Jules Verne
PAN ŚWIATA
CO SIĘ DZIEJE W OKOLICY
Równolegle do amerykańskiego wybrzeża Atlantyku, który oblewa Karolinę Północną, Wirginię, Maryland, Pensylwanię, stan Nowy Jork, ciągnie się system górski o nazwie Appalachy. Składa się on z dwóch oddzielnych łańcuchowana zachodzie góry Cumberland, na wschodzie Pasmo Błękitne.
Choć to największy w tej części Ameryki Północnej system, orograficzny, mający długość około dziewięciuset mil, czyli tysiąca sześciuset kilometrów, jego średnia wysokość nie przekracza sześciu tysięcy stóp, a najwyższy punkt stanowi Mount Washington.
Jest to jakby kręgosłup, którego jeden koniec zanurza się w wodach Rzeki Świętego Wawrzyńca, a drugi Alabamy, nie cieszy się jednak zbytnim zainteresowaniem alpinistów. Jego najwyższy grzbiet nie sięga wysokich warstw atmosfery, nie potrafi więc wabić tak, jak inne wspaniałe szczyty Starego i Nowego Świata. Wszelako w łańcuchu tym znajduje się jeden wierzchołek, Great-Eyry, którego turyści nie mogli zdobyć, i zdawał się on być istotnie niedostępnym.
Mimo że jak dotąd omijali go alpiniści, ów Great-Eyry miał wkrótce wzbudzić powszechną ciekawość, a nawet niepokój; ponieważ zaś powody tego były szczególne, muszę wspomnieć o nich na początku tej opowieści.
Fakt, że wprowadzam tutaj moją własną osobę wynika stąd, iż byłem ściśle zamieszany, co się okaże, w niewątpliwie jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń, jakich świadkiem będzie wiek dwudziesty. Dochodzi nawet do tego, że sam siebie niekiedy zapytuję, czy miało ono miejsce, czy potoczyło się tak, jak je przywołuje moja pamięć, może lepiej byłoby powiedzieć: moja wyobraźnia.
Pełniłem wtedy funkcję nadinspektora policji w Waszyngtonie; wiedziony ciekawością, jaka rozwinęła się we mnie w najwyższym stopniu, od piętnastu lat uczestniczyłem w wielu różnych sprawach, często obarczany byłem sekretnymi misjami, do których zdradzałem wyraźne upodobanie. Nie jest zatem dziwne, że zwierzchnicy wmieszali mnie w tę nieprawdopodobną przygodę, a miałem w niej stanąć oko w oko z nieprzeniknionymi tajemnicami. Dodam, że od samego początku tej opowieści trzeba mi wierzyć na słowo. Tylko ja jeden jestem świadkiem tych niezwykłych faktów. Jeśli ktoś nie zechce mi uwierzyć, niech nie wierzy.
Great-Eyry leży w pewnym punkcie malowniczego Pasma Błękitnego, wznoszącego się w zachodniej części Północnej Karoliny. Zauważa się dość wyraźnie jego zaokrąglony kształt wyjeżdżając z miasteczka Morganton wzniesionego na brzegu rzeki Sarawba, a jeszcze lepiej z osiedla Pleasant-Garden, położonego kilka mil bliżej.
Czym jest, ogólnie rzecz biorąc, ów Great-Eyry?... Czy usprawiedliwia nazwę nadaną mu przez mieszkańców hrabstw sąsiadujących z tym rejonem Pasma Błękitnego?... Nazwa łańcucha górskiego wywodzi się po prostu od koloru lazurowego, jaki przybierają sylwetki szczytów w pewnych warunkach atmosferycznych. Ale skoro z Great-Eyry uczyniono gniazdo, czy oznacza to, ze kryją się tam fruwające drapieżniki: orły, sępy czy kondory?... Czy jest specjalnie wybranym siedliskiem okolicznych wielkich ptaków?... Czy widać je, jak szybują w rozkrzyczanych stadach nad tym schronieniem, które tylko dla nich jest dostępne??.. Nie, naprawdę nie są tam liczniejsze niż nad innymi szczytami Appalachów. A nawet przeciwnie — i spostrzeżenie to dokonane zostało tylko w pewne dni — okazało się, że dolatując do Great-Eyry, ptaki te starają się uciec i zakreśliwszy niezliczone koła, rozpraszają się we wszystkich kierunkach, wypełniając powietrze ogłuszającymi krzykami.
Skąd więc ta nazwa: Great-Eyry, i czy nie lepiej byłoby szczytu tego nazwać po prostu „cyrkiem”, podobnie jak w regionach górskich wszystkich innych krajów? Istotnie, między wysokimi ścianami, które go otaczają, powinna się znajdować szeroka i głęboka niecka. A nawet — kto wie, czy nie zawiera ono małego jeziorka, laguny zasilanej deszczem, a w zimie śniegiem, jak to się zdarza w wielu miejscach Appalachów na różnych wysokościach, a także w rozmaitych systemach orograficznych starego i nowego kontynentu?... I czy nie powinien by figurować odtąd pod takim imieniem w nazewnictwie geograficznym?...
Na koniec, by zamknąć już tę listę przypuszczeń, czy nie jest to krater wulkanu śpiącego długim snem, z którego obudzi go pewnego dnia wewnętrzne ciśnienie?... Czy należy lękać się w jego sąsiedztwie gwałtowności Krakatau lub furii Mont-Pelee?... A biorąc pod uwagę hipotetyczną lagunę, czy nie ma obawy, że jej wody, przedostawszy się do wnętrza ziemi, wyparują pod wpływem wewnętrznego ognia i zagrożą nagle równinom Karoliny erupcją podobną do tej, jaka miała miejsce w 1902 roku na Martynice?...
Na poparcie tego ostatniego domysłu pewne niedawno zaobserwowane symptomy zdradzały zachodzące tam procesy związane z energią powodującą wybuchy wulkaniczne. Pewnego razu nawet wieśniacy pracujący w polu usłyszeli głuche i niewytłumaczalne hałasy. Nocą ukazały się snopy płomieni. Z wnętrza Great-Eyry dobywały się dymy, a kiedy wiatr kierował je na wschód, pozostawiały na ziemi smugi popiołu i sadzy. Na koniec te blade płomienie, pośród ciemności odbijane przez niskie chmury, rozlały nad hrabstwem posępny blask.
Wobec tych niezwykłych zjawisk nie zdziwi nikogo fakt, że w okolicy zapanowało poważne zaniepokojenie. A z zaniepokojeniem tym wiązała się przemożna chęć, by dowiedzieć się, co to wszystko znaczy. Dzienniki Karoliny nie przestawały podawać informacji na temat tego, co nazywały „tajemnicą Great-Eyry”. Zapytywały, czy przebywanie w takim sąsiedztwie nie jest niebezpieczne. Zamieszczane w nich artykuły wywoływały zarazem zaciekawienie i obawy — zaciekawienie tych, co niczego nie ryzykując interesowali się dziwami natury, obawy zaś wszystkich, którym groziło, że gdyby zjawiska te stanowiły niebezpieczeństwo dla pobliskich regionów, oni padliby ich ofiarą. A w większości byli to mieszkańcy miasteczka Pleasant-Garden, Marganton i osiedli lub zwykłych farm, dość licznych u podnóży Appalachów.
Szkoda, że alpiniści dotąd nie spróbowali zbadać wnętrza Great-Eyry. Nikt nigdy nie przebył otaczających go skał, a może nawet nie było w nich żadnego wyłomu, który prowadziłby do środka.
Czyż jednak nad Great-Eyry nie górowało jakieś niezbyt oddalone wyniesienie, jakiś szczyt, skąd wzrok mógłby objąć go w całej okazałości?. .. Nie, a w promieniu kilku kilometrów nic nie przekraczało jego wysokości. Mount Wellington, jeden z najwyższych w łańcuchu Appalachów, wznosił się zbyt daleko.
Teraz jednak narzucało się dokładne zbadanie tego Great-Eyry. W interesie okolicy należało się dowiedzieć, czy w jego wnętrzu nie znajduje się krater, czy temu zachodniemu hrabstwu Karoliny nie grozi wybuch wulkanu. Trzeba więc było spróbować dotrzeć do niego i ustalić przyczynę zaobserwowanych zjawisk.
Ale nim podjęto tę próbę, której poważne trudności znano, zaszło coś, co bez wątpienia powinno było pozwolić na zbadanie rozkładu wewnętrznego Great-Eyry bez konieczności wspinania się na sam jego szczyt.
W pierwszych dniach września sterowiec zaeronautą Wilkerem na pokładzie miał wylecieć z Morgantonu. Wykorzystując wschodnią bryzę, balon zostanie uniesiony w stronę Great-Eyry i istniała szansa, że przeleci nad nim. Kiedy już znajdzie się kilkaset stóp powyżej niego, Wilker zbada go za pomocą silnej lunety, zajrzy do tych czeluści, stwierdzi, czy między wysokimi skałami otwiera się wylot wulkanu. To było bowiem zasadniczym pytaniem. Kiedy już uda się na nie odpowiedzieć, wiadomo będzie, czy pobliskie okolice mają się obawiać erupcji w bliższej lub dalszej przyszłości.
Wzlot odbył się zgodnie z przewidywaniami. Wiał stały, niezbyt silny .wiatr, niebo było czyste. W silnych promieniach słońca rozproszyły się poranne mgły. Aeronauta dokładnie przetrząśnie wzrokiem wnętrze góry, a gdyby wydobywały się stamtąd opary, niewątpliwie zauważy je. A wtedy trzeba będzie pogodzić się z faktem, że w tym punkcie Pasma Błękitnego istnieje wulkan, którego kraterem jest Great-Eyry.
Balon wzbił się najpierw tysiąc pięćset stóp nad ziemię i na kwadrans zawisł nieruchomo. Na tej wysokości nie było czuć wiatru, dmącego na dole. Ale jakież rozczarowanie chwilę później! Sterowiec uległ sile innego prądu atmosferycznego i poleciał na wschód. Oddalał się więc od łańcucha i nie było nadziei, żeby tam powrócił. Mieszkańcy miasteczka wkrótce stracili go z oczu, a jakiś czas potem dowiedzieli się, że wylądował w okolicach Raleigh w Północnej Karolinie.
Ponieważ próba spełzła na niczym, postanowiono, że zostanie podjęta na nowo w bardziej sprzyjających warunkach. Znowu bowiem stwierdzono jakieś hałasy w połączeniu z unoszącymi się jak sadza oparami i z migotliwymi przebłyskami odbijanymi przez chmury. Rozumie się więc, że niepokoje nie mogły się uciszyć — przecież nad okolicą. wciąż wisiała groźba zjawisk sejsmicznych lub wulkanicznych.
Ale oto w pierwszych dniach kwietnia następnego roku obawy, które do tej pory były mniej lub bardziej mgliste, zyskały mocne podwaliny, by przerodzić się w trwogę. Dzienniki lokalne natychmiast odpowiedziały echem na powszechne przerażenie. Całe hrabstwo położone między górami i miasteczkiem Morganton odczuwało lęk przed nadchodzącym kataklizmem.
Nocą z 4 na 5 kwietnia mieszkańców Pleasant-Garden obudził wstrząs, po czym nastąpił przerażający .łoskot. Wynikł stąd nieopanowany popłoch na myśl, że zapadła się część łańcucha górskiego. Wyszedłszy z domów, wszyscy gotowi byli uciec, gdyby okazało się, że otwiera się jakaś olbrzymia przepaść, która pochłonie farmy i osiedla na przestrzeni wielu mil.
Noc była bardzo ciemna. Pułap gęstych chmur przytłaczał równinę. Nawet w dzień grzbiety Pasma Błękitnego nie byłyby widoczne. Pośród tych ciemności niemożliwością było cokolwiek zobaczyć ani odpowiedzeć na krzyki, które rozlegały się ze wszystkich stron. Wystraszone grupy mężczyzn, kobiet.i dzieci próbowały odnaleźć drogi przejezdne i przepychały się przy tym bezładnie. Tu i tam słychać było przerażone głosy:
— To trzęsienie ziemi!...
— Wybuch wulkanu!...
— Skąd to pochodzi?
— Z Great-Eyry...
I aż do Morgantonu pobiegła wieść, że na pola spadł deszcz kamieni, żużli, lawy.
A jednak można było zwrócić uwagę na to, że w przypadku erupcji hałasy by się wzmogły. Nad szczytami gór pojawiłyby się płomienie. Mimo ciemności strumienie rozżarzonej do białości lawy nie mogłyby ujść spojrzeniom. Ale nikt się nad tym nie zastanowił, a strwożeni mieszkańcy zapewniali, że ich domy odczuły wstrząsy ziemi. Było zresztą prawdopodobne, że spowodował je upadek skalnego bloku, który oderwał się od zboczy góry.
Wszyscy czekali nękani niepokojem, gotowi uciekać w stronę Pleasant-Garden lub Morgantonu.
Upłynęła godzina bez nowych wydarzeń. Przez gęstwinę drzew iglastych skupionych w bagnistych zapadliskach ledwie docierał zachodni wietrzyk, który częściowo powstrzymuje długa ściana Appalachów. Panika nie wybuchła więc ponownie i każdy gotował się do powrotu do domu. Wydawało się, że nie ma się już czego obawiać, a jednak wszystkim spieszno było ujrzeć wstający dzień.
To, że najpierw nastąpiło osunięcie się skały, a olbrzymi blok stoczył się ze szczytu Great-Eyry, wydawało się faktem bezspornym. O pierwszym brzasku łatwo będzie upewnić się co do tego szukając go wzdłuż podnóży łańcucha na obszarze kilku mil.
Ale oto około trzeciej nad ranem wybuchł kolejny alarm: nad skalistym obramowaniem unosiły się płomienie. Odbijane przez chmury, daleko rozjaśniały przestrzeń. Równocześnie rozległ się jakiś łoskot.
Może był to pożar, który samorzutnie wybuchł w tym miejscu? Lecz co było jego przyczyną?... Nie mógł rozgorzeć od uderzenia gromu. Przestworzy nie zakłócił żaden trzask piorunu... Co prawda nie brakłoby mu pożywki. Appalachy są jeszcze na tej wysokości zalesione, zarówno w Cumberlandzie, jak i w Paśmie Błękitnym. Rośnie tam dużo drzew: cypryśniki, palmy wachlarzowe i inne gatunki roślin o trwałym listowiu.
— Wybuch!... Wybuch!...
Krzyki rozległy się ze wszystkich stron. Wybuch!... Więc jednak Great-Eyry jest kraterem wulkanu! Czyżby wygasły od tylu lat, a nawet wieków, znowu rozgorzał?... Czy do płomieni miał się dołączyć deszcz rozżarzonych kamieni, potok wypływających substancji wulkanicznych?... Czy nie wyleją się wkrótce lawy, strumienie ognia i nie wypalą wszystkiego na swej drodze, nie obrócą w popiół miasteczek, osiedli, farm, słowem całej tej rozległej krainy z jej równinami, polami, lasami, aż po Pleasant-Garden i Morganton?...
Tym razem wybuchła panika, której nic nie mogło powstrzymać. Oszalałe ze strachu kobiety, ciągnąc za sobą dzieci, wybiegły na drogi prowadzące na wschód, aby jak, najszybciej oddalić się od miejsca tych podziemnych wstrząsów. Wielu mężczyzn wynosiło wszystko z domów pakując rzeczy najcenniejsze, wypuszczało na wolność zwierzęta domowe: konie, bydło, owce, które rozbiegały się przestraszone we wszystkich kierunkach. Jakież zamieszanie wynikło z tego nagromadzenia się ludzi i zwierząt pośród ciemnej nocy, w lasach wystawionych na działanie ogni wulkanu, w pobliżu bagien, których wody mogły wystąpić z brzegów!... A czy nad uchodźcami nie wisiała groźba, że ziemia usunie im się spod stóp?... Czy będą mieli dość czasu, by się uratować, nim fala rozrzażonej lawy, płynącej po powierzchni ziemi, przetnie im drogę uniemożliwiając ucieczkę?...
Jednakże kilku spośród najmożniejszych farmerów, bardziej rozważnych, nie dołączyło do tego przerażonego tłumu, lecz ich wysiłki nie mogły go powstrzymać.
Obserwując górę, podeszli do niej na odległość mili i stwierdzili, że blask płomieni maleje i że, być może, ogień w końcu zgaśnie. Prawdę mówiąc nie sądzili, żeby okolica była zagrożona wybuchem. W powietrze nie wyleciał ani jeden kamień, ze stoków góry nie spływał najmniejszy nawet strumień lawy, z wnętrza ziemi nie dobiegały żadne hałasy. Nie było oznak drgań sejsmicznych, które w jednej chwili mogą zniszczyć cały region.
Doszli więc do wniosku, i to słusznego, że siła ognia musiała zmaleć we wnętrzu Great-Eyry. Powoli bladło odbicie na chmurach, wkrótce więc pola zatoną aż do świtu w głębokich ciemnościach.
Tłum uciekinierów zatrzymał się tymczasem w odległości, która chroniła go przed wszelkim niebezpieczeństwem. Potem podeszli bliżej i nim zajaśniał dzień, mieszkańcy niektórych wiosek i farm wrócili do domów.
Około czwartej nad ranem słabe odblaski ledwie zabarwiały skały wokół Great-Eyry. Pożar dogasał, niewątpliwie ze względu na brak pożywki, i chociaż nie dało się jeszcze ustalić jego przyczyny, można było się spodziewać, że nie wybuchnie ponownie. W każdym razie wydawało się prawdopodobne, iż w Great-Eyry wcale nie zaszły zjawiska wulkaniczne. Nie wyglądało więc na to, żeby w jego sąsiedztwie mieszkańcy byli zdani na łaskę i niełaskę wybuchu bądź trzęsienia ziemi.
Ale oto około piątej nad ranem, nad stokami góry zatopionymi jeszcze w mrokach nocy, w powietrzu rozległ się dziwny hałas, jakby miarowe sapanie, czemu towarzyszyły silne uderzenia skrzydeł. I gdyby było jasno, ludzie z farm i wiosek zobaczyliby może szybującego gigantycznego ptaka, jakiegoś potwora powietrznego, który wyleciawszy z GreatEyry, skierował się na wschód.
W MORGANTONIE
27 kwietnia, wyjechawszy w przeddzień z Waszyngtonu, dotarłem do Raleigh, stolicy Północnej Karoliny.
Dwa dni wcześniej wezwał mnie do swego gabinetu naczelnik policji. Szef oczekiwał mnie nie bez pewnego zniecierpliwienia. Oto rozmowa, jaką z nim odbyłem, a która tłumaczy mój wyjazd:
— Powiedzcie mi, Strock — zaczął — czy nadal jesteście tym bystrym i gotowym do poświęceń policjantem, który wiele razy dowiódł swego oddania i wnikliwości?
— Panie Ward — odparłem — nie do mnie należy stwierdzenie, czy nie straciłem niczego z mej bystrości... Co się zaś tyczy oddania, to jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji.
— Nie wątpię — rzekł Ward. — Zadam wam jeszcze jedno pytanie: czy wciąż jesteście człowiekiem ciekawym, żądnym zgłębienia tajemnic, jakim byliście dotąd?
— Nie zmieniłem się, panie Ward.
— A czy nie osłabło w was to uczucie ciekawości przez ciągłe korzystanie z niego?
— Jest nadal takie samo.
— Skoro tak, to słuchajcie, Strock.
Będący w pełni sił intelektualnych pięćdziesięcioletni Ward sprawował ważne funkcje i świetnie znał się na tym, co robił. Kilkakrotnie powierzał mi trudne misje, nawet polityczne, z których dobrze się wywiązałem, a one przyniosły mi jego uznanie. Od kilku miesięcy jednak nie nadarzyła się sposobność ofiarowania mu moich usług i ta długa bezczynność stała mi się przykra. Niecierpliwie więc oczekiwałem na to, co powie mi Ward. Nie wątpiłem, że znów,będzie chodziło o podjęcie działań dla jakichś ważnych przyczyn.
Oto więc sprawa, o jakiej poinformował mnie naczelnik policji — sprawa, która niepokoiła aktualnie opinię publiczną nie tylko w Północnej Karolinie i sąsiadujących z nią stanach, ale i w całej Ameryce.
— Orientujecie się zapewne, Strock — powiedział — co się dzieje w pewnej części Appalachów, w okolicach miasteczka Morganton?
— W rzeczy samej, panie Ward, i moim zdaniem, te co najmniej osobliwe zjawiska świetnie się nadają, by wzbudzić zainteresowanie człowieka nawet mniej ciekawego niż ja...
— Bez wątpienia jest to osobliwe, niezwykłe nawet. Toteż należałoby się zastanowić, czy wspomniane zjawiska, które zaobserwowano na Great-Eyry, nie stanowią zagrożenia dla mieszkańców hrabstwa, czy nie są zwiastunami wybuchu wulkanu lub trzęsienia ziemi.
— Można się tego obawiać, panie Ward.
— Trzeba by więc, Strock, dowiedzieć się, jak to z tym jest. Skoro jesteśmy bezbronni wobec wybryków natury, wypadałoby jednak, żeby zainteresowani zostali na czas uprzedzeni o niebezpieczeństwie, jakie im zagraża.
— To obowiązek władz, panie Ward — odparłem. — Winniśmy się dowiedzieć, co się dzieje na szczycie...
— Słusznie, Strock, ale zdaje się, że nastręcza to duże trudności. Mieszkańcy okolicy chętnie rozgłaszają, że przebycie skał otaczających Great-Eyry jest niemożliwe, że nie da się zajrzeć do jego wnętrza... Czy jednak próbowano kiedykolwiek dokonać tego w warunkach sprzyjających powodzeniu akcji?... Nie sądzę, uważam natomiast, że poważne podejście do sprawy mogłoby dać pozytywne wyniki.
— Nie ma rzeczy niemożliwych, panie Ward, a niewątpliwie jest to tylko kwestia kosztów...
— Uzasadnionych kosztów, Strock. Nie należy się jednak z nimi liczyć, kiedy chodzi o uspokojenie ludności zamieszkującej te tereny lub o uprzedzenie jej, by mogła uniknąć katastrofy. Czy jest zresztą całkiem pewne, jakoby zgodnie z tym, co się utrzymuje, otoczenie Great-Eyry było tak niedostępne?... A kto wie, czy jakaś szajka złoczyńców nie uczyniła sobie z wnętrza góry kryjówki, do której prowadzą im tylko znane ścieżki?...
—_ Co?... Czyżby pan podejrzewał, że złoczyńcy...
— Możliwe, że się mylę, Strock, i że to, co się tam dzieje, wynika z przyczyn naturalnych... Cóż, to właśnie chcemy ustalić, i to jak najszybciej.
— Pan pozwoli, że zadam jedno pytanie?
— Słucham, Strock.
— Kiedy Great-Eyry zostanie zbadany i poznamy przyczynę tych zjawisk, a okaże się, że jest to krater wulkanu, który wkrótce wybuchnie, czy można będzie temu zapobiec?
— Nie, Strock, uprzedzimy tylko ludność hrabstwa... W. miasteczkach wiadomo będzie, jak postępować, a farmy nie zostaną zaskoczone. Kto wie, czy jakiś wulkan w Appalachach nie naraża Północnej Karoling na identyczną klęskę, jaka stała się udziałem Martyniki pod ogniem Mont-Pelee?... Trzeba, żeby ludność mogła się przynajmniej w porę schronić...
— Wolę wierzyć, panie Ward, że hrabstwu nie grozi podobne niebezpieczeństwo.
— I ja tego pragnę, Strock, a poza tym wydaje się wątpliwe, żeby w tej partii Pasma Błękitnego istniał wulkan. Łańcuch Appalachów nie jest przecież pochodzenia wulkanicznego. A jednak według raportów, jakie otrzymaliśmy, widziano płomienie buchające z Great-Eyry... Ludziom zdawało się, że aż w okolicach Pleasant-Garden czują jeśli nie trzęsienie, to przynajmniej drgania przebiegające ziemię... Czy fakty te są prawdziwe, czy też wymyślone?... Musimy się pozbyć takich wątpliwości. ..
— Jest to rozsądne, panie Ward, i nie powinniśmy czekać...
— Toteż postanowiliśmy przeprowadzić dochodzenie w sprawie zjawisk na Great-Eyry. Należy udać się tam jak najszybciej, by zebrać informacje, rozpytać ludność w miasteczkach i na farmach. Wybór nasz padł na człowieka, który spełni pokładane w nim nadzieje, a tym człowiekiem jesteście wy, Strock...
— Och! Z wielką chęcią, panie Ward — zawołałem. — I zapewniam, że nie zaniedbam niczego, aby sprostać pańskim oczekiwaniom...
— Wiein,Strock. Dodam jeszcze, że misja ta powinna wam odpowiadać. ..
— Jak każda, panie Ward.
— Będziecie mieli doskonałą okazję, by wykorzystać i, mam nadzieję, zadowolić wyjątkową pasję, która jest podstawą waszych czynów.
— Och, niezawodnie.
— Zostawiam wam zresztą swobodę działania, a uzależniać je macie od rozwoju wypadków. Jeśli chodzi o wydatki, to gdy zajdzie potrzeba zorganizowania wejścia na szczyt góry, które może być kosztowne, macie wolną rękę.
— Wykonam wszystko możliwie jak najlepiej, może pan liczyć na mnie.
— Jeszcze jedno, Strock. Radzę działać jak najdyskretniej podczas zbierania informacji od ludności. Wszyscy są tam nadal mocno poruszeni. Trzeba będzie z rezerwą podejść do tego, co wam powiedzą, a zwłaszcza uważajcie, żeby nie wywołać nowej paniki.
— Rozumiem.
— Zgłosicie się u burmistrza Morgantonu, który będzie z wami współdziałał. Raz jeszcze powtarzam, macie być rozważny, Strock, i włączać do dochodzenia tylko niezbędne osoby. Często dawaliście dowody swej inteligencji i zręczności, liczę, że i tym razem wygracie...
— Jeśli nie wygram, panie Ward, to tylko wtedy, gdy napotkam rzeczy absolutnie niewykonalne, bo w końcu możliwe, że nie uda się pokonać wejścia na Great-Eyry, a w tym wypadku...
— W tym wypadku zobaczymy, co należy zrobić. Powtarzam, wiemy, że z natury i zawodowo jesteście najciekawszym z ludzi, macie zatem wspaniałą okazję, by zaspokoić ciekawość.
Ward miał rację. Zapytałem jeszcze:
— Kiedy mam wyjechać?
— Jutro.
— Jutro więc opuszczę Waszyngton, a pojutrze będę w Morgantonie.
— Macie mnie informować na bieżąco, listownie lub telegraficznie.
— Nie omieszkam, panie Ward... Żegnam pana i raz jeszcze dziękuję za wybranie mnie na prowadzącego dochodzenie w sprawie Great-Eyry.
Czy mogłem przeczuć, co gotuje mi przyszłość?
Natychmiast wróciłem do domu i poczyniłem przygotowania do wyjazdu, a nazajutrz o świcie pociąg wiózł mnie w kierunku stolicy Północnej Karoliny.
Wieczorem tego samego dnia przybyłem do Raleigh, gdzie spędziłem noc, a na drugi dzień po południu wysiadłem w Morgantonie z pociągu, który dojeżdża do zachodniej części stanu.
Prawdę powiedziawszy, Morganton ledwie zasługuje na miano miasteczka. Wybudowany został na bogatych terenach jurajskich niezwykle zasobnych w węgiel, który dość intensywnie wydobywany jest w kopalniach. Tryskają tam obfite źródła wód mineralnych, przyciągając latem do hrabstwa tłumy gości. Wydajność ziem wokół Morgantonu jest znaczna i rolnicy z powodzeniem uprawiają pola pośród niezliczonych bagien zarośniętych mchami i trzciną. Jest tam mnóstwo wiecznie zielonych lasów, a okolicy tej brakuje jedynie niewyczerpanego źródła mocy, światła i ciepła, czyli gazu ziemnego, który tak obficie występuje w większości kotlin Appalachów.
Bogata ziemia i jej produkty sprawiają, że wsie są gęsto zaludnione. Osiedla i farmy ciągną się aż do podnóży Appalachów, to skupione pośród lasów, to znów samotnie położone w dolnych partiach gór.
Kilkunastotysięczna ludność znalazłaby się w poważnym zagrożeniu, gdyby Great-Eyry okazał się kraterem wulkanu, gdyby jego wybuch pokrył okolicę żużlami i popiołem, gdyby strumienie lawy zalały pola, gdyby trzęsienie ziemi dotarło aż do Pleasant-Garden i Morgantonu.
Burmistrz Morgatonu, Elias Smith, to najwyżej czterdziestoletni mężczyzna słusznego wzrostu, silny, odważny, przedsiębiorczy, o zdrowiu lekceważącym wszystkich lekarzy obu Ameryk, człowiek, którego ukształtowały znaczne niekiedy w Północnej Karolinie zimowe chłody i letnie upały. Był znanym łowcą, i to nie tylko ptactwa i zwierzyny futerkowej, w jaką obfitują równiny u podnóży Appalachów, ale nierzadko polował też na niedźwiedzie i pantery, które równie często spotyka się wśród gęstych lasów cyprysowych, jak i w głębi dzikich parowów.
Elias Smith, bogaty właściciel ziemski, posiadał kilka farm w okolicach Morgantonu. Niektórymi on sam zarządzał. Składał częste wizyty swoim dzierżawcom, a w zasadzie, jeśli nie przebywał w swoim home w miasteczku, cały czas spędzał na wyprawach i polowaniach, nieodparcie unoszony pociągiem do łowów.
Po południu kazałem się zawieźć do domu Smitha. Uprzedzony telegramem, czekał na mnie. Oddałem mu wręczony mi przez Warda list polecający, dzięki któremu miałem uzyskać pomoc, po czym przedstawiliśmy się sobie.
Burmistrz Morgantonu przyjął mnie prosto, bez ceremonii, pykając z fajki i popijając alkohol ze szklaneczki stojącej na stole. Służąca natychmiast podała drugą szklankę i przed podjęciem poważnej rozmowy musiałem wychylić toast z gospodarzem.
— Przysyła pana Ward — powiedział z zadowoleniem w głosie — wypijmy więc najpierw jego!zdrowie!
Stuknęliśmy się szklankami i spełnili toast za naczelnika policji.
— No, a teraz chciałbym się dowiedzieć, w czym rzecz — powiedział Elias Smith.
Zaznajomiłem zatem, burmistrza Morgantonu z przyczyną i celem mojej misji w tym hrabstwie Północnej Karoliny. Przypomniałem mu fakty,, a raczej zjawiska, których sceną były te okolice. Podkreśliłem — a on przyznał mi rację — jak ważne było, żeby uspokoić mieszkańców regionu albo przynajmniej ich ostrzec. Zapewniłem go, że władze mocno niepokoi taki stan rzeczy i że pragną temu zaradzić, jeśli tylko będzie to leżało w ich mocy. Na koniec dodałem, że szef mój udzielił mi pełnomocnictwa w celu szybkiego i skutecznego przeprowadzenia dochodzenia w sprawie Great-Eyry. Miałem nie cofać się przed żadną trudnością ni wydatkiem, przy czym ministerstwo pokrywało oczywiście wszelkie koszta mojej misji.
Elias Smith wysłuchał mnie bez słowa, napełniając za to kilkakrotnie nasze szklanki. Siedząc w kłębach dymu fajkowego, słuchał mnie z bezsprzeczną uwagą. Widziałem, jak chwilami twarz mu się ożywiała, błyszczały oczy pod gęstymi brwiami. Naturalnie, najwyższy urzędnik miasta Morganton niepokoił się tym, co się działo na Great-Eyry i chciał nie mniej niż ja niecierpliwie odkryć przyczynę tych fenomenów.
Kiedy skończyłem mówić, Elias Smith milczał przez chwilę, patrząc mi w oczy.
— Tak więc — odezwał się — w Waszyngtonie bardzo by chcieli wiedzieć, jak też wyglądają wnętrzności Great-Eyry?
— Owszem, panie Smith...
— I pan także, co?
— W rzeczy samej!
— Ja też, panie Strock.
A o ile burmistrz Morgantonu był choć trochę ciekawskim tego rodzaju co ja, będziemy stanowili dobraną parę.
— Widzi pan — dodał, wytrząsając popiół z fajki — jako właściciel ziem w tej okolicy interesuję się sprawą Great-Eyry, a jako burmistrza niepokoi mnie położenie mieszkańców...
— Dwa powody więc — odparłem — które powinny skłonić pana do poszukiwania przyczyny zjawisk mogących spustoszyć całą okolicę!... A bez wątpienia wydają się one równie niewytłumaczalne, co niepokojące dla okolicznej ludności...
— Przede wszystkim niewytłumaczalne, panie Stock, bo jeśli chodzi o mnie, absolutnie nie wierzę, żeby Great-Eyry był kraterem, ponieważ nie ma w Appalachach miejsca pochodzenia wulkanicznego. Nigdzie, ani w parowach Cumberlandu, ani w dolinach Pasma Błękitnego nie znaleziono śladu popiołów, żużli, lawy czy innych substancji wulkanicznych. Nie sądzę więc, żeby hrabstwo Morganton mogło być od tej strony zagrożone...
— To jest pański pogląd?
— Oczywiście.
— No, a te wstrząsy, które dały się odczuć w sąsiedztwie gór?
— Tak... Te wstrząsy... Te wstrząsy... — powtórzył Smith, potrząsając głową. — Czy jednak na pewno były jakieś wstrząsy?... Akurat podczas wielkiego wybuchu ognia przebywałem na mojej farmie Wildon, niecałą milę od Great-Eyry, i o ile w powietrzu powstały jakieś zaburzenia, o tyle nie stwierdziłem wstrząsów ani pod ziemią, ani na jej powierzchni.
— Ale przecież w raportach przesłanych Wardowi...
— Raporty napisano pod wpływem paniki! — oznajmił burmistrz. — Ja w każdym razie nic o tym nie pisałem.!
— Trzeba to wziąć pod uwagę... A jeśli chodzi o płomienie, które wykraczały ponad najwyższe skały...
— A! Płomienie, panie Strock, to co | innego!... Widziałem je... Widziałem na własne oczy, a chmury daleko odbijały ich blask. Oprócz tego ze szczytu Great-Eyry dobiegały jakieś dźwięki... Świszczało jak w kotle, z którego wypuszcza się parę...
— Więc pan to słyszał?...
— Tak... I byłem tym ogłuszony!
— A czy pośród tego hałasu w powietrzu nie uchwycił pan dźwięku mocnych uderzeń skrzydłami?
— W rzeczy samej, panie Strock. Ale czyim dziełem byłyby te uderzenia, jakiego gigantycznego ptaka, który musiałby wylecieć w powietrze po wygaśnięciu ostatnich płomieni?... I jakież by miał skrzydła?... Zaczynam się więc zastanawiać, czy nie było to przywidzenie... Great-Eyry gniazdem zamieszkiwanym przez powietrzne potwory!... Przecież zauważono by je od dawna, jak szybują nad swoim olbrzymim skalnym gniazdem... Istotnie, jest w tym wszystkim jakaś tajemnica, której jak dotąd nie wyjaśniono...
— Ale którą wyjaśnimy, panie Smith, jeśli tylko zechce mi pan pomóc.
— Oczywiście, panie Strock, i to tym chętniej, że najeży uspokoić ludność hrabstwa...
— A więc od jutra zaczynamy.
— Zgoda!
Pożegnałem się ze Smithem. Wróciłem do hotelu, gdzie wydałem polecenia dotyczące pobytu, który mógł się przedłużyć zależnie od potrzeb dochodzenia.
Nie omieszkałem napisać do Warda. Powiadomiłem go o moim przyjeździe do Morgantonu, przekazałem mu wnioski z pierwszej rozmowy z burmistrzem miasteczka oraz nasze postanowienie, że uczynimy wszystko, by doprowadzić tę sprawę do szczęśliwego końca w jak najkrótszym czasie. Zobowiązałem się przecież do informowania go, listownie lub telegraficznie, o wszystkich naszych przedsięwzięciach, ażeby zawsze miał jasny pogląd na temat aktualnego stanu opinii publicznej w tej części Karoliny.
Tego samego popołudnia spotkałem się ze Smithem jeszcze raz i ustaliliśmy, że wyruszymy nazajutrz o brzasku. Wspinaczkę na szczyt podejmiemy pod kierunkiem dwóch przewodników obytych z tego rodzaju wyprawami, którzy już kilka razy zdobywali najwyższe szczyty Pasma Błękitnego. Nigdy jednak nie porwali się na Great-Eyry wiedząc dobrze, że dostępu doń broni wieniec skał nie do przebycia, a w dodatku, zanim ostatnio nie zaszły owe dziwne zjawiska, góra ta w ogóle nie pociągała turystów. Mogliśmy przy tym polegać na przewodnikach — Smith znał ich osobiście jako mężczyzn nieulękłych, zręcznych, godnych zaufania
Poza tym, jak zauważył burmistrz, niewykluczone, że zbadanie wnętrza Great-Eyry przestało już być niemożliwością.
— A to dlaczego? — zapytałem.
— Ponieważ kilka tygodni temu od zbocza oderwał się blok skalny i może zostawił jakieś wolne przejście...
— Byłby to dla nas szczęśliwy zbieg okoliczności.
— Zobaczymy, panie Strock, i to nie dalej jak jutro.
— Więc do jutra!
GREAT-EYRY
Nazajutrz o świcie wyjechaliśmy z Eliasetn Smithem z Morgantonu drogą, która biegnie wzdłuż lewego brzegu rzeki Sarawba, prowadząc do miasteczka Pleasant-Garden.
Towarzyszyli nam dwaj przewodnicy: trzydziestoletni Harry Horn i dwudziestopięcioletni James Bruck; obaj mieszkali w miasteczku obsługując turystów, którzy pragnęli zwiedzić najpiękniej położone miejsca w Paśmie Błękitnym i w Cumberlandzie. Nieustraszeni alpiniści o silnych ramionach i nogach, zręczni i doświadczeni, doskonale znali tę część hrabstwa aż do stóp gór.
Powozem zaprzężonym w dwa mocne konie mieliśmy dojechać do zachodniej części stanu. Zabraliśmy żywności zaledwie na dwa lub trzy dni, gdyż nasza wyprawa nie powinna potrwać dłużej. Trzeba było zdać się na Smitha w kwestii wyboru wiktuałów: duszona wołowina w konserwach, plastry szynki, pieczony udziec sarni, baryłka piwa, kilka butelek whisky, wystarczający zapas chleba. Świeżą wodę natomiast bez trudu znajdziemy w źródłach górskich, zasilanych ulewnymi deszczami, które nierzadko występują o tej porze roku.
Nie trzeba dodawać, że burmistrz Morgantonu, jako prawdziwy myśliwy, zabrał ze sobą strzelbę i psa imieniem Nisko, który biegał i skakał w pobliżu powozu. Nisko będzie naganiał zwierzynę swemu panu, kiedy już znajdziemy się w lesie lub na równinie; ale .miał zostać z woźnicą na farmie Wildon na czas trwania naszej wyprawy. Nie mógłby iść z nami na Great-Eyry z racji rozpadlin i skał, które mieliśmy forsować.
Niebo było dość czyste, powietrze jeszcze zimne, jak to w końcu kwietnia, często chłodnym w tym, klimacie. Chmury, gnane zmiennym, przybywającym znad rozległych przestrzeni Atlantyku wiatrem, przepływały szybko, a między nie wkradały się Słoneczne przesieki, od których jaśniały pola.
Pierwszego dnia udało nam się dotrzeć do Pleasant-Garden, gdzie spędziliśmy noc u burmistrza miasteczka, osobistego przyjaciela Smitha. Podczas jazdy mogłem z ciekawością przyglądać się tym okolicom, gdzie pola uprawne przechodzą w bagna, la bagna w lasy cyprysowe. Odpowiednio utrzymana droga przecina je lub biegnie równolegle do ich granic, nie wydłużona licznymi zakrętami. W partiach lekko bagnistych rosną wspaniałe cypryśniki, ich łodygi są wysmukłe i proste, nieznacznie napęczniałe u podstawy, a małe szyszki, jakby kolanka, z czego robi się tam ule pszczele, zniekształcają pnie. Wiatr, gwiżdżąc pomiędzy bladozielonymi liśćmi, kołysał długimi, szarymi włóknami, zwanymi „hiszpańskimi bródkami”, które z dolnych gałęzi opadały aż do ziemi.
