszki”. W oddziale „Konusa”, a potem w szwadronach por. Jana Mazura „Piasta” i por. Mariana Plucińskiego „Mścisława” pełniła funkcję sanitariuszki. Przez krótki czas jej przełożonym był por. Leon Beynar „Nowina”, zastępca mjr. „Łupaszki”, znany później, jako Paweł Jasienica. Na przełomie 1945 – 46, zaopatrzona w dokumenty na nazwisko Danuta Obuchowicz, podjęła pracę w nadleśnictwie Miłomłyn w pow. Ostróda. Wczesną wiosną 1946 r. nawiązała kontakt z ppor. Zdzisławem Badochą „Żelaznym”, dowódcą jednego ze szwadronów „Łupaszki”. Do lipca 1946 służyła w tym szwadronie, jako łączniczka i sanitariuszka, uczestnicząc w akcjach przeciwko NKWD i UB. W czerwcu 1946 została wysłana do Gdańska po zaopatrzenie medyczne dla szwadronu.
20 lipca 1946 została aresztowana przez funkcjonariuszy UB i osadzona w więzieniu w Gdańsku. Po ciężkim śledztwie 3 sierpnia 1946 skazana została na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku. Zarzucono jej m.in. nakłanianie do rozstrzelania dwóch funkcjonariuszy UB podczas akcji szwadronu „Żelaznego” w Tulicach pod Sztumem.
- Siedzikówna była cichą, trzymającą się z tyłu dziewczyną, sanitariuszką. Jak można było oskarżyć ją o wydawanie poleceń zabijania żołnierzy? Zachowały się relacje funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW) i milicjantów, których ona opatrywała po potyczkach z partyzantami AK - odpowiada na zarzuty dr Niwiński. Piotr Szubarczyk z IPN w Gdańsku pisał:
Wyrok śmierci na sanitariuszkę był komunistyczną zbrodnią sądową, zarazem aktem zemsty i bezradności gdańskiego UB, (od którego realnie zależał wyrok) wobec niemożności rozbicia oddziałów mjr. „Łupaszki” to Szwadron „Żelaznego”, w którym służyła „Inka”, był szczególnie znienawidzony przez gdański WUBP z powodu wielu udanych akcji na placówki UB – m.in. brawurowego rajdu przez powiaty starogardzki i kościerski 19 maja 1946, podczas którego opanowano kilka posterunków milicji i placówek UB, likwidując sowieckiego doradcę PUBP w Kościerzynie, kilku funkcjonariuszy UB oraz ich konfidenta”. W przesłanym siostrom grypsie z więzienia Siedzikówna napisała: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Zdanie to – według badaczy – należy tłumaczyć nie tylko przebiegiem śledztwa, lecz także odmową podpisania prośby o ułaskawienie. Prośbę taką do ówczesnego prezydenta Bolesława Bieruta skierował za nią jej obrońca. Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Oskarżycielem w procesie sanitariuszki był prokurator Wacław Krzyżanowski, który dla 17-letniej wówczas dziewczyny zażądał kary śmierci. Prokurator był oskarżany przez Instytut Pamięci Narodowej o udział w zbrodniach komunistycznych, jednak dwukrotnie został uniewinniony przez sąd. pap. polskieradio.pl
Młody, wyedukowany, bezrobotny i sfrustrowany Młodzi na świecie buntują się. Nie jest to nic nowego – młodzież zawsze się buntowała, a najgłośniej ta o przekonaniach lewicowych i skrajnie lewicowych. W Polsce młodzież się nie buntuje – część pracuje, część ma to wszystko w nosie, a część zakuwa na wyższych uczelniach. Cokolwiek by robiła, po raz pierwszy od końca II wojny światowej poziom życia ludzi młodych będzie gorszy niż ich rodziców. Gdy część młodzieży zaatakowała obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu, do języka polskiego wszedł nowy zwrot – Młodzi, Wykształceni z Wielkich Miast (w skrócie MWWM). Przez wielu prawicowych publicystów używany do dziś jest dość pogardliwie. Dodatkowym synonimem jest leming idący zbiorowo ku przepaści, (czego dowodem jest głosowanie na partię polityczną wciągającą kraj w spiralę zadłużenia znamionującą niechybne bankructwo). Jest w tym wiele prawdy, ale wynika to głównie z ogromnych aspiracji konsumpcyjnych – nieważne, że na kredyt – oraz dość pobieżnego wykształcenia, za którym ani nie idzie wiedza, ani żadne umiejętności. Każda generacja starcza ma to do siebie, że lubi narzekać na młodzież i jej zepsucie. Wynika to głównie z żalu za straconymi latami, z zazdroszczenia młodym zdrowia oraz nowych możliwości. Już Arystoteles narzekał na zepsucie młodzieży. Nie ma, więc nic dziwnego w tym, że starsze pokolenie marudzi na młodsze, które jest rzekomo gorzej wychowane czy mniej kulturalne, podczas gdy po prostu jest inne, ma inny system wartości, ukształtowany przez rówieśników oraz pop kulturę, swój język oraz swój kod zachowań. Naturalnym etapem ewolucji jest, że każde następne pokolenie powinno mieć łatwiej niż pokolenie rodziców. Wynika to nawet z postępu technologicznego i wiedzy o świecie. Poza tym raczej każdy rozsądny ojciec czy matka stara się przekazać dziecku wskazówki życiowe na tyle mądre, by chociaż dziecko uniknęło błędów popełnionych przez rodziców. To wszystko spowodowało, że w Polsce mamy ogromny boom edukacyjny. Gdy na początku lat 90 ubiegłego wieku, przy przemianie ustrojowej, wyższe wykształcenie było bardzo cenne, dodatkowo zdobyte jeszcze w dość elitarnym gronie (to znaczy, że na roku było mniej niż kilkuset studentów dziennych plus drugie tyle na studiach zaocznych i wieczorowych), wielu rodziców wybrało dla swoich dzieci drogę edukacji. Dziś nawet czytając lub oglądając w telewizji reportaże o patologicznych rodzinach, można zauważyć, jak zapita i bezzębna matka martwi się o kształcenie swoich dzieci. Jest to wręcz rewolucja. Ale rynek nie znosi próżni. Można się obrażać na pracodawców, na państwo zachęcające do studiów wyższych, ale polska gospodarka nie jest i jeszcze długo nie będzie w stanie wchłonąć takiej masy ludzi z wyższym wykształceniem. Polski rząd nawet przyjął za cel, że w 2020 roku 40% spośród osób w wieku 30-34 lat będzie posiadało dyplom wyższej uczelni (obecnie dla tej grupy wiekowej współczynnik wynosi ok. 33%). A to oznacza nacisk na ułatwienie zdobycia tegoż dla dzisiejszych 21-25 latków. Pytanie jest jednak zasadnicze: PO, CO? To, że rośnie nam pokolenie Młodych, Wykształconych z Wielkich Miast, jest faktem bezspornym. Rząd robi wszystko, żeby ta grupa powiększała się coraz bardziej. Nie wiadomo jednak, czemu. Poza tym, że można pochwalić się na jakiś konferencjach międzynarodowych współczynnikiem osób z wyższym wykształceniem, pożytku z tego nie ma żadnego. Daleki jestem od twierdzenia, że studia powinno kończyć 5 czy też może 15 procent młodzieży. O tym powinien decydować rynek. W tym przypadku rynek pracy. Gdy takich osób będzie brakować, pracodawcy będą walczyć o takie osoby poprzez oferowane wyższe płace. W tym momencie mamy nadpodaż młodych osób z dyplomem, co powoduje, że płace dla absolwentów wyższych uczelni są na bardzo niskim poziomie (dość powiedzieć, że pracując, jako piekarz czy kurier można zarobić znacznie więcej niż na stanowisku wymagającym dyplomu). Dzieje się tak, dlatego, że nastąpiła zmiana kulturowa w zakresie podejścia do pracy. Dziś nie szanuje się już naturalnych zawodów, takich właśnie jak rzemieślnik, budowlaniec, malarz, kierowca, spawacz. Młodzież do nich nie lgnie, co z jednej strony powoduje, że brakuje specjalistów z tak zwanym fachem w ręku, a z drugiej ci fachowcy bardzo się cenią. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że państwo przyłożyło do tego rękę. Moi nauczyciele już od szkoły podstawowej pogardliwie wypowiadali się o szkołach zawodowych i niektórych profesjach (po dziś dzień dzwoni mi w uszach, jak pani zwracała się do słabiej uczącego się kolegi: „jak nie będziesz się uczył, to przy drogach będziesz robił” – ciekawe, co by dziś powiedziała, wiedząc, że kolega właśnie buduje drogi, a jego wynagrodzenie to ok. 4 tysięcy zł na rękę). Reforma edukacyjna przeprowadzona jeszcze przez rząd Akcji Wyborczej „Solidarność” i Unii Wolności praktycznie zaorała szkolnictwo zawodowe. Przypominam sobie, jak jacyś doradcy zawodowi przysyłani z kuratoriów zachęcali do nauki w liceach, a później do studiów na uniwersytetach, (bo polski przemysł miał całkowicie zbankrutować). Efektem tych działań jest niesamowita nadpodaż osób z dyplomem wyższej uczelni i brak specjalistów od zawodów technicznych. Rośnie pokolenie nie Młodych, Wykształconych z Wielkich Miast, ale Młodych, Wyedukowanych Frustratów (MWF). Na świecie już się oburzają, w Polsce na razie siedzą cicho. Ale ich frustracja będzie narastać wraz ze znikaniem z ich niskich pensji coraz wyższych danin na „sprawiedliwe społecznie” państwo. Jan Vincent-Rostowski właśnie zapowiedział, że rozważa trzy warianty na 2012 rok. W jednym z nich (najbardziej dramatycznym) nastąpi podwyżka podatków. I bardzo dobrze. Niech MWWM, zwani lemingami, wiedzą, że kiedyś długi trzeba zacząć spłacać, a skoro ich guru w ciągu jednej czterolatki zaciągnął sobie kredytów na ok. 300 miliardów złotych, (co gorsze, ponad połowę zaciągnął za granicą, uzależniając nas od chwiejnego kursu dolara i euro do złotówki) na tzw. budowę, to teraz trzeba już płacić od tej budowy raty (niezależnie od tego, czy budowa się skończyła, czy nie). Gorzej dla tych wszystkich, którzy kwestionowali życie na kredyt, a oczywiście też będą płacić. Ale taki to już urok demokracji, że większość decyduje, a płacą wszyscy. Żeby było śmieszniej, najbardziej po kieszeni dostaną właśnie MWWM, co spowoduje, że szybko zamienią się Młodych, Wyedukowanych Frustratów. Państwo zachęciło ich do edukacji (między innymi poprzez systemy stypendialne dla kształcących się inżynierów i specjalistów od nauk matematyczno-przyrodniczych, dziś znajomy inżynier skarży się, że coraz więcej absolwentów studiów technicznych jest całkowicie nieprzygotowanych do wykonywania choćby podstawowych obowiązków). A aspiracje MWWM są wielkie. Zgodnie z przygotowanym na zlecenie rządu raportem „Młodzi 2011”, dla 19-latków w 2007 roku interesująca praca jest wyżej na liście priorytetów niż udane życie rodzinne (str. 40 wspomnianego raportu). Jeżeli dodamy do tego fakt (str. 43), że blisko 60% młodzieży woli dążyć do przyjemności życiowych niż żyć skromnie i oszczędnie (28%, pozostali są niezdecydowani), to mamy idealną platformę do narastania frustracji. Młody człowiek, zachęcony różnymi sposobami do pięcioletniej edukacji na uczelni, traci czas, pieniądze oraz potencjał (mógłby w tym czasie już się ustatkować, założyć rodzinę, zdobyć doświadczenie i ustabilizować swoją drogę zawodową). Gdy wreszcie uda mu się ją ukończyć, okazuje się, że rynek pracy nie jest gotowy na przyjęcie jego umiejętności i zapłacenie ceny, jaką ów człowiek sobie wymarzył, a oczekiwania młodych ludzi są naprawdę ogromne (znajoma specjalistka od rekrutacji, która przeprowadza ok. 300-400 postępowań rekrutacyjnych rocznie, opowiada, że oczekiwania absolwentów po studiach zaczynają się, oczywiście z wyjątkami, od 3 tysięcy netto, a najczęstszą podawaną wartością są oczekiwania 5 tysięcy złotych po pierwszym roku pracy). Zderzenie z rzeczywistością jest brutalne. Polska została zaprogramowana, jako kraj dostarczający średnio przetworzone towary na rynek niemiecki oraz montownia (z powodów celnych) sprzętu AGD. Dzięki doskonałym warunkom naturalnym (lasy) ewentualnie jeszcze mebli. Trudno, by polska gospodarka była przygotowana do tego, żeby prawie, co druga nowa osoba wchodząca na rynek pracy znalazła zatrudnienie zgodne ze swoimi oczekiwaniami. To powoduje, że gdzie nie spojrzeć, tam pracują osoby wykształcone. Już nie tylko kasjerki przyjmujące pieniądze w bankach (czy naprawdę średnie nie wystarczy?), ale kurierzy, listonosze, magazynierzy, sprzedawcy w sklepach. Pełno jest osób pracujących na stanowiskach, które nawet nie wymagają matury. A rząd dalej próbuje zachęcić młode osoby do kontynuowania edukacji na studiach. Niszczy się w ten sposób tych ludzi, potęgując u nich frustrację. Wytworzyła się nawet pewna kultura: po gimnazjum obowiązkowo liceum, a później studia, jakiekolwiek, byle pochwalić się tytułem magistra. I później jest już zderzenie z rzeczywistością. Nikt tego magistra nie potrzebuje, a jeśli już, to na pewno nie za 4-5 tysięcy złotych plus 80% jeszcze do zapłacenia w podatkach za takiego ceniącego się absolwenta wyższej uczelni. Rząd wie, że wyższe uczelnie nie przygotowują do zawodu, dlatego stworzył coś takiego jak program „Pierwsza praca”, gdzie absolwent może przez rok douczać się, za co płaci mu Urząd Pracy. Trudno zresztą powiedzieć, że płaci. Bo oto pojawiła się w polskim ustawodawstwie furtka do ominięcia płacy minimalnej. Urząd pracy wypłaca stażyście stypendium w wysokości 913,70 zł, za co ten świadczy pracę u wskazanego przez UP pracodawcy. Przypomnijmy, że płaca minimalna ciągle jeszcze wynosi 1386 zł (a od przyszłego roku rośnie do 1500 zł). Gdyby ktokolwiek chciał zatrudnić młodego absolwenta za niższą płacę, to grozi mu kryminał, ale… państwo może. I w ten sposób posyła całą masę ludzi na staże, najczęściej do innych urzędów, gdzie ludzie ci dokształcają się tak naprawdę, jak nie pracować (znajomy przedsiębiorca mówił mi, że nigdy więcej nie zatrudni nikogo po stażu odbytym w urzędzie, bo kilku takich pracowników już testował i są oni od początku zarażeni złymi nawykami). Mało, kto zwraca na to uwagę, ale tutaj należy również szukać przyczyny powiększającej się biurokracji. Dziesiątki tysięcy młodych ludzi po studiach szuka pracy – już nie tyle za wysokie stawki, ale jakiejkolwiek. A mają przecież rodziny, które nierzadko pracują właśnie w państwowych urzędach. Najpierw bierze się taką młodą osobę na staż, a później tworzy jakieś stanowisko. Nieważne, że niepotrzebne. Czy ktokolwiek zwróci uwagę na jeszcze jedną osobę w dużym urzędzie? A że w skali kraju jest to wzrost o 100 tysięcy w cztery lata? Nacisk ze strony absolwentów prawa oraz administracji jest bardzo duży i nadal będzie istniał. Nic tu nie pomoże ten słaby rząd, bojący się urzędniczej sitwy jak ognia. O wiele ważniejsze dla urzędnika jest zapewnienie córce czy synowi jakiejkolwiek posady niż jakieś tam utyskiwania premiera, że trzeba obniżyć zatrudnienie o 10%. Kilkadziesiąt uczelni w skali kraju dalej kształci magistrów administracji. Frustracja wśród młodych będzie narastać wraz ze starzeniem się społeczeństwa. Dziś Tusk zabrał im półdarmowe przedszkola, zaraz zabierze jeszcze więcej z pensji, bo potrzeby budżetu są ogromne. W ciągu najbliższych czterech lat tylko na wypłatę rent, emerytur i świadczeń socjalnych potrzeba będzie ok. 750 miliardów zł. Dla porównania: zaplanowane na 2011 rok wpływy do budżetu z tytułu różnych podatków dochodowych wynoszą 63 miliardy złotych. Gdyby, zatem opłacać emerytów tylko z podatków dochodowych, to trzeba by je podwyższyć prawie trzykrotnie. To spowoduje, że osoby pracujące będą jeszcze bardziej karane podatkami. Swoje dołożą potrzeby inwestycyjne rozkopanej Polski w budowie. Nie jest to dobry okres dla młodych ludzi. Mając i tak już mizerne pensje, będą musieli jeszcze bardziej dzielić się z fiskusem. Obserwujemy zjawisko wręcz niewyobrażalne. Starsze pokolenie będzie żyć na koszt młodszego. Polska, zamiast stosować niskie podatki pobudzające naszą konkurencyjność oraz możliwość wzbogacenia się i awansu społecznego, będzie karać jakąkolwiek aktywność. Jeśli doliczymy do tego obsługę długu publicznego, (jeżeli premier się nie powstrzyma z zaciąganiem pożyczek, to w ciągu kadencji obsługa długu publicznego wzrośnie z 40 do 60 miliardów złotych rocznie), który kiedyś trzeba będzie spłacić, okaże się, że Polska to nie kraj dla młodych ludzi. A dużą część odpowiedzialności za to powinni wziąć na siebie między innymi Młodzi, Wykształceni z Wielkich Miast. Gdy frustracja będzie w nich narastać coraz bardziej, niech pamiętają, że sami właśnie tego chcieli. Głosując za Palikotem i jego libertyńskim systemem wartości, chcą dalej kraju, w którym środki antykoncepcyjne są opodatkowane 8-procentowym VAT-em, a ubranka dla dzieci – stawką 23%. Głosując za Tuskiem, chcą wyższych podatków i większego jeszcze kredytu do spłacenia… Marek Langalis
Papież Pius IX Pani Aga nadesłała b. ciekawy tekst, który warto umieścić, jako oddzielny artykuł (z minimalnymi modyfikacjami treści oraz totalną przeróbką interpunkcji) – admin.
Papież Pius IX nawet jeszcze na poczatku swojego pontyfikatu był modernista. Potem jednak nawrócił się, czego nie mozna powiedziec nijak o JPII. Długi pontyfikat Piusa IX (Giovanni Maria Mastai-Ferretti, 13.V.1792 – 7.II.1878 ), trwający aż 32 lata, był pasmem nieustannej, ostrej walki w obronie Boga i Kościoła (Oświecenie i Risorgimento), choć na samym początku absolutnie nic na to w ogóle nie wskazywało… Mastai-Feretti, wybrany 17.VI.1846r. przez Konklawe Kardynałów na Papieża, przybrał imię Piusa IX. Wysokiego wzrostu, daleko młodszy, niż zazwyczaj bywali papieże, jako podarunek z okazji radosnego wstąpienia na tron, wyznaczył po 50 dukatów posagu dla 53 biednych panien Rzymu, a 1000 posagów po 10 dukatów dla biednych panien z prowincji Państwa Kościelnego. Rozdał też 6000 dukatów na jałmużny. Wykupił zastawy złożone przez ubogich w Banku Pobożnym i spłacił wszystkie długi więźniów Kapitolu. Całemu światu ogłosił Jubileusz Powszechny w celu pozyskania dla swego pontyfikatu modlitw Kościoła i błogosławieństwa Nieba. Wielkim błędem Papieża, było jednak ogłoszenie powszechnej amnestii dla wszystkich więźniów i wygnańców politycznych Państwa Kościelnego! Złamał, bowiem zasadę wspólnej woli Kościoła i Kongregacji Kardynałów, którzy w głosowaniu nad tą kwestią, w przeważającej większości, opowiedzieli się przeciw amnestii zaciekłych i niepoprawnych wrogów Kościoła. Pius IX nakrył czarne gałki kardynałów wyrażające sprzeciw swoją białą piuską stwierdzając, że teraz wszystkie kulki są białe i oznaczają zgodę… Teraz wszystkie marzenia i nadzieje masonerii skupiły się nagle na osobie tak bardzo liberalnego Piusa IX. Ta zgodność uwielbień dla niego była zbyt powszechna, aby mogła być trwała. Niejeden człowiek myślący, choć sam z całej duszy przyklaskujący, kręcił głową z niedowierzania na widok „entuzjazmu” wolterian i członków tajnych lóż masońskich. Ta bezgraniczna obłuda zgrywanej pobożności w całym świetle ukazała cynizm tzw. „nowego ducha czasów”. Ponieważ amnestia zobowiązywała wszystkich, którzy z niej chcieli skorzystać, do okazania skruchy i uznania swej winy oraz zobowiązania, że nie nadużyją danej im łaski, 1600 zaciekłych wrogów Kościoła nagle zaczęło wręcz licytować się w swych cynicznych deklaracjach wierności! Do obłudnych oświadczeń, chętnie dołączali, niewymagalne przysięgi np.: „Przysięgam na głowy swych dzieci i żony wierność Piusowi IX aż do śmierci!” lub: „ Niechaj Niebo utracę, niż sprzeniewierzę się przysiędze miłości wiążącej mnie z Piusem IX!”. Posunęli się nawet do tego, że choć oficjalnie niewierzący, niepraktykujący, a dawniej nawet walczący z Bogiem i Kościołem, ostentacyjnie zebrali się u Św. Piotra w Okowach i przystąpili do Komunii Św., chcąc pokazać, że biorą samego Boga na świadka prawdziwości swych słów. Tak samo czynią dziś ich liczni następcy… Ten nadmiar ostentacji i kpin, fanfaronada przysiąg i deklaracji bez pokrycia, nadała póżniejszym rewolucyjnym zdradom, których ofiarą miał paść właśnie Pius IX, szczególnie wymowne i obrzydliwe piętno hańby. Drugim poważnym błędem Piusa IX, było zreformowanie Zarządu Cenzury dziennikarskiej w Państwie Kościelnym – uwolnienie spod kontroli prasę, która rozpoczęła przeinaczanie dzieł Papieża .W klakierskich opisach, pojawiły się dzikie uczucia przyszłej rewolucji. Ułaskawieni wrogowie Kościoła zaczęli przybierać pozę zwycięzców, a tajne loże robiły z nich bohaterów! Nazwiska ich rozlepiano na kościołach i opiewano w hymnach. Robiono owacje popiersiom Piusa IX, znieważając przy tym popiersia konserwatywnego Grzegorza XVI, a jego dygnitarzy wytykano, jako wrogów ludu i spiskowców, oskarżając o spisek przeciw Piusowi IX, wiedząc, że ciemny tłum łatwo da temu wiarę. Gdy 8. IX.1846 r. powóz papieski miał przejeżdżać przez wzniesioną na cześć Piusa IX bramę triumfalną, zabroniono towarzyszącym mu Prałatom uczestniczyć w tym przejeżdzie. 27.XII.1846 r. wołano już, w obecności Papieża: „ Niech żyje tylko Pius IX! Precz z Jezuitami! Wstecznikom śmierć! – podobnie, jak nim podniesiono rękę na Ludwika XVI, króla Francji, by go zgilotynować, wcześniej uderzono w jego wierne sługi, Jezuitów, których wygnano z Francji już 30 lat przed rewolucją. Codziennie zwoływano lud na triumfalne pochody pod pozorem dziękowania Papieżowi za jego dobrodziejstwa… Chorągwie różnych dzielnic rozpoczynały pochód, chórem śpiewając hymn Piusa IX. Przystrajano okna w kwiaty, kobierce i portrety Piusa IX. Nocnym pochodom przyświecały iluminacje i pochodnie. Pod Kwirynałem Papież wychodził na balkon i błogosławił… Wtedy ognie bengalskie oświetlały cały plac. Euforia ta posunęła się tak daleko, że płeć piękna stroiła się w barwy papieskie biało-żółte. Portrety Piusa IX były we wszystkich włoskich chatach, szynkach i kawiarniach, jak niegdyś Napoleona we Francji. Imię Pius, było najczęściej nadawanym imieniem dzieciom na Chrzcie Świętym. Żydzi uwolnieni od prawa zakazującego im opuszczania getta po oddzwonieniu na Anioł Pański i którym Pius IX zezwolił sprowadzić z Jerozolimy do Rzymu swego rabina Mojżesza Izraela Kassana, nazywali Papieża „prorokiem”, a nawet „mesjaszem” i w synagodze chwalili go poezją biblijną. Podczas przejazdu Papieża wołali, jak ich pradziadowie, gdy witali wjeżdżającego do Jerozolimy Jezusa: „…Hosanna Synowi Dawidowemu, który idzie w Imię Pańskie… Hosanna na wysokościach!”. Kanclerz Austrii Metternich, Lord J.Russell z Anglii i inni monarchowie i rządzący w Europie i Ameryce, zasypywali Piusa IX pochwałami i gratulacjami. Rewolucja masońska zamierzała upoić papieża kadzidłem uwielbień i związać go rzucanymi do stóp kwiatami. Widząc to, 7.I.1847 r. Stanisław Koźmian proroczo pisał z Rzymu, do Generała Skrzyneckiego w Polsce: „Entuzjazm dla Papieża, palący się coraz żywszym ogniem, nie daje widzieć tlących się płomieni, pod jego spodem”… Jeden z największych włoskich masonów Mazzini 8 IX 1847r. w liście do Piusa IX pisał: „Ojcze Święty krokom Twoim przypatruję się z niezmierną nadzieją… Nie trać ufności, polegaj na nas… Założymy dla Ciebie rząd jedyny w Europie… Wzbudzimy dla Ciebie poparcie, ponieważ jesteś godzien rozpocząć tę wielką sprawę… Błagam Boga, aby mi dał siłę przekonania Cię gestem, akcentem i łzami…”. Choć intencje wielkiego agitatora były nieszczere, lecz doskonale udawane, zyskiwał on wiele, mogąc udowodnić ciemnym masom, że nawet Kościół przechodzi już w szeregi rewolucji. Ten zawodowy spiskowiec, który żył ze spisków tak, jak inni z malarstwa lub muzyki, ojciec włoskiej rewolucji, której Garibaldi był tylko ramieniem, a Napoleon III i Wiktor Emanuel II protektorami, w tym samym czasie dawał swym agentom taką instrukcję: „Wykorzystujcie każdą okazję do gromadzenia mas, choćby tylko dla okazywania wdzięczności Papieżowi… Festyny, zgromadzenia, śpiewy, rozbudzają myśli, dając ludowi poczucie siły, stykając go z możnymi z osobami z różnych klas społecznych… Współudział możnych jest nieodzowny… Wielkiego Pana nie można ująć względami materialnymi, ale jego próżnością… Dawajcie mu pierwsze miejsca, póki będzie szedł z wami, tak by główny cel wielkiej rewolucji był mu niepoznany… Pokazujmy im zawsze tylko krok pierwszy… Duchowieństwo nie jest wrogie liberalizmowi… Starajcie się, więc o jego udział, obiecując wolność i niezależność, a z wami iść będzie…” Już 6.II.1849 r. Manzzini o swym Liście do Piusa IX, powie: „ Przeszliśmy dotąd epokę kłamstwa…, Kiedy pisałem do papieża, wierzyłem tak silnie, jak wierzę dzisiaj, że koniec papiestwa jest nieodwołalny!” Rewolucjoniści mieli swych pomocników w lożach masońskich, a nawet w łonie niektórych Rządów. Pierwszy Minister Królowej Anglii, Lord Palmerston, zaciekły wróg katolików, wysłał do Włoch swego pełnomocnika osłoniętego nietykalnością poselską, Lorda Minto, który rewoltował Neapol, Florencję i Rzym. W jego arystokratycznych salonach spotykali się masońscy rewolucjoniści jak Galetti, Materazzi, Tofazelli, Brunetti, Ciceruacchio, Książe Karol Bonaparte (którego ojciec Lucjan otrzymał, będąc opuszczonym na wygnaniu, pałac od Papieża Piusa VII i tytuł Księcia Canino) oraz dziennikarz Sterbinni, który nie mógł darować Piusowi IX amnestii, którą papież go obdarzył. Ostrożny Mazzini nie pokazywał się nigdzie otwarcie, a zbiegowiska ludu coraz częściej przybierały postać buntowniczą tak, że już rok po wyborze 16.VI.1847 r. strapiony papież nie chciał już słuchać śpiewanego pod oknami Kwirynału hymnu na jego cześć, który bardziej przypominał mu swymi słowami „Marsyliankę”: „ Otrząśnij się ludu Rzymu, z niegodnego prochu!”. Do dawnych wiwatów „Niech żyje Pius IX!” Już nieodłącznie dodawano „Niech żyje Italia i Lud rzymski!” oraz „Precz z Jezuitami i wstecznikami!” Dzienniki podburzane przez Piotra Sterbiniego, zohydzały coraz częściej otoczenie papieża, żądając od niego wypędzenia jezuitów (jak we Francji przed rewolucją 1789 r), równouprawnienia Źydów, kolonizacji rzymskiej Kampanii, jawności obrad Konsulty. W dzień Nowego Roku 1848, Pius IX, który udał się na przejażdżkę, został zatrzymany przez podpity winem tłum, który wyprzągł konie i pociągnął powóz własnymi ramionami…wykrzykując: „ Odwagi Ojcze święty, lud jest z tobą! Jezuitom i wstecznikom śmierć!”. Papież zemdlał w powozie, a gdy odzyskał przytomność pytał: „Czy w ten sposób, okrzykami nienawiści do Kościoła, chcecie dowieść mi waszej miłości? Widzę teraz, że po Niedzieli Palmowej następuje Tydzień Męki Pańskiej!” Zaniepokojona rewoltą włoską Austria latem 1847 r. wysyła do Ferrary i Commacchio swój wojskowy garnizon, zgodnie z 10 art. Traktatu Wiedeńskiego z 1815 r. 10.VIII.1848 r. papież protestuje i austriackie wojska ustępują, ale ta niefortunna okupacja staje się świetnym pretekstem dla masonerii, by wzbudzić nowe manifestacje w całych Włoszech przeciwko cudzoziemcom i proklamować wojnę, której Pius IX był stanowczo przeciwny. Wcześniej, po ogłoszeniu w Paryżu Republiki Francuskiej, tłum masońskich prowokatorów przypuszcza atak na Dom Jezuitów w Rzymie. Uzbrojeni w topory i wrzącą smołę, ze śpiewem „Miserere” i „ De profundis”, przedrzeźniając ceremonie pogrzebowe, udali się procesjonalnie, by pogrzebać Jezuitów. Choć demonstracje te powtarzały się ostentacyjnie i wielokrotnie, cywilna Gwardia Narodowa przyglądała się im zupełnie biernie. Nie pomogła nawet odezwa Papieska i osamotnieni jezuici ustąpili pod nieustanną grożbą gwałtu, opuszczając Rzym. Ks. Ximenes, który opublikował kilka artykułów przeciwko masonerii, został zamordowany – podobnie jak abp Paryża Ks. Affre i papieski minister Rossi. Na ich miejsce szybko wykreowali się, zapowiedziani w Objawieniu z La Salette, żli kapłani, jak np. rewolucyjny kaznodzieja Gavazzi, ks.Ventura, ks.Rosmini, ks.Gioberti i wielu innych. Ster rządów objął adwokat Józef Galetti, zamachowiec na życie Papieża Grzegorza XVI, który na skutek amnestii Piusa IX wyszedł na wolność! Książe Canino, którego przygarnął w nieszczęściu Pius VII, zaogniał rewolucję, żądając ustąpienia z Kwirynału Gwardii Szwajcarskiej i zastąpienia jej gwardią obywatelską. Gdy Pius IX potajemnie, w habicie mnicha, opuszczał Rzym 17. XI.1848 r., pojawiła się nagle, nad miastem, nigdy dotąd niespotykana zorza północna, polarna, wzbudzając strach w ludności, która widziała w tym znaku, zapowiedż nadzwyczajnych klęsk. Książe Camino widział zaś w niej świetną przyszłość, kpiąc sobie nawet: „Zorza północy to pożegnanie odchodzącej od nas kardynalskiej purpury!”. Tak spełniła się tragicznie i wyjątkowo dokładnie część przepowiedni z La Salette z 19.IX.1846 r. – zaledwie sprzed 2 lat – dotycząca Piusa IX, duchowieństwa i możnowładców. Zgodnie z przepowiednią Papież musiał wiele wycierpieć wraz ze swym Kościołem, poddanym tej trudnej próbie – i został opuszczony przez sporą część duchowieństwa i wszystkich możnowładców, którzy jeszcze niedawno prześcigali się w gratulacjach z powodu jego wyboru na Papieża. Gdy Pius IX udał się w dalszą drogę do Getty, gdzie miał stanąć w domu miejscowego biskupa, ten wyjechał do Neapolu, a służący, nie rozpoznając w łachmanach zakonnych papieża, nie przyjął nieznanych gości, mówiąc im, że Dom Biskupi nie jest oberżą i że powinni sobie gdzie indziej szukać schronienia. Papież, jeszcze wczoraj tak przesadnie fetowany, zmuszony był szukać sobie przytułku w zwykłym, obskurnym zajeżdzie zwanym „Ogródkiem” („Giardinetto”), w którym jako Namiestnik Chrystusa podyktował, z wielkim żalem i bólem ten protest:
„Gwałty zadane nam w tych dniach ostatnich i nadużycia, zmusiły nas do czasowego odłączenia się od naszych Dzieci, które zawsze miłowaliśmy i miłować będziemy…W niewdzięczności naszych Dzieci uznajemy karzącą nas Rękę Boga, za winy nasze… Wobec całego Korpusu Dyplomatycznego protestujemy w tych smutnych i bolesnych dniach 16/17.XI.1848 r. przeciwko niesłychanemu świętokradztwu i gwałtowi… Oznajmiamy, iż wszystkie Akty, jakie były i będą następstwem tego gwałtu, są nieważne i nie mają żadnej mocy, ani znaczenia prawnego. Prosimy o gorliwe modlitwy do Boga i Matki Miłosierdzia za mnie i o przywrócenie pokoju w świecie, a szczególnie w Rzymie, gdzie będzie zawsze moje serce, choćbym w jakimkolwiek punkcie owczarni się chronił… Niech dobry Bóg oddali Swój gniew od nas, od Rzymu, naszego Państwa i świata” Ucieczka papieża z Rzymu pokrzyżowała szyki masońskiej rewolucji, bo była wstrząsem dla całego świata. Współczucie dla papieża było powszechne. Wszystkie państwa europejskie poleciły swym przedstawicielom udać się do Getty. To małe miasteczko (jak kiedyś Betlejem…) nie widziało w swych murach nigdy takiego ożywienia, jak teraz. W Rzymie zapanowało takie przerażenie, że kluby masońskie i rząd, które z początku udawały obojętność, teraz uznały za właściwe podjęcie negocjacji o powrót papieża, mimo ekskomuniki, którą Pius IX ich obłożył. Francja, Austria i Hiszpania obiecały w 1849 r. pomoc papieżowi w odzyskaniu władzy świeckiej w Rzymie. 27.IV.1849 r.do Rzymu wkroczył bez wystrzału nicejski awanturnik Garibaldii na czele legionu 1.500 ludzi najemników z Włoch, Francji, Węgier, a nawet z Polski, by wspomóc rewolucjonistów. Mieli oni pomóc bronić miasta przeciwko zmierzającej już w jego kierunku armii francuskiej, lecz zamiast tego zajęli się ochoczo grabieżą, dewastacją i paleniem kościołów i klasztorów. Zambianchi, urzędnik rewoucyjnego rządu w rzymskim kościele Św. Kaliksta wykonywał polityczne egzekucje. Każdego dnia mordował w nim po kilkunastu księży i duchownych Po upadku rewolucji „Wiosny Ludów”, w jamie wykopanej w rogu ogrodu benedyktyńskiego na Janiculum odnaleziono zmasakrowane ciała ponad 90 zaginionych wcześniej zakonników. Czyż nie spełniły się wtedy przepowiedziane w La Salette słowa: „Kościoły będą zamknięte i sprofanowane, kapłani i zakonnicy będą wypędzeni, a niektórzy z nich zginą śmiercią okrutną. Niejeden porzuci wiarę, a liczba ich będzie wielka, wśród nich znajdą się nawet biskupi.Władze świeckie i kościelne będą zniesione…”.
7.VI.1849 r. Pius IX, jeszcze z Getty, potępił błędy socjalistów i rewolucyjnych teologów. Wcześniej, bo 2.II.1849 r., wydał Encyklikę „Ubi Primus”, w której wezwał wszystkich Książąt Kościoła, na całym świecie, do zebrania powszechnej Tradycji dotyczącej wiary w Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryji Panny. Wysłuchał Bóg modlitw papieża i 4.IV.1850 r. pozwolił wrócić mu do Rzymu, który przez rewoltę „Wiosny Ludów” 1848 r. stracił ponad 20 tys. mieszkańców. Niestety ten spokojny czas, po upadku „Wiosny Ludów” trwał tylko 9 lat. Już w 1854 r. papieża zaatakowali masoni za dogmat „O Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny”. Z pomocą Ojcu Świętemu znowu przybyła Maryja, gdy w 4 lata póżniej, w 1858 r. w objawieniu pasterce Bernadecie Soubirous w Lourdes we Francji i cudownym uzdrowieniu syna cesarza Napoleona III Bonaparte, oraz wielu tysięcy innych chorych, namacalnie Umocniła ten Dogmat. Nie tylko świeccy tzw. „intelektualiści” atakowali i podkopywali fundamenty Wiary i Kościoła, ale co gorsze nawet wielu „otwartych na świat” duchownych. Papież musiał wydać dla nich w 1864 r. Encyklikę „Quanta Cura”, do której też dołączył „Syllabus” – wykaz błędów ówczesnej epoki, w którym już wtedy socjalizm i komunizm określił, jako „zarazę ludzkości”. Ta definicja do dziś wzbudza u ateuszy i „otwartych chrześcijan” wielkie oburzenie. W 1985 r. obrzucili oni obelgami kardynała Ratzingera (dziś Papieża Benedykta XVI), bo w swym dokumencie na temat „Teologii Wyzwolenia” określił komunizm, jako „hańbę naszych czasów”. Za parę lat w 1989 r., gdy zmienił się kierunek wiatru historii, oto nagle stało się proroczym tamto potępienie z 1864 r, na całe 135 lat przedtem, nim „demoludy” (kraje tzw. demokracji ludowej), będące więźniami owej zarazy, zdołały się uwolnić z jej łańcuchów. Pius IX zwołał Sobór Watykański I, na którym, wobec oporu niewiernych mu i zbyt już zlaicyzowanych kardynałów, by móc dalej bronić Kościoła i Wiary, musiał ogłosić dogmat „O nieomylności papieża w sprawach wiary” (przemawiającego uroczyście – „ex cathedra”). Takie było już odstępstwo duchowieństwa, nad którym ubolewała Matka Boża w La Salette. Zgodnie z Jej wolą, Pius IX, po 1859 r. i kolejnej rewolcie nie opuszcza Rzymu, ogłaszając się w 1871 r. „ więźniem Watykanu”. W 1870 r. opłacane przez lewacką, światową finansjerę, komando tzw „1000 Czarnych Koszul Garibaldiego” zdobywa i odbiera Papiestwu Rzym i ogłasza upadek Państwa Kościelnego. Dokładnie tak, jak w 1846 r. w La Salette przepowiedziała Maryja, papież został zdradzony i opuszczony przez cesarza Napoleona III Bonaparte. Pius IX, ogłaszając się „więżniem Watykanu”, ratuje dalsze istnienie papiestwa… Nadal dbał o sprawy Boże i zabiegał w sprawach Kościoła. Potępił restrykcyjną politykę rządu pruskiego wobec Polski i Kościoła („Kulturkampf”). Przywrócił hierarchię katolicką w Anglii i Niderlandach. Gorliwie popierał misje. Cechowała go głęboka pobożność i miłosierdzie. Do dziś czasy te osnute są zmową milczenia, a nowi pseudonaukowcy i pseudohistorycy, z upodobaniem, cynicznie i namiętnie, szkalują niewybrednymi, antyklerykalnymi atakami Kościół tamtej epoki. Jeden z nich, autor tendencyjnie złośliwej książki o Św. Marii Goretti, młody pseudonaukowiec Giordano Bruno Guerii w swym prasowym artykule dotyczącym zdobycia Rzymu w 1870 r., pisze kłamliwie, że „Piemontczycy przybywający z północy do Rzymu w 1870 r., ulokowali swoje kapitały w ziemskich posiadłościach zakonów, w wyniku sensacyjnych spekulacji giełdowych…”. W rzeczywistości wskutek praw nakazujących konfiskatę dóbr kościelnych (Prawa Rattazziego), posiadłości owe przeszły bez żadnego odszkodowania na rzecz państwa, którego urzędnicy, wspólnie z superlaickimi spekulantami przybyłymi z całego świata i Europy, byli odpowiedzialni za nowe, niszczycielskie „złupienie Rzymu” – „Sacco di Roma” (pierwsze od najazdu na Rzym wojsk niemiecko-hiszpańskich cesarza Karola V w 1527 r.) Burżuazja masońska, która zainicjowała Risorgimento, doszedłszy do władzy wypędziła wszystkich zakonników z ich klasztorów, opactw, pustelni, rozgrabiając najwspanialsze skarbnice cudownych dzieł sztuki, by wystawiwszy je na licytacje za niewielkie kwoty oddać je do użytku najbardziej nikczemnym ludziom. Ci zaś skazywali je na zagładę przez wyburzanie, zamienianie na koszary, więzienia i zakłady dla umysłowo chorych. Co ciekawe, najbardziej aktywne i przebiegłe w owym uwłaszczaniu się okazały się Towarzystwa Obrotu Nieruchomościami prowadzone przez francuskich, angielskich i niemieckich Źydów… Jakoś dziś dziwnie głucho w Organizacjach Żydowskich o jakichkolwiek rekompensatach dla okradzionego Kościoła! Nienawiść i ślepa antyreligijna zaciekłość owych „ojców ojczyzny”, wyrządziły w ciągu niewielu lat, większe szkody kulturze i naszemu dziedzictwu artystycznemu, niż 500 lat wojen! Na placach Włoch „wyzwolonych z klerykalnego obskurantyzmu”, przygodni sprzedawcy ogrzewali się wrzucając w ogień archiwa wspólnot zakonnych, lub owijali w nie warzywa… Kościoły z rozmysłem zmieniano na magazyny solne, by wyziewy soli powodowały samoistne zniszczenie najwspanialszych starożytnych fresków, których jedyną winą było to, że przedstawiały tematykę religijną… Nieliczne, które uniknęły zniszczenia, przekształcano na stajnie dla wojska królewskiego… Na zgliszczach wyburzonych starożytnych kościołów, klasztorów i ogrodów, wznoszono bogate pałace spekulantów giełdowych, budowlanych, handlowych, przemysłowych i pomniki „nosicieli światła i postępu”- np. Wiktora Emanuela II, Pałac Sprawiedliwości i inne, reprezentujące tę wandalską burżuazję. Zadziwiające jest jednak to, że Piusowi IX (Mastai-Ferretiemu), któremu Abp. Malachiasz nadał na swej Liście 111 Papieży motto „Crux de cruce”, ” Krzyż z krzyża”, najwięcej bólu, cierpień, upokorzeń i krzywd wyrządziła włoska dynastia Sabaudzka, która w swym herbie ma wielki biały krzyż na czerwonym polu. W okresie Risorgimento (XIX w) walk o zjednoczenie Włoch i uwolnienie spod władzy Papiestwa w Państwie Kościelnym, młody liberalny król Wiktor Emanuel II poparł walkę przeciw Kościołowi i Papiestwu. Gdy w 1855 r. na podstawie nieludzkiej ustawy masona Rattazziego konfiskowano dobra kościoła i zarządzano kasatę (zamknięcie) dużej części klasztorów i zgromadzeń religijnych, pewien młody (40 l.) ksiądz, Św. Jan Bosco, opublikował drukiem nieduże dziełko z serii pt. „Czytanki katolickie” (wydawanej co miesiąc, od 1853 r). Liberalny rząd piemoncki postanowił usunąć je z obiegu, ale nie wykonał tego z obawy przed nagłośnieniem sprawy i udając „tolerancję”, uznał publiczne książeczkę za nieszkodliwy przyczynek wizjonera. Istotnie w tym właśnie dziełku z 1854 r. ksiądz z Valdocco Św. Jan Bosco, proroczo przestrzegał Króla Emanuela II, powołując się na swój sen i tajemniczą intuicję. Napisał tam, że „Władca powinien strzec się firmowania «Prawa» podsuniętego mu, przez ateistyczno-masoński rząd, ponieważ, rodzina tego, kto okrada Boga, zostanie dotknięta cierpieniem i nie doczeka czwartego pokolenia.” Król Wiktor Emanuel II, prześladowca -Piusa IX, zmarł mając zaledwie 58 lat na złośliwą febrę, w Rzymie, gdzie jego bersalierzy wkroczyli 8 lat wcześniej… Jego pierwszy następca Humbert I, zginął w wieku 56 lat, w Monza, od strzałów anarchisty Bresciego… Drugi następca, Wiktor Emanuel III, uciekł nocą z Kwirynału 8.IX.1943r., a 3 lata póżniej został zmuszony do abdykacji… Trzeci następca, Humbert II, był królem „tymczasowym” przez mniej niż miesiąc, a przegrawszy Referendum ludowe, musiał zaakceptować bezpowrotne wygnanie. Dynastia Sabaudzka nie dotrwała, więc do czwartego pokolenia, czyli do 4 następcy tego Króla, Wiktora Emanuela II, tak surowo napominanego przez proroctwo ks. Jana Bosco. Co wiemy o zagadce historii, którą jak głosi wiara sam Bóg w ukryciu, ale mocną ręką kieruje ku celom nam nieznanym? Czemu mamy wykluczać „a priori” intuicje świętych, ich wizje i proroctwa, a zawierzać jedynie analizom spekulantów i ideologów, dla których sam fakt istnienia Boga wzbudza szyderczy uśmiech i alergiczny wstręt i oburzenie? Nie sprawdziły się, bowiem dwie największe gafy, dziś tak skrzętnie przemilczane, które w XVIII i XIX w były wyznacznikami i symbolami Epoki Oświecenia. W 1773 r. Voltaire, idol Rewolucji Francuskiej, uroczyście przepowiadał, że „W nowej kulturze nie będzie już miejsca dla przesądów chrześcijańskich, bo za 20 lat Galilejczyk zostanie usunięty!”. Jego pilny uczeń i wyznawca, niedoszły ksiądz Ernest Renan, bożyszcze XIX w. burżuazji pozytywistycznej, który starał się wysterylizować Chrystusa, sprowadzając Go do roli bezkrwistego głosiciela nieszkodliwej moralności, właśnie w czasie ataku na Piusa IX i uczynienia go „więżniem Watykanu” w 1872 r. głosił, że „Jedność katolicyzmu jest niemożliwa do utrzymania bez władzy świeckiej. Nieuchronną konsekwencją zasiadania króla Włoch Wiktora Emanuela II na Kwirynale, będzie odejście Papieża i na zawsze Papiestwa… Jest, bowiem rzeczą pewną, iż następca Piusa IX opuści Rzym i rząd włoski, przy poparciu Niemiec, osadzi na Watykanie antypapieża, który pociągnie za sobą większą połowę Kościoła…”. Gołym okiem widać jak„trafne” były te opinie „miarodajnych proroków” i specjalistów rewolucji i Oświecenia, którzy z tak ślepą determinacją, za wszelką cenę chcieli uśmiercić Boga, zapominając o maksymie, że „ Kto poślubia świat i jego wróżbiarzy, zostaje wdowcem” i o 1000-letnim motto Zakonu Kartuzów, że „Stat crux dum volvitur orbis – Krzyż stoi niewzruszenie, choć świat się kręci”. W tych tragicznych czasach, w których stare święta chrześcijańskie zastąpiono świeckimi, Dekalog Statutem, procesje kościelne defiladami wojskowymi, Ewangelie i Kazanie na Górze dobrymi uczuciami, nakaz ascezy wzorowym obywatelem, a świętych tzw. „autorytetami”, jak np. Garibaldi, Wiktor Emanuel II, Manzini i Cavour – ten młody i nieustraszony ksiądz z Valdocco, Św. Jan Bosco odważył się propagowanym szkołom publicznym laickim, liberalnym, ateistycznym i antyklerykalnym, zaproponować swoje szkoły, nazwane „Szkołami Światła”, tzw. „Oratoria”. Głosił, bowiem, że „Nie można głosić się braćmi, gdy nie uznaje się wspólnego Ojca”. Ks. Jan Bosco miał 33 lata, gdy w 1848 r. podczas „Wiosny Ludów” papież Pius IX uciekał z Rzymu. W 1870 r, gdy bojówki „czarnych koszul” Garibaldiego wraz z piemonckimi wojskami zjednoczonych Włoch zabierały Ojcu Św. Piusowi IX Państwo Kościelne i uczyniły go „więźniem Watykanu”, miał 55 lat. W 1898 r. sekretarz świętego księdza z Valdocco Jana Bosco, G.B. Lemoyne, wydał o nim 19 tomową biografię pt. „Memoire biografiche di don Giovanni Bosco”, w której ukazano prawdziwe oblicze „Risorgimento”, tak przemilczane, bo niepoprawne politycznie, widziane ze strony umęczonego i skrzywdzonego Kościoła. W Marcu 1861 r, gdy Wiktor Emanuel II został ogłoszony królem Włoch, św. Jan Bosco napisał w 1 numerze swego pisma -„ Letture catoliche”, apel do Katolików: „Wydaje się walkę Głowie Kościoła, aby zniszczyć, jeśli to będzie możliwe, sam Kościół i uczynić Włochy protestanckimi. Pełnymi garściami drwin, pomówień, szyderstw i wzgardy obrzuca się Papieża i Kościół…W takiej wojnie, która jest wojną przeciw Bogu i ludziom, wszyscy prawdziwi katolicy, niechaj łączą się w obronie Papieża, a więc religii katolickiej”… Ten majowy numer z 1861 r „ Dziennika z Valdocco” był jeszcze rozprowadzany, gdy książę Cavour zachorował i 6 Czerwca o świcie zmarł, mając zaledwie 51 lat. Nagła i przedwczesna śmierć dosięgła go właśnie wtedy, gdy świętowano to zjednoczenie, którego książę był zręcznym i pozbawionym wszelkich skrupułów „tkaczem”. Czy to nie był „Digitus Dei – palec Boży” – wyrok z wysoka? Cavour zmarł na malarię, której nabawił się w rejonie Vercelli, w Leri, gdzie jego ród miał pola ryżowe, na ponad 1000 hektarów. Tereny te jego ojciec, Camil Cavour, nabył, kiedy żołnierze Napoleona Bonaparte odebrali je zakonom, m.in. cystersom. Tak powstawały te fortuny nuworyszy! Zupełnie, jak dziś! Zasada ks. J. Bosco nie dopuszczała wyjątków: nie tylko przywłaszczenie, lecz również nabywanie skradzionych Kościołowi dóbr niosło przykre konsekwencje dla geszefciarzy i nabywców owoców grabieży. Gdy w 1861 r. nowy Rząd uwięził 70 Biskupów oraz setki księży, a na Południu Włoch wyrzucił na bruk ponad 12 tysięcy zakonników i zakonnic i buńczucznie zwrócił się do Kościoła w Turynie, aby ten przyłączył się do obchodów świąt państwowych 2 Czerwca dla uczczenia Jedności narodowej, duchowieństwo odmówiło. Wtedy, w ramach represji, Cavour nakazał, aby żadne władze państwowe nie uczestniczyły w procesji Corpus Domini Bożego Ciała przewidzianej na 30 Maja. I oto właśnie wieczorem, 29 Maja, Książę Cavour, cieszący się bardzo dobrym zdrowiem, został nagle dotknięty omdleniem i był jak martwy – 2 Czerwca, podczas gdy w całym nowym Królestwie trwały uroczystości państwowe dla uczczenia Zjednoczenia Włoch. Książę, miast odbierać najwyższe honory, zaszczyty i burzliwe oklaski, czuł się coraz gorzej i 6 Czerwca, w Oktawie Bożego Ciała i w rocznicę Cudu Eucharystycznego w Turynie i dokładnie w godzinie jego zdarzenia, przeszedł do wieczności… Cóż za zbieg okoliczności! Wstąpił już na najwyższy szczebel drabiny społecznej kariery, gdy nagle, ręką Wszechmocnego, został pchnięty do grobu, gdy minęło zaledwie 6 miesięcy, jak pytał w Parlamencie: „Czy wiecie, co będzie za 6 miesięcy?”… Myślał wówczas o obietnicy objęcia w posiadanie Rzymu, tymczasem, po upływie tego okresu, zszedł z tego świata. Wyzwaniem, nad którym warto się zastanowić, jest to: „ Czy mylili się ci święci, którzy widzieli historię „Sub secie aeternitatis” – pod kątem wieczności? Ks. Bosco, by przeszkodzić przyjęciu masońskiej, bezbożnej uchwały Ratazziego ( zarządzającej konfiskatę mienia kościelnego i kasatę zakonów) nie bał się przekazać swych proroczych ostrzeżeń do samego pałacu królewskiego. Potwierdzone są wiadomości o jego proroczych snach, które miały zwiastować „wielką żałobę na dworze króla”. Gdy Król Wiktor Emanuel II nie chciał powstrzymać realizacji Uchwały Ratazziego, wydarzenia zakończyły się w sposób nieubłagany i okrutny. W ciągu 4 miesięcy król utracił matkę, żonę, brata i syna! W tak krótkim czasie otworzyły się cztery groby dla najbliższych członków jego rodziny. Po tym niezwykłym zdarzeniu, obrzucony obelgami ze strony liberałów i masonów, ks. Bosco powiedział: „Ograniczyłem się tylko do wypełnienia swego obowiązku, jako dobry poddany, ostrzegając króla o grożącym mu niebezpieczeństwie”. Ostrzegał go również wtedy, gdy jako król Włoch osiadł w Rzymie, przypominając mu stare przestrogi rzucane przez władców z tej samej dynastii sabaudzkiej, na każdego uzurpującego sobie dobra Kościoła, mówiąc „Kwirynał zabrany Papieżowi nie przyniesie szczęścia Królowi!” 9.I.1879 r. król Wiktor Emanuel II zmarł nie mając jeszcze 58 lat, podobnie jak Cavour, na malarię, której nie nabawiłby się, gdyby nie zapragnął zasiąść na 7 wzgórzach Rzymu… Do dziś pokutuje zakłamana historia o „bohaterze” Garibaldim, który „jednoczył i wyzwalał” Italię spod obcej okupacji, narzuconej rzekomo przez Papiestwo. Przemilcza się fakt, że po 100 letnich wojnach protestanckich w Europie (1568-1648), gdy Jan Kalwin (1509-64) oderwał katolickie Niderlandy i przekazał je protestantom na mocy Układu Westfalskiego (1648 r.), papież Innocenty X (1644-55 r.) bullą „Zelus domus meae” wyraził sprzeciw, który został odrzucony. Gdy nowo powstającemu, protestanckiemu„Ładowi w Europie”, nie błogosławili też jego kolejni następcy, a w 1701 r. Papież Klemens XI (1700-21 r.), nie uznał elektora brandenburskiego Fryderyka III, jako Króla Prus protestanckich – ani też przejęcia siłą i podstępem tronu angielskiego przez protestantów, Cesarz Jozef I, lennik kalwinizmu i luteranizmu, w 1706 r. z Eugeniuszem Sabaudzkim rozpoczął podbój katolickiej Italii. Protestanckie wojska pruskie, do woli grabiły i niszczyły Państwo Kościelne. Osamotniony papież w 1709 r. podpisał poniżający pokój. Protestanckie mocarstwa, z W. Brytanią i Prusami, potwierdziły go w 1713 r. w Utrechcie (Holandia), dokonując podziału i okupacji Italii, przyznając Neapol i Sardynię Austrii, przeciw której 150 lat póżniej walczył Garibaldii… oskarżający o całe zło podziału i okupacji Italii nie swych oddanych sprzymierzeńców, zaciekłych wrogów katolicyzm -, lecz właśnie Papieża Piusa XI. Ale o tym dziś się milczy. Znowu Maryja, Matka Jezusa, nie pozostawiła Jego Namiestnika Klemensa XI zupełnie samego. Tak jak onegdaj na Kalwarii trwała i współcierpiała wraz z Chrystusem, tak i wtedy, w 1708 r., gdy wrogowie Kościoła wtargnęli siłą do Italii, okupując już Mediolan i Neapol, paląc i grabiąc świątynie, mordując brutalnie obrońców, gdy oblegali już sam Rzym, Maryja dała Papieżowi znak, że jest w jego cierpieniu, wraz z nim. Oto zdarzyło się, bowiem, że w Trnawie, na Słowacji, podległej protestanckiemu cesarzowi Józefowi I, właśnie wtedy, w 1708 r., zdarzył się kolejny cud. Malowany na drewnie obraz Maryji w pielgrzymkowym kościele zaczął ronić łzy. Zjawisko to trwające od 5.VI I do 11.VIII.1708r. widziały rzesze pielgrzymów oraz mieszkańców Trnawy. Ponieważ wywoływały u protestantów obrazę i zgorszenie, powołano specjalną wielowyznaniową Komisję, która po skrupulatnych badaniach i wywiadach potwierdziła ten Cud! Zdumiewający był też fakt, że obraz ten był kopią znanego cudownego wizerunku Maryji z kościoła Św. Aleksego w Rzymie. Obraz ten przywieziony swego czasu z syryjskiej Odessy do Rzymu, zasłynął od IV w. dzięki licznym Cudom. Wg podania młody patrycjusz Aleksy, nakłoniony przez rodziców do małżeństwa, w dniu ślubu udał się do Odessy, gdzie przez 17 lat żył w ubóstwie i kontemplacji, a następnie powrócił do Rzymu z obrazem Maryji i tam zmarł. Aleksemu z Odessy oddawano cześć, jako świętemu i poświecono Mu kościół pw.św. Bonifacego na Awentynie w 978 r. Przy nim Papież Benedykt VII wybudował klasztor pw. Św. Aleksego na Awentynie, oparty na reformie monastycznej opata Majola z Cluny. Ogarniał wspólnotę greckich i łacińskich mnichów, stosujących reguły zakonne świętych Bazylego i Benedykta. Wśród mnichów tego klasztoru byli tacy święci, jak Brunon z Kwerfurtu i Adalbert (Wojciech) arcybiskup z Pragi. Działalność klasztoru Św. Aleksego na Awentynie w Rzymie przyczyniła się do okresu wielkiej odnowy monastycznej i religijnej w całej Italii, do prawdziwego ekumenizmu. Może właśnie, dlatego Maryja wybrała sobie ten swój, tak znany wizerunek i takie miejsce, by w tym mrocznym czasie ostrych podziałów religijnych, które prowadziły wciąż do nowych, kolejnych bratobójczych wojen, by przypomnieć i wskazać, jak kiedyś w podobnych czasach znajdowano zgodę i ratunek… Papież Klemens XI wynagrodził się Matce Bożej z Trnawy (1708 r.), fundując Jej złote korony. Nie mogąc ich jednak przekazać na Słowację, z powodu szalejącego protestantyzmu cesarza Józefa I, podarował je Ojcom Paulinom na Jasną Górę do Polski, dla cudami słynącego obrazu czarnej Madonny częstochowskiej w 1717 r…
Najbardziej spektakularny cud od Zmartwychwstania W hiszpańskim miasteczku Calanda dokonał się „el milagro de los milagros”, – czyli „cud cudów”. Dwudziestotrzyletniemu Miguelowi Juanowi Pellicerowi w sposób cudowny przywrócona została amputowana prawa noga. Owoce wieloletnich poszukiwań i badań historycznych dokumentów dotyczących tego miezwykłego wydarzenia zostały opublikowane w książce zatytułowanej Il Miracolo (Cud), napisanej przez słynnego pisarza i dziennikarza włoskiego Vittoria Messoriego. 29 marca 1640 r. wieczorem, pomiędzy godziną dziesiątą a dziesiątą trzydzieści, podczas snu w domu rodzinnym w Calandzie, Miguel Juan Pellicer w cudowny sposób odzyskał prawą nogę, którą amputowano mu w szpitalu publicznym w Saragossie 29 miesięcy wcześniej. Cudownie uzdrowiony był gorliwym czcicielem Matki Bożej z Pilar i to właśnie Jej wstawiennictwu przypisał odzyskanie utraconej kończyny. Tak w skrócie brzmi sensacyjna informacja o tym wstrząsającym cudzie maryjnym, który miejscowi ludzie określają, jako „el milagro de los milagros” („cud cudów”). Światowej sławy włoski pisarz i dziennikarz Vittorio Messori przez wiele lat badał w różnych archiwach licznie zachowane dokumenty dotyczące tego zdarzenia i stwierdził, że z naukowego punktu widzenia istnieje pewność, że cała dokumentacja opisuje historyczny fakt. Mówi ona o „przywróceniu” amputowanej nogi – wydarzeniu jedynym w swoim rodzaju, którego istnienia nie można zakwestionować. Szczegółowe odtworzenie tych wydarzeń stało się możliwe dzięki świadectwom, które trzy dni po cudzie zostały złożone pod przysięgą i zapisane w protokole notarialnym, oraz w oparciu o akta procesu kanonicznego, który rozpoczął się 68 dni później.
Wypadek i amputacja Z ksiąg parafialnych z Calandy dowiadujemy się, że Miguel Juan Pellicer urodził się 25.03.1617 r. jako drugie z ośmiorga dzieci Miguela Pellicera Maja i Marii Blasco. Jego rodzice byli biednymi rolnikami, odznaczali się prostotą i głęboką pobożnością. Miguel Juan wzrastał w atmosferze autentycznej religijności: codziennie szczerze się modlił, regularnie przystępował do sakramentów pokuty i Eucharystii, był żarliwym czcicielem Matki Bożej. W 1637 r., gdy miał dwadzieścia lat, opuścił dom rodzinny w poszukiwaniu pracy. Znalazł ją u swojego wujka Jamiego Blasca, mieszkającego w okolicy Castellon. Po kilku miesiącach pobytu u niego, w lipcu 1637 r., Miguelowi przydarzył się poważny wypadek, gdy prowadził dwukołowy wóz wypełniony po brzegi ziarnem, ciągnięty przez dwa muły. Podczas jazdy Miguel Juan najprawdopodobniej zasnął i tak nieszczęśliwie spadł z muła na ziemię, że jedno z kół przejechało przez jego prawą nogę, miażdżąc i łamiąc mu kość piszczelową. Natychmiast zawieziono go do szpitala w Walencji, (w którego archiwach do dziś widnieje data jego przyjęcia: 3.08.1637 r., poniedziałek). Pobyt w szpitalu nie przynosił żadnej poprawy, jednak Miguel głęboko wierzył w to, że pomogą mu lekarze z odległej o 300 km Saragossy, w słynnym Królewskim i Powszechnym Szpitalu Naszej Pani Łaskawej. Po usilnych prośbach otrzymał w końcu pozwolenie na przeniesienie się tam. Pomimo straszliwego bólu złamanej nogi i wielkich upałów owe 300 km pokonał w pięćdziesiąt dni. Do upragnionego celu dotarł na początku października 1637 r., wycieńczony i z wysoką gorączką. Najpierw udał się do sanktuarium w Pilar, gdzie wyspowiadał się i przyjął Komunię św. W saragoskim szpitalu lekarze zdiagnozowali u niego daleko posuniętą gangrenę w złamanej prawej nodze. W celu ratowania życia chorego konieczna była natychmiastowa amputacja kończyny. Decyzję odcięcia opuchniętej i sczerniałej od gangreny nogi podjął przewodniczący konsylium lekarskiego, znany w całej Aragonii prof. Juan de Estanga, wraz z chirurgami Diegiem Millaruelem i Miguelem Beltranem. Ci sami lekarze dokonali operacji ucięcia prawej nogi Miguelowi Pellicerowi „na wysokości czterech palców pod kolanem”. Posługiwali się przy tym piłą i skalpelem, a jako środek znieczulający podano pacjentowi alkohol, stosowany w tamtych czasach, jako jedyna substancja o takim działaniu. W czasie operacji młodzieniec nieustannie wzywał pomocy Matki Bożej. Po amputacji chirurdzy dokonali kauteryzacji kikuta za pomocą rozżarzonego żelaza. Odciętą nogę przekazali asystującemu przy operacji młodemu praktykantowi, Juanowi Lorenzowi Garcii, który wraz z kolegą pogrzebał ją na cmentarzu, w oznaczonym miejscu, w głębokiej dziurze o długości 21 cm (nawet tego rodzaju szczegół znalazł się w dokumentacji procesowej). W tamtych czasach tak wielkim szacunkiem otaczano ludzkie ciało, że wszystkie jego amputowane części były chowane na cmentarzu. Zanim rana po odcięciu części nogi się zagoiła, Pellicer musiał jeszcze przez kilka miesięcy przebywać w szpitalu. Został z niego wypisany wiosną 1638 r.; otrzymał wtedy drewnianą protezę prawej nogi oraz kule. Dwudziestotrzyletni młodzieniec bez nogi nie był w stanie zapracować na swoje utrzymanie, dlatego otrzymał oficjalne pozwolenie na zbieranie jałmużny przy wejściu do bazyliki del Pilar w Saragossie, co oznaczało dla niego bycie etatowym żebrakiem. Mieszkańcy Saragossy mieli w zwyczaju przynajmniej raz dziennie nawiedzać sanktuarium. Widok żebrzącego młodzieńca bez nogi wzbudzał u nich powszechne współczucie. Przyzwyczaili się do jego obecności i pokochali go, tym bardziej, że Miguel Juan codziennie rano, przed udaniem się na miejsce żebrania, uczestniczył we Mszy św. w Świętej Kaplicy, w której na kolumnie El Pilar znajdowała się cudowna figura Matki Bożej. Również codziennie prosił obsługujących sanktuarium o trochę oliwy z palących się tam lamp, aby namaszczać swój kikut i nie w pełni zagojoną po amputacji ranę. Gdy miał pieniądze, szedł spać do pobliskiej karczmy De las Tablas. (Właściciel karczmy Juan de Mazasa i jego żona Catalina Xavierre byli również powołani na świadków w kanonicznym procesie, aby stwierdzić, że Pellicer po cudownym odzyskaniu odciętej kończyny jest tym samym człowiekiem, który przychodził do nich na nocleg i nie miał prawej nogi). Miguel Juan Pellicer sypiał również pod portykiem szpitalnego korytarza, gdzie był doskonale znany i z wielką życzliwością przyjmowany przez personel medyczny. Na początku marca 1640 r. Miguel zdecydował się wrócić do swoich rodziców, do Calandy. Podróż do domu rodzinnego (około 118 km) zajęła mu prawie siedem dni. Przez cay ten czas drewniana noga uciskała kikut i była przyczyną wielkiego cierpienia młodzieńca. W domu przyjęto go z wielką radością. Ze względu na swoje kalectwo Miguel nie był w stanie pomagać rodzicom w pracach polowych, dlatego postanowił chodzić po okolicznych wioskach i prosić o jałmużnę. W tamtych czasach dla inwalidy, który nie miał środków do życia, żebranie nie było hańbą, ale obowiązkiem i dawaniem innym okazji do czynów miłosierdzia. Miguel zbierał więc datki, jeżdżąc na osiołku po sąsiadujących z Calandą wioskach, a żeby wzbudzić litość, odsłaniał kikut swej uciętej nogi. W ten sposób tysiące osób stało się świadkami jego kalectwa, a później cudu przywrócenia mu nogi.
