ZNOWU W DOMU
Budynek dworca kolejowego był ostatnią okazalszą budowlą w mieście. Miasteczko nie ciągnęło się dalej wzdłuż szyn wąskotorówki, piętrzyły się tam bowiem masywne bloki skalne, które okalały miasto i zasłaniały widok gór.
Uwagę podróżnych przybywających tutaj przykuwały najpierw niezrównane widoki górskich szczytów strzelających z głębokiej doliny, dopiero po dłuższej chwili przybysze dostrzegali żółte i czerwone fasady, tworzące ciche uliczki,
skąpane w blasku porannego słońca.
Adorjan wcale się nie zdziwił na widok tych samych co dawniej żółtych dorożek ani małych, wyszczotkowanych do połysku koni, z grubymi, czerwonymi chwostami przy uszach. Miał przy sobie, jak wieczny podróżny, tylko lekką
torbę na ramię. Leniwie wsiadł do pierwszej wolnej dorożki, i rozsiadł się na siedzeniu. Woźnica w milczeniu zmierzył go wzrokiem, gdy po jakiejś minucie — ledwie dorożka opuściła plac i wyjechała na brukowaną ulicę — Adorjan
kazał mu się zatrzymać przed brązowym, jednopiętrowym budynkiem Hotelu Laurentzi.
Drzwi wej ściowe były zamknięte, próg zakurzony, a w rogach okien wisiały pajęczyny, więżąc gromadę martwych much i innych owadów. Na klamce dyndała odręcznie wypisana tabliczka: „we nieczynne. Wejście od strony gospody". Adorjan obszedł budynek dookoła, rozejrzał się po dziedzińcu, gdzie pod okopconymi podcieniami pięły się wąskie, strome jak drabina schody na piętro. Dalej były drzwi prowadzące prosto do wąskiego pomieszczenia. Pod oknem, w kwadracie jednostajnego światła sączącego się z chmur, na skraju żelaznego łóżka, na zapadniętej grubej kołdrze, siedziała stara, pulchna kobieta w koszuli nocnej. Dziergała koronkę. Od czasu do czasu podnosiła wzrok nad przyczepioną gwoździami firankę z gazy — nie patrzyła jednak w okna domów naprzeciwko ani na latające wysoko ptaki, lecz na odległy Gerlach. I można było odnieść wrażenie, że spędza tak całe dnie, patrząc to na obracające
szydełkiem palce, to na zielonoszare, co i raz tonące we mgle, dalekie szczyty Gerlacha. Patrząc na nie, popadała nieraz w tak wielkie zamyślenie, że wzór koronki odbijał się nagle w oknie i wprawiał niebo w wibrację; innym znów ra-
zem góra ruszała z miejsca, by przylgnąć do szyby. Czasem zdarzało się, że góra roztrącała firanki i wpływała do środka, by skąpać się w wiecznym półmroku i słodkawym zapachu pokoju, do którego kobieta całkiem przywykła, a który cza-
sem tak odurzał gości o wrażliwszym powonieniu.
Adorjan był już na szczycie schodów, na piętrze, od pokoju dzielił go tylko jeden krok, wciągnął głęboko powietrze, od którego zdążył odwyknąć w czasie swej długiej nieobecności. Kobieta usłyszała skrzypnięcia schodów pod czyimiś
stopami, czuła też pełną oczekiwania ciszę tam na zewnątrz.
Nie podnosząc wzroku znad robótki, krzyknęła twardo:
— Pokoi nie ma.
Adorjan powiedział:
— Przyjechałem, mamo.
Stara Adorjanowa rzuciła przelotne spojrzenie w stronę otwartych drzwi, jeszcze krótsze niż to, które zwykła rzucać na tonący we mgle Gerlach, i powtórzyła:
— Pokoi nie ma, synku.
Adorjan poprawił na ramieniu pasek od torby, takim ruchem jakby poprawiał karabin, przygryzł dolną wargę i odwrócił się na pięcie. Przeszedł okopconymi podcieniami i zszedł na podwórze.
Na środku wybetonowanego podwórza siostra Adorjana prała w warczącej frani hotelową pościel, obok, w starych drewnianych baliach, w których niegdyś dawni goście zajazdu, a potem Hotelu Laurentzi, zmywali z siebie nienajlepsze wspomnienia miasteczek takich jak to, czekała już woda do płukania.
— Wróciłem, Vilmo — powiedział Adorjan, stając pośród spienionych od proszku do prania kałuży. Ale siostra ledwie zatrzymała na nim wzrok, zaraz spuściła go na opuchnięte, czerwone palce.
— Nie mamy wolnych pokoi — powiedziała Vilma Adorjan. — A nawet jak mamy, to nie dajemy byle komu.
Adorjan znów poprawił na ramieniu pasek od torby. Pochylił nieco głowę, splunął w spienioną kałużę i ruszył w stronę wyjścia.
Na ulicy czekała już na niego Irina Habinakova. Widziała, że wszedł do Hotelu Laurenzti, i wiedziała, że zaraz wyjdzie. Pomachała, by przyszedł do niej.
— Niech pan podejdzie, mój drogi, niech pan przyjdzie do Iren.
Adorjan zmierzył ją wzrokiem i podszedł.
— Do jakiej Iren?
— Znów zaczęłam wynajmować przyjezdnym pokoje — powiedziała Irina Habinakova. — Śpią u mnie Polacy, Czesi, Rumuni, Węgrzy. Nawet Niemcy. Ja będę spać w kuchni, a pan w pokoju. Pokój jest czysty i niezagracony, daję też
czystą pościel. Pójdę przodem, a pan niech pójdzie za mną.
Chwilę później Adorjan był w małym pokoiku w suterenie, z jego okna widać było tureckie tuberozy i kury grzebiące w ziemi. Powiesił torbę na oparciu krzesła.
— Trochę o panu słyszałam, Adorjan — ciągnęła swój wywód Irina Habinakova — dlatego proszę, niech mi pan odda swój przewodnik i paszport. Będą leżeć u mnie, póki pan tu zostanie. Również dlatego, że nad nami mieszkają
strażnicy. Tak, tak, panie Adorjan, słyszałam o panu to i owo, dlatego coś panu powiem: jak już pan raz pojechał w siną dal, to nie trzeba było tu wracać.
Adorjan wyciągnął z kieszeni paszport i podał go Irinie Habinakovej.
— Proszę. I to, i to, i to. — Wysypał z torby mydełka Rexona i Lux, szampon Zielone Jabłuszko, czekoladę Tobler, pastę do zębów Elmex, zapalniczki Ronson i stertę bananów. Irina Habinakova zgarnęła to wszystko do fartucha.
— Te wszystkie drobiazgi — powiedział — przywiozłem dla pani.
— Wiedziałam, że się panu tu u mnie spodoba — powiedziała w drzwiach Irina Habinakova.
— Jasne. Przecież jestem w domu.
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek