Powstała więź między Michnikiem a Kwaśniewskim Z prezydentem Lechem Kaczyńskim rozmawiają Paweł Fąfara, Paweł Siennicki i Wiktor Świetlik O dziwnym okresie, kiedy byliśmy jedynym krajem Europy Środkowo-Wschodniej, w którym obalono komunizm, i o kulisach rozgrywki o rząd Mazowieckiego opowiada prezydent Lech Kaczyński w rozmawie z Pawłem Fąfarą, Pawłem Siennickim, Wiktorem Świetlikiem. - Sam generał Czesław Kiszczak próbował najbardziej się fraternizować. Także Stanisław Ciosek. Natomiast potem powstała pewna więź miedzy Aleksandrem Kwaśniewskim a Adamem Michnikiem. Pamiętam z tego czasu Kwaśniewskiego biorącego Michnika do samochodu na warszawskim placu Trzech Krzyży. Zapytałem wtedy Michnika: "Po co to robisz?". A on odparł: "I tak wszyscy już wiedzą". - powiedział prezydent w wywiadzie dla "Polski".
Kiedy upadł w Polsce komunizm? Jakbym miał tak szczerze odpowiedzieć - to 12 września 1989 roku. W dniu, w którym powołano rząd Tadeusza Mazowieckiego.
4 czerwca jest mniej ważny? Bardziej. Bo po pierwsze 12 września nie byłoby bez 4 czerwca. Po drugie to piękny symbol: wybory, zwycięstwo Solidarności, pani Joanna Szczepkowska obwieszczająca koniec komunizmu. Po trzecie tamten dzień, wybór Polaków, był pierwszym klockiem domina, który pchnął następne.
W czarnym micie 4 czerwca jest też element tajnego porozumienia z komunistami. Było coś takiego? Ja nic o tym nie wiem. W samej Magdalence ani przy Okrągłym Stole niczego takiego nie było.
Pojawiła się hipoteza, że zagwarantowano nienaruszalność całego segmentu wojskowych służb specjalnych. Było takie porozumienie?
Bajka. Nic takiego nie miało miejsca.
Dlaczego więc zmian tam nie było przez tyle lat? Trzeba zapytać o to elity III Rzeczypospolitej, które później rządziły. Uważam, że część z nich uznała umowę okrągłostołową za coś organicznego i na lata. Jako taki niepisany kontrakt o podziale interesów, którego należy się trzymać: komuniści mieli oddać część władzy, ale zachować przewagę w walce o pieniądze i własność w nowych strukturach.
Była taka umowa? Właśnie chodzi o to, że nie. Nikt komunistom nie gwarantował własności, a oni wcale nie oddawali władzy. Ja to porozumienie, tę "nową równowagę" od początku traktowałem jako coś doraźnego.
Na czym polegała "nowa równowaga" przed 4 czerwca? Społeczeństwo dostawało względną swobodę organizowania się. Władza wykonawcza zostawała w rękach komunistów, a ustawodawcza była obiektem gry.
Grę wygrała Solidarność. 20 lat temu został Pan senatorem. Spodziewał się Pan takiego wyniku? Spodziewałem się zwycięstwa, ale nie takiego.
Jan Rokita przez noc biegał po Krakowie i zbierał informacje ze sztabów, pomału odkrywając skalę triumfu Solidarności. Do Pana nie dochodziły wcześniej żadne przecieki? Nie, bo spokojnie przespałem tę noc. Szczerze mówiąc, sam 4 czerwca pamiętam słabiej. Pamiętam za to dobrze 5 czerwca. Robiło się już jasno, kiedy brat zadzwonił, że się dostał.
Też został senatorem, tyle że z Elbląga... Przyjechał i powiedział, że w świetle tych wyników "tamte ustalenia są nieaktualne i trzeba dokonać zmiany".
Ustalenia okrągłostołowe, czyli koalicji PZPR z Solidarnością, z komunistycznym prezydentem i raczej też premierem? Tak. A później była rozmowa z Wałęsą na ten temat.
Dopuszczaliście możliwość zerwania tych ustaleń wcześniej? Rozmawialiśmy o tym z Wałęsą, ale wcześniej to było tak raczej sondażowo. Sądziliśmy, że taki scenariusz może się przydać nam nieco później. A potem - po wyborach - historia nabrała tempa. Pamiętam pierwsze po wyborach posiedzenie Komisji Porozumiewawczej, która czuwała nad realizacją postanowień Okrągłego Stołu. Zażartowałem z Oleksego, mówiąc: Czy to prawda, że już został aresztowany pułkownik Kwiatkowski?
Stanisław, doradca Jaruzelskiego. Legenda mówi o fraternizacji elit solidarnościowych i pezetpeerowskich Wcześniej. Przy Magdalence. To święta prawda.
Kto najbardziej przepijał? Aleksander Kwaśniewski? Nie. Sam generał Czesław Kiszczak próbował najbardziej się fraternizować. Także Stanisław Ciosek. Natomiast potem powstała pewna więź miedzy Aleksandrem Kwaśniewskim a Adamem Michnikiem. Pamiętam z tego czasu Kwaśniewskiego biorącego Michnika do samochodu na warszawskim placu Trzech Krzyży. Zapytałem wtedy Michnika: "Po co to robisz?". A on odparł: "I tak wszyscy już wiedzą".
Był Pan wówczas bardzo bliskim współpracownikiem Lecha Wałęsy. Co działo się po wyborach? Ważna jest pierwsza wyprawa Lecha Wałęsy i moja samolotem do Warszawy.
Rejsowym? Rządowym. Podstawiły go peerelowskie władze. Lecieliśmy do Warszawy, po drodze samolot okrążał Warszawę, okrążał, ona się pojawiała, znikała i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie my tak naprawdę lecimy (śmiech).
Był taki moment, kiedy obawiał się Pan rozwiązania siłowego z tamtej strony? Nie. Chociaż straszyli bardzo.
Kto? Kiszczak i generał Florian Siwicki.
Przylecieliście z Wałęsą do Warszawy... Michnik na nas czekał na lotnisku. Krzyczał, że komuniści się boją, że my nie dotrzymamy słowa i zrobimy rząd z ZSL i SD, a nie z PZPR.
Co Pan mu powiedział? Uspokajałem go. Ale po cichu wiedziałem, że zrobimy inaczej.
Rząd z ZSL i SD, tak jak się stało później? Tak. Ale przede wszystkim wtedy myśleliśmy z bratem, że należałoby rozbić bank. Czyli zdobyć dla Solidarności premiera. Choć nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że będziemy przy tym wojować z Michnikiem oddzielnie.
Gdzie pojechaliście z Wałęsą z lotniska? Na ulicę Zawrat do Kiszczaka...
A wcześniej w Magdalence, w rozmowach z Kiszczakiem, były już jakieś zwiastuny solidarnościowego premiera? On wówczas ciągle wracał do koncepcji rządu koalicyjnego - Solidarności i PZPR - z premierem komunistycznym. Ale wszyscy z naszej strony to odrzucili. Tak to można sobie było zażegnywać kryzys, ale osiem lat wcześniej.
Jak przebiegała rozmowa z Kiszczakiem po 4 czerwca? Rozmawiał sam Wałęsa. Ja czekałem na niego w Hotelu Europejskim. Wałęsa wrócił bardzo rozgniewany i powiedział, że komuniści chcą kontynuacji. Mieczysław Rakowski miał być wciąż premierem. Miałem świadomość, że oni wciąż mają w ręku elementy siły.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy - co zrobiłby Pan inaczej w tych pierwszych tygodniach? Niewiele. Były dwie koncepcje. Adam Michnik chciał rządu z tak zwanymi postępowymi siłami PZPR. Jarosław Kaczyński chciał rządu, w którym większość stworzą Solidarność, SD i ZSL.
Chciał odzyskać resorty siłowe? Trzeba by go zapytać. Wtedy wydawało się to mało możliwe. Pójście dalej byłoby związane z ogromnym ryzykiem. Przynajmniej wtedy tak się wydawało. Proszę pamiętać, że to był "okres wyspowy", kiedy byliśmy otoczeni przez państwa wciąż komunistyczne. On trwał krótko, ale trwał. Poczułem to choćby w czeskiej misji przy ONZ w Genewie. Na sesji Międzynarodowej Organizacji Pracy. Na koniec wszystkich zaproszono na tradycyjne spotkanie delegatów państw socjalistycznych. Zastanawialiśmy się, czy tam iść. W końcu poszliśmy z ciekawości. A tam pustka wokół nas... A wokoło, na bezpieczny dystans, wszędzie sami politycy, wiceministrowie, z rozmaitych komunistycznych rządów. Swoją drogą wtedy poznałem Giennadija Janajewa...
Twardogłowego członka sowieckiego Biura Politycznego i późniejszego zastępcę Gorbaczowa, który dwa lata później, w sierpniu 1991 roku, chciał ratować ZSRR, dowodząc nieudanym puczem. Jak go Pan poznał? Na tym spotkaniu. Nagle otoczyła nas grupa panów w granatowych garniturach. Wszyscy z ZSRR. I zaczyna się rozmowa. My i oni. Reszta stoi wokoło, na dystans, i słucha. Na czele tej grupy stał Janajew. Zwracał się do mnie per tawariszcz.
Zobaczył go Pan jeszcze kiedyś później? Na likwidacji Układu Warszawskiego w lipcu 1991 roku, krótko przed puczem
W tym "okresie wyspowym" nie było jeszcze pełnej wiary w zwycięstwo? Była wielka nadzieja. Dużo niepotwierdzonych informacji. Chodziły wieści, że pewni ludzie chodzą po Warszawie i mówią, że z fajnymi chłopakami z Solidarności zaraz tu stworzą rząd.
O jakich ludziach mówiono, że tak chodzą? Na przykład o ostatnim dziś czynnym polityku SLD z tego pokolenia... Czyli Jerzym Szmajdzińskim... Ale to wszystko było takie niepewne. Proszę pamiętać, że przez cały ten czas zaostrzała się sytuacja społeczna i ekonomiczna w kraju. Rząd Rakowskiego próbował wprowadzać jeszcze jakieś reformy. Efektem była fala strajków. Ja nad tymi strajkami próbowałem zapanować. Kuroń też. Szło nam słabo.
Wiedza doktora prawa pracy się przydawała? Mam dość dobrze przemyślany mechanizm funkcjonowania Solidarności. Niejednokrotnie to analizowałem, jak mnie zamknęli w stanie wojennym. Ale tu problem był ciężki. W PRL było tak, że branża goniła branżę. Hutnicy chcieli mieć takie warunki jak górnicy, kolejarze jak hutnicy i tak dalej. Władza równała w górę, co zresztą zniszczyłoby każdą gospodarkę. A to były już strajki nowego typu. Branże same oceniały na nowo swoją wartość. W dodatku były silne, bo nastąpiło zbratanie Solidarności z OPZZ-em. Wtedy się zorientowałem - jak to zobaczyłem - że komuniści już absolutnie nie są w stanie rządzić. To już był lipiec, sierpień 1989 roku. A Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że wiedział już o tym, że PZPR będzie musiała oddać władzę 5 czerwca...
Może i tak. Nie neguję tego, co mówi. Ale to nie był jeszcze ten Kwaśniewski. Nawet pamiętam, jak przy nas dostawał po głowie od Stanisława Cioska: "Towarzyszu Kwaśniewski, jesteście zbyt młodzi" i tak dalej. Generalnie, po tamtej stronie jeszcze w lipcu była wiara w to, że uda się zachować gabinet koalicyjny z premierem z PZPR. Biegał koło tego Kiszczak, który na chwilę w sierpniu został przecież szefem rządu.
Próbowaliście zablokować tę kandydaturę? Tak. Pamiętam, że Jarosław Kaczyński jeździł w tej sprawie po Wałęsę do Sokołowa Podlaskiego mercedesem znanego piosenkarza Piotra Szczepanika. Potem ja też próbowałem razem z Krzysztofem Puszem. Ale było już za późno. Szczerze mówiąc, w końcu lipca to zacząłem się o to wszystko bać...
Że będzie interwencja? Nie. Że się to po prostu rozleci! 1 sierpnia Michnik spotkał się z bratem na Powązkach i mówił, że on też jest za koncepcją rządu z naszym premierem, zresztą już wcześniej był ten jego słynny artykuł, ale na razie "jesteśmy na to za krótcy". Wałęsa rozważał dziwaczną koncepcję gabinetu cieni - równoległego rządu solidarnościowego. Z Kuroniem jeździliśmy po tych strajkach, a one nie chciały wygasać. Komuniści sami odkrywali, że są z dnia na dzień coraz słabsi. Jaruzelski został prezydentem z jednym głosem poparcia. Kiszczak nie mógł sformować rządu.
W końcu premierem został kandydat Solidarności... Jest w tym zresztą pewna ironia, bo Mazowiecki uważał, że koncepcja rządu dla Solidarności była nierealna. Stał z boku. Wziął "Tygodnik Solidarność" i odsunął się. Dlatego zresztą okazał się najlepszym wówczas kandydatem i dlatego został premierem. Nie był sfraternizowany z komunistami. Kandydaturę Mazowieckiego zaproponował Jarosław Kaczyński.
Czy była jakakolwiek szansa, żeby nie powierzać aparatu bezpieczeństwa Kiszczakowi? Jak spojrzeć na to z dzisiejszej perspektywy, to pewnie była.
W takim razie nie ugraliście wszystkiego, co można było ugrać... Nie ryzykując nadmiernie, to ugraliśmy wszystko, co tylko się dało.
Dlaczego powiedział Pan, że 12 września to dla Pana realny koniec komunizmu? Bo do tego czasu komuniści mieli realną władzę.
Gdyby nie doszło do 4 czerwca, czy historia innych demoludów potoczyłaby się inaczej? To, co działo się w innych krajach, to na pewno był efekt domina. Bez 4 czerwca nie runąłby tak szybko mur berliński, nie byłoby aksamitnej rewolucji w Czechach.
Bez 4 czerwca komunizm by się zawalił? Tak, ale później. Może wtedy, kiedy w Rosji, czyli latem 1991 roku. Jeszcze bardziej przegniły. Jeszcze więcej przysypując sobą. 4 czerwca ma ogromny wymiar moralny i historyczny, bo gdyby komunizm rozpadł się tak po prostu, nie byłoby całej symboliki przełomu. Tego, że wolność wywalczyliśmy sobie sami. Zburzyliśmy mur, a nie runął sam, ze starości.
A jak wygrać propagandowy wyścig z murem, który zburzyli Niemcy? To będzie bardzo trudne. Mur jest bardzo mocnym symbolem. Ta rocznica potrzebuje silnej promocji, której nie widzę. Jest jeszcze jeden problem. To swoisty syndrom ofiary, który jest nieustannie obecny w relacjach z Polską.
Pan się z tym tak często spotyka? Ciągle. Choćby w Radzie Europejskiej.
Na czym to polega? Na traktowaniu nas, jakbyśmy byli przez całą naszą historię pod zaborami. Małym narodem, który wiele ucierpiał, ale nie mógł odegrać tak ważnej roli jak jakieś duże państwo.
Pan protestuje w takich sytuacjach? Staram się podkreślać, ile mogę, rozmiary i siłę I RP, przypominać historię II RP.
Istnieje ryzyko, że jeśli nie będziemy przypominać światu o 4 czerwca, to zamieni się on w lokalne, zapomniane święto? Nawet wśród Polaków. Pamięć historyczną trzeba budować. W 1995 roku zapytałem moich seminarzystów, co to było TKK. Nikt nie pamiętał. To było sześć lat po upadku komunizmu. A przecież Tymczasową Komisję Koordynacyjną można uznać za rząd trzeciego, najdłużej trwającego, i miejmy nadzieję ostatniego państwa podziemnego.
Historyk Antoni Dudek na łamach "Polski" zaproponował, by 4 czerwca uczynić świętem narodowym. Poparłby Pan taką inicjatywę?
To pomysł absolutnie wart rozważenia.
A czy Pan wystąpiłby z taką inicjatywą ustawodawczą albo zaproponował coś takiego rządowi? Panowie, jeśli ja bym to zrobił, to uwzględniając nastawienie Platformy Obywatelskiej do mnie, byłaby to najkrótsza droga, by taką koncepcję pogrzebać. Choć uważam, że to dobry pomysł.
Władysław Frasyniuk: Kiedy zamykam oczy, widzę Tadka Mazowieckiego, jak pokazuje w Sejmie "fałkę" (V - victory). 4 czerwca był dniem, kiedy zakończyło się stare i zaczęło nowe. Przełomowym momentem w historii naszego kraju, bo nigdy jeszcze powstanie narodowe nie zakończyło się trwałym, wielkim sukcesem.
Peter Schweizer: Wówczas, w 1989 r., większość Amerykanów dopingowała Polsce. Amerykanie uważają Polskę za bohaterski kraj - wracający z Iraku żołnierze opowiadają o ofiarności Polaków. Polska jest wiernym sojusznikiem USA. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o moim kraju.
Tomasz Sarnecki: Próbowałem powiedzieć tym plakatem (z szeryfem ze znaczkiem Solidarności), że taki sprawiedliwy mógłby pociągnąć tłumy. Tak jak Lech Wałęsa i Jan Paweł II. W dodatku przynieść wolność w demokratyczny, pokojowy sposób. Dlatego Gary Cooper nie miał kolta, tylko kartkę wyborczą w ręku i napis "Solidarność".
Maciej Zięba, OP: Zależy mi, aby tego dnia Polacy cieszyli się z tego, czego dokonali 20 lat temu. Wierzę, że uda nam się świętować ten dzień, w którym Polacy masowo wybrali wolność. Wtedy komuniści zrozumieli, że to koniec ich władzy.
Solidarność to moje wielkie rozczarowanie Jest zawiedziony, że Solidarność stała się populistycznym związkiem, który zamiast współrządzić krajem, wciąż wysuwa roszczenia. I rozczarowany, że po 20 latach ci, którzy wywalczyli wolność, są tak bardzo skłóceni. Z Władysławem Frasyniukiem rozmawia Dorota Kowalska
Czym była dla Pana Solidarność? Całym moim życiem: poczuciem dumy, wielką, niesamowitą przygodą, wreszcie czasem, kiedy ludzie byli zupełnie wyjątkowi. Nigdy wcześniej i nigdy potem, mówię o sierpniu 1980 roku, Polacy nie byli tak otwarci na innych i na to, co się dzieje wokół nich.
Strasznie dużo patosu. Ale tak właśnie czuję. To był fenomen, Polacy w tym kiepskim czasie mogli się wreszcie poczuć lepsi. To był jedyny taki moment, kiedy nikt nie pytał: Skąd przychodzisz? Jakie masz papiery? Nikt nie wypytywał sąsiadów o ciebie, ani nie grzebał w biografii. Ludzie mieli świadomość, że dzieje się coś wyjątkowego, niesłychanie ważnego i jeśli tylko chcą, mogą brać w tym wszystkim udział.
Po tym święcie wolności był stan wojenny, były kolejne strajki, wreszcie Okrągły Stół, wokół którego wciąż toczy się dyskusja - czy był zgniłym kompromisem, pójściem na współpracę z komunistami, czy prezentem od Pana Boga i bezpiecznym mostem prowadzącym do demokracji. Byliśmy pierwszym takim pokoleniem, które zorganizowało strajk, po którym potrafiło się dogadać z władzą i pracodawcą. Od 1982 roku wciąż wysyłaliśmy sygnały, że chcemy rozsądnych, uczciwych negocjacji. Nie chcieliśmy, aby na ulicach, w kopalniach i w stoczniach ginęli ludzie. Do Okrągłego Stołu też siadaliśmy z przekonaniem, że sprawy Polski można załatwić dialogiem. Poza tym proszę pamiętać, że w 1989 roku Solidarność była słaba jak nigdy wcześniej, a wiedzieliśmy, że komuniści mają przygotowanych kilka scenariuszy: że będą nas chcieli rozegrać, zdyskredytować i poniżyć.
Baliście się tych rozmów? Siadaliśmy do nich sparaliżowani strachem. Ale w pewnym momencie nerwy odpuściły, strach zniknął.
Kiedy przestaliście się trząść jak galarety? W momencie, gdy w telewizji pokazano transmisję z obrad Okrągłego Stołu. Były one podlane sosem peerelowskiej propagandy. Tyle że ludzie tej propagandy nie kupili. Polacy byli po naszej stronie i wszelki próby władzy, aby nas ośmieszyć, obarczyć odpowiedzialnością za wszystko zło, które się do tej pory stało, spełzły na niczym. Dlatego wyniki wyborów zupełnie mnie nie zaskoczyły, raczej sytuacja, która zdarzyła się zaraz po nich. Początkowo rząd miał skompletować Czesław Kiszczak, ale okazało się, że nie ma on poparcia nawet wśród swoich towarzyszy. To był sygnał, że wszyscy, nawet w kołach peerelowskich tęsknią za odrobiną przyzwoitości. To dlatego zaproponowali nam utworzenie gabinetu, na którego czele stanął Tadeusz Mazowiecki. A my mieliśmy świadomość, że dajemy drugie życie nie tylko Kwaśniewskiemu, ale także tym, którzy nie mieli odwagi działać w podziemiu.
I to był dla Pana sukces 4 czerwca? Kiedy zamykam oczy, widzę Tadka Mazowieckiego, jak pokazuje w Sejmie "fałkę" (V - victory). 4 czerwca był dniem, kiedy zakończyło się stare i zaczęło nowe. Przełomowym momentem w historii naszego kraju, bo nigdy jeszcze powstanie narodowe nie zakończyło się trwałym, wielkim sukcesem.
Ale Pan nie startował w wyborach do Sejmu kontraktowego. Przestraszył się Pan, prosty związkowiec, władzy i odpowiedzialności?
Niczego się nie przestraszyłem. Ale mieliśmy takie przekonanie, że przywódcy powinni zostać z ludźmi. W społeczeństwie wciąż tkwiło przeświadczenie przez lata utrwalane w peerelowskiej rzeczywistości, że są oni i my, władza i prosty lud. To był pierwszy powód, dla którego postanowiłem nie kandydować do parlamentu.Drugi był taki, że chcieliśmy tworzyć polityczne zaplecze dla tych, którzy się tam znaleźli. Od tych wyborów minęło 20 lat. I nie wszystko potoczyło się tak, jakby Pan chciał. Mówił Pan w wywiadach o niespełnionych marzeniach i o tym, że idee Solidarności nijak się mają do dzisiejszych czasów.
To nie tak. Moje marzenia się spełniły, tylko że łatwiejsze jest wyzwolenie terenu od granicy wschodniej do zachodniej, niż odzyskanie wolności mentalnej i duchowej. Tej w ludzkich głowach. Myśmy jej jeszcze nie odzyskali. Pokolenia całe będą dorastać do nowej sytuacji, która stała się naszym udziałem. Więc nie narzekam, tylko czasami myślę sobie, że płacimy zbyt duże koszty tego wszystkiego. Że po drodze popełniliśmy zbyt wiele błędów.
Ten największy? Wojna na górze. Podziały i konflikty wśród tych, którzy tworzyli historię. Oto jesteśmy świadkami polowania z nagonką na autorytety. Na wierzch wychodzą kompleksy: polska zawiść i małostkowość, nieumiejętność cieszenia się z sukcesów. Do głosu doszli ci, którzy się w tamtym czasie nie sprawdzili, a dzisiaj wołają: "Byliśmy od nich lepsi, tylko nie zdążyliśmy na zbiórkę". I podają tysiące powodów, z jakich na nią nie zdążyli. Instytut Pamięci Narodowej, spory i szarpanina w Sejmie, to wszystko ambicje sprzed dwudziestu lat, które jak zmory historii odżywają właśnie dzisiaj.
Książkę o Lechu Wałęsie pisali młodzi ludzie, oni nie walczyli na barykadach 20 lat temu. Młodzi zawsze szukają nowych autorytetów i próbują podważać stare. Bardziej boli, że na całym świecie, jeśli politycy nie mają już o czym dyskutować, zaczynają majstrować przy konstytucji, u nas czepiają się Lecha Wałęsy albo kogoś innego, choćby Władysława Frasyniuka. To mnie martwi oczywiście, ale taka jest cena transformacji i ja się z nią chcąc nie chcąc muszę pogodzić.
Dlatego będzie Pan obchodził hucznie rocznicę 4 czerwca. Pojedzie do Gdańska i Krakowa, aby uścisnąć dłoń prezydentowi, premierowi, związkowcom i przywódcom państw Grupy Wyszehradzkiej. Dlatego zostanę we Wrocławiu. Jestem politycznym awanturnikiem, dlatego bardzo mnie zdziwiło, że 80 proc. Polaków myśli dokładnie tak jak ja o obchodach tej rocznicy w dwóch różnych miejscach: Gdańsku i Krakowie. To wielki błąd. 4 czerwca powinien zostać rocznicą niekonfliktową, bo z której strony mapy politycznej nie patrzeć na tę datę, jest ważna dla wszystkich Polaków. Dzielenie Polski tego dnia jest szkodliwe dla nas wszystkich. A być w Krakowie i w Gdańsku nie zamierzam. Jest takie przysłowie: Pokorne ciele dwie matki ssie. Mnie się ono kojarzy z komuną i nie będę pokornym cielakiem w nowej rzeczywistości, o którą walczyłem. Więc jednak nie wszystkie marzenia się spełniły.
(Śmiech). Najbardziej rozczarowała mnie sama Solidarność. Nigdy nie chciałem, aby została populistycznym związkiem zawodowym. Marzyło mi się, że będzie uczestniczyła w przekształceniu gospodarczym Polski, pomoże ludziom zrozumieć transformację. Stało się inaczej. Ale i tak, na spotkaniach z młodymi ludźmi mówię im, że generalnie rzecz biorąc, ten związek ma piękną kartę i nic tego już nie zmieni. Ale na pewno to, co stało się z Solidarnością, jest rozczarowaniem. Martwi mnie jakość polskiej polityki. Mamy takich polityków, jakie społeczeństwo, w którym 70 proc. to osoby słabo wykształcone. Brak wśród polskich polityków prawdziwych osobowości, charyzmatycznych indywidualności, które mówiłyby z sensem i pociągnęły za sobą tłumy.
A może przemawia przez Pana zawiść i niespełnione ambicje. Ani Unia Wolności, ani Unia Demokratyczna nie odegrały w polskiej polityce znaczącej roli. Czuję się w tej kwestii człowiekiem spełnionym, mimo że ani UW, ani UD nigdy nie była w stanie stworzyć w polskim parlamencie na tyle silnego ugrupowania, które byłoby w stanie rządzić Polską. Ale moja partia jest najbardziej nowoczesną, najbardziej demokratyczną i najbliższą wielkim ideom Solidarności. I, co warto podkreślić, brała udział we wszystkich reformach systemowych demokratycznej Polski.
I dlatego prowadzi Pan firmę transportową i zarabia pieniądze poza Sejmem? Elementem godności człowieka jest także godna pensja. Pewien zakonnik namówił mnie do tego, aby mieć swoje stałe miejsce pracy, stałe dochody niezwiązane z polityką. Tylko wtedy człowiek może pozostać do końca niezależny, mówić to, co naprawdę myśli, zamiast słuchać ludzi z PR-u. Nie mógłbym być tym, kim jestem, gdybym był zależny do pieniędzy państwa albo jakiegoś biznesmena.
A tak jest Pan zależny wyłącznie od siebie i do nikogo nie czuje żalu. Jestem z tych, którzy wykazują się naiwną wiarą wobec ludzi. Choć miałem wiele okazji, aby się do nich zrazić: na przykład w więzieniu czy na sali rozpraw, kiedy okazywali się słabi i sypali. Byli też tacy, którzy donosili na mnie i moich kolegów. Ale wie pani co, ja mam krótką pamięć. Nie noszę w sobie żalu.
Biały Dom patrzył z niedowierzaniem W czerwcu 1989 r. amerykańscy politycy wraz z prezydentem George'em Bushem uważali, że zmiany w Polsce mogą się zatrzymać. Interesowali się bardziej wydarzeniami w Związku Sowieckim - z amerykańskim historykiem Peterem Schweizerem rozmawia Tomasz Pompowski Jest Pan autorem biografii George'a Busha seniora i książek na temat strategii polityki zagranicznej prezydenta Ronalda Reagana. Jak przemiany 1989 r. wyglądały z perspektywy Białego Domu? Jeszcze w czasie czerwcowych wyborów ścierały się dwa poglądy waszyngtońskich elit na sprawy polskie. Jedna grupa, do której należał George Bush senior, uważała, że Europa powinna pozostać podzielona na strefy wpływów. Bowiem, jak wskazywali jej autorzy i promotorzy, tacy jak Henry Kissinger czy Jimmy Carter, najważniejsza jest stabilizacja. Inny pogląd, który podzielała mniejszość polityków w Stanach Zjednoczonych, sprowadzał się do tego, że nie można godzić się na istnienie systemu totalitarnego w Europie. Dlatego ich zdaniem trzeba było zrobić wszystko, by pomóc, a nawet sprowokować transformację w Europie Środkowej.
Jednak Biały Dom musiał wiedzieć o negocjacjach pomiędzy niektórymi liderami opozycji a reżimem Jaruzelskiego... Z uwagą obserwowano, czy Polakom uda się coś zmienić. Jednak wzrok Busha i jego doradców był skoncentrowany na wydarzeniach w Związku Sowieckim. Z dokumentów wynika, że Biały Dom robił wszystko, by zachęcać do stabilizacji sytuacji w Związku Sowieckim. Jeszcze na początku 1989 r. można było znaleźć wielu polityków na najwyższych szczeblach władzy, którzy byli szczęśliwi, że mur berliński jest znakiem równowagi sił na kontynencie. I dopiero w 1991 r. uzyskali oni pewność, że zmiany są nieodwracalne, gdy rozpadał się Związek.
Czy to dlatego właśnie doradcy prezydenta Busha podzielali pogląd i wiele zrobili, żeby komuniści nadal odgrywali rolę w nowym porządku po 1989 r.? Dokładnie tak. Sądzono, że strona reżimowa jest elementem utrzymywania równowagi sił na scenie politycznej. Ta koncepcja była forsowana nie tylko w Polsce, lecz także np. w ówczesnej Czechosłowacji. Skutkiem tej polityki było wywołanie rozczarowania i frustracji wśród ogromnej większości Polaków. I dlatego dziś ocenia się tę decyzję jako poważny błąd.
To w jaki sposób można zrozumieć politykę udzielania przez Stany Zjednoczone pomocy Solidarności i równoczesne oglądanie się na Związek Sowiecki? Inwestowano miliony dolarów pomocy dla podziemia bez przekonania? Pan ma rację, wskazując na ten paradoks. Istniało przekonanie, moim zdaniem naiwne, że można będzie doprowadzić do współpracy wszystkie strony konfliktu. Tych, którzy nierzadko przez całe życie walczyli z komunistami, miano nakłonić do porozumienia z nimi. I dzisiaj to przekonanie przejawia się w polityce USA wobec Izraela. Z jednej strony jest wsparcie dla państwa izraelskiego w formie pomocy finansowej czy wojskowej, ale w tym samym czasie próbuje się stworzyć porozumienia z terrorystami z Hamasu czy innych grup. Dziś zwolennicy tego poglądu nie widzą sprzeczności. I dokładnie ten sam błąd popełniono w stosunku do Polski w 1989. Wierzono raczej, że stworzy się rodzaj demokracji w ramach socjalizmu - taki socjalizm z ludzką twarzą. Ci analitycy byli naiwni, nie zdając sobie sprawy, że wrogość do systemu komunistycznego nie jest jedynie taktyką polskiej opozycji.
A jaki był stan wiedzy ośrodków analitycznych i wywiadowczych na temat sytuacji w Polsce w 1989 r.? CIA korzystała z opinii naukowców amerykańskich, którzy zdobywali wiedzę od swoich kolegów w Polsce. Zwykle ci koledzy należeli do partii komunistycznej i malowali świat w różowych kolorach. CIA korzystało też z mediów, a tam podkreślano, że najbardziej liczy się równowaga sił. Analitycy byli zdumieni, kiedy okazało się, że Polacy odrzucili komunizm.
A co przeciętny Amerykanin myśli o Polsce po tych 30 latach? Wówczas, w 1989 r., większość Amerykanów dopingowała Polsce. I nie podzielała poglądu wielu waszyngtońskich polityków, że najważniejsze jest usatysfakcjonowanie reżimu. Amerykanie uważają Polskę za bohaterski kraj - wracający z Iraku żołnierze opowiadają o ofiarności Polaków. Polska jest wiernym sojusznikiem USA. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o moim kraju.
Koniec ich władzy był dla nas początkiem Z ojcem Maciejem Ziębą, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku, organizatorem obchodów 20. rocznicy upadku komunizmu, rozmawia Anita Czupryn.
Czy 4 czerwca znajdzie ksiądz czas na świętowanie wolności, czy będzie to raczej dzień ciężkiej pracy? Rano otwieramy wystawę plenerową "Odyseja ku demokracji". W południe chciałbym koncelebrować mszę na placu Solidarności, którą odprawi prymas Józef Glemp. Potem lancz wydany dla zaproszonych na obchody gości przez prezydenta miasta. A o godzinie 16 w filharmonii rozpoczynamy konferencję "Solidarność i upadek komunizmu", na której będą główni aktorzy tamtych czasów, zarówno opozycjoniści, jak i dyplomaci, a wystąpienie na wideo nagrał dla nas prezydent USA George Bush senior. Potem kolacja uczestników konferencji z premierem Donaldem Tuskiem i wyjazd do stoczni na koncert, w trakcie którego będziemy obalać domino symbolizujące upadek komunizmu w Europie w 1989 r. To będzie wąż długości ok. 50 m. składający się z 20 wysokich na 2,5 m klocków symbolizujących kolejne kraje zrzucające jarzmo komunizmu.
Ponoć domino ma obalić Lech Wałęsa. O szczegółach jeszcze będę z Lechem Wałęsą rozmawiać. Pomysł jest taki, aby zrobili to ci, którzy rozpoczęli strajk w stoczni. Kiedy klocki się zwalą, ze specjalnych armatek wystrzelimy biało-czerwone konfetti. Moje świętowanie skończy się grubo po północy, bo po koncercie Kylie będzie jeszcze pokaz fajerwerków.
Jest szansa, że dojdzie do spotkania prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który 4.06 będzie w Gdańsku od rana, z premierem Donaldem Tuskiem, który przyjedzie tu późnym popołudniem? Wysłałem do prezydenta Kaczyńskiego list i zaproszenie na konferencję, na której m.in. mają być premier Tusk, Vaclav Havel i Lech Wałęsa. Ale jeszcze nie dostałem odpowiedzi.
Co w przygotowaniach ob-chodów było najtrudniejsze? Nie da się ukryć, że działania były utrudnione przez polityczne podziały. W dodatku, gdy wszystko już było dopięte na ostatni guzik, okazało się, że część obchodów, i to ta bardzo ważna część, z szefami państw, będzie na Wawelu. Te fundamentalne zmiany spowodowały tysiące innych drobnych. To wymaga elastyczności będącej w starciu z potworną biurokracją. Na wszystko musimy ogłaszać przetargi, które zawsze można oprotestować, i procedury przeciągają się w nieskończoność.
Zdarzają się przy tym absurdy. Np. są dwie duże firmy billboardowe, które mają, dajmy na to, 200 lokalizacji, lepszych i gorszych, na wieszanie plakatów w mieście. Ale Centrum nie może wybrać 100 najlepszych lokalizacji jednej firmy i 100 najlepszych drugiej. Zobowiązani jesteśmy do ogłoszenia przetargu i wybrania jednej, wraz z jej słabszymi lokalizacjami. Co więcej, ponieważ ECS powołały trzy podmioty: Urząd Miasta Gdańska, marszałek woj. pomorskiego i Ministerstwo Kultury, musimy pisać potrójną ilość raportów, sprawozdań i rozliczeń.Nie da się też ukryć, że przygotowania do obchodów rozpoczęły się bardzo późno, choć komitet organizacyjny obchodów premier Tusk powołał już w ubiegłym roku. Nie chce mi się wierzyć, ale z dokumentów na stronie Ministerstwa Kultury wynika, że ECS, na barki którego spadła większa część organizacji uroczystości, formalne upoważnienie z ministerstwa otrzymało dopiero dwa tygodnie temu? Prawnie tak to wygląda.
Pamięta ksiądz swój 4 czerwca 20 lat temu? Byłem wówczas w Oxfordzie, więc pojechałem głosować do ambasady PRL w Londynie. Była piękna pogoda i obok ambasady oblepionej plakatami Solidarności panowała atmosfera festynu. Wewnątrz komisja miała bardzo niepewne miny, widząc radość ludzi, którzy przyszli na głosowanie. Niestety, nasze wybory przyćmiła wówczas we wszystkich mediach świata masakra studentów na placu Tiananmen i śmierć Ayatollaha Chomeiniego. Nie mamy chyba szczęścia do dobrego PR.
Co ksiądz czuje, patrząc na 20 lat wolności w Polsce? Jest trochę jak w chińskiej kuchni: sos słodko-kwaśny. Radością napawa mnie to, że mam paszport w szufladzie, a żeby pojechać do krajów europejskich, wystarczy dowód osobisty. Że nie ma cenzury, że Polska rozwija się ekonomicznie. To dobre rzeczy. Złe - że dawne środowisko Solidarności jest dziś mocno skłócone. I to, że mimo wzrostu zamożności wciąż jest wielu biednych i niepewnych przyszłości.
To trochę ironia losu, że właśnie 4 czerwca ludzie chcą to niezadowolenie manifestować. Zależy mi, aby tego dnia Polacy cieszyli się z tego, czego dokonali 20 lat temu. Bo to był ważny etap w polskiej drodze do wolności. Dlatego ESCS prócz zorganizowania konferencji, wystawy i koncertu, wsparł również 50 wydarzeń w innych miastach. Wierzę, że uda nam się świętować ten dzień, w którym Polacy masowo wybrali wolność. Wtedy komuniści zrozumieli, że to koniec ich władzy, a my, że rodzi się nowy początek.
Co z niego wyrosło? Normalny, demokratyczny kraj na dorobku. Nie grożą nam puste półki w sklepach. Ale w wyniku straszliwej polaryzacji sceny politycznej z góry wiem, kto z polityków co powie i co które media napiszą. Zmniejszyć tę polaryzację to wielkie wyzwanie.
Wyzwaniem dla kierowanego przez księdza ECS będzie za rok 30-lecie Solidarności. Będzie to też czas wyborów: prezydenckich, parlamentarnych i samorządowych. Na samą myśl o tym pot mi płynie po plecach. Ale już rozpoczęliśmy przygotowania. Rozmawiamy z jednym z najwybitniejszych reżyserów świata, by pomógł przygotować wielkie widowisko. Wkrótce przyjedzie do Polski, ale nazwiska jeszcze nie zdradzę. Ci, którzy księdza znają, mówią, że gdyby Zięba nie wstąpił do zakonu, byłby wpływowym politykiem. Tego nie wiem. Choć przyznam, że miałem takie pokusy. Byłem związany z opozycją, zakładałem Solidarność na Dolnym Śląsku. Ale zamiast zajmować się polityką, świadomie wstąpiłem do zakonu, miałem wówczas 27 lat. Wolę ludzi jednoczyć, niż dzielić. Członkowie Solidarności zarzucają dziś księdzu, że nie chce z nimi współpracować, a oni czują się w ECS kwiatkiem do kożucha. Mają pretensję, że nie uzgadnia się z nimi kierunków działań, że nie mają wpływu na działalność Centrum. Jesteśmy niezależną instytucją kultury i podobnie jak teatr czy muzeum nie dokonujemy wyboru repertuaru drogą konsultacji. Szeroko jednak o naszych działaniach informujemy. Poza tym, o cokolwiek Solidarność prosiła ECS - zawsze, powtarzam zawsze - to otrzymywała. Czy było to 7 tysięcy biletów na koncert Kylie Minogue (bilet kosztuje 10 złotych, w tym dojazd - dop. red.), czy wybicie medali z okazji rocznicy strajków, czy też catering po obchodach rocznicy Grudnia '70, zawsze odnosiliśmy się do tego pozytywnie. Co w zamian? Za każdym razem, gdy chcemy wykorzystać logo Solidarności, musimy zwracać się z prośbą na piśmie do Komisji Krajowej. To utrudnia życie. Dlatego zazwyczaj używamy zwykłego liternictwa. Np. "Express Solidarności", projekt edukacyjny dla młodzieży z 50 krajów, był realizowany w specjalnym pociągu jadącym przez Polskę oklejonym zwykłymi napisami, a nie solidarycą.
Pomówmy o przyszłości ECS. Jest już projekt i będzie budowa siedziby Centrum na terenach stoczni. Podobno budynek ma być w kształcie statku? Taki kształt idealnie wpisze się w krajobraz stoczni. To bardzo ciekawa i nowoczesna koncepcja z wykorzystaniem imitacji blach, z jakich powstają statki. Ale budowa potrwa ponad trzy lata, do 2012 roku. Obec-nie tłoczymy się w trzech oddalonych od siebie częściach budynku dawnej dyrekcji stoczni. A ponieważ kończę swoją kadencję kierowania ECS w 2011 roku, to nie sięgam tak daleko w przyszłość.
Nie doczeka się ksiądz przenosin do nowego budynku. Ważniejsze wydaje mi się budowanie zespołu, a nie murów. W styczniu 2008 r. ECS to były gołe ściany i dwie osoby. Teraz mamy ekipę 50 osób, które kreują ciekawe wydarzenia w kraju i za granicą, wydają książki, tworzą archiwum, pracują przy wystawie "Droga do wolności" i przygotowują nowoczesne muzeum. Wspaniale nam się pracuje.
Znów tworzymy coś razem Z Henrykiem Wujcem, legendą Solidarności, rozmawia Karolina Kowalska
Jak się Pan czuje 20 lat po 4 czerwca 1989 roku? Dwadzieścia lat temu dostałem ciężkie zadanie. Po zakończeniu obrad przy Okrągłym Stole 7 kwietnia 1989 roku na zebraniu w kościele Dzieciątka Jezus na Żoliborzu zdecydowano, że Komitet Obywatelski Solidarności, nazywany też Komitetem Obywatelskim przy Lechu Wałęsie, będzie krajowym komitetem wyborczym. A mnie, jako sekretarza tego komitetu, wybrano na organizatora wyborów w całym kraju. Sama dwudziestka nie miałaby takiego znaczenia, gdyby nie fakt, że ruszyła machina wspomnieniowa. I chociaż po stronie rządowej nadal panuje chaos, organizacje pozarządowe same zadbały o to, by rocznicę uczczono godnie. Tak powstała Inicjatywa Razem 89, tworzona przez kilkadziesiąt organizacji pozarządowych, które chcą wspólnie przypomnieć tamten klimat. Dzięki nim, dzięki temu, że znów tworzymy coś razem, mam wrażenie, że choć jest ciężko i źle, coś nam się jednak udało: społeczeństwo obywatelskie.
Zgodnie z jego ideą postanowiliście zdecentralizować obchody rocznicowe. Zależało nam na tym, żeby rocznicę uczcić nie tylko w Gdańsku i w Warszawie, ale również w mniejszych miejscowościach. W końcu komitety wyborcze sprzed dwudziestu lat powstawały w całej Polsce i nawet najmniejsze miasteczka miały udział w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego w porozumieniu z samorządami lokalnymi zadbaliśmy, by imprezy odbyły się we wszystkich zakątkach Polski i by każda miała indywidualny charakter. Gdzieś mamy więc puszczanie latawców, a w Buczku między Łodzią a Brzezinami lokalny przedsiębiorca wydaje wielką ucztę, na którą zarżnie wołu.
W Warszawie 4 czerwca będzie można wybierać między koncertami, wystawami, imprezami kulturalnymi. Co Pan wybrał z tak bogatego programu? Na pewno przejdę się na Krakowskie Przedmieście. Chcę zobaczyć wystawę "Sztafeta do wolności 1976--1986". Potem zahaczę o plac Teatralny, gdzie zagra wiele dobrych zespołów rockowych i mój ulubiony Lech Janerka. Następnie popędzę pod odtworzoną niedawno- 50 m od swojej pierwotnej siedziby - "Niespodziankę". Tam o godz. 20 wzniesiemy toast za wolność. Stamtąd szybko popędzę na Ursynów, na moje podwórko przy Villardczyków, wznieść kolejny toast, tym razem z sąsiadami, którzy obiecali poczekać na mnie do 21.
4 czerwca do Warszawy dotrze Pan dopiero o 16. Dlaczego tak późno? Rano będę w Lublinie. O wydarzeniach sprzed 20 lat opowiem na uroczystości u tamtejszych samorządowców. Do Lubelszczyzny mam stosunek szczególny, bo to moje strony rodzinne. Wychowałem się w Podlesiu koło Biłgoraju. Mam tam nadal mnóstwo znajomych, jeszcze z czasów solidarnościowych.
KOWNACKI ODPOWIADA NA ZARZUTY Na wczorajszej wieczornej konferencji prasowej szef Kancelarii Prezydenta Piotr Kownacki stwierdził, że wysuwane przeciw niemu zarzuty prasowe to typowa nagonka polityczna podgrzewana przez działaczy PO i premiera.
Na początku konferencji zwołanej przez ministra Kownackiego, szef Kancelarii Prezydenta przypomniał, że gdy pracował w Banku Ochrony Środowiska od sierpnia 1999 do czerwca 2001 roku, bank był zarządzany przez kilkuosobowy zarząd podejmujący wszystkie istotne decyzje. Dodał, że decyzję o zawarciu umów, na podstawie których bank kupował wierzytelności służby zdrowia, zarząd podjął jednomyślnie. - W czasie, kiedy ja pracowałem w banku kupiono wierzytelności za kwotę dwudziestu, może dwudziestu paru milionów złotych - powiedział minister Kownacki i dodał, że kłamstwem są informacje medialne, mówiące o stratach rzędu kilkudziesięciu czy kilkuset milionów złotych. Piotr Kownacki przyznał, że po jego odejściu zarząd banku podejmował kolejne decyzje zwiększające limit finansowy na zakup wierzytelności, a także decyzje o skupie kolejnych i podkreślił, ale podkreślił, że z tymi decyzjami nie miał już nic wspólnego. Minister przeczytał fragment protokołu z sierpnia 2001 roku, czyli dwa miesiące po jego odejściu z banku, w którym zarząd podjął decyzję o zwiększeniu limitu na zakup wierzytelności do 90 mln złotych. - „W opinii audytora Deloitte&Touche nie występuje potrzeba tworzenia rezerw na powyższe zaangażowanie” - przeczytał minister podkreślając, że zarówno Bank Ochrony Środowiska, jak i Towarzystwo Finansowe BOŚ, były co roku audytowane. - Audytor nie stwierdził, by działalność związana z handlem wierzytelnościami wiązała się z jakimś szczególnym ryzykiem - tłumaczył Piotr Kownacki. Jak powiedział na dzień 31 maja 2002 roku BOŚ skupił 577 wierzytelności, a w przypadku 441 zawarto ugody. - To był cel skupowania wierzytelności - zaznaczył minister Kownacki. Tłumaczył, że skupowanie wierzytelności służby zdrowia było sposobem inwestowania pieniędzy. - Zawierano się ugodę z dłużnikiem, zgodnie z którą rozkładało się na raty spłatę należności głównej i pobierało się odsetki. Ponieważ było to tzw. odsetki ustawowe były one wyższe niż w przypadku innych inwestycji. I stad opłacalność tego narzędzia - wyjaśnił Kownacki. Dodał, że z pozostałych 136 wierzytelności 71 zwindykowano, czyli w całości dłużnicy spłacili swoje należności wraz z odsetkami, w 17 przypadkach była wstępna ugoda, 3 przypadki były w sądzie, a 45 na różnym etapie negocjacji. - Jak z tego widać, w zdecydowanej większości przypadków osiągnięto cel - podkreślił Kownacki. Jak tłumaczył, w 2001 roku z tytułu tych wierzytelności do banku wpłynęło ponad 14 mln złotych, a do połowy 2002 ponad 32 mln złotych. - Ponieważ bank łącznie zainwestował niecałe 120 mln złotych, widać z tego jak niezwykle opłacalny był to interes - powiedział. Minister przypomniał, że na walnym zgromadzeniu w czerwcu 2002 roku otrzymał absolutorium za 2001 rok. - Podkreślam to, albowiem w międzyczasie zmienił się zarząd, rada nadzorcza, a także rząd, bo to było po utworzeniu koalicji PO-PSL. Także trudno spodziewać się po tych, którzy mnie oceniali jakiejkolwiek sympatii pod moim adresem, a mimo to absolutorium dostałem - zaznaczył, dodając, że nie wszyscy członkowie zarządu w tym okresie otrzymali absolutorium. Powiedział także, że nie ma informacji, czy w późniejszym okresie nastąpiły jakieś straty, i stwierdził, że nie wie tego nikt, także Bank Ochrony Środowiska. - Nikt nie pokazał żadnego dokumentu o stratach banku. W publikacjach jakie widziałem i wypowiedziach, jakie słyszałem padają sformułowania, że „mogło” to doprowadzić do straty, że „być może” bank poniósł stratę. Jeżeli ktoś widział taki dokument, albo nim dysponuje, albo wie, jakie to są straty, to gorąco zachęcam, żeby to ujawnił - zaapelował minister Kownacki. - Jak na razie jest to typowa nagonka polityczna codziennie podgrzewana przez wysokiej rangi działaczy Platformy Obywatelskiej. Nawet premier uznał za celowe wypowiadanie się w tej sprawie - zauważył minister. - Dla mnie ta sprawa zakończy się w sądzie, spodziewam się, że zostanę przeproszony przez tych, którzy mnie pomówili - powiedział, dodając, że szczególnie nagannie ocenia zachowanie dziennikarza radia Zet, z którym w kwietniu rozmawiał w tej sprawie, ale on mimo to nie uznał za stosowne uwzględnić jego opinii w opublikowanym materiale.
(prezydent.pl)
"Pranie pieniędzy to według Tuska małżeńska awantura" Znam metody działania mojego byłego męża w biznesie. Myślę, że przeniósł je na grunt polityczny. Są to wieloletnie, wielopoziomowe, bardzo kosztowne związki wspólników od milczenia. Sposób transferowania pieniędzy przez pana Palikota, który obecnie nie podlega żadnemu nadzorowi polskich urzędów, daje mu bardzo dużą swobodę i niezależność. Być może na tym polega jego atrakcyjność. Nowatorskie metody przeniesione przez pana Palikota z biznesu najwyraźniej bardzo podobają się politykom. Z Marią Nowińską byłą żoną posła PO Janusza Palikota rozmawia Anita Gargas
Maria Nowińska domaga się od byłego męża, Janusza Palikota, 40 milionów złotych. Tyle miała stracić, gdy przed rozwodem w 2005 roku Palikot poprzez niejasne operacje finansowe wyprowadził część wspólnego majątku za granicę. Chodzi m.in. o udziały w spółce Jabłonna SA, która była właścicielem 82%. akcji Polmosu Lublin (z jego najważniejszą marką, wódką Żołądkowa Gorzka). W 2004 roku ponad połowę udziałów w Jabłonnie kupiła tajemnicza spółka z Luksemburga, zarejestrowana na dzień przed transakcją. Jej udziałowcem była z kolei fundacja JP Family z Curacao na Karaibach. Zdaniem Nowińskiej, udziały Jabłonny sprzedano po zaniżonej cenie, a „układanka biznesowa została stworzona tak, by pozacierać ślady prowadzące do Palikota”. Od ponad roku prokuratura prowadzi w tej sprawie śledztwo. W zeszłym tygodniu „Dziennik” poinformował, że z anonimowych maleńkich firm w rajach podatkowych Palikot otrzymuje milionowe pożyczki. W 2007 roku poseł PO założył w Luksemburgu spółkę, która zaraz pożyczyła mu pieniądze. Sama pożyczyła je od innej spółki, o której wiadomo jedynie, że ma skrzynkę pocztową na Cyprze, a jej udziałowcem jest fundacja z Karaibów. Owa fundacja używa tego samego adresu co fundacja JP Family - ta od lubelskiego Polmosu. Podmioty z tego łańcuszka mają wspólnego zarządcę z Amsterdamu. W sobotę Palikot zapowiedział pozew przeciwko „Dziennikowi” i złożył premierowi pisemne wyjaśnienie w tej sprawie. - Są to zarzuty wynikające z konfliktu małżeńskiego z pierwszego małżeństwa posła Palikota. Twierdzi on, że w większości zostały już rozstrzygnięte przez sąd - stwierdził Donald Tusk. W styczniu Nowińska napisała list do premiera, w którym pytała, czy to jej pieniądze posłużyły do sfinansowania działalności PO oraz wydanej w czasie kampanii wyborczej w 2005 roku książki Tuska „Solidarność i duma”. Donald Tusk zaprzeczył.
Grozi pani premierowi Donaldowi Tuskowi sądem. Dlaczego? Tak. Jestem zbulwersowana tym, że premier komentuje sprawę niejasnych operacji finansowych pana Palikota po pobieżnym zapoznaniu się z jego tłumaczeniami, i nawet nie próbuje ich weryfikować.
Wypowiedź pana premiera, że przejrzał wyjaśnienia pana Palikota i uznał je za wiarygodne, jest czytelnym sygnałem dla prokuratury, że sprawa została zbagatelizowana. Tu nie padają żadne rozkazy i żadne wskazówki, ale problem został „oswojony”. Prokuratura ma skomplikowaną sytuację: z jednej strony poseł, autorytet, ale z drugiej - poważne zarzuty pod jego adresem. Prokuratura musi zachować się odpowiednio do wagi problemu. Tym bardziej że czas biegnie i część spółek, przez które pan Palikot wyprowadzał pieniądze, została zlikwidowana, opieszałość w tym względzie skończy się tym, że proces będzie miał znaczenie tylko historyczne. W takiej sytuacji wypowiedź premiera Tuska jest czytelnym sygnałem dla prokuratury, ujmowaniem powagi zarzutom i ich bagatelizowaniem.
Powiedziała pani kiedyś, że Tuska i Palikota łączy nierozerwalna więź.
Na czym ona polega? Nie jestem w stanie zgłębić szczegółów tego specyficznego, wiernego związku. Znam metody działania mojego byłego męża w biznesie. Myślę, że przeniósł je na grunt polityczny. Są to wieloletnie, wielopoziomowe, bardzo kosztowne związki wspólników od milczenia, które muszą trwać. Przynosi im to obopólną korzyść. A rozstanie wróży katastrofą.
Dlaczego są kosztowne i muszą trwać? Bo obsługa na granicy prawa lub nawet poza prawem wszelkich tzw. fundacji i spółek tak, aby te struktury wyglądały na skomplikowane związki z kapitałem zagranicznym, koniecznie bezimiennym, dużo kosztuje. Osoby, które reprezentują te spółki, kładą na szali swoją wiarygodność zawodową i niejednokrotnie nawet ją poświęcają, uchylając się od jakichkolwiek informacji, torpedując działania sądów poprzez zasłanianie się tajemnicą adwokacką. Właśnie tak postrzegają swoją obsługę prawną.
Określiła pani Janusza Palikota jako nieformalnego kasjera Platformy Obywatelskiej. Co konkretnie miała pani na myśli? Nasz wspólny majątek był wyceniany w 2004 roku na 300 milionów złotych. Obecnie można zobaczyć w oświadczeniach, jak wygląda sytuacja majątkowa posła Palikota: dominują długi i pożyczki od firm cypryjskich. Stwierdzenie, że przeszedł do polityki, bo jest osobą całkowicie niezależną i może zająć się reformowaniem państwa, wydaje się nieaktualne. Finansowanie i wspieranie kampanii PO poprzez różnego rodzaju akcje medialne warte miliony złotych, wkładki w gazetach, mnożenie liczby billboardów być może można odczytać jako osobiste zaangażowanie i fanaberie pana Palikota, ale była to bardzo realna siła, która wspomagała Platformę i pomogła PO ograniczyć finansowanie partii z budżetu. Gdyż być może finansowanie całkiem spore odbywa się drogami mniej formalnymi, ale bardzo skutecznymi. Polityka okazuje się bardzo kosztowna.
Co to znaczy „drogi mniej formalne”? Mam tu na myśli sposób transferowania pieniędzy przez pana Palikota, który obecnie nie podlega żadnemu nadzorowi w rozumieniu polskich urzędów. Daje to panu Palikotowi bardzo dużą swobodę i niezależność. Być może na tym polega jego atrakcyjność. Nowatorskie metody przeniesione przez pana Palikota z biznesu najwyraźniej bardzo podobają się politykom. Politycy PO widzą w działaniach posła powiew nowoczesności.
Na co w wiernym związku z Tuskiem może liczyć lubelski polityk? Mój były mąż szybko zmienił pozycję w ławach sejmowych. W mojej ocenie zamienił Sejm w przytulisko dla siebie. Immunitet ma dla niego ogromne znaczenie. Sytuacja, w której postępowanie prokuratorskie dotyczy posła z pierwszych ław sejmowych, szefa komisji, która ma reformować prawo, jest trudna dla prokuratury. I ja to rozumiem. Utrata immunitetu spowoduje, że zostanie potraktowany jak normalny obywatel, który dopuścił się nadużyć.
Kwestią posła Palikota próbowała pani zainteresować rozmaite instytucje. Na przykład już w lutym 2008 roku zawiadomiła pani komisję etyki o nieprawidłowościach w jego zeznaniach majątkowych. Ta przekazała sprawę do marszałka Bronisława Komorowskiego. Była reakcja? Marszałek Komorowski obiecał przekazać oświadczenia pana Palikota do weryfikacji przez właściwe służby. Ale to się nie zdarzyło. Może dlatego, że Komorowski i Palikot znają się wiele lat, m.in. ze wspólnych wyjazdów do leśniczówki. Bronisław Komorowski wiele razy gościł w naszym domu, był nawet na komunii jednego z moich synów. Można powiedzieć, że ja również cieszę się znajomością z panem marszałkiem. Rozumiem, że pan marszałek chciałby teraz akurat tę znajomość wykreślić. Nie zmienia to faktu, że pismo skierowane oficjalną drogą powinno być potraktowane z należytą starannością. Jednak oświadczenia majątkowe przez nikogo nie są weryfikowane i jako takie są fikcyjne. Czuję się jak obywatel całkowicie pozbawiony możliwości obrony. Przez sześć lat, od kiedy toczą się moje procesy, żaden sąd nie zrobił nic w mojej sprawie, a pan Palikot sukcesywnie krok po kroku wyprowadzał nasz majątek. Równocześnie manipulował faktami. Kiedy w zeszłym tygodniu dziennikarze opisali przepływy finansowe z jego udziałem, przedstawił to jako efekt konfliktu małżeńskiego. Tymczasem opisane przepływy odbywały się w ostatnich dwóch latach, a wyprowadzenie wspólnych akcji naszych firm miało miejsce na przełomie lat 2003 i 2004. Powstawanie kolejnych firm skutecznie utrudnia śledztwo i pozwala sprowadzać pieniądze do Polski pod postacią pożyczek. Klasyczne pranie pieniędzy, co według premiera Donalda Tuska jest tylko awanturą małżeńską. Szokujące jest to, że pan premier akceptuje, iż żony w Polsce mogą być oszukiwane. A jak by się czuł, gdyby jego żona zniknęła na Cyprze z dorobkiem ich całego życia? A co by było, gdyby padł zarzut, że to poseł PiS ukrył na Cyprze majątek przed żoną? Można sobie wyobrazić zatroskanie Platformy. Posłowie Platformy w ostatnich dniach dzwonią do mnie i mówią, że rozumieją problem i dziwią się, iż postępowania trwają tak długo, że solidaryzują się ze mną, ale nie mogą się publicznie wypowiedzieć. Fakt ten zaprzecza tezie o rzekomej wolności słowa w Platformie. Zdaje się, że, jak pisano, to PiS miał być partią zamordyzmu. Tymczasem, jak się okazuje, wolność wypowiedzi dotyczy tylko kolorowego pana posła, i to pod warunkiem, że atakuje pana prezydenta Kaczyńskiego i przez to podnosi słupki wyborcze PO. Wolność słowa w szeregach Platformy kończy się tam, gdzie zaczynają się pojawiać trudne tematy.
Dlaczego dopiero teraz zdecydowała się pani nagłośnić te sprawy? Zwracanie się do mediów nie jest łatwe, traktuję to jako ostateczność. Ale na tym etapie, po wielu latach spędzonych w sądach, widzę, że jest to jedyna siła, która może pokazać, w jakim kraju żyjemy.
O dwóch czwartego czerwca Do obalenia rządu Jana Olszewskiego wezwał opozycję sejmową prezydent Wałęsa 26 maja 1992 roku, kiedy sprzeciwiliśmy się przekazaniu baz sowieckich spółkom kierowanym przez KGB i GRU. „Noc teczek” była konsekwencją tego wezwania, zrealizowanego przez Tuska, Pawlaka, Moczulskiego i Kwaśniewskiego. Z Antonim Macierewiczem posłem PiS, b. szefem MSW w rządzie Olszewskiego rozmawia Teresa Wójcik.
4 czerwca 1989 r. mieliśmy wybory do okrągłostołowego Sejmu, a po trzech latach, 4 czerwca 1992 r., zwolennicy kontraktu okrągłego stołu obalili rząd Jana Olszewskiego. Wymowny, choć przypadkowy zbieg dat? 4 czerwca 1989 r. nie był zasadniczym przełomem. Jubileusz 20-lecia tej daty to jest dzisiejsza kreacja, służąca doraźnym celom politycznym Platformy Obywatelskiej, bliskich jej środowisk i postkomunistów. Wtedy nikomu nie przyszłoby do głowy nazywać udział w takim głosowaniu wolnymi wyborami! Głosowanie było kosztem, zyskiem miała być „Solidarność”. Rząd Tadeusza Mazowieckiego utworzono na podstawie kontraktu okrągłego stołu kooptującego ludzi lewicy laickiej do władzy politycznej, gwarantującego utrzymanie przez komunistów władzy społecznej i gospodarczej. Prawdziwym i zasadniczym przełomem mogło stać się powołanie rządu Jana Olszewskiego 23 grudnia 1991 r. To był pierwszy rząd pochodzący z wolnych wyborów. Ten przełom został jednak zablokowany 4 czerwca 1992 r. przez „nocną zmianę”. To, co się wówczas wydarzyło, było powrotem okrągłego stołu. Po to obalono Olszewskiego. W Warszawie miał znów zapanować spokój…
Rząd Olszewskiego został obalony w proteście sił układu okrągłego stołu przerażonych lustracją i dekomunizacją? Rzeczywiście, lustracja i dekomunizacja były jednym z podstawowych zadań programowych tego rządu. Jako minister spraw wewnętrzych byłem odpowiedzialny za ich realizację. Były one narzędziem niezbędnym, aby odbudować niepodległe i silne państwo polskie. Wtedy jeszcze dla każdego było oczywiste, że Rakowski z Urbanem, Sekułą i Kiszczakiem niepodległej Polski nie zbudują. Dopiero później uznano ich za „ludzi honoru”. Ten rząd był przełomowy w polityce zagranicznej. Był zupełnie nową jakością w polityce gospodarczej i społecznej. To było zerwanie z układem komunistycznym we wszystkich dziedzinach, odsunięcie ludzi, którzy podejmowali działania na polecenia swoich dawnych oficerów prowadzących. W rządzie Mazowieckiego nadal ministrem spraw wewnętrzych i wicepremierem był Kiszczak, a ministrem obrony Siwicki. Finansami i gospodarką kierował Balcerowicz, utrzymując program transformacji przyjęty przez komunistów w końcu lat 80., którego istotną częścią była grabież polskich finansów poprzez FOZZ. Służbami specjalnymi kierowali ludzie sowieckiego aparatu, a przeciw buntującym się z biedy chłopom wysyłano wozy bojowe! Władza realna była w rękach dawnego aparatu komunistycznego. Uwłaszczona nomenklatura stawała się elitą finansową, gospodarczą i społeczną oraz warstwą średnią.
Ale przecież PZPR została rozwiązana. I zastąpiona przez służby specjalne, które aspirowały do roli elity władzy, pieniądza, polityki. W Polsce politykę - a zwłaszcza media i finanse - zaczęła kontrolować agentura akceptująca i podtrzymująca dawne układy. I jak długo to trwa, przemiany są grą pozorów. Można odwoływać się do opozycyjnych życiorysów premierów Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego czy prezydenta Wałęsy, ale rzeczywista polityka była kształtowana przez aparat komunistyczny. W dużym stopniu w interesie Rosji, a później w interesie sojuszu rosyjsko-niemieckiego, jak to jest po dziś dzień. Dlatego dekomunizacja i lustracja były planowane przez nas jako zabieg uwalniający Polskę od wpływów tej „łże-elity” narzuconej Polsce. Był to równocześnie warunek gwarantujący realizację programu „Solidarności”, tego wielkiego ruchu wyzwolenia narodowego. Na przełomie 1991 i 1992 r. podobne próby podjęto w Niemczech, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Rumunii i Bułgarii. Analizowaliśmy rozwiązania czechosłowackie i niemieckie jako najbardziej zaawansowane.
Ale w Czechach, a wcześniej w Czechosłowacji, mimo lustracji i dekomunizacji, działa legalnie partia komunistyczna, mająca poparcie 10-12 proc. elektoratu. To prawda, lecz uniemożliwiono transformację realizowaną pod dyktando aparatu komunistycznego. Dzięki temu Czesi uniknęli wielu patologii w gospodarce, np. uratowali przemysł motoryzacyjny. W konsekwencji Skoda istnieje, a FSO - nie. W Polsce obrona interesów aparatu była wyjątkowo silna dzięki poparciu tych, którzy poszli na współpracę z komunistami. Przeciwnikami lustracji byli ministrowie rządu Mazowieckiego i Bieleckiego: Krzysztof Kozłowski, Jan Widacki, Jerzy Zimowski, Andrzej Milczanowski, Henryk Majewski. Co więcej - to wówczas rozpoczęto walkę „na teczki”.
Proszę o konkretny przykład. Przecieki wykorzystane przez Stanisława Tymińskiego w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej o przeszłości Lecha Wałęsy, tzw. czarna teczka. Chodziło o zablokowanie Wałęsy w wyścigu o prezydenturę, gdy okazało się, że Wałęsa zagraża Mazowieckiemu. Jaki był kompleksowy program przeprowadzenia dekomunizacji i lustracji? Uznaliśmy, że najważniejsze będą trzy regulacje prawne. Po pierwsze - eliminacja ludzi aparatu komunistycznego z administracji państwowej. W kwietniu 1992 r. przekazałem do Sejmu projekt nowelizacji ustawy o tajemnicy państwowej. Nowelizacja polegała na wprowadzeniu art. 8a, zawierającego procedurę lustracyjno-dekomunizacyjną. Po drugie - szeroka ustawa dekomunizacyjna wzorowana na rozwiązaniach czechosłowackich. Przygotowany projekt zakładał, że byli funkcjonariusze aparatu partyjnego, począwszy od sekretarzy komitetów PZPR w dużych przedsiębiorstwach, funkcjonariusze tajnych służb i ich agenci nie będą mogli pełnić żadnych funkcji publicznych przez 10 lat. Ten projekt wywołał histerię „Gazety Wyborczej”, która tworzyła wokół niego atmosferę zagrożenia i przerażenia. Pisano, że przygotowujemy ustawę, która ma wyeliminować z życia publicznego wszystkich członków PZPR, ZMS, ZMW itd. Każdy b. szeregowy członek PZPR miał być rzekomo traktowany jak przestępca. Po trzecie - jako doraźne rozwiązanie lustracyjna uchwała sejmowa z 28 maja 1992 r., która zobowiązywała ministra spraw wewnętrznych do sporządzenia listy agentów wśród parlamentarzystów i osób pełniących najwyższe funkcje w państwie.
Lustracja i dekomunizacja nie objęłyby wymiaru sprawiedliwości? Proces oczyszczenia tych środowisk był określony w projekcie ustawy. Wprawdzie 30 maja zgłosiła się do mnie delegacja adwokatury domagająca się objęcia wymiaru sprawiedliwości uchwałą, ale nie zdążyliśmy już tego zrealizować. Byłoby to szczególnie ważne, bo właśnie władza sądownicza decyduje o istocie demokracji. Tymczasem nasz wymiar sprawiedliwości jest kontynuacją PRL. Stary aparat nie został wymieniony i odnawia się sam przez kooptację.
Co się stało z projektami ustaw lustracyjnych w Sejmie? Projekt nowelizacji ustawy o tajemnicy państwowej został praktycznie zablokowany przez ówczesnego szefa komisji spraw wewnętrznych. Projekt ustawy lustracyjno-dekomunizacyjnej został uchwalony przez Senat na wniosek Zbigniewa Romaszewskiego i znalazł się w komisji sejmowej obok poselskich projektów złożonych jesienią 1992 r. przez kluby KL-D, KPN i ZChN i projektu prezydenckiego Wałęsy. Wszystkie utknęły w procedurach legislacyjnych. Dopiero pod koniec kadencji 1993-1997 przyjęto ustawę, która nie weszła w życie na skutek bojkotu ze strony wymiaru sprawiedliwości i trzeba było koalicji prawicowej AWS, by znowelizować ją tak, że zaczęła być stosowana. Ustawa była zresztą niesłychanie korzystna dla agentury - przez dziesięć lat jej obowiązywania prawomocnie skazano za kłamstwo lustracyjne znikomy procent tych, którzy zostali ujawnieni. Trzeba pamiętać, że nawet ta kulawa ustawa - tak, jak i ustawa o IPN - powstały tylko dlatego, że po tzw. liście Macierewicza z 1992 r. od lustracji nie było już odwrotu. Opinia publiczna domagała się prawdy.
Dlaczego 28 maja zdecydował się pan na przedłożenie Sejmowi owego projektu „doraźnej” uchwały lustracyjnej zamiast projektu ustawy? Rząd nie miał większości w Sejmie, żeby uchwalić ustawę. Trwałoby to zresztą bardzo długo, a Wałęsa już 26 maja wezwał opozycję do obalenia Olszewskiego. Uchwała przeszła, bo głosowano ją w czasie nieobecności postkomunistów i posłów lewicy laickiej (Unia Demokratyczna, KL-D), którzy gremialnie udali się na bankiet wydany przez prezydenta Izraela goszczącego w Polsce. Zgłoszony przez Janusza Korwina-Mikke projekt był autorstwa nieżyjącego już posła UPR Lecha Próchno-Wróblewskiego. Minister Spraw Wewnętrznych miał decydować o sposobie realizacji uchwały. Postanowiłem więc, że na liście znajdą się nazwiska tylko tych osób, które w archiwach odnotowane zostały jako tajni współpracownicy (a już np. kandydaci na TW - nie, choć później byli na tzw. liście Wildsteina). Każdy z nich miał prawo obejrzeć wraz z mężem zaufania swoje akta i zrobić notatki dokumentów. Uzyskałem zgodę prezesa Sądu Najwyższego na utworzenie z sędziów Trybunału Stanu komisji odwoławczej, której zadaniem byłoby rozpatrywanie ewentualnych skarg w związku z realizacją uchwały. Nie przesądzałem czyjejkolwiek winy: przekazałem Konwentowi Seniorów Sejmu (reprezentanci wszystkich partii i kół poselskich) listę osób odnotowanych jako współpracownicy wraz ze szczegółowymi danymi, tak jak to dziś robi IPN, publikując tzw. katalogi. Wszyscy posłowie otrzymali też szczegółową historię archiwów bezpieki, niszczenia akt, opis metody tworzenia list przekazanych Konwentowi. Dopełniłem więc staranności w nie mniejszym stopniu, niż wymaga tego obecna ustawa lustracyjna. Poza tym osoby, które znalazły się na liście, mogły - jak już mówiłem - obejrzeć dokumenty archiwalne świadczące o ich współpracy. Teraz nie jest to możliwe.
Rząd upadł więc przez lustrację? Niezupełnie. Lustracja była narzędziem, od którego zależała realizacja programu rządu. 28 maja, gdy przyjmowana była uchwała, losy rządu były już przesądzone i zdecydował o tym realizowany przez nas program, którego bały się elity okrągłego stołu. Przede wszystkim chodziło o nasz program gospodarczy. Wstrzymaliśmy patologiczną prywatyzację niszczącą polski przemysł. Wprowadziliśmy minimalne ceny na płody rolne. Zablokowaliśmy sztuczną aprecjację złotego hamującą eksport. Zaczęliśmy czyścić gospodarkę z układów mafijnych. W marcu 1992 r. kierowane przeze mnie MSW opublikowało raport o kształtowaniu się mafii wywodzącej się z układów komunistycznych służb specjalnych. „Gazeta Wyborcza” nazwała go „czarnym raportem Macierewicza”. Napisała, że wskazując na istnienie mafii, straszę zagranicznych inwestorów i szkodzę gospodarce! Więc po dziś dzień polską gospodarką rządzą układy mafijne mające swoją genezę w tamtych latach. No i geopolityka. Premier Olszewski rozpoczął rozmowy o wejściu do NATO, a minister obrony narodowej Jan Parys zaczął czyścić wojsko z sowieckich zauszników. O losach rządu przesądził ostatecznie prezydent Wałąsa, kiedy sprzeciwiliśmy się przekazaniu dawnych baz sowieckich spółkom rosyjskim kierowanym przez KGB i GRU. Odmówiliśmy też budowy osiedli mieszkaniowych w Kaliningradzie - czego domagali się Rosjanie za wyjście ich wojsk z Polski. Wałęsa wiedział, że nasz rząd na to nie wyrazi zgody, ale pojechał na Kreml, by podpisać układ zawierający owe warunki. Weto rządu popsuło mu plany, więc 26 maja wezwał opozycję do obalenia Olszewskiego. Dwa dni później Sejm przyjął uchwałę lustracyjną, a 4 czerwca, gdy rozpocząłem jej realizację, Wałęsa z Tuskiem, Moczulskim, Pawlakiem i Kwaśniewskim obalili rząd.
Stał się pan celem niebywałej nagonki w większości mediów, która zresztą rozpoczęła się znacznie wcześniej, niż obalono rząd. Tak jest po dziś dzień. Prześladuje się moich współpracowników, którzy budowali polskie służby w MSW, a potem pracowali w Komisji Weryfikacyjnej WSI i tworzyli Kontrwywiad Wojskowy, ale nikt nie rozlicza KL-D, lewicy laickiej czy też „dziennikarzy”, którzy na usługach tych polityków gwarantowali bezkarność mafii, gardłowali przeciwko NATO, wspierali grabież majątku narodowego. Z jednej strony jest PRL-bis i wspierająca ich mafia niszcząca polskie życie duchowe, gospodarcze, polityczne, a z drugiej - formacja niepodległościowa, narodowa, katolicka. Rządziliśmy tylko 20 miesięcy - 5 miesięcy rząd Olszewskiego i 15 miesięcy rząd Kaczyńskiego - ale tego, co zrobiliśmy, nie da się już nigdy całkowicie przekreślić. Nawet rząd Tuska musi się liczyć z reprezentowanym przez nas dążeniem do odbudowy niepodległego państwa. W ostatnich wyborach na formację niepodległościową głosowało ponad 5 mln Polaków. To gigantyczna siła, która musi zwyciężyć.
Nieświęta Blida Trwa polityczna walka o pośmiertny wizerunek Barbary Blidy. SLD cierpiące na deficyt pozytywnych bohaterów zarówno w PRL, jak i w III RP pisze byłej minister hagiografię, w której przedstawiana jest jako ofiara represji ze strony upolitycznionej prokuratury. Konsekwentne budowanie legendy na temat niewinności Blidy skutecznie odwróciło uwagę od problemu mafii węglowej i jej związków z politykami. Z Barbarą Blidą jest trochę jak z byłym prezydentem. Była za i przeciw. Przynajmniej tak wynika z jej portretu odmalowanego przez „Gazetę Wyborczą”. Po internowaniu Wałęsy płakała, PZPR ją szykanowała za to, że popierała „Solidarność”, a mimo to była minister pozostała wierna partii aż do stycznia 1990 roku. Ufała lewicy nadal, choć ta utrudniała jej walkę o Śląsk. A ten kochał ją miłością bezgraniczną. Taki portret rysują dziś byłej minister nie tylko media, ale i sami politycy SLD. Ta polityczna schizofrenia odmalowująca się w pokrętnej logice wtapiającej się w szum medialny daje jednak skuteczny efekt - ginie istotny przekaz na temat związków polityków lewicy z biznesem węglowym. Poprzez wybielanie Barbary Blidy wybiela się cała formacja, w myśl przewrotnej tezy, że skoro nie było dowodów na winę byłej minister, to nie było i mafii węglowej. Nie dziwi więc, że sprawy mafii węglowej utknęły w miejscu w momencie, gdy sympatia opinii publicznej stanęła po stronie wykreowanej przez media ofiary politycznej nagonki. W tym kontekście znaczące jest milczenie ministra Adama Rapackiego, na którego biurko, gdy dowodził Centralnym Biurem Śledczym, musiały trafiać materiały o kulisach działalności spółek handlujących węglem, rozpracowywaniu firm i osób zajmujących się handlem wierzytelnościami kopalń. To wówczas przecież ujawniano kolejne ogniwa pośrednie pomiędzy kopalniami a odbiorcami i szkicowano w materiałach operacyjnych obraz skorumpowanego przemysłu węglowego. W odniesieniu do tego przykładu trudno obwiniać o hipokryzję wyłącznie Janusza Kaczmarka, który dziś gra rolę „głębokiego gardła”, publicznie wskazując winnych śmierci Blidy, mimo że sam na przełomie 2005 i 2006 r. jako ówczesny prokurator krajowy powołał specjalny zespół do sprawy mafii węglowej. Polityczna poprawność wzięła górę nad faktami, które w obliczu PR-owskiej kampanii lewicowych spin-doktorów przestały pasować do uśrednionej wizji rzeczywistości. Rola katów tragicznie zmarłej minister przestała odpowiadać też dwóm głównym świadkom w sprawie Blidy - śląskiej Alexis, Barbarze Kmiecik, i rozgoryczonemu Ryszardowi Zającowi, byłemu posłowi SLD - którzy jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie przypuszczali, że prokuratura pod presją polityków wyjawi ich nazwiska. Zając nie kryje w wywiadach, że został rzucony na żer, podkreślając, że prokuratura ujawniając jego dane osobowe, popełniła przestępstwo. Zdyskredytowanie świadków oraz odwrócenie roli kata i ofiary przyczyniło się do jednego - układ mafijny na Śląsku trwa niewzruszenie.
Trzeba wrócić do faktów Czy ktoś zadaje dziś pytanie, czy Barbara Kmiecik poniosła konsekwencje za składanie fałszywych zeznań? Wszak o to właśnie należałoby zapytać, gdy słyszy się, że śląska Alexis bezpodstawnie obciążyła Barbarę Blidę. Co w takim razie z udowodnionymi przypadkami korupcji, które wyszły na światło dzienne dzięki zeznaniom węglowej aferzystki? Również w tym wypadku szekspirowski zabieg odmalowywania postaci Alexis jako osoby, która wbiła nóż w plecy przyjaciółce, odwraca uwagę od tego, co pierwsza dama czarnego biznesu mówiła prokuratorom o Jerzym Szmajdzińskim, Jerzym Urbanie, Stanisławie Ciosku, Andrzeju Szarawarskim, Jacku Piesze czy Wacławie Martyniuku, którego nomen omen w protokołach wprost nazywała swoim przyjacielem. Sięgnijmy zatem do zeznań samej Alexis, by przekonać się, w jakim stopniu jej wiedza o związkach polityki i węglowego biznesu pochodziła z autopsji. Kmiecik zeznawała 26 razy. Po raz pierwszy wspomniała o kontaktach z Barbarą Blidą, mówiąc o pożyczce, jakiej jej udzieliła na dokończenie domu w Szczyrku. Jednak byłą minister znała od wczesnych lat 80., kiedy była ona jeszcze dyrektorem technicznym w firmie budowlanej Fabud. Spółka ta współpracowała ze spółdzielniami mieszkaniowymi, te z kolei ze śląskimi kopalniami. Prezesi znali się doskonale. Kopalnie potrzebowały mieszkań, spółdzielnie materiałów budowlanych, więc koniunktura się nakręcała. Oficjalnie na rynku było ze wszystkim krucho, więc wszystko załatwiało się po znajomości. Tak zrodziły się pierwsze śląskie układy, które w dużej mierze funkcjonują do dziś. Już wtedy z kopalń wyciągano na lewo pieniądze. Pomagały w tym kluby sportowe, które finansowane były z pieniędzy kopalnianych. Przykładowo, jak opisuje to Kmiecik, układ nie do ruszenia zawiązał się poprzez konszachty dyrektora KWK Staszic, który był przewodniczącym Rady Miejskiej w Katowicach i trzymał łapę na miejskich sprawach, z prezesem GKS-u Katowice, przez który płynęła kasa z kopalni, i szefem Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Ci trzej ludzie mieli przez długi czas realny wpływ na większość podejmowanych decyzji w Katowicach. W tym kontekście funkcja, jaką sprawowała Blida, była nie do przecenienia. Podobnie jak i inne stanowisko, które zostało specjalnie stworzone dla Barbary Blidy - Izba Budownictwa, do której należała większość firm budowlanych z terenu Śląska. Wcześniej była minister pełniła funkcję honorowego prezesa Ruchu Chorzów. To wówczas, w latach 1994-1995, Kmiecik zacieśniła z Blidą kontakty. Była to znajomość, która na pewno otwierała na Śląsku wiele drzwi. Trzeba pamiętać, że do dziś aby zakupić z kopalni węgiel lub - co jeszcze trudniejsze - zostać pośrednikiem w handlu tym towarem, trzeba mieć nie lada układy. Dla Kmiecik istniała tylko jedna droga, by funkcjonować w węglowym biznesie - być za pan brat z lokalną sitwą, która w wąskim gronie podejmowała wszystkie ważne decyzje. Nic dziwnego, że z taką pasją Alexis oddawała się życiu towarzyskiemu, które - choć przyjemne - wiązało się ze sporymi wydatkami. Dlatego też Kmiecik przez kilka lat wspólnie z Blidą jeździła na wakacje i różne wyjazdy. Była minister gospodarki przestrzennej i budownictwa z racji tego, że inwestowała w dom w Szczyrku, oszczędzała. Zazwyczaj za jej pobyt płaciła Alexis. W 1998 roku w zamian za sfinansowanie Blidzie budowy basenu za 100 tys. zł, była minister zobowiązała się, że będzie gościć Alexis w jednym z pokoi przez najbliższe 10 lat. Kmiecik, jak zeznała, była hojniejsza. Za około 500 tysięcy zbudowała nie tylko basen, ale wykończyła Blidzie dom i kupiła meble. Wtedy właśnie panie umówiły się, że gdy SLD dojdzie do władzy, Blida pomoże Kmiecik. Życie pokierowało karierą byłej już wtedy minister inaczej. Zrezygnowała z kandydowania do Sejmu i zatrudniła się w JW. Construction. Dziwnym trafem firma zaczęła się prężnie rozwijać właśnie od momentu zatrudnienia Blidy. Kontakty między paniami się rozluźniły, ale gdy firma Kmiecik miała problemy, to właśnie jej przyjaciółka wraz Wacławem Martyniukiem rekomendują śląską Alexis do SLD. Ta wkrótce biznesowy zapał przenosi na działalność społeczną. Organizuje koło sympatyków Siemianowic Śląskich, nabijając lokalnej lewicy punktów. Kariera damy czarnego biznesu rozkwita.
Niebezpieczne związki Trudno zaprzeczać zeznaniom Kmiecik na temat finansowania domu Blidy w obliczu dokumentów, jakie pochodzą z okresu czerwiec-wrzesień 1998 roku. Znalazły się tam faktury na zakup kostki brukowej, sufitu podwieszanego czy paneli. Zakupów dokonała Alexis, na rachunku figurowała Blida. Polisę na dom w Szczyrku również wykupiła Kmiecik. Jak zeznała, przekazanych swojej przyjaciółce pieniędzy nie traktowała jako łapówki, tylko bardziej jako mecenat. Stąd też, mówiąc o swoich związkach z Blidą, jak twierdziła w zeznaniach Kmiecik, nie obciążała jej, gdyż nie traktowała tego, co robiła, w imię przyjaźni, jako formy korupcji czy wprost to nazywając, przestępstwa. Ryszard Zając w jednym z wywiadów telewizyjnych sprawę przedstawia jednak inaczej. - Są pisma z jej podpisem znajdujące się w moim posiadaniu, które przekazałem prokuraturze. Z ich treści jednoznacznie wynika, że Barbara Blida angażowała się w niedozwolone prawem popieranie prywatnych interesów Barbary Kmiecik. I mówię to z pełną świadomością. Sam byłem posłem na Sejm i odróżniam interwencję poselską podjętą w granicach prawa, całkowicie legalną, od niedozwolonej prawem interwencji na rzecz czyjegoś prywatnego interesu. Prokuratura Apelacyjna w Katowicach w piśmie z 2007 roku podkreśla, że zarzuty wobec SLD-owskiej minister sformułowano w ramach wielowątkowego postępowania przygotowawczego obejmującego aż 40 wątków, w większości obszernych i mogących stanowić przedmiot osobnych postępowań. Wbrew sugestiom polityków lewicy prokuratorzy zajmowali się nie samą Blidą, lecz szeroko rozumianą korupcją związaną z funkcjonowaniem podmiotów handlujących bądź pośredniczących w handlu węglem. Każdy, kto zna mechanizmy funkcjonowania mafii węglowej, wie, że bez przychylności polityków i biznesmenów nie może być mowy o żadnych ułatwieniach w obrocie węglem. Klinicznym przykładem związków węglowego biznesu z polityką była właśnie Kmiecik. Zaczynała jako zaopatrzeniowiec w niewielkiej firmie. Już jako 19-latka załatwiała to, czego nie dało się załatwić. Znając śląskie realia, można się tylko domyślać, jak to się stało, że gdy na początku lat 90. założyła firmę, która stała się pośrednikiem w handlu węglem, wkrótce dostała zamówienie na dostawy węgla dla elektrowni Połaniec i stała się na rynku górniczym potentatem. Bywało, że kopalnie wypłacały pensje dopiero po tym, jak wpłynął przelew z firmy „Kmiecik i spółka”. W 1994 roku założyła Polskie Towarzystwo Węglowe, stowarzyszenie lobbingowe, które miało dbać o interesy prywatnych firm zajmujących się biznesem wokół górnictwa. Jego członkami byli m.in. posłowie lewicy - Ryszard Zając i Andrzej Szarawarski. W jednej z gazet Ryszard Zając tak relacjonuje ten czas: „Nie byłem w stanie dopilnować, by PTW nie stało się kolejnym szyldem, wykorzystywanym przez Alexis do obrony tylko jej prywatnych interesów. […] Naiwnie sądziłem, że Szarawarskiemu chodzi o budowę mechanizmów rynkowych, w tym sektora prywatnego w górnictwie. Tymczasem on już wtedy miał prywatną firmę handlującą węglem i podobnie jak Alexis działał we własnym, prywatnym interesie. O tej jego firmie dowiedziałem się później.[…] »Świat polityki« stanął otworem nie przed PTW czy jego członkami - ale przed »Alexis« - bo to ona była głównym beneficjentem tego spotkania oraz późniejszych kontaktów z prominentami lewicy”. Naiwnym byłoby twierdzenie, że związki z politykami nie miały wpływu na rozwój biznesu Kmiecik. W 1996 plasuje się ona na 94., rok później na 100., a w 1998 na 74. miejscu na liście najbogatszych Polaków według „Wprost”. Kmiecik miała co prawda 3 proc. rynku obrotu węglem, ale 95 proc należało do trzech państwowych central handlowych. Była zatem wśród prywaciarzy potentatem w tym sektorze. Jak do tego doszła? Być może odpowiedź dałaby na to słynna lista rzekomo skorumpowanych polityków, o której krążą legendy, a która wyjść miała spod pióra Kmiecik. Na niej bowiem zapisywała podobno odbiorców łapówek od prawej do lewej strony sceny politycznej. Ryszard Zając w niepublikowanej rozmowie z jednym z dziennikarzy telewizyjnych, do której zapisu udało się nam dotrzeć, mówi wprost, że z początku był pośrednikiem między osobami reprezentującymi czołówkę SLD a Alexis. - Wiem, że do przekazania olbrzymich kwot doszło - słyszymy na taśmie - dla mnie jest to fakt, który nie ulega żadnej wątpliwości. Jest oczywiście problem dowodowy. […] Jeśli prokuratura uzyska możliwość dostępu do tych miejsc, przez które te przelewy finansowe przechodziły, no to tym samym uzyska niepowtarzalne, materialne dowody tego, iż korumpowanie na dużą skalę miało miejsce. Także szefów spółek górniczych. Jedna z takich prób przekupstwa była przedmiotem badania prokuratury.
Zarzut prokuratury Szczegółowy opis tego wątku znajdujemy w piśmie Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach z kwietnia 2007 roku. Wówczas bowiem sformułowano postanowienia o przedstawieniu zarzutów wobec siedmiu osób, w tym wobec Barbary Blidy. Zarzucano jej, że w nieustalonych dniach w okresie od 1 grudnia 1997 roku do 31 marca 1998 roku w Siemianowicach Śląskich, chcąc aby Barbara Kmiecik udzieliła korzyści majątkowej pełniącemu funkcję publiczną Zbigniewowi Barańskiemu - prezesowi „Rudzkiej Spółki Węglowej” SA (RSW) w Rudzie Śląskiej, podjęła się przekazania mu kwoty 80 tys. zł, w zamian za umorzenie odsetek należnych RSW, a naliczonych od niespłaconych należności głównych „Agencji Handlowej B. Kmiecik i spółka” sp. j. z siedzibą w Katowicach. Odsetki wynikały z tytułu dostaw węgla. Blida, jak pisze w piśmie prokuratura, za pośrednictwem nieustalonej osoby przekazała Zbigniewowi Barańskiemu korupcyjną propozycję Barbary Kmiecik, a następnie przyjęła od niej wymienioną kwotę, by przekazać ją prezesowi. W połowie 2006 roku Kmiecik w tej sprawie zeznała: „Odbyło się spotkanie, w którym uczestniczyłam ja i Baranowski, na którym ustaliliśmy, że podejmie działania w celu umorzenia odsetek za pewną rekompensatę pieniężną dla niego. […] Pieniądze te ja w gotówce przekazałam Barbarze Blidzie, której Z. Baranowski był dobrym przyjacielem. […] Ja nie wiem, czy ostatecznie te pieniądze trafiły do Z. Baranowskiego. Rozmawiałam z B. Blidą na ten temat i ona w rozmowie powiedziała, że nie jest pewna, czy całość kwoty dotarła do Baranowskiego. Wynikało z tego, że ona osobiście pieniędzy tych nie przekazywała Baranowskiemu, ale korzystała z pośrednika”.
Kilka miesięcy później tak uszczegółowiła swoje zeznanie na ten temat: „Pojechałyśmy razem z poseł Blidą na wczasy do Austrii na narty do miejscowości Meierhower. Tam rozmawiałyśmy o tym umorzeniu i umożliwieniu dalszego handlowania z RSW SA. Oni później rozmawiali z Baranowskim i ustalono kwotę 80 tys. zł. Ostatecznie tę kwotę przekazałam przez B. Blidę, ale ona z tego nic nie miała. […] Od tego czasu kontakt z Baranowskim się zmienił na lepszy”. Na początku 2007 roku Kmiecik tak opisywała sprawę: „Barbara w czasie kolejnej rozmowy powiedziała mi, że prezes Baranowski się zgodził. Nie pamiętam też, czy ta druga rozmowa odbyła się u mnie w domu, czy też u niej. Powiedziała mi także, że pieniądze mam przekazać jej, a ona przekaże je dalej. […] Pieniądze pochodziły z Agencji i pobierałam je tak jak poprzednio. Pobierałam zaliczkę, potwierdzałam na druczku, a kwota ta była rozpisana na wszystkich prezesów i wszyscy troje podpisywaliśmy”. Prokuratura, weryfikując zeznania Kmiecik, zabezpieczyła dokumentację RSW potwierdzającą współpracę z firmą Alexis oraz fakt istnienia niespłaconych należności. Istnieje kserokopia pisma, z którego wynika, że „Agencja” Kmiecik zwróciła się z wnioskiem o odstąpienie od naliczania odsetek. Co ciekawe, odsetki z 1997 roku były naliczane, jak wynika z kwitów księgowych RSW, a te z 1998 roku nie były już naliczane. Przesłuchany w kwietniu 2007 roku w charakterze podejrzanego Zbigniew Baranowski potwierdził, że kontaktował się z Barbarą Kmiecik i Barbarą Blidą: „Kiedy pani Blida przychodziła do mnie, była jeszcze ministrem budownictwa, ale mogę się mylić. […] Jeśli chodzi o panią Kmiecik to dotyczyła jej tylko jedna rozmowa z panią Blidą […] o wznowieniu dostaw węgla dla B. Kmiecik”. Podczas konfrontacji z Barbarą Kmiecik zeznał, że nic nie wie o tym, aby Blida podjęła się wobec Kmiecik pośrednictwa w załatwieniu umorzenia odsetek RSW i wzięła od niej pieniądze. W piśmie wewnętrznym RSW z 30 września 1997 roku wyraźnie jednak zaznaczono, że odstępuje się od dalszego naliczania odsetek firmie Barbary Kmiecik.
Rysa na portrecie Usilne starania liderów SLD, aby uczynić z Barbary Blidy postać nieskazitelną, stoją w jawnej sprzeczności z jej tragiczną postawą, której efektem była do dziś niewyjaśniona śmierć. Dobitnie wyjaśnia to Ryszard Zając w wywiadzie dla dziennikarzy telewizyjnych: - Problem z Barbarą Blidą polega na tym, że opinia publiczna przez wiele lat otrzymywała sygnały medialne o tym, że posłanka jest osobą porządną, że angażuje się w sprawy nader istotne ze społecznego punktu widzenia, że jest - mówiąc krótko - przyzwoitym człowiekiem. I w takiej rzeczywistości medialnej nagle pojawiła się ni stąd, ni zowąd informacja o tym, że mogła brać łapówki. To niewątpliwie był szok dla opinii publicznej. I to spowodowało, jak sądzę, odrzucenie tej informacji, że branie łapówek przez Barbarę Blidę jest faktem. Trudno dziś wcielać się w psychologa i analizować motywy działania byłej minister w momencie, gdy sięgała po pistolet. Sytuacja, gdy ktoś myśli o targnięciu się na własne życie, nie jest jednak wyabstrahowana z analizy własnego postępowania. Posądzanie Blidy, którą stawia się na równi z wybitnymi działaczami politycznymi, o nieracjonalne zachowanie, mówienie o katolicyzmie i równoczesne podkreślanie, że posłanka SLD została zapędzona w kozi róg, z którego jedyne wyjście prowadzi na tamten świat, zakrawa na kpinę. Kpią ze swojej koleżanki politycy lewicy. Zarówno pamięć o tym tragicznym zdarzeniu, jak i myślenie o praworządności stały się kukiełkami w politycznej szopce, która przez SLD urządzana jest nie po to, by zadośćuczynić rzekomo skrzywdzonej ofierze, ale po to, by ugrać doraźny polityczny cel. Ukrzyżować publicznie tych, którzy przypominają niewygodne fakty obrazujące kształtowanie się III RP. Wszak, o czym publicznie niechętnie się mówi, w zarządzie spółki Alexis usadowiono syna oficera SB, który jest wspólnikiem wpływowego polityka SLD Andrzeja Szarawarskiego w nadal świetnie prosperującej spółce ochroniarskiej zajmującej się monitoringiem miast. Miał on za zadanie, jak twierdzi Ryszard Zając, sprawdzanie, jaki zysk osiąga spółka, po to, by nie oszukiwała swoich promotorów. Czy potrzeba bardziej jaskrawego przykładu na odmalowanie istoty funkcjonowania mafii węglowej? Publiczny lincz tych, którzy prowadzili śledztwa w podobnych sprawach, musi mieć zatem jeden cel, uzmysłowienie, że nietykalność polityków jest fundamentem naszego państwa. Nie chodzi już przy tym nawet o pociągnięcie kogokolwiek z klasy politycznej do odpowiedzialności, ale nawet rzucenie na niego cienia podejrzeń. Komisja ds. Blidy ma to właśnie za zadanie. Magdalena Nowakowska
Kto pomaga(ł) Niemcom, czyli wojna PO z PiS Niemcy lubią opowiadać o cudzych winach i własnych cierpieniach podczas wojny.
Artykuł w tygodniku „Der Spiegel” i przedwyborcza odezwa CDU/CSU rozpętały prawdziwą wojnę w polskim świecie politycznym. PiS wykorzystuje antyniemieckie uprzedzenia w kampanii wyborczej. Jarosław Kaczyński stwierdził, że Niemcy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność za gigantyczną zbrodnię. „Jeśli pozwolimy na takie praktyki, pewnego dnia okaże się, że mamy płacić im odszkodowania za niemieckich żołnierzy poległych w powstaniu warszawskim”, powiedział. W liście do premiera Donalda Tuska Kaczyński przedstawił propozycję, by PO i PiS wystąpiły z nowelizacją konstytucji, tak by „uniemożliwić jakiekolwiek próby podważania polskiej własności na Ziemiach Zachodnich i Północnych”. Zdaniem prezesa Kaczyńskiego, w Polsce działa potężne niemieckie lobby, Warszawa zaś prowadzi uległą politykę zagraniczną. Jacek Kurski z PiS zarzucił Platformie brak patriotyzmu i powiedział, że w okresie międzywojennym była grupa polityków i publicystów, która lekceważyła agresywne wypowiedzi Adolfa Hitlera. Szef MSZ Radosław Sikorski oskarżył PiS o to, że zastrasza społeczeństwo Niemcami. „Niektórym w Polsce mogło wyjść z focusów, że na dziadku z Wehrmachtu i w ogóle na straszeniu Niemcami można jeszcze pojechać. Ale nasze społeczeństwo jest dojrzalsze, niż się niektórym wydaje”, oświadczył. Politycy Platformy Obywatelskiej uważają, że PiS usiłuje zdobyć poparcie w wyborach kosztem tworzenia konfliktów na arenie międzynarodowej. Wpływowy niemiecki eurodeputowany CDU Elmar Brok zapewnił, że granica polsko-niemiecka jest politycznie i prawnie niepodważalna. Prawdziwą burzę rozpętał w Polsce niemiecki tygodnik „Der Spiegel”. Artykuł „Wspólnicy. Europejscy pomocnicy Hitlera w mordowaniu Żydów” rozgniewał wielu polityków i publicystów. Co do faktów, obszerny tekst jest poprawny i rzeczowy, natomiast w warstwie interpretacyjnej nie do przyjęcia. Konsekwentnie lewicowy niemiecki magazyn „Jungle World” napisał, że „Der Spiegel” pragnie uczynić odpowiedzialność za Holokaust produktem eksportowym Republiki Federalnej, który jednak nie znajdzie odbiorców. „Der Spiegel” jest prywatnym, niezależnym, lewicowo-liberalnym tygodnikiem, który publikuje także cover stories o nazistowskich zbrodniach (w listopadzie ub.r. „Sprawcy - dlaczego tak wielu Niemców stało się mordercami” - o Himmlerze). Artykuł, który wzbudził nad Wisłą tak wielkie kontrowersje, ukazał się w związku z deportacją ze Stanów Zjednoczonych do Niemiec Johna Demjaniuka, byłego strażnika w hitlerowskich obozach zagłady, oskarżonego przez prokuraturę w Monachium o współudział w zamordowaniu 29 tys. Żydów w Sobiborze. Nie należy podejrzewać redaktorów „Spiegla” o jakieś ukryte intencje, np. o to, że opublikowali tekst w związku z kampanią wyborczą do Parlamentu Europejskiego lub z przypadającą w tym roku 70. rocznicą wybuchu II wojny światowej, co z pewnością stanie się powodem do mówienia o niemieckich zbrodniach. Berliński tygodnik, podobnie jak inne magazyny, zawsze ma problemy ze znalezieniem tematu na okładkę, toteż deportacja Demjaniuka musiała zostać wykorzystana. Autorzy stwierdzają, że w zbrodni nad zbrodniami, jaką był Holokaust, uczestniczyli także zagraniczni sprawcy - ukraińscy żandarmi i łotewscy policjanci z oddziałów pomocniczych, żołnierze rumuńscy, węgierscy kolejarze, a także polscy chłopi, holenderscy urzędnicy katastralni, francuscy burmistrzowie, norwescy ministrowie i włoscy żołnierze. W artykule opisano pogromy Żydów na Ukrainie i w krajach bałtyckich, kolaborację z nazistami we Francji i Holandii, zbrodnie przeciwko Żydom w krajach bałkańskich. Polacy wymienieni zostali jako mordercy Żydów w Jedwabnem i jako szmalcownicy, którzy szantażowali Żydów i wydawali okupantowi na pewną śmierć. Magazyn wspomniał także, że co najmniej 600 ocalałych z Zagłady Żydów zginęło już po wojnie z rąk polskiego motłochu. Magazyn podaje jednak, że 125 tys. Polaków bezinteresownie ratowało Żydów podczas wojny. Powyższe fakty są znane i „Der Spiegel” tylko je zebrał. Interpretacja historii, którą magazyn przedstawił, musi jednak budzić sprzeciw. Historia nie jest nauką ścisłą, tym bardziej w publikacjach prasowych autorzy tak dobierają cytaty, autorytety i fakty, aby udowodnić swą zazwyczaj kontrowersyjną tezę. Ale w tak przerażającym temacie jak Zagłada szczególnie Niemcy powinni zachować ostrożność. „Der Spiegel” odważył się napisać: „Oczywiście jedynie Hitler i jego otoczenie albo Wehrmacht byli w stanie zatrzymać Holokaust. To jednak nie pozbawia siły argumentu, że bez zagranicznych pomocników ocalałyby dziesiątki tysięcy, a może nawet miliony z 6 mln zamordowanych Żydów”. Co byłoby gdyby? Historycy nie powinni stawiać takich pytań, dotyczących „historii alternatywnej”, na które nie ma odpowiedzi. Równie dobrze można by napisać: „Gdyby polska armia w 1939 r. jakimś cudem pokonała Wehrmacht i weszła do Berlina, wszyscy europejscy Żydzi uniknęliby śmierci”. W innym miejscu tygodnik stwierdził: „Jest całkowicie bezsporne, że bez Hitlera, szefa SS Heinricha Himmlera i wielu, wielu innych członków narodu niemieckiego nie byłoby Holokaustu. Pewne jest jednak również, że »Niemcy nie byliby w stanie sami dokonać mordu na milionach europejskich Żydów«, wnioskuje hamburski historyk Michael Wildt”. „Der Spiegel” cytuje także berlińskiego historyka Götza Aly'ego, który już kilka lat wcześniej zadał pytanie: „Czy ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej nie było projektem europejskim, którego nie można wyjaśnić wyłącznie przesłankami wynikającymi z niemieckiej historii?”. Götz Aly jest badaczem błyskotliwym, ale kontrowersyjnym, zwłaszcza na polu interpretacji dziejów. Niektórzy niemieccy koledzy po fachu uważają, że nie powinien zostać profesorem, ponieważ „takiego człowieka nie można napuszczać na studentów”. Aly badał zwłaszcza udział w zagładzie Żydów aparatu państwowego sprzymierzonych z III Rzeszą Węgier. W maju br. udzielił wywiadu rozgłośni radiowej Deutsche Welle, w którym tak uzasadniał swą koncepcję Holokaustu jako projektu europejskiego: „Żydzi deportowani z Węgier aż do słowackiej granicy nie widzieli ani jednego Niemca, tylko węgierskich żandarmów, w obozach zaś często spotykali strażników innych narodowości, Ukraińców, Łotyszy, Litwinów”. Götz Aly uważa, że Holokaust był najczarniejszym punktem nie tylko niemieckiej, lecz także europejskiej historii. Takie dzielenie się odpowiedzialnością przez niemieckich publicystów musi dziwić. „Der Spiegel” słusznie pisze, że antysemityzm przed wojną istniał w Europie, co z pewnością ułatwiło hitlerowskim oprawcom zadanie.
Antysemityzm szerzy się także dziś, co stwierdzają różne instytucje żydowskie, m.in. Centralna Rada Żydów w Niemczech. Synagogi, szkoły i inne żydowskie obiekty w RFN znajdują się pod nieustanną i silną ochroną policji. Nasuwa się nawet złowieszcze pytanie: co stałoby się obecnie z Żydami w Niemczech, gdyby policyjna tarcza zniknęła. Cywilizowane kraje chronią wszystkich swoich obywateli. III Rzesza była jedynym w nowożytnych dziejach państwem, do tego państwem o wysokiej kulturze i znakomitej tradycji prawnej, które postawiło sobie za zadanie unicestwienie całego narodu, narodu żydowskiego, nie tylko w swoich granicach, lecz także w Europie i na świecie. Nie można tego tłumaczyć wyłącznie obłędem Hitlera, Himmlera i innych brunatnych paladynów. Członkowie niemieckich elit politycznych i gospodarczych, a także naukowcy „planiści” z entuzjazmem układali i popierali projekty stworzenia światowego imperium, w którym niektóre narody - żydowski, a później także słowiańskie - nie miały prawa żyć. Znamienne, że mimo wszelkiego rasistowskiego antysemityzmu czy religijnego antyjudaizmu w Europie zasięg Zagłady wyznaczały ofensywy Wehrmachtu i polityczne wpływy III Rzeszy. Niemieccy okupanci pozwalali na podbitych terenach działać kryminalistom i szumowinom społecznym, których zachęcała do ataków na Żydów nazistowska propaganda. Przywódcy państw satelickich III Rzeszy dobrze wiedzieli, czego od nich oczekuje Hitler, dlatego prześcigali się w okrucieństwie wobec ludności żydowskiej. III Rzesza potrafiła zresztą zmusić do udziału w ludobójstwie. W ambasadach niemieckich działali energicznie „pełnomocnicy do spraw Żydów”, na Węgry wysłano komando śmierci osławionego Adolfa Eichmanna. Wypada dodać, że wielu „europejskich pomocników Hitlera w mordowaniu Żydów” zostało pod groźbą śmierci zmuszonych do mordów. Jak pisze „Jungle World”, Demjaniuk, wzięty do niewoli żołnierz radziecki, miał do wyboru głodową śmierć w obozie lub wysługiwanie się niemieckim panom. Także żydowscy policjanci musieli pomagać w deportacjach swych rodaków do obozów zagłady. Robili to z lęku o własne życie. „Der Spiegel” pisze, że zbrodnicze akcje mordowania Żydów przygotowywało, przeprowadzało i popierało ponad 200 tys. obcokrajowców, mniej więcej tyle samo, co Austriaków i Niemców (podzielmy się odpowiedzialnością fifty-fifty, skomentował ironicznie „Jungle World”). Trudno powiedzieć, w jaki sposób historyk Dieter Pohl, na którego powołuje się tygodnik, dokonał obliczeń. NSDAP, partia jadowicie antysemicka, miała w szczytowym momencie 8 mln członków. Jeśli uwzględnimy niemieckich biurokratów i naukowców przygotowujących Zagładę, przedsiębiorców, czerpiących z niej korzyści, żołnierzy Wehrmachtu, osłaniających oddziały dokonujące rozstrzeliwań, zapewniających im logistyczne wsparcie, otrzymamy miliony niemieckich sprawców. Absurdem jest stwierdzenie magazynu, że zagraniczni współsprawcy mordu na Żydach przeważnie uniknęli kary. Przywódcy reżimów kolaborujących z III Rzeszą, Pierre Laval we Francji, Vidkun Quisling w Norwegii, Slavko Kvaternik w Chorwacji, Ion Antonescu w Rumunii i inni, zostali skazani na śmierć i straceni. Władze radzieckie nie patyczkowały się z prawdziwymi czy domniemanymi kolaborantami. Także w Polsce Ludowej, przy całej ułomności ówczesnego prawa, stawiano szmalcowników i sprawców mordów na Żydach przed sądem. Magazyn chwali Duńczyków, którzy uratowali swoich Żydów. Niemcy jednak traktowali swych nordyckich krewniaków z Danii w białych rękawiczkach, dlatego ratujący Żydów Duńczycy, niewątpliwie szlachetni, nie podejmowali poważnego ryzyka. W Polsce za pomoc Żydom okupanci zabijali całe rodziny i palili wsie. Niełatwo pojąć, dlaczego „Der Spiegel” nie uwzględnił w analizie opinii amerykańskiego historyka Daniela Goldhagena, autora wydanej w 1999 r. także w Polsce i w swoim czasie głośnej książki „Gorliwi kaci Hitlera. Zwyczajni Niemcy i Holocaust”. Goldhagen wystąpił z tezą, że Zagłada była wynikiem antysemityzmu przenikającego wszystkie warstwy niemieckiego społeczeństwa, przewijającego się przez dzieje Niemiec od średniowiecza i reformatora Marcina Lutra, aż do brunatnego führera. Goldhagen pisze, że aczkolwiek inne grupy narodowe pomagały Niemcom w wyrzynaniu Żydów, to przecież Holokaust był niemieckim przedsięwzięciem. Nie-Niemcy nie byli istotni dla przeprowadzenia ludobójstwa. Decyzje, plany i zasoby organizacyjne oraz większość wykonawców - były niemieckie. Holokaust można wytłumaczyć tylko dążeniem Niemców do zabicia Żydów. Tylko o Niemcach można powiedzieć to, czego nie można powiedzieć o innym narodzie czy o wszystkich innych narodach razem wziętych - bez Niemców nie byłoby Holokaustu. Pewni sprawcy byli nazistami, czy to jako członkowie NSDAP, czy też z przekonania, inni byli esesmanami, wszyscy jednak - Niemcami, działającymi w imię Niemiec i ich popularnego przywódcy Adolfa Hitlera - pisze Goldhagen. Zapewne bez zagranicznych pomocników naziści nie zdołaliby zabić aż tylu Żydów - brunatny reżim dysponował jednak dostatecznymi niemieckimi kadrami, aby dokonać tej zbrodni. Zwłaszcza że stała się ona najważniejszym celem III Rzeszy. Niemiecki historyk i biograf Hitlera, Werner Maser, pisze, iż po Stalingradzie dyktator wiedział już, że wojna jest przegrana. Prowadził ją jednak nadal z dwóch powodów - po pierwsze, w celu przedłużenia własnego życia, po drugie, aby wymordować jak najwięcej Żydów. Hitler był tak opętany antyżydowską obsesją, że nie podejmował żadnych prób politycznego zakończenia wojny, rozkazywał też swoim generałom, aby nigdy się nie cofali i trzymali front bez względu na straty, co było strategicznym absurdem, lecz umożliwiało nieco dłuższe zachowanie kontroli nad terytorium i mordowanie Żydów. Z powyższych względów podejmowane przez Götza Aly'ego i „Der Spiegel” próby podzielenia się odpowiedzialnością za Zagładę i uczynienie z mordu na Żydach części europejskiego dziedzictwa należy stanowczo odrzucić. Niemiecki magazyn pisze, iż w badaniach nad swą winą wobec Żydów Polacy są dopiero na początku drogi. Jest to niezgodne z prawdą. Dostępne źródła na ten temat przeważnie zostały przebadane, ukazały się liczne artykuły i książki, nie tylko Jana Grossa. Zapewne ukażą się kolejne, ale niewiele nowego wniosą do sprawy. Po artykule „Spiegla” w Polsce znowu rozległy się głosy, że Niemcy próbują przemodelować historię II wojny światowej i hitleryzmu na swoją korzyść. Republika Federalna jest solidnym, demokratycznym państwem prawa, uznającym nasze granice i odpowiedzialność III Rzeszy za wojnę i niezliczone okrucieństwa (chociaż politycy RFN mówią najczęściej o jakichś ponadnarodowych „nazistach”, a nie Niemcach jako sprawcach). Trzeba jednak przyznać, że nasi zachodni sąsiedzi wolą obecnie opowiadać o cudzych winach i o swoich cierpieniach, a nie swych zbrodniach podczas wojny. Taka jest potrzeba obecnego pokolenia, które nie chce bić się w piersi za zbrodnie swych dziadków. Twórcy książek i filmów rozumieją te pragnienia. Pomijając niepoprawnych rewizjonistów i neonazistów, pamięć o „wypędzeniach” i niemieckich krzywdach pielęgnują konserwatywne koła związane z chadecją. To CDU i CSU przyjęły przed wyborami do Parlamentu Europejskiego odezwę następującej treści: „Obowiązująca w Unii Europejskiej swoboda wyboru miejsca zamieszkania i osiedlania się jest krokiem w kierunku urzeczywistnienia prawa do ojczyzny również dla niemieckich wypędzonych - we wspólnej Europie, w której narody i grupy narodowościowe mogą żyć razem zgodnie oraz bez dyskryminacji wynikającej również z przeszłości. Wypędzenia każdego rodzaju muszą zostać potępione na płaszczyźnie międzynarodowej, a naruszone prawa muszą zostać uznane”. Nie trzeba tłumaczyć, że międzynarodowe potępienie „wypędzeń” jest sprzeczne z polską racją stanu. Niemcy zostali wysiedleni na mocy postanowień konferencji poczdamskiej, na skutek rozpętanej przez siebie wojny i popełnionych zbrodni. W UE obowiązuje wolność wyboru miejsca zamieszkania, jeśli „wypędzony” chce kupić sobie mieszkanie w Warszawie czy Szczecinie, ma do tego prawo. Po cóż więc odezwa? Także dzięki chadeckim mocodawcom filmowcy otrzymują niebagatelne kwoty na tworzenie dokumentalnych czy fabularnych prac na takie tematy jak bombardowanie Drezna, ucieczka Niemców ze Wschodu (wciąż i wciąż, w różnych wariantach). W filmach tych, które często oglądam na niemieckim kanale dokumentalnym Phoenix, jeśli pojawia się polski robotnik przymusowy, to taki, którego niemieccy bauerzy traktowali dobrze, a on był tak wdzięczny, że z narażeniem życia pomagał im w ucieczce przed Rosjanami. Jak można było się spodziewać, opowiadają o tym niemieccy świadkowie, sam Polak się nie pojawia. Rozgłos nad Szprewą wzbudził ostatnio film fabularny „Kobieta w Berlinie”, o martyrologii Niemek, bezlitośnie gwałconych przez żołnierzy Armii Czerwonej. O tym, jak żołnierze Wehrmachtu mordowali, palili i gwałcili na podbitych terenach wschodnich, nikt w RFN fabularnego filmu nie nakręci. Zrealizowano też film o zagładzie statku „Wilhelm Gustloff”, storpedowanego przez radziecki okręt podwodny. Los „Gustloffa” przedstawiany jest w Niemczech jako największa morska katastrofa w dziejach świata, w której śmierć poniosły przede wszystkim kobiety i dzieci. Niedawno wytrawny polski pisarz marynista Henryk Mąka stwierdził w wywiadzie dla „Angory”, że ofiar na „Gustloffie” było znacznie mniej, a statek przewoził przede wszystkim hitlerowskich marynarzy, żołnierzy, członków wojskowych służb pomocniczych oraz funkcjonariuszy NSDAP i ich rodziny. Nikt nie ma wątpliwości, że zatopienie „Gustloffa” było zgodne z prawem międzynarodowym. Niemcy dysponują ogromnymi środkami finansowymi, aby tworzyć, modelować i przedstawiać światu swą wersję wydarzeń. Należy spodziewać się także w przyszłości nad Łabą i Renem artykułów, filmów, prac naukowych zazwyczaj w inteligentny, wyrafinowany sposób zmniejszających ciężar niemieckiej winy za hitleryzm, opiewających niemiecką martyrologię podczas wojny. Dobrze byłoby, gdyby rząd polski znalazł pieniądze na stworzenie monumentalnego filmu np. o bombardowaniu bezbronnego Wielunia przez Luftwaffe, bitwie pod Wizną w 1939 r. czy o wymordowaniu przez niemiecki 309. batalion policji białostockich Żydów w czerwcu 1941 r. Krzysztof Kęciek
Niemieccy internauci o artykule „Spiegla” JB78 Ci pomagierzy byli tylko narzędziami Niemców, przeznaczonymi do wykonywania brudnej roboty w obozach. Znaczyli tyle, co kropla spadająca na gorący kamień. Nierzadko ci pomocnicy byli potem zabijani. Za planowanie odpowiedzialni byli inni (konferencja w Wannsee). Jeśli piszecie, że masowy mord był możliwy dzięki tym pomagierom, wydaje mi się to dziwne. Holokaust stał się możliwy przede wszystkim za sprawą wojennej maszynerii Hitlera.
Hubert Rudnick Nienawiść wobec Żydów nie jest wynalazkiem Hitlera i nazistów, rozprzestrzeniała się wraz z chrystianizacją, tak więc pomagierów znaleziono we wszystkich krajach, wszystkich bowiem wychowano w nienawiści wobec Żydów. Także w Polsce rozpoczęto w 1968 r. wielką kampanię, podczas której chciano wszystkich żyjących jeszcze w kraju Żydów pozbawić obywatelstwa... Zbrodniarz Hitler jest tylko produktem danego społeczeństwa, które umożliwiło jemu i jego zwolennikom popełnienie tej ohydnej zbrodni.
Nihili Novi Kochany „Spieglu”, czy nie wiesz, że poza narodowosocjalistyczną strefą wpływów nie znaleźli się w znaczącym zakresie pomocnicy do planowania i przeprowadzenia mordu na Żydach (nawet w Arabii)? Można więc wyjść z założenia, że wielu ludzi na terenach okupowanych, którzy byli czynni jako „pomocnicy”, robiło to wyłącznie z lęku o własne życie albo ze względu na korzyści. Poza nazistowską strefą wpływów tego rodzaju zachowanie nie było akceptowane, nie było też żadnych przymusów, a więc nie doszło tam do czystek etnicznych.
ART8 Rosja za Stalina także nie patyczkowała się z Żydami... Turcy ukatrupili 1,5 mln Ormian. Amerykanie Indian itp., itd. To wszystko jest już historią. Tylko dla nas, Niemców, nie. Nie ma innego narodu na świecie, który tak chętnie, jak my, biczuje się swą przeszłością. Naprawdę nie mogę już tego słuchać (Holokaust-Holokaust-Holokaust), wreszcie powinien być z tym koniec, [informacja] o tym powinna się znaleźć w podręcznikach szkolnych ku przestrodze, ale to już wystarczy. Osobiście uważam za obrzydliwe to, co się wydarzyło, ale nie czynię sobie żadnych wyrzutów, nie mam bowiem z tym ABSOLUTNIE NIC wspólnego. Wypłaty, które wciąż przekazywane są na rzecz Izraela... Jak długo ma to jeszcze trwać? Aż do 10. lub 20. pokolenia?! Myślę, że wystarczy. Europejscy pomocnicy może byli przeważnie tchórzliwi. Ale nie byli agresorem, lecz ofiarą. Agresorami byliśmy my, Niemcy... Tego nie powinniśmy zapomnieć. Pozostaje pytanie, jakie nauki należy wyciągnąć z przeszłości. Uważam, że musimy ufać naszej demokracji, bronić jej z pewnością siebie i rozwijać naszą kulturę polityczną.
Największy w historii prezent z nieba Okrągły Stół i wybory 1989 roku miały dobić „Solidarność” i zapewnić komunistom długie lata rządów. Ale myśmy ich ograli. Jedną ręką podpisywałem porozumienie, a drugą odbezpieczałem granat - mówi w rozmowie z portalem tvp.info Lech Wałęsa, legendarny przywódca "Solidarności" i były prezydent RP. Z Lechem Wałęsą, legendarnym przywódcą „Solidarności” i prezydentem RP, rozmawiają Marcin Dzierżanowski i Anita Blinkiewicz
Którego dnia powinniśmy obchodzić dzień upadku komunizmu? Wszyscy mamy z tym problem. Dla mnie 4 czerwca nie jest najlepszą datą. Najważniejsza walka rozegrała się w stoczni w sierpniu 1980 roku. Myślę, że rocznica podpisana Porozumień Sierpniowych będzie kiedyś świętem narodowym. Nie wiem tylko, czy tego dożyję.
Tyle że po porozumieniach sierpniowych był stan wojenny, a po 4 czerwca - błyskawiczna, choć stopniowa demokratyzacja. Ale to w stoczni nastąpił przełom. Wcześniej rządzący skutecznie dzielili naród. Kiedy tuż po wojnie próbowaliśmy walczyć z komuną z bronią w ręku, nazwano nas karłami reakcji. Gdy w 1956 roku zbuntowała się część robotników, władza powiedziała, że to nieroby i warchoły. W 1970 roku było podobnie. Dwa lata wcześniej, kiedy protestowała młodzież, krzyczano: „studenci na studia”. Wmawiano nam, że przeciwko komunie są nieliczni.
W 1980 roku też mówiono o wichrzycielach i prowokatorach. Ale rok wcześniej był w Polsce Jan Paweł II. Dzięki mszom papieskim mogliśmy się zjednoczyć i policzyć. Zobaczyliśmy, że system nas oszukuje. Bo przeciwko sobie ma nie pojedyncze grupki ludzi, ale miliony.
Tylko czy to nie jest takie dorabianie ideologii po latach? Przecież podczas wizyty w 1979 roku nie było wielkich politycznych manifestacji. Raczej festyn narodowy. To prawda, same słowa papieża by nie wystarczyły. Potrzebna jeszcze była opozycja, która sprawiła, że papieskie słowo stało się ciałem. Popatrzmy na Kubę, gdzie papież był w 1998 roku. Tam jego słowa trafiły w próżnię i komuna trwa do dziś.
U nas też po wizycie papieża trwała jeszcze dziesięć lat. Ale w stoczni powiedzieliśmy Partii wprost: wy nas nie reprezentujecie! Na bazie robotniczej zebraliśmy cały naród: rolników, inteligencję. To było kopnięcie komunizmu w miękkie podbrzusze. Oni już nigdy z tego nigdy nie wstali. Wprowadzili jeszcze stan wojenny, stosowali represje, ale psychologicznie byli już przegrani.
Dlatego postanowili oddać władzę w 1989 roku? Bez żartów. Ani gen. Wojciech Jaruzelski, ani gen. Czesław Kiszczak nigdy nie chcieli oddać władzy! I to jest właśnie powód, dla którego mam kłopot z bezkrytycznym świętowaniem 4 czerwca.
Bo? To w istocie miało być gigantyczne oszustwo komunistów. Okrągły Stół i wybory 1989 roku miały dobić „Solidarność” i zapewnić komunistom długie lata rządów.
Jak to możliwe? Po wprowadzeniu stanu wojennego struktury „Solidarności” były w rozsypce. Powiedzmy sobie szczerze: rozbito nas. Masę ludzi zmuszono do wyjazdu z kraju, podziemie oplątano agenturą. Reszty dzieła dopełnił OPZZ, którego działalność odebrała nam miliony działaczy. Udawaliśmy potęgę, pokrzykując raz po raz. Ale tak naprawdę mieliśmy złamany kręgosłup.
To po co władza chciała z wami rozmawiać? Właśnie dlatego, że wiedzieli o naszej słabości. Nie oszukujmy się: w 1989 roku Kiszczak i Jaruzelski nie chcieli zwycięstwa wolnej Polski. Chcieli wykończyć „Solidarność” i opozycję.
Niektórzy mówią, że byli ludźmi honoru i dążyli do pokojowej rewolucji, tylko inną drogą. Nazywanie ich ludźmi honoru to nieporozumienie. Gdyby choć przez chwilę brali pod uwagę utratę władzy, nie doszło by do żadnych rokowań.
To jakby Pan ich nazwał? Zdrajcami? Tak daleko się nie posunę. Do końca życia będzie mnie dręczyło pytanie, na ile oni wierzyli, że dla komunizmu nie ma alternatywy.
W 1989 roku było już chyba trudno w to wierzyć… I tak, i nie. Któryś z generałów opowiadał mi po latach, że każdego z nich po szkoleniu w Moskwie brano na indywidualną rozmowę. Pokazywano makietę Europy, tłumaczono, gdzie są rozlokowane jakie rakiety. Przekonywano, że w razie jakiegokolwiek buntu jeden ruch i nie ma - Gdańska, Warszawy czy Wrocławia.
Czemu to służyło? Zastraszeniu? To było takie pranie mózgu, choć nie pozbawione zdrowego rozsądku. Bo przecież jak policzyć rakiety, żołnierzy i dolary, to rzeczywiście, ten system nie miał prawa upaść. Dlatego oni mogli rzeczywiście wierzyć, że zamach na komunizm oznacza katastrofę Polski. Jeśli oni w to wierzyli, to byli ludźmi słabymi, ale nie zdrajcami. Jeśli nie wierzyli - sami oceńcie.
A Pan jak ich ocenia? Mam z tym problem i chyba do końca życia tego nie rozstrzygnę. Do Jaruzelskiego resztki szacunku straciłem w marcu 2005 roku.
Skąd ta data? Zostaliśmy wtedy zaproszeni na Forum Polityki Światowej do Turynu. Byłem ja, Rakowski, Jaruzelski i Gorbaczow. Myślę sobie: jesteśmy we Włoszech, na neutralnym gruncie. Minęło tyle lat. Generał Jaruzelski to człowiek stary, ja też już nie jestem najmłodszy. Czas się pogodzić. Zagadałem z Rakowskim, zrobiło się nawet miło. I nagle zaczyna przemawiać Jaruzelski. Wychwala Gorbaczowa, jaki to z niego reformator, jaki zasłużony dla upadku komunizmu. I wiecie co? Mówi piękną ruszczyzną! On, Polak, na konferencji we Włoszech, kilkanaście lat po upadku komuny, mówi po rosyjsku!
Może chciał się popisać, że zna języki… Prawie wyszedłem z siebie. Myślę: „zapomniałeś, do cholery, polskiego? Jeszcze teraz musisz się podlizywać Rosjanom?” Zrozumiałem wtedy, że Jaruzelski jest przeżarty Sowietami do cna i tak mu zostanie do końca życia.
Wróćmy do 1989 roku.
Dlaczego nie wierzy Pan w pozytywne intencje „reformatorów” z PZPR? Wystarczy przeczytać porozumienia Okrągłego Stołu. Gdyby zostały dotrzymane, oznaczałyby dla nas klęskę. Bo zobaczcie: Wojciech Jaruzelski miał być prezydentem przez sześć lat, a więc do 1995 r. Sejm kontraktowy miał trwać do 1993 r. Gdybym pozwolił Mazowieckiemu być premierem przez cztery lata, a po obozie „Solidarności” nie byłoby śladu.
Aż tak źle ocenia Pan Mazowieckiego? Nie o to chodzi. To był zresztą najlepszy i jedyny możliwy premier na te czasy. Problem w tym, że koszty reform były zbyt duże, żeby utrzymać poparcie. Najlepszy dowód to przegrana Mazowieckiego z Tymińskim w wyborach prezydenckich. Po roku reform. Gdybym pozwolił pełną kadencję, pierwsze w pełni wolne wybory wygraliby komuniści.
To trochę czarnowidztwo… Ani trochę. Dokładnie o to chodziło Kiszczakowi i Jaruzelskiemu. Dzięki Okrągłemu Stołowi i wyborom chcieli nas w ograniczonym stopniu dopuścić do władzy, ale tylko po to, żebyśmy odwalili za nich brudną robotę. To był ruch na ostateczne rozbicie „Solidarności”. Uważali, że nas dobiją. Wykorzystają i wyplują. Może dadzą szansę tym grzeczniejszym. Mazowiecki, jako legalista, tych zagrożeń niestety nie widział. On uważał, że skoro się na coś umówiliśmy, to trzeba dotrzymać umowy.
Pan był większym cynikiem? Trudno mi dziś o tym mówić. Bo generalnie jestem za tym, żeby zawsze grać fair, także w polityce. Ale wtedy, rzeczywiście, musieliśmy ich ograć. Dlatego jedną ręką podpisywałem porozumienie, a drugą odbezpieczałem granat. Oczywiście, próbowali mnie kusić. Gen. Kiszczak oferował nawet posadę wicepremiera w swoim rządzie. Taka próba przeciągnięcia mnie i umoczenia. Odpowiedziałem: „adios!”.
Zanim jednak doszło do Okrągłego Stołu, w listopadzie 1988 roku szef OPZZ Alfred Miodowicz zaprosił Pana na debatę do TVP, którą zresztą sromotnie przegrał. Przygotowywał się Pan jakoś? Miodowicz myślał, że mnie zmiażdży i pewnie by się mu to udało. Ja jestem raptus, a czasy były nerwowe. Wystarczyłoby, żeby mnie czymś wyprowadził z równowagi, a ja bym zareagował gorzej, jak na późniejszej debacie z Kwaśniewskim (śmiech). Na szczęście uratowała mnie grypa.
Miodowicza? Moja. Nocowałem wtedy w Warszawie przy Żytniej, u sióstr w Sekretariacie Episkopatu Polski. Zakonnice dały mi jakieś silne leki. Byłem po nich trochę oszołomiony, jak po „głupim Jasiu”. Miałem opóźniony refleks, byłem spokojny, trochę zobojętniały. Ta kiepska forma mnie uratowała. Cała Polska zobaczyła, że ze mnie opanowany, rzeczowy facet. Cała budowana przez siedem lat propaganda o nieobliczalnym Wałęsie poszła w gruzy!
Później propaganda głosiła, że nieobliczalni są tylko Michnik i Kuroń, których nie chciano dopuścić do Okrągłego Stołu. Dlaczego się upieraliście? Nie dlatego, że ich tak kochałem. Nie mogłem jednak pozwolić, żeby komuniści mieszali nam herbatę, którą pijemy. I im, i nam chodziło nie o konkretne nazwiska, tylko o wojnę psychologiczną: kto komu ustąpi. W Magdalence wiedziałem, że nie możemy się zgodzić na dwie rzeczy: odpuścić legalizację „Solidarności” i pozwolić na ustawianie nam reprezentacji do Okrągłego Stołu. Ani z jednego, ani z drugiego nie ustąpiliśmy.
We wszystkich rozmowach brali udział duchowni. Jaka była rola obserwatorów kościelnych? Niezwykle ważna. Przecież komuniści chcieli nas na każdym kroku oszukać! Pamiętacie, jak pokazali na zdjęciach nasze rzekome libacje alkoholowe? Przez całą Magdalenkę wypiłem najwyżej trzy kieliszki, a oni zrobili z nas alkoholików!
Po wygranych wyborach 1989 roku w łonie „Solidarności” spierano się, co zrobić z tym zaskakującym zwycięstwem. Podobno sami byliście przestraszeni… Bo okazało się, że nie jesteśmy kompletnie przygotowani do przejęcia władzy. Mieliśmy niby jakichś ekspertów, nawet jakieś zespoły działające w poszczególnych segmentach, które teoretycznie miały przygotowywać program. Ale to wszystko była fikcja. Okazało się, że mamy puste szuflady. Spytałem wtedy któregoś ze współpracowników: „Po jaką cholerę zwyciężaliśmy, skoro nie wiemy, co z tym teraz zrobić”?
To jak to jest, że, mimo wszystko, się udało? Szczerze mówiąc, do końca nie wiem. Gdybyśmy kalkulowali racjonalnie, nic by z tego nie wyszło. Dzięki Bogu, byliśmy trochę amatorami i szaleńcami, tak jak w przypadku innych narodowych powstań.
Tyle że tamte powstania najczęściej kończyły się klęską… Ale tym razem mieliśmy wyjątkowego fuksa. I papieża, który nas zjednoczył. Zresztą, sam nie wiem, czy to był tylko fuks… A może największy w naszej historii prezent z nieba?
Rozmawiali: Marcin Dzierżanowski i Anita Blinkiewicz
Złota rybka się obraziła? Nosił wilk razy kilka - ponieśli i wilka. Czyż nie pasuje to do posła Janusza Palikota z Platformy Obywatelskiej? Jeszcze do niedawna wydawało się, że to druga edycja doktora Andrzeja Olechowskiego, o którym prezydent Wałęsa mawiał, że ma „zalety fizjologiczne i inne”. Fizjologiczne - jakie są - każdy widzi, a na te „inne” rzucił światło 4 czerwca 1992 roku Antoni Macierewicz. Nawiasem mówiąc, pamięć o wydarzeniach 4 czerwca 1992 roku nie pozwala świętować 20 rocznicy tzw. „obalenia komunizmu”. Wyobrażam sobie, jak z tych naiwnych obchodów muszą rechotać funkcjonariusze i konfidenci komunistycznej razwiedki, która do dzisiaj państwo nasze spokojnie sobie okupuje, powierzywszy mężykom stanu zewnętrzne znamiona władzy. Poseł Janusz Palikot najwyraźniej musiał im pozazdrościć i - ośmielony życzliwym zainteresowaniem medialnych ekspozytur razwiedki - zaczął tracić poczucie rzeczywistości. Tak samo, jak żona rybaka, która zażądała od złotej rybki, by jej służyła. Jak pamiętamy, czar prysnął w jednej chwili i głupia baba ocknęła się znowu przed starą chałupą i rozbitym korytem. Posłu Palikotu też zaszkodziła lekkomyślność. Kiedy bowiem na początku kwietnia zapragnął sprawdzić rodzinne korzenie braci Kaczyńskich, dobry fart zaczął go opuszczać. Najpierw dziennikarze śledczy wyciągnęli mu wpłaty studentów i emerytów na jego fundusz wyborczy, zmuszając tym samym niezależną prokuraturę do wznowienia umorzonego śledztwa, no a teraz - pożyczki od firm ulokowanych na Karaibach, które poseł w swoim czasie „sprzedał”. Najwyraźniej sprawdzanie korzeni nie jest dobrze widziane w środowiskach, które mogą spuścić dziennikarzy śledczych ze smyczy. Nic dziwnego; w domu wisielca nie wypada mówić o sznurze. Poseł Palikot jakby o tym zapomniał, co może położyć kres jego marzeniom, a może nawet sprowadzić go do punktu wyjścia? SM
04 czerwca 2009 W chaosie demokracji na co dzień.. Przyznam się państwu, że mam wielki kłopot, żeby w naszym życiu społeczno -politycznym i poprawnym politycznie, skąpanym w demokracji ludowej i parlamentarnej , wyłuskać choć jakiś fakcik, który mógłbym zakwalifikować jako coś pozytywnego, coś co daje- no nie nadzieję - bo tej z pewnością już nie ma, ale chociaż przebłysk nadziei, że jeszcze, komuś się wyrwie coś, co ze zdrowym rozsądkiem ma odrobinę wspólnego. Idziemy pełną parą do socjalizmu europejskiego, wprowadzając co rusz, nowe rozwiązania socjalistyczne, już nie tylko na poziomie gminy, powiatu, państwa czy województwa. Ale na poziomie ponadnarodowym. Ordynator rozmawia z młodym lekarzem: - Temu pacjentowi spod dwójki pozostał najwyżej miesiąc życia. Proszę, aby pan go jakoś przygotował na tę wiadomość. Lekarz pędzi do pacjenta i mówi: - Wie pan, wszyscy jesteśmy śmiertelni, ale pan szczególnie… Chcę pochwalić pana Marka Sawickiego, ministra rolnictwa i rozwoju wsi, no nie za to, że jest ministrem i wprowadza socjalizm europejski na poziomie ponadnarodowym, rujnuje dopłatami polskie rolnictwo i doprowadza do rozpaczy polskich rolników limitami sera, mleka, buraków czy czegoś tam jeszcze, w ramach” wolnego rynku europejskiego”- jak ten cały socjalizm - propaganda radiowa i telewizyjna nazywa.. Ale za to, że odważnie, mimo ataku na niego dziennikarki TVN, za to, że niewystarczająco zajmuje się prawami świń na targowisku pod Nowym Targiem, zdecydowanie przeciwstawił się jej.. Powiedział - i słusznie - że” na takim targowisku ceny są niższe, bo przy transakcji kupna nie ma pośredników”(!!!) Nałożenie na normalne targowiska chłopskie wymogów europejskich, powoduje ich likwidację i zagonienie normalnych ludzi do zagrody europejskiego kołchozu. Czy stać biednych rolników i hodowców , żeby przystosować targowiska do wydumanych norm socjalizmu europejskiego? No i wrażliwej na „prawa zwierząt” dziennikarce bardzo nie podobało się sprzedawanie prosiaków w workach(???). No to niech sama założy sobie hodowlę świń według recept i wymogów europejskich i zobaczy jak to wygląda, i o ile wzrastają koszty hodowli tych przemiłych zwierząt. Niech wyposaży chlewnie w” europejskie” standardy, wyłoży płytkami, zapewni odpowiednie oświetlenie i temperaturę… A potem niech sprzedaje w salonce i bez worka… No i kupi im piłki do gry, żeby się nie nudziły.. Obowiązkowych firanek w chlewniach na razie Komisja Europejska i Parlament Europejski nie przewidują, ale w „ Folwarku zwierzęcym” Orwella- były jak najbardziej.. A przecież do takiego wzoru zmierzamy, więc wcześniej czy później… Zresztą już chyba nic nie jest w stanie normalnego człowieka zadziwić w powodzi głupoty i nonsensu, towarzyszących naszej młodej demokracji. A co dopiero - jak demokracja się zestarzeje? Następny potop z pewnością będzie przy pomocy europejskich papierów, które tonami zalegają wszystkie szczeble zbiurokratyzowanego życia, a stara komuna przy nowej- to naprawdę mały pikuś.. Przychodzi viagra do baru i mówi: - Stawiam wszystkim! Gdy Platforma Obywatelska uciszy już wszystkich turystów na Rynku Krakowskim, żeby mógł być grany hejnał w ciszy i spokoju, i uciszy w końcu sam hejnał; gdy kupujący alkohol w sklepach będą poubierani w kominiarki, żeby ich nie rozpoznano, bo kupują po trzy, czy cztery razy w ciągu dnia, a sklepikarze wyłożą po 10 000 złotych na zakup i instalację kamer Wielkiego Brata, brata Orwella i gdy do więzień będą wsadzać samych alimenciarzy i rowerzystów jeżdżących rowerami po wypiciu piwa no i gdy nadal zaświadczenie od lekarza będzie decydować o losach podejrzanego- to wtedy naprawdę zapanuje porządek. Kobieta składa życzenia sławnemu aktorowi: - Sławy panu nie życzę, bo pan ma, pieniędzy panu nie życzę, bo pan ma, zdrowia też panu nie życzę, bo pan ma… No to życzę panu, żeby pana żona nie zdradzała… „Unia Europejska jest kobietą”- pod takim hasłem odbył się panel, w którym uczestniczyły feministki równe płciowo, wraz z ministrem Adamem Szjfeldem z Platformy - jak najbardziej Obywatelskiej, wiceministrem- też równym płciowo.. Jako wiceminister od gospodarki ze swadą i dowcipem opowiadał o wspólnej walce z feministkami równymi płciowo o prawa do równej, równiejszej - płci.. „Równość płci jest podstawą demokracji”(????)- stwierdził pan minister od gospodarki, bo nawet pan Waldemar Pawlak , takiej głupoty by nie wypowiedział, a on też jest od gospodarki.. obaj są od gospodarki, ale jeden reprezentuje Polskie Stronnictwo Ludowe, a drugi - Platformę Obywatelską, walczącą o równość płci w gospodarce, a nie o równość podmiotów w gospodarce. Widocznie równość płci jest ważniejsza, niż jakaś tam gospodarką.. Tylko dlaczego akurat równość płci trzeba realizować w Ministerstwie Gospodarki, a nie w Ministerstwie Równego Statusu Gęsi i Kaczek, pardon- oczywiści równego statusu kobiet i mężczyzn Chociaż demokracja płciowa też musi mieć jakieś wyraziste oblicze, żeby obliczyć, czy jeszcze zalew tych głupot wytrzymamy... Smród Lucyfera coraz bardziej się rozchodzi w naszej gospodarce, a jak już gospodarka osiągnie pożądany i równy płciowo parytet - to już tylko orgazm. Chciałoby się przy tym być! Bo, że „Kopernik była kobietą”- to już dawno wiemy, ale, że Unia Europejska też? - Mamo, Jasiu uderzył mnie w głowę - skarży się Małgosia. - Czy to prawda, Jasiu? - Nie, ale jak będzie kłamała, to dostanie jeszcze raz.. Ciekawe, czy sprawdzą się wszystkie te prognozy podwyżki wszelkich podatków, w związku z dziurą budżetową, którą wywołała biurokracja, a którą trzeba w jakiś sposób zatkać, nie zmniejszając kosztów biurokratycznego funkcjonowania państwa, bo tej czynności w żaden sposób nie da się zrobić, natomiast podnosić podatki w interesie biurokracji - się nie da.? VAT ma wynosić 23%, akcyza jak zwykle jako danie główne, no i coś na deser.. Jakieś opłaty paliwowe, może cła, może podatek gruntowy.. no i najwyższy czas wprowadzić przygotowany już dawno- podatek katastroficzny, zwany roboczo - katastralnym.. Budowa socjalizmu wymaga wielkich poświęceń i wyrzeczeń ze strony społeczeństwa demokratycznego i wolnego zarazem i na pewno społeczeństwo tych danin nie odmówi, tym bardziej, że jest demokratyczne i obywatelskie.. No bo kto nie złożyłby się na budowę socjalizmu biurokratycznego, jak już kilka milionów Polaków zamieszanych jest w jego budowę- żyjąc i ciągnąc pożytki z tego pasożytującego wariactwa? Tym bardziej po rządami Platformy Obywatelskiej, której główną troską jest podwyżka podatków, poprzez oczywiście ich obniżkę teoretyczną, zgodnie zresztą z dobrą szkołą profesora Leszka Balcerowicza z Unii Wolności, który też obniżał podatki, ale jednocześnie kładł obywatelski i ekonomiczny nacisk na och podwyższanie… „Poszkodowany był bardzo zdenerwowany i krzyczał, więc, żeby go uspokoić, uderzyłem go laską w głowę”- zeznawał przed sądem jakiś obywatel. Czy ktoś jeszcze jest w stanie zatrzymać demokratycznie nadciągający podatkowy potop? WJR
Farsa patetyczna Historia się powtarza, ale nigdy tak samo. Niekiedy historyczne dramaty, a nawet tragedie powtarzają się w postaci farsy. Dzieje się tak między innymi wtedy, gdy do odgrywania wielkich historycznych dramatów zabierają się ludzie mali. Nie mówię tu oczywiście o wzroście, bo na przykład Napoleon też był niski. Mówię o niewielkim wymiarze moralnym, o mężykach stanu, w rodzaju tego, którego Adam Bień nazwał „człowiekiem drobnych krętactw”. Tych człowieków drobnych krętactw bardzo się ostatnio namnożyło, o czym mogliśmy przekonać się przy okazji kampanii agitującej do statystowania w wyborach do Parlamentu Europejskiego, która na szczęście dobiega już końca. Ale mniejsza o kampanię, bo znacznie ciekawsze są sposoby, w jakich powtarza się historia. Jak wspomniałem, prawdziwe dramaty, a nawet tragedie historyczne powtarzają się niekiedy w postaci farsy. Czasami bywa to nawet zabawne, czasami żenujące, ale zawsze żenujące i śmieszne są próby zrobienia jakiegoś dramatu z farsy. A właśnie z taką próbą mamy dzisiaj do czynienia, kiedy to z rocznicy wydarzenia będącego następstwem umowy funkcjonariuszy komunistycznego wywiadu wojskowego z gronem zaufanych osób o podziale władzy nad narodem polskim, próbuje się stworzyć nową świecką tradycję w postaci święta obalenia komunizmu. Z tej okazji odbyło się w Sejmie coś w rodzaju uroczystej akademii z udziałem między innymi przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, pana Potteringa. W swojej książce „Gwałt na Polsce” Stanisław Mikołajczyk wspomina posiedzenie Sejmu zwołane po tak zwanych „wolnych i nieskrępowanych” wyborach w roku 1947. Na widowni zasiadł sowiecki ambasador Lebiediew - prawdziwy reżyser tego widowiska. Przyglądał się, czy wszyscy poprawnie odgrywają wyznaczone role, a jeśli któryś z aktorów-dygnitarzy zbytnio się zagalopował - nakazywał skreślić niewłaściwe fragmenty z sejmowych protokołów. Pan Pottering wystąpił oczywiście w zupełnie innym charakterze, ale bo też historia nigdy nie powtarza się dokładnie. Inne formy dominacji preferował w latach 40-tych Józef Stalin, a inne preferowane są dzisiaj. Ale dominacja, bez względu na preferowane formy, nadal pozostaje dominacją. Najlepszą tego ilustracją są nie tylko dyrektywy, jakimi Komisja Europejska obsypuje Polskę w liczbie średnio więcej, niż jednej dziennie, ale również - decyzje, jakie unijni komisarze podejmują w istotnych dla Polski sprawach politycznych, gospodarczych, czy nawet - obyczajowych.
Te porównania można by mnożyć, ale nie o to przecież chodzi, tylko o nową, świecką tradycję, jaką rządzące Polską środowiska usiłują wytworzyć w momencie, gdy okres pieriedyszki, rozpoczęty przed 20 laty, właśnie powoli dobiega końca, przed kolejnym zlodowaceniem. Tymczasem 4 czerwca 1989 roku odbyły się wybory „kontraktowe”, które w imieniu tak zwanej „strony rządowej” podyktował „stronie społecznej” generał Czesław Kiszczak. Generał Czesław Kiszczak reprezentował wówczas najtwardsze jądro komunistycznej władzy - wojskową razwiedkę, organicznie powiązaną z tajnymi służbami Związku Sowieckiego. Podobnie zresztą, jak generał Wojciech Jaruzelski, który - żeby było śmieszniej - w ramach „obalania komunizmu”, został wybrany - jak było ustalone - na stanowisko prezydenta Polski. Generał Czesław Kiszczak, zeznając niedawno przed sądem powiedział, że całe to „obalenie komunizmu” zostało przeprowadzone przez niego. Pewnie dlatego ani on, ani generał Jaruzelski nie zostali zaproszeni na uroczystą akademię do Sejmu, żeby tak zwani legendarni bohaterowie transformacji ustrojowej mogli bez skrępowania się nadymać i opowiadać duby smalone o „obaleniau komunizmu”. Zresztą i pan Pottering mógłby być zakłopotany, gdyby, dajmy na to, generał Kiszczak zaczął przypominać sobie jakieś pikantne szczegóły, więc lepiej było nie ryzykować. Inna sprawa, że nieobecność generała Kiszczaka, czy generała Jaruzelskiego nie była taka absolutna. Na sali sejmowej siedziało przedcież mnóstwo jego dawnych, a zresztą - kto wie? - może wcale nie „dawnych”, tylko jak najbardziej aktualnych podwładnych, a także - utytułowanych konfidentów. W końcu Wojskowe Służby Informacyjne - to najtwardsze jądro systemu komunistycznego - przetrwały nietknięte całą sławną „transformację ustrojową” właśnie dlatego, że to one, przy pomocy swojej agentury i konfidentów ją przeprowadziły, stopniowo podporządkowując sobie cały kraj tak samo, jak pasożyt podporządkowuje sobie organizm swojego żywiciela. Kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat - powiadają Francuzi. Kto przez całe dziesięciolecia wysługiwał się obcemu państwu, ten mentalności okupanta zmienić nie może i musi komuś się wysługiwać bez względu na okoliczności. Dlatego dzisiaj ci sami ludzie i te same środowiska, które kiedyś próbowały przerabiać nas na „ludzi sowieckich”, teraz jednym susem wskoczyły do awangardy „Europejczyków” i nikomu nie pozwolą się wyprzedzić w służbie nowym panom. Aleksander Kwaśniewski, Danuta Huebner, czy Włodzimierz Cimoszewicz, to już drugie pokolenie, a przecież w kolejce czekają już następni kandydaci. Co tu dużo mówić; pan Pottering, podobnie jak nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, mogą sobie wybierać-przebierać, niczym w korcu maku. Przedziwnym zrządzeniem losu dzień 4 czerwca przypomina dwa wydarzenia. Nie tylko „kontraktowe” wybory z roku 1989, będące następstwem umowy komunistycznej razwiedki z gronem osób zaufanych o podziale władzy nad narodem polskim, ale również - obalenie rządu premiera Jana Olszewskiego z powodu próby ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa. Rząd premiera Olszewskiego został obalony wspólnie i w porozumieniu przez obydwie strony umowy okrągłego stołu. Dlatego właśnie tak trudno uznać nową, świecką tradycję, jaka w ramach polityki historycznej nasi figuranci usiłują nam narzucić, przy okazji nadymając się aż poza granice przyzwoitości. Próby nadawania sprokurowanej przez komunistyczną razwiedkę farsie monumentalnych i patetycznych cech, zawsze będą budzić zdumienie i niesmak tak samo, jak budziłaby zdumienie i niesmak operacja denazyfikacji w Niemczech, gdyby ich pierwszym prezydentem został, dajmy na to, Adolf Hitler. SM
O mitologii Mamy przynajmniej jasność - skoro w Polsce nie było komunizmu, jak twierdzi najlepiej w tych sprawach zorientowany Jaruzel, to i nie było obalenia komunizmu, a w ten sposób znika przedmiot tych naszych wszystkich sporów wokół świętowania 4 czerwca. To, że J. Szczepkowska się pomyliła, ogłaszając koniec czegoś, co nie istniało, to już jej problem, natomiast sprawy się przedstawiają ciekawie właśnie przy założeniu, że było tak, jak mawia Jaruzel. Oczywiście trzeba słuchać Jaruzela, póki jeszcze św. Piotr nie wskazał mu miejsca w jednym z kręgów piekielnych, ponieważ to Jaruzel był głównym monterem nie tylko III RP, ale i paru dekad poprzedniej wersji polskiego państwa pod sowiecką okupacją. Służąc sowietom i będąc sowieciarzem, Jaruzel przemawiał między innymi tak: „Musimy nieustannie pamiętać, że nie może być niepodległej, o sprawiedliwe granice opartej Polski bez socjalizmu. A jednocześnie nie może być socjalizmu bez partii, bez spełniania rzez nią historycznej misji. Świadomość tej współzależności powinna nam - patriotom polskim, polskim komunistom - nieustannie towarzyszyć”. (28-10-1981, przemówienie na „V Plenum KC PZPR”) Czy jest to przykład mowy komunisty do komunistów czy nie? Nie wiadomo, oczywiście. Poza tym w Związku Sowieckim istniała komunistyczna partia, w peerlu zaś jeno „robotnicza”, choć jakoś dziwnie wsłuchana w to, co przekazywała jej KPZS, co więcej, okupowane przez sowietów państwo nazywało się „Polska Rzeczpospolita Ludowa”, a nie „Polska Republika Komunistyczna”, aczkolwiek dziwnie zżyte było z ZSSR, jak kolejna sowiecka republika. Na uczelniach istniały katedry marksizmu-leninizmu, a nie komunizmu, powszechnie obowiązywała w peerelowskiej, zsowietyzowanej nauce „ideologia marksistowska” (aczkolwiek wystarczy poczytać choćby teksty A. Schaffa, by dostrzec specyfikę tego stylu myślenia). No więc może faktycznie komunizmu nie było? Dlaczego jednak walczono z ludźmi, którzy mieli antykomunistyczne poglądy, zakazywano jakichkolwiek antykomunistycznych publikacji, zagłuszano „antykomunistyczne ośrodki dywersji”, wyrzucano osoby o poglądach antykomunistycznych za granicę, wprowadzano „zapisy cenzorskie” na poszczególne teksty i nazwiska - skoro komunizmu nie było? Jeśli go nie było, to chyba można było nieistniejący byt krytykować? A jakoś z tym krytykowaniem było wyjątkowo ciężko. Dlaczego obchodzono święto „rewolucji październikowej”, dlaczego rusyfikowano dzieci i młodzież? Dlaczego organizowano całą gospodarkę tak, by stanowiła peryferyjne wsparcie dla gospodarki ZSSR? Nie wiadomo. Dziś słyszałem sędziwego J. Rolickiego w Trójce, który podpierał się intelektualnie migawkami z Placu Niebiańskiego Spokoju jako możliwego scenariusza wydarzeń także w Polsce. Okazuje się zatem, że jak się przepracowało te długie lata w „Trybunie”, to jednak serce bije zawsze po właściwej stronie, nawet, jeśli się przeszło do „Faktu”, co na pewno Rolickiemu także na poborach się pozytywnie odbiło. Ale skoro w Polsce nie było komunizmu (tako rzecze Zarajaruzel), to z jakiej racji miałyby w 1989 r. czołgi wojska ludowego miłującego pokój rozjeżdżać protestujących przeciwko komunie, tak jak to zrobiono w Chinach? (Warto by też pamiętać, że w ChRL nie tylko do żadnych rozmów z opozycją nie doszło, ale też żadnej opozycji nie pozwolono na działanie.) Nie mam jednak pretensji ani do Jaruzela, że łże, bo on inaczej nie potrafi, ani do Rolickiego, że wygaduje brednie, bo najwyraźniej też mu z tym dobrze. W świecie medialnym III RP, gdzie kłamstwo goni kłamstwo, a oszustwo oszustwo, gdzie zamiast historii współczesności serwuje się nam mitologię, to i tak to, co wygadują starzy komuniści brzmi niewinnie w stosunku do tychże fałszerstw jakich dokonała i dokonuje „konstruktywna opozycja”. Ale gdy zawali się ta cała potiomkinowska wieś, to z nią znikną ci wszyscy zakłamani celebransi.
Jaruzelski: w Polsce nigdy nie było komunizmu "TO BYŁA JAKAŚ WERSJA REALNEGO SOCJALIZMU"
TVN24 - Uważam po dziś dzień, że pewne wartości zwane komunizmem typu: sprawiedliwość społeczna, równość, równy start, są stałą wartością - powiedział w „Kropce na i” TVN24 generał Wojciech Jaruzelski. - A to, że zostały zdeformowane przez stalinizm i jego pochodne, łącznie z tym co u nas się działo, to już inna sprawa. W Polsce nie było jednak komunizmu - dodał.
Jaruzelski: w Polsce nigdy nie było komunizmu "TO BYŁA JAKAŚ WERSJA REALNEGO SOCJALIZMU"
- Uważam po dziś dzień, że pewne wartości zwane komunizmem typu: sprawiedliwość społeczna, równość, równy start, są stałą wartością - powiedział w „Kropce na i” TVN24 generał Wojciech Jaruzelski. - A to, że zostały zdeformowane przez stalinizm i jego pochodne, łącznie z tym co u nas się działo, to już inna sprawa. W Polsce nie było jednak komunizmu - dodał.
Jaruzelski o swoich błędach Jaruzelski mówił, że - jego zdaniem - system, który wprowadzono w powojennej Polsce, nie był komunizmem. - Proszę mi pokazać dokument, że Polska była państwem komunistycznym. To była jego odmiana - powiedział.
Ubolewał również nad obecną nomenklaturą, której używa się w odniesieniu do dawnych urzędników aparatu państwowego. - Teraz się często mówi komuniści, a ich następcy to neokomuniści. Ciekawe czy dzieci tych neokomunistów będą też neokomunistami? Czy mój wnuk też będzie neokomunistą? - pytał Jaruzelski. Dla mnie Polska tamtych czasów była bliska i widzę ją jak przez różową mgłę. Czułem się w niej dobrze.
Wojciech Jaruzelski "Ówczesny system nie był tylko zły"
Były prezydent Polski opowiadał również dlaczego stanął po stronie komunistów. - Dla mnie Polska tamtych czasów (przed II wojną światową - red.) była bliska i widzę ją jak przez różową mgłę. Czułem się w niej dobrze. Ale system ten był niesprawiedliwy dla milionów Polaków, szczególnie na wsi. Dlatego przechodziłem na lewo. A potem coraz dalej - dodał. W ocenie Jaruzelskiego, powojenny system nie był wyłącznie zły. - To była jakaś wersja socjalizmu realnego. Ze wszystkimi jego schorzeniami, ale również z pewnymi zaletami i pewnym dorobkiem, którego nie odrzucam - mówił były pierwszy sekretarz. Zapytany, czy więźniowie polityczni byli plusem czy minusem komunizmu, Jaruzelski powiedział, że "ten aspekt realnego systemu odrzuca". - To było złe.
Wojciech Jaruzelski: pewne wartości komunizmu są stałe Zaraz jednak zastrzegł, że takie represje były „czasami nieuchronne”. - Na przykład podczas stanu wojennego - ocenił.
Byłem potrzebny Odnośnie swojej roli jaką spełnił w czasie przemian w latach osiemdziesiątych, Jaruzelski powiedział, że był w owym czasie potrzebny. - Spełniłem rolę ważną i pożyteczną. Takiego amortyzatora w przejściu do nowego innego systemu. Ja w kierunku tego „nowego państwa" wyszedłem z zupełnie innej strony niż Solidarność - powiedział. Te wszystkie represje i terrory - my naprawdę wierzyliśmy, że są agenci i dywersanci nawet wśród dawnych oficerów z drugiej wojny światowej. Do dziś uważam to za wielki idiotyzm, w coś takiego wierzyć.
Wojciech Jaruzelski Nie jestem bohaterem - Nie czuję się ani ofiarą ani bohaterem. Jestem po prostu Polakiem, obywatelem swojej ojczyzny - powiedział zapytany o ocenę swojego postępowania, gdy był u władzy. - Spełniłem swój obowiązek, ale popełniłem na pewno bardzo wiele błędów - przyznał generał. Powiedział również, że są w jego biografii momenty, do których wraca niechętnie. - Najbardziej się wstydzę, że w latach 50. zachłysnąłem się - tak jak i wiele milionów Polaków - tym awansem społecznym, skokiem cywilizacyjnym. I wstydzę się tego, że to pozbawiło mnie widzenia, jakim się to wszystko odbywa kosztem - powiedział generał. - Ja byłem w wojsku, w pewnym wyodrębnionym środowisku. Te wszystkie represje i terrory - my naprawdę wierzyliśmy, że są agenci i dywersanci nawet wśród dawnych oficerów z drugiej wojny światowej. Dziś uważam to za wielki idiotyzm, w coś takiego wierzyć - wyznał były dygnitarz PZPR. kg//mat
Pomogli wygrać PO, dostają rządowe zlecenia Grupa Eskadra, agencja reklamowa, która była zaangażowana w kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej dostaje zlecenia z rządu. W większości bez przetargu - wynika z ustaleń serwisu internetowego tvp.info. Z agencją związany jest Adam Łaszyn, ekspert od wizerunku, który przed wyborami szkolił Donalda Tuska. - Złamania prawa nie ma, ale wątpliwości etyczne pozostają - oceniają eksperci. Grupa Eskadra to konsorcjum firm zajmujących się marketingiem. Przed wyborami w 2007 roku spółki z Grupy Eskadra odpowiadały za kampanię Platformy Obywatelskiej w prasie i na billboardach. Eskadra zaprojektowała m.in. kontrowersyjne plakaty, na których widniał napis „rządzi PiS, a Polakom wstyd”. Stworzyła też serwis internetowy Platformy Obywatelskiej i odpowiadała za tzw. marketing wirusowy, czyli krótkie filmy kierowane do internautów. Z ustaleń serwisu internetowego tvp.info wynika, że od czasu wyborów wygranych przez PO spółki z Grupy Eskadra otrzymały z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego sześć zleceń za łączną sumę prawie trzech i pół miliona złotych. Dotyczyły m.in. produkcji spotów telewizyjnych promujących fundusze europejskie. Tylko w przypadku jednego ze zleceń zastosowano procedurę przetargową, zresztą uproszczoną. Pozostałe przyznano bez przetargu. Jak to możliwe? Ministerstwo powołuje się m.in. na furtkę w prawie zamówień publicznych, dzięki której produkcję spotów telewizyjnych można zlecać z wolnej ręki. Zdaniem rzeczniczki Ministerstwa Rozwoju Regionalnego Anny Konik-Żurawskiej, wybierając firmę „Grupa Eskadra”, resort kierował się wyłącznie kompetencjami. - Fakt, że dana firma pracowała przy kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej, nie ma żadnego znaczenia - twierdzi. - Zresztą Grupa Eskadra pracowała dla naszego resortu także za rządów PiS - dodaje. Podobnie uważa prezes Grupy Eskadra Sebastian Oprządek. - Jesteśmy firmą komercyjną, która pracuje dla różnych klientów. Fakt, że współpracowaliśmy z PO, nie ma żadnego związku z kontraktami, które zdobywamy dzisiaj. Zazwyczaj jest to efekt wygranego przetargu - mówi. - Zlecenia z instytucji rządowych i publicznych realizowaliśmy również za czasów PiS, przykładowo dla Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Byliśmy też współodpowiedzialni za promocję polskiej kandydatury do organizacji Euro 2012 - dodaje Oprządek. Zdaniem prof. Antoniego Kamińskiego, byłego prezesa polskiego oddziału Transparency International, sprawa rządowych zleceń dla firmy współpracującej z PO podczas kampanii wyborczej może budzić jednak wątpliwości. - Z punktu widzenia ściśle formalnego sprawa jest czysta, bo prawo nie zostało złamane. Z punktu widzenia etycznego już taka nie jest. Podobnych informacji o działalności PO jest coraz więcej. Pozycja Polski w międzynarodowych rankingach dotyczących korupcji może niestety znów zacząć się obniżać - alarmuje prof. Kamiński. Z Grupą Eskadra związany jest Adam Łaszyn. To ekspert od wizerunku politycznego, który przygotowywał Donalda Tuska do debaty wyborczej z Jarosławem Kaczyńskim, a po wyborach szkolił posłów PO. Łaszyn jest szefem rady nadzorczej oraz jednym z założycieli i głównych firmy Eskadra Publica, wchodzącej w skład Grupy Eskadra. - Uzasadnione stają się podejrzenia, że za pomocą rządowych kontraktów PO może spłacać jakiś dług wobec Grupy Eskadra i Adama Łaszyna - mówi rzecznik klubu parlamentarnego PiS Mariusz Błaszczak. Przypomina, że kontrowersje odnośnie kontaktów Łaszyna z rządem Tuska pojawiały się już wcześniej. Dziennik „Metro” doniósł niedawno, że oprócz firmy Work Service związanej z senatorem Tomaszem Misiakiem, kontrakt z zamykanymi stoczniami dostała też firma Alert Media, której głównym udziałowcem i prezesem jest Łaszyn. Z ustaleń serwisu internetowego tvp.info wynika, że ta sama firma dostała również zlecenie z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Na początku 2008 roku przeprowadziła w resorcie szkolenia dotyczące kontaktów z mediami. Kontrakt o wartości około 34 tysięcy złotych Alert Media dostała bez przetargu. - Pracowników administracji rządowej firma Alert Media szkoliła także za czasów SLD i PiS. Można się spodziewać, że będzie to robić również za dowolnej przyszłej koalicji - mówi Adam Łaszyn. - A jeśli chodzi o zlecenia z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego dla Grupy Eskadry, to nie miałem o nich zielonego pojęcia - zapewnia. W podobnym duchu wypowiada się wiceszef klubu PO Waldy Dzikowski. - Współpraca z partią polityczną nie jest zbrodnią. Jeśli będziemy zbyt rygorystycznie podchodzić do tych kwestii, żadna z liczących się firm marketingowych nie będzie się podejmowała współpracy z partią polityczną, skoro miałoby to oznaczać jakiś wilczy bilet - mówi Dzikowski. - Zresztą forma bezprzetargowa nie oznacza wcale, że nie były prowadzone rozmowy z innymi potencjalnymi wykonawcami. Widocznie ta firma okazała się po prostu najlepsza! - dodaje. Wiktor Ferfecki
Obama jako "problem Izraela" Obama obecnie jest widziany jako trudny problem Izraela mimo sił lobby izraelskiego w USA i kolosalnych wpływów finansjery żydowskiej w USA, w Europie i na świecie. W Waszyngtonie nastąpiły podstawowe zmiany, dzięki którym prezydent Obama mówi prawdę o sytuacji w Palestynie, mimo „wielkiej troski” o bezpieczeństwo Izraela. Megalomania radykalnych syjonistów i ideologia neo-konserwatystów zaczynają być widziane jako zagrożenie Żydów na długą metę. Ostatnie wybory prezydenckie w USA były klęską całego ruchu niby konserwatywnego tzw. neo-konserwatystów, którego podstawą są fundamentaliści protestanccy znani jako chrześcijanie-syjoniści. Wierzą oni, że zwycięstwo Żydów nad Arabami jest konieczne dla powrotu Chrystusa na ziemię. Prezydent Obama szuka poparcia umiarkowanych Żydów, którzy nie chcą rządów apartheid w Palestynie i traktowania Palestyńczyków, podobnego do sposobu traktowania Żydów przez Niemców w gettach w czasie wojny. Większość Żydów w USA głosowała na prezydenta Obamę, który obecnie, wbrew oczekiwaniom radykałów, krytykuje nielegalne osiedla żydowskie w Palestynie. Kluczowe przemówienie prezydenta Obamy w sprawie Palestyny będzie miało miejsce na początku czerwca 2009 w Kairze, w Egipcie. Prezydent Obama wprowadza na wokandę sprawę Palestyny od początku swojej kadencji i ma w ministerstwie spraw zagranicznych ludzi doświadczonych, takich jak Libańczyk z pochodzenia, senator George Mitchell, generał James Jonem, radca w sprawach bezpieczeństwa państwowego i pani minister Hilary Clinton. Prezydent Obama jasno widzi, że konflikt palestyński destabilizuje cały Bliski Wschód i antagonizuje Arabów przeciwko USA, tak że uważają oni, iż szyicki Iran nie grozi im tak dalece, jak państwo żydowskie w Palestynie, uzbrojone w broń masowego rażenia, w tym arsenał nuklearny. Prezydent Obama chce tak szachować Teheran, żeby uczynić z Iranu konkurenta Rosji w dostawach paliwa do Europy. Gra taka jest możliwa tylko w atmosferze poprawy sytuacji Arabów w Palestynie. Atak prezydenta Obamy na nielegalne osiedla żydowskie w Palestynie i żądanie natychmiastowego przerwania rozbudowy tych osiedli stanowi zmianę polityki Waszyngtonu. Zmiana ta była ostatnio ogłoszona w czasie wizyty szefa autonomii palestyńskiej Mahmoud'a Abbas'a u prezydenta USA. Jest to kluczowa sprawa. Tymczasem Netanyahu wykręca się na rozmaite sposoby i używa rozmaitych wymówek, takich jak „prawa” Izraela oraz „naturalny wzrost” nielegalnych osiedli, oraz obecność rasistów żydowskich, takich jak Lieberman w jego rządzie, etc. Naturalnie żydowska histeria w sprawie programu nuklearnego Iranu obecnie powoduje propagandę o Iranie jako „zagrożeniu bytu Izraela”, tak jak kiedyś ci sami ludzie mówili to samo o Iraku i Saddam'ie Husseinie. Naturalnie podstawą hucpy izraelskiej jest wysoki stopień kontroli Waszyngtonu przez Żydów, ale problem radykałów polega na tym, że nie wszyscy Żydzi są radykalnymi syjonistami i wielu z nich ma zaufanie do prezydenta Obamy i wręcz popiera go. Rząd Izraela chciałby kontrolować marionetkowy rząd Abbas'a, jako niby rząd jedności politycznej Palestyńczyków. Prezydent Obama chce ustępstw od rządu Izraela i będzie o tym mówić w Kairze. Polityka prezydenta Obamy ma za cel zmniejszenie wrogości Arabów, przeciwko polityce rządzących w Izraelu syjonistów-ekstremistów. Prezydent Obama jest ostrożny i jak dotąd nie wysuwa nowych propozycji do Damaszku w sprawie nielegalnej okupacji przez Izrael Wzgórz Golan, należących do Syrii. Zobaczymy czy ten temat będzie poruszony przez prezydenta Obamę w Kairze. Wyraźnie prezydent Obama chce, żeby Izraela robił duże ustępstwa wobec Arabów i ciekawe czy potrafi on swoją polityką zmniejszyć nienawiść, jaką żywią do Żydów upokarzani przez Izrael Arabowie. Widzimy wielką zmianę w Waszyngtonie wśród podzielonych opinii komentatorów w mediach. Dużo zależy od poparcia ze strony umiarkowanych Żydów, którzy uważają, że największe niebezpieczeństwo dla Izraela stanowią rządzący nim radykalni syjoniści. Komentatorzy wątpią czy prezydent Obama długo utrzyma kluczowe poparcie Żydów i czy ma dosyć „zasobów dyplomatycznych do zainwestowania” w sprawy Bliskiego Wschodu, żeby móc tak wielkie zmiany przeprowadzać w dotychczasowej ślepo pro-żydowskiej polityce Waszyngtonu. Iwo Cyprian Pogonowski
Dla Niemców podburzanie przeciwko Polakom to nie przestępstwo Prokuratura w Goerlitz nie widzi powodów do wszczynania śledztwa przeciwko neonazistom z NPD za rozlepianie antypolskich plakatów. Jeszcze Niemcy nie otworzyły swojego rynku pracy dla Polski i innych państw przyjętych pięć lat temu do UE, a już trwa kampania Narodowo-Demokratycznej Partii Niemiec (NPD) pod hasłem: "Wstrzymać inwazję Polaków". Tymczasem prokuratura w Goerlitz nie widzi znamion przestępstwa w antypolskich plakatach NPD, argumentując, że Polacy nie są grupą zamieszkałą w Niemczech. Neonaziści poczuli wiatr w żagle zwłaszcza po tym, gdy chadecy z CDU - CSU wydali uchwałę popierającą postulaty niemieckich "wypędzonych". W Niemczech tegoroczna kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego niebezpiecznie zbliżyła się do treści rewizjonistycznych i rasistowskich. Najpierw niemieckie partie chadeckie we wspólnym programie wyborczym domagają się międzynarodowego potępienia wypędzeń i prawa powrotu dla "wypędzonych" Niemców. Bawarska CSU w swoim autonomicznym programie wyborczym poszła jeszcze dalej od CDU i żąda także powrotu przewodniczącej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach do rady fundacji zajmującej się upamiętnieniem niemieckich "wypędzeń". Zaraz po nich pokazali się neonaziści z NPD, którzy w Goerlitz rozwiesili plakaty wyborcze z napisem: "Wstrzymać inwazję Polaków". Plakaty zostały umieszczone na blokach mieszkalnych w centrum miasta i na przedmieściach. Znajdują się na nich hasła o powstrzymaniu "polskiej inwazji i zatrzymaniu zagranicznych kryminalistów". Treść plakatów oburzyła jednego z polityków CDU Stephena Meyera, który złożył do prokuratury doniesienie przeciwko NPD i DSU (Niemiecka Unia Społeczna) w związku z podejrzeniem o podburzanie społeczeństwa do nienawiści rasowej. Zdaniem Meyera, którego okręg wyborczy znajduje się we wschodniej części Saksonii, plakaty te podburzają do nienawiści do Polaków. Rzecznik prasowy Narodowo-Demokratycznej Partii Niemiec Klaus Beier stwierdził, że tego typu plakaty - jak ten wymieniony oraz jeszcze inne - nie są wymierzone w Polskę, lecz faktem jest, że w Niemczech znajduje się zbyt dużo cudzoziemców. Małe są jednak szanse na to, aby niemiecka prokuratura ścigała działaczy NPD. Już w pierwszych rozmowach z "Naszym Dziennikiem" rzecznik prokuratury w Goerlitz Till Neumann stwierdził, że prokuratura nie widzi szans, aby pozew Stephena Meyera został pozytywnie rozstrzygnięty, gdyż zdaniem prokuratury, treść plakatu nie wypełnia znamion przestępstwa polegającego na nawoływaniu do nienawiści, za który można ścigać w Niemczech. Według czynności śledczych - powiedział nam Neumann - wynika, że plakatu z napisem: "Wstrzymać inwazję Polaków", nie można podpiąć pod paragraf 130 niemieckiego kodeksu karnego, gdyż, jak wynika z treści paragrafu, nawoływanie do nienawiści następuje jedynie wtedy, gdy dane podlegające osądowi sformułowania (inaczej treści obrażające) skierowane są do grupy narodowościowej zamieszkującej Niemcy. - Paragraf 130 kodeksu karnego mówi wyraźnie, że z podlegającym karze nawoływaniem do nienawiści mamy do czynienia tylko wtedy, gdy ofiary tego przestępstwa są częścią niemieckiego społeczeństwa - powiedział nam Neumann, dodając, że ten plakat jest skierowany przeciwko obywatelom zagranicznym i dlatego w tym wypadku nie następuje wypełnienie znamion przestępstwa z paragrafu 130 niemieckiego kodeksu karnego. Na uwagę, że przecież także Polacy mieszkają w Goerlitz i całych Niemczech, rzecznik saksońskiej prokuratury stwierdził, iż plakat był skierowany nie przeciwko nim, lecz ogólnie przeciwko cudzoziemcom. Tymczasem mieszkańcy Goerlitz protestują przeciw antypolskiej kampanii, jaką prowadzi neonazistowska NPD. Lokalna gazeta "Saechsische Zeitung" wydrukowała 120 zdjęć mieszkańców miasta, którzy wyrażają oburzenie antypolskimi plakatami wzywającymi do "zatrzymania inwazji Polaków na Niemcy". Zdjęcia umieszczono pod tytułem: "Jesteśmy przeciwko antypolskiej nagonce!". - Co zrobi Merkel z plakatami? - pytali mieszkańcy Goerlitz, oczekując wizyty kanclerz w swoim mieście. Przeciwko antypolskiej nagonce zaprotestowały także miejscowe związki zawodowe, które rozpoczęły - jak informuje "Saechsische Zeitung" - zbieranie podpisów pod apelem do władz Goerlitz o usunięcie skandalicznych, antypolskich plakatów. Jak podała agencja DPA, kanclerz Merkel potępiła antypolską propagandę autorstwa NPD. - To już popychało Niemcy ku nieszczęściu - powiedziała Merkel w Goerlitz na wiecu przedwyborczym. Zaznaczyła, że takie działanie przeczy idei "pokojowego współżycia" narodów. Jednak władze miasta nie widzą problemu i nie mają zamiaru wydawać żadnych nakazów, ponieważ, jak twierdzą, w okresie kampanii wyborczej partiom politycznym należy zapewnić możliwość prezentowania swojego programu. Zdaniem berlińskiego adwokata Stefana Hambury, polskie władze powinny bardziej intensywnie i zdecydowanie działać w podobnych przypadkach. - Należy od słów przejść teraz do konkretnych czynów - uważa Hambura stwierdzając, że prawo unijne w wielu przypadkach może pomóc do podjęcia konkretnych kroków w sytuacjach podobnych do tych z wywieszaniem antypolskich plakatów. Również w Austrii w związku z kampanią wyborczą pojawiły się rasistowskie plakaty i hasła. W tym wyścigu zdecydowanie dominuje Austriacka Partia Wolnościowa (FPOE), która za wszystko wini cudzoziemców, ale także biurokratów brukselskich. Daje temu wyraz na swoich plakatach, wypisując następujące hasła: "Chcemy przedstawicieli narodu, a nie przedstawicieli Unii Europejskiej" lub "Socjalna opieka zamiast europejskich koncernów" ("Soziale Waerme statt EU-Konzerne") lub bardziej rasistowskie w rodzaju "Nasz Kraj dla naszych dzieci" albo ujęte bardziej dosadnie "Austria dla Austriaków".
Waldemar Maszewski - Hamburg
Kto jeszcze sponsorował wiceprzewodniczącą Platformy Prawo i Sprawiedliwość chce wiedzieć, od kogo obecna wiceprzewodnicząca Platformy Obywatelskiej i prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz otrzymywała pieniądze na kampanię wyborczą. Pytanie to pojawiło się w związku z ujawnieniem wiadomości, że kampanię Gronkiewicz-Waltz w 2005 roku mieli wesprzeć finansowo: współwłaściciel ITI oraz prezes tego koncernu. Jako prezydent Warszawy Gronkiewicz-Waltz zdecydowała przeznaczyć z kasy miasta niemal pół miliarda złotych na budowę stadionu, który w dzierżawę otrzyma należąca do ITI Legia Warszawa. Do pytania o źródła finansowania kampanii wyborczej ważnego polityka Platformy Obywatelskiej nie skłaniają tym razem, jak w przypadku Janusza Palikota, tajemnicze, prawie 10-tysięczne wpłaty od studentów i emerytów, lecz wpłaty od osób, które obecnie z urzędem prezydenta Warszawy robią interesy. Jak podał "Newsweek", współwłaściciel ITI Jan Wejchert oraz prezes tego koncernu Wojciech Kostrzewa mieli wpłacić w 2005 roku na kampanię Platformy Obywatelskiej po 10 tysięcy złotych z wyraźnym dopiskiem, że wpłata jest na kampanię Hanny Gronkiewicz-Waltz. - Apelujemy o to, żeby pani prezydent, w imię wysokich standardów życia publicznego ujawniła listę sponsorów z kampanii wyborczej z 2005 r. i 2006 roku. Uważamy, że to jedyna metoda, żeby wyeliminować podejrzenia, czy też rodzące się pytania, dotyczące bulwersującej inwestycji, której byliśmy przeciwni od samego początku, czyli przeznaczenia niemal pół miliarda złotych na rozbudowę stadionu Legii - powiedział poseł Mariusz Błaszczak z PiS (na zdjęciu z prawej). Z kasy miasta na budowę stadionu Legii ma zostać przeznaczonych 456 milionów złotych, a z należącą do ITI Legią miasto podpisało 20-letnią umowę dzierżawy obiektu. - Ta inwestycja jest nieracjonalna, dlatego że trzy i pół kilometra dalej, po drugiej stronie Wisły, powstaje Stadion Narodowy, większy, pojemniejszy. A pół miliarda złotych na kolejny stadion, to jest wygórowana kwota. Jeżeli jeszcze skonfrontujemy to z sytuacją budżetu Warszawy, kiedy wiele inwestycji jest wycofywanych, gdyż podobno nie ma pieniędzy, kiedy podnoszone są stawki czynszu w mieszkaniach komunalnych, kiedy wzrastają opłaty za komunikację miejską, dostarczanie wody i ciepła, wtedy taka rozrzutność - wydawanie pół miliarda złotych - jest nieracjonalna - dodaje Błaszczak. Od miesięcy przeciwko tej inwestycji miasta protestuje PiS. W kwietniu ITI złożyło pozew przeciw prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu o ochronę dóbr osobistych. Kaczyński mówił o "dziwnych powiązaniach" biznesowych w przypadku tej transakcji. Politycy PiS sugerowali też, że "ITI otrzymuje od Platformy pół miliarda złotych"", a Platforma w ten sposób kupiła sobie przychylność TVN. Władze Warszawy dowodziły natomiast, że umowa miasta z ITI jest modelowa, a stadion jest i pozostanie własnością miasta. Artur Kowalski
Timothy Garton Ash: Polska była w okropnym stanie INTERIA.PL rozmawia z profesorem Timothym Gartonem Ashem, brytyjskim "historykiem teraźniejszości", jednym z większych na Zachodzie specjalistów zajmujących się transformacją Europy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.
INTERIA.PL: W wykładzie, który wygłosił Pan na Uniwersytecie Jagiellońskim, wspomniał Pan o swoim szoku, gdy zobaczył Polskę w roku 1979. Co najbardziej szokowało człowieka Zachodu, który zobaczył nasz kraj trzydzieści lat temu? Ash: Kraj był biedny, bardzo dużo pijanych ludzi na ulicach, zdemoralizowane bardzo społeczeństwo, i w dodatku - oczywiście - absurdalna gospodarka, tak zwana planowana. Ubecja, cenzura, to wszystko się czuło. Rzeczywiście - dla człowieka przyjeżdżającego tutaj z zachodu, z Wielkiej Brytanii - to był szok.
INTERIA.PL: Czy wyglądało to, jak kraj w stanie upadku? Czy już wtedy czuł pan, że to wszystko musi się skończyć? Ash: Wie pan, tak. Trzeba to powiedzieć. To było w okropnym stanie, rzeczywiście. Rano, o dziewiątej puste ulice, ludzie pijani, budynki w złym stanie i tak dalej. Chociaż muszę powiedzieć, że już wtedy... Wcześniej mieszkałem w NRD. I tam wszystko było fizycznie w lepszym stanie. Bardziej bogate. Ale psychologicznie - odwrotnie. W Polsce jednak od razu człowiek spotkał ludzi z jakąś odwagą, już wtedy była jakaś opozycja, musze podkreślić, że było to po pierwszej wizycie papieża, w czerwcu 1979 roku. Czułem, że coś się tutaj rusza.
INTERIA.PL: Uważa Pan, że papież naprawdę miał aż taki wielki wpływ na to, co się działo w Polsce? Ash: Tak. Rzeczywiście tak uważam. Jeśli Lech Wałęsa mówił, że wkład papieża w zakończenie całej zimnej wojny stanowi ponad 50 procent, to może lekka przesada. Michaił Gorbaczow też miał jednak z tym wszystkim coś wspólnego. Natomiast w Polsce - jestem przekonany - nie byłoby "Solidarności" bez polskiego papieża, bo to doświadczenie, tutaj zwłaszcza, w Krakowie, w Warszawie, w innych miastach, to było doświadczenie "Solidarności" przed powstaniem "Solidarności", i to było istotne.
INTERIA.PL: Mówił Pan o dwóch datach - cezurach. Pierwsza, to był 1989 rok, którego bohaterem był Lech Wałęsa i "Solidarność", i obecny, 2009 rok, kiedy ważą się losy Unii Europejskiej". Czy nie uważa pan, za tragiczny zwrot historii, że w tym właśnie momencie Lech Wałęsa w pewien sposób wsparł eurosceptyczny Libertas Ganleya? Ash: Wie pan, po pierwsze Lech Wałęsa jest postacią historyczną i jego miejsce w historii jest i będzie. Po drugie, ja osobiście uważam, że jak najbardziej potrzebujemy traktatu z Lizbony. Aby mieć tę Europę, której ja chcę, i której Lech Wałęsa chyba też chce. Czyli Europę wolnościową. Tak więc ja uważam, że to jest błąd Wałęsy. Po trzecie, przepraszam, ale to jest dość absurdalne - popierać PO w Polsce i Libertas za granicą, bo Libertas ma ambicje być ogólnoeuropejskim ruchem politycznym przeciwko Traktatowi Lizbońskiemu. Więc jego pozycja jest lekko niekonsekwentna.
INTERIA.PL: A co pan sądzi o obecnej debacie publicznej w Polsce. O sporze, czy Okrągły Stół był sukcesem, czy początkiem "nowego układu". Czy Wałęsa jest zdrajcą, czy bohaterem. Ash: Wie pan, ja muszę powiedzieć, że tutaj mam bardzo wyraźne zdanie. Okrągły stół był wielkim, ogromnym sukcesem Polski. I nie rozumiem, czemu wy sami chcecie zniszczyć ten pomnik, który jest również polskim miejscem w historii. W tamtym momencie to było wszystko, co można osiągnąć. Kompromis w tamtym momencie był konieczny. Później, 4 czerwca, były wybory, i to zapoczątkowało tę większą dynamikę. Taką, że nawet, jeśli przy okrągłym stole był układ, to się rozpadł. Rok '89 to wielki sukces dla Polski.
INTERIA.PL: To był wielki sukces dla Polski, Europy Środkowej. Ale na przykład w Rosji ta demokracja nie wypaliła, a Rosja ma nadal bardzo wielki wpływ na to, co stanie się z naszą częścią świata. Czy obecnie, pod prezydencją Miedwiediewa, putinowska ma szansę "złagodnieć", czy to tylko PR? Ash: Ja jestem Anglikiem. Myśmy też mieli imperium, jak Rosjanie. Smutno jest stracić imperium. Krótkofalowo. Ale na dłuższą metę to jest szczęście dla Anglii. Bo przez to staliśmy się bardziej wolnym krajem. I uważam, że tak samo to działa wobec Rosji. Ale, oczywiście, to bardzo długi proces. Putin jest w dalszym ciągu popularny. Ale moim zdaniem, musimy być cierpliwi, jeśli chodzi o Rosję. Oczywiście, nie kosztem Ukrainy, nie kosztem sąsiadów. Tu bardzo podkreślam, to jest ważne. Nie mają do tego prawa. Ale co do samej Rosji, trzeba mieć trochę cierpliwości, i trochę zrozumienia, że to jest proces, który może trwać.
INTERIA.PL: Czyli jaką politykę należy stosować wobec Rosji. Taką, jak sugeruje "Inna Rosja" Kasparowa - czyli nie dawać "kredytu demokratycznego" władzom Rosji? Ash: Zawsze jest ważne, by słuchać głosu prawdziwej opozycji. Czy byłaby to "Solidarność" w ówczesnej Polsce, czy opozycja w RPA za czasów apartheidu, czy opozycja w Birmie... wolny świat ma obowiązek jej słuchać. Rosji, oczywiście, nie można ignorować, i powinniśmy prowadzić politykę - jak mówimy w Anglii - "two track", dwutorową. Tak więc po pierwsze - polityka wschodniego partnerstwa. Popieranie niezależnej, niepodległej i demokratycznej Ukrainy i Białorusi, bo to jest szalenie ważne i dla nas. I polityka długofalowa wobec Rosji, gdzie na przykład polityka energetyczna, nawet wewnątrzeuropejska, jest właściwie ważniejsza od tego, co mówimy o prawach człowieka. A powinniśmy właśnie rozmawiać o prawach człowieka. Tyle tylko, że bezpośrednio, krótkofalowo, to raczej nie będzie wpływało na Rosję.
INTERIA.PL: Wspomniał pan o Partnerstwie Wschodnim. A czy można pójść krok dalej i wyobrazić sobie w UE Ukrainę? Czy UE w jej obecnej formie będzie w stanie znieść ewentualne członkostwo Ukrainy? Przy czym nie można zapomnieć, że do UE próbuje dostać się także Turcja, która również jest pewnym wyzwaniem? Ash: Jest w stanie, ale czy jest gotowa? Ja mam co do tego duże wątpliwości. Kiedy przysłuchuję się dyskusji we Francji, czy w Niemczech, jestem jak najbardziej niespokojny.
INTERIA.PL: Jeśli chodzi o ostatnie trzydzieści lat - czy są jakieś rzeczy dla Pana niejasne, rzeczy, o których chciałby Pan dowiedzieć się więcej? Jakieś czarne dziury w historii? Ash: Wie pan, za dużo było tej spiskowej wizji historii. Różnych układów, tego i owego. Tajemnice są już wyjaśnione. Jeśli chodzi o misteria, to wystarczającym misterium jest 1989 rok, kiedy udało się zrobić rewolucję bez gwałtu. To jest coś niebywałego, bez precedensu w historii. Powinniśmy być z tego dumni. Dodam tylko to, że te wszystki spiskowe teorie historii, są tak żywe i tak trują dlatego, że nie skonfrontowaliśmy się w stopniu wystarczającym z historią. Tutaj uważam, że był to rzeczywiście błąd. Do aksamitnej rewolucji jest potrzebna komisja prawna. Ziemowit Szczerek
Co w TVP-Szczecin? I znalazł się V-BLOG Nie wiem, czy UPRowi grozi, wg. prawdziwych sondaży (bezpieka takie robi - oczywiście nie są one publikowane!), przekroczenie 5%, czy "Libertasowi" grozi nie przekroczenie 5% i trzeba zniszczyć konkurencję - w każdym razie dziś w Szczecinie doszło do zdumiewającego zdarzenia. Na meetingu pod hotelem "Radisson" pojawiła się TVP (która, o ile pamiętam, nigdy jeszcze na podobnej imprezie UPR z moim udziałem się nie pojawiała. Osób zebrało się może 40-50 - więc wszystko było doskonale widoczne - a ja, stojący na betonowym kwietniku, widoczny jeszcze doskonalej. Operator starannie kręcił mnie od dołu (bo wtedy człowiek wygląda na ekranie śmiesznie...) nakręcał wnętrze betonowej skrzynki na kwiaty (da się pokazać, że to JKM je zapewne rozdeptał...) - i nagle skoczył robić zdjęcie jakiegoś rozpryśniętego na ziemi jajka. Mnie nawet (będzie nagranie niezależne, które pokażemy w WOLNEJ.TV - to Państwo zobaczą) do głowy nie przyszło, że mogłoby to być jajo rzucone we mnie; w pierwszej chwili sądziłem, że po prostu wypadło komuś z siatki. Jednak układ rozprysku wyraźnie pokazuje, że było rzucone z boku - tak, aby nie trafiło we mnie, tylko wylądowało na pustym kawałku trotuaru, by operator mógł zrobić jego ujęcie. Nie odczułem przez moment oznak wrogości ze strony kogokolwiek z widzów - przeciwnie, sądząc z oklasków, byli to niemal wyłącznie zwolennicy UPR. Nie było żadnych wrogich okrzyków, nic. Jestem więc głęboko przekonany, że było to jajko rzucone przez specjalnie podstawionego (przez telewizję lub jakiegoś wroga...) człowieka. By módz pokazać, że "W Szczecinie obrzucono JKM jajkami". Zresztą: ekipa TVP mogła o tym nie wiedzieć! Natomiast ci, co ją posłali, zapewne wiedzieli. Oczywiście mógł to rzucić jakiś spontaniczny wróg konserwatywnych liberałów, albo mój osobiście. Bardzo jednak wątpię. W takim przypadku jajo-miotacz zawsze dodaje jakiś okrzyk wyjaśniający, jakąś obelgę... Zresztą całokształt zachowania operatora nie zmniejsza moich podejrzeń. Gdy poprosiłem, by niezależna kamera zaczęła go filmować, zaczął... uciekać. W sumie: zdarzenie charakterystyczne. Nie najgorsze. Pamiętam, jak 10 lat temu, z okazji jakiejś konferencji prasowej, ekipa "Panoramy" (TVP2) spytała grzecznie, czy może wejść do lokalu UPR. Oczywiście dostała. W lokalu sfilmowała... wnętrze kosza na śmieci - i to pokazywała, jako większość informacji o konferencji prasowej UPR JKM
Prezent dla wydrwigroszy Najpierw jednak pożegnanie. P. Robert Krasowski, który wspaniale prowadził „DZIENNIK” do dna, został wreszcie wywalony z tej roboty. Żegnał się krótko: „Serdecznie żegnam moich sympatyków. Pozdrawiam także moich wrogów (…). W chwili składania rezygnacji z kierowania gazetą ważni wydają mi się zarówno ci, którzy mi kibicowali, jak i ci, którzy mnie atakowali. Jedni i drudzy nadawali mojej pracy sens.” Nie mam zwyczaju pastwić się nad tymi, którzy przegrali - przeciwnie. W stosunku do tego facia robię jednak wyjątek. Pogardzam typem, który całkowicie świadomie, wiedząc, że kłamie, oskarżył mnie (zapewne wykonując polecenie swoich germańskich mocodawców?) w poprzedniej kampanii wyborczej o to, że bodaj oszkalowałem - czy jakoś tak - niepełnosprawną dziewczynkę. Z Jego wypowiedzi wynika, że takie działania nadają sens Jego życiu i pracy. To skuteczna auto-reklama. Nie wątpię, że takiego łajdaka większość wydawców przyjmie chętnie do pracy na kierownicze stanowisko. Jednak szczerze życzę Mu wszystkiego najgorszego. Mam też nadzieję na rychły pogrzeb „DZIENNIKA”. Fuzje zazwyczaj nieco przedłużają agonię - ale jest ona tym boleśniejsza. Niech więc trwa! Ja mam pomysł wspaniały, Historyczny - jak sądzę - A kochana Ojczyzna Niech da jedno pieniądze
pisał trzeźwo satyryk (śp. Marian Załucki?) w czasach PRLu. „Właściciele Polski Ludowej” zaczynali już uczyć się na własnych (cholernie kosztownych!) błędach. Zaczęli wymagać, by genialni pomysłodawcy coś własnego jednak też ryzykowali. Wspólnota Europejska jest w fazie odwrotnej: idziemy do oraz czystszej formy socjalizmu i woluntaryzmu. Komisja Europejska oglosiła, ,ze będzie dawać pieniądze na wszelkie genialne pomysły - nie żądając wkładu własnego!! Jest to konsekwentne gaszenie pożaru metodą zasypywania go banknotami. Skorzystają na tym zapewne bardzo zacni ludzie - ale na jednego takiego przypadać będzie dwudziestu wydrwigroszów którzy zostaną twórcami wielkich Przedsięwzięć. Budowa piramidy śp. Cheopsa była najprawdopodobniej skuteczną metodą walki z bezrobociem. Podejrzewam, że to, co zostanie wybudowane za „unijne” pieniądze będzie znacznie, znacznie mniej trwałe. O ile nie podzieli losu wieży Babel. Polscy złodzieje, którzy uchwalili, że inwestycje związane z Euro 2012 realizowane będą bez przetargów, już zacierają ręce. No, cóż - powodzenia, Rodacy: na razie płacić na to mają Niemcy, Holendrzy i Brytyjczycy. Tyle, że ONI potem zapewne rozszerzą skalę tej działalności... A swoją drogą - zaryzykowałbym przepowiednie, że p. Brown jednak pieniędzy na to nie da... JKM
05 czerwca 2009 "Sitwo, ojczyzno moja"... (Lech Terpiłowski) Ciekawa informacja ukazała się w ostatniej Gazecie Polskiej z dnia 3 czerwca 2009 roku. ”Tajemnicza izraelska firma Sapiens, wspólnik majątku polskich stoczni, od 1991 roku robi interesy w Polsce- dowiedziała się „Gazeta Polska”. Systemy informatyczne spółki Sapiens funkcjonowały w najważniejszych państwowych firmach i instytucjach, m.. in. w Narodowym Banku Polskim, PKO BP, Kancelarii Sejmu i zakładach lotniczych Okęcie. Szefem Sapiens - Poland jest Andrzej Feliks Kuroń, młodszy brat Jacka Kuronia” (????) Przypomnę państwu, że jednym z dyrektorów Emblaze Group, konsorcjum, do którego należy Sapiens, jest pan Nahum Admoni - były szef Mossadu, wywiadu izraelskiego.(???). To może oczywiście nic nie znaczyć, ale może znaczyć bardzo wiele.. Spólka Andrzeja Feliksa Kuronia opracowała na przykład dla PKO BP system obsługi centrali banku w zakresie dystrybucji świadectw udziałowych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Dzisiaj firma Sapiens- Polska nosi nazwę „System 2000 Przedsiębiorstwo Rozwoju i Innowacji”, i na jej stronie internetowej czytamy, że System 2000 obejmował:” utrzymanie centralnej kartoteki uprawnionych do nabycia świadectw aktualizowanej na podstawie danych PESEL”. Jest tego 27 milionów pozycji.. Dla Narodowego Banku Polskiego system Sapiens realizował” prowadzenie rachunków bieżących banków w Centrali NBP” oraz transakcje rozliczeniowe on-line między centralami banków. Dla Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Rolniczego firma wykonała tzw. centralną hurtownię danych służącą do gromadzenia i udostępniania informacji istotnych dla centrali Kas. Kancelaria Sejmu wybrała generator aplikacji Sapiens do” realizacji systemu obsługi procesu legislacyjnego”. Spółka pana Andrzeja Feliksa( szczęśliwy) Kuronia robiła też oprogramowanie wykorzystywane podczas wypłat Fundacji „Polsko- Niemieckie” Pojednanie. Pytanie jest jedno: czy współpraca takich firm i instytucji z systemem 2000, powiązanym biznesowo i technologicznie z Sapiens, nie naruszała bezpieczeństwa polskiego państwa? I jeszcze jedna ciekawostka: „System 2000 Przedsiębiorstwo Rozwoju i Innowacji od listopada 1986 roku jest producentem systemów informatycznych”(????). W rozmowie z Gazetą Polską prezes Andrzej Feliks Kuroń twierdzi, że nie pamięta dziś dokładnie, jak założył firmę w PRL- państwie, którego władze jeszcze trzy lata wcześniej uznawały jego brata za wroga ustroju.(???). Wszystkie informacje pochodzą z Gazety Polskiej z 3 czerwca 2009 roku i po szczegóły odsyłam państwa właśnie tam. Prawda, że ciekawe? Bo jedynie prawda jest ciekawa.. A Lewica zawsze, przy każdej okazji krzyczy” Wybierzmy przyszłość” , nie grzebmy się w przeszłości. A zrozumienie przyszłości ma swoje korzenie w przeszłości i w teraźniejszości. Analizujmy więc przeszłość i teraźniejszość, żeby się zorientować w nadchodzącej przyszłości.. Bo jeśli chodzi o teraźniejszość, to niedawno pani minister Hall z Platformy Obywatelskiej, reklamująca się jako konserwatystka będąca jednocześnie ministrem edukacji naszych dzieci, bo nasze dzieci nasze wspólne są, promowała na Targach Książki „Kompasik”, podręcznik dla nauczycieli ze scenariuszami lekcji dla podstawówek o demokracji, równości płci i ras, prawach dzieci i dorosłych(???). Jakoś innych zdań na temat praw człowieka, równości płci i ras, demokracji- nasze dzieciaki nie będą się uczyły.. Będą natomiast zapoznawały się z mitami praw człowieka, bajkami o demokracji i równości płci. Pani minister z braku czasu na Targach Książki zajęła się wyłącznie bajką o Kopciuszku- chłopczyku, nie dziewczynce. Bo Kopciuszek mężczyzną była, a nie kobietą. „ Unia Europejska jest kobietą”- ostatnio się dowiedzieliśmy, od pana ministra Adama Szejnfelda, który patronował, jako wiceminister gospodarki takiemu spotkaniu. I tam padły słowa, że:” równość płci jest podstawą demokracji”(???) A głupota przypadkiem nie jest podstawą demokracji, panie ministrze od gospodarki socjalistycznej.. Już nie mówiąc o samym istnieniu czegoś tak kuriozalnego w „ gospodarce wolnorynkowej” jak Ministerstwo Gospodarki(!!!). Wcześniej był „Kompas” dla nauczycieli gimnazjów i liceów, zakazany przez pana Romana Giertycha jako ministra edukacji. W „Kompasie” zawarty był pomysł na lekcje o prawach homoseksualistów, na które to lekcje mieli przychodzić przedstawiciele organizacji gejowskich i opowiadać o tym i owym związanym z homoseksualizmem.
Myślę , że najlepszą formą przybliżenia uczniom homoseksualizmu byłaby bezpośrednia prezentacja na lekcjach okoliczności i sposobów uprawiania i zaspokajania popędu przez homoseksualistów. Prezentacja wzwodu, miłości i homoseksualnych szeptów.. Pomocne byłyby nagrania DVD, które jeszcze bardziej przekonałyby uczniów do tej orientacji. Bo przecież chodzi o propagowanie, żeby więcej uczniów wybrało tę drogę seksualnego życia i żeby ich było więcej, bo demokracja seksualna wymaga większości, bo wtedy ilość szybciej przeistoczy się w jakość. Jak twierdził Karol Marks, prekursor marksizmu kulturowego. Kopciuszek chłopczyk będzie zmywał naczynia, sprzątał i płakał, z powodu tego, że nie idzie na bal. No i na balu będzie szukał męża(!!!). O takich samych skłonnościach jak on sam. A potem będą żyli długo i szczęśliwie aż do grobowej deski, choć homoseksualiści- bardzo często zmieniają partnerów seksualnych. Ale w bajce wszystko jest możliwe, i dlatego bajka pozostaje bajką.. W czasie gdy pani minister Katarzyna Hall z Platformy Obywatelskiej, minister od deprawacji naszych dzieci, zabawia się na Targach Książki i nurza się w postępowości będąc „ konserwatystką”, jej mąż, pardon partner- konserwatysta, pan Aleksander Hall, z pewnością zmywa naczynia, sprząta i płacze, z powodu nieobecności żony. I nie wścieka się z powodu jej pomysłów dotyczących równouprawnienia wszystkiego co się da i wprowadzania kolejnego szczebla przymusu w upaństwowionym nauczaniu. Jakoś protestów z jego strony nie słychać, przynajmniej publicznie, chyba że w domu - pani minister przezywa katusze z powodu awantur męża- konserwatysty. A czy płacze? Taka kobieta jak pani minister nie płacze, bo mężczyźni nigdy nie płaczą.! Bo jak napisał ktoś na maturze nadzorowanej przez ministra( minister, ministerkę) edukacji:” Tren IX uspokoił Kochanowskiego, więc napisał jeszcze dziesięć”(???) A „Urszulka zginęła, bo połknęła wrzeciono”(???) No i” Telimena zarzuciła swe łabędzie piersi na ramiona hrabiego”- ma się edukacyjnie zrozumieć. A pan Jan Pietrzak chce pomóc Europie i dlatego Polacy powinni głosować.(???). Bo każdy kłos, przepraszam, głos - na wagę złota - dodajmy. Bo każdy głos jest ważny i może coś zmienić… Najprędzej…. Liczbę głosów! WJR
Zanim „Augustyn” ryknie „Zbierają się zatwardziałe lub przelękłe prawodawce w Warszawie. (...) Wszystkie ulice miasta zalegli uzbrojeni Moskale; harmaty wystawiono naprzeciw izby poselskiej, lonty zapalone grożą śmiercią każdemu, co jeszcze ostatki sumienia nie przydusił, zniewieściały monarcha idących do sali posłów ze łzami błaga, aby daremnym oporem nie gubili ojczyzny i siebie. Zbierają się posłowie; jedni z jakimś dzikim uśmiechem chcą pokryć wewnętrzne pomieszanie, drudzy zalani łzami zdradzają poczciwe uczucia i słabość duszy (...) Haniebnej pamięci kanclerz ogłasza propozycją królewską, aby zawiązać sejm pod konfederacją i zaprasza Ponińskiego na marszałka. - Zgoda! - odpowiedzieli (jednak głosem drżącym) zaprzedani posłowie. - Zgoda! - jeszcze słabiej powtórzyli posłowie przelękli. Nie ma zgody! - odezwał się Rejten. - Na sejm walny jesteśmy zebrani, a nie na konfederacją; przystąpmy do wyboru marszałka walnego sejmu. Tadeusza Rejtena obieramy marszałkiem - odezwał się Korsak, Bohuszewicz i trzech innych posłów, kupiących się przy Rejtenie. Zdumieli się wszyscy. Rejten porywa laskę i sesję zagaja. Przez chwil kilka kanclerz, Poniński i inni jurgieltnicy moskiewscy zamilkli; już większa część izby poczuła chęć do powinności wrócić; ale z jednej strony zatwardziałe zdrajce, z drugiej - przybliżające się lonty do panewek, a przydusiły ten słaby płomyk. Okropny szmer powstaje, jakby na zborzyszczu piekielnych duchów. Nie damy się owładnąć przez pięciu posłów, konfederacji chcemy i Ponińskiego za jej marszałka! - Wyrodki wydzierają laskę Rejtenowi; pięciu wszystkim się opierają. Nie ma zgody na konfederacją! - krzyczy Rejten. - Na Boga, na rany Chrystusa, zaklinam was bracia, nie plamcie imienia polskiego! Pamiętajcie na waszą przysięgę! Pamiętajcie, że podział kraju zaraz po zawiązaniu konfederacji nastąpi! (...) Panowie bracia - odzywa się Poniński - widać, że ci panowie zmysły mają pomieszane. Nie oglądajmy się na nich, a postępujmy w obradach naszych. Zapraszam panów do zapisania aktu konfederacji.” Warto przypomnieć sobie tamte sceny, bo pewnie już niedługo będziemy mieli powtórkę z historii. Wiadomo, że historia nie powtarza się dokładnie, ale mimo wielu różnic, już nawet teraz, na tym, poprzedzającym decydujące rozstrzygnięcia etapie, można zauważyć pewne podobieństwa. Na przykład minister Sikorski. Przesłuchiwany przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariuszkę TVN Monikę Olejnik, jakimś dzikim uśmieszkiem próbował pokryć wewnętrzne pomieszanie - zupełnie tak samo, jak ówcześni moskiewscy jurgieltnicy. Trudno mu się dziwić - nawet jako markujący prowadzenie polityki zagranicznej, coś tam przecież musi wiedzieć, więc pewnie wie, że poważne państwa jakieś decyzje co do naszego przeznaczenia już podjęły i teraz trzeba będzie tylko jakoś znieczulić tubylczych Polaków, żeby nie tylko nie protestowali z powodu podziału kraju, ale żeby powitali to „Odą do radości” tak samo, jak Anschluss 1 maja 2004 roku. Znieczulaniem zajmą się zarówno sprzedajni posłowie, których przecież u nas nie brakuje, jak i przede wszystkim - przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze odkomenderowani do propagandy w telewizyjnych i radiowych ekspozyturach razwiedki, która już dawno się przewerbowała i służy obydwu strategicznym partnerom - no i oczywiście - jakże by inaczej! - jej tajni współpracownicy; im wyższą pozycję społeczną zajmujący - tym lepiej. Może nawet obejdzie się bez szarpaniny z jakimś Rejtenem, bo żaden Rejten do sejmu już się nie dostanie. Deklaracja rządzących Niemcami partii CDU i CSU domaga się od społeczności międzynarodowej Europy nie tylko potępienia wypędzeń, ale również - przywrócenia praw. Wprawdzie deklaracja formalnie dotyczy wszystkich wypędzeń, ale nie ulega wątpliwości, że praktyczne skutki „potępienia” a zwłaszcza - przywrócenia praw obejmą jedynie wypędzonych Niemców, no i oczywiście - Żydów - zaś państwem zobowiązanym z tego tytułu będzie Polska oraz częściowo - Republika Czeska. Środowiska żydowskie doskonale to rozumieją i „Gazeta Wyborcza” z niezwykłą skwapliwością basuje Platformie Obywatelskiej w stylu Adama Łodzi-Ponińskiego, że to niby wszyscy ci, którzy o coś Niemców podejrzewają, albo „zmysły mają pomieszane”, a jeśli nawet nie - to bezecnie wykorzystują wyborczą deklarację CDU i CSU we własnej kampanii wyborczej. Rzeczywiście deklaracja ta została wydana z okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego, ale jeśli nawet byłaby tylko wyborczym fajerwerkiem, to nawet i wtedy dostarcza ważnej informacji. Jeśli bowiem CDU i CSU próbują kaptować przychylność niemieckich wyborców właśnie w ten sposób, to znaczy, że oczekiwanie na rewizję następstw II wojny światowej i pragnienie takiej rewizji jest w Niemczech silniejsze, niż opowiada nam starzec przestary o duszy nagród niemieckich pożądającej, czyli nasz skarb narodowy Władysław Bartoszewski. Nawiasem mówiąc, deklaracja CDU i CSU świadczy, że jego wyprawa przeciwko Eryce Steinbach musiała zakończyć się kompletnym fiaskiem, skoro rządzące Niemcami partie w deklaracji wyborczej forsują jej postulaty. Ale mniejsza już o to, bo nie tylko wspomniana deklaracja potwierdza obawy, iż Anschluss może zakończyć się rozbiorem Polski i utworzeniem Żydolandu na „polskim terytorium etnograficznym”. Wprawdzie Elmar Brok, przewodniczący Federalnego Komitetu ds. Zagranicznych CDU zapewnia, że „nikt nie kontestuje istniejącej granicy”, ale przecież nie o granicę tu chodzi, a w każdym razie - nie na tym etapie - tylko o przywrócenie praw. A jakich? No a jakichże, jeśli nie właścicielskich? A - jak już kiedyś wielokrotnie pisałem - zmiana stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich będzie tylko wstępem do pokojowej zmiany przynależności państwowej. Nic więc dziwnego, że na tym etapie pan Elmar Brok jeszcze nas uspokaja, ale - jak pamiętamy z „Biesów” Dostojewskiego - kiedy nadejdzie kolejny etap, „Augustyn” zmieni się w ryk. Wszystko wskazuje na to, że towarzyszyć mu będzie akompaniament żydowskich klezmerów, którzy teraz, podczas rozlicznych festiwali kultury żydowskiej, przygrywają jeszcze do tańca, ale wtedy pewnie będą towarzyszyć tubylczym procesjom pokutnym - bo czyż nie jesteśmy typowani na zastępczych winowajców holokaustu? Właśnie poinformowała nas o tym pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, za pieniądze polskiego podatnika żyrującego niemiecką politykę historyczną. Oczywiście przy tym ogniu swój półgęsek ideowy usiłuje upiec prezes Jarosław Kaczyński, kreując się na lidera obrońców polskiego interesu państwowego. Ale o tym trzeba było myśleć w 2003 roku, zamiast stręczyć Polakom Anschluss, a w ostateczności - 1 kwietnia ubiegłego roku, kiedy głosowano nad ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Ale wtedy prezes Jarosław Kaczyński, wraz z 89 pretorianami z PiS, głosował za traktatem, którego przyjęcie oznacza formalną rezygnację z niepodległości państwowej. Czy zatem dzisiaj okazuje „poczciwe uczucia”, czy raczej „słabość duszy”, a może znowu potyka się o własne nogi? SM
Rocznice kontrastowe Już dawno nie było tygodnia, w którym przypadłyby aż dwie okrągłe rocznice. Chodzi oczywiście o 30 rocznicę przybycia do Polski papieża. Ta wizyta była potrójnie wyjątkowa, a już starożytni Rzymianie zauważyli, że omne trinum perfectum, co się wykłada, ze wszystko co potrójne, jest doskonałe. Zatem wizyta papieża Jana Pawła II w Polsce 2 czerwca 1979 roku była wyjątkowa bo - po pierwsze - była to pierwsze wizyta papieża w Polsce od początku świata. Po drugie - że była to pierwsza od początku świata wizyta papieża w kraju rządzonym przez komunistów i po trzecie - że po raz pierwszy od początku świata papieżem był Polak.
Osobiście za najbardziej wyjątkowy moment tej wizyty uznaję - i uznawałem wtedy - końcowy fragment przemówienia papieża na Placu Zwycięstwa w Warszawie, kiedy wezwał on Ducha Świętego, by „zstąpił i odnowił oblicze tej ziemi”. W pierwszej chwili byłem pod wrażeniem tych słów - ale jako pięknej figury retorycznej, natomiast w chwilę później uświadomiłem sobie, że Jan Paweł II mówi serio i że - jeśli tylko Bóg istnieje - to może zostać wysłuchany, bo jakże Bóg nie wysłucha Namiestnika Swego Syna na ziemi, gdy ten tak przejmująco i z głębi serca woła? I rzeczywiście - w następnym roku doświadczyliśmy działania Ducha Świętego, bo chociaż komuna dysponowała taką samą siłą, jak i przedtem, to przecież straciła wiarę w słuszność swojej sprawy. Najlepszym tego dowodem było to, że w obronie komunizmu już nie odważyła się zabijać, chociaż, gdyby wtedy się odważyła, prawdopodobnie nie byłoby Solidarności, bo - jak się okazało w stanie wojennym - my też nie mieliśmy zbyt wiele wiary w słuszność naszej sprawy. Co więcej - mieliśmy jej jeszcze mniej, niż komuniści, bo pozwoliliśmy, by pokierowali nami ludzie, którzy nie komunistów, tylko nas się bali i którzy z tego strachu woleli podzielić się z komunistami władzą nad nami, niż wymusić na komunistach zwrócenie nam wolności. I czwartego czerwca obchodzili 20 rocznicę następstw tej mistyfikacji, nazywając ją 20 rocznicą obalenia komunizmu. Tymczasem komunizm wcale nie został obalony, przeciwnie - przywódca partii komunistycznej i jej najtwardszego jądra - sowieckiej agentury w siłach zbrojnych - generał Wojciech Jaruzelski - został pierwszym prezydentem rzekomo odrodzonej Polski. To prawda, że 4 czerwca 1989 roku komuniści dopuścili do zewnętrznych znamion władzy garść osób zaufanych. Ale to nie był żaden przełom, czego najlepszym dowodem były wydarzenia 4 czerwca 1992 roku, kiedy to, na skutek próby ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa, obalony został rząd premiera Jana Olszewskiego. Od tamtej pory komunistyczna agentura wrosła wszystkimi swoimi mackami w tkankę naszej państwowości i wzięła ją w swoje władanie, niczym pasożyt organizm swego żywiciela. Więc nie było powodów, by 4 czerwca cieszyć się z 20 rocznicy sprokurowanej przez komunistów i ich zaufanych mistyfikacji, bo jest ona przypomnieniem zmarnotrawienia wspaniałego daru Ducha Świętego. SM
A ruscy szachiści? Ach, nie ma to jak oficjalne święta, zwłaszcza wpisujące się w nową, świecką tradycję! Tegoroczne obchody 20 rocznicy kontraktowych wyborów z 4 czerwca 1989 roku najwyraźniej mają dwa cele. Jeden, częściowo tracący na ważności - to stworzenie okazji do nadymania Lecha Wałęsy w sytuacji, kiedy kolejne publikacje poświęcone jego osobie, przedstawiały prawdziwe oblicze „człowieka drobnych krętactw”. Po przelotnym flircie Wałęsy z Declanem Ganleyem chęć dalszego nadymania go znacznie osłabła, wskutek czego, choćby w porównaniu z rocznicą nadania byłemu prezydentowi naszego państwa pokojowej Nagrody Nobla, w 20 rocznicę „obalenia komunizmu” jego rola już tak bardzo eksponowana nie była. Ano, jakaś pokuta musi być. Za to drugi cel nabrał jeszcze większej aktualności. Chodzi oczywiście o uzyskanie od Niemców przyznania, że zburzenie muru berlińskiego nie byłoby możliwe bez „okrągłego stołu” w Polsce. I to zwycięstwo nasze dyplomatołectwo z pewnością odniesie, przełykając w milczeniu deklarację CDU CSU, domagającą się przywrócenia praw dla wypędzonych. Czyż nie z tego właśnie powodu prasa niemiecka tak się radowała z wyborczego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej? Ale skoro już tak rozpamiętujemy wydarzenia sprzed 20 lat, warto zwrócić uwagę na rolę ruskich szachistów. Przez cały PRL najwięksi partyjni „leberałowie” mrugali porozumiewawczo, że - „wicie-rozumicie” - my byśmy tu całkiem inaczej, ale - „wicie-rozumicie” - radzieccy nam nie pozwalają. Tymczasem od stanu wojennego generał Jaruzelski nic - tylko podejmuje „suwerenne decyzje” - jedna za drugą. A ruscy szachiści nic - tylko patrzą i ewentualnie mocno się frasują. Nawet generał Kiszczak ostatnio szalenie się wyemancypował, utrzymując przed niezawisłym sądem, że ”Solidarność” niczego nie wywalczyła, tylko wszystko dostała od niego osobiście. Coś podobnego! A ruscy szachiści? Jaka szkoda, że nie żyje już Władimir Kriuczkow, który, jako ongiś szef ruskiej razwiedki, a w latach 1988-1991 szef KGB, całą tę transformację ustrojową musiał aranżować nie tylko w Polsce, ale we wszystkich innych demoludach. Już nic nie powie i pewnie ta okoliczność najbardziej ośmiela twórców legendarnych legend.
SM
Co wolno celebrytom, to nie Cejrowskiemu. Michał Żebrowski, Urszula Dudziak, Wojciech Malajkat... to tylko niektórzy artyści biorący udział w kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej. Jednak z mediów publicznych pod pretekstem politycznego zaangażowania wyrzucono tylko Wojciecha Cejrowskiego, który poparł Prawicę Rzeczypospolitej. Władze Telewizji Polskiej, które szybko i zdecydowanie zareagowały na udział w kampanii Prawicy Rzeczypospolitej Wojciecha Cejrowskiego, nie wyciągają żadnych konsekwencji z zaangażowania się artystów w kampanię wyborczą kandydata Platformy Obywatelskiej. Według nich, nie można na takiej samej płaszczyźnie rozpatrywać politycznego zaangażowania popularnych artystów czy ludzi sztuki z zaangażowaniem dziennikarza i publicysty, jakim jest Cejrowski. Oficjalnie programy Wojciecha Cejrowskiego w TVP i w radiowej Trójce zostały zawieszone na czas kampanii wyborczej. Władze mediów publicznych tłumaczyły tak radykalną decyzję zaangażowaniem się podróżnika w kampanię wyborczą Marka Jurka, lidera Prawicy Rzeczypospolitej. Okazuje się jednak, że przypadek obywatelskiego zaangażowania Cejrowskiego nie jest odosobniony. Plejada artystów - m.in.: Urszula Dudziak, Michał Żebrowski, Daniel Olbrychski, Tomasz Stańko, Wojciech Malajkat, Piotr Adamczyk czy Zbigniew Zamachowski - zaangażowała się w kampanię wyborczą kandydata PO z Warszawy Rafała Trzaskowskiego. Ponadto Zamachowski jest aktorem Teatru Narodowego (utrzymywanego z państwowych pieniędzy), a Malajkat kieruje warszawskim Teatrem Syrena. - Rafał Trzaskowski jest kandydatem najlepiej przygotowanym merytorycznie, reprezentuje ludzi młodych i środowisko artystyczne. W Brukseli godnie zadba o naszą kulturę i będzie nas godnie reprezentował - tłumaczy swoje zaangażowanie Michał Żebrowski. Czy któraś z tych osób zniknie na czas kampanii wyborczej z TVP lub Polskiego Radia? Raczej nie, gdyż oświadczenie TVP w tej kwestii jest bardzo jasne: "...nie można na takiej samej płaszczyźnie rozpatrywać faktu politycznego zaangażowania się popularnych artystów, ludzi sztuki oraz czynnego dziennikarza i publicysty, jakim jest Wojciech Cejrowski, mającego dodatkowo swój cykliczny program na antenie TVP 2. Precyzując, decyzja TVP o czasowym zawieszeniu programu red. Cejrowskiego miała wobec niego zastosowanie wyłącznie z uwagi na jego status dziennikarsko-publicystyczny i na jego rolę gospodarza jednego z programów emitowanych przez TVP". Zdaniem Wojciecha Reszczyńskiego, byłego wiceszefa IAR, obecność tych wszystkich postaci w sferze medialnej - chcąc użyć argumentacji władz TVP i radiowej Trójki - pozbawia przebieg kampanii wyborczej waloru "rzetelności i bezstronności". - Jak się chce psa stuknąć, to i kij się zawsze znajdzie. Tak samo jest z Cejrowskim, który otrzymuje honoraria autorskie, typowe dla dziennikarzy, ale i artystów. Więc jego status jest w tym aspekcie taki sam jak tych aktorów, którzy występują w radiu czy telewizji. Są oni tak samo związani z tymi instytucjami, więc jeśli angażują się w kampanię wyborczą, to również w stosunku do nich powinny być wyciągnięte te same konsekwencje, co wobec Cejrowskiego - ocenia Reszczyński i podkreśla, że jest to przykład wybiórczej cenzury, dominującej w czasach komunistycznego PRL. Zdaniem Marka Jurka, lidera PR, jest to przykład poddania wolności tzw. demokracji sterowanej. - To wyłącznie szukanie uzasadnienia dla decyzji całkowicie niesprawiedliwej, godzącej zarówno w Wojciecha Cejrowskiego, jak i w Prawicę Rzeczypospolitej. Anna Ambroziak
Rosyjskie ministerstwo usunęło z Internetu tekst obarczający Polskę winą za rozpętanie wojny Rosyjskie Ministerstwo Obrony usunęło z Internetu skandaliczny tekst obarczający Polskę winą za rozpętanie II wojny światowej. Rosyjski historyk płk Siergiej Kowaliow z Instytutu Historii Wojennej Ministerstwa Obrony Rosyjskiej Federacji sugerował, że to mocarstwowe ambicje Polski doprowadziły do wybuchu II wojny światowej. Pracę rosyjskiego historyka zamieściło rosyjskie MON na swojej stronie internetowej w dziale „Encyklopedia Wojskowa” w rubryce „Historia — przeciwko kłamstwu i fałszerstwom”. „Wszyscy, którzy bezstronnie studiowali historię II wojny światowej, wiedzą, że rozpoczęła się ona z powodu odmowy Polski spełnienia niemieckich roszczeń. Jednak mniej znane jest to, czego od Warszawy chciał Adolf Hitler. (…) A żądania Niemiec były dość umiarkowane: włączyć wolne miasto Danzig (obecnie Gdańsk) do III Rzeszy oraz wyrazić zgodę na budowę eksterytorialnej autostrady i drogi kolejowej, które połączyłyby Prusy Wschodnie z podstawową częścią Niemiec. (…) Dążąc do zapewnienia sobie statusu wielkiego mocarstwa, Polska w żadnej mierze nie chciała zostać młodszym partnerem Niemiec. 26 marca 1939 roku Polska ostatecznie odrzuciła niemieckie roszczenia” — napisał dr Siergiej Kowaliow. Rosyjski historyk uznał, że niemieckie żądania „trudno uznać za nieuzasadnione”. Kowaliow tłumaczy, że „zdecydowaną większość mieszkańców Danzigu, oderwanego od Niemiec na mocy Traktatu Wersalskiego, stanowili Niemcy szczerze pragnący zjednoczenia z historyczną ojczyzną. Zupełnie naturalnym było też żądanie dotyczące dróg. Tym bardziej, że na ziemie rozdzielającego dwie części Niemiec „polskiego korytarza” się nie targano”. Rzecznik prasowy polskiego resortu spraw zagranicznych Piotr Paszkowski zapowiedział w czwartek po południou, że MSZ zażąda od strony rosyjskiej wyjaśnień okoliczności zamieszczenia tekstu ubliżającego Polsce. Rzecznik nie wykluczył też bardziej stanowczej reakcji resortu na rosyjską interpretację historii. Tymczasem jeszcze w czwartek wieczorem skandaliczny tekst Siergieja Kowaliowa został usunięty z zasobów internetowych rosyjskiego ministerstwa. Na tekst na oficjalnej stronie rosyjskiego resortu zwróciła uwagę rosyjski dziennik „Wriemia Nowostiej”. „Walka z fałszowaniem historii na niekorzyść Rosji zaczyna przybierać groteskowe formy” - napisał dziennik i zauważył, że prezydent Dmitrij Miedwiediew powołał niedawno specjalną komisję, która ma stać na straży prawdy historycznej. „Wriemia Nowostiej” zastanawia się, czy ta komisja zajmie się też oceną „prawdy historycznej” Kowaliowa. Dziennik zauważa też, że próba obarczenia Polski winą za rozpętanie wojny jest cynicznym przejawem traktowania faktów historycznych przez rosyjską historiografię. „Rosyjska strona przypomina o historii, gdy chce dopiec sąsiednim krajom” - napisał rosyjski dziennik i zauważa, ze Rosja, na przykład, „histeryzuje” z powodu przeniesienia pomnika radzieckiego żołnierza z centrum Tallina na cmentarz wojskowy, lecz nie zauważa, że w tym czasie w samej Rosji są niszczone wojskowe pomniki na potrzeby deweloperów. Publikacja Kowaliowa wywołała oburzenie w Polsce. „To brednie” - uważa sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik. „Ten tekst jest napisany w stylu sowieckiej publicystyki końca lat 40. i początku 50., polityki konfrontacyjnej wobec Zachodu” - ocenia współprzewodniczący polsko-rosyjskiej grupy ds. trudnych Adam Rotfeld. W ciągu dnia na witrynie rosyjskiego ministerstwa pojawiła się informacja, „że artykuły analityczne umieszczone w rozdziale „Wojenna encyklopedia” nie są oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Obrony”. Jak podała rosyjska agencja ITAR-TASS, rzecznik prasowy ministerstwa pułkownik Aleksandr Drobyszewski wyjaśnił, że w rozdziale „Wojenna encyklopedia” są zamieszczane różne artykuły na temat historii wojny, w tym również kontrowersyjne materiały, które jednak nie należy oceniać, jako oficjalne stanowisko ministerstwa. Mimo to, wieczorem tekst Kowaliowa został usunięty z witryny resortu. Tymczasem dyrektor fundacji „Pamięć Historyczna” Aleksandr Diukow zauważa w materiale zamieszczonym na news.ru.com, że praca Kowaliowa jest nie tylko „absolutną profanacją historii początku II wojny światowej” ale też jest plagiatem. „Należy zauważyć, że skandaliczny od dziś artykuł Kowaliowa, po raz pierwszy został opublikowany prawie przed rokiem w siódmym numerze „Wojskowo-Historycznego Czasopisma” z 2008 roku” - Diukow wyjaśnia dla news.ru.com i podkreśla, że fragment pracy Kowaliowa dotyczący zarzutów wobec Polski został faktycznie dosłownie przepisany z pracy autorskiej publicysty Igora Pychałowa, przy tym bez odnośnika do pierwodruku. „Faktycznie mamy do czynienia z plagiatem. Pomijając zwyczajną głupotę podaną jako rozważania autora” - powiedział Diukow. „Przecież Polska miała przykład Czechosłowacji. Więc oczywistym było, że kolejnym żądaniem Hitlera wobec Polski byłyby roszczenia do „korytarza”. „Ten fakt, że pracownik Instytutu Historii Wojennej zajmuje się plagiatem szczerych głupot świadczy o poważnym problemie historiografii rosyjskiej, szczególnie w strukturach wojskowych” - portal news.ru.com cytuje Diukowa, który uważa również, że powołana komisja do oceny faktów fałszowania historii w pierwszej kolejności powinna zająć się artykułem Kowaliowa. „Wymysły i fałszerstwa w ocenie roli ZSRR przed i na początku II wojny światowej” - Siergiej Kowaliow (tekst oryginalny) Stanisław Tarasiewicz
Komunizm nigdy nie wyszedł Z Janem Olszewskim, doradcą prezydenta RP, rozmawia Piotr Jakucki
- Przed nami 4 czerwca, 20. rocznica tzw. pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Są powody do radości z tego powodu? Propaganda rządowa mówi, że tak.
- Jest na pewno powód do radości, pytanie tylko dla kogo? Dla beneficjantów systemu peerelowskiego na pewno tak, gdyż poza pewnymi wyjątkami utrzymali swój stan posiadania. W efekcie wcześniejszych porozumień „okrągłego stołu”, których istotnym zwieńczeniem były wybory do Sejmu kontraktowego 4 czerwca 1989 r. PRL mentalnie do dziś z Polski nie wyszedł.
- Pan nie kandydował w tych wyborach, a miały dać wolność. Nie chciał Pan mieć zdjęcia z Wałęsą? - Nie ukrywam, że system wyborczy, który w XX wieku mógłby być uznany za demokratyczny chyba tylko w jakimś afrykańskim bantustanie nie wydawał mi się na tyle atrakcyjny, aby ubiegać się o mandat poselski.
- Zanim jednak były wybory i „okrągły stół”, miały miejsce strajki „Solidarności” w 1988 r., m.in. w Nowej Hucie. Ich trzon przywódczy stanowili młodzi robotnicy oraz podczas manifestacji i strajków na uczelniach już w 1989 r., także studenci. Owo „Pokolenie 88” kontestowało politykę „starego” podziemia, zmierzającą do fraternizacji z władzami PRL. Oni po prostu mówili komunizmowi „nie”.
Nie był to chyba przypadek? - Kwestia „zmiany warty” w opozycji powojennej, której początkowo podstawowym spoiwem był antykomunizm, to temat na całkiem inną rozmowę. Pokrótce więc wspomnę, że to, z czym mieliśmy do czynienia w 1988 r., ma swój początek w 1956 r., który był w Polsce pierwszym poważnym kryzysem systemu. Następuje - można to tak określić - powszechny bunt zmierzający do rewindykacji wartości niepodległościowych sięgających tradycją m.in. do II Rzeczypospolitej, ale równocześnie najbardziej dynamicznym elementem tego ruchu jest młode pokolenie tzw. zetempowskie. Ma to swoje konsekwencje - już wtedy kształtuje się drugi nurt opozycji, wewnątrz ówczesnej elity. Jest to nurt reformatorski, rewizjonistyczny, w odróżnieniu od systemu niepodległościowego akceptujący ustrój PRL-u, uważający, że jedynie należy go reformować. Łączenie tych nurtów nastąpi w latach 60., zwłaszcza po marcu 1968. Wspomaga ten proces także Zachód i jego środki propagandowe, np. Radio Wolna Europa, przesuwając wsparcie z nurtów tradycyjnie niepodległościowych w kierunku lansowania nurtu rewizjonistycznego. - Potem następuje podział widoczny zwłaszcza w latach 70., że wspomnę tu o KOR-ze i np. ROPCiO czy Wolnych Związkach Zawodowych. Jednak już podczas „Solidarności” i w stanie wojennym następuje powtórka z lat sześćdziesiątych?. Historia zatacza jedno z kół... - Co więcej, nurt rewizjonistyczny ulega wzmocnieniu, gdyż wspierają go środowiska, które w swojej większości do tej pory z systemem bardzo dobrze współpracowały, jak aktorzy, intelektualiści, różne grupy inteligencji. To jest punkt wyjścia, który zaważy na sposobie przekształcenia PRL-u po roku 1989. Na tę nową sytuację nakłada się wzmożona działalność SB nastawiona na likwidację masowych struktur „Solidarności”, ale nie na likwidację opozycji w ogóle. SB - i to jest stara tradycja sięgająca carskiej policji politycznej tworzy swoich opozycjonistów. W latach 80. budowanie systemu policyjnego przybiera skalę bezprecedensową, przewyższającą nawet okres stalinowski, gdy aparat bezpieczeństwa był przecież głównym narzędziem budowy systemu. Taktyka ta okazuje się bardzo przydatna dla kształtowania warunków porozumienia społecznego pod koniec lat 80. - Gdyż w istocie decydują generałowie i służby, a nie partia? - Tak, gdyż PZPR po wprowadzeniu stanu wojennego zostaje właściwie politycznie zmarginalizowana. Jej kierownictwo jest w rękach ludzi, którzy bezpośrednio kierują aparatem, czyli to nie Biuro Polityczne PZPR wpływa na służby policyjne, ale to ludzie aparatu bezpieczeństwa trzymają w rękach Sekretariat KC, Biuro Polityczne, PZPR, rząd PRL-u. Oni są realną władzą. Ten ośrodek programuje ewentualne zmiany systemu, do tych potrzeb dostosowuje m.in. zakres i sposób werbunków agentury, kokietowania Kościoła oraz niektórych środowisk katolickich. Po 1985 r. i proklamowaniu w Związku Sowieckim odgórnej pierestrojki, podejmowane są próby osiągnięcia wspólnej płaszczyzny przez wojskowo-policyjny ośrodek władzy w PRL z jednej strony z własnym partyjnym zapleczem, coraz bardziej wątlejącym, a z drugiej z tą częścią elity solidarnościowej, którą można przyciągnąć do porozumienia. W ten sposób rodzi się baza „okrągłego stołu”, zwieńczona wyborami czerwcowymi. Następuje powrót „braci odłączonych”, gdy opozycja rewizjonistyczna uznaje, że wybiła jej godzina zostania współbeneficjantami zdemokratyzowanego i zracjonalizowanego ekonomicznie PRL-u.
- Tak więc, podobnie jak w ZSRR, następuje kontrolowany rozpad systemu. W obu przypadkach pod kontrolą służb specjalnych. Jak podkreślał to Pierre de Villemarest, jednym z elementów scenariusza sowieckiego był transfer ogromnych sum pieniędzy za granicę, m.in. na potrzebę tworzenia przyszłego neo-KGB? - Powiedziałbym wręcz, że u nas operacja ta była bardziej zdecydowana i jednoznaczna niż w ZSRR. Tam ośrodek rewolucji odgórnej, co jest kanonem w Rosji od Piotra I, uosabiał nowy I sekretarz, ale on jednak nie miał w ręku całego aparatu wojskowo-policyjnego, który zaczyna się emancypować i działa autonomicznie poza kontrolą, przygotowując się na każdy scenariusz nowej rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy będzie to Rosja kapitalistyczna, czy realizująca jakąś wersję zreformowanego komunizmu, służby jako kościec systemu pozostają jako element kontrolujący przemiany. Nie jest więc zaskoczeniem, że dziś ten aparat uosabiany przez Putina zachował kontrolę nad nowym imperium. Odmiennie było w PRL. Jej aparat wojskowy, najważniejszy ze względu na postacie Jaruzelskiego czy Kiszczaka, najbardziej sprawny i zaufany, przeprowadza działania przygotowawcze do zabezpieczenia władzy w myśl zasady, że trzeba zmienić prawie wszystko, żeby wszystko, co najistotniejsze, zostało po staremu. W tym kontekście, jeżeli popatrzymy na rok 1988, o którym Pan wspomniał, to jest on zbiegiem z jednej strony naturalnego procesu w samej „Solidarności”, częściowo się rozpadającej, ale wciąż silnej w dużych ośrodkach robotniczych, w której dochodzą do głosu młodzi. Oni nie stanowili kadry w Związku w roku 1980-1981, nie popierają zasady dogadywania się jak Polak z Polakiem?. Stawiają jednoznaczny postulat skończenia z komunizmem. Z drugiej strony jest władza, która doskonale monitoruje sytuację przy pomocy agentury i rozumie, że nadszedł najlepszy, być może ostatni moment, w którym można politycznie skapitalizować ideowe pokrewieństwo w polityce dogadywania się z „braćmi odłączonymi” wzmocnionymi przez „braci zwerbowanych”.
- Nie przez przypadek grupy takie jak Federacja Młodzieży Walczącej, sprzeciwiając się dogoworom „starego podziemia” z komunistami, informowały o esbeckiej przeszłości Wałęsy. Znamienne, że lider „Solidarności” zakazał opozycyjnej młodzieży demonstracji przeciwko komunistom i ?okrągłemu stołowi?.- Dlatego to grupy kontestujące rokowania z komunistami są głównym przeciwnikiem wewnętrznym, przeszkadzają bowiem w podzieleniu się wpływami w Polsce przez elity dwóch stron.
- Do „okrągłego stołu” dochodzi. Bierze Pan w nim udział. Dlaczego? - Byłem, że tak powiem, uczestnikiem technicznym tego zabiegu. Jednak cały czas, jako członek Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, nigdy nie uważałem, że taktyka na jak najszybsze porozumienie ma sens. Zmiany szły przecież w takim kierunku, że im dalej, tym nasza pozycja będzie zyskiwać, a pozycja władzy będzie słabła. W tej sytuacji logika polityczna nakazywała nie spieszyć się do generalnego porozumienia. Nie było mowy o powtórce z roku 1981, m.in. ze względu na sytuację w Związku Radzieckim. Byłem wśród tych, którzy apelowali do Wałęsy, by się nie spieszył, za co zresztą w tym środowisku stałem się wkrótce „czarną owcą”.
- Siła-Nowicki o tym, do czego zmierza kontrakt, powiedział podczas obrad.- Ja podobnie jak on nie miałem złudzeń co do tego, że „okrągły stół” jest całkowicie w rękach Kiszczaka pełniącego rolę „gospodarza Sali”.
- Generał Kiszczak zaprasza? - Tak. Operacja „okrągły stół” była jego wielką godziną triumfu. To Kiszczak zawarł, znakomite z punktu widzenia władzy, porozumienie i to na warunkach wcześniej ustalonych przez stronę komunistyczną.
- Na które tak zwana strona solidarnościowa z chęcią przystała, chcąc włączyć się w układ, widząc w tym profity finansowe i polityczne? - Myślę, że taki pogląd byłby uproszczeniem ówczesnej sytuacji. Reprezentacja „Solidarności” przy „okrągłym stole” (pomijając oczywiście obecnych wśród niej agentów) przygnieciona była kompleksem stanu wojennego. Ci ludzie mieli za sobą doświadczenie 1981 roku, kiedy jako przywódcy 10-milionowego związku mieli ogromne poczucie siły, która okazała się iluzją w konfrontacji z aparatem policyjno-wojskowym w grudniu 1981 roku. To doświadczenie ciągle ich przytłaczało. Nie rozumieli, jak dalece zmieniła się sytuacja. Ciągle żyli obsesją rozlewu krwi, który spowodować może reakcja komunistycznego aparatu. Stąd brało się niemal maniakalne nastawienie, że rozmowy „okrągłego stołu” nie mogą się nie udać?. Strona komunistyczna doskonale o tym wiedziała i rozgrywała to znakomicie. Każdy, kto bacznie obserwował np. narady Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, wiedział, jak gorącymi zwolennikami ugody byli wtedy Jacek Kuroń i Adam Michnik. I oto w przeddzień „okrągłego stołu” dla uwiarygodnienia ich opozycyjności strona partyjno-rządowa stawia warunek Wałęsie: będziemy z wami rozmawiać, ale bez Kuronia i Michnika, ci są dla nas nie do przyjęcia jako nazbyt radykalni. Trwa to bodaj dwa tygodnie i potem stosunek się zmienia. To klasyczny pijarowsko-policyjny zabieg wzmocnienia po drugiej stronie pozycji ludzi, na których nam szczególnie zależy. Podobny charakter miała ogromna swoboda wpisywania do tekstu porozumień zgłaszanych przez stronę solidarnościową najróżniejszych postulatów ekonomicznych i socjalnych. Powrotem do rzeczywistości jest lektura zapisów porozumień, które mają się nijak do tego, co nastąpiło później.
- Papier jest cierpliwy, po drugie najważniejszych spraw nie wpisano. - Istotą były przyszłe założenia ustrojowe, ustalone przez stronę komunistyczną, a więc: kontraktowe wybory, wprowadzenie instytucji prezydenta wybieranego przez nowy kontraktowy parlament. Stworzona zostaje pozorowana demokracja. I to na tym tle trzeba patrzeć na 4 czerwca, który jest kontynuacją ?okrągłego stołu?. Jego twórcy nie przewidzieli tylko zachowania społeczeństwa, które podczas tej pierwszej, mało przecież obiecującej okazji, pokazało, że dla niego system komunistyczny jest tak samo obcy, jak był w 1945 roku i nie udziela zgody na jego dalsze istnienie nawet w zmutowanej formie. Z tego powodu została wycięta cała lista krajowa, którą komuniści chcieli sobie zagwarantować wejście w jądro nowego systemu władzy. Jednoznaczne były też wyniki wyborów do Senatu. Z tego punktu widzenia 4 czerwca 1989 r. jako dzień zademonstrowania postawy polskiego społeczeństwa pokazującego po 45 latach Polski komunistycznej, odrzucenie komunizmu, jest godzien jakiegoś uczczenia. Prawda jednak jest taka, że wola narodu jako suwerena, który dał opozycji moralne pełnomocnictwo do rokowań, została zignorowana przez ?solidarnościowych? partnerów kontraktu, którzy tworzyli potem w większości Unię Demokratyczną.
Tak więc 4 czerwca, który usiłuje się dzisiaj uczynić świętem niepodległości, jest przede wszystkim symbolem zdrady interesów narodu. W konsekwencji III Rzeczpospolita, reklamowana jako państwo demokratyczne, praworządne i niepodległe, w rzeczywistości była faktycznie przedłużeniem PRL. Zachowana została podstawowa zasada systemu komunistycznego, że rzeczywista władza należy do wąskiej elity będącej przekształconą postacią dawnej komunistycznej nomenklatury. - Fraternizacja jako konsekwencja wyborów przejawi się później w koncepcji Michnika: wasz prezydent, nasz premier, a także w powołaniu „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego, za którego palono bezkarnie akta bezpieki?
- Czy czasami nie upraszczamy sprawy? To przecież cały rząd na czele z Kiszczakiem, jako wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, miał być niekomunistyczny! - O 4 czerwca 1989 r. będzie głośno. Założę się jednak, że nie zostanie wspomniana druga niezmiernie ważna data: 4 czerwca 1992 r. i obalenie Pana rządu przez Wałęsę i agenturalną „koalicję strachu”, choć lustracja nie była tu jedynym powodem. Mówi Pan, że komunizm nigdy z Polski całkowicie nie wyszedł. Coś w tym jest, skoro premierem jest Donald Tusk, który nawoływał do jak najszybszego odwołania Pana rządu i jako polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego reprezentował formację wchodzącą w interesy biznesowe z postkomunistami. - Zgoda Wałęsy na moją osobę jako premiera i rząd, zatwierdzony przez pierwszy wybrany w wolnych wyborach Sejm, była obliczona na całkowite skompromitowanie opcji niepodległościowej. Rząd miał upaść po kilkunastu dniach, a opcja niepodległościowa już nigdy nie wrócić na scenę polityczną. To się nie spełniło, choć ostatecznie rząd został obalony. Tylko że powodem nie była kompromitacja polityki rządu, lecz zagrożenie, jaki stanowił on dla układu okrągłostołowego. Warto przypomnieć, że pod koniec 1991 roku polityka finansowa i gospodarcza Balcerowicza zakończyła się zupełną klęską. To on właśnie wydał wtedy decyzję o drukowaniu ?pustych pieniędzy?. Z tego powodu Międzynarodowy Fundusz Walutowy zawiesił swoje stosunki z Polską. Nie było nawet wiadomo, czy niedobór w budżecie 1991 roku wynosi 30 czy 60 bilionów ówczesnych złotych. Dlatego wydawało się, że w obliczu tego kryzysu finansów publicznych nasz rząd załamie się najpóźniej po 2 miesiącach. Okazało się jednak, że potrafiliśmy opanować sytuację, zdewaluowaliśmy przewartościowaną złotówkę, zrównoważyliśmy bilans płatniczy, PKB po raz pierwszy od paru lat zaczął rosnąć, zaczęło maleć bezrobocie. Jednocześnie zatrzymana została aferalna prywatyzacja majątku narodowego, uniemożliwiono przyjęcie byłych sowieckich baz wojskowych przez rosyjskie spółki handlowe i rozpoczął się proces eliminowania agentury tajnych służb PRL-u z kluczowych stanowisk w aparacie państwa. Poczucie śmiertelnego zagrożenia zmobilizowało wszystkich beneficjantów „okrągłego stołu” do obalenia rządu 4 czerwca 1992 roku. I tę datę powinni oni uznać za uroczyście obchodzoną rocznicę swego państwowego święta.
Łapówki za wolność Zaczyna się rozbijanie korupcyjnego układu lekarsko-adwokackiego. W kręgu podejrzanych ma znajdować się ok. 100 osób: przestępców z najgroźniejszych gangów, aferzystów, adwokatów i lekarzy. Codziennie otwieram gazety i szukam, kogo następnego przymknęli. Z ważnymi klientami o linii obrony rozmawiam najchętniej w saunie, bo to - zdaniem fachowców od podsłuchów - najbezpieczniejsze dziś miejsce - tak komentuje jeden z krakowskich adwokatów "nową aferę Lwa R.". Najsłynniejszy aferzysta III RP trafił w ubiegłym tygodniu do łódzkiego aresztu, bo -jak twierdzi prokuratura - w 2005 r. posłużył się fałszywą dokumentacją. Przedstawił ją w sądzie, starając się o odroczenie wykonania kary 2 lat pozbawienia wolności za płatną protekcję na szkodę Agory. Dokumentację mieli sporządzić lekarze ze szpitala w Konstancinie, a załatwiał ją pośrednik, Konrad T., który jest dzisiaj świadkiem koronnym. Lew R. miał mu za to zapłacić 210 tys. zł i obiecać dodatkowo 190 tys. zł. Lipne zaświadczenia najwyraźniej wówczas nie wystarczyły, bo producent trafił za kraty. Przydały się później, podczas starań o warunkowe zwolnienie. Lew R. opuścił więzienie po odbyciu połowy kary, ze względu na poważny stan zdrowia. Śledztwo w tej sprawie trwało od 2007 r. Zaczęło się od lekarzy, których wskazywał świadek koronny. Prokurator krajowy Edward Zalewski przyznaje, że złożyli oni obszerne wyjaśnienia. Dlatego nie wystąpiono o ich aresztowanie Koronnego świadka śledczy prokuratorzy opisują, jako drobnego biznesmena i aferzystę, po zawodówce, który w środowisko prawnicze wszedł w 2000 r. i współpracował ze znanymi warszawskimi kancelariami adwokackimi. Najpierw "załatwiał" tylko sprawy klientów mec. Andrzeja W. (wcześniej prokuratora), który bronił go w sądzie. Później świadczył też usługi dla innych członków warszawskiej palestry, a z czasem sam oferował przestępcom dotarcie do lekarzy, którzy mieli wydawać zaświadczenia pomocne w odroczeniu kary, przerwie lub warunkowym zwolnieniu. Przynajmniej od dwóch lat Konrad T. grał na dwa fronty. Po kolejnej wpadce na oszustwie zdecydował się na współpracę - najpierw z CBŚ, a potem z CBA. Jej efektem były aresztowania w ubiegłym tygodniu 12 osób, w tym Lwa R. i jego syna (miał wręczać łapówkę) i trzech warszawskich adwokatów. Na specjalnie zwołanej konferencji łódzcy prokuratorzy i szefowie CBA pochwalili się, że to jedna z największych afer w polskim wymiarze sprawiedliwości. Postawione do tej pory zarzuty dotyczą kilkudziesięciu przestępstw korupcyjnych, a udokumentowane łapówki opiewają na 700 tys. zł (oprócz tego miały być obietnice wręczenia 1,5 mln zł "za załatwienie sprawy", ale do przekazania pieniędzy nie doszło). - Gangsterzy z Wołomina czy Pruszkowa za łapówki i pośrednictwem adwokatów załatwiali sobie papiery, z których wynikało, jak bardzo są chorzy. Najczęściej korzystali z pomocy neurologów i kardiologów. Brali lekarstwa, by spotęgować dolegliwości, potem cała historia choroby była fałszowana od podstaw - mówi Grzegorz Postek, dyr. biura operacji specjalnych CBA. Wcześniej mówił też o tym "Masa", najsłynniejszy w Polsce świadek koronny. Opowiadał dziennikarzom o tym, jak Andrzejowi Z., ps. Słowik, rzekoma ciężka choroba kręgosłupa nie przeszkodziła po wyjściu na wolność w narciarskich szaleństwach. Jak Jerzy W., ps. Żaba, mimo "zaawansowanej choroby wieńcowej" zachwycał kondycją w siłowni. Wykrycie poważnej choroby wraz z pełną dokumentacją miało kosztować co najmniej kilka tysięcy złotych, choć czasem honorarium ograniczało się do przysługi. Jeden z bandytów w zamian za cenne zaświadczenie miał odzyskać skradzione auto medyka i jeszcze połamać ręce złodziejowi Na liście lekarzy, którzy u tryskających zdrowiem gangsterów Pruszkowa stwierdzali poważne choroby, mają być znane nazwiska profesorów. Mają też być lekarze wojskowi. Media ujawniły, że Prokuratura Apelacyjna w Łodzi nakazała zabezpieczenie dokumentacji w 15 placówkach medycznych w całej Polsce - zarówno w publicznej, jak i prywatnej służbie zdrowia. To nie pierwsza afera w wymiarze sprawiedliwości z udziałem biegłych lekarzy. Dotychczas najczęściej wpadali psychiatrzy. W kwietniu zapadł wyrok w procesie oskarżonych o korupcję psychiatrów z Wrocławia i Lubiąża. Za przyjmowanie łapówek od przestępców i wystawianie im fałszywych zaświadczeń o chorobie zostało skazanych sześć osób. Najwyższe wyroki -1,5 i 2,5 roku więzienia - otrzymała dwójka lekarzy, pracujących w prywatnej poradni zdrowia psychicznego we Wrocławiu. Z uzasadnienia wyroku wynika, że istniało powszechne zezwolenie na to, że lekarze pracujący w prywatnych gabinetach kierowali do szpitala swoich pacjentów, tam ich "leczyli" i wydawali im, jako biegli sądowi, nieprawdziwe opinie. Na dodatek przestępcy przychodzili do lekarzy z propozycjami łapówek, nie znając ich i będąc pewnymi dyskrecji. W środowisku lekarzy psychiatrów mówiło się bowiem, że to właśnie ci "mogą pomóc".
W ub. roku za kratki trafiło troje pomorskich psychiatrów, którym prokuratura zarzuciła pomaganie przestępcom - m.in. dwóm zamieszanych w aferę paliwową. W Łodzi nieprawomocnie zakończył się proces czterech lekarzy, którzy wystawiali opinie m.in. o fikcyjnej kolce nerwowej szefowi jednego z gangów, dzięki której przez kilka lat udawało mu się uniknąć więzienia. W tarapaty wpadł również kilka lat temu Henryk W., chrzanowski psychiatra (praktykujący też w szpitalu w Krakowie), który przez lata wydawał ekspertyzy na potrzeby policji i sądu. A przy okazji za łapówki pomagał osobom będącym na bakier z prawem. Zdemaskowali go dziennikarze "Superwizjera" TVN, którzy ukrytą kamerą nagrali dwie wizyty w gabinecie doktora. W pierwszym przypadku pacjentem był podstawiony bankowiec, który został przyłapany na jeździe po pijanemu i delikatnie zasugerował doktorowi wystawienie zwolnienia. Dostał je za jedyne 300 zł. Drugi reporter zagrał uzależnionego od marihuany młodzieńca, który wpadł w panikę po aresztowaniu swego dilera. Dostał wpis do kartoteki pacjentów doktora. W razie kłopotów z policją mógł od razu wpaść w poważną nerwicę, wymagającą leczenia szpitalnego. Za to wystarczyło zaledwie 200 zł. - Środowisko psychiatryczne jest w specyficznej sytuacji - twierdzi jeden z krakowskich psychiatrów. - Często stykamy się z bandziorami. Zdarza się, że pytam takiego pana, kto go do mnie skierował. I pada odpowiedź: "Mój mecenas". Jak to w praktyce wygląda, opowiedział nam Krzysztof W., skazany kilka lat temu za spowodowanie wypadku po pijanemu.
-Żeby nie trafić do więzienia po prawomocnym wyroku, potrzebny jest dobry adwokat i mocne papiery. Ustosunkowany mecenas zadba, by teczka klienta znalazła się na samym dnie szafy w sądowej sekcji wykonania orzeczeń. Przy tym zapełnieniu więzień można na tym koniku jechać nawet kilkanaście miesięcy. Później już trzeba wystąpić oficjalnie o odroczenie wykonania kary, a do tego przydają się żółte papiery. Kilkutygodniowa obserwacja na oddziale psychiatrycznym zwiększa wiarygodność opinii biegłego. W tym celu W. trafił na oddział psychiatryczny do szpitala na południu Polski. Kontakt do ordynatora oddziału dostał od znajomego lekarza pracującego... w więziennym szpitalu. Nie było problemu z przyjęciem. Już następnego dnia dostał 12-godzinną przepustkę. Podobne otrzymywał podczas całego pobytu w szpitalu. Na oddział wracał tylko na noc. Umieszczono go w 8-osobowej sali. Na sąsiednich łóżkach leżeli pacjenci będący w podobnej sytuacji prawnej - albo starali się o odroczenie wykonania kary, albo upominał się o nich prokurator. Po miesiącu W. został wypisany ze szpitala z diagnozą, z której wynikało, że wymaga dalszego leczenia ambulatoryjnego, a jego pobyt w więzieniu może zagrażać zdrowiu lub życiu. Zaświadczenie poskutkowało odroczeniem wykonania wyroku. O tym, że nie był to odosobniony przypadek, świadczy historia pewnego krakowskiego aferzysty, który odpowiadał za wyłudzenie gigantycznego podatku VAT - w oparciu o skomplikowany pomysł związany z eksportem części elektronicznych - i wspólnie z psychiatrami ogrywał sąd. W czasie procesu oskarżony przedstawił zaświadczenie o pobycie w szpitalu psychiatrycznym, z którego dzień po przyjęciu został zwolniony na przepustkę. Sąd przyjął za dobrą monetę wyjaśnienia biegłego psychiatry, który stwierdził, że chory "dokonuje dalszych czynności" we własnym zakresie. Dr Jerzy Pobocha, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, przyznaje, że w psychiatrii trudno zweryfikować czyjś stan psychiczny sprzed dni, miesięcy, lat. Tej choroby nie można rozpoznać za pomocą szkiełka i oka. To daje niektórym lekarzom poczucie bezkarności. Wpadki zdarzały się też w przeszłości prawnikom. W Koszalinie toczy się proces dotyczący korupcji w gdańskim wymiarze sprawiedliwości. Aktem oskarżenia w sprawie płatnej protekcji objęto 27 osób, m.in. dwoje sędziów, prokuratora, czworo adwokatów i lekarza. 12 z nich dobrowolnie poddało się karze. Otrzymali kary więzienia w zawieszeniu i grzywny. Dwa lata temu za kraty trafili też trzej śląscy adwokaci, podejrzani m.in. o nakłanianie do fałszywych zeznań, powoływanie się na wpływy w prokuraturze, utrudnianie śledztwa i oszustwa. Skazany już został znany warszawski adwokat, który broniąc groźnego przestępcy z Wyszkowa, kłamał i kusił łapówkami. Sąd ukarał go 36 tys. zł grzywny i zakazem wykonywania zawodu adwokata przez trzy lata. To on jako jeden z pierwszych przedstawicieli palestry trafił przed oblicze sądu w roli oskarżonego. Chodziło o przedstawienie w 1997 r. w sądzie zaświadczenia lekarskiego stwierdzającego nieprawdę. Było to zaświadczenie o przyjęciu na oddział ginekologiczny żony "Uchala", szefa gangu wyszkowskiego. Dzięki temu dokumentowi sąd zgodził się wypuścić gangstera z aresztu za kaucją. Po latach wyszło na jaw, że żona "Uchala" wcale nie leżała w szpitalu, a ginekolog, który wydał zaświadczenie, był znajomym mecenasa. W pierwszym procesie warszawski sąd skazał małżonkę gangstera, a adwokata uniewinnił. Po apelacjach akta trafiły do ponownego rozpatrzenia i proces zakończył się wyrokiem skazującym. Jeden z przedstawicieli krakowskiej palestry, opowiadając o zawodowej kuchni, mówi, że klienci bardzo często robią rozpoznanie w środowisku, który z adwokatów ma opinię najskuteczniejszego, czyli mającego swoje dojścia do policji, prokuratury, sądu, lekarzy. - Bywa, że koledzy sami tworzą wokół siebie takie opowiastki. - Niektórzy przekraczają cienką granicę pomiędzy lojalnością wobec klienta a przestępstwem. Przekonanie, że ma się prawo w małym palcu - bywa zgubne - mówi. Wśród aresztowanych w łódzkim śledztwie w sprawie załatwiania fałszywych zwolnień lekarskich za łapówki znajduje się 7 przestępców, m.in. 49-letni Piotr B., ps. "Łapa", zamieszany w nielegalne przejmowanie krakowskich kamienic. Postawiono mu dwa zarzuty. Jeden dotyczy uzyskania spreparowanej dokumentacji medycznej, która uchroniła go od 7 lat więzienia za wielomilionowe oszustwa po wyroku sądu w Bielsku-Białej. Druga łapówka miała być za to, by nie trafił do tymczasowego aresztu w krakowskim śledztwie w sprawie wyłudzenia kamienic. Miał kupić sobie wolność w sumie za 45 tys. zł. Z zapowiedzi łódzkiej prokuratury wynika, że to dopiero początek rozbijania korupcyjnego układu lekarsko-adwokackiego. W kręgu podejrzanych ma znajdować się ok. 100 osób: przestępców z najgroźniejszych gangów, aferzystów, adwokatów i lekarzy. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, ocenia: "To sprawa na znacznie większą skalę niż korupcja w polskiej piłce nożnej". Ewa Kopcik
Jedno państwo - Europa P. Lech Wałęsa przemawiał w Sejmie - z dużą swadą. Zamieścił w Swej mowie znacznie mniej głupot, niż zazwyczaj. I wygląda na to, że powiedział trochę za dużo... Cytuję: "Mamy szansę zbudować jedno państwo - Europę. Jest tylko parę pytań: czy wyciągnęliśmy wnioski z naszej historii? Jeśli oprzemy się na wartościach utrzymamy jedność europejską, mądrość europejską, solidarność i sprawiedliwość. A jeśli nie, to będziemy się - to już zaczęło się dziać - lekko cofać do nacjonalizmów, do zamykania się, do walki z mniejszościami. Albo ucieknijmy do przodu, albo się cofamy". Ci, co nie wierzą, że nasza bezpieka umówiła się w II połowie lat osiemdziesiątych z euro-lewicą, że będą razem budować Europę socjalną - teraz chyba uwierzą... Komentować tego nie mam zamiaru. Zamieszczę tylko parafrazę tej mowy - wkładając ją w usta śp.Józefa Broza (ksywka. „Tito”): "Mamy szansę zbudować jedno państwo - Jugosławię. Jest tylko parę pytań: czy wyciągnęliśmy wnioski z naszej historii? Jeśli oprzemy się na wartościach utrzymamy jedność jugosłowiańską, mądrość jugosłowiańską, socjalizm i sprawiedliwość społeczną. A jeśli nie, to będziemy się - to już zaczęło się dziać - lekko cofać do nacjonalizmów, do zamykania się, do walki z mniejszościami. Albo ucieknijmy do przodu, albo się cofamy". Proszę pamiętać, czym skończył się ten eksperyment. JKM
06 czerwca 2009 Świat oparty na szaleństwie socjalizmu... Przyznam się państwu, że nie wiem do końca i na jakiej podstawie w marcu bieżącego roku, Sąd Najwyższy Czech przyznał skarbowi państwa prawa własności do praskiej katedry Św.Wita, Wacława i Wojciecha.(????). Kościół Katolicki twierdzi, że proces nie był sprawiedliwy, a jeden z sędziów był stronniczy. Sprawa znalazła się w czeskim Trybunale Konstytucyjnym. Bolszewicy, w ramach sprawiedliwości historycznej i społecznej, po prostu przerabiali kościoły na magazyny, tancbudy i miejsca, gdzie prezentowano - największą ze sztuk jak twierdził Lenin- jaką był film. Nie wiem jakie plany ma czeski rząd, w związku z próbą upaństwowienia Katedry Św. Wita, Wacława i Wojciecha? W czasie Rewolucji Antyfrancuskiej świątynie chrześcijańskie zamieniano na pogańskie. Na przykład Katedrę Notre Dame zamieniono na Świątynię Rozumu. W Lyonie, gdzie odbyły się największe prowincjonalne obchody pierwszej rocznicy zdobycia Bastylii, przez trzy godziny defilowano wokół sztucznego wzgórza, na którego szczycie wznosił się posąg Wolności, dzierżącej pikę ozdobioną czapką frygijską oraz wieniec laurowy. U stóp wzniesienia wzorowana na antycznej - Świątynia Zgody. No i sadzono drzewka. Miedzy 1790 a 1792 rokiem we Francji zasadzono około 60 000 drzewek Wolności. Ceremonia sadzenia odbywała się nadzwyczaj uroczyście. W części „ artystycznej” tańce, hulanki, swawole. Rzezie zaczęły się potem, w imię równości i wolności.. Rewolucja, jak pisał Jean Jaures” lokowała się z całą mocą w sferze własności ziemskiej, to znaczy tam właśnie, gdzie znajdowała się tradycyjna siła jej wrogów”. A chuligan jakobiński Saint Just wrzeszczał:” To co u bogacza jest nadmiarem, stanowi dziedzictwo biedaka”(???). I kontynuowanie „dzieła” Rewolucji Antyfrancuskiej trwa.. A do tego asygnaty, bilety zaufania, kwity przymusowej pożyczki. Zmieniły się tylko nazwy. Na przykład niedawno Unia Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy zezwoliły Węgrom na zwiększenie deficytu budżetowego do 3,9% PKB, gdyż rząd w Budapeszcie w tym roku prognozuje spadek PKB o 6,7 %. Wcześniej przewidywano, że spadek PKB Węgier wyniesie w 2009 roku 5,5-6%- i na tej podstawie wyznaczono limit deficytu budżetowego na 2,9%. UE, MFW i Bank światowy przyznały Węgrom pakiet pomocy w wysokości 20 mld euro(???) Zadłużanie, zadłużanie i jeszcze raz zadłużanie.. Komu na tym zależy? W czyim interesie zadłuża się narody? Dopiero niedawno Polska zadłużyła się na kolejne 20 miliardów euro.. W Republice Południowej Afryki będą walczyć z przestępczością i korupcją, przy pomocy… nowo powołanego urzędu do walki z wyżej wymienionymi zjawiskami. My już to mamy za sobą. Zaraz po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej powołano pełnomocnika do walki z korupcją, a na jego czele postawiono panią Julię Piterę. Ona zawzięcie propagandowo walczy z korupcją, omijając umiejętnie korupcję w szeregach własnej partii Za to z przestępczością walczy już kilka instytucji państwowych: Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Centralne Biuro Antykorupcyjne… Opozycja w RPA twierdzi, że nowa instytucja będzie służyć jedynie obsadzaniu stanowisk członkami partii(???) Każda demokracja tak ma.. Im więcej pozorów - tym lepsza. Odwrotnie do wina, które im starsze tym lepsze.. Mamy na razie” naszą młodą demokrację”… Strach pomyśleć jak się zestarzeje.. W Indiach, największej „ demokracji” świata zostały ogłoszone niedawno wyniki wyborów parlamentarnych. Zwyciężył Indyjski Kongres Narodowy i rozpocznie on” formowanie koalicji”. Choć partia ta nie ma większości, może decydować o kształcie przyszłego rządu.
Premierem pozostanie pan Manmohan Singh, który jednak w przyszłości może zostać zastąpiony przez Rahula Gandiego, określanego jako architekta zwycięstwa Kongresu. Zobaczcie państwo, niby demokracja, a ciągle ta sama dynastia.. Może czas skończyć z tą maskaradą, kosztowną i trwoniącą niepotrzebnie czas.. Zamiast zająć się pożyteczną pracą, tłumy ludzi zajmują się pielęgnowaniem demokracji i sposobieniem urn, żeby powrzucać sobie w nie kartki- które niczego nie zmieniają.. Ile musi kosztować to pędzenie do urn setek milionów ludzi? U nas, gdzie jest nas 38 milionów, bachanalia wyborcze kosztują coś około 100 milionów złotych(!!!). A od dwudziestu lat nic się nie zmienia co do kierunku ”przemian”.. Podatki rosną, biurokracja się rozrasta, mamy więcej demokracji, a mniej wolności. Rosną koszty utrzymania biurokratycznego państwa, wzrasta zadłużenie, powoli acz systematycznie rosną odsetki od zaciągniętych długów. Państwo - a my wraz z nim - pogrąża się w bagnie' przemian”. Pytanie tylko, kiedy nastąpi kres? „-Kto jest za zakończeniem kryzysu”- pyta marszałek Sejmu.” -Proszę unieść rękę w górę i nacisnąć przycisk”.. Bo w demokracji- ustroju teorii i utopii- wszystko jest możliwe.. Wszystko można przegłosować i wszystko odwołać, zadekretować i przyklepać. A że życie toczy się dalej, bez względu na demokratyczne procedury.. Dobrze, że nie musimy na co dzień żyć według demokratycznych procedur.. Komisje, kolejne czytania podejmowanych decyzji, wystąpienia demokratycznych posłów.. No i głosowanie! Orgazmidalny finał demokracji. W Pakistanie na przykład demokratycznie przegłosowano, że wszyscy mieszkańcy nie będący muzułmanami muszą płacić zwiększone podatki(???). W związku z tym kilkuset mieszkańców Pakistanu musiało opuścić swoje domy z powodu ich niepłacenia. Nieruchomości były przejmowane przez islamistów. Podatki od niewiernych pobierane są szczególnie( na razie- jak to obszarach demokracji!) na obszarach północno- zachodniego Pakistanu, gdzie wprowadzono prawo islamskie. Zdecydowana większość Polaków- to niemuzułmanie, może dlatego nasze rządy tak nas traktują, jeśli chodzi o łupienie nas podatkami. Chociaż nie obowiązuje na terenie Polski prawo islamskie. Podobał mi się gdzieś zamieszczony rysunek, chyba w Najwyższym Czasie, gdzie z tonącego statku z napisem Polska uciekają szczury.. Jeden z nich stoi na rufie i krzyczy” Wracajcie! Kapitan zapewnia, że sytuacja nie jest taka zła”(!!!!). A swoją drogą ten ustrój, który nam socjaliści fundują na co dzień, powinni najpierw przetestować na szczurach. Jeśli one nie uciekłyby pierwsze, dałoby się żyć.. A tak „obywatele” uciekają od państwa i często z państwa.. A nawet gdy Polska tonie i zatonie, propaganda będzie krzyczeć , że nic się nie dzieje, wszystko jest w najlepszym porządku.. Bo gdyby „ Goebbels miał dzisiaj środki masowego przekazu, z pewnością Niemcy do tej pory nie wiedzieliby, że przegrali wojnę”- pisał JKM. A, że myśmy na nich napadli- to już będzie wiadomo wkrótce. Jak tylko ustali się na nowo historię.. Jak u Orwella. Bo historię piszą zwycięzcy. Taka jest stara prawda. Może w Wielkiej Brytanii będzie referendum w sprawie Traktatu? Historia pokaże.. W każdym razie pojawia się nowa szansa..! I niech Bóg ma nas w swojej opiece przed totalitarnym państwem o nazwie - Unia Europejska! WJR
Zanim - Augustyn ryknie „Zbierają się zatwardziałe lub przelękłe prawodawcę w Warszawie. (…) Wszystkie ulice miasta zalegli uzbrojeni Moskale; harmaty wystawiono naprzeciw izby poselskiej, lonty zapalone grożą śmiercią każdemu, co jeszcze ostatki sumienia nie przydusił, zniewieściały monarcha idących do sali posłów ze łzami błaga, aby daremnym oporem nie gubili ojczyzny i siebie. Zbierają się posłowie; jedni z jakimś dzikim uśmiechem chcą pokryć wewnętrzne pomieszanie, drudzy zalani łzami zdradzają poczciwe uczucia i słabość duszy (…) Haniebnej pamięci kanclerz ogłasza propozycją królewską, aby zawiązać sejm pod konfederacją i zaprasza Ponińskiego na marszałka. - Zgoda! - odpowiedzieli (jednak głosem drżącym) zaprzedani posłowie. - Zgoda! - jeszcze słabiej powtórzyli posłowie przelękli. Nie ma zgody! - odezwał się Rejtan. - Na sejm walny jesteśmy zebrani, a nie na konfederacją; przystąpmy do wyboru marszałka walnego sejmu. Tadeusza Rejtana obieramy marszałkiem - odezwał się Korsak, Bohuszewicz i trzech innych posłów, kupiących się przy Rejtanie. Zdumieli się wszyscy. Rejten porywa laskę i sesję zagaja. Przez chwil kilka kanclerz, Poniński i inni jurgieltnicy moskiewscy zamilkli; już większa część izby poczuła chęć do powinności wrócić; ale z jednej strony zatwardziałe zdrajce, z drugiej - przybliżające się lonty do panewek, a przydusiły ten słaby płomyk. Okropny szmer powstaje, jakby na zborzyszczu piekielnych duchów. Nie damy się owładnąć przez pięciu posłów, konfederacji chcemy i Ponińskiego za jej marszałka! - Wyrodki wydzierają laskę Rejtanowi; pięciu wszystkim się opierają. Nie ma zgody na konfederacją! - krzyczy Rejten. - Na Boga, na rany Chrystusa, zaklinam was bracia, nie plamcie imienia polskiego! Pamiętajcie na waszą przysięgę! Pamiętajcie, że podział kraju zaraz po zawiązaniu konfederacji nastąpi! (…) Panowie bracia - odzywa się Poniński - widać, że ci panowie zmysły mają pomieszane. Nie oglądajmy się na nich, a postępujmy w obradach naszych. Zapraszam panów do zapisania aktu konfederacji.”Warto przypomnieć sobie tamte sceny, bo pewnie już niedługo będziemy mieli powtórkę z historii. Wiadomo, że historia nie powtarza się dokładnie, ale mimo wielu różnic, już nawet teraz, na tym, poprzedzającym decydujące rozstrzygnięcia etapie, można zauważyć pewne podobieństwa. Na przykład minister Sikorski. Przesłuchiwany przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariuszkę TVN Monikę Olejnik, jakimś dzikim uśmieszkiem próbował pokryć wewnętrzne pomieszanie - zupełnie tak samo, jak ówcześni moskiewscy jurgieltnicy. Trudno mu się dziwić - nawet jako markujący prowadzenie polityki zagranicznej, coś tam przecież musi wiedzieć, więc pewnie wie, że poważne państwa jakieś decyzje co do naszego przeznaczenia już podjęły i teraz trzeba będzie tylko jakoś znieczulić tubylczych Polaków, żeby nie tylko nie protestowali z powodu podziału kraju, ale żeby powitali to „Odą do radości” tak samo, jak Anschluss 1 maja 2004 roku. Znieczulaniem zajmą się zarówno sprzedajni posłowie, których przecież u nas nie brakuje, jak i przede wszystkim - przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze odkomenderowani do propagandy w telewizyjnych i radiowych ekspozyturach razwiedki, która już dawno się przewerbowała i służy obydwu strategicznym partnerom - no i oczywiście - jakże by inaczej! - jej tajni współpracownicy; im wyższą pozycję społeczną zajmujący - tym lepiej. Może nawet obejdzie się bez szarpaniny z jakimś Rejtenem, bo żaden Rejten do sejmu już się nie dostanie. Deklaracja rządzących Niemcami partii CDU i CSU domaga się od społeczności międzynarodowej Europy nie tylko potępienia wypędzeń, ale również - przywrócenia praw. Wprawdzie deklaracja formalnie dotyczy wszystkich wypędzeń, ale nie ulega wątpliwości, że praktyczne skutki „potępienia” a zwłaszcza - przywrócenia praw obejmą jedynie wypędzonych Niemców, no i oczywiście - Żydów - zaś państwem zobowiązanym z tego tytułu będzie Polska oraz częściowo - Republika Czeska. Środowiska żydowskie doskonale to rozumieją i „Gazeta Wyborcza” z niezwykłą skwapliwością basuje Platformie Obywatelskiej w stylu Adama Łodzi-Ponińskiego, że to niby wszyscy ci, którzy o coś Niemców podejrzewają, albo „zmysły mają pomieszane”, a jeśli nawet nie - to bezecnie wykorzystują wyborczą deklarację CDU i CSU we własnej kampanii wyborczej. Rzeczywiście deklaracja ta została wydana z okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego, ale jeśli nawet byłaby tylko wyborczym fajerwerkiem, to nawet i wtedy dostarcza ważnej informacji. Jeśli bowiem CDU i CSU próbują kaptować przychylność niemieckich wyborców właśnie w ten sposób, to znaczy, że oczekiwanie na rewizję następstw II wojny światowej i pragnienie takiej rewizji jest w Niemczech silniejsze, niż opowiada nam starzec przestary o duszy nagród niemieckich pożądającej, czyli nasz skarb narodowy Władysław Bartoszewski. Nawiasem mówiąc, deklaracja CDU i CSU świadczy, że jego wyprawa przeciwko Eryce Steinbach musiała zakończyć się kompletnym fiaskiem, skoro rządzące Niemcami partie w deklaracji wyborczej forsują jej postulaty. Ale mniejsza już o to, bo nie tylko wspomniana deklaracja potwierdza obawy, iż Anschluss może zakończyć się rozbiorem Polski i utworzeniem Żydolandu na „polskim terytorium etnograficznym”. Wprawdzie Elmar Brok, przewodniczący Federalnego Komitetu ds. Zagranicznych CDU zapewnia, że „nikt nie kontestuje istniejącej granicy”, ale przecież nie o granicę tu chodzi, a w każdym razie - nie na tym etapie - tylko o przywrócenie praw. A jakich? No a jakichże, jeśli nie właścicielskich? A - jak już kiedyś wielokrotnie pisałem - zmiana stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich będzie tylko wstępem do pokojowej zmiany przynależności państwowej. Nic więc dziwnego, że na tym etapie pan Elmar Brok jeszcze nas uspokaja, ale - jak pamiętamy z „Biesów” Dostojewskiego - kiedy nadejdzie kolejny etap, „Augustyn” zmieni się w ryk. Wszystko wskazuje na to, że towarzyszyć mu będzie akompaniament żydowskich klezmerów, którzy teraz, podczas rozlicznych festiwali kultury żydowskiej, przygrywają jeszcze do tańca, ale wtedy pewnie będą towarzyszyć tubylczym procesjom pokutnym - bo czyż nie jesteśmy typowani na zastępczych winowajców holokaustu? Właśnie poinformowała nas o tym pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, za pieniądze polskiego podatnika żyrującego niemiecką politykę historyczną. Oczywiście przy tym ogniu swój półgęsek ideowy usiłuje upiec prezes Jarosław Kaczyński, kreując się na lidera obrońców polskiego interesu państwowego. Ale o tym trzeba było myśleć w 2003 roku, zamiast stręczyć Polakom Anschluss, a w ostateczności - 1 kwietnia ubiegłego roku, kiedy głosowano nad ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Ale wtedy prezes Jarosław Kaczyński, wraz z 89 pretorianami z PiS, głosował za traktatem, którego przyjęcie oznacza formalną rezygnację z niepodległości państwowej. Czy zatem dzisiaj okazuje „poczciwe uczucia”, czy raczej „słabość duszy”, a może znowu potyka się o własne nogi? SM
Wyzwolenie Wałęsy Lech Wałęsa powinien być wyjątkowo wdzięczny autorom książek, w których poruszano niechlubne strony jego życiorysu. Choć sam gdański sfinks zdaje się - jak molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówił prozą - nie zdawać sobie sprawy, że dociekliwi historycy zrobili mu ogromną przysługę. Nadal nie zostawia suchej nitki na Sławomirze Cenckiewiczu i Piotrze Gontarczyku, a przecież faktem jest, że dzięki ich publikacjom nastąpiło wyzwolenie Lecha Wałęsy. Jego związki z tajnymi służbami PRL w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych oraz "wyparowanie" części archiwalnych dowodów wskazujących na charakter jego relacji z SB w czasach, gdy był prezydentem, było wiedzą środowiskową skrzętnie skrywaną przed opinią publiczną. Upublicznienie tych faktów oczyściło sytuację, ponieważ "haki" na byłego przywódcę "Solidarności" straciły na znaczeniu. Być może w przeszłości te informacje dawały pewien wpływ na Wałęsę ludziom związanym z dawnymi i nowymi służbami. Na pewno były wykorzystywane przez salon "oświeconych", którego prominentni przedstawiciele zawarli przy Okrągłym Stole porozumienie z komunistami, gwarantując im bezkarność i ochronę, a w III RP chcieli mieć monopol na prawdę i za cenę "chronienia" Wałęsy wykorzystywali go do swoich celów. "Strażnicy demokracji" traktowali przy tym Wałęsę instrumentalnie, bo przecież jeszcze niedawno oskarżali go o wszelkie zło i kabotynizm, a ostatnio uznali za "narodowe dobro". Dlatego że jego uwikłanie w niejasne relacje z komunistycznym aparatem przymusu uczyniło z niego "swojego", co skrzętnie wykorzystywano do ochrony ludzi, którzy byli w różny sposób? umoczeni" w przeszłości. Dzięki publikacji "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" kontakty bezpieki z najsłynniejszym elektrykiem stały się wiedzą ogólnie dostępną, a więc nieprzydatną do rozgrywek zakulisowych. Innymi słowy Wałęsa poczuł się oswobodzony z pęt. Stał się w jakimś sensie jeszcze bardziej niesterowalny i nieprzewidywalny. To, co robił w ostatnich tygodniach, pokazuje, że poczuł się silny i wrócił do swej ulubionej taktyki "jestem za, a nawet przeciw". Przy okazji obchodów 4 czerwca w wywiadzie dla tvp.info powiedział: "Po wprowadzeniu stanu wojennego struktury 'Solidarności' były w rozsypce. Powiedzmy sobie szczerze: rozbito nas. Masę ludzi zmuszono do wyjazdu z kraju, podziemie oplątano agenturą. Reszty dzieła dopełnił OPZZ, którego działalność odebrała nam miliony działaczy. Udawaliśmy potęgę, pokrzykując raz po raz. Ale tak naprawdę mieliśmy złamany kręgosłup. (...) Okrągły Stół i wybory 1989 roku miały dobić 'Solidarność' i zapewnić komunistom długie lata rządów. Nazywanie Jaruzelskiego i Kiszczaka ludźmi honoru to nieporozumienie". Zdaniem Wałęsy, gdyby generałowie choć przez chwilę brali pod uwagę utratę rządów, nie doszłoby do żadnych pokojowych rokowań. Słowa Wałęsy obalają obecnie "obowiązujące" propagandowe tezy, między innymi o "demokratycznej metamorfozie? Jaruzelskiego i Kiszczaka. Współbrzmią z wypowiedzią Jerzego Urbana, który w wywiadzie dla TVN stwierdził, że PZPR liczyła na 30 procent miejsc w Senacie i przynajmniej 25 procent w 35-procentowej puli miejsc do obsadzenia w sposób niekoncesjonowany. Władze PRL były przekonane, że to im pozwoli utrzymać władzę. Stało się inaczej, bo zarówno dominująca w "opozycji konstruktywnej" grupa korowska, jak i ówczesne peerelowskie władze nie doceniły wolnościowych dążeń Polaków. Niestety, 4 czerwca zaprzepaszczono zwycięstwo i nie wykorzystano szansy na budowanie nowej Polski na zdrowych fundamentach. Między innymi dlatego, że opinia publiczna nie znała prawdy o wielu ówczesnych aktorach sceny politycznej. Kazus Wałęsy pokazuje, że w naszym kraju jest potrzebne oczyszczenie i jak najwięcej publikacji odsłaniających mroczne kulisy najnowszej historii. Żeby Polska była Polską, potrzebuje odtrucia życia publicznego.
Jan Maria Jackowski
Łódź honoruje volksdeutschów W Łodzi odsłonięto tablicę upamiętniającą więźniów politycznych więzienia na Sikawie. Problem w tym, że obok polskich ofiar utworzonego tu przez gestapo obozu pracy następni w kolejce do uhonorowania znaleźli się... jeńcy niemieccy i volksdeutsche. "Obóz pracy dla Polaków, Niemców, Białorusinów, Ukraińców i jeńców sowieckich, utworzony przez niemiecką policję bezpieczeństwa (Gestapo) w latach 1943--1945 oraz obóz pracy dla Niemców i volksdeutschów oraz obóz dla jeńców niemieckich i z jednostek kolaborujących, utworzone przez sowieckie i komunistyczne władze bezpieczeństwa publicznego (NKWD i UB) w latach 1945-1950" - takie słowa zawiera odsłonięta dziś przez Mirosława Wieczorka, wiceprezydenta Łodzi, tablica upamiętniająca więźniów politycznych w miejscu istnienia obozów przy ul. Beskidzkiej 54. Zestawienie ofiar okupacji niemieckiej z ich niedawnymi katami w jednym miejscu, bez wyraźnego rozróżnienia, budzi poważne wątpliwości, których niestety nie dostrzega Urząd Miasta Łodzi. - Ta tablica upamiętnia wszystkie osoby, które były tam kiedykolwiek więzione, czyli także ofiary reżimu komunistycznego - co jest bardzo jasno tam uwzględnione - powiedziała nam wczoraj Marzena Korosteńska, rzecznik prasowy prezydenta miasta. Na naszą uwagę, że tablica uwzględnia także m.in. nazwiska volksdeutschów, dodaje, że "jest to wniosek łodzian". - Zostało to dołączone na podstawie tych, którzy bardzo apelowali, żeby to upamiętnić. Robiliśmy jeszcze taki rodzaj konsultacji społecznych wśród łodzian i większość osób uważała, że należy to upamiętnić w imię prawdy historycznej, że coś takiego istniało - twierdzi Korosteńska. Tymczasem wątpliwości co do treści tablicy mają historycy. - Zdanie jest może logicznie prawidłowe, ale przecież volksdeutsche tam przebywali, bo byli zdrajcami. Nie byli niesłusznie prześladowani, tylko ludzie, którzy "konsumowali" efekty II wojny światowej - uważa Jan Ołdakowski, poseł Prawa i Sprawiedliwości. Jego zdaniem, umieszczenie takiego napisu bez komentarza sugeruje, że Niemców więziono niesłusznie i byli oni "ofiarami". Doktor Bogusław Kopka, historyk Instytutu Pamięci Narodowej, zaznacza, że wszystkie ofiary niemieckiego i komunistycznego terroru zasługują jak najbardziej na cześć i pamięć. - Natomiast w przypadku obozów funkcjonujących w czasie i po II wojnie światowej trzeba pamiętać, że tablice i symbolika upamiętniania powinny odwzorowywać proporcje. Nie może być tak, że jakby na jednej płaszczyźnie są traktowani w takiej samej formule i skali wielosettysięczne ofiary niemieckiego terroru, z tymi, które też miały miejsce, ale pod względem skali zjawiska reprezentują całkiem inne szacunki. Musimy pamiętać przy organizowaniu miejsc pamięci, że ich symbolika, nazwy i tablice powinny odzwierciedlać rzeczywistą skalę represji. I to jest chyba istota sprawy - zauważa dr Kopka. Swój sprzeciw wobec zamiaru upamiętniania niemieckich więźniów wyrazili łódzcy działacze Ligi Polskich Rodzin. "Jesteśmy oburzeni faktem jakiegokolwiek upamiętniania obywateli Rzeszy Niemieckiej, którzy wywołali II wojnę światową, okupowali nasze miasto i wcielali je w organizm Wartegau oraz odpowiadają za męczeństwo Narodu Polskiego. Upamiętnianie historii ich agresji jest traktowaniem niemieckich zbrodni na równi z męczeństwem Polaków - ich bezbronnymi ofiarami" - czytamy w oświadczeniu Zarządu Powiatowego LPR. Jego prezes Jan Waliszewski podkreśla, że nie było w czasie II wojny światowej równorzędnych, symetrycznych racji politycznych i moralnych. - Niezależnie od tego, jakie były cierpienia indywidualnych Niemców w 1945 r., trzeba pamiętać, że aż do samego końca Niemcy na szeroką skalę popierali III Rzeszę, dlatego ta wojna miała tak zacięty przebieg - konkluduje Waliszewski. Jerzy Kropiwnicki, prezydent Łodzi, na uwagę, że tablica na Sikawie upamiętnia m.in. volksdeutschów, odpowiada, że "starał się, żeby tak nie było". - Dbałem o to, żeby w tych określeniach znalazły się takie słowa, jak: "NKWD", "UB" oraz "gestapo". Czyli krótko mówiąc, żeby było to odniesione do tych służb, które postępowały w sposób nieludzki. Także nie ma tam nic o "więzieniu polskim i polskich służbach". Nawet komunistycznych - powiedział nam wczoraj prezydent Łodzi. Jacek Dytkowski
Kat i ofiara jedną miarą Z dr. hab. Mieczysławem Rybą, kierownikiem Katedry Historii Systemów Politycznych KUL, rozmawia Jacek Dytkowski W Łodzi odsłonięto tablicę, która oprócz polskich ofiar gestapo upamiętnia także jeńców niemieckich i volksdeutschów, których przetrzymywały po wojnie władze komunistyczne... - Wydaje się, że w tego typu miejscach należy realnie rozróżniać zbrodniarzy od ofiar. Rzeczywiście bowiem zdarzało się tak w wielu miejscach, że tam, gdzie gestapo, czy inne służby niemieckie, wykorzystywało budynki do prześladowania i mordowania Polaków, później, po wojnie, zbrodniarze byli więzieni lub odbywali swoje kary. Co nie znaczy oczywiście, że należy łączyć te dwie różne rzeczy. Wydaje się, iż tego typu połączenie w napisie na tablicy jest co najmniej niestosowne, bo kat i ofiara byli dwiema przeciwstawnymi stronami. Ktoś był moralnie naganny za to, że mordował, a ktoś był bohaterem. Zasadniczo uważam, że jest to co najmniej niestosowne, a od strony treściowej relatywizujące całą moralną rzeczywistość, która wtedy była bardzo istotna.
Tablica, Pana zdaniem, sugeruje, że niewinni niemieccy żołnierze i kolaboranci siedzieli w więzieniu? - Tak. Jakby była ta sama kategoria moralna co do jednej, jak i drugiej strony. Doskonale wiemy przecież, że Polaków przetrzymywano w obozie ze względu na to, iż działali patriotycznie. Oczywiście wśród Niemców mogło się zdarzyć, że przebywały tam ofiary niewinne, ale chodzi o to, że siedzieli tam również niemieccy zbrodniarze. Więc nie ma absolutnie usprawiedliwienia dla łączenia tych dwóch rzeczywistości. Nie znaczy to również, że nie można w jakiejś książce historycznej czy w opisie, napisać, że było takie wydarzenie, ale w tym przypadku tablica upamiętniająca ma swój wymiar symboliczny. W pewien sposób treściowo pokazuje przechodniom, społeczeństwu jakąś ważną z punktu widzenia historycznego i moralnego sprawę - a tu zaczynamy być po prostu w pewnym chaosie. Dziękuję za rozmowę.
Jak przepoczwarzał się komunizm 4 czerwca 1989 r. wcale nie był dniem, w którym wywalczono niepodległość Polski. Na mocy układów Okrągłego Stołu doszło wówczas do niedemokratycznych wyborów, gdzie przedstawiciele reżimu komunistycznego mieli zagwarantowane w Sejmie aż 65 procent miejsc. Taka sytuacja w istocie spowolniła procesy niepodległościowe w Polsce. Do takich m.in. wniosków doszli uczestnicy wczorajszej konferencji w Sejmie. Profesor Mirosław Piotrowski, poseł do Parlamentu Europejskiego, nawiązał w trakcie spotkania do daty 4 czerwca 1989 roku. Zaznaczył, że nie odbyły się wtedy wolne i demokratyczne wybory, bo ustalono przy Okrągłym Stole, iż 65 proc. miejsc w Sejmie przypadnie przedstawicielom PZPR, ZSL, SD oraz stronnictw prorządowych, natomiast o pozostałe 35 proc. ubiegać się będą kandydaci bezpartyjni. - W czerwcu 1945 r. Władysław Gomułka z właściwą sobie szczerością wyznał: "władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy". Była to linia strategiczna sięgająca w nieskończoność i nie zdołały jej zachwiać wydarzeń Października 1956, Marca 1968 r., Grudnia 1970, Radomia 1976, ani także tych na Wybrzeżu w 1980 r. - mówił Piotrowski. Kolejni prelegenci podkreślali, że 4 czerwca był niczym innym jak przepoczwarzeniem się komunizmu. Poważne wątpliwości co do świętowania 4 czerwca jako święta niepodległości miał przede wszystkim Jan Olszewski, premier w latach 1991-1992. - Mówiło się, że to był dzień wolnych wyborów, a przecież nie były one demokratyczne - powiedział. Olszewski wskazał m.in. na fakt, że jedna trzecia społeczeństwa nie wzięła w nich udziału, by wyrazić swoją dezaprobatę wobec zatwierdzonych przy Okrągłym Stole gwarancji miejsc dla komunistów w przyszłym parlamencie. Olszewski przypomniał, że 4 czerwca - ale 1992 r. - to także data związana z obaleniem jego rządu, który jako pierwszy w powojennej Polsce został wyłoniony w wyniku prawdziwie demokratycznych procedur. - Mimo doznanej wtedy porażki, ten okres był ważnym etapem w procesie wybijania się na niepodległość. W jednej dziedzinie dokonaliśmy rzeczy, której odwrócić już się nie dało. Uważaliśmy mianowicie za zasadniczy problem utrwalenie bezpieczeństwa kraju, nie dopuściliśmy do utworzenia w byłych wojskowych bazach sowieckich polsko-rosyjskich spółek o statusie międzynarodowym. Wtedy decydowało się, czy będziemy elementem tego, co w latach 1945-1989 nazywało się wolnym światem - zauważył Olszewski. Poseł Antoni Macierewicz (PiS), szef MSW w rządzie Olszewskiego, zaznaczył, że ten rząd podjął także inne doniosłe dla wywalczenia przez Polskę niepodległości problemy. - Proces lustracji i dekomunizacji, gdyby wówczas nie został rozpoczęty, nie znalazłby swoich późniejszych kontynuacji ani w ustawie lustracyjnej, ani w ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej. Jeżeli dzisiaj możemy się zapoznawać z setkami książek wydanych przez IPN, jeżeli powoli, a jednak powraca prawda historyczna o tym, co się zdarzyło w Polsce po 1944 r., jeżeli poznajemy prawdziwe biografie katów i polskich bohaterów, to tylko dlatego (...), że wówczas tamten rząd zdecydował się uchwałę lustracyjną wesprzeć, a następnie ją rozpocząć i zrealizować - podkreślił Macierewicz. Kornel Morawiecki, legendarny przywódca "Solidarności Walczącej", nie ma również wątpliwości, że wybory z 1989 r. były błędem. - Uważaliśmy bowiem, że Polskę stać na wolne wybory, a ten upadek komunizmu powinien być zadekretowany w sposób uczciwy, a nie jako droga do transformacji systemu, do jego wpasowania w nową rzeczywistość geopolityczną. To był błąd ocierający się o zdradę - konkluduje Morawiecki w rozmowie z "Naszym Dziennikiem".
Jacek Dytkowski
TKM - Komuniści wracają na "właściwe" tory Na długo przed "Okrągłym Stołem" i "Magdalenką", ówcześni prominenci polskiej władzy dostałi prikaz z którego dowiedzieli się "Komunizma uże niet, tiepier nada pamieniać jewo na kapitalism", wraz z tym hasłem przyszły konkretne wytyczne i w krótkim czasie zaczęły się przygotowania do "liberalizacji komuny". Z grubsza o tym świetnie opowiada Andrzej Gwiazda w filmie "Słowa Prawdy" - zamieściłem go na końcu tego komentarza, abyście mogli przypomnieć jego słowa i fakty tamtych czasów. Na czym polegała liberalizacja komuny w Polsce, tak skrótowo wyglądało toni mniej ni więcej tak, że wymyślono pewien system polityczny który później okazał się bardzo skuteczny, a który Jarosław Kaczyński (gdy go rozszyfrował) nazwał TKM. Na czym ten system polegał, ano na tym że postanowiono stworzyć wewnątrz komunistyczną "Prawicę" i "Lewicę", ze stworzeniem lewicy nie było problemu, miały ją tworzyć znani ludzie z wszelkich ugrupowań komunistycznych tamtych czasów czyli prominentni działacze i mniej prominentni, ale ambitni z PZPR, tacy sami z organizacji młodzieżowych miast i wsi. Z prawicą natomiast było nieco, ale tylko nieco gorzej, tę zaczęto tworzyć z działaczy podziemia na których miano tzw. "haki", ot tak dla wyjaśnienia, przykładem niech będzie chociażby Michał Boni, ten podpisał lojalkę i został TW dlatego aby służby nie doniosły żonie że ma kochankę, ale to był drobiazg, na innych mieli znacznie "poważniejsze "haki". Na bazie tych ludzi i tajnych oficerów SB zaczęła powstawać komunistyczna "prawica". W tworzeniu tej "prawicy" pomagali swym zwierzchnikom i inni, sam byłem werbowany do "podziemia" przez sekretarza wojewódzkiego PZPR którego przypadkowo poznałem na rybach. Było to dziwne bo nagle poznałem na rybach gościa który b.dużo o mnie wiedział, ale z czasem (po iluś tam spotkaniach) się przedstawił i powiedział kim jest. Nie był nachalny, po prostu taki fajny kolega "po kiju", ale podsumowując cały wielotygodniowy incydent, sprawa wyglądała tak, zaczął od tego że: "Wiesz Przemo tych ruskich to trzeba z Polski wypier....ć, to nasz kraj a nie jakieś hołoty zza Buga, ale nam z jednej strony nie wypada, a z innej strony gdybyśmy zrobili ogólnospołeczną akcję nikt nam w to nie uwierzy. Wiesz jak jest, organizuje się podziemie, oni tak jak i my mają dość komuny i to trzeba zrobić, wywalić ją ze wszystkimi ruskimi na zbity pysk. Ty Przemo jesteś dobry fachowiec, ludzie cię lubią, szanują, ty możesz dużo zrobić, tobie uwierzą. Wstąp do podziemia, zacznij działać a my was wspomożemy na wszystkie możliwe sposoby. Ja wiem że tobie polityka obojętna, nie interesujesz się nią, ale przecież nie tyle o politykę chodzi co o Polskę, naszą przecież Ojczyznę a nie tych chamów ze wschodu. Jak będzie trzeba przeszkolimy cię byś nieco tej polityki liznął, abyś wiedział jak się poruszać ..." Gdy po jakimś czasie zapytałem jak chcą to zrobić z tym przeszkoleniem, aby nikt się nie dowiedział - koleś powiedział: " ty się takimi duperelami nie przejmuj, zacznij działać, bądź aktywny i wówczas problem z głowy, zamknie się ciebie do pudła, tak dla jaj i wówczas przeszkoli..." To był także jeden ze sposobów pozyskiwania "aktywistów" podziemia, aby tym podziemiem zawładnąć, i zrobili to, zawłaszczyli ruchy robotnicze, solidarność, "obalili komunę" i stworzyli "polski kapitalizm". Ichni tajni nadzorcy zostali biznesmenami poprzez wykupienie majątków które doprowadzano do upadku. Pieniędzy mieli od cholery, bo nie dość że zostało im wiele z organizacyjnych funduszy to jeszcze wsparło ich bratnie CCCP. A polityka polska w okresie "wolnej" już Polski - ta szła ustalonymi z góry torami, ichni kapitaliści, jak założono bogacili się poprzez rozkładanie polskiej gospodarki na łopatki, raz przez "prawicę" a kolejny raz przez "lewicę" zliberalizowanej komuny. Bo tak miało być, cztery lata rządzić mieli jedni i im się "nie udawało" naprawić gospodarki, po nich mieli rządzić ci drudzy i tak w kółko ... System się sprawdzał, aż do pewnego czasu gdy "upojeni sukcesami gospodarczymi" - zaspali, uwierzyli zbytnio w sondaże i przegrali podwójnie wybory w 2005 roku, to był niesamowity cios i zagrożenie zarazem. Dla tych ćwoków zwanych politykami to raptem jedynie utrata koryta, ale dla ich naczialstwa to coś więcej, to zagrożenie utraty wszystkiego czego się "dorobili" ciężko pracując przez te wszystkie lata "wolnej" Polski. Nie mogli tego pozostawić ot tak sobie, to byłaby dla nich klęska więc zorganizowali się (było takie spotkanie w Warszawie co bardziej prominentnych biznesmenów, przypomnijcie sobie) i postanowili ... Padły rozkazy, zalecenia, instrukcje i "koalicja" ta nieoficjalna którą pamiętacie i która po raz pierwszy ujawniła się podczas znanej wam "Nocnej Zmiany" znów zjednoczyła się, ale tym razem już tak silnie i zwarcie że nie sposób jej ni jak (na bieżący okres) rozłamać. No i rozpoczęli zmasowany atak, Jarosław Kaczyński jeszcze nawet nie rozpoczął formować rządu a już na niego i jego nie istniejący rząd pluto i szkalowano w Polsce i na całym świecie, w tym pluciu międzynarodowym i krajowym wyróżniały się szczególnie "autorytety moralne", nie chcę tytaj po raz wtóry wymieniać nazwisk, bo nie o to mi w tym komentarzu chodzi. Zapewne jednak pamiętacie dobrze ten okres. Ten atak trwa nadal, pomimo iż w ostatnich wyborach zwyciężyła "prawa" noga zliberalizowanej komuny, trwa i trwał będzie nadal, a to dlatego że strach przed tym co zdarzyło się w 2005 roku jest tak wielki że oligarchia zrobi wszystko by zniszczyć ewentualne zagrożenie i wrócić do starego systemy w którym ich marionetki spokojnie będę walczyć o koryto w ustalonym już dawno systemie TKM. Jak widać sprawy posunęły się bardzo daleko i w pozytywnym dla oligarchii kierunku, bo prócz ataków zaczynają się pojawiać już inne przemyślne działania które ja nazywam "parawanami" dla ogłupienia społeczeństwa, jednym z nich jest ostatnie doniesienie PAP-owskie o tym że: Szef SLD Wojciech Olejniczak tłumaczył w niedzielę dziennikarzom, że drogi SLD i LiD się rozeszły ponieważ Sojusz stawia sobie obecnie za główny cel budowę "czytelnej alternatywy lewicowej" dla Platformy Obywatelskiej. W sobotę Rada Krajowa SLD uznała, że dotychczasowa formuła Lewicy i Demokratów (SLD+SdPl+UP+PD) wyczerpała się, a szef Sojuszu mówił o zakończeniu dotychczasowej formuły współpracy z Partią Demokratyczną. W niedzielę Olejniczak zapowiedział, że Sojusz przystępuje do budowy alternatywnego programu dla Platformy Obywatelskiej, która - jak mówił - jest "bardzo konserwatywna jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe i liberalna, jeśli chodzi o kwestie gospodarcze" "Tą alternatywą może być jasny i czytelny przekaz lewicowy, w wymiarze społecznym i światopoglądowym. Nie może on podlegać żadnemu rozmiękczaniu i negocjacjom" - mówił Olejniczak. Przekonywał, że "czytelna lewica", musi mieć "spójny język". "W tym aspekcie współpraca z Partią Demokratyczną, która rozpoczęła prace nad liberalnym programem, z udziałem choćby podatku liniowego, jest niemożliwa" - podkreślił szef Sojuszu. Olejniczak przekonywał, że koalicja LiD spełnił swą rolę, bo była potrzebna jako "szerokie porozumienia w walce z brunatną rzeczywistością władzy PiS-owskiej". Dodał, że w piątek o ewentualności zakończenia formuły współpracy w ramach LiD rozmawiał z szefem PD Januszem Onyszkiewiczem. Olejniczak nie wykluczył, że Sojusz w niektórych sprawach będzie współpracował z Demokratami. "Jest przestrzeń do współpracy ale już nie we wszystkich sprawach, jak dotychczas" - powiedział. (...) Tak kochani, "lewa" noga zliberalizowanej komuny "chwyta oddech", by wrócić solidnie do systemy nazwanego przez Kaczyńskiego TKM, musi się umocnić, uwiarygodnić i zrobić wszystko by zwiększyć swój elektorat na tyle by w pewnym okresie przejąć rolę urzędników oligarszych, czyli wygrać wybory i stworzyć rząd. Takie coś jest pewne ale tylko wtedy gdy wy, polskie społeczeństwo będziecie tak bierni jak dotychczas licząc na to że dla was bez waszego udziału ktoś cokolwiek zrobi. Bo z tego co zaobserwowałem takie są wasze zachowania, gorzej, te zachowania pogłębiane są poprzez medialny bełkot uczący was nienawiści do innych. Miast samodzielnie myśleć zachłystujecie się medialnym bełkotem stając się po woli sterowalni jak latawce na medialnych sznureczkach, a przecież można inaczej. Mogło być lepiej gdybyście posłuchali mojego apelu z przed wyborów w 2005 roku który możecie przeczytać w necie pod tytułem "Musimy aby móc" - nie posłuchaliście, wiec mamy to co mamy. Ale nie jest jeszcze za późno, uwierzcie mi, na oligarsze pieniądze jest sposób, tym sposobem jest człowiek i jego ciągle tląca się na dnie serca iskierka miłości do ludzi i Ojczyzny. Iskierka którą starają się za wszelką cenę zgasić, zdusić i ośmieszyć ci którym zależy jedynie na zawłaszczaniu majątku a nie na Ojczyźnie i Narodzie. Nie dajmy się, nie pozwólcie robić z siebie pajacy którzy na powrót uwierzą tym ćwokom którzy pod którymś tam z kolei szyldem siedzą przy wciąż korycie bez końca powtarzając że chcą, wiedzą jak i zrobią wszystko aby Polakom żyło się lepiej - ale nie mogą bo konkurencja polityczna nie pozwala. Nie wierzcie w to, bo ta konkurencja polityczna to ich przyjaciele z systemu TKM, których zadaniem jest tak robić by jak nie ci to tamci zasiadali przy korycie. Przemysław Kudliński