Wstrząsający cud W czwartek 29 marca 1640 r. Miguel Juan nie pojechał zbierać jałmużny, lecz został w domu, aby pomóc ojcu w napełnianiu nawozem koszyków, które osioł przenosił do nawożenia pola. Po całym dniu ciężkiej pracy Miguel wrócił do domu bardzo zmęczony. Podczas kolacji wszyscy widzieli kikut jego prawej nogi wraz z odkrytą, zagojoną raną, a niektórzy z gości nawet jej dotykali. Tego samego wieczoru na nocleg w Calandzie zatrzymał się oddział kawalerzystów. Pellicerowie otrzymali urzędowy nakaz przenocowania jednego z żołnierzy. Z braku miejsca Miguel Juan był zmuszony odstąpić mu swoje łóżko i pójść spać na materacu w pokoju rodziców. Do przykrycia dostał od ojca płaszcz, który był jednak za krótki na to, żeby okryć również jego jedyną stopę. Po kolacji, około godziny 22, młodzieniec pożegnał się z rodzicami i ze zgromadzonymi gośćmi, zostawił w kuchni swą drewnianą protezę oraz kule i poszedł spać, skacząc na lewej nodze. Po modlitwie i całkowitym zawierzeniu się Matce Bożej szybko zapadł w głęboki sen. Kiedy mama Miguela weszła do pokoju, w którym spał jej kaleki syn – a było to pomiędzy godziną dziesiątą trzydzieści a jedenastą wieczorem – poczuła „wspaniały, niebiański zapach”. Kobieta podniosła oliwną lampkę i zauważyła, że spod płaszcza, którym był przykryty jej syn, wystawała nie jedna, ale dwie stopy, założone jedna na drugą. Wciąż jeszcze nie dowierzając, przybliżyła się do łóżka – i wtedy była już pewna, że wzrok jej nie myli. Zszokowana tym odkryciem zawołała męża, który po przyjściu odsunął cały płaszcz. Pellicerom ukazał wtedy niesamowity widok ich śpiącego syna z dwiema zdrowymi nogami. W jednej chwili zrozumieli, że stał się wielki cud: ich syn odzyskał amputowaną prawą nogę. Świadomi ogromu tajemnicy, zaczęli krzyczeć i potrząsać nim, aby się obudził. Dopiero po dłuższym czasie Miguel Juan otworzył oczy. Rozgorączkowani rodzice mówili do niego: „popatrz, odrosła ci noga!”. Można sobie wyobrazić zdumienie i radość Miguela, kiedy zobaczył i poczuł, że rzeczywiście ma dwie nogi i że przestał być inwalidą. W międzyczasie zbiegli się wszyscy domownicy i z wielkim przejęciem oglądali cudownie przywróconą młodzieńcowi nogę. Miguel Juan zupełnie nie wiedział, jak to mogło się stać. Pamiętał tylko, że nim go obudzono, śniło mu się, jak namaszczał kikut swej uciętej nogi olejem z lampki w Świętej Kaplicy Matki Bożej z Pilar. Jednego był pewien:, że to Jezus Chrystus dokonał tego cudu dzięki wstawiennictwu Jego i naszej Matki Maryi.
Wstawiennictwo Madonny z PilarWstawiennictwo Madonny z Pilar Kiedy Miguel Juan ochłonął z pierwszego wrażenia, zaczął dotykać swej uzdrowionej nogi i poruszać nią tak, jakby chciał się upewnić, że to wszystko jest prawdą. W świetle oliwnych lamp wszyscy dokładnie oglądali jego cudownie odzyskaną nogę. Widoczna była na niej jedna duża blizna po złamaniu kości piszczelowej podczas wypadku, a także trzy mniejsze blizny: po ugryzieniu w dzieciństwie przez psa, po wycięciu czyraka i zadrapaniu przez kolczasty krzak. Blizny te wskazywały w oczywisty sposób na to, że była to ta sama noga, którą amputowano i pogrzebano na cmentarzu przed dwoma laty i pięciu miesiącami. Nastąpiło, więc nie odrośnięcie, lecz cudowne przywrócenie uciętej nogi. Zachował się egzemplarz miejscowej gazety Aviso Historico z 4.06.1640 r., w której napisano, że przeprowadzono badania na cmentarzu szpitalnym w Saragossie i nie znaleziono tam żadnego śladu nogi w miejscu jej pogrzebania. Wieść o niezwykłym wydarzeniu bardzo szybko rozeszła się po okolicy. Ludzie, którzy przybiegli do ubogiego wiejskiego domku Pellicerów, głośno modlili się i dziękowali Matce Bożej i Jezusowi Chrystusowi za ten wielki cud. Wszyscy zebrani odczuwali cudowny, „niebiański” zapach, który utrzymywał się w izbie przez kilka dni. Rankiem następnego dnia do domu Pellicerów przybył proboszcz, ks. Herrero, wraz z burmistrzem i najwyższymi przedstawicielami miejscowej władzy oraz dwaj chirurdzy, którzy przez dłuższy obmacywali prawą nogę Juana – wszyscy oni chcieli w sposób urzędowy i „naukowy” potwierdzić, że to wszystko jest prawdą. Już 30 marca, a więc następnego dnia po cudzie, sędzia pierwszej instancji Martin Corellano, odpowiedzialny za publiczny porządek w Calandzie, sporządził pierwszy oficjalny dokument o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Natomiast w niespełna 70 godz. od cudu w domu Pellicerów został sporządzony przez przedstawicieli władz kościelnych, świeckich oraz lekarza, spisany przez notariusza i potwierdzony przez dziesięciu świadków, akt notarialny dotyczący tego niesamowitego faktu, w którym stwierdza się „Boską interwencję”. Uzdrowionego młodzieńca zaprowadzono w procesji do miejscowego kościoła, gdzie zebrali się wszyscy mieszkańcy Calandy, którzy widzieli, że Miguel Juan szedł na dwóch nogach, a jeszcze wczoraj miał tylko jedną. W kościele Miguel Juan najpierw poszedł do spowiedzi, a później razem ze wszystkimi mieszkańcami Calandy uczestniczył w uroczystej, dziękczynnej Mszy św. Odcięta noga, która po przeszło dwóch latach przebywania w ziemi całkowicie zgniła, dzięki bezpośredniej interwencji Boga została przywrócona do życia i połączona z resztą żyjącego ciała. Jest to z pewnością dany nam przez Chrystusa znak i zapowiedź zmartwychwstania naszych ciał w dniu Paruzji. Stwórca natomiast uszanował prawa natury i dlatego odzyskiwanie niedoskonałych cech fizycznych i motorycznych cudownie przymocowanej nogi następowało u Miguela Juana w ciągu kilku miesięcy. 25 kwietnia 1640 r. Miguel razem ze swoimi rodzicami wybrali się na pielgrzymkę do sanktuarium w Saragossie, aby podziękować Matce Bożej za cud przywrócenia nogi. Wszyscy mieszkańcy Saragossy doskonale znali żebrzącego przy bazylice młodzieńca z jedną nogą. Możemy, zatem wyobrazić sobie ich zdumienie, kiedy zobaczyli, że Miguel Juan przestał już być kaleką i ma dwie zdrowe nogi. Prawdziwy jednak szok przeżył profesor Estanga – chirurg, który amputował Miguelowi nogę i który przez dwa lata opatrywał mu ranę w miejscu odcięcia kończyny. Teraz mógł naocznie stwierdzić, że ta część nogi, którą amputował, została przywrócona do normalnego życia i funkcjonowania, w sposób całkowicie dla medycyny niewyjaśniony. Podobny wstrząs przeżyli na widok Miguela Juana z dwiema nogami asystujący profesorowi lekarze oraz cały personel szpitalny.
Oficjalne uznanie „el milagro de los milagros” Należy podkreślić fakt, że 8 maja 1640 r. władze świeckie Saragossy wystąpiły z inicjatywą rozpoczęcia procesu, aby wyjaśnić wszystkie okoliczności związane z cudem z Calandy, – czyli „el milagro de los milagros”. Rada miejska wyznaczyła, jako swoich przedstawicieli dwóch znanych profesorów oraz prokuratora generalnego króla Filipa IV. Był to proces publiczny i odbywał się z zachowaniem wszelkich urzędowych reguł. Współczesny historyk Leonardo Aina Naval, który przez wiele lat badał jego akta, stwierdził, że był on „wzorem powagi, precyzji i dyscypliny prawniczej”. Mamy tu, więc do czynienia z najwyższym poziomem wiarygodności dokumentów. W czasie całego procesu obecnych było dziesięciu członków kolegium sędziowskiego. Ponadto przy wszystkich przesłuchaniach 24 świadków, którzy zostali wyselekcjonowani spośród mieszkańców Saragossy, Calandy i okolicznych wiosek, asystował sam arcybiskup Pedro Apaolaza Ramirez oraz dziesięciu teologów i prawników. Świadkowie zostali podzieleni na pięć grup: 1. Lekarze i pielęgniarze; 2. Krewni i sąsiedzi; 3. Władze lokalne; 4. Księża 5. Inni. Każdej z przesłuchiwanych osób pokazywano Miguela Juana stojącego z odkrytymi do kolan nogami. Z akt procesowych wynika, że fakt cudownego przywrócenia Pellicerowi amputowanej nogi był tak oczywisty i pewny, że nie podniósł się żaden głos sprzeciwu czy wątpliwości przeciw niemu. Po jedenastu miesiącach pracy kolegium sędziowskiego, 27 kwietnia 1641 r., arcybiskup Saragossy wydał dekret, w którym stwierdził, że przywrócenie amputowanej nogi Miguelowi Juanowi było możliwe tylko dzięki cudownej interwencji Boga. Jest to niewątpliwie jeden z najbardziej wstrząsających cudów w historii, który potwierdzili wszyscy mieszkańcy Saragossy, Calandy i okolicznych miejscowości.
Bazylika Nuestra Señora del PilarBazylika Nuestra Señora del Pilar Pierwsza broszura o cudzie, z imprimatur i dedykowana królowi Karolowi IV, która była streszczeniem akt procesu w języku kastylijskim, ukazała się w 1641 r. i została napisana przez karmelitę bosego Jeronima de San Jose. Rok później ukazała się również broszura poświęcona cudowi napisana przez niemieckiego lekarza Petera Neuratha. W tej to publikacji przy „nihil obstat” jezuita o. Jeronimo Briza napisał: „Z nakazu czcigodnego ks. Gabriela de Aldamy, głównego wicekróla w Madrycie, przebadałem książkę doktora Neuratha na temat cudu Najświętszej Dziewicy z Pilar, którego nie widziano ani nie słyszano w ciągu wieków, a którego prawdy osobiście doświadczyłem, ponieważ poznałem młodzieńca najpierw bez jednej nogi, proszącego o jałmużnę u drzwi w świątyni w Saragossie, a później w Madrycie, na audiencji u Króla, Naszego Pana, z obiema nogami; i widziałem, jak chodził. Widziałem bliznę, którą Najświętsza Dziewica zostawiła w miejscu amputacji, jako pewny znak, że noga została odcięta; i nie tylko ja, a również wszyscy ojcowie z Towarzystwa Jezusowego, z tegoż Królewskiego Kolegium w Madrycie. Poznałem nadto rodziców uzdrowionego oraz chirurga, który uciął nogę”. Biedna izba sypialna, w której dokonał się cud, została natychmiast zamieniona na kaplicę, a z czasem w miejscu domu Pellicerów wybudowano wielki kościół z wysoką dzwonnicą. Była to inicjatywa wszystkich mieszkańców Calandy, którzy w ten sposób pragnęli wyrazić wdzięczność Bogu i Matce Najświętszej. Do dnia dzisiejszego mieszkańcy Calandy każdego roku w dniu 29 marca obchodzą święto upamiętniające to cudowne wydarzenie z 1640 r. Stolica Apostolska zatwierdziła na ten dzień specjalny formularz liturgiczny wraz z przywilejami duchowymi i odpustami.
Spotkanie z królem Cud przywrócenia Miguelowi Pellicerowi odciętej nogi stał się faktem tak powszechnie znanym w całej Hiszpanii, że doniesiono o nim królowi Filipowi IV. Po skończonym procesie i oficjalnym ogłoszeniu prawdziwości cudu hiszpański władca w październiku 1641 r. wezwał do siebie na audiencję uzdrowionego młodzieńca. Uczestniczył w niej cały korpus dyplomatyczny, w tym również lord Hopton, ambasador Anglii. On to właśnie przesłał królowi angielskiemu Karolowi I szczegółową relację z tej audiencji. Jej tekst zachował się do naszych czasów. Król Karol I, będący również głową Kościoła anglikańskiego, do tego stopnia był przekonany o prawdziwości tego cudu, że bronił jego wiarygodności przed oburzonymi teologami anglikańskimi. W oparciu o szczegółową relację lorda Hoptona oraz o inne świadectwa wiemy dokładnie, co się działo podczas audiencji u króla Filipa IV. Mianowicie uzdrowionemu Miguelowi Juanowi towarzyszyli pierwszy notariusz Aragonii oraz najwyższy archidiakon kapituły biskupiej. Każdy z nich po kolei złożył królowi relację o cudzie. Po wysłuchaniu wszystkiego Filip IV wzruszył się do łez i powiedział, że wobec tak oczywistych faktów nie ma już potrzeby mędrkowania i dalszego dyskutowania, ale trzeba z radością przyjąć i uczcić Tajemnicę. Następnie wstał z tronu, podszedł do uzdrowionego i ukląkł przed nim. Potem kazał Miguelowi odsłonić prawą nogę i pocałował ją w miejscu, w którym została ucięta, a później cudownie przymocowana. Był to wzruszający hołd, jaki na klęcząco złożył swojemu poddanemu – żebrakowi i analfabecie – władca światowego imperium, król Filip IV. Odnalezione ostatnio dokumenty w archiwum w Saragossie mówią o tym, że Miguel Pellicer, po swoim uzdrowieniu, został przyjęty do pracy w sanktuarium del Pilar jako kalikant (pomocnik organisty, napełniający miechy organowe powietrzem). Był również jednym z odpowiedzialnych za zapalanie lampek oliwnych w Cudownej Kaplicy. W księdze wypłat widnieje adnotacja dotycząca daty jego śmierci – odszedł do Pana w święto Matki Bożej del Pilar: 12 X 1654 r.
Wnioski „Ten, kto odrzucałby prawdę o tym, co wydarzyło się w Calandzie tego marcowego wieczora w Tygodniu Męki Pańskiej 1640 roku – pisze Vittorio Messori – musiałby wątpić w całą historię ludzką, łącznie z faktami najpewniejszymi, bo najbardziej potwierdzonymi. (…) »przypadek Pellicera« ma cechy wydarzenia, które każdy badacz może, co więcej – musi, zaakceptować, jako »potwierdzone w sposób pewny«, jako »z pewnością historyczne«, chyba, że zrezygnuje z obiektywności swojego zawodu w imię uprzedzenia lub ideologii. W słowach użytych przez arcybiskupa Saragossy w jego sentencji wyroku fakt jawi się, jako równie prosty, co wstrząsający: »(…) jak ukazane to zostało w procesie, wspomniany Miguel Juan był widziany najpierw bez jednej nogi, a następnie z nogą; zatem nie wiadomo, jak można mieć wątpliwości, co do tego«. To wszystko”. Natychmiastowe przywrócenie M.J. Pellicerowi amputowanej nogi było spektakularną manifestacją Bożego działania, cudem niesłychanym w całej historii. Wydarzenie to jest z pewnością znakiem ukazującym bezpodstawność ironicznych twierdzeń ateistów, że nigdy nie widziano, aby komuś odrosła ucięta noga lub ręka. Jest to z całą pewnością cud niepodważalny, dokładnie taki, jakiego domagał się Wolter i jemu podobni ateiści – a więc urzędowo potwierdzony przez notariusza zaraz po jego zaistnieniu i po przesłuchaniu pod przysięgą świadków o odpowiednich kwalifikacjach. Ernest Renan, który był agnostykiem i zaciekłym wrogiem chrześcijaństwa, napisał, że do zwalczenia ateizmu wystarczyłby tylko jeden wiarygodny cud. Niestety, nieświadomy swojej ignorancji, był pewien, że w historii nie było żadnego. Cud z Calandy mówi nam o tym, że dla Boga wszystko jest możliwe. Wydarzenie to wskazuje na działanie nie jakiegoś nieokreślonego Boga, ale na Boską Osobę Jezusa Chrystusa, na Boga w Trójcy Jedynego, którego On nam objawił. Cud ten jest równocześnie boskim potwierdzeniem nauczania Kościoła katolickiego, sakramentów w nim sprawowanych, jego tradycji, czci oddawanej Niepokalanej Dziewicy Maryi i mocy Jej wstawiennictwa. „Maryja dokonała tam tego, czego nie uczyniła w żadnym innym narodzie” – tak śpiewają do dnia dzisiejszego wierni każdego roku podczas święta Milagro (Cudu) w Calandzie i Saragossie. Cud z Calandy jest również znakiem wzywającym nas do nawrócenia i wiary w zmartwychwstanie naszych ciał. Noga, która z powodu zawansowanej gangreny gniła – i dlatego musiano ją amputować, a później pochować w ziemi na cmentarzu – po 29 miesiącach powróciła do życia dzięki specjalnej interwencji Boga. Ten cudowny i jedyny w swoim rodzaju fakt wskazuje na prawdę wiary o naszym zmartwychwstaniu, – że podobnie stanie się z ciałami wszystkich ludzi w dniu Sądu Ostatecznego. Ks. Mieczysław Piotrowski TChr
Zatrzymanie Czempińskiego po zeznaniach Vogla Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało wczoraj generała Gromosława Czempińskiego. Portal Niezależna.pl dowiedział się, że to efekt zeznań Petera Vogla, szwajcarskiego bankiera nazywanego “kasjerem lewicy”. Były szef UOP został przewieziony do Katowic i pozostaje do dyspozycji tamtejszej Prokuratury Apelacyjnej. Rzecznik prasowy CBA Jacek Dobrzyński na antenie TVN24 nie chciał podać żadnych szczegółów. - Zatrzymany został wczoraj. Pozostaje do dyspozycji Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach – stwierdził jedynie i odmówił odpowiedzi na pytanie, o jakie zarzuty chodzi. Z kolei z nieoficjalnych informacji „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że śledztwo CBA dotyczy malwersacji finansowych. I niewykluczone są zatrzymania kolejnych znanych publicznie osób. Pojawiła się również nieoficjalna informacja, że chodzi o malwersacje przy prywatyzacji warszawskiego Stoenu i LOT. Według TVN 24 generał został zatrzymany w związku z wydarzeniami z lat 1994-2004. Wtedy trwała prywatyzacja grupy G-8 – spółek energetycznych, które w 2005 r. utworzyły koncern Energa. W sprawę może być zamieszany też adwokat Michał T., były szef wydziału dyscypliny PZPN. – Generał Gromosław Czempiński został zatrzymany na polecenie Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach w związku z toczącym się w niej śledztwem – potwierdził rzecznik prokuratury Leszek Goławski. Śledczy na razie odmawiają podania jakichkolwiek szczegółów. Prokurator Goławski nie powiedział, w związku, z jaką sprawą i pod jakimi zarzutami zatrzymano Czempińskiego. – Informacje na ten temat zostaną podane dopiero po zakończeniu toczących się czynności, co może nastąpić dzisiaj po południu – poinformował rzecznik. Kilkanaście miesięcy temu generał Gromosław Czempiński w rozmowie z portalem Niezależna.pl przyznał, że brał udział w zakładaniu Platformy Obywatelskiej. Pamiętać trzeba, że dwa lata temu pojawiły się informację o zniknięciu ze szwajcarskiego konta Gromosława Czempińskiego dwóch milionów dolarów. Niezależna.pl przypomina, że rewelacje takie miał podać podczas przesłuchania podejrzany o pranie brudnych pieniędzy bankier Peter Vogel nazywany „kasjerem lewicy”. Generała rzekomo okradł jeden z pracowników banku w Szwajcarii. Czempiński nie chciał na temat rozmawiać. Sprawą interesowało się Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego szefem był wówczas Mariusz Kamiński. 66-letni Gromosław Czempiński był szefem Urzędu Ochrony Państwa w latach 1993–1996. Obecnie jest generałem brygady w stanie spoczynku. W 1970 r. ukończył studia w Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu. W 1972 r. rozpoczął służbę funkcjonariusza wywiadu. Rok później ukończył też Ośrodek Szkolenia Kadr Wywiadu PRL w Starych Kiejkutach. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych pracował od 1970 r. w Departamencie I. W 1975 r. został oficjalnie zatrudniony przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, najpierw w Konsulacie Generalnym w Chicago (1975–1976), później Polskim Przedstawicielstwie przy ONZ w Genewie (1982–1987). Kontaktem operacyjnym Wydziału X Departamentu I MSW, w którym pracował Gromosław Czempiński, był Andrzej Olechowski. W 1990 r. został zatrudniony w UOP, początkowo, jako zastępca szefa Zarządu Wywiadu UOP, później, jako szef instytucji. Krytycy zarzucali mu zbyt bliskie kontakty ze światem biznesu. Po przejściu w stan spoczynku w kwietniu 1996 r. założył firmę Doradztwo GC. W następnych latach zasiadał w radach nadzorczych i zarządach różnych przedsiębiorstw (Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu, FORCAN S.A., BRE Bank S.A., WAPARK Sp. z o.o., MOBITEL Sp. z o.o., Szeptel S.A.) i doradzał firmom konsultingowym. Jest współwłaścicielem kilku firm: Quantum Group Sp. z o.o., Doradztwo GC s.c., Dorcel s.c. oraz TTP Sp. z o.o. W 2005 r. został prezesem Aeroklubu Polskiego. niezalezna.pl
Rząd Tuska zdecydował: paliwo będzie droższe Zmiana stawek akcyzy na paliwa spowoduje wzrost ich cen w sprzedaży detalicznej o ok. 18 gr na litrze, budżetowi zaś przyniesie to ok. 2,2 mld zł w skali roku. Rząd przyjął projekt tzw. ustawy okołobudżetowej. Przewiduje on podwyżkę akcyzy na diesla i tytoń, a także likwidację tzw. lokat antybelkowych. Zamrożone mają być też wynagrodzenia w budżetówce, sędziów i prokuratorów. Celem zaproponowanych przez rząd rozwiązań jest zahamowanie szybkiego wzrostu długu publicznego, aby w 2012 r. nie został przekroczony drugi próg ostrożnościowy (55 proc.). Rząd opowiedział się za zmianą w Ordynacji podatkowej, która wykluczy możliwość omijania tzw. podatku Belki, czyli podatku od zysków z odsetek kapitałowych. Zmiana polega na wprowadzeniu metody zaokrąglania podstawy opodatkowania lokat oraz podatku od dochodów z nich do pełnych groszy w górę. Projekt ustawy okołobudżetowej przewiduje także podwyżki akcyzy od paliw silnikowych i wyrobów tytoniowych. Zgodnie z nim 1 stycznia 2012 r. akcyza na olej napędowy i paliwa powstałe ze zmieszania takiego oleju z biokomponentami, a także biokomponenty stanowiące samoistne paliwa wzrośnie z 1048 zł za 1000 litrów do 1196 zł. Z 1401 zł za 1000 litrów do 1446 zł wrośnie akcyza na paliwa do silników odrzutowych. Od 1 stycznia 2012 r. wzrosnąć ma także – o 4 proc. – akcyza na wyroby tytoniowe. Zmiana ma przynieść budżetowi ok. 245 mln zł rocznie przy założeniu, że sprzedaż wyrobów tytoniowych spadnie o 2,5 proc., a producenci nie podwyższą cen detalicznych. Ponadto ustawa okołobudżetowa przewiduje, że nie wzrośnie fundusz wynagrodzeń państwowych jednostek budżetowych – zostanie utrzymany na poziomie przyjętym w roku 2011. Zamrożone zostaną także podstawy naliczania zakładowego funduszu świadczeń socjalnych na poziomie z 2011 roku. Poziom przeciętnego wynagrodzenia z 2011 roku będzie także podstawą ustalenia wynagrodzenia dla sędziów i prokuratorów. Rząd zdecydował o ograniczeniu wysokości dotacji z budżetu państwa dla Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do 30 proc. wydatków Funduszu, przeznaczonych na dofinansowanie wynagrodzeń osób niepełnosprawnych. Projekt zakłada także, że szkolenia, staże podyplomowe i rezydentury dla lekarzy, lekarzy dentystów, pielęgniarek i położnych będą w 2012 r. finansowane ze środków Funduszu Pracy. IAR,PAP,kk
Sejm albo Krzyż Zapytany, czy w sali sejmowej powinien wisieć krucyfiks, czy nie, x. Adam Boniecki odparł, iż w zasadzie obie odpowiedzi są równie uzasadnione. W środowiskach katolickich zawrzało oburzenie (żeby nie powiedzieć: wściekłość) na tego znanego modernistycznego kapłana. Zabawne, że x. Boniecki ściągnął na siebie gromy katolickiej opinii akurat, kiedy powiedział – chyba po raz pierwszy od wielu lat – coś, z czym należy się zgodzić. Na gruncie istniejących uregulowań prawno-instytucjonalnych nie da się, bowiem uzasadnić ani poglądu, że krucyfiks powinien wisieć w sejmie, ani poglądu, że nie powinien. Państwo polskie w swej obecnej postaci jest państwem demokratycznym. Demokratycznym, a więc nie katolickim. Zgodnie z filozofią polityki leżącą u podstaw demokracji źródło rozstrzygnięć politycznych nie znajduje się w sferze sacrum (i nie może się w niej znajdować), ale poza nią, całkowicie i wyłącznie w sferze profanum. Źródłem tym jest opinia „suwerennego ludu”. W demokracji sfera polityki i sfera religii są od siebie zupełnie odseparowane. Państwo demokratyczne z konieczności musi, więc być państwem agnostycznym, a nie chrześcijańskim. Tym samym o obecności krzyża na sali sejmowej lub jej braku przesądzi bieżący układ sił w parlamencie. Który jest taki, że krzyż prawdopodobnie pozostawi – nie z powodu przywiązania polskiej klasy politycznej do chrześcijaństwa i jego zasad, ale właśnie z powodu jej religijnego indyferentyzmu. Dla większości lokatorów ław parlamentarnych znak krzyża na sali to sprawa bez specjalnego znaczenia, toteż po krótkotrwałym szumie, wytworzonym wokół niej przez media w celach zarobkowych, rozejdzie się po kościach i utrzymane zostanie status quo. Załóżmy, że sejm przyjąłby uchwałę o pozostawieniu krucyfiksu na sali obrad. Czy należałoby w tym widzieć formalne uznanie przez parlamentarzystów nauki Kościoła o społecznym panowaniu Chrystusa Króla, a woli Bożej za źródło (i moralne ograniczenie) wszelkiej władzy, prawa i porządku politycznego? Nie, ponieważ nic takiego nie wynika z „ducha praw” Republiki Okrągłego Stołu, który jest świecki i bezwyznaniowy. Odwrotnie, przyznanie takiej procedurze prawomocności oznaczałoby, że patronat i opieka Chrystusowego Krzyża nad polskim parlamentem ma swe źródło i podstawę w demokratycznym głosowaniu. Stwierdzono by w ten sposób: krzyż może sobie wisieć, bo takie jest widzimisię posłów (większości) i żadna inna (wyższa) racja za tym nie przemawia. Trudno byłoby znaleźć dobitniejszy wyraz właściwego dla demokracji odrzucenia zasady odgórnej genezy ładu na rzecz genezy oddolnej. Ponadto, czy katolik powinien uważać za honor dla Ukrzyżowanego wyeksponowanie krucyfiksu w siedzibie demokratycznego parlamentu – ciała, które pod względem moralnym, intelektualnym i kulturalnym plasuje się na poziomie rynsztoka? Jak pokazały minione lata, obecność krzyża w sali obrad bynajmniej nie przeszkadza sejmowi przyjmować ustawowe regulacje niezgodne z Prawem Boskim, toteż zapewne i teraz nie stanie się w tym nagle przeszkodą. W dodatku w obecnej kadencji niższa izba parlamentu obradować będzie pod przewodnictwem osławionej p. Ewy Kopacz, znanej z liberalnego podejścia do takich kwestii, jak ochrona życia dzieci poczętych czy polityczne roszczenia środowisk pedalskich. Marszałek sejmu ma personalnie największy wpływ na przebieg procedury legislacyjnej, toteż za marszałkostwa tej osoby, od czasu tzw. „afery Agaty” nazywanej złośliwie „Ewą Skrobacz”, wszelkie projekty ustawodawcze godzące w Prawo objawione i naturalne spotkają się przypuszczalnie z życzliwym przyjęciem. Jeden z posłów rządzącej partii, indagowany przez dziennikarzy w sprawie krucyfiksu, oznajmił, że krzyż może sobie wisieć dalej, bo ani w niczym w sejmie nie pomaga, ani nie przeszkadza. I – powiedzmy sobie szczerze – dokładnie oddał w tych słowach stan faktyczny. Ze wszystkich tych obserwacji nie wynika w żadnym wypadku poparcie dla wysuwanych przez antyklerykałów żądań wyrzucenia krzyża z gmachów publicznych – ale wniosek, iż jego obecności w przestrzeni publicznej nie uda się obronić za pomocą poprawnego politycznie powoływania się na demokrację. Powyższe uwagi formułuję w przekonaniu, że państwo polskie powinno być katolickie a nie demokratyczne. To nie Krzyż wspiera się na demokracji, lecz właściwy ład polityczny wspiera się na Krzyżu. Adam Danek
Islandzka lekcja dla całego świata. Czy elita Polska rozumie tę lekcje? Islandczycy sprawili, że rząd, który próbował pod dyktando światowej finansjery zubożyć islandzki naród zgodnie ze scenariuszem aktualnie „przerabianym” przez Grecję, podał się w komplecie do dymisji! Główne banki w Islandii zostały znacjonalizowane i mieszkańcy zdecydowali jednogłośnie zadeklarować niewypłacalność długu, który został zaciągnięty przez prywatne banki w Wielkiej Brytanii i Holandii. Doprowadzono też do powołania Zgromadzenia Narodowego w celu ponownego spisania konstytucji. I to wszystko w pokojowy sposób. To prawdziwa rewolucja przeciw władzy, która doprowadziła Islandię do aktualnego załamania. Na pewno zastanawiacie się, dlaczego te wydarzenia nie zostały szeroko nagłośnione? Odpowiedź na to pytanie prowadzi do kolejnego pytania:, Co by się stało, gdyby reszta europejskich narodów wzięła przykład z Islandii? Oto krótka chronologia faktów:
Wrzesień 2008 roku:!!! – Nacjonalizacja najważniejszego banku w Islandii, Glitnir Banku, w wyniku, czego giełda zawiesza swoje działanie i zostaje ogłoszone bankructwo kraju.
Styczeń 2009 roku: protesty mieszkańców przed parlamentem powodują dymisję premiera Geira Haarde oraz całego socjaldemokratycznego rządu, a następnie przedterminowe wybory.
Sytuacja ekonomiczna wciąż jest zła i parlament przedstawia ustawę, która ma prywatnym długiem prywatnych banków (wobec brytyjskich i holenderskich banków) wynoszącym 3,5 miliarda euro obarczyć islandzkie rodziny na 15 lat ze stopą procentową 5,5 procent. W odpowiedzi na to następuje drugi etap pokojowej rewolucji.
Początek 2010 roku: mieszkańcy zajmują ponownie place i ulice, żądając ogłoszenia referendum w powyższej sprawie.
Luty 2010 roku: prezydent Olafur Grimsson wetuje proponowaną przez parlament ustawę i ogłasza ogólnonarodowe referendum, w którym 93 procent głosujących opowiada się za niespłacaniem tego długu. W międzyczasie rząd zarządził sądowe dochodzenia mające ustalić winnych doprowadzenia do zaistniałego kryzysu. Zostają wydane pierwsze nakazy aresztowania bankowców, którzy przezornie odpowiednio wcześniej uciekli z Islandii. W tym kryzysowym momencie zostaje powołane zgromadzenie mające spisać nową konstytucję uwzględniającą nauki z dopiero, co „przerobionej lekcji”. W tym celu zostaje wybranych 25 obywateli wolnych od przynależności partyjnej, spośród 522, którzy stawili się na głosowanie (kryterium wyboru tej „25″ – poza nieposiadaniem żadnej książeczki partyjnej – była pełnoletniość oraz przedstawienie 30 podpisów popierających ich osób). Ta nowa rada konstytucyjna rozpoczęła w lutym pracę, która ma się zakończyć przedstawieniem i poddaniem pod głosowanie w najbliższych wyborach przygotowanej przez nią „Magna Carty”. Czy ktoś słyszał o tym wszystkim w europejskich środkach przekazu? Czy widzieliśmy, choćby jedno zdjęcie z tych wydarzeń w którymkolwiek programie telewizyjnym? Oczywiście – NIE! W ten oto sposób Islandczycy dali lekcję bezpośredniej demokracji oraz niezależności narodowej i monetarnej całej Europie pokojowo sprzeciwiając się Systemowi. Minimum tego, co możemy zrobić, to mieć świadomość tego, co się stało, i uczynić z tego „legendę” przekazywaną z ust do ust Póki, co wciąż mamy możliwość obejścia manipulacji medialno informacyjnej służącej interesom ekonomicznym banków i wielkich ponadnarodowych korporacji. Nie straćmy tej szansy i informujmy o tym innych, aby w przyszłości móc podjąć podobne działania, jeśli zajdzie taka potrzeba.
(Źródło: Na podstawie artykułu Marco Pali „Storie di ordinaria rivoluzione…”,)
http://czasprzebudzenia.wordpress.com
“Z jaszczurką na ramieniu i Polską w sercu” – rozmowa z prof. Janem Żarynem Z prof. Janem Żarynem, historykiem z UKSW, rozmawia Zenon Baranowski Najnowsza Pańska książka wydana przez IPN “Taniec na linie, nad przepaścią. Organizacja Polska na wychodźstwie i jej łączność z Krajem w latach 1945-1955″ prezentuje mało znaną grupę z obozu narodowego – Organizację Polską. Bardziej znane są jej polityczne i wojskowe nadbudówki: ONR i NSZ. – ONR i NSZ to były tzw. organizacje zewnętrzne, które powstały w II Rzeczypospolitej, i w czasie II wojny światowej działalność ich była inicjowana przez ten sam ośrodek dyspozycyjny. Była nim organizacja wewnętrzna, czyli Organizacja Polska. Działacze tych zewnętrznych struktur byli jednocześnie głębiej zakonspirowani w tejże Organizacji Polskiej. W swojej książce próbuję prześledzić losy zarówno tych struktur zewnętrznych, jak i przede wszystkim losy członków OP, którzy znaleźli się na emigracji po 1945 roku. Była to zasadniczo polska elita intelektualna o przekonaniach chrześcijańsko-narodowych. Ludzie z doktoratami, profesorowie, jak np. Bolesław Sobociński, szef OP w kraju, etyk, po wojnie profesor uczelni katolickiej Notre Dame w USA.
Jakie to były nazwiska? – Część z nich trafiła tam wraz z Brygadą Świętokrzyską, wychodząc z kraju w styczniu 1945 roku. To m.in. Władysław Jaxa-Marcinkowski. Inni z kolei równolegle przedzierali się na Zachód jak Jerzy Iłłakowicz. Część już tam była na miejscu od 1939 r., bądź 1940 r. jak w Anglii Mieczysław Harusewicz, Jan Jodewicz czy Wojciech Dłużewski. Jeszcze inni znaleźli się na emigracji już w okresie wojny i pozostali we Francji, jak państwo Dowborowie i bardzo ciekawa postać Andrzej Ruszkowski, ponadto Leonard Rudowski, Jan Nałęcz-Łączyński. Po wojnie dojechał tam m.in. dr Kazimierz Gluziński, główny ideolog ruchu i redaktor pism środowiska. To są postacie zupełnie nieznane polskiemu czytelnikowi i polskiej społeczności krajowej. A odgrywały bardzo ważną rolę dla kilkudziesięciu tysięcy Polaków związanych – także pośrednio – z Organizacją Polską.
Najbardziej znaną emanacją wojskową tego obozu była Brygada Świętokrzyska, w negatywnym świetle przedstawiana przez propagandę PRL-owską. – Była to część Narodowych Sił Zbrojnych utworzona w okręgu kieleckim i liczyła momentami nawet 1200 osób. To była olbrzymia partyzancka jednostka bojowa, jedna z największych w skali II wojny światowej. Około 850 żołnierzy wraz z dowództwem wyszło z Polski w styczniu 1945 r., w momencie kiedy starły się fronty sowiecki i niemiecki. Dla Brygady Świętokrzyskiej taka sytuacja oznaczała wejście pod okupację sowiecką, która musiała się zakończyć dla niej rozwiązaniem, aresztowaniem i w najlepszym wypadku wywiezieniem przez NKWD całej jednostki na Wschód. A marzeniem OP było – w sytuacji starcia na ziemiach polskich w 1945 r. – by doszło do konfliktu między Anglosasami a Związkiem Sowieckim, co uratowałoby polską niepodległość, zagrożoną tym razem okupacją komunistyczną. Stąd decyzja, bardzo trudna, o wycofaniu się przez front niemiecki i niewątpliwie przy kontakcie z dowództwem frontu niemieckiego. Celem strategicznym tego przejścia było docelowo dotarcie do gen. Władysława Andersa.
Niemcy, idąc na rękę Brygadzie, mieli wobec niej własne plany? – Tak, chcieli wcielić ją do Legionu Antybolszewickiego, który miał być kartą przetargową dla Niemców próbujących w tym czasie doprowadzić do separatystycznego pokoju z aliantami. Ale Brygada na to się nie godziła.
To byłoby zrównanie z kolaborującymi z nazistami jednostkami innych państw, które walczyły na froncie wschodnim przeciwko Sowietom – hiszpańskimi, rumuńskimi, fińskimi? – Tak. Natomiast w ramach szukania modus vivendi z Niemcami na czas przechodzenia przez zaplecze frontu opanowane przez III Rzeszę zgodzono się na szkolenie kilku grup spadochroniarzy, które rzeczywiście z niemieckich samolotów zeskoczyły na zaplecze frontu niemiecko-sowieckiego. Ale – to ważne – z tajnym zadaniem otrzymanym od dowództwa Brygady, by dotrzeć jedynie do dowództwa NSZ, czyli do ówczesnego komendanta głównego, generała Zygmunta Boguckiego.
Ale czy to taktyczne porozumienie z Niemcami nie “zemściło się” na Brygadzie dużą nieufnością rządu emigracyjnego i aliantów? – Nie do końca tak było. Brygada w pierwszych dniach maja 1945 r. uciekła ostatecznie Niemcom i na swojej drodze napotkała obóz koncentracyjny w Holiszowie (Czechy). Zaatakowała go i wyzwoliła około tysiąca kobiet polskich, żydowskich i francuskich, przeznaczonych do zamordowania przez Niemców. Ten wyczyn mocno podniósł morale żołnierzy. Wzięto do niewoli ok. 200 gestapowców. W Holiszowie dziś stoi pomnik-kamień ku czci żołnierzy Brygady. Kilka dni później emisariusze BŚ dotarli do rządu emigracyjnego, jak i do gen. Andersa. W tym czasie Brygadę przywitały, zupełnie zaskoczone, wojska amerykańskie gen. George´a Smitha Pattona. Brygada długo stanowiła pewnego rodzaju atrakcję. Przybywali do niej uwolnieni więźniowie obozów koncentracyjnych, bo była to największa jednostka polska kojarzona z opcją niepodległościową i marzeniami, by powstała suwerenna i niepodległa Polska.
Długo to jednak nie trwało. – Po kilku tygodniach zaczęły się jednak ciężkie czasy dla Brygady, która zaczęła ciążyć Czechom. Ponadto ukazał się artykuł Jana Jakuba Lityńskiego-Litauera, który był najprawdopodobniej sowieckim agentem, ale jednocześnie działał na usługach brytyjskich, w którym przedstawił jednostkę, jako formację faszyzującą i antysemicką. I to znamię kolaboranta niemieckiego zacznie od tej chwili towarzyszyć Brygadzie. W odróżnieniu od rządu emigracyjnego emisariusz Brygady został dobrze przyjęty przez gen. Andersa, który lepiej rozumiejąc rzeczywistość, w jakiej się znalazło dowództwo jednostki i Organizacja Polska, natychmiast nawiązał kontakt, tworząc sieć kurierską z Włoch przez Regensburg idącą do Polski, tzw. drogę Konrada. Szefami tej siatki łączności byli działacze OP, m.in. Stefan W. Kozłowski, słynny “Aleksander”, a po 1955 r. bliski współpracownik paryskiej “Kultury”. Z siatki tej będą korzystać emisariusze idący do kraju, m.in. Witold Pilecki, ale też ludzie z NSZ czy WiN.
Brygada przysłużyła się także aliantom. – Dawni jej żołnierze zostali wartownikami chroniącymi magazyny i ważne punkty w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Poza tym Amerykanie z chęcią przyjmowali raporty wywiadowcze, które OP przesyłała im w ramach porozumienia, jakie – jak się wydaje – już w 1945 r. zostało zawarte między Jerzy Iłłakowiczem, jedną z głównych postaci OP, a amerykańskimi dowódcami wywiadu, m.in. z płk. Anthonym Biddle´em. To niewątpliwie utorowało drogę OP do tego, by utrzymać swoje wpływy w kompaniach wartowniczych, a następnie utworzyć w amerykańskiej strefie okupacyjnej kilka stowarzyszeń samopomocowych dla swoich żołnierzy.
W 1947 r. po decyzji o stopniowym rozwiązywaniu kampanii Iłłakowicz rozpoczął działania mające na celu przechodzenie żołnierzy Brygady i kompanii wartowniczych na teren Francji. Żołnierze-robotnicy podpisywali tam kontrakty w fabrykach i jednocześnie wchodzili do Stowarzyszenia “Ogniwo”, kolejnej organizacji zewnętrznej OP. A Organizacja Polska prowadziła działania wywiadowcze i kontrwywiadowcze na rzecz państwa francuskiego, próbując obnażać komunistyczne macki, które sięgały różnych organizacji polonijnych. W ten sposób chroniąc Francję przed penetracją wywiadu komunistycznego, liczono na wybuch III wojny.
Lata 50 przyniosły rozbicie ośrodka francuskiego, do czego walnie przyczyniła się agentura PRL. – Wywiad komunistyczny próbował dotrzeć do OP i “Ogniwa” na różne sposoby. Zwerbowano nawet jednego z członków wyższego szczebla Organizacji Polskiej. Próbowano zabić pułkownika Antoniego Szackiego-Bohuna. Kilkakrotnie podejmowano działania zmierzające do jego ekstradycji, próbując udowodni, że był przestępcą wojennym kolaborującym z Niemcami. Ostatecznie skończyło się to fiaskiem, bo sąd francuski oddalił ten pozew. Ale to naruszyło nie tyle jedność, co poczucie sensu dalszego trwania na terenie Francji. Wojna światowa nie wybuchała, nie powstawało wojsko polskie, a “Ogniwo” podtrzymywało te nadzieje. Skończyło się to emigracją znaczącej części działaczy OP z Iłłakowiczem i Bohunem na czele do Stanów Zjednoczonych.
To oznaczało rozmycie środowiska? – Nie. Ludzie ci rozsiani po całym świecie utrzymywali ze sobą ścisłe kontakty. W Stanach Zjednoczonych, co prawda istniała nadal Organizacja Polska, ale nie posiadała już takich wpływów, jak w pierwszych latach po wojnie na kontynencie. Wtedy miała także ważne stanowiska m.in. w Zjednoczeniu Polskim Uchodźstwa Wojennego czy też w organizacjach katolickich, jak Pax Romana, “Veritas” we Francji i w Anglii itd. Zachęcam do lektury książki, w tym przypisów – biogramów moich bohaterów. Dziękuję za rozmowę.
TANDEM - OJCOSTWO UTRACONE Nagłaśniana przez media „wiadomość dnia” musi wywoływać rozliczne spekulacje i prowokować pytania. Podawane przez „czynniki oficjalne” przyczyny zatrzymania Gromosława Czempińskiego mogą być o tyleż prawdziwe, na ile autentyczna jest walka z korupcją prowadzona przez Donalda Tuska. Po czterech latach rządów obecnego układu i doświadczeniach związanych z dziesiątkami afer – skrytych przed wzrokiem obywateli, byłoby naiwnością sądzić, że aresztowanie zasłużonego esbeka, jednego z flagowych przedstawicieli establishmentu III RP i współtwórcy Platformy Obywatelskiej, nastąpiło z tak prozaicznego powodu, jakim są „malwersacje finansowe” sprzed 11 lat. Wprawdzie za wcześniej dziś na formułowanie mocnych hipotez i szczegółowych uzasadnień, można jednak pokusić się o stwierdzenie, że mamy do czynienia z aktem naruszającym dotychczasowe status quo w tak specyficznym obszarze, jakim jest równowaga w interesach ludzi służb i zależnych od nich oligarchów.
W sierpniu 2009 roku, gdy (ku zaskoczeniu niektórych) Gromosław Czempiński przyznał się do ojcostwa Platformy, Antoni Macierewicz pytany w Radiu Maryja o przyczynę tych publicznych wyznań odpowiedział:
„Chodzi przede wszystkim o prywatyzacje, podział majątku narodowego i korzyści, których środowiska związane ze służbami oczekują. Wyraźnie widać, ze rząd Donalda Tuska jest z tego punktu widzenia oceniany przez te środowiska negatywnie. Nie dał im oczekiwanych korzyści z prywatyzacji przede wszystkim sektora energetycznego. Sprawa niedoszłej prywatyzacji koncernu paliwowego Orlen i afera m.in. Marka Dochnala pokazały, ze środowiska dawnych służb były mocno zaangażowane w prywatyzacje energetyki – najbardziej interesującego Rosje sektora gospodarki polskiej. Sam Gromosław Czempinski i jego koledzy byli mocno zaangażowani w tego typu działania. To oni właśnie brali udział w latach 90. w negocjacjach dotyczących prywatyzacji polskich przedsiębiorstw. Znana jest ich rola przy skandalicznej prywatyzacji TP SA. Dzisiaj środowiska te czują się zawiedzione: kryzys gospodarczy być może w ogóle zablokuje szanse na przejecie najlepszych części majątku narodowego. Ludzie specłuzb są świadomi, ze jeśli nie nastąpi szybka prywatyzacja, to nadzieje na osiągniecie wielkich zysków mogą się znacznie oddalić w czasie”. Sądzę, że jest w tych słowach zawarta cenna wskazówka, w jaki sposób należy oceniać obecne wydarzenia. Jakkolwiek potoczy się sprawa Czempińskiego, jego zatrzymanie może być znakiem, że dochodzi dziś do „nowego rozdania”, a dotychczasowi gracze, rozstawieni jeszcze w przedsmoleńskiej rzeczywistości będą musieli ustąpić miejsca znacznie silniejszej i groźniejszej ekipie. Przed ponad dwoma laty, w cyklu tekstów zatytułowanych „TANDEM” przedstawiłem działalność Gromosława Czempińskiego. Tytuł cyklu był podyktowany obecnością drugiego bohatera - Andrzeja Olechowskiego – postaci wręcz nieodłącznej i najściślej związanej również z obecnymi losami Czempińskiego. Ponieważ prawidłowa ocena zdarzeń jest zależna od wiedzy na temat dokonań owego „tandemu” - chciałbym przypomnieć najistotniejsze fragmenty tamtych tekstów:
Przed kilkoma tygodniami Antoni Macierewicz sformułował opinię, że deklaracje poparcia dla partii Pawła Piskorskiego wyrażane przez Olechowskiego i Czempińskiego wskazują na realną ocenę sytuacji gospodarczej przez ludzi peerelowskich służb i są wyrazem dezaprobaty tych środowisk wobec obecnej polityki rządu. Jeśli dla większości Polaków tego rodzaju tezy brzmią nieprawdopodobnie, zaś zwolennikom Platformy wydają się obrazoburczymi „teoriami spisku” - trzeba wyjątkowo mocno zamykać oczy na rzeczywistość. Jestem przekonany, że wszelkie dywagacje Andrzeja Olechowskiego, którymi od wielu miesięcy ekscytuje opinię publiczną stanowią wyłącznie zasłonę medialną, skrywającą realny obszar zainteresowań tego pana, zaś jego zaangażowanie w budowanie kolejnych partii politycznych ma na celu zapewnienie politycznej reprezentacji środowiskom peerelowskich specsłużb. Aktywność Olechowskiego i Czempińskiego może mieć bezpośredni związek z najważniejszym projektem tego środowiska – zawłaszczenia sektora paliwowego i przejęcia płynących z niego zysków, a w dalszej perspektywie – uzależnienia Polski od Rosji w sferze energetycznej. Tego planu nie zdołała zrealizować ekipa Leszka Millera, gdy na mocy porozumienia Kwaśniewski – Kulczyk – Miller – Kaczmarek, przy udziale UOP i prokuratury dążyła do przekazania Rosji polskiego sektora paliwowego i do prywatyzacji koncernu Orlen. Raport sejmowej „komisji orlenowskiej” z roku 2005 wskazuje na skalę tego patologicznego zjawiska. Szczególną rolę w tych planach odegrał wówczas Jan Kulczyk, działając z upoważnienia prezydenta Kwaśniewskiego, jako przedstawiciel Skarbu Państwa i główny decydent w sprawach sektora paliwowego. Z opublikowanej w roku 2004 notatki szefa wywiadu Zbigniewa Siemiątkowskiego dotyczącej spotkania Kulczyka z Ałganowem wynikało, że Rosjanie poprzez firmy Rotch Energy i ŁUKOIL mieli przejąć Rafinerię Gdańską. Prywatyzacja RG miała zaś stanowić pierwszy etap przedsięwzięcia, którego finalnym celem było zbycie akcji PKN Orlen. W notatce Siemiątkowskiego znajduje się również następujący zapis: „J. Kulczyk twierdzi, iż osobą, która pośredniczyła w kontaktach z przedstawicielami Rotch Energy, był Gromosław Czempiński, koordynujący ponadto kontakty pomiędzy tą firmą i Łukoilem, za co był przez niewynagradzany. Nie najlepsze obecnie relacje J.K. z G. Czempińskim wynikają z roszczeń tego ostatniego do kwoty 1 mln USD za pomoc przy prywatyzacji TP SA". W trakcie przesłuchania przed komisją w styczniu 2005 roku, Czempiński potwierdził fakt zaangażowania służb specjalnych podczas prywatyzacji PKN Orlen. Stenogram z 40 posiedzenia komisji „orlenowskiej” z 12.01.2005 roku zawiera tekst przesłuchania Czempińskiego przez Antoniego Macierewicza i ujawnia rolę byłego esbeka w procesie prywatyzacji sektora paliwowego. Jak wiemy, organizatorami wiedeńskiego spotkania Kulczyka i Ałganowa byli panowie Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, a podczas przesłuchań przed komisją na światło dziennie wyszły powiązania tzw. grupy wiedeńskiej złożonej z biznesmenów, gangsterów i ludzi służb specjalnych. W tej grupie, oprócz Kulczyka, Ałganowa, Kuny czy Żagla był również Wojciech Czerniak – naczelnik Wydziału I (niemieckiego) Departamentu I MSW, w latach 1981 – 1985 konsul w polskiej ambasadzie w Wiedniu, a w latach 1996-1997 dyrektor Zarządu Wywiadu UOP – przyjaciel Gromosława Czempińskiego. Nazwisko Czerniaka wymienia się, jako jednego z organizatorów wiedeńskiego spotkania Kulczyka z Ałganowem. W czasie, gdy Czerniak kierował wywiadem, ze służby odeszła grupa oficerów rozpracowująca Ałganowa. Obecnie emerytowany esbek kieruje firmą Concordia Development, której właścicielami są Kuna i Żagiel. Jego żona, Anna, jest szefem Fundacji „Dr Clown”, którą założyli... Kuna i Żagiel. Na liście darczyńców Fundacji znajdują się m.in: PFRON, Prokom Ryszarda Krauzego, fundacja Dar Serca Orlenu, Plus GSM, Giełda Papierów Wartościowych, Port Lotniczy im. Chopina w Warszawie czy też firma J&S, która dostarcza rosyjską ropę do Orlenu i Rafinerii Gdańskiej. Warto pamiętać, że płk Wojciech Czerniak był w styczniu 2001 roku jednym z uczestników spotkania w warszawskim gmachu Intraco, do którego doszło z inicjatywy Czempińskiego. Zebranych wówczas „przyjaciół jednej służby”, pułkowników: Krzysztofa Smolińskiego, Romana Deryłę, Marka Szewczyka, Zygmunta Cebulę i Wojciecha Czerniaka - Czempiński namawiał do wsparcia Platformy Obywatelskiej i zachęcał do budowania wokół tej partii grupy doradców, specjalistów od służb specjalnych. To dzięki tego rodzaju inicjatywom, Czempiński mógł po latach przyznać, że sformułował koncepcję powołania Platformy Obywatelskiej, a dopiero później przekonał do pomysłu Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Trudno też nie dostrzec, że biznesowa droga Czempińskiego, po odejściu z UOP w roku 1996, sytuuje go w roli reprezentanta interesów ekonomicznych środowiska służb PRL. Jak zaznacza Sławomir Cenckiewicz, - „Wkrótce po odejściu z tajnych służb Czempiński założył firmę Doradztwo GC i działał na styku biznesu prywatnego i państwowego. Kilka lat temu czasopismo „Profit” próbowało zliczyć wszystkie przedsięwzięcia gospodarcze Czempińskiego. Okazało się, że lista firm i spółek, w zarządach, których zasiadał ten były oficer SB i UOP, nie ma końca. Łączyły go związki biznesowe z ludźmi z listy najbogatszych, m.in. Janem Kulczykiem i Sobiesławem Zasadą. Dziennikarze zdołali ustalić związek Czempińskiego z ponad 20 podmiotami gospodarczymi, zarówno państwowymi, jak i prywatnymi, w tym m.in. z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT, Zakładami Samochodów Ciężarowych w Starachowicach, Polskimi Zakładami Lotniczymi w Mielcu, Aeroklubem Warszawskim, BRE Bankiem SA i The Quest Group”. Do tej listy należałoby dodać spółkę Energopol-Oil, w której Czempiński był przewodniczącym rady nadzorczej. [...] Wkrótce po sformowaniu rządu PO-PSL, nowy minister Skarbu Państwa Aleksander Grad ogłosił „powrót do prywatyzacji” informując, że „w pierwszej kolejności zostaną sprywatyzowane spółki, w których przygotowania są już zaawansowane - Enea, dwie firmy wielkiej syntezy chemicznej, chociaż proces ten w przypadku ZA Tarnów jest bardziej zaawansowany, a w przypadku ZA Kędzierzyn mniej. Oprócz tego są oczywiście stocznie, jest Sklejka Pisz, Huta Łabędy, Kopalnia Bolesław, LOT, dokończenie prywatyzacji Ruchu. To są prywatyzacje, które muszą się odbyć jak najszybciej w interesie tych spółek”. Ciosem dla planów Olechowskiego i Czempińskiego musiało być oświadczenie Krzysztofa Żuka – wiceministra Skarbu Państwa z kwietnia 2008 roku, w którym padła zapowiedź, że „do końca 2011 roku rząd nie przewiduje żadnych działań prywatyzacyjnych w odniesieniu do największych podmiotów sektora naftowego”. Minister stwierdził ponadto, że „na dzień dzisiejszy zachowujemy w sektorze naftowym status quo, to znaczy zakładamy, że prywatyzacji, jeśli chodzi o PKN Orlen i Grupę Lotos nie będziemy przeprowadzać, natomiast z całą pewnością chcemy domknąć przekształcenia własnościowe w rafineriach południowych, czyli sprzedać resztówki Grupie Lotos oraz wnieść na podniesienie kapitału akcje Petrobalticu”. Informacje o 4-letnim planie prywatyzacyjnym Platformy potwierdził wkrótce The Wall Street Journal Polska, donosząc, że „W rękach państwa pozostanie Naftoport, PERN Przyjaźń i Operator Logistyczny Paliw Płynnych OLPP. To samo z PGNiG, w przypadku, którego sprzedana zostanie tylko jedna akcja, by udostępnić pakiet należący się pracownikom. Wbrew przedwyborczym obietnicom PO nie będzie także dalszej prywatyzacji Orlenu i Lotosu. Oznacza to, że najbogatsze spółki dalej poddawane będą politycznej kontroli. Zwłaszcza, że z dalszych przekształceń własnościowych wyłączono także KGHM”. [...] Ogłoszenie planu prywatyzacyjnego PO, musiało mieć wagę zdarzenia decydującego o zerwaniu przez Olechowskiego związków z tą partią. Chronologia późniejszych zdarzeń wskazuje, że od tego momentu nasilała się krytyka Platformy, a jednocześnie rozpoczęto medialną akcję „dyscyplinowania”. Jeszcze w czerwcu 2008 roku wiceminister skarbu Joanna Szmid zapowiadała przyśpieszenie prywatyzacji. Rząd miał przygotować dla inwestorów akcje ENEI, zapowiadano wejście na giełdę Polskiej Grupy Energetycznej oraz wybór doradców prywatyzacyjnych dla PLL LOT i prywatyzację tej spółki do końca lutego 2009 roku. Na 2009 rok zapowiadano również debiut giełdowy spółek z grup energetycznych Tauron i Energa. Determinacji rządu miała nie osłabić nawet kiepska koniunktura i wahania giełdowe. "Sytuacja na giełdzie nie zmieni naszej determinacji, jeśli chodzi o prywatyzację spółek Skarbu Państwa" – deklarował w lipcu 2008 roku premier Tusk. Jednak miesiąc później, Rzeczpospolita donosiła, iż „skarb państwa nie śpieszy się z prywatyzacją, a sprzedaż państwowych resztówek nie idzie tak szybko, jak zakładał minister skarbu. Na razie zrealizowano tylko 26 spośród 77 zaplanowanych transakcji”. Jak wynika z wypowiedzi ministra Grada z września 2008 roku, decydujący wpływ na rezygnację z planów prywatyzacyjnych Platformy mogła mieć świadomość, że proces ten spotyka się z negatywną oceną społeczną, może, zatem przyczynić się do spadku sondażowych notowań partii. W tej sytuacji, wobec odwlekania prywatyzacji nie trzeba było długo czekać na reakcję Olechowskiego. W październiku 2008 roku, w wywiadzie dla portalu wnp.pl, Olechowski przedstawił otwarcie swoje oczekiwania wobec Platformy. Pytany o ocenę dokonań ministra Grada stwierdził:
„Jestem człowiekiem, który cierpliwie oczekuje na przyspieszenie działań związanych z prywatyzacją. Cały czas potwierdza się to, że pozostawienie wielu przedsiębiorstw pod skrzydłami państwa przynosi straty, a nie korzyści. W związku z tym oczekiwałbym od mojej partii, że będzie w tym zakresie wyraźny postęp. Na razie tego postępu nie widać, a więc cierpliwie nań czekam. Moja cierpliwość jeszcze się nie wyczerpała. Natomiast muszę przyznać, że jestem poirytowany polityką zarządzania przedsiębiorstwami, w których Skarb Państwa ma swoje udziały. Oczekiwałem istotnej, wręcz kulturowej zmiany, liczyłem na to, że Skarb Państwa nie będzie się zajmował bieżącym zarządzaniem gospodarką. Jednak mocno się rozczarowałem. Zarówno, jeśli chodzi o decyzje kadrowe, jak i wtrącanie się do decyzji komercyjnych firm.” Kolejnym, bardzo czytelnym sygnałem dla Platformy, był artykuł Olechowskiego z marca 2009 roku zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Opublikowany został pod wymownym tytułem – „Czy politycy będą nas przepraszać za kryzys?” [...] Istotną nowością tego wystąpienia był atak personalny na Donalda Tuska i wskazanie premiera, jako osoby winnej obecnej sytuacji. Olechowski pisał:
„Pytany o przyczyny zastąpienia pochodzącego z konkursu prezesa PKN Orlen politycznym nominatem (przez zarząd i radę nadzorczą tego koncernu w ciągu niespełna dziesięcioletniej historii przewinęło się ponad 100 osób, osiem na stanowisku prezesa, w tym trzy w 2008 r.!) premier Tusk odpowiedział: "Jest grupa spółek, w których będziemy bezwzględnie egzekwować interes państwa, nawet gdybym miał za to odpowiadać przed sądem" ("Polityka", 4.10.08). Zdumiewające, zważywszy na liberalne korzenie premiera, ale przede wszystkim na to, że kapitał PKN Orlen w trzech czwartych należy do prywatnych akcjonariuszy i państwo włada nim niepodzielnie w zasadzie prawem kaduka. Trudno zgadnąć, co powie premier, jeśli po roku od tej wypowiedzi zostanie zapytany, jakie to interesy państwa miał na myśli, skoro spółka odniosła pierwsze w swojej historii straty, obniżyła swą wiarygodność kredytową i zubożyła swoich akcjonariuszy.” Trzy miesiące później w wywiadzie dla Polska The Times, Olechowski przedstawił swój plan ratowania budżetu:
„Trzecim rozwiązaniem, by ratować budżet, jest sprzedaż państwowych udziałów w dużych spółkach notowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych. To nie jest wcale działanie egzotyczne, tylko jak najbardziej realne i rozważne. Każdy człowiek czy rodzina w sytuacji kryzysowej, gdy brakuje pieniędzy, zaczyna myśleć nad sprzedażą dywanów, mebli, antyków. Państwo powinno pomyśleć w ten sam sposób: udziały, np. w PKN Orlen są łatwo zbywalne. [...] O ile mi wiadomo, majątek, który można dziś sprzedać, jest wart kilkadziesiąt miliardów złotych (ok. 45 mld zł - przyp. red.). Nie wahałbym się ani chwili, tylko sprzedawałbym” W maju br, mamy jeszcze do czynienia z nieudaną inicjatywą Janusza Palikota, próbującego skusić Olechowskiego posadą komisarza w UE.. Wobec rzeczywistych aspiracji Olechowskiego, ta próba pacyfikacji „tenora” Platformy musiała być nieskuteczna. Od tego momentu następuje wyraźne przyśpieszenie akcji dyscyplinowania Platformy, a z pomocą Olechowskiemu śpieszy Gromosław Czempiński. [...] Warto przypomnieć, że w latach 90. gdy Olechowski objął stanowisko doradcy Wałęsy i tworzył program Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform, jego konsultantem został Kazimierz Klęk - w latach 80-81 r. podsekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego, dyrektor naczelny MZRiP (Mazowieckie Zakłady Rafineryjne i Petrochemiczne) w Płocku (dawna nazwa PKN Orlen), w latach 1982-86 radca handlowy Ambasady PRL w Rzymie. To człowiek (podobnie jak Olechowski) związany z Departamentem I MSW. Klęk przewinął się jeszcze w latach 1986-90 przez Ministerstwo Handlu Zagranicznego, Współpracy Gospodarczej z Zagranicą i Przemysłu, a w latach 2000-2005 był przewodniczącym rady nadzorczej spółki paliwowej PETROLOT. W tej samej spółce, zaopatrującej samoloty w paliwo, której udziałowcami są PKN Orlen i Polskie Linie Lotnicze LOT wieloletnim wiceprezesem był Jan Kujawa – również związany z wywiadem PRL. W lipcu 2007 roku Kujawa został odwołany z funkcji członka zarządu PETROLOTU, a jako przyczynę odwołania nieoficjalnie wymieniano związki Kujawy z oficerami Departamentu I. – „Owszem, znam Gromosława Czempińskiego - przyznał wówczas Kujawa. - Zasiadaliśmy w Radzie Nadzorczej, ja byłem przedstawicielem załogi, zaś Czempińskiego wyznaczył Lech Wałęsa”. Obu panów można było spotkać również w zarządzie Aeroklubu Polskiego, gdzie od 2003 roku Czempiński był prezesem, a Kujawa jego zastępcą. Jak wynika z prac sejmowej komisji orlenowskiej, ludzie Departamentu I MSW (Czerniak, Czempiński) odgrywali ważną rolę w planach przejęcia przez Rosjan sektora paliwowego, a Czempiński kreował się na specjalistę od prywatyzacji, pośrednicząc w kontaktach między firmą Rotch i Łukoilem. Warto pamiętać, że w latach 2005-2006 członkiem rady nadzorczej Orlenu był Andrzej Olechowski.[...] Dalszy przebieg zdarzeń wskazuje, że sprawnie przeprowadzona kombinacja zaczęła przynosić efekty. 7 lipca br. na antenie „Polsat News” Czempiński nieoczekiwanie poinformował – „Miałem dość duży udział, w tym, że powstała Platforma, mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali". Dzień później rozwija ten wątek w rozmowie z niezależną.pl. Wprawdzie główne media starały się przemilczeć lub zbagatelizować tę wypowiedź, groźba ujawnienia prawdziwych okoliczności powołania Platformy wywołała natychmiastową reakcję. Już w dwa dni po wypowiedzi Czempińskiego, Donald Tusk po spotkaniu z prezydentem Kaczyńskim poinformował:
„Rząd chce w 2010 r. przyspieszyć proces prywatyzacji” i dodał, że minister skarbu Aleksander Grad dostał od niego takie zadanie na przyszły rok, ale przyspieszenie ma dotyczyć głównie projektów planowanych na późniejsze terminy.
Trzeba zwrócić uwagę, że wypowiedź Czempińskiego nosiła wszelkie znamiona celowej prowokacji wykonanej w ramach kombinacji operacyjnej – rozumianej, jako zespół działań zmierzających do uzyskania konkretnego efektu. Konieczność takich wyznań nie istniała jeszcze przed trzema laty. W maju 2006 roku, na antenie TVN, Czempiński komentował wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego na temat stworzenia parlamentarnej komisji, która zbadałaby okoliczności powołania trzech partii – w tym Platformy Obywatelskiej. Wówczas – według słów Czempińskiego - nie istniała w Polsce partia, która powstałaby przy udziale funkcjonariuszy służb specjalnych. Czempiński stwierdził:
- „Oczywiście mówię za służby cywilne - służby nie miały do czynienia z sytuacją, w której miałyby wpływ na to, czy tworzy się partia, czy nie tworzy się partia. Ci oficerowie, którzy byli w aktywnej służbie, nie brali udziału w zakładaniu jakiejkolwiek partii. Co nie znaczy, że ci, którzy odeszli ze służb, nie zostali powołani przez późniejszych członków partii do tego, by działać politycznie?” Obecna wypowiedź Czempińskiego o roli, jaką odegrał w powołaniu PO padła niemal równocześnie z opuszczeniem tej partii przez Olechowskiego i dołączeniem do SD Pawła Piskorskiego. 16 lipca br. w wywiadzie dla „Dziennika” na pytanie - „Czy uważa pan, że Paweł Piskorski nie będzie otaczał się swoimi ludźmi, nie będzie budował własnej nomenklatury, co zarzuca pan teraz kierownictwu PO?” – Olechowski udzielił odpowiedzi, której sens wyraźnie wskazuje na prawdziwe przesłanki decyzji:
„Jedyna rzecz, która to gwarantuje, to prywatyzacja. Nie widzę innych zabezpieczeń, bo okazuje się, że to jest taka natura homo politicus, działacza partyjnego. Ja już straciłem złudzenia, co do możliwości zbudowania takiej partii, która by nie połaszczyła się na stanowiska. Ale mimo to jestem zdegustowany skalą tego, co obecnie się dzieje w spółkach Skarbu Państwa. Jestem rozczarowany polityką prywatyzacyjną Platformy. Po prostu rozpacz. Premier sam dał do zrozumienia, że będzie ręcznie kierował PKN Orlen!” [...] Nie upłynęły dwa tygodnie po zapowiedzi Tuska, iż minister Grad otrzymał zadanie przyśpieszenia prywatyzacji i sporządzenia aktualizacji listy firm, gdy rząd PO-PSL poinformował o zmianach priorytetów prywatyzacyjnych. Lista kluczowych projektów, zawartych w rządowym „Planie prywatyzacji na lata 2008-2011” obejmuje m.in. sektor energetyki i chemii oraz sprzedaż części udziałów Skarbu Państwa w spółkach giełdowych, w tym części akcji KGHM i Lotos. [...] Trafną ocenę gwałtownych pomysłów prywatyzacyjnych Platformy oddaje tytuł z „Dziennika” – „Rząd sprzedaje, co się da”: „Takich planów sprzedaży państwowych spółek nie było w Polsce od ponad dekady. Ministerstwo Skarbu Państwa chce w ciągu 18 miesięcy pozbyć się najważniejszych firm w branży chemicznej i energetycznej, ale także pakietów akcji Grupy Lotos i KGHM Polska Miedź. W ciągu najbliższych 18 miesięcy chce zarobić na prywatyzacji aż 36,7 mld zł, z czego ponad 25 mld w przyszłym roku.” Warto przypomnieć, że dotychczasowy 4-letni program prywatyzacji z roku 2008 zakładał wyłączenie całego sektora nafty i gazu. W rękach państwa miał pozostać Naftoport, PERN Przyjaźń i Operator Logistyczny Paliw Płynnych OLPP. To samo z PGNiG, Orlenem i Lotosem. Projekt ten wykluczał również przekształcenia własnościowe w KGHM. Cóż wydarzyło się w ostatnim czasie, że tak gwałtownie i gruntownie zmieniono plany prywatyzacyjne? Czy powyższe zestawienie nie uprawnia do sformułowania tezy, iż powodem decyzji rządu jest groźba utraty poparcia ze strony środowisk służb specjalnych PRL i pozbawienie obecnego układu medialnego parasola ochronnego? Czy zachowania i wypowiedzi panów Olechowskiego i Czempińskiego nie wskazują jednoznacznie na zakres oczekiwań, jakie układ biznesowo – agenturalny ma wobec partii Donalda Tuska? [...]
http://cogito.salon24.pl/119304,tandem-1
http://cogito.salon24.pl/119523,tandem-2-studium-kombinacji
Aleksander Ścios
Zlecenie na "dmuchanie autoryteta" ks. Bonieckiego. Jak mawiał śp. ks. Bronisław Bozowski „Nie ma przypadków, są tylko znaki”. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć "zlecenia" na ks. Bonieckiego, w ramach, których dmuchany jest nowy autorytet "kościoła otwartego" na miarę już nie tylko naszego nieszczęśliwego kraju, ale i chyba całego świata. Po ostatnich laudacjach na temat nowego "sano subito" może schować się nawet i nasz zmarły papież JPII czy obecny Benedykt XVI. Jak doszło do tego międzynarodowego "dmuchania autoryteta”? Jak wszyscy wiedzą imć Boniecki (z jakichś przyczyn nadal noszący sutannę i należący do skądinąd szacownego zakonu ojców Marianów) jest formalnie głową Tygodnika Powszechnego i najbardziej obcmokiwanym duchownym przez nadredatkorów z Gazety Wyborczej oddelegowanych do pracy na tzw. "odcinku religijnym" narodu tubylczego. To obcmokiwanie związane jest z "nowoczesnymi" poglądami głoszonymi przez wspomnianego duchownego, które biją w większość podstawowych dogmatów Kościoła Katolickiego a co za tym idzie są wodą na młyn "specjalistów" od pracy nad jego wewnętrznym rozkładem i marginalizacją. Ostatnim "wybrykiem" duchownego na miarę uprawianej swego czasu przez "młodych, wykształconych z wielkich miast" na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie "zabawy pod krzyżem" jest jego publiczne stanowisko odnośnie sejmowego krzyża. To przebrało już czarę goryczy i ze strony własnego zakonu przyszła mała retorsja, która w konsekwencji wykreowała nowego, europejskiego męczennika i guru od spraw wiary. Ale jak to było po kolei z kreowaniem tego guru ?
1. Po wyskokach z pierwszej połowy br. roku ks. Boniecki został "zesłany" przez ojców Marianów z Krakowa do W-wy. Niby redakcja Tygodnika Powszechnego mieści się w Krakowie ale wygląda na to, że z jednej strony ktoś postanowił Bonieckiemu pójść na rękę zwiększając koszty uzyskania przychodu w zeznaniu PIT (pracuje w Krakowie, mieszka w Warszawie) - o ile płaci on podatek dochodowy - powiem szczerze że za bardzo nie wiem co mówi Konkordat o opodatkowaniu duchownych. Z drugiej zaś strony ktoś uznał, że chyba taniej i lepiej będzie go trzymać gdzieś w kanciapie na ul. Czerskiej w redakcji "GazWybu" niż w pokojach TP gdzie będzie siał swoje fermenta grożąc rozniesieniem epidemii nawet i pod Smoczą Jamę. Być może delegacja do Warszawy zredukowała również koszty ciągłych konsultacji telefonicznych i eskapad bezpośrednich (nie wszystko można tak sobie uzgadniać przez niezabezpieczone linie telefoniczne, nad którymi czywa wszystkie 7 tajnych służb w naszym kraju) naszego ojczulka na styku Czerska-Wiertnicza (wszystko to w Warszawie się mieści).
2.Na początku listopada (chyba we "Wszystkich Świętych”) ma miejsce sławetna wypowiedź naszego "celebryty" odnośnie sejmowego krzyża - przytaczać nie będziemy, bo każdy ją słyszał a kto nie słyszał może lepiej, że go to ominęło, bo mógł by zwątpić w swoją wiarę i KK jako instytucję reprezentowaną akurat przez wspomnianego przez "celebrytę".
3. W reakcji na ten "wyskok" naszego ojczulka zakon ojców Marianów 3.11 zakazuje naszemu "celebrycie" z koloratką otwierania dzioba i wypowiadania się publicznie poza swoim pisemkiem (LINK). Klangor w "postępowych mediach”, jaki towarzyszy temu zakazowi mógł by być chyba porównywalny do reaktywacji cenzury z ul. Mysiej (akurat nie trzeba jej formalnie reaktywować, bo ona działa sobie już od pewnego czasu i to całkiem sprawnie).
4.Środowiska żydowskie "futrują" naszego ojczulka tytułem "zasłużony dla tolerancji" wręczając mu nagrodę rękami swoich najlepszych przedstawicieli w teatrze żydowskim klanu Szurmiejów (LINK). Ta nagroda to taki wstępniak dla kolejnego etapu "promocji" tym razem na skalę europejską czy może już i światową.
5.18.11 Ojcowie Marianowie podtrzymują formalnie zakaz wypowiedzi dla ks. Bonieckiego nałożony na niego w początku listopada. Ojciec prowincjał wie, że lepiej narazić się na zarzut "szkodzenia Kościołowi" i "nietolerancji" niż pozwolić Bonieckiemu na nieskrępowane wygadywanie na prawo i lewo swoich specyficznych sofizmatów cytowanych przez wierne media na pierwszych stronach. Klangor "postępowych mediów" jest równie donośny, co długotrwały.
6.21.11 - wszyscy dławią się z "ochów i achów" oraz zachwytu - niewielki wzrostem i nie pomny utraty przez macierzysty kraj elitarnego rankignu "AAA" Mikołaj Sarkozy, francuski prezydent uhonorował naszego "celebrytę" jednym z najważniejszych francuskich odznaczeń tj. Narodowym Orderem Zasługi (LINK). Nie słychać końca i cmokań i zachwytów ze wszystkich stron. Przypomina to szał i zachwyt, jaki towarzyszył wręczaniu przez Niemców nagrody Karola Wielkiego premierowi Tuskowi czy zachwyty nad naszym najlepszym towarem eksportowym legitymizującym się wykształceniem "prezydenckim" (znaczy elektrycznym) obdarzonym swego czasu pokojową Nagrodą Nobla. Wszyscy teraz czekają z zapartym tchem i nie ukrywajmy również i stolcem na wyznaczenie terminu uroczystego wręczenia wspomnianego orderu. Ta kolejność wydarzeń ("dmuchanie" ojczulka na niwie krajowej (pkt.4) i europejskiej (pkt. 6) a przy tym mająca miejsce w tak krótkim czasie wskazują jednoznacznie, że obywatel Boniecki jak to mawiają "nie wypadł sroce spod ogona" i jego "ścieżka kariery" jest w dobrych, ponad narodowych rękach i jest dobrze zaplanowana. Najpewniej już wkrótce zostanie ogłoszony nam przez unijne czynniki, jako "santo subito" a być może postawiony na szpicy i w awangardzie, jako nowy pasterz zreformowanego, oświeconego "kościoła otwartego". Trzeba tylko cierpliwie poczekać a z pewnością wkrótce na ziemi i niebie pokażą się nowe "znaki". Bo przypadki to nie są. Pewnym ograniczeniem jest tutaj obowiązujący zakaz wypowiedzi nałożony przez ojców Marianów, ale zawsze można przecież sprawić, że i prowincjał "gdzieś będzie leciał i problem się rozwiąże". W ostateczności zawsze można zmienić zakon na zakon z Czerskiej lub Wiertniczej. W końcu sutanny nikt nie zabierze a w takowej (troszkę bardziej zdobnek e elementy karmazynowe) chodzi i były kolega posła Biedronia (bardzo się teraz nasi "kochaneczkowie" nie lubią), czyli Szymon Niemiec. 2-AM – blog
Regalia a rajd na KGHM Eksploatacja zasobów mineralnych splata interesy wielu stron. Jest w tym miksie właściciel gruntu, jest właściciel minerałów w gruncie, którym jest najczęściej państwo, jest prowincja i lokalne społeczności w obrębie eksploatacji, jest kompetentny prywatny operator który wie jak minerał wydobyć i jak go sprzedać, i jest w końcu prywatny inwestor który dostarcza potrzebnego kapitału. Spina to w jedną całość kompromis oparty na miejscowych prawach i uwzględniający sprzeczne nieraz interesy stron. Przewiduje on pewną kompensację wypłacaną przez operatora na rzecz lokalnej społeczności, prowincji i państwa w odpowiedniej proporcji, w zamian za wydobywanie i sprzedaż kopaliny. Z kompensacji takiej wydziela się często, choć nie zawsze, część zależną bezpośrednio od ilości eksploatowanej kopaliny. Nosi to wtedy nazwę royalty (regalia). Wysokość royalties liczona jest na wiele różnych sposobów i waha się od kilku do kilkunastu procent, w zależności od wydobywanego minerału. Przykładowo w kanadyjskiej prowincji British Columbia kompania wydobywająca złoto zapłaci prowincji dwie royalties. Jedna royalty to 2% podatek z przychodów netto kopalnii, czyli tzw. mine mouth revenue. Druga danina to tzw. after-payout royalty, wynosząca 12% zysków (net revenue). W sumie dla niewielkiej kompanii wydobywającej złota za, powiedzmy, $1 milion i typowymi kosztami operacyjnymi suma tych danin jest rzędu $40k, czyli 4%. Kompanie wydobywające metale nieszlachetne płacą typowo nieco większe royalties. I tak na przykład bazowa royalty dla kompanii kopiącej uran w prowincji Saskatchevan będzie 5% wartości rynkowej, do której dojdzie druga – wynosząca 6% -15% od zrealizowanych cen, w zależności od kursu surowca. Jak by, więc rzeczy nie przecinać prywatny operator definitywnie płaci państwu czy prowincji za to co wydobywa, więcej lub mniej, przyczyniając się do regionalnego rozwoju i sam mając interes w utrzymaniu harmonijnej relacji z prowincją. Nie inaczej przedstawiamy to zresztą we wpisie Regalia, który nie jest wpisem przeciwko wprowadzeniu czy modernizowaniu w Polsce regaliów. Wpis natomiast krytykuje rajd rządu Tuska na KGHM, fatalnie przeprowadzony w atmosferze podejrzeń o insider trading oraz podważa sens zapowiedzianego nałożenia regaliów (royalties) selektywnie na jeden państwowy koncern, (bo kto to niby jeszcze kopie w Polsce miedź i srebro?). Nie zauważył tego widocznie nasz drogi kol. Adam Duda, który w swoim niedawnym wpisie prosi, aby go wyprowadzić z błędu. Czynimy to z miłą chęcią… Ubolewając nad niskimi opłatami górniczymi i nawołując do regaliów w Polsce kol. Duda podaje z zachwytem wzorcowe rozwiązania z innych przodujących państw: Udział rządów w przychodach z produkcji ropy i gazu różni się w zależności od polityki kraju i jego gospodarki, np. w Arabii Saudyjskiej to 80 – 90 proc., w Chinach 51 proc., Kazachstanie 30 – 50 proc., Rosji 40 – 60 proc., Libii 80 – 90 proc. Z tą wizją naśladowania Arabii Saudyjskiej, Rosji i Libii wpada następnie w kaznodziejski zapał dawnego sekretarza partyjnego niższego szczebla przyklaskując rządowemu rajdowi na KGHM: Nie wiem, dlaczego cynik9 tak bardzo rozpacza nad dojeniem KGHM. To jego firma? W mojej ocenie to właśnie KGHM od lat doi polskie społeczeństwo… To dzięki temu jest tam możliwa związkokracja, nepotyzm i kunktatorstwo w działaniu. Dzięki uwłaszczeniu się na zasobach, które prawnie należą do nas wszystkich. Nie, KGHM to nie nasza firma… Gdyby była nasza to przede wszystkim nie byłoby w niej bezhołowia zarządzanego przez związkokrację. Rzadko jednak zdarza się nam usłyszeć tak pryncypialne stanowisko w obronie „naszego wspólnego dobra” zagrożonego rzekomo przez uciskającego lud bezdusznego operatora. Tyle, że operatorem tym jest, aby było śmieszniej, państwo, które ten sam lud sobie demokratycznie wybrał. I choć chętnie śmiejemy się z folwarku zarządzanego przez związkokrację, jakim niewątpliwie jest KGHM to słysząc ten pseudo-socjalistyczny jazgot mamy ochotę stanąć w jej obronie… Kol.Duda ma dalej nadzieję, że zmiany w prawie [t.j. narzucenie regaliów - przyp.cynik9] będą na tyle głębokie, żeby w końcu ustawiły margin-share out na standardzie, który nie stawia nas w szeregu państw bananowych. Otóż, jeśli o nas chodzi to w szeregu republik bananowych naszego kraju specjalnie ustawiać nie trzeba… Zamiast jednak martwić się o zaliczanie do nich Polski z powodu braku regaliów mamy nadzieję, że kolega Duda wyjaśni prędzej, czemu sam zalicza do republik bananowych Meksyk, Chile czy Szwecję? Chyba nie, dlatego że nie pasuje mu to do ortodoksyjnie pojmowanych royalties, jako panaceum na wszystko? Żaden w wymienionych krajów nie narzuca przecież żadnych royalties, a więc co? Kwalifikuje się zaraz, jako „bantustan”? Błąd Adama Dudy, z którego chcemy go wyprowadzić polega na tym, że bijąc w patriotyczne tarabany wspólnego dobra nie dostrzega on realiów na gruncie i bije się przez to z cieniem. Nikt nie przeczy meritum samego instrumentu royalties. Okay, niech wprowadzą, niech będą. Przemyślane, jasne dla wszystkich, uniwersalne. Dające państwu i socjałowi jego fair share, – ale ani cala więcej i ani jednej akcji więcej. Nie jest to rozwiązanie jedyne, wiele zależy od szczegółów, ale pewnie lepsze od obecnego państwowego folwarku w KGHM. Spór jest, więc nie o royalties ale o hipokryzję zamachu państwa na jedną krowę dojną którą w imię ratowania tonącego budżetu chce de facto przejąć do końca pod pretekstem wyższego celu. Dni przed ogłoszeniem zamiaru obłożenia KGHM regaliami kombinat ogłasza zamiar wykupu 10% swoich akcji. Można przyjąć na ślepo, że nie będzie to 31% akcji już kontrolowanych bezpośrednio przez państwo ani coś, 16% które państwo kontroluje pośrednio przez zaanektowane niedawno OFEs i zależne spółki. Prowadzić to będzie do zasadniczego zwiększenia, a nie zmniejszenia kontroli państwa nad kombinatem, do ręcznego sterowania każdym jego ruchem i do bezkarnego narzucenia każdej możliwej daniny w takt bieżących potrzeb budżetu. Nie rokuje to dobrze akcjom KGHM i wątpimy, aby socjaliści porównujący to z norweskim Statoil mieli ważny kontrargument. Zostawiamy w każdym razie kol. Dudzie wyjaśnienie, jaki sens ma przelewanie regaliów z jednej państwowej kieszeni do drugiej, podejrzewając, że podobny, co dla wysuwanych, jako przykład państwowych monopoli w rodzaju saudyjskiego Aramco czy rosyjskiego Gazpromu. Najciekawsze jest jednak jak kol. Adam Duda wyobraża sobie w tej sytuacji wyplenienie tak mu dokuczających w KGHM bolączek związkokracji, nepotyzmu i kunktatorstwa w działaniu, co jest konieczne jego zdaniem do obrony zasobów należących do nas wszystkich. Czy rzeczywiście ktoś sądzi, że więcej państwa w KGHM, powstałe na skutek machlojek z selektywnym wprowadzaniem regaliów właśnie do KGHM i skupem jego akcji przyniesie poprawę? Czy rzeczywiście ktoś spodziewa się że po odciągnięciu regaliami łatwego szmalu z KGHM rząd odważnie przeciwstawi się lobby górniczemu i zacznie kombinować nagle z regaliami na węgiel kamienny, mimo szumnych zapowiedzi? Albo, że zacznie nagle bronić regaliami zasobów gazu łupkowego, bo to pewnie też należy do nas wszystkich, nieprawda? A skoro tak to czy nie należało do nas wszystkich, gdy rząd rozdawał za bezcen licencje wiertnicze? Dwagrosze
Kradną wszyscy - siedzą wybrani… Polską rządzi tzw. trzeci szereg, – którego interesów nikt nie ruszył przez ostanie 21 lat Nie o tobie piszę, konsumencie chleba powszedniego, lecz o miłościwie panującej nam władzy. O tych wszystkich twórcach korupcyjnej republiki, której siła powstała z pierwszego ukradzionego miliona dolarów po to, byśmy mieli teraz prawdziwy kapitalizm, prawie taki sam, jak w Botswanie. Bo Polska, według Wskaźnika Percepcji Korupcji (CPI) zajmuje 41 miejsce w świecie na 178 sklasyfikowanych państw, gdy wyżej od nas uplasowała się m.in. Botswana, czy Puerto Rico. Dlatego aresztowanie generała Czempińskiego nie może zaskakiwać, skoro wszyscy ludzie władzy III RP – począwszy od parlamentarzystów, członków rządu, samorządu i radnych, wojska, organów podatkowych, sądów i prokuratury, po organy państwowych spółek kradną. Może tylko zaskakiwać, dlaczego akurat Czempiński? Jest na to odpowiedź, a jej źródła sięgają samego Józefa Wissarionowicza, który jako pierwszy wprowadził zarządzanie strachem. Wszyscy, bowiem w republice rad wiedzieli, że będą siedzieć, tylko nie wiedzieli, kiedy. Ale jak utrzymać władzę w warunkach demokracji, gdy posadzenie kogoś w łagrze pozostało już tylko marzeniem paru psychopatów? Odpowiedź daje nam aresztowanie Czempińskiego, który nie ukradł bynajmniej więcej od wielu innych notabli III RP, do których CBA nie zapuka. Przynajmniej na razie. Ale niech się boją wszyscy, niech wspierają partię, która przecież wszystko może. Władza może na ciebie akurat wskazać paluszkiem i to właśnie robi w ramach nowego, wyższego etapu rozwoju - po zakończeniu „polityki miłości”, gdy już opluto Kaczyńskich tak dokładnie, że nawet mury Wawelu w niczym nie pomogły. Zarządzanie strachem wymaga spektakularnych zatrzymań i to nie tylko w ramach utrzymywania karności w szeregach władzy. Przede wszystkim bać się musi naród, który niczego nie ukradł, a jeśli nawet - to grosze w porównaniu z milionami, które jak rzeka płyną wszędzie - nawet tam, gdzie jest największa bieda. Bo w skorumpowanej III RP nikt nie zdobędzie kontraktu na wykonanie głupiego chodnika, bez korupcji a przynajmniej bez znajomości. Ale to jest duży postęp w porównaniu z PRL-em, gdy bez znajomości nie kupiło się kawałka dobrej kiełbasy. Jest, więc lepiej i tego należy się trzymać. Dlatego władza musi od czasu do czasu postraszyć: a to kibola a to internautę, co pozwala rozszerzyć strach na innych. A pamięć zbiorowa o Wissarionowiczu jeszcze istnieje i każdy Polak wie, że lepiej się nie wychylać… Zatem to całe CBA ma u siebie zapasy informacji na temat korupcji w III RP na najbliższe 20 lat i tylko od decyzji „kogoś na górze” zależy, czyja teczka zostanie dzisiaj otworzona. Bo co komu się stało w aferze hazardowej? Cisza. Nikt pary nie puści, w strachu przed CBA. Pary nie puścił Rywin, to, dlaczego ma puścić Chlebowski? Co i komu coś się stało w niedawno ujawnionej aferze w MSWiA, gdy nikomu nieznana spółka zdobyła gigantyczny kontrakt na budowę sieci teleinformatycznej wart 500 mln zł, a decyzję podjął sam Schetyna? Schetyna podszyty strachem przecież już nie podskoczy nikomu. Bo a nuż dziś Czempiński – jutro Schetyna? A gigantyczna afera z prywatyzacją polskich stoczni za min. Grada, który teraz potulnie będzie glosować za każdą bzdurą, jako szeregowy poseł PO? Aferę tę ujawnił NIK już lipcu, ale poczekano z informacją aż „po wyborach” - żeby miłościwie nam panująca władza mogła nam dalej panować, obiecując przy tym górę 300 miliardów wirtualnych złotych. Przecież w stoczniowej aferze przez różne ręce przeszły setki milionów złotych tylko po to, by na końcu zostało samo gówno:, czyli opustoszałe stocznie, których majątek sprzedawano nawet po 1/10 ceny. Po co trzymano w stoczniach liczne Rady Nadzorcze, gdy nie było już, czego nadzorować? A kto w tych radach zasiadał za wysokie uposażenia, jak nie przyjaciele „królika”? Bo tylko tacy, potrafią się władzy odwdzięczyć… Ten system korupcyjny III RP polega właśnie na tym, by na czele rządu stała nie marionetka, – ale prawdziwa marioneta - taka, jak Tusk, który palcem nie kiwnie na rozkradanie Polski. Tajemnicą poliszynela jest, bowiem fakt, że Polską rządzi tzw. trzeci szereg, – którego interesów nikt nie ruszył przez ostanie 21 lat. Tusk, tym bardziej nie ruszy, nawet wtedy, gdy Polska zacznie się walić. To Tusk - który dopiero po wyborach zorientował się, że jest kryzys - nagle zabrał się za oszczędności i cięcia. Ale ciąć będzie po nas kochani - po konsumentach chleba powszedniego, a nie po złodziejach Polski. Bo taki odważny to Tusk nie jest… Przecież tak niedawno mieliśmy pokaz siły ludzi „trzeciego szeregu”, którzy skutecznie usunęli prokuratorów Barskiego i Święczkowskiego z Sejmu tylko, dlatego, że reprezentowali PiS i mogli w Sejmie zaszkodzić interesom prawdziwej władzy. Nie jest, bowiem żadną tajemnicą, że gen. Czempiński zasiadał w Radach Nadzorczych wielu koncernów i w wielu firmach robił za „doradcę” - tak jak to robią inni generałowie, admirałowie, pułkownicy, aparat WSI czy nawet byli esbecy – otrzymując przy tym – często kilkunastotysięczne emerytury! Tych przywilejów Tusk nie ruszy, gdyż wtedy straci władzę. Dlatego Tusk zwyczajnym ludziom zabierze tu pięć, tam dziesięć, a gdzie indziej i sto złotych po to, aby ten zgniły system trwał, a jego ludziom żyło się coraz lepiej. Casus Czempińskiego był, zatem jak prysznic zimnej wody na wszystkich złodziei, którzy stanowią zgniły fundament III RP. Był to jasny przekaz: chcesz nadal dobrze żyć, daj innym nadal żyć dobrze! Wtedy włos ci w III RP z głowy nie spadnie, a co najwyżej – jak ten Klich – pójdziesz w senatory, lub zostaniesz poważaną przez wszystkie media posłanką Pitera – ta, co dorsza pośród rekinów wyśledziła… Kapitan Nemo
11.11.11 czyli matrix nad Wisłą Medialny matrix rozpętany po 11 listopada trwa w najlepsze. Tylko od ciebie, drogi czytelniku, zależy – wybierzesz czerwoną czy niebieską pigułkę? Choć od Marszu Niepodległości i gorących wydarzeń 11 listopada minęło już sporo czasu, medialne relacje dotyczące tego wydarzenia jeszcze długo będą symbolem jednej z największych medialnych manipulacji. Z powodzeniem mogą posłużyć, jako analiza dla przyszłych adeptów sztuki dziennikarskiej. Jako lekcja tego, czym dziennikarstwo NIE jest. Medialna machina wokół Marszu zaczęła kręcić jeszcze długo przed 11 listopada. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że prym w podkręcaniu negatywnych emocji względem patriotycznej imprezy wiodła „Gazeta Wyborcza”. W myśl stalinowskiej dyrektywy z 1943 roku, dziennikarze organu dumnie prężącego się nad salonami lewicy wobec uczestników Marszu używali nomenklatury nie innej, jak „faszyści” czy „skrajni nacjonaliści”, ostrzegając przed promowaniem przez nich na ulicach Warszawy zbrodniczej ideologii. Redaktorzy z Czerskiej podkreślali, że organizatorzy Marszu są nie tylko groźni, ale również fałszywi – na kilka tygodni przed Marszem redaktor Grzegorz Szymanik z iście detektywistyczną precyzją i zacięciem odzierał narodowców z ich, rzekomo nowych szat i demaskował warstwę pudru, którym neonazistów miało pokryć Stowarzyszenie Marsz Niepodległości (G. Szymanik, „Nowe szaty narodowców”, 19.10.2011r.).
- Im bardziej stawało się oczywiste, że w Marszu Niepodległości nie ma i nie będzie żadnych faszystów, i że organizatorzy są w stanie nadać mu charakter godnej, patriotycznej manifestacji, tym bardziej nasilały się przestrogi przed „wzbierającą brunatną falą”, tym bardziej histeryczny ton przybierało judzenie salonów do „zablokowania” i „wyp… faszystów z Warszawy”, i w tym większy emocjonalny paroksyzm wprawiali się organizatorzy „Kolorowej Niepodległej” - komentował Rafał A. Ziemkiewicz (R.A. Ziemkiewicz, Kto ma internet, niech patrzy, blog.rp.pl).
Atmosferę grozy podkręcały informacje, że do Polski w Święto Niepodległości przyjadą niemieckie grupy anarchistów, którzy będą próbowali spacyfikować patriotyczną manifestację. Doniesienia o oczekiwaniu na zaproszonych przez „Krytykę Polityczną” i Porozumienie 11 listopada Niemców miały swoje drugie dno – zmobilizować jak najwięcej nieprzebierających w środkach kiboli, (bo trudno ich nazwać kibicami), którzy staną „w obronie” Marszu. Efekt został osiągnięty – gazecie udało się „napuścić” na siebie grupy ludzi, być może nie tyle ziejące wobec siebie nienawiścią, co zwyczajnie – stojące w opozycji. 11 listopada naprzeciw siebie stanęli nie tylko uczestnicy Marszu Niepodległości i Kolorowej Niepodległej, nie tylko narodowcy i – posługując się słownikiem „Wyborczej” - faszyści i antyfaszyści, ale także trzecia strona barykady – kibole i zadymiarze, którzy wykorzystali Święto Niepodległości do tego, by najzwyczajniej w świecie tłuc się z policją, (która tego dnia niestety też nie była bezstronna). - Dzięki „Wyborczej” udało się przed 11 listopada wytworzyć chorą atmosferę i poszczuć na siebie ludzi, którzy w innych okolicznościach mogliby zapewne iść razem w jednym pochodzie. A przynajmniej nie patrzeć na siebie wilkiem. Bo nie uważam bynajmniej, że wszyscy, którzy wybrali Kolorową Niepodległą, to fanatyczni lewacy. Wielu uległo po prostu manipulacji i propagandzie – komentował Łukasz Warzecha. Ale od początku. Do pierwszego – jak to przedstawione zostało w mainstreamowych mediach - „incydentu” doszło już przed południem na Nowym Świecie, gdzie niemieckie bojówki zaatakowały grupę rekonstrukcji historycznych, która miała wziąć udział w defiladzie oraz przypadkowych przechodniów. I chociaż całe zajście wyglądało dość niebezpiecznie, to media nie poświęciły mu większej uwagi, być może także, dlatego, że niemieccy zadymiarze schronienie znaleźli w lokalu „Krytyki Politycznej”. Dopiero po tym, jak w Nowym Wspaniałym Świecie policja znalazła pałki, kastety i gaz, opinia publiczna zainteresowała się lokalem młodego pokolenia lewicy. Przy okazji na jaw wyszedł szereg „ciekawostek”, jak na przykład ta o potężnych dotacjach dla Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. I chyba nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, co do tego, że nikt nie zainteresowałby się gigantyczną kasą na dofinansowanie spektaklu o Sławomirze Sierakowskim, gdyby nie upór i determinacja dziennikarzy prawicowych portali oraz blogerów i po prostu internautów. Zresztą, rola tych drugich w odkłamywaniu lansowanego przez mainstreamowe media zakłamanego obrazu Marszu jest nieoceniona. Gdyby nie przypadkowy przechodzeń i uchwycony przez niego moment, jak policjant w cywilu brutalnie bije spokojnie idącego ulicą człowieka, w świat poszedłby niezmącony najmniejszą wątpliwością przekaz, że nie ma najmniejszych zastrzeżeń, co do funkcjonowania policji, która 11 listopada dopełniła swoich obowiązków. W rzeczy samej – dopełniła obowiązków aż nadto pieczołowicie, a jak wiadomo, gorliwość bywa gorsza od faszyzmu. Abstrahując od skandalicznych nadużyć funkcjonariuszy policji, gdyby nie dziennikarstwo obywatelskie, (które dzięki Bogu zaczyna stawiać na naszym podwórku coraz pewniejsze kroki) nie dowiedzielibyśmy się również o profesjonalnych prowokatorach, których jedynym celem tego dnia było sprowokowanie jak największym zadym. I patrząc z perspektywy kilkunastu dni i coraz to nowych, napływających via Internet materiałów, nie ma najmniejszych wątpliwości, że telewizyjne kamery tylko na to czekały... . Pierwszym kłamstwem, jakie puścili w świat kreatorzy rzeczywistości z Wiertniczej, Woronicza i Ostrobramskiej była informacja o delegalizacji Marszu Niepodległości. Miało to się stać w konsekwencji zamieszek, do których doszło tuż przed godziną 15 na placu Konstytucji. Jednak w tym samym czasie, czoło patriotycznej manifestacji było już na wysokości Metra Politechnika kierując się ku Pomnikowi Jazdy Polskiej, by stamtąd oficjalnie wyruszyć w kierunku Placu na Rozdrożu. W tym czasie niejednemu z uczestników rozdzwonił się telefon komórkowy z informacją od bliskich śledzących wydarzenia w telewizji z prostą wiadomością: „Idziecie bezprawnie. Jesteście nielegalną manifestacją”. W rzeczywistości sprawcami zamieszek na pl. Konstytucji nie byli uczestnicy Marszu, ale grupa zadymiarzy (nie bez udziału kiboli), która starła się z policją (można w tym miejscu oczywiście roztrząsać udział samych funkcjonariuszy, którzy nie dość, że dopuścili, by w tak bliskiej odległości znaleźli się przedstawiciele opozycyjnych manifestacji, co jeszcze sami podgrzali, i tak już gorącą atmosferę, potężną kolumną niemal wprasowując grupę zadymiarzy w zamykającą patriotyczny pochód kolumnę). I to właśnie „scenki rodzajowe” z pl. Konstytucji zawładnęły medialnymi relacjami z 11 listopada. Telewizje informacyjne TVP INFO i TVN24 przez kilka godzin wielokrotnie pokazywały obrazki, na których kilkudziesięciu zadymiarzy walczy z policją. Żadna stacja nie pokusiła się o ujęcia uczestników Marszu, którzy w kilkudziesięciometrowej kolumnie spokojnie i w majestacie szli ulicami Warszawy. Na całej trasie przemarszu nie było nie tylko ani jednego funkcjonariusza policji, ale również żadnego wozu transmisyjnego, żadnej kamery. Czyżby mediom, które tak czekały na sensacje, nie interesował przebieg Marszu? A gdyby, wśród pozostawionego samemu sobie tłumu znalazła się grupa prowokatorów i obrzuciła petardami albo kamieniami na przykład Kancelarię Premiera? TVNowi umknąłby taki materiał! Ale mediów nie interesował spokojny przemarsz patriotycznej manifestacji, bo zaprzeczał od dawna lansowanej przez nie wizji. O tym, co ważne można się było na bieżąco dowiadywać z m.in. z portali niezalezna.pl, wpolityce.pl czy nowyekran.pl. Absurdem było to, że redaktorzy musieli dzwonić do organizatorów albo zaprzyjaźnionych uczestników Marszu, co jakiś czas dopytując, w którym miejscu znajduje się manifestacja, bo jakoś zawsze i wszędzie obecnej ekipie TVN24 nie udało się zlokalizować kilkunastotysięcznego tłumu. A propos liczb, to kolejne pole do popisu służących jedynej słusznej „opcji” mediów. Skupiając soczewkę kamer tylko na grupce kilkudziesięciu chuliganów na pl. Konstytucji, media stworzyły wrażenie, że Marsz Niepodległości jest skupiskiem właśnie takich zadymiarzy. Tymczasem, z materiałów udostępnianych przez niezależnych internautów można bez większego problemu dowiedzieć się, że ci faszyści to na ogół osoby w różnym przedziale wiekowym, od małych kilkulatków w wózeczkach, przez nastolatki i młodzież aż po liczne grono dostojnych staruszków. Ilu nas było? Według szacunków Romualda Szeremetiewa nawet 70 tysięcy, choć sami organizatorzy podają liczbę pomiędzy 20 a 25 tysiącami uczestników, co i tak znacznie przekracza ich oczekiwania (hasłem mobilizującym na Marsz było przecież „11 tysięcy na 11 listopada”). Ogrom, jaki tego dnia pod biało-czerwonymi flagami przetoczył się przez stolicę świetnie oddaje umieszczony na YouTubie film. Statyczny obraz nieruchomo ustawionej kamery z okiem wycelowanym w przesuwającą się kolumnę patriotycznej manifestacji. Ich przemarsz trwa… bagatela, 20 minut. Relacje mainstreamowych mediów da się streścić właściwie w jednym zdaniu – leadzie reportażu „Gazety Wyborczej”: „Wiec Kolorowej Niepodległej nie pozwolił narodowcom przejść przez centrum stolicy. Jednak grupy kiboli zaatakowały policję, która oddzielała ich od przeciwników Marszu Niepodległości. Wszczynali bijatyki, rzucali brukiem, niszczyli auta”. W środku artykułu „Bitwa o niepodległość” mrożące krew w żyłach opisy, typu: „Od kamieni i petard leje się krew. Ktoś chwieje się i pada. "Lać kurwy, pedałów!" - zagrzewają się kibole. I oczywiście ani słowa o pokojowej aż do bólu (sic!) Kolorowej Niepodległej, żadnej fotografii zamaskowanych, ubranych na czarno przyjemniaczków z Antify z drewnianymi pałkami w rękach. W podawanych komunikatach TVN, onet.pl, gazeta.pl, TVP INFO nie rozróżniano, którzy manifestanci atakują policję, tworząc wrażenie, że to właśnie uczestnicy Marszu Niepodległości są agresywni. Tymczasem, poza atakiem lewicowych bojówek manifestacja przebiegała całkowicie pokojowo. O ile „Krytyka Polityczna” i Porozumienie 11 listopada udają, że po ich stronie nie doszło do żadnego nadużycia, że anarchiści z Niemiec tylko chcieli pobawić się z polskimi rekonstruktorami w ciuciubabkę a antyfaszyści to w gruncie rzeczy chłopaki-przyjemniaki, o tyle organizatorzy Marszu, jak i prawicowi publicyści (piszę tak, choć to uproszczenie, którego bardzo nie lubię) nie wypierają się faktu, że patriotyczna manifestacja przyciągnęła w swoje szeregi zadymiarzy nastawionych tylko i wyłącznie na naparzankę z policją. I tak słowa krytyki pod ich adresem znajdziemy zarówno u Łukasza Warzechy, Rafała A. Ziemkiewicza jak i samych organizatorów Marszu, Roberta Winnickiego czy Przemysława Holochera. Tymczasem, w swoich oświadczeniach po 11 listopada, zarówno Krytyka, jak i związane „Kolorową Niepodległą” postaci, albo dyplomatycznie milczą na temat niemieckich bojówek, albo przyjmują atak za najskuteczniejszą formę obrony. I w tym miejscu należy się reprymenda kibolom, (bo już nie kibicom), którzy 11 listopada wykorzystali do wylania swoich żali i frustracji. Oczywiście, nie mówię tu o szeroko pojętej braci kibicowskiej, bo gros z nich spokojnie uczestniczyło w Marszu. Ale miłosiernie oszczędzę gorzkich słów pod adresem kiboli Legii, którzy otwartym tekstem na portalu Droga Legionisty chwalą się swoimi „dokonaniami”. Ale jednocześnie trzeba pamiętać o bohaterskich kibicach, którzy wraz z Witkiem Tumanowiczem próbowali bronić wozy transmisyjnego TVN przed atakiem chuliganów. Chociaż szalenie daleka jestem od teorii, że to TVN sam podpalił sobie auto, aby mieć, co nagrywać, to nie ulega wątpliwości fakt, że samochód spłonął już PO oficjalnym zakończeniu Marszu (został przedwcześnie rozwiązany ze względu na nakaz policji). Tymczasem, media z uporem maniaka pokazywały „setki” z płonącym wozem, jako element relacji z Marszu. W całym tym medialnym młynie najgorsze jest to, że dziennikarskim manipulacjom już nikt się nie dziwi. My się zwyczajnie przyzwyczailiśmy do tego, że mainstreamowi nie można wierzyć, że trzeba do niego podchodzić z dystansem. Żółte paski TVN24, Polsatu czy TVP INFO już nas nie emocjonują, nie oburza nas hipokryzja Seweryna Blumsztajna, który od zamieszek umywa ręce czy Jacka Żakowskiego, który z troską pochyla się nad anarchistami z Niemiec. Być może trochę oddając zwycięstwo walkowerem niepostrzeżenie przyjęliśmy taką sytuacją za normalną. Czy ktoś z nas w ogóle śledził relacje z Marszu w telewizji? Czy ktokolwiek przejął się tym, co wypisują największe portale i "Wyborcza"? Raczej nie. Z pokorą (czy aby właściwą w tym miejscu?) czekaliśmy aż Internet zapełni się od amatorskich filmików, relacji niezależnych portali i opowieści samych uczestników Marszu. Zestawiając na zasadzie kontrastu relacje "głównych mediów" z tymi, nazwijmy je umownie - z drugiego obiegu - można doznać lekkiego szoku. Z tym, że trzeba się spieszyć, bo czyszczenie Internetu z niewygodnych filmów trwa w najlepsze. Wielki Brat wyciął już nagranie z wypowiedzią rzecznika policji (dla Faktów TVN), że atakowali policję zwykli chuligani, (czyli nie narodowcy, patrioci, którzy przyjechali świętować) redaktor mówi: "w tych starciach policji z narodowcami rannych zostało kilku policjantów". Z sieci równie szybko zniknął też film, na którym dziennikarka TVN, zapytana o faszystowskie hasła wymienia "Bóg, Honor, Ojczyzna". Nagrania z 11 listopada 2011 roku jeszcze długo będą mogły posłużyć za materiał do analiz dla przyszłych adeptów dziennikarstwa jako doskonały przykład tego, czym to dziennikarstwo NIE jest. Z zasadą obiektywizmu i bezstronności wypisanymi na sztandarach dziennikarze mainstreamowych mediów sięgnęli poziomu bruku. Media, chyba pierwszy raz na taką skalę od czasów PRL’owskiej propagandy, posunęły się do tak jaskrawej manipulacji. One po prostu spełniły świetnie spełniły swoją rolę. Piotr Semka w najnowszym numerze „Uważam Rze” pisze o wykorzystaniu przez lewicowe elity swojej pozycji w establishmencie i mediach dla przeprowadzenia testu siły kreowania rzeczywistości. Mainstreamowi dziennikarze spisali się na szóstkę. Medialny matrix rozpętany po 11 listopada wciąż trwa. Tylko od ciebie, drogi czytelniku, zależy – wybierzesz czerwoną czy niebieską pigułkę? Marta Brzezińska
Polska właśnie runęła w przepaść. Nadciąga Eurogedon Grecka zaraza zainfekowała Włochy i Hiszpanię, które nieuchronnie zmierzają w miejsce, gdzie opary bankowo-zadłużeniowego matriksa przestają przesłaniać ruiny finansowej rzeczywistości. Ostatnie ziarenka piasku melancholijnie odmierzają czas poprzedzający implozję sektorów bankowych krajów południa Europy, a kliknięcie myszy później to samo stanie się we Francji i być może jeszcze w kilku innych krajach strefy euro. Fala finansowego tsunami przekroczy Odrę i przeleje się przez Karpaty, topiąc nadzieję na zieloną wyspę. Tratwy ratunkowe nie zmieszczą wszystkich. Będą ofiary, być może liczne, szczególnie wśród młodych ludzi, którzy jeszcze nie nauczyli się pływać w nowej gospodarczej rzeczywistości, bo szkoły i uczelnie do tego nie przygotowują. W narodzie pojawi się najpierw niepokój, potem gniew, bo po raz pierwszy od 20 lat spadnie standard życia wielu grup społecznych. Nadejdzie czas próby elit Rzeczypospolitej. W takim właśnie kontekście trzeba analizować expose premiera Tuska. W świetle nadchodzącego Eurogedonu. Dlatego tak ważne były słowa szefa rządu inicjujące poważne reformy, takie jak ograniczenie transferów budżetowych dla osób, które nie są biedne, wydłużenie i zrównanie wieku emerytalnego, przemyślana reforma KRUS, stopniowe wygaszanie przywilejów branżowych, których korzenie sięgają minionego ustroju. To pierwszy rządzący polityk – od czasu zaprezentowania zielonej księgi przez wicepremiera Hausnera z 2003 r. – który miał odwagę przedstawić pakiet poważnych reform. Społeczeństwo musi zrozumieć, że wobec olbrzymiej skali wyzwań to wariant minimum. Wszystkie kraje Unii Europejskiej polecą w tym kryzysie na dno recesji. Niektóre się połamią i nie będą mogły sprawnie dalej iść, a co dopiero biec. Inne tylko się potłuką; potem wstaną, otrzepią z recesyjnego kurzu i ruszą w dalszą drogę rozwoju. Walka dzisiaj toczy się nie o to, żeby uniknąć upadku w przepaść kryzysu, bo na to już za późno, tylko o to, żeby się poważnie nie poturbować. A już widać, że niektóre kraje Unii, położone na południu Europy, po upadku na dno kryzysu znajdą się w stanie finansowej śmierci klinicznej i pozostaną w nim przez lata lub dekady. Chyba, że dokonają walutowej transfuzji krwi. Polska właśnie runęła w przepaść. Czeka nas jeszcze długi lot, zanim uderzymy o dno. Premier w expose zaproponował kilka działań, które dają pewną szansę, choć niedużą, na to, że upadek przeżyjemy bez poważnych obrażeń. Może będą potłuczenia i lekkie złamanie. I co się stało? To, co zwykle. Usłyszeliśmy krzyk opozycji, że to stek bzdur, że brakuje wizji Polski. Odezwały się prawie wszystkie grupy interesów, twierdząc, że u nich nie można oszczędzać, że oszczędności są potrzebne, owszem, ale gdzie indziej. Być może tak musi być, bo zawsze tak było. Sejmikowa kakofonia głosów, szczęk szabel, rytmiczne ruchy jabłek Adama odliczające kolejne łyki trzyletniego miodu. Ale ziomale poubierani w historyczne frazesy i wychowani na porannych programach Powiatowego i Kształtnego (to zaczerpnąłem z książki „Świat za pięć lat” Marcina B. Brixena) muszą zrozumieć, że to nie jest piknik na zielonej polanie. Że w koło nie latają ptaszki i motylki, że kamerdyner nie poda za chwilę deseru. My lecimy w otchłań kryzysu. To nie czas na roztaczanie arkadyjskich wizji. Trzeba się szybko pozbierać, żeby spaść na cztery łapy i uniknąć finezyjnego rąbnięcia rozszczekanym łbem o wystające skały. Żeby było jasne, expose premiera Tuska miało wiele słabości. Dla porządku wymienię niektóre z nich. Badania międzynarodowe pokazują, że zwiększenie klina podatkowego, czyli w naszym przypadku składki rentowej, są bardzo szkodliwe dla rynku pracy. Jeśli więc trzeba podnosić podatki, to lepiej pośrednie – należało, zatem ujednolicić stawkę VAT na poziomie dającym odpowiednio wyższe dochody. Przedstawione działania skupione są za bardzo na podwyżkach podatków, a za mało na ograniczaniu niepotrzebnych wydatków. Nie padło ani jedno słowo o redukcji zatrudnienia w administracji, a przecież w minionych czterech latach zatrudnienie w administracji publicznej wszystkich szczebli wzrosło o ponad 100 tys., co oznacza dodatkowy koszt dla podatników w wysokości 5 – 6 mld zł rocznie. Premier mógł ogłosić znacznie dłuższą listę transferów z budżetu, które powinny zostać objęte cezurą dochodową. Utrzymuje się patologie polegające na tym, że urzędnik w mundurze ma lepsze prawa emerytalne niż cywil, a ta ułomna reforma obejmuje tylko nowo przyjętych do służby. No i oczywiście każdy z IQ powyżej 100 rozumie, dlaczego zostały podjęte decyzje o podwyżkach w wojsku i policji, w czasach, gdy nie ma miejsca na żadne podwyżki. Mimo tych wszystkich słabości było to dobre expose, zapowiadające poważne reformy. Teraz politycy, elity i media muszą zgodnie powiedzieć narodowi, że czas szarpania sukna się zakończył. Prof. Krzysztof Rybiński
Prof. Witold Modzelewski proponuje bezpodatkowy wzrost dochodów budżetowych Ekonomista pisze, że władza „po raz kolejny wyciągnęła z kieszeni straszak” oczywiście chodzi o „podwyżki podatków”. Nazywa po imieniu polski paradoks, gdzie rząd pozwala na uchylanie się od płacenia podatków dzięki „nowelizacjom optymalizacyjnym”. Prof. Modzelewski, jako przykład tego procederu podaje „hit sezonu, jakim jest zakup paliwa na polskiej stacji benzynowej na zagranicznej fakturze nie zawierającej żadnego podatku”. Jak to możliwe? A no właśnie tj. ta słynna „możność sprzedaży praktycznie każdego towaru bez ekonomicznego obciążenia VAT-em”. Dzięki wdrożeniu tych przepisów straty budżetu państwa liczy się w setkach miliardów złotych, ale Tusk ze swoją ekipą się tym nie przejmuje, bo kieruje się „zasadą klientelizmu koleżeńskiego”. Władza woli dociskać pasa obywatelom przez podwyższanie podatków od osób fizycznych. Jak pisze ekonomista – „Lapidarnie mówiąc odbierze się wielodzietnym rodzinom becikowe, aby szacowne firmy zagraniczne mogły legalnie sprzedawać na polskich stacjach benzynę bez VAT-u”. Okazuje się jednak, że jest sposób, aby zmienić ten scenariusz. Wystarczy wdrożyć bezpodatkowy wzrost dochodów budżetowych, jaki proponuje prof. Witold Modzelwski. A więc znieść przywileje pozwalające na uchylanie się od płacenia podatków. Tyle, że jest nie realnym, aby ludzie, dla których stworzono te opisywane przywileje pozwolili na takie zmiany, bo jest to zbyt silna grupa. To właśnie Ci "wpływowi" biznesmeni i wielkie zagraniczne korporacje rozdają karty, a POlitycy tańczą jak marionetki na sznureczkach? To taki układ, bo ludzie władzy mają za zadanie pilnowanie ich interesów? W omawianym i cytowanym tekście prof. Modzelewskiego mamy jeszcze opisany mechanizm restrykcji organów kontroli skarbowej. Ekonomista nawet nazywa po imieniu pewne siebie grupy „pieszczochów” i „olewusów”, które muszą stracić swoje przywileje, aby „udręczonym” dać więcej spokoju. Artykuł warty polecenia, bo dokładnie pokazuje polski paradoks, przez który mamy drenowany budżet państwa w sytuacji, gdy finanse publiczne są w stanie agonalnym.
Fiatowiec
Dziwne przypadki Wiesława Kaczmarka W tle zatrzymania przez CBA byłego szefa UOP umyka uwadze mediów fakt, że jednocześnie zatrzymano bliskiego współpracownika ministra skarbu Wiesława Kaczmarka. To już kolejna tego sprawa dotycząca nieprawidłowości przy prywatyzacji, które nadzorował Pięć lat temu głośna była sprawa Władysława Bartoszewicza, w latach 90 dyrektora w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych, kierowanym właśnie przez Kaczmarka. Prokuratura postawiła mu zarzut przyjącia miliona dolarów łapówki za prywatyzację Cementowni Ożarów. Według zeznań (i publicznych wypowiedzi na antenie TVN 24) lobbysty Marka Dochnala część tej łapówki miała trafić do ministra Kaczmarka. Ten odrzucił oskarżenia, ale do sądu lobbysty nie podał. Teraz sprawa dotyczy prywatyzacji z 2002 r. gdy Kaczmarek był ministrem skarbu. TVN24 przypomniał zarzuty NIK, z przed kilku lat.
Skala zarzutów NIK, nawet po latach robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi fakt iż do tej pory nikt nie poniósł konsekwencji tamtej prywatyzacji. Dziwnych umów doradczych przy STOEN-ie było więcej. Pamiętam jak 6 lat temu opisywałem przypadek Zdzisława Z. Nazwisko tego perelowskiego pojawiało się w zeznanich świadków komisji ds. PKN Orlen, jako nadzwyczaj wpływowej osoby w Pałacu Prezydenckim, za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego. Firma Z. pracowała dla STOEN-u od sierpnia 2003 r. do lutego 2005 r. Decyzji o podpisaniu umowy z tą firmą nie rozpatrywał zarząd Stoenu, lecz była to dyspozycja niemieckiego właściciela. Łącznie firma Z. zarobiła około miliona złotych. Stoen poinformował mnie wówczas, że "przedmiotem współpracy było doradztwo wspierające działalność handlową naszej firmy". Na czym owo doradztwo dokładnie polegało, tego koncern nie chciał wyjaśnić. Po publikacjach prasowych ową umowę rozwiązano.
3300 zł rocznie kosztuje każdą polską rodzinę Wspólna Polityka Rolna UE Ceny żywności w Polsce są średnio o 30 proc. zawyżone. OECD podał ostatnio, że dopłaty do rolnictwa i cła chroniące rolników sprawiają, iż ceny żywności w krajach należących do OECD, czyli także w Polsce, są o 30 proc. zawyżone. Czteroosobowa rodzina traci na tym ok. 1000 USD, (czyli ok. 3300 zł). 3300 zł rocznie to 275 zł miesięcznie. Dla porównania: statystyczna polska rodzina, w której pracują dwie osoby, płaci średnio miesięcznie 240 zł podatku PIT. Dotacje dla rolników są, zatem dla polskich rodzin większym obciążeniem, niż podatek dochodowy. Czy jednak można nie dopłacać do rolników i zostawić ich samym sobie? Otóż można. Jeszcze w 1984 r. 40 proc. dochodów nowozelandzkich farmerów pochodziło z budżetu państwa. Rok później dotacje spadły prawie do zera. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Do połowy lat 80. produktywność na wsi rosła średnio o 1 proc. rocznie, po zniesieniu dotacji - o 5,9 proc. Od 1986 r. do 2004 r. wartość produkcji nowozelandzkiego rolnika wzrosła średnio o 40 proc. (to wówczas powstały znane dziś na całym świecie nowozelandzkie winnice). Co więcej, wartość produkcji rolniczej zaczęła rosnąć w szybszym tempie niż cała gospodarka? W 1986 r. sektor rolniczy wytwarzał 14,2 proc. PKB, a w 2000 r. - już 16,6 proc. PKB. Nic dziwnego, że w audycji, którą BBC wyemitowała 16 października 2000 r., reporterzy nie znaleźli farmera, który chciałby powrotu rządowych dotacji. Polscy politycy wiedzieli, więc jak dobrze funkcjonuje rolnictwo bez dotacji. Za wszelką cenę dążyli jednak do wejścia Polski do UE i udziału naszego kraju we Wspólnej Polityce Rolnej. Dlaczego? Otóż 70 proc. dotacji dla rolników trafia do 20 proc. największych gospodarstw, (z których znaczna część należy do koncernów spożywczych). Jeżeli ktoś nagle dostaje wielomilionowe dotacje, które zależą tylko od decyzji politycznej, to pierwszą rzeczą, jaka robi, jest wydanie znacznej części otrzymanych pieniędzy na lobbing za tymi politykami, którzy doprowadzili do przyznania mu tych dotacji. Prawdziwym celem Wspólnej Polityki Rolnej było, zatem stworzenie mechanizmu transferu pieniędzy z unijnego budżetu do polityków. Jan Piński
Gromosław C. i spółka oskarzeni o wzięcie łapówki Jak donoszą media – „Gen. Gromosław C. usłyszał zarzut przyjęcia 1 mln 400 tys. euro łapówki wspólnie i w porozumieniu z funkcjonariuszami publicznymi” – ujawnił prokurator Leszek Goławski, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach. Zarzuty otrzymali wraz z Generałem byli doradcy ministrów Andrzej P. i Piotr D. Pieniądze przekazane w postaci łapówki miały pochodzić od podmiotów, które brały udział w prywatyzacji warszawskiego Stoenu. Na konferencji prasowej, Goławski poinformował, że Gromosław C. został przesłuchany przez prokuraturę i usłyszał zarzuty korupcyjne. Zarzuty usłyszeli także mecenas Michał T. i jego wspólnik Piotr P. Ich sprawa dotyczy prywatyzacji LOT-u. Wszystkie zarzuty dotyczą korupcji oraz prania pieniędzy. Rzecznik Prokuratury Leszek Goławski powiedział mediom, że w przypadku LOT-u mowa jest o kwocie miliona dolarów, a Stoenu - 1,4 mln euro. Zaznaczył, że nie dotyczą one wszystkich podejrzanych w sprawie osób. Dodał, że sprawa "toczy się wiele lat i dopiero na tym etapie nabiera prędkości". Ponadto stwierdził – „To nie koniec tego postępowania. To pierwsze osoby zatrzymane i pierwsze zarzuty” – podkreślił Goławski. Prokuratura przesłuchła w środę 23 listopada 2011r. zatrzymanych i postawiała im zarzuty - pierwsze w całym postępowaniu. Z informacji przekazanych przez prokuraturę mediom wynika, że zarzuty dotyczą korupcji oraz prania pochodzących z korupcji pieniędzy. Większości podejrzanych zarzucono, że działali wspólnie i w porozumieniu. Warto wiedzieć, kim są zatrzymani…
Gromosław C. był w latach 1993-1996 szefem UOP. Po przejściu w stan spoczynku, w kwietniu 1996, założył firmę Doradztwo GC. W następnych latach zasiadał w radach nadzorczych i zarządach różnych przedsiębiorstw i doradzał firmom konsultingowym. Jest prezesem Aeroklubu Warszawskiego.
Andrzej P. był m.in. członkiem gabinetu politycznego ministra skarbu w rządzie Millera, Wiesława Kaczmarka. Był też szefem rad nadzorczych spółek giełdowych MNI, MIT oraz Hyperion.
Piotr D. pod koniec lat 90. był doradcą wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza. Był też członkiem Rady Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie SA oraz członkiem Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego.
Michał T. to były rzecznik dyscypliny Polskiego Związku Piłki Nożnej. Razem z Piotrem P. prowadzili wspólnie firmę konsultingową. Fiatowiec
Czempiński – życie nieznanego tenora W związku z zatrzymaniem gen. Gromosława Czempińskiego przypominamy (za zgodą Autora) ważny artykuł Sławomira Cenckiewicza kreślący sylwetkę samozwańczego Bonda na łamach „Rzeczpospolitej” ( 17 VII 2009 r.). Czempiński, mężczyzna wysoki, o jastrzębim nosie i przeszywającym spojrzeniu, do czasu tej rewolucji [1989 r.] szybko piął się w hierarchii polskiego wywiadu” – napisał wieloletni oficer CIA Milton Bearden w fascynującej książce „KGB kontra CIA” (tytuł oryginalny: „The Main Enemy. The inside story of the CIA’s final showdown with the KGB”). Kim jest gen. Gromosław Czempiński, człowiek, który mimo bezpieczniacko-komunistycznej przeszłości zrobił w III RP zawrotną karierę biznesową, medialną i quasi-polityczną?
Z Kulczykiem i Zasadą Urodzony w 1945 r. Czempiński ukończył ekonomię na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Większość zawodowego życia spędził jednak w służbach specjalnych: komunistycznych (1972 – 1990) i III Rzeczpospolitej (1990 – 1996). Jego akta osobowe są wciąż chronione i zapewne znajdują się w zbiorze zastrzeżonym IPN. Rekonstrukcja jego kariery wymaga, zatem sporego nakładu pracy i skrupulatnej kwerendy w różnych archiwach.
Biznesowa droga Czempińskiego oficjalnie rozpoczęła się po opuszczeniu Urzędu Ochrony Państwa w kwietniu 1996 r. Wkrótce po odejściu z tajnych służb założył firmę Doradztwo GC i często działał na styku biznesu prywatnego i państwowego. Kilka lat temu czasopismo „Profit” próbowało zliczyć wszystkie przedsięwzięcia gospodarcze Czempińskiego. Okazało się, że łączyły go związki biznesowe z ludźmi z listy najbogatszych, m.in. Janem Kulczykiem i Sobiesławem Zasadą. Dziennikarze zdołali ustalić związek Czempińskiego z ponad 20 podmiotami gospodarczymi, zarówno państwowymi, jak i prywatnymi, w tym m.in. z Polskimi Liniami Lotniczymi LOT, Zakładami Samochodów Ciężarowych w Starachowicach, Polskimi Zakładami Lotniczymi w Mielcu, Aeroklubem Warszawskim, BRE Bankiem SA i The Quest Group.
W tym samym pionie SB Jednak ambicji Czempińskiego nie zaspokaja wyłącznie biznes. W ostatnich dniach Czempiński zabłysnął jako przenikliwy analityk polityczny wieszczący świetlaną przyszłość postkomunistycznemu Stronnictwu Demokratycznemu Pawła Piskorskiego i Andrzeja Olechowskiego. Przy okazji skrytykował Platformę Obywatelską, przypominając przy tym swoją rolę w jej powstaniu w styczniu 2001 r. „Dość duży miałem w tym udział, w tym, że powstała Platforma (...) Mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali (...) Z Tuskiem także rozmawiałem” – wyznał nieoczekiwanie Czempiński 3 lipca 2009 r. w Polsat News. W tym wypadku nie mamy podstaw, by nie wierzyć Czempińskiemu. Jego wypowiedź autoryzował zresztą jeden z trzech tenorów PO Andrzej Olechowski, który „Gazecie Polskiej” powiedział: „Gen. Czempiński na pewno też uczestniczył w jakiś sposób w formowaniu takich pomysłów. (…) Rozmawiałem z gen. Czempińskim na temat nowo tworzonej formacji”. Znajomość Olechowskiego z Czempińskim ciągnie się od czasów PRL. Olechowski przyznał kiedyś, że współpracował z wywiadem. Rzeczywiście był on kontaktem operacyjnym Wydziału X Departamentu I MSW o pseudonimie Must (wcześniej, o czym mało wiadomo, pseudonim Tener, nr ewidencyjny 9606). Pracownikiem tego samego pionu SB był Czempiński.
Specjalista od Polonii i Kościoła Czempiński wstąpił do SB na początku lat 70. Musiał spełniać „kryteria pracownika Departamentu I MSW”, które w grudniu 1971 r. określił sam dyrektor wywiadu cywilnego płk Józef Osek. „Skrystalizowany materialistyczny światopogląd”, „przynależność do PZPR”, „prawidłowa ocena polityczna zjawisk i wydarzeń w świecie i PRL”, „całkowita akceptacja i aktywne poparcie programu i linii politycznej PZPR”, „uzdolnienia organizatorskie”, „łatwość wysławiania się, formułowania myśli, poglądów i argumentów”. Czempiński spełniał te kryteria i już w 1972 r. został przyjęty na kurs do nowo utworzonego Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych w Kiejkutach. Jesienią 1975 r. został oddelegowany do tzw. instytucji przykrycia – Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Formalnie tam go zatrudniono i 15 października został wicekonsulem w Konsulacie PRL w Chicago. To zapewne dość szybki awans, choć pamiętać należy, że Chicago miało status tzw. rezydentury klasy B (w odróżnieniu od placówek w Waszyngtonie, Nowym Jorku, Rzymie czy Londynie). Czempiński był faktycznie rezydentem Departamentu I MSW. Przyjął kryptonim operacyjny „Roy”. Szpiegował Amerykanów, polskich emigrantów, Polonię i Kościół katolicki. Na ślady tej działalności natrafiłem przed laty w Ośrodku Dokumentacji Wychodźstwa Polskiego w Pułtusku, gdzie przechowywano akta powiązanego ściśle z wywiadem PRL Towarzystwa Łączności z Polonią Zagraniczną Polonia. Odnalezione w Pułtusku trzy dość obszerne raporty Czempińskiego z 1976 r. adresowane do centrali MSZ (opublikowane w książce „Oczami bezpieki”, Kraków 2004) dotyczyły kilku zagadnień: strategii dezintegracji Polonii w kontekście tzw. pracy z „klerem polonijnym”, oceny wizyty przedstawicieli episkopatu Polski w Stanach Zjednoczonych w związku z 41. Kongresem Eucharystycznym w Filadelfii oraz opisu spotkania współzałożyciela Komitetu Obrony Robotników profesora Edwarda Lipińskiego z Polonią amerykańską w Chicago.
Wojtyła na celowniku W jednym z raportów Czempiński dokonał charakterystyki kardynała Karola Wojtyły, który w sierpniu 1976 r. odwiedził Stany Zjednoczone. Wicekonsul PRL zwracał uwagę na „rewizjonistyczną” wypowiedź Wojtyły, który podczas kilku spotkań z Polonusami miał „wyrazić duchowe braterstwo z walką Polonii o odzyskanie ziem wschodnich z Wilnem i Lwowem”. Według niego arcybiskup krakowski powiedział, że „naród polski nie zrezygnował ze swych historycznych granic wschodnich (...) Dlatego z dużą satysfakcją obserwujemy wasze działania w tym kierunku (...) Naród polski przekazuje wam swe duchowe braterstwo w walce o odzyskanie Wilna i Lwowa”. Wyjątkowe wpływy polityczno-biznesowe Czempiński zawdzięcza wieloletniej pracy w tajnych służbach PRL, ale także udziałowi w operacji ewakuacyjnej sześciu agentów CIA z Iraku w 1990 r.Oburzenie „Roya” budził również akcentowany przez Wojtyłę pogląd, że „Polonia na całym świecie jest częścią substancji narodu i społeczeństwa polskiego”, przy czym „wyraźnie zawęził tutaj pojęcie narodu polskiego tylko do tej części, która jest skupiona wokół episkopatu polskiego”. Był to zdaniem Czempińskiego pogląd niebezpieczny, gdyż wychodził naprzeciw oczekiwaniom Amerykanów i antykomunistycznych kręgów polonijnych starających się uczynić z instytucji kościelnych alternatywną dla placówek PRL płaszczyznę kontaktów Polonii z krajem. „Roy” wyraźnie zaniepokojony charyzmą krakowskiego kardynała informował centralę w Warszawie, że polscy biskupi „z kard. Wojtyłą na czele od początku swego pobytu w USA na różnego rodzaju spotkaniach, rozmowach itp. gloryfikowali działalność i znaczenie Ligi Katolickiej znanej ze swej prawicowej, skrajnie reakcyjnej politycznie działalności”. „Szczególnie kard. Wojtyła – pisał Czempiński – zwracał uwagę w swych wystąpieniach na konieczność stałego i szczerego popierania Ligi Katolickiej, która jest nieustannie potrzebna jako dowód solidarności społeczeństwa Polonii z naszym społeczeństwem katolickim w Polsce, co wyraża się nie tylko w pomocy materialnej, ale i moralnej”. Co ciekawe, w 2004 r. w reakcji na ujawnienie powyższych raportów wywiadowczych Czempiński w swoim stylu twierdził, że zostały one błędnie zinterpretowane przez historyka i świadczą jedynie o tym, że „trafnie prognozował przyszłe wydarzenia, m.in. wybór Karola Wojtyły na papieża, wzrastającą rolę Kościoła i konieczność współpracy z nim” („Wprost”, 25 lipca 2004 r.).
Zdekonspirowany przez kolegę Mimo interesujących efektów działalności Czempińskiego w Chicago już po roku został on odwołany z placówki. Jesienią 1976 r. „Roy” został zdradzony przez kolegę – por. Andrzeja Kopczyńskiego – absolwenta szkoły w Kiejkutach, który jako oficer (działający jako pracownik Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych), przebywając na kursie językowym w Instytucie Goethego koło Monachium, oddał się w ręce Niemców (BND) i Amerykanów (CIA). Przekazał im m.in. informacje na temat struktury i kadr wywiadu, w tym także „dane osobowe oficerów” działających na terenie USA. Wspomniany już Milton Bearden z CIA napisał, że właśnie za sprawą tej zdrady „Czempiński został odwołany do Warszawy, zanim Amerykanie zdążyli go wyrzucić”. 31 grudnia 1976 r. Czempińskiego odwołano z Chicago. Jako zdekonspirowany wywiadowca działający pod szyldem dyplomaty musiał się pożegnać z pracą w MSZ (w lutym 1977 r.), a na jakiś czas również w centrali wywiadu. Następne trzy lata spędził w kontrwywiadzie (Departament II MSW), by znów wrócić do wywiadu. Nie wiadomo, czym konkretnie zajmował się wówczas Czempiński. Wiemy natomiast, że w latach 80. trafił do komórki zajmującej się kontrwywiadem zagranicznym w Departamencie I (Wydziału X). W 1982 r. Gromosław Czempiński ponownie został zatrudniony w MSZ – w październiku 1982 r. został I sekretarzem Stałego Przedstawicielstwa PRL przy Biurze ONZ w Genewie. Przyjął kryptonim operacyjny „Aca” i przez prawie pięć lat (do lipca 1987 r.) kierował genewską rezydenturą wywiadowczą. Genewa, ze względu na krzyżowanie się interesów politycznych, finansowych i wywiadowczych wynikających z obecności przedstawicielstw wielu znaczących organizacji międzynarodowych, odgrywała ważną rolę w działalności komunistycznych tajnych służb.
Przemożny wpływ Reagana Nad Jeziorem Genewskim Czempińskiego interesowało wszystko. Podczas spotkań ze świadomą i nieświadomą agenturą sondował i zbierał informacje m.in. na temat możliwości zniesienia sankcji ekonomicznych nałożonych na PRL po wprowadzeniu stanu wojennego, szans Polski Ludowej na przyjęcie do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, uznania przez Międzynarodową Organizację Pracy powstałego na gruzach zdelegalizowanej „Solidarności” Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Głównym obiektem zainteresowań oficera „Aca” były przedstawicielstwa i delegacje amerykańskie. W swoich szyfrogramach „Aca” skrzętnie odnotowywał udział Amerykanów polskiego pochodzenia w strategii politycznej USA oraz akcentował znaczenie i przemożny wpływ administracji Ronalda Reagana na działalność organizacji międzynarodowych reprezentowanych w Genewie. Powołując się na swoje źródła informacji, w maju 1983 r. przestrzegał centralę MSW przed wiarą w możliwość złagodzenia przez Reagana kursu wobec PRL i cofnięcia poparcia dla podziemnej „Solidarności”. Wychodząc z założenia, że Reagan po raz drugi wygra wybory prezydenckie, „Aca” uważał, że władze PRL powinny się zdecydować na jakiś gest (zniesienie stanu wojennego i amnestia), który w znaczący sposób poprawi wizerunek Polski Ludowej w świecie i wpłynie na jej sytuację ekonomiczną (uzyskanie kredytów i zniesienie sankcji). „Administracja waszyngtońska zbyt mocno zaangażowała się w poparcie „Solidarności”, by pozostawić ten ruch w osamotnieniu. Jest to m.in. niemożliwe z uwagi na czynne udzielanie poparcia „Solidarności” przez wiele autorytetów i instytucji z USA. Domaga się tego także Polonia” – ubolewał Czempiński w szyfrogramie z 4 maja 1986 r.
Watykanista Wiele miejsca „Aca” poświęcał Stolicy Apostolskiej i Kościołowi katolickiemu. Interesował się przede wszystkim relacjami Jana Pawła II z polską hierarchią. Jednak przekazywał też informacje dotyczące np. reakcji niższego duchowieństwa na zdecydowane stanowisko kardynała Josepha Ratzingera w sprawie tzw. teologii wyzwolenia czy relacji katolicko-żydowskich (wiele miejsca poświęcił np. kwestii sporu wokół klasztoru Karmelitanek w Oświęcimiu). „Aca” nawiązał kontakt z ks. Giuseppe Bertello z Nuncjatury Apostolskiej przy ONZ, od którego dowiedział się m.in. o negatywnym stosunku niektórych rzymskich kurialistów do polskich księży zaangażowanych po stronie „Solidarności”, interwencji Jana Pawła II u prezydenta Reagana w sprawie zniesienia sankcji. „Bertello interesował się naszą oceną polityki Glempa – raportował w sierpniu 1984 r. „Aca”. – Podkreśliłem pozytywny element dialogu, zrozumienia złożoności sytuacji, choć zarazem niedostatek w konsekwencji realizacji wspólnych uzgodnień, co odczytywane jest, jako nacisk Watykanu. Zaznaczył, żebyśmy brali pod uwagę, że dostęp do papieża mają przede wszystkim osoby nie zawsze rozumiejące złożoność sytuacji w Polsce, a przede wszystkim nieprzychylne gen. Jaruzelskiemu”. Po zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki i w trakcie trwania procesu toruńskiego „Aca” starał się uzyskać informacje na temat konsekwencji tej sprawy dla wizerunku PRL i relacji z Watykanem. Już w lutym 1985 r., powołując się na rozmowę źródła „Wik” z kardynałem Silvestrinim, uspokajał centralę, pisząc: „Obecna sytuacja na linii Kościół – państwo traktowana jest, jako przejściowa, gdyż Watykan nie jest zainteresowany kursem konfrontacyjnym, który w dłuższym okresie musiałby się negatywnie odbić na pozycji Kościoła w Polsce. Stąd m.in. wypowiedź Łopatki [na temat „możliwości aresztowania księży za działalność niezgodną z prawem” – przyp. S.C.] Watykan odczytuje tylko, jako konieczny gest rządu wobec aparatu MSW po procesie toruńskim”. Mimo tak szerokiego wachlarza poruszanych przez Czempińskiego kwestii jego praca w Genewie nie zyskała aprobaty centrali Departamentu I MSW. Oceny pracy za lata 1983 – 1987 są dla niego miażdżące. Stosunkowo najwyżej oceniono pracę Czempińskiego „po zagadnieniu watykańskim” i „dywersji ideologicznej”. Najmniej wartościowe materiały i informacje dotyczyły spraw amerykańskich, niemieckich i służb specjalnych państw NATO. „Żadna informacja nie została oceniona, jako bardzo dobra, a oceny dobre otrzymało jedynie 7 proc. całości nadesłanych materiałów i informacji. (…) Powyższe dane wskazują, że rezydentura przekazywała na ogół informacje fragmentaryczne, niepogłębione, o niskiej wartości. Przeważały zasłyszane poglądy, opinie osób przypadkowych. Stąd też znikoma ich część kwalifikowała się do wykorzystania. Brak było informacji o charakterze ściśle wywiadowczym” – czytamy w ocenie pracy oficera „Aca” z lipca 1985 r.
Kariera w rękach stoczniowców Podobną opinię uzyskał Czempiński za okres 1985 – 1987, choć ppłk Krzysztof Siwek z Departamentu I MSW odnotował pewną poprawę jakościową przesyłanych materiałów. Jednak ogólnie „wyniki pracy informacyjnej rezydentury w Genewie” uznano jedynie za „zadowalające (dostateczne)”. Czempiński polemizował z opiniami centrali MSW. Przypominał, że całość pracy musi realizować w pojedynkę. – Dochodzi do tego izolacjonizm ze strony dyplomatów NATO wobec polskich przedstawicieli – tłumaczył podczas narady w lipcu 1985 r. Niewykluczone, że nikłe efekty pracy Czempińskiego w Genewie wynikały również z faktu, że został ponowne zdekonspirowany. W sierpniu 1983 r., czyli niemal na początku pracy Czempińskiego w rezydenturze genewskiej, ppłk Jerzy Koryciński przekazał Amerykanom wiele bezcennych tajemnic wywiadu PRL (m.in. informacje dotyczące oficerów, agentury i spraw związanych z działalnością Mariana Zacharskiego). W lipcu 1987 r. odwołano mjr. Gromosława Czempińskiego z placówki w Genewie. Został najpierw zastępcą, a później naczelnikiem Wydziału X Departamentu I MSW. Funkcję tę pełnił do lipca 1990 r. Cytowany już na początku Milton Bearden w „The Main Enemy” pod datą 20 lipca 1990 r. opisał nie najlepsze nastroje panujące wśród byłych funkcjonariuszy wywiadu PRL. „Ich przekonanie o przerażającej sile CIA osłabiało ich pewność siebie i ułatwiało dojście do wniosku, że upadek reżimu jest nieuchronny” – pisze Bearden, który przebywał wówczas w Warszawie. Jego zdaniem również Czempiński nie miał pewności, co do własnej przyszłości w nowych służbach. „Był zawsze chwalony za odwagę i wyobraźnię, ale teraz jego kariera była w rękach stoczniowców, przywódców związkowych i byłych prawników, którzy spędzili czas w podziemiu bądź w więzieniu za swoje nieposłuszeństwo wobec reżimu, któremu on służył” – napisał. Tym też oficer CIA tłumaczy zorganizowaną akcję niszczenia akt Departamentu I, której celem miało być ukrycie „dobrze ulokowanych szpiegów” w szeregach „Solidarności”. Bearden przywołuje słowa płk. Aleksandra Makowskiego, byłego naczelnika elitarnego i „zasłużonego” w walce z solidarnościowym podziemiem Wydziału XI Departamentu I MSW, który w obliczu przejęcia władzy przez ludzi „Solidarności” mógł powiedzieć, że „dokumenty faktycznie zniknęły”.Dlaczego wspomina o tym wszystkim Milton Bearden – legendarny oficer CIA mający za sobą operacje wywiadowcze w Niemczech, Pakistanie i Afganistanie? Być może sugeruje, że zaprawieni w bojach przeciwko USA byli wywiadowcy Departamentu I MSW w warunkach niepewności zaoferowali Amerykanom swoje doświadczenie i pomoc, licząc, że ich dawne winy zostaną zapomniane. Do tej hipotezy skłania mnie lektura innego fragmentu książki Beardena. Pod datą 25 października 1990 r. opisał on wydarzenia, które z udziałem Czempińskiego rozegrały się w Bagdadzie: „Czempiński zdecydował się sam przeprowadzić operację ratunkową. Wślizgnął się do Iraku z grupą funkcjonariuszy polskiego wywiadu i opracowywał plan naprędce, tuż pod nosem szpiegowskiej aparatury Saddama Husajna. Początkowo prawie stracił nadzieję na znalezienie sposobu przechytrzenia irackiej inwigilacji. Lecz ostatecznie, 25 października – dwa miesiące po tym, jak CIA zwróciło się do niego o pomoc – Czempińskiemu i jego grupie, posługującym się fałszywymi dokumentami, udało się po cichu wywieźć Amerykanów z Iraku, zanim Irakijczycy zdążyli ich namierzyć”.
Wiarygodny sojusznik Dalej pisał Bearden: „Sukces tej operacji przyniósł ogromną ulgę ministrowi spraw wewnętrznych Andrzejowi Milczanowskiemu. Podjął on duże, osobiste ryzyko, trzymając ją w tajemnicy przed swoim premierem, z tym większym zadowoleniem i wyraźną dumą przywitał oficerów CIA, którzy w swojej drodze powrotnej do Stanów Zjednoczonych zatrzymali się w Warszawie. Decyzja Milczanowskiego o niewtajemniczaniu swoich przełożonych szybko poszła w niepamięć na fali euforii, jaka nastąpiła w Warszawie z powodu niesamowitego wpływu operacji irackiej na stosunki polsko-amerykańskie. Nagle negocjacje w sprawie umorzenia długu zaczęły przebiegać pozytywnie, a Polskę postrzegano teraz jako partnera i wiarygodnego sojusznika”. Wydaje się, że wciąż wyjątkowe wpływy polityczno-biznesowe Gromosława Czempińskiego wynikają z dwóch powodów: wieloletniej pracy w tajnych służbach PRL – zarówno w centrali Departamentu I MSW, jak i na placówkach w Stanach Zjednoczonych i Szwajcarii – oraz udziału w operacji ewakuacyjnej sześciu agentów CIA z Iraku w przededniu tzw. pierwszej wojny irackiej (1990 r.).
Przeszłość procentuje W III RP przeszłość Czempińskiego zaczęła procentować. Umiejętnie połączył on swoje doświadczenia i wiedzę z okresu pracy w tajnych służbach PRL (kontakty, działanie w sytuacji ryzyka, znajomość mechanizmów gry rynkowej, kontakty z zachodnim światem biznesu, polityki i służb) z wygodnym alibi „najlepszego przyjaciela Amerykanów”. Jest faktem, że dzięki operacji irackiej życie płk. Gromosława Czempińskiego rozpoczęło się jakby od nowa. Przeszedł szkolenie antyterrorystyczne w USA. W latach 1990 – 1992 był zastępcą dyrektora zarządu I UOP ds. operacyjnych. Z rąk prezydenta Wałęsy, któremu pomógł „skompletować” akta „Bolka” (miał w tej sprawie zarzuty prokuratorskie), otrzymał awans na generała brygady. Był najpierw wiceszefem (1993 r.), a później szefem UOP (1993 – 1996). We wrześniu 1994 r. ostrzegł ówczesnego marszałka Sejmu Józefa Oleksego przed kontynuowaniem kontaktów z Władimirem Ałganowem. Nadzorował sprawę „Olina” i słynną operację „Majorka”, którą realizował jego kolega Marian Zacharski. Tłumaczył później, że nie traktował Oleksego, jako agenta rosyjskich służb specjalnych. Według niego Oleksy „mógł być natomiast źródłem informacji, informatorem, kontaktem służbowym lub czymś innym, np. towarzyskim kontaktem wykorzystywanym kapturowo”. Skonfliktowany z SLD (sprawa „Olina”) i ekipą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego odszedł z tajnych służb. Niespodziewanie jednak wystąpił niedawno na konferencji prasowej SLD, protestując przeciwko ustawie dezubekizacyjnej przygotowanej przez PO, pozbawiającej byłych funkcjonariuszy SB części świadczeń emerytalnych. W dalszym ciągu zapewnia, że jest zwykłym obywatelem i mocno zapracowanym biznesmenem. Sławomir Cenckiewicz
Czempiński – wojna mafii? Dlaczego jeden z nietykalnych, Gromosław Czempiński został aresztowany, nie wiem. Mogę tylko snuć hipotezy. Taką decyzję mógł podjąć tylko Tusk. Na pewno nie za afery, bo za to powinien najpierw kazać aresztować sam siebie, potem połowę swojego ślicznego rządu i parlamentu, itd. PR jest u niego jak zwykle na pierwszym miejscu. Teraz, dlatego żeby przykryć kilka mocnych potknięć ostatniego czasu. Atak na Marsz Niepodległości, który zamiast stawiać Tuska na piedestał będącego ponad skrajnościami męża stanu, stawia go na miejscu nadzorcy policji, która kopie po głowie spokojnego przechodnia. Do tego dochodzi KGHM w expose, i obietnice przycinania głosującym na niego baranom i łowieckom wełny do gołej skóry, przed zimą, drożejąca nagle benzyna i nie tylko. Trzeba rzucić kogoś na pożarcie. Niech media z lewa i prawa wokół niego się kłębią. No i medioci mogą uznać, że Tusk stoi na czele walki z korupcją a nie odwrotnie. Paprotka Pitera zniknęła, czyli temat w obróbce. Tyle dla ciemnego ludu, który wszystko kupi. A co dla jaśnie oświeconych. Dlaczego Czempiński? Czyżby był głównym monterem spisku, o którym niedawno media plotkowały. Prezydencko – schetynowsko – napieralskiego. Mającego pozbawić słońce Peru płemiełowskiego stolca. Jego główni uczestnicy mają teraz poważne problemy – dwóch jest już wyautowanych, trzeci jest poza zasięgiem. Czy generał odegrał w nim podobną rolę, jak w tworzeniu PO? No, bo dlaczego akurat teraz, po 4rech latach. Gdy całe stada afer leżą wokół z ukręconymi łbami. Zobaczmy, czym się Don Ald teraz zajmuje. Mieliśmy niedawno grillowanie i zsyłkę Schetyny i rozmontowywanie jego frakcji – ciekawe czy na tym się skończy, czy Grzegorz pójdzie śladem Gromosława. Zmienił się szef służb specjalnych. Tusk też pokazał komuś 11 listopada, że nie jest „gorszy” od Jaruzelskiego, jakby, co. Spisek był ponoć przy udziale SLD. Więc wybory nie skończyły procesu jego grillowania. Jest przeznaczony na całkowite skonsumowanie. Pałeczkę lewicy ma przejąć nowocześniejszy jej model, „zaprzyjaźniony” Palikot. Dwie lewice w barszcz to za dużo a jemu wszelkimi sposobami jakaś bardzo poważna siła usuwa z drogi przeszkody, nawet potencjalne. Ciekawe, że na kompromitującej Krytykę Polityczną blokadzie go nie było, tylko jego dziwadła. Wygląda na to, że mamy taką wojnę mafii, jaką mieliśmy wtedy, gdy Rywin przyszedł do Michnika. Czas optymalny, po wygranych wyborach, ale jeszcze nie w niebezpiecznym okresie zaciskania pasa, gdy „przyjaciele” mu się mogą skutecznie rzucić do gardła. PIS osłabiony i podzielony. Towarzystwo widać poczuło się pewnie, jak Al Capone w latach 20tych, w Chicago. Thommy guny poszły w ruch. A co z nami, biednymi żuczkami. Ano nic. Jak się nasi przeciwnicy wyrzynają własnymi rękoma, to nam pozostaje jedynie liczenie trupów i popcorn. R.Zaleski
Czempiński, czyli kto zwija parasol? W 2005 roku, byłem w Nowym Jorku spotkałem się tam z Marianem, jedynym Polakiem, który został świadkiem koronnym amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA. Wraz z dwoma innymi ludźmi z Polski byliśmy jedynymi dziennikarzami, którzy kiedykolwiek rozmawiali z tym człowiekiem. Marian miał szczególne względy w Medellin, kartel dawał mu spore ilości kokainy na kredyt. Wpadł, gdy próbował sprzedać ponad trzysta kilogramów kokainy podstawionym przez DEA kontrahentom. Zdecydował się na współpracę.
- Zrobiłem to też, dlatego, że w mojej kuchni codziennie spotykam żyjący wyrzut sumienia. Mojego syna, który jest warzywem. Jest warzywem, dlatego, że jego ojcu zachciało się być bossem. Kula w głowę i mój syn został warzywem.Kula była przeznaczona dla mnie, jako rozliczenie za kolejną transakcję. Kokaina robi cię księciem, ale sprawia, że łatwo staniesz się też mordercą – powiedział Marian w długim wywiadzie, którego nigdy nie pozwolono mi opublikować. Do Nowego Jorku przyleciałem późnym wieczorem. Nie byłem pewien czy tajemniczy świadek rzeczywiście zechce się ze mną spotkać. Rano, gdy jadłem śniadanie, usłyszałem nad sobą głos mężczyzny w średnim wieku, palił cienkiego papierosa. - Chyba na mnie czekasz – usłyszałem zdanie wypowiedziane czystą polszczyzną. Rozmawialiśmy przez kilka dni, Marian opowiadał o niezbyt skomplikowanym systemie korumpowania najważniejszych osób w polskim państwie. Mówił o wizytach znaczących przywódców Ndranghetty w najważniejszych gabinetach warszawskiego samorządu. Opowiadał o wspólnych popijawach, na których zjawiali się ludzie z Polski. Pokazywał wspólne zdjęcia ze znanym polonijnym biznesmenem, z polskimi politykami. W pewnej chwili zaśmiał się i opowiedział mi jak w wyniku rozliczeń za setki przemycanych do Polski samochodów (na tzw „mienie przesiedleńcze”) został właścicielem...Osiedla mieszkaniowego w Tychach. Marian był świadkiem negocjacji, które miały doprowadzić do przerzutu do Polski kilkuset kilogramów kokainy, narkotyki miały być ukryte na jachcie. Marian, wprost, choć bez dowodów, opowiadał o korupcji znanych w Polsce polityków. Zeznania Mariana, od których naprawdę robiło mi się wówczas gorąco, trafiły do krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej. Prowadzono tam ponoć wielkie śledztwo, w którym Polacy korzystali z pomocy amerykańskiej DEA i...nic! Minęło kilka lat i sprawa rozmyła się kompletnie. Nikt już do niej nie wraca a amerykańska DEA, po cichu, zwinęła swoja warszawską placówkę. Odkrywając nieco kulisy ( na tyle na ile pozwala mi dziennikarska wstrzemięźliwość) mogę jedynie dodać, że polska placówka DEA i jej oficerowie odegrali sporą rolę przy zatrzymaniu i ekstradycji Monzera al Kassara oraz Wiktora Buta. Jeden z amerykańskich oficerów, żegnając się z warszawską placówką, zaprosił mnie na kolację i powiedział słowa, które solidnie sobie zapamiętałem:
- Oglądaj się za siebie – a gdy napotkał moje pytające spojrzenie, dodał:
- Pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego z ulgą stąd wyjeżdżam, bo pewnego dnia znienawidzisz swoją robotę.
Oficer wyjechał, został nawet wysokim urzędnikiem w centrali. Prowadzone przez DEA sprawy nigdy nie ujrzały w Polsce światła dziennego. Teraz, kiedy aresztowano Gromosława Czempińskiego, przypomniały mi się rozmowy z Marianem i z amerykańskimi oficerami. Przypomniałem sobie dystans, z jakim patrzyli na sytuację w Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że każdy z polskich oligarchów posiada własną służbę wczesnego ostrzegania (wybaczcie eufemizm), należą do niej byli wysocy oficerowie wywiadu i kontrwywiadu. Emerytowani generałowie i pułkownicy działają oficjalnie, nie czynią ze swoich usług specjalnej tajemnicy. Przypomnijcie sobie skąd do ABW wrócił jej szef (szczególiści powiedzą, że z transparentnego koncernu). Oficerowie wojskowych służb są dziś obecni w każdym niemal dużym biznesie. Nawet w biznesie medialnym (!) - i nie piszę tu o szanownej, szpiegowskiej i bezpieczniackiej progeniturze, bo to zupełnie odrębne zjawisko - czasami to oni właśnie, emerytowani oficerowie i ich współpracownicy, uniemożliwiali publikację niektórych moich ustaleń. Po pewnym czasie zrozumiałem istotę nowej rzeczywistości. Przestałem się miotać, po prostu zacząłem się temu, z pewnego dystansu, przyglądać. Dziś, kiedy wszyscy głowią się nad przyczynami aresztowania pana generała Czempińskiego, zupełnie poważnie twierdzę, że z podobnymi zarzutami w aresztach mógłby wylądować dowolnie wskazany oficer, „sprawdzający się” teraz w biznesie. Aresztowanie to jedynie dowód na fakt, że czyjś parasol zaczął gwałtownie przeciekać. Dzisiejsi ludzie „drugiej strony lustra” zdają się mówić panu Gromosławowi – za daleko znalazłeś sobie protektorów, troszkę nabroiłeś przeciwko bliskiej zagranicy, niech, więc teraz bronią cię twoi protektorzy pod wodzą resetującego stosunki z Rosją prezydenta Obamy. Trochę pobuzuje i przestanie, tak jak w wypadku śledztw paliwowych, gazowych, ubezpieczeniowych i … narkotykowych – czy jakiś polityk dostał zarzuty z tytułu czerpania korzyści z handlu narkotykami, paliwami, gazem? To, że dziś generała Czempińskiego obciąża Peter Vogel znaczy tylko tyle, ze protektorzy pana Vogela, ci, którzy zoperowali mu życiorys i umościli go w Szwajcarii (prawda panie generale?), wydali polecenie: „nada”. Ciekawe czy pan Vogel okaże się równie rozmowny na temat związków pewnego koncernu medialnego z aferą „Clairstream” ….hmmm wystarczy. Nadszedł czas dyscyplinowania szeregów, a generał zbyt lubił media i kto wie czy nie miał zamiaru stać się bardziej niż zwykle rozmowny. W aresztach panuje ostatnio epidemia samounicestwiania się aresztantów baczmy, więc, aby panu "Samum" włos nie spadł z bujnej czupryny, przecież jeszcze nieraz może uraczyć nas komentarzem w "zaprzyjaźnionej stacji"
Gadowski
Były szef UOP z zarzutami Generał Gromosław Cz., były szef Urzędu Ochrony Państwa, został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Ma postawione zarzuty w związku z korupcją przy prywatyzacji STOEN i LOT. Zatrzymanie to efekt zeznań Petera Vogla, szwajcarskiego bankiera, nazywanego kasjerem lewicy. Były szef Urzędu Ochrony Państwa Gromosław Cz., uznawany za inicjatora powstania Platformy Obywatelskiej, został zatrzymany przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Oprócz byłego szefa UOP w rękach CBA znaleźli się Michał T. – znany warszawski adwokat i szef wydziału dyscypliny Polskiego Związku Piłki Nożnej - oraz biznesmeni: Andrzej P. i Piotr D. Ten pierwszy był urzędnikiem ministerstwa skarbu, drugi pracował w resorcie finansów. Wszyscy zostali zatrzymani w związku z gigantycznymi malwersacjami finansowymi.
Śledztwo z zabójcą w tle Chodzi o wydarzenia z lat 1994–2004 i malwersacje podczas prywatyzacji warszawskiego Stoenu i LOT. Leszek Goławski, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, podczas konferencji prasowej potwierdził, że prokuratura postawiła zarzuty korupcyjne Gromosławowi Cz. Jak ustaliliśmy, zatrzymań może być więcej, dotyczyć mają osób z pierwszych stron gazet. Przypomnijmy, że w roku 2009 media podały sensacyjne informacje na temat zeznań Petera Vogla, czyli Piotra Filipczyńskiego - szwajcarskiego bankiera, w latach 70 skazanego za zabójstwo kobiety. W latach 90 Vogel określany był mianem „kasjera lewicy”, słynął z doskonałych kontaktów z politykami SLD. Podczas przesłuchania Vogel zeznał, że ze szwajcarskiego konta Gromosława Cz. zniknęły 2 mln dol. Generała miał okraść jeden z pracowników banku w Szwajcarii. Były szef UOP nie zgłosił jednak kradzieży. To zrodziło podejrzenia w sprawie pochodzenia pieniędzy. Sprawa zainteresowała Centralne Biuro Antykorupcyjne, którego szefem był Mariusz Kamiński. Ówczesny wiceszef CBA Maciej Wąsik nie chciał komentować sprawy. – Rozumiem zainteresowanie mediów, jednak wiąże mnie tajemnica służbowa – powiedział reporterom „Codziennej”.
Korzenie w wywiadzie PRL Gromosław Cz. w okresie Polski Ludowej był asem wywiadu, ukończył Ośrodek Szkolenia Kadr Wywiadu PRL w Starych Kiejkutach. Początkowo w MSW, po 1975 r. oficjalnie zatrudniony przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w Konsulacie Generalnym w Chicago (1975–1976), oraz Polskim Przedstawicielstwie przy ONZ w Genewie (1982–1987). Jak wynika z dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej, kontaktem operacyjnym Wydziału X Departamentu I MSW, w którym pracował Cz., był Andrzej Olechowski. W 1990 r. Cz. został zatrudniony w Urzędzie Ochrony Państwa, początkowo, jako zastępca szefa Zarządu Wywiadu UOP, później, jako szef instytucji. Krytycy zarzucali mu zbyt bliskie kontakty ze światem biznesu. Po przejściu w stan spoczynku w kwietniu 1996 r. założył firmę Doradztwo GC. W następnych latach zasiadał w radach nadzorczych i zarządach różnych przedsiębiorstw (Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu, FORCAN S.A., BRE Bank S.A., WAPARK Sp. z o.o., MOBITEL Sp. z o.o., Szeptel S.A.) i doradzał firmom konsultingowym. Przemysław Harczuk, Katarzyna Pawlak
To sprawi, że ludzie nareszcie się ockną? Brama Brandenburska na Krakowskim Przedmieściu? Czy pani Gronkiewicz-Waltz idzie śladami Tuska, konsekwentnie przekształcając nas w "państwo związkowe" w ramach przyszłej, sfederalizowanej Europy? Na razie idzie to pełną parą na poziomie unijnej praktyki. Owa Brama to drugi krok symboliczny po "naturalnym" udzieleniu schronienia przez Krytykę Polityczną berlińskim pałkarzom. Dobrze - może ludzie nareszcie się ockną? - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce. Dużo się mówi obecnie o "kapitale społecznym". Psychologowie społeczni (Czapiński) dotarli wreszcie do starej teorii Colemana. Ów "kapitał" to zaufanie do państwa i zdolność współpracy. Ale jak ufać państwu, gdy nagradza się ewidentne zaniedbania (Arabski znów w kancelarii premiera, a Klich senatorem), a ten, (min. Miller), kto zwrócił uwagę na konieczność choćby służbowego ich ukarania, znalazł się poza rządem? Władza bez odpowiedzialności, czy - władza na kredyt oddająca swoje kompetencje w ramach euro plus, (czego zakazują Trybunały Konstytucyjne normalnych państw - nie nasz) nie zasługuje na zaufanie. Na zaufanie nie zasługuje państwo gdzie niekompetencja stała się zasadą, z porażającym przykładem gościa ledwie z maturą (poseł z Ruchu Palikota), jako szefa sejmowej komisji edukacji. Gdy Putin pojawił się na meczu bokserskim i zaczął przemawiać (chcąc politycznie zdyskontować wygraną rosyjskiego zawodnika) został wygwizdany. Podobnie byłoby z Tuskiem. Mogą wygrywać - bo w obu wypadkach ludzie już nie oczekują od państwa trzymania się wysokich standardów. Ale wara od obszaru praktyk, które ludzie uznali za swoje. Niestety, to nie wystarczy. Sprawne państwo, ceniące własną tożsamość i rozumiejące własne interesy jest niezbędne dla rozwoju. Instytucje muszą splatać w całość indywidualne wysiłki. Aby korzyścią indywidualnym towarzyszyło dobro wspólne. U nas takiego państwa nie ma i z każdym rokiem go mniej. Chciałoby się zapytać: ile jeszcze jest państwa w polskim państwie? Jeżeli stosunki z Niemcami są tak dobre jak twierdzi rząd może należałoby np. uzyskać odblokowanie portu w Szczecinie dla dużych statków? Bo przeszkadza rosyjsko-niemiecki Nordstream. Na razie walczy o to w międzynarodowym arbitrażu - samotnie - prezes portu. Czy próby przeniesienia do mniej widocznego miejsca Muzeum Oręża w Kołobrzegu ma coś wspólnego z ową Bramą? Te wszystkie, poharatane, biedne samoloty i działa z II wojny - czy dziś poprawność polityczna każe je schować? Zarzucano PiS nadmiar polityki historycznej. Ale ta, platformerska zaczyna być zagrożeniem dla naszej tożsamości. Jadwiga Staniszkis
Minusy ujemne Jak, być może ktoś zwrócił uwagę, a jak nie, to ja mu zwracam, w swoich tekstach staram się w sposób bardzo ostrożny i wyważony oceniać zarówno motywy, jak i szanse ziobrystów. Szczerze mówiąc, przy całej (wciąż) sympatii, ani jednego, ani drugiego nie oceniam wysoko. Widać, że chłopaki kręcą, że stosują swoja „narrację” niekoniecznie zgodną z rzeczywistością, a raczej, powiedzmy otwarcie, dość oszczędnie gospodarują prawdą. No, ale, jak to mówią, jajka stłuczone, odtworzyc się ich nie da, to, chociaż może jakiś omlet da sie z nich upitrasić, może jajówę… No, bo inaczej, wszytko na straty, nikt nie zyska. Przede wszystkim, koniecznie, trzeba podkreślic róznice miedzy nimi a agenciakami z PJN. Ta różnica, to pewne samoograniczenie, bo nie ulega wątpliwości, że taka Stokrotka stałaby sie nagle fanatyczną ziobrystką- kurzystką, wśród eksplodującego orgazmu, a pani Ziobro natychmiast zostałaby Czlowiekiem Roku Wprost ( albo synek, albo oboje, wszystko jedno), gdyby zgodził sie ów Ziobro ogłosić, że owszem, jak najbardziej, Pani Redaktor, planował razem z Jarosławem wywiezienie i rozstrzelanie w lasach Palmirów strajkujacych pielegniarek, zaraz obok tej anonimowej, zbiorowej mogiły żony p. Schetyny, doktora Garlickiego, posłanki Cielebąk, vulgo Sawicka i laptopa- męczennika wraz myszką i zasilaczem, najsłynniejszej ofiary nieludzkiego kaczyzmu- macierewizmu. Albo, że wydane już były polecenia odmalowanie barakow w muzeum Auschwitz, by je przygotować na przyjęcie wrogów lustracji i ich najbliższych rodzin. Maturzysta Bartoszewski to nawet miałby prawo dostać swój stary barak, z którego został zwolniony ze względu na zły stan zdrowia (nic dziwnego, że, jak wspomina, bardziej bał sie sąsiadów- Polaków, niż Niemców) No, ale…. Właśnie, ale. Otóż nie ma większego znaczenia, czy klub PiS ma w sejmie 150, 140, czy też 120 posłów, bo po prostu nie ma żadnej rożnicy, i tak nie jest w stanie niczego przegłosować, więc niechaj sobie rozłamowcy przechodzą do upojenia w tę i z powrotem, zwłaszcza, że przecież i tak głosowac będą tak samo, jak PiS, bo niby jak inaczej. Jak Palikot??? To życzę sukcesow w pozyskaniu prawicowego elektoratu. Ale już w sejmikach i radach regionalnych ten rozłam będzie miał i już ma bardzo konkretne i bardzo bolesne skutki, niezależnie, czy intencje były czyste i dziewicze, jak lelije, czy czarne, jak wegiel z najniższego pokładu w czasie awarii oświetlenia. Otóż, co z lubością i wyraźnym shadenfreude opisuje Wyborcza, nasz wypróbowany i niestrudzony przyjaciel, w wielu takich regionalnych ciałach PiS traci jakiekolwiek znaczenie, a nowa Solidarna Polska nie zyskuje. Z czteroosobowego klubu dwie osoby przechodzą do SP i zamiast klubu mamy, co? Nieee, nie dwa kluby, zła odpowiedź! Mamy ZERO klubów, a dokładnie cztery niezrzeszone osoby, bo klub jest od trzech osób. Koniec, kropka. Podobnie, na przykład wiceprzewodniczący z drugiego największego klubu, niestety, koleżanki PiSanki i koledzy PiSowcy, ach, jak nam przykro, naprawdę serce nam krwawi, ale teraz drugi najwiekszy klub to SLD, zatem proszę opuścić gabinet i oddać klucze. O roślinkę prosze się nie martwic, podlejemy. Nie będziemy tacy! Podobnie jest w frakcji w Europarlamencie, juz ponoć kandydatura prof. Legutki jest utrącona, ot tak, by utrzeć nosa byłym kolegom, pisowcom, żeby se, kurna, nie myśleli. Nie ma, więc żadnej wartości dodanej, wszyscy tracą, poza, jak już wspomnieliśmy, wypróbowanymi przyjaciómi Polski, wspólczesnym Polrewkomem z Wyborczej. Może, MOŻE kiedyś będzie coś z tego, ale na razie są i będą wyłącznie straty. Marginalizacja PiS przy niezyskaniu niczego przez SP. Dobra robota, chlopaki! Najbliższy czas, w jakim sie pojawią jakiekolwiek ewentualne korzyści z rozłamu ( oby takie były), to najbliższe wybory, albo te nieplanowane, w wyniku zamieszek, jak ten gmach kłamstwa, czyli rozpaczliwie żalosne rządy smutnych clownów z PO, walnie mordą o beton, wśród melodii „Polaacy, nic sie nie staaało” intonowanych przez LRADy, albo planowane, najbliższe za trzy lata, do europarlamentu. To będzie, najprawdopodobniej koniec eurokarier Meżyków Stanu z Solidarnej Polski i kolejnych z PJN, co nie znaczy, by było to aż tak bolesne, personalnie, bo emerytura europosła jest dożywotnia i daj Panie Boże każdemu, choć pół takiej. Czy poobijany PiS odzyska te mandaty? Trudno powiedzieć, bo przecież będzie miał mniej o te procenty SP. O procentach PJN nie wspominam, bo do tego czasu nawet smród po nich nie zostanie. Wydaje mi się, i tu będe sie powtarzał, szansa SP leży w NIE rozmawianiu i nie szmaceniu się aliansami z PJN. Ale tu mowie za siebie. Zreszta zawsze mówię za siebie. Jak ktoś się zgadza, fajnie, jak nie, mam to w du… żym poważaniu. No, więc ten PJN, to mój warunek brzegowy. Bardziej estetyczny, niz wyrozumowany.
Seawolf
Ostateczny koniec unijnej demokracji
1. W najbliższych dniach Komisja Europejska ma przedstawić propozycje, które wprost zmierzają do kontroli budżetów krajów strefy euro i to już na etapie ich tworzenia. Takie posunięcia zapowiedział Komisarz UE ds. do spraw gospodarczych i walutowych Olli Rehn i jest to spełnienie postulatu Niemiec, które żądają wręcz zmian w Traktacie UE, aby zapewnić zaostrzenie dyscypliny finansowej w krajach strefy euro. Wprawdzie w Pakcie Stabilności i Wzrostu znajdują się już ograniczenia dotyczące polityki fiskalnej, adresowane do wszystkich krajów UE w postaci przestrzegania tzw. kryteriów z Maastricht tzn. 3% poziomu deficytu sektora finansów publicznych i 60% poziomu długu publicznego w relacji do PKB. Ostatnio w tzw. szcześciopaku wprowadzono dodatkowo automatyczne kary finansowe w wysokości do 0,2% PKB, jeżeli kraje UE objęte procedurą nadmiernego deficytu nie realizują zaleceń KE w tym względzie, ale okazuje się, że Niemcy, a w konsekwencji i KE, idą znacznie dalej.
2. Komisja Europejska proponuje, aby na razie tylko kraje strefy euro przygotowywały swoje narodowe budżety według jednolitych reguł i jednolitego harmonogramu. Oznacza to, że KE chciałaby mieć wgląd do narodowych budżetów do 15 kwietnia i do 15 października roku poprzedzającego dany rok budżetowy. Ten wgląd obejmowałby także żądanie wprowadzenia poprawek do projektu zgłaszanych przez Komisję Europejską i ewentualną pub liczną krytykę i sankcje gdyby te poprawki nie były przyjmowane przez parlamenty narodowe. Co oznacza wgląd w projekt budżetu do 15 kwietnia roku poprzedzającego rok budżetowy? W polskich warunkach do wgląd w tzw. założenia markoekonomiczne do projektu budżetu, czyli na przykład przewidywaną wielkość wzrostu PKB, zatrudnienia, bezrobocia, inflacji, poziomów kursów walutowych itp. Z kolei wgląd do 15 października do zapoznanie się z pełnym już projektem budżetu, który w polskich warunkach musi być złożony w Sejmie do 30 września roku poprzedzającego rok budżetowy.
3. W obydwu przypadkach Komisja Europejska chce mieć wpływ na kształt projektów budżetów narodowych zdecydowanie przed tym, kiedy z tymi projektami zapoznają się parlamenty poszczególnych państw. Dla porządku tylko przypomnę, że antyczne demokracje zaczynały się od publicznych debat na wysokością i źródłami zbierania pieniędzy na pokrycie wydatków związanych z realizacją podstawowych funkcji ówczesnych państw takich jak zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, a także funkcjonowanie skromnej administracji. Podobnie zresztą było później, choć wraz z rozwojem poszczególnych krajów państwa przyjmowały na siebie kolejne funkcje takie jak budowa podstawowej infrastruktury technicznej czy finansowanie wydatków o charakterze społecznym, na co potrzebne były kolejne źródła dochodów budżetowych albo podwyżka obciążeń podatkowych już istniejących. Zawsze jednak to państwo narodowe ( jego parlament) decydowało o tym, od kogo i w jakiej wysokości pobiera podatki i inne obciążenia i na co i w jakiej wysokości przeznacza wydatki budżetowe. Teraz okazuje się, że najpierw ma zdecydować o tym Komisja Europejska, a mówiąc dokładnie Niemcy i Francja, a dopiero później w tych ramach wyznaczonych przez biurokrację unijną, o dochodach i wydatkach budżetowych mogą debatować parlamenty narodowe.
4. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko początek końca demokracji w poszczególnych krajach członkowskich ,bo jeżeli we własnym zakresie nie można ustalić budżetu to rola parlamentu narodowego jest sprowadzona do wykonywania funkcji dekoracyjnej. Zresztą już obecnie tego rodzaju mechanizmy działają bez ich zapisywania w traktatach. Właśnie w poprzednim tygodniu jak podała agencja Reuters, rząd irlandzki zawiadomił KE i niemiecki Bundestag, że zamierza podnieść stawki podatku VAT o dwa punkty procentowe, co spotkało się z aprobatą obydwu instytucji. Oczywiście ta informacja trafiła do Brukseli i Berlina wcześniej niż do irlandzkiego parlamentu. Ostateczny koniec unijnej demokracji jest już, więc bardzo bliski. Zbigniew Kuźmiuk
Antoni Macierewicz o tragedii smoleńskiej: "Bezpośrednia przyczyna to wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów" wPolityce.pl: Premier Tusk zapowiada, że w okolicach czerwca komisja ministra Jerzego Millera przedstawi raport dotyczący przyczyn tragedii smoleńskiej. Uczciwie jest, więc zapytać teraz – czy będzie to w pana ocenie materiał wiarygodny? Poseł Antoni Macierewicz, Prawo i Sprawiedliwość, szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny tragedii smoleńskiej: To już chyba 855 oświadczenie na temat terminu ogłoszenia raportu. Nie chcę dezawuować oświadczenia pana premiera Tuska, ale trudno nie zauważyć, iż było ich tyle, że nie wiadomo czy tym razem to już prawdziwy termin. Po drugie, bardzo trudno spodziewać się wiarygodnego raportu po człowieku, który pół roku temu zapowiedział, że ten raport nas będzie bolał jeszcze bardziej. A więc zdefiniował i przesądził, że będzie to dokument oskarżycielski wobec własnej ojczyzny, własnego państwa.
Mówi pan o wypowiedzi ministra Millera? Tak. Takie słowa padły w styczniu. Równocześnie zaś, warto pamiętać, że oznajmił, iż nie będzie zajmował się odpowiedzialnością Biura Ochrony Rządu, podlegającego właśnie jemu. Będzie zaś zajmował się, sięgając daleko wstecz, analizą działania sił powietrznych. To bardzo szczególny sposób podejścia do zadania badania przyczyn tragedii smoleńskich. I wreszcie, trzecia kwestia: to pan minister Miller, jako reprezentant rządu Donalda Tuska, osobiście podpisał zgodę na pozostawienie czarnych skrzynek tupolewa w Rosji, do końca tamtejszego postępowania. Czyli świadomie utrudnił badanie czarnych skrzynek. A w pewnym zakresie, gdy chodzi o ich wiarygodność, to wręcz uniemożliwił analizę i odpowiedź na pytanie czy ta skrzynka, a może sama taśma, to jest ta sama, która wyleciała z Warszawy.
Specjaliści badający czarne skrzynki w Moskwie nie są w stanie tego zbadać? Nie, specjaliści od fonoskopii, bo o tej dziedzinie mówimy, nie są w stanie tego ocenić. Oni nie zajmują się oryginalnością bądź nie taśmy, ale tym co jest na niej zapisane.
Czyli można sobie wyobrazić, że ktoś montuje nagranie, przegrywa je na nową taśmę i to jest nie do rozpoznania? Dokładnie. Wtedy fonoskopowie są bezradni. Do zbadania tego aspektu potrzebna jest zupełnie inna aparatura, inny sprzęt i więcej czasu niż dwóch czy trzech specjalistów, którzy pracują w Moskwie przez trzy dni. Można by to wiarygodnie zbadać tylko w Polsce. To jest zupełnie niepoważne. Zwłaszcza, że wiemy, iż nie możemy Rosjanom ufać. Wiemy, że zamazali fragment stenogramów, kluczową komendę, która pada na wysokości 100 metrów i brzmi „odchodzimy". Tego w stenogramach przekazanych przez Rosjan nie było. To wszystko trwa już 14 miesięcy. To jest gra pozorów, robi wrażenie motania, a nie dociekliwego szukania prawdy. Można odnieść wrażenie, że chodzi o to by spełnić presję polityczną Donalda Tuska, który robi wszystko by jak najszybciej powstał raport potwierdzający tezy pseudo raportu pani Anodiny. A więc odpowiadając na pana pierwsze pytanie – to nie wróży dobrze. Polityka góruje nad poszukiwaniem prawdy.
Przerwał milczenie szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. I twierdzi, że pytania o jego odpowiedzialność za Smoleńsk są niewłaściwie kierowane. Jaka była jego rola w tej sprawie? Odegrał z pewnością kluczową role na dwóch polach. Po pierwsze, organizowaniu tej wizyty od strony organizacyjno politycznej. To on nawiązywał więzi ze stroną rosyjską, podejmował decyzje kto tam pojedzie, a kto nie pojedzie. To on był pełnomocnikiem premiera Tuska w rozmowach ze stroną rosyjską. A po drugie, jego ustawowym przywilejem i zadaniem, które wziął na siebie wraz z urzędem, było wyznaczanie samolotu i wszystko co się z tym wiąże. To on za to odpowiadał, tak wynika z ustawy. Jeżeli więc na przykład złamano instrukcję HEAD, i nie było tak jak ona nakazuje, drugiego samolotu dla pana prezydenta, jeżeli mamy wątpliwości czy był zrobiony oblot, i szereg tego typu kwestii, to to jest odpowiedzialność w dużej mierze także ministra Arabskiego.
Wróćmy do poszukiwania przyczyn tragedii. Wiemy, że guzik „uchod", wbrew twierdzeniom niektórych ekspertów, zadziałał w czasie eksperymentu na bliźniaczym tupolewie mimo braku systemu ILS na ziemi. A to ten przycisk wcisnęli piloci w Smoleńsku decydując się na nie podejmowanie próby lądowania i odejście. Wcześniej pana zespół parlamentarny ujawnił, że w materiałach szkoleniowych dla pilotów jest wprost zapisane, że przycisk ten powinien zadziałać bez względu czy na lotnisku jest czy nie ma systemu ILS. Bo działa na innych zasadach. Gdzie w związku z tym powinniśmy szukać przyczyn tragedii smoleńskiej? W naprowadzaniu przez Rosjan? Dokładnie. Wbrew licznym przekłamaniom przycisk „Go-around" – „uchod" działa bez ILS. Dotychczasowy obraz wydarzeń, bez przesądzania ostatecznego, wskazuje na to, iż mieliśmy szereg działań, z których każde z osobna mogło doprowadzić do tragedii. Części z nich udało się pilotom uniknąć. Na pewno fałszywe naprowadzanie, na polecenie z Moskwy było sytuacją, która mogła skończyć się katastrofą. Na pewno nie zadziałanie przycisku „Go-around" – „uchod", samo w sobie mogło zakończyć się katastrofą.
Ale to, co zdecydowało o tragedii ostatecznie, to zupełne wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów, co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Chociaż nie wiemy jeszcze czym to było spowodowane, dlaczego zostało wyłączone wszelkie zasilanie. Świadkowie z zewnątrz zwracają uwagę na nienormalny, przerywany, świszczący etc. głos silnika. Innymi słowami, zwracają uwagę na jakieś dramatyczne zaburzenia pracy silnika w ostatnich 2-3 sekundach. I na to, że silnik zamilkł przed ostatecznym momentem katastrofy. Tu trzeba szukać technicznych, a może i innych, przyczyn tragedii. Na pewno wszystkie inne wątpliwości pozostały wyłączone i obecnie są dwie: albo to była awaria albo to był zamach.
Skąd wiemy, ze nastąpiło wyłączenie dopływu zasilania na 15 metrach? Samolot leciał wtedy z prędkością 270 kilometrów na godzinę. Było to 60 metrów przed tym zanim na ziemi następuje jakikolwiek ślad upadku samolotu. Źródłem tej informacji jest zapis centralnego komputera sterującego samolotem i jego twardego dysku, odczytanym u producenta amerykańskiego, przez ekspertów amerykańskich w Redmond w Stanach Zjednoczonych. Kolejnym źródłem informacji jest zapis systemu TAWS (Terrain awareness and warning system), który do końca zapisywał, w którym miejscu samolot się znajduje, z jaką prędkością leci itd. I wszystkie informacje z tych różnych źródeł się pokrywają. Wiec to nie są żadne przypuszczenia, ale twarde dane. Powiem więcej, co może być dla niektórych zaskoczeniem, że ta wiedza, chociaż małym drukiem, na marginesie, jest też zapisana w raporcie pani Anodiny. Tyle, że w żaden sposób nieuwzględniona w końcowym raporcie.
Czy są szanse by powstał jakiś niezależny, na przykład przygotowany przez kierowany przez pana zespół parlamentarny, materiał podsumowujący tę wiedzę? Na pewno przed końcem kadencji przygotujemy własny raport, który zostanie przedstawiony instytucjom zajmującym się dochodzeniem prawdy, instytucjom międzynarodowym oraz opinii publicznej.
Jak pan przyjął wizytę prezydenta USA Baracka Obamy w Polsce i uwagę, jaką poświęcił tragedii smoleńskiej? To była zaledwie doba, a jednak dwie godziny spotkań, sporo uwagi, podkreślenie symboliczne, że pamięta o tej sprawie. A przecież było to wyraźnie wbrew intencjom polskich władz. Warto też dodać, że jedyne zdjęcie, jakie Biały Dom przekazał do publikacji w mediach amerykańskich, przedstawia prezydenta Obamę z Jarosławem Kaczyńskim i z panią Marta Kaczyńską. Nie ma, więc wątpliwości, że strona amerykańska, mimo niechęci rządu Tuska, zrobiła wszystko by podkreślić element zrozumienia dramatu i wagi tego, co się stało. To miało wymiar symboliczny. Ale podjęte zostały także kroki merytoryczne o daleko idących konsekwencjach. Po pierwsze prezydent Obama zaznaczył, że z radością przyjmuje do akceptującej wiadomości to, że gdy tylko władze obejmie rząd pana premiera Kaczyńskiego, zwróci się o pomoc amerykańską. Tę, która kilkakrotnie była oferowana i była systematycznie odrzucana przez pana premiera Tuska. A po drugie przyjął z olbrzymim zaciekawieniem i aprobatą memoriał, który mu premier Kaczyński przekazał. Wiem, że ten memoriał jest przedmiotem bardzo wnikliwej analizy ze strony władz amerykańskich.
Wie pan minister, co było w tym memoriale? Następne pytanie proszę.
Kolejne pytanie dotyczy sprawy Nangar Khel. Widzimy, bowiem w niektórych mediach mediach próbę zrzucenia winy za całą sprawę na przeprowadzaną przez pana operację weryfikacji WSI i działania nowych służb. Jak pan to odbiera? Rzeczywiście mamy do czynienia z próbą powrotu ludzi Wojskowych Służb Informacyjnych i sił, które ich wspierają. Trzeba, więc przypominać o sprawie zasadniczej. Służba Kontrwywiadu Wojskowego jest po to żeby informować zwierzchników o wszystkim, co się wydarzy, nawet, jeżeli nie są to dobre wiadomości. I to SKW zrobiła, w sposób profesjonalny. Bez przesądzania pokazała przebieg wydarzeń. Ludzie organizujący obecną nagonkę przywykli chyba do chowania niewygodnych informacji pod sukno. To aberracyjny sposób pojmowania obowiązków. SKW informowała też żołnierzy o wszystkim, co ważne, żołnierze mieli pełen potrzebny zasób informacji. Co więcej, w odróżnieniu od obecnej sytuacji SKW pracowała nie tylko wewnątrz obozu, nie była tylko taką policją wewnątrz wojska, jak teraz, ale miała swoich informatorów na zewnątrz, podejmowała wiele działań na szeroko rozumianym przedpolu wojsk by zdobyć potrzebne wojsku informacje. Dobrze współdziałała z odpowiednimi służbami amerykańskimi. Wszystkie potrzebne informacje były systematycznie przekazywane żołnierzom przed każdą akcją. Trzeba jednak pamiętać, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie jest rozpoznaniem, to są zupełnie inne zadania. A na temat czy rozpoznanie spełniło swoje zadanie czy nie, nie chcę się wypowiadać. Bez względu jak ostatecznie ta sprawa zostanie osądzona, jedno trzeba powiedzieć jasno: słowa ministra obrony pana Bogdana Klicha o tym, że Nangar Khel to była „dobra, żołnierska robota" świadczą o zupełnym niezrozumieniu ani tej tragedii, ani honoru i zadań armii polskiej.
Poseł Antoni Macierewicz: Wkrótce wyniki badań ostatnich 16 sekund lotu tupolewa. "Dwa wstrząsy"
wPolityce.pl: Panie ministrze, umknęła jak zwykle wielkim mediom seria wypadków pokazujących, że pamięć o ofiarach tragedii smoleńskiej jest w Polsce niemal oficjalnie zakazana. Kiedy samorządowcy Wołomina chcą postawić skromny pomnik śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego - spada na nich lawina szyderstw. Kiedy 11 listopada w Krakowie ktoś chce położyć zdjęcie śp. Pary Prezydenckiej pod pomnikiem, policja mu je zabiera. A w Białymstoku błyskawicznie sprzątają kwiaty i znicze złożone ku czci ofiar tej tragedii. Oczywiście nikt nie oczekuje już od obecnych władz pamięci o ofiarach tej tragedii, ale to już przekracza granice wszelkiej przyzwoitości. ANTONI MACIEREWICZ, poseł Prawa i Sprawiedliwości, szef Zespołu Parlamentarnego do Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154 M z dnia 10 kwietnia 2010r: Ja jednak oczekuję od władz państwa polskiego, bez względu, jakie są ich prywatne interesy i odczucia, zarówno upamiętnienia ofiar tragedii smoleńskiej jak i jej wyjaśnienia. Zginęła tam duża część polskiej elity. I bez względu na osobiste uczucia kogokolwiek to był istotny cios w bezpieczeństwo państwa polskiego. Było to też wydarzenie, które zapoczątkowało destrukcję suwerenności państwa polskiego, widoczną gołym okiem. Od 10 kwietnia 2010 roku nasze państwo stacza się coraz niżej w strukturze geopolitycznej Europy i świata. Więc dążenie do wyjaśnienia tego co naprawdę stało się w Smoleńsku, dbanie o pamięć elity, która zginęła wraz z prezydentem Kaczyńskim, a także uparte szukanie prawdy jest istotnym elementem polskiej racji stanu, troski o nasza suwerenność. Kto tego nie rozumie nie powinien polską rządzić. Na żadnym szczeblu.
Są naukowcy pragnący poświęcić temu tematowi konferencję naukową. Ale nie dostają wsparcia. Pan to sprawdzał. Dlaczego? Tak, mamy do czynienia z czymś haniebnym. Taka destrukcja zdarza się zresztą nie pierwszy raz. Przypomnę, że w poprzedniej kadencji pan Marszałek Grzegorz Schetyna odmówił wydrukowania raportu Zespołu Parlamentarnego, choć to był obowiązek władz Sejmu. Teraz mamy kolejny cios w pozarządowe próby poszukiwania prawdy o tragedii smoleńskiej. Zarówno, bowiem Narodowe Centrum Badań Naukowych jak i Polskiej Akademii Nauk zorganizowania konferencji naukowej na temat wydarzeń z 10 kwietnia. Zwróciło się o to grono naukowców z Politechniki Warszawskiej i innych polskich uczelni. Chodzi o pokazanie dorobku naukowego, o sprawdzenie wszelkich możliwości dojścia do prawdy. Naukowcy wskazują słusznie, że byłoby rzeczą niedopuszczalną gdyby sprawę tego dramatu wyjaśniali tylko naukowcy z innych krajów, a polskich by w tym gronie nie było. A tak dzisiaj wygląda sytuacja.
Naukowcy na świecie zajmują się tragedią smoleńską? Ależ oczywiście. Jest przygotowana duża konferencja naukowa w Pasadenie w Kaliforni, na której będą naukowcy z wszystkich krajów świata, zabraknie jednak przedstawicieli z Polski.
Dlaczego? Wygląda to jakby Polska Akademia Nauk kierowała się wytycznymi jakiś polityków chcących uśmiercić pamięć o tej tragedii. To jest działanie na wzór czasów komunistycznych, gdzie nie zakazywano mówić o Katyniu. Cały świat badał tę tragedię, a u nas było to zakazane. Do tego nie można dopuścić. Konferencja polskich naukowców musi się odbyć. Zrobimy wszystko by się odbyła. Brakuje, bowiem głosu polskich naukowców. Na co zwracał zresztą uwagę profesor Wiesław Binienda prezentując wyniki swoich badań we wrześniu tego roku. Ze zdziwieniem pytał czy są jeszcze polscy fizycy? Naukowcy w USA zajmują się tym w poważnym zakresie, u nas zaś nie ma jednego choćby instytutu, który by się tym oficjalnie zajmował. Już wiemy, dlaczego - instytucje państwowe odmawiają na to pieniędzy.
[Prof. Wiesław Binienda to Amerykanin polskiego pochodzenia, pracujący dla NASA inżynier, dziekan Wydziału Inżynierii Lądowej The University of Akron, specjalista w zakresie wytrzymałości materiałów kompozytowych używanych w lotnictwie, członek zespołu badającego katastrofę promu kosmicznego Columbia - red. wP].
To porównanie zmowy milczenia wokół smoleńska z tą katyńską wraca dość często. Można dziś należeć do współczesnej nomenklatury mając poglądy lewicowe, prawicowe, dziwaczne - ale nie można mówić o Smoleńsku. Za to traci się wpływy, poważanie, staje się wyszydzanym. Takie to robi wrażenie. Kiedyś zapis o Katyniu był sformułowany wprost w "Czarnej Księdze Cenzury”, co opublikowaliśmy w Komitecie Obrony Robotników w czasie, kiedy pan Strzyżewski dostarczył nam wykradzione przez siebie materiały. Dzisiaj dzieje się to innymi metodami, ale efekt ma być podobny. Na szczęście istnieje Internet, wolne media. Jest też forum w postaci Zespołu Parlamentarnego. A ci, którzy próbują temat zagłuszyć, zakazać badań, przejdą do historii podobnie jak ci, którzy zakazywali badania mordu katyńskiego.
Z kierowanym przez Pana zespołem wiele Polaków łączy nadzieje na wyjaśnienie sprawy. Jak będziecie dalej działali? Nie jesteśmy oczywiście w stanie samodzielnie prowadzić dochodzenia, to jest możliwe w wąskim bardzo zakresie. Natomiast zbieramy to, co jest dostępne, inspirujemy prace, zachęcamy do ich prezentacji, pomagamy organizować przedsięwzięcia tego dotyczące. W najbliższym czasie, na początku przyszłego tygodnia, przedstawimy nowe wyniki badań dotyczące ostatnich 16 sekund lotu tupolewa. Są one znane dokładnie i przedstawiają niepokojący niezwykle obraz tego, co działo się nad Smoleńskiem rano 10 kwietnia 2010 roku. Wyniki prac zespołu profesora Biniendy i naukowców z polskich uczelni pozwoliły odtworzyć te ostatnie 16 sekund lotu samolotu z polską elitą na pokładzie. Za pośrednictwem łączy satelitarnych ze Stanami Zjednoczonymi oraz przy pomocy filmu przygotowanego przez polskich naukowców przedstawimy te niezwykle ważne ustalenia.
To będzie przełomowa w pana ocenie prezentacja? Tak to oceniam. Podstawowe hipotezy tej prezentacji były już wcześniej formułowane i były przedmiotem bardzo niesympatycznych komentarzy i kpin, ale badania NASA potwierdziły, że tak naprawdę było.
Mówi pan minister o zaniku napięcia? Nie, o wcześniejszym wydarzeniu. O dwie sekundy wcześniejszym. O dwóch wstrząsach, które wpłynęły na tor samolotu, na jego zachowanie. Mamy już na ten temat sporo danych.
rozm. gim