Lasy hrabstwa tętniły życiem. Sprzed naszego zaprzęgu umykały myszy polne, jaskrawo upierzone i ogłuszająco krzykliwe papugi; oposy uciekały szybkimi skokami, unosząc swe młode w torbie na brzuchu; miriady ptactwa pierzchały spomiędzy gałęzi opuncji, drzew, pomarańczowych, palmowych, których pączki nie omieszkają się otworzyć wraz z pierwszym powiewem wiosny, spośród kęp rododendronów niekiedy tak gęstych, że pieszy nie mógłby ich przebyć.
Przybywszy wieczorem do Pleasant-Garden, zostaliśmy wygodnie ulokowani na noc. Dzień następny pozwoli nam dotrzeć do farmy Wildon u stóp gór.
Pleasant-Garden jest niewiele znaczącą mieściną. Burmistrz przyjął nas życzliwie i szczodrze. W dobrym nastroju zjedliśmy kolację w jadalni zamieszkiwanego przezeń domku, osłoniętego wielkimi bukami. Rozmowa zeszła oczywiście na temat próby, jaką mieliśmy podjąć w celu zbadania wnętrza Great-Eyry.
— Macie panowie słuszność — oświadczył nasz gospodarz. — Dopóki nie dowiemy się, co się dzieje lub kryje w tej górze, dopóty chłopi nie będą spokojni...
— Ale nie zaszło nic nowego od czasu ostatniego pojawienia się płomieni nad Great-Eyry? — zapytałem.
— Nie, panie Strock. Z Pleasant-Garden dobrze widać najwyższy grzbiet Great-Eyry aż do szczytu Black-Dome, który nad nim góruje. Nie dobiegł tutaj żaden podejrzany dźwięk, nie ukazał się ani jeden płomyk... I jeżeli gnieździł się tam legion diabłów, zdaje się, że wygasiły już swe piekielne palenisko i wywędrowały do jakiegoś innego schronienia w Appalachach!
— Diabły! — zawołał Smith. — Cóż, mam nadzieję, że wyniosły się nie zostawiając śladu swego przejścia, jakichś kawałków ogona czy rogów!... Zobaczymy!
Nazajutrz, 29 kwietnia, zaprzęg czekał na nas o wschodzie słońca. Wraz ze Smithem zajęliśmy w nim miejsca. Konie, poganiane batem woźnicy, biegły żwawo. U schyłku drugiego dnia podróży od wyjazdu z Morgantonu postój wypadnie nam na farmie Wildon, wśród pierwszych wzniesień Pasma Błękitnego.
Krajobraz nie uległ żadnej zmianie. Nadal pojawiały się na przemian lasy i moczary, przy czym te ostatnie stawały się rzadsze w związku ze stopniowym wznoszeniem się terenu w pobliżu gór. Strony te były również słabiej zaludnione — nieliczne wioski zagubione pod potężnymi konarami buków, samotne farmy obficie nawadniane licznymi, spływającymi z wąwozów dopływami Sarawby.
Fauna i flora były takie same, jak w przeddzień, a zwierzyny dosyć, by myśliwy mógł dobrze zapolować.
— Naprawdę kusi mnie, żeby chwycić za strzelbę i gwizdnąć na Niska! — mówił Smith. — Pierwszy raz przejeżdżam tędy nie trwoniąc ołowiu na kuropatwy i zające!... Te zwierzaki później mnie nie poznają! Ale o ile nie wyczerpią się nam zapasy, ,co innego mamy teraz na głowie... Polowanie na tajemnicę!
— I obyśmy nie wrócili z niczym, panie Smith — dodałem. Przez cały ranek trzeba było jechać nie kończącą się równiną, gdzie
w zagajnikach lub kępach rosły cypryśniki i palmy. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się skupiska małych szałasów ziemnych, w których mrowił się światek niedużych gryzoni. Żyły tam gromadnie tysiące wiewiórek z gatunku bardziej znanego w Ameryce pod potoczną nazwą „piesków preriowych”. Jeżeli nadano im to imię, to wcale nie dlatego, że zwierzęta te przypominają w czymkolwiek jakiś rodzaj psiej rasy. Powodem było to, że wydają z siebie dźwięki podobne do szczekania hałaśliwych piesków. I podczas gdy jechaliśmy wyciągniętym kłusem, można było doprawdy ogłuchnąć!
Nierzadko spotyka się w Stanach Zjednoczonych tak gęsto zamieszkane osiedla czworonogów. Między innymi przyrodnicy cytują trafnie nazwane Dog-City, Psie Miasto, liczące ponad milion czworonożnych mieszkańców.
Wiewiórki te żywią się korzonkami, Roślinami, okazują się także bardzo łase na szarańczę i nie są groźne, jedynie ogłuszająco krzykliwe.
Utrzymywała się ładna pogoda, wiał chłodny wietrzyk. Nie należy bowiem sądzić, jakoby na tej szerokości, na 35 równoleżniku, klimat był stosunkowo ciepły w obu Karolinach. Zimy często są tu bardzo surowe. Wiele drzewek pomarańczowych ginie od chłodu, a koryto Sarawby jest niekiedy zatkane krą.
Po południu, w odległości ledwie sześciu mil, szeroko na horyzoncie pojawiło się Pasmo Błękitne. Jego grzbiety rysowały się wyraźnie na tle dość jasnego nieba, które przecinały lekkie obłoki. Łańcuch ten był mocno zadrzewiony u podnóży, gdzie widniała plątanina drzew iglastych; nieco drzew rosło także tuż przed czarniawymi skałami o dziwacznym wyglądzie. Tu i ówdzie rysowały się różne szczyty o niezwykłych kształtach, a nad nimi, po prawej stronie, swoją gigantyczną głową, chwilami połyskującą od promieni słonecznych, górował Black-Dome.
— Czy pan podchodził pod ten szczyt? — zwróciłem się do Smitha.
— Nie — odparł. — Mówią, że jest on dosyć trudny. Zresztą paru turystów weszło na sam szczyt, a stamtąd, według ich relacji, nie widać niczego wewnątrz Great-Eyry.
— To prawda — oświadczył jeden z przewodników, Harry Horn. — Stwierdziłem to osobiście.
— A może — zauważyłem — pogoda nie była odpowiednia...
— Przeciwnie, panie Strock, powietrze było przejrzyste, lecz krawędź Great-Eyry jest zbyt wyniesiona i zasłania wszystko.
— Świetnie! — zawołał Smith. — Nie zmartwi mnie, jeżeli wreszcie postawię stopę tam, gdzie nikt jeszcze nie stanął!
Tak czy owak tego dnia Great-Eyry zdawał się być spokojny, nie dobywały się z niego ni dymy, ni płomienie.
Około piątej nasz powóz dotarł do farmy Wildon, której mieszkańcy wyszli powitać jej właściciela. Tam właśnie mieliśmy spędzić noc.
Natychmiast wyprzężono konie i odprowadzono je do stajni, gdzie znalazły dość paszy, powóz zaś stanął w wozowni. Woźnica miał oczekiwać naszego powrotu na farmie. Smith ani przez chwilę nie wątpił, że wyprawa zostanie ukoronowana sukcesem i że wrócimy zadowoleni z jej wyniku.
Dzierżawca Wildonu zapewnił nas, że od jakiegoś czasu nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego na Great-Eyry.
Zjedliśmy kolację razem z robotnikami z farmy i nic nie zmąciło naszego snu przez całą noc.
O świcie następnego dnia mieliśmy rozpocząć wspinaczkę na szczyt, Great-Eyry wznosi się na wysokość zaledwie około tysiąca ośmiuset stóp, która w sumie jest średnią wysokością tego pasma Appalachów. Mogliśmy się więc spodziewać, że zmęczenie nie da nam się we znaki. Kilka godzin powinno wystarczyć na dotarcie do najwyższej grani masywu. Co prawda w drodze mogły pojawić, się trudności: przebycie urwisk, obejście przeszkód za cenę niebezpiecznej lub uciążliwej wędrówki. To była niewiadoma, w niej tkwiło ryzyko naszej próby. Jak już wspominałem, przewodnicy nie potrafili udzielić nam co do tego informacji. Najbardziej niepokoił mnie natomiast fakt, że w okolicy otoczenie GreatEyry uważano za nieprzebyte. Wszelako nigdy nie zostało to potwierdzone ,i istniała nadal szansa, że oberwanie się kamiennego bloku pozostawiło wyłom w grubym skalnym wale.
— Zatem — zwrócił się do mnie Smith zapaliwszy pierwszą fajkę z dwudziestu, jakie wypalał każdego dnia — wyruszamy zaraz, i to żwawo. A jeśli chodzi o to, czy wspinaczka zajmie nam mniej lub więcej czasu...
— W każdym razie, panie Smith — odezwałem się — jesteśmy zdecydowani przeprowadzić dochodzenie aż do końca, nieprawdaż?
— Naturalnie, panie Strock!
— Mój szef obarczył mnie odsłonięciem sekretów tego piekielnego Great-Eyry...
— Wyrwiemy mu je, za jego wolą lub też bez niej — odparł Smith, biorąc niebo za świadka swego oświadczenia — nawet jeśli będziemy musieli poszukać ich w samym wnętrzu góry.
— Skoro możliwe jest, że nasza wyprawa potrwa dłużej niż jeden dzień — dodałem — rozsądnie byłoby zabrać ze sobą żywność...
— Niech się pan nie niepokoi, Strock, nasi przewodnicy mają w sakwach zapasy na dwa dni, a i my nie wyruszamy z pustymi rękami. Poza tym, chociaż mój dzielny Nisko zostaje na farmie, ja zabieram strzelbę. Nie powinno zabraknąć zwierzyny w strefie zalesionej ani w głębi parowów. Wykrzesamy ognia, by upiec zdobycz, chyba że na górze znajdziemy ogień już zapalony...
— Już zapalony?...
— A dlaczego nie, panie Strock?... Płomienie, te wspaniałe płomienie, które tak przeraziły naszych wieśniaków!... Wiadomo to, czy ich ognisko całkiem wygasło, czy jakiś ogieniek nie tli się pod popiołem?... Poza tym, jeśli wewnątrz jest krater, to znaczy, że jest i wulkan, a czy wulkan zawsze tak dokładnie wygasa, żeby nie znalazło się w nim odrobiny żaru?... Doprawdy, marny byłby to wulkan, który by nie miał w sobie dość ognia, by ściąć jajko lub upiec ziemniaka! A zresztą, powtarzam: zobaczymy... Zobaczymy!
Jeśli o mnie chodzi, przyznam, że na ten temat nie miałem ustalonego zdania. Otrzymałem rozkaz wyjazdu w celu stwierdzenia, czym jest Great-Eyry. Jeżeli nie przedstawiał sobą żadnego niebezpieczeństwa, no cóż, upewnimy się i uspokoimy. Ale w głębi ducha (czyż nie jest to całkiem naturalne u człowieka opętanego demonem ciekawości?), dla mojej własnej satysfakcji i dla rozgłosu, jaki przyniosłaby mi ta misja, byłbym uszczęśliwiony, gdyby Great-Eyry okazał się miejscem zjawisk, których przyczyny ja bym odkrył!
Oto w jakim porządku mieliśmy się wspinać: na przodzie dwaj przewodnicy obarczeni wyszukiwaniem przejścia; za nimi Elias Smith i ja, krocząc obok siebie lub jeden za drugim, zależnie od szerokości ścieżek.
Harry Horn i James Bruck zapuścili się najpierw w wąską, lekko nachyloną gardziel. Wiła się ona wzdłuż stromych stoków, gdzie w gmatwaninie nie do rozplatania mieszały się liczne krzewy o kłujących gałęziach i czarniawych liściach, rozłożyste paprocie, dzikie porzeczki, przez które niemożliwością byłoby utorować sobie drogę.
Ptasie tłumy ożywiały te leśne gąszcza. Do najbardziej hałaśliwych należały papugi, które skrzecząc na cały głos, wypełniały powietrze przenikliwymi krzykami. Zaledwie było słychać uciekające między krzakami pieski preriowe, mimo że biegały ich tam setki.
Gardziel owa musiała być korytarzem jakiegoś potoku wypływającego na powierzchnię ze zboczy gór łańcucha. W czasie pory deszczowej czy w następstwie dużej burzy z pewnością spływał gwałtownymi kaskadami. Ale oczywiście zasilała go tylko woda deszczowa, a skoro nie znajdowaliśmy śladu po nim, znaczyło to, że nie brał początku we wzniesieniu Great-Eyry.
Po pół godzinie wędrówki wspinaczka stała się tak trudna, że trzeba było zbaczać to na prawo, to znów na lewo, wydłużając drogę wieloma skrętami. Wąwóz stawał się rzeczywiście niedostępny, nogi nie znajdowały już wystarczającego oparcia. Konieczne byłoby czepianie się kęp trawy, czołganie na kolanach, a w takich warunkach nasza wspinaczka nie dobiegłaby końca przed zachodem słońca.
— Słowo daję — zawołał Smith, łapiąc oddech — rozumiem teraz, dlaczego na Great-Eyry tak rzadko pojawiali się turyści... Do tego stopnia rzadko, że o ile wiem, nigdy ich tu nie było!...
— Faktem jest — odparłem — że kosztowałoby to dużo trudu, a wyniki byłyby mierne. I gdyby nie kierowały nami szczególne powody, by doprowadzić tę próbę do szczęśliwego końca...
— Szczera prawda — oświadczył Harry Jiorn. — Razem z Jamesem wspinaliśmy się kilkakrotnie na szczyt Black-Dome, lecz nigdy nie natknęliśmy się na tyle trudności!
— Trudności, które mogą przerodzić się w przeszkody! — dodał James Bruck.
Wynikła teraz kwestia decyzji, po której stronie mamy szukać drogi okrężnej. Na prawo i lewo wznosiły się bujnie rozrośnięte drzewa i krzewy. W sumie najlepiej było zapuścić się tam, gdzie zbocza okażą się mniej nachylone. Może po terenie lesistym, przebywszy jego skraj, łatwiej będzie nam się szło. W każdym razie nie pójdziemy na oślep. Jednakże, i nie należało o tym zapominać, wschodnie stoki Pasma Błękitnego, nachylone pod kątem około pięćdziesięciu stopni, są niemożliwe do przebycia na całej długości łańcucha.
Tak czy owak najlepiej było zdać się na szczególny instynkt naszych przewodników, a zwłaszcza Jamesa Brucka. Uważam, że ten dzielny chłopak mógłby nauczyć małpę zręczności, a kozicę zwinności. Na nieszczęście ani Smith, ani ja nie odważylibyśmy się na to, czego dokonał nasz chwat.
Wszelako, jeśli o mnie chodzi, żywiłem nadzieję, że nie zostanę w tyle mając w naturze talent do wspinaczki, a ciało przyzwyczajone do ćwiczeń fizycznych. Byłem zdecydowany wspiąć się wszędzie tam, gdzie dotrze James Bruck, nawet za cenę paru upadków. Inaczej jednak rzecz się miała z głową miasteczka Morganton, człowiekiem starszym ode mnie, już nie tak silnym, wyższym, o większej tuszy i kroku mniej pewnym. Oczywiste było, że do tej pory robił, co mógł, by nie zostać w tyle. Niekiedy sapał jak foka i wbrew niemu zmuszałem go, aby zatrzymywał się dla złapania tchu.
Krótko mówiąc, przekonaliśmy się, że wejście na Great-Eyry wymagać będzie więcej czasu, niż mniemaliśmy wcześniej. Sądziliśmy, że dotrzemy do skalnego wału przed godziny jedenastą, a tymczasem gdy wybije południe, będzie nas od niego dzieliło jeszcze kilkaset stóp.
Istotnie, około dziesiątej, po wielu próbach odnalezienia dających się przebyć ścieżek, po niezliczonych skrętach i odwrotach, jeden z przewodników dał sygnał postoju. Znajdowaliśmy się na najwyżej położonym skraju lasu i rzadziej rosnące drzewa pozwalały sięgnąć wzrokiem aż do pierwszych skał Great-Eyry.
— Uff! — odsapnął Smith, opierając się o pień dużej palmy. — Nie miałbym nic przeciwko małej przerwie, wytchnieniu, a nawet przekąsce!
— Odpoczniemy tu z godzinkę — odparłem.
— Tak, a po pracy płuc i nóg, czas teraz, by żołądek popracował! Byliśmy wszyscy tego samego zdania. Należało zregenerować siły.
Tym, co mogło stanowić powód pewnego niepokoju, był wygląd, jaki przedstawiało zbocze wzniesienia aż do stóp Great-Eyry. Nad nami rozciągała się jedna z obnażonych partii gór, zwanych w okolicy „Wadami”. Wśród krwistych skał nie rysowała się żadna” ścieżka.
Nie przestawało to martwić naszych przewodników i Harry Horn zwrócił się do Jamesa:
— Nie będzie to łatwe...
— Może nawet niewykonalne! — odparł tamten.
To stwierdzenie mocno mnie zmartwiło. Gdybym wrócił nie doszedłszy nawet do samego Great-Eyry, byłaby to całkowita klęska mojej misji, nie mówiąc juz o nie zaspokojonej ciekawości!... A stając przed Wardem, zawstydzony i zmieszany, ładnie bym wyglądaj
Otwarliśmy torby i posililiśmy się zimnym mięsem i chlebem. Do manierek sięgaliśmy z umiarem. Po skończeniu posiłku, który trwał niecałe pół godziny, Smith podniósł się, gotów do dalszej drogi.
Na czele stanął James Bruck, my zaś mieliśmy iść za nim, starając się nie zostawać w tyle. Posuwaliśmy się wolno. Przewodnicy nie kryli swego niezdecydowania i wreszcie Harry Horn poszedł naprzód, by zbadać, w jakim kierunku ostatecznie należało iść.
J.ego nieobecność trwała około dwudziestu minut. Kiedy wrócił, polecił ruszyć napółnocny zachód. Podjęliśmy wspinaczkę. Po tej właśnie stronie wznosił się, w odległości trzech czy czterech mil, Black-Dome. Wiadomo, że zbędne byłoby wchodzenie nań, ponieważ z jego szczytu, nawet przez mocną lornetę, nie dało się niczego dostrzec wewnątrz Great-Eyry.
Wspinaczka była bardzo uciążliwa, żmudna, zwłaszcza po śliskich skarpach usianych gdzieniegdzie krzaczkami i dużymi kępami roślin. Weszliśmy zaledwie jakieś dwieście stóp wyżej, gdy idący na przodzie przewodnik zatrzymał się przed głęboką bruzdą wyżłobioną w ziemi w tym miejscu. Tu i ówdzie porozrzucane były świeżo wyrwane korzenie, zmiażdżone gałęzie, starte na proch kamienie, jakby jakaś lawina przetoczyła się zboczem góry.
— To tędy obsunęła się olbrzymia skała, która oderwała się od Great-Eyry — stwierdził James Bruck.
— Niewątpliwie — odparł Smith. — Sądzę, że najlepiej i będzie pójść przejściem, jakie utorowała spadając.
Tą drogą poszliśmy i dobrze zrobiliśmy. Stopa mogła się wesprzeć na występach wydrążonych przez skałę. Wspinaczka odbywała się odtąd w łatwiejszych warunkach, niemal w linii prostej, tak że około wpół do dwunastej byliśmy na najwyżej położonym skraju bladu.
Przed nami, ledwie o sto kroków, ale na wysokości stu stóp, wznosiły się ściany, które otaczały Great-Eyry.
Od tej strony obręb odcinał się bardzo dziwacznie: szpice, iglice, między innymi kamień, którego niezwykły kształt wyobrażał olbrzymiego orła, gotowego wzlecieć w przestworza.
Wyglądało na to, że przynajmniej w części wschodniej ów wał będzie, nie do przebycia.
— Odpocznijmy kilka chwil — zaproponował Smith — a potem sprawdzimy, czy można okrążyć Great-Eyry.
— W każdym razie — zauważył Harry Horn — skała musiała się oderwać od tej strony, a nie widać tutaj żadnego wyłomu w wale...
Faktycznie tak było, a niewątpliwie spadek nastąpił po tej stronie.
Po dziesiecionlinutowym odpoczynku przewodnicy podnieśli się i stromą, dosyć śliską ścieżyną, dotarliśmy do skraju platformy. Wystarczyło teraz tylko pójść wzdłuż podstawy skał, które wystawały na wysokość około pięćdziesięciu stóp, rozchylając się niczym brzegi kielicha. Wynikało z tego, że nawet gdybyśmy dysponowali wystarczająco długimi drabinkami, nie udałoby się nam wspiąć aż do najwyższej krawędzi ściany.
Great-Eyry zdecydowanie przybierał w moich oczach wygląd coraz bardziej fantastyczny. Nie zdziwiłbym się, gdyby zamieszkiwały go smoki, potwory, zjawy i inne rodzaje legendarnych stworów, sprawujące nad nim straż!
Szliśmy tymczasem nadal wokół wałów, gdzie, zważywszy na harmonię, zdawało się, jakby natura dokonała dzieła ludzkiego. I nigdzie nie było przerwy w tej osłonie, nigdzie szpary między skałami, przez którą można by spróbować się prześliznąć. Wszędzie tylko wał, nieprzebyty i na sto stóp wysoki.
Po półtorej godzinie marszu brzegiem platformy wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli tam, gdzie zatrzymaliśmy się ostatnim razem, na granicy bladu.
Nie potrafiłem ukryć złości z powodu porażki, a i Smith zdaje się, był nie mniej ode mnie rozgniewany.
— Do stu diabłów! — zawołał. — Nie dowiemy się więc, co jest wewnątrz tego przeklętego Great-Eyry! A jeżeli to krater...
— Wulkan czy nie — zauważyłem — nie dochodzi,z niego żaden podejrzany hałas, nie wydobywa się dym ani płomienie, nic, co by zapowiadało bliski wybuch.
W rzeczy samej, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz panowała głęboka cisza. Ani jeden tuman sadzy nie wyleciał na powierzchnię. Na chmurach, które przeganiał wschodni wiatr, nie widziało się żadnego odblasku. Ziemia była równie spokojna jak powietrze. Pod stopami nie czuliśmy ani podziemnych pomruków, ani drgań. Panował idealny spokój dużej wysokości.
Należy jeszcze dodać, że obwód Great-Eyry szacowaliśmy na tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset stóp na podstawie czasu, jaki zużyliśmy by go obejść, biorąc przy tym pod uwagę utrudnienia w marszu brzegiem wąskiej platformy. Jakże natomiast mieliśmy ocenić wewnętrzną powierzchnię, skoro nie znaliśmy grubości skał, które ją otaczały?
Rzecz oczywista, okolica była opustoszała — to znaczy, że nie ujrzeliśmy żadnej żywej, istoty z wyjątkiem dwóch czy trzech par wielkich ptaków drapieżnych, które szybowały nad gniazdem.
Zegarki wskazywały akurat godzinę trzecią, gdy Smith powiedział gniewnym tonem:
— Jeśli nawet zostaniemy tutaj do wieczora, niczego więcej się nie dowiemy!... Trzeba ruszać, panie Strock, jeżeli chcemy przed nocą wrócić do Pleasant-Garden.
A ponieważ! pozostawiłem to bez odpowiedzi i nie ruszyłem się z miejsca, gdzie siedziałem, dodał, podchodząc do mnie:
— I co, panie Strock? Nic pan nie mówi!... Nie słyszał pan, co powiedziałem?
Prawdę mówiąc, drogo mnie kosztowało poniechanie walki, powrót i przerwanie misji! I czułem, jak wraz z przemożną chęcią dalszych zmagań, rośnie we mnie moja rozczarowana ciekawość.
Ale co robić? Czyż leżało w mej mocy rozpłatanie tego grubego wału, pokonanie wysokich skał?... Trzeba było się poddać i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Great-Eyry, poszedłem za mymi towarzyszami, którzy zaczynali zsuwać się ze zbocza bladu.
Powrót odbył się bez większych trudności, nie był też męczący. Przed piątą minęliśmy ostatnie pochyłości góry, a dzierżawca Wildonu przyjął nas w jadalni, gdzie czekały napoje chłodzące i pożywny posiłek.
— Nie udało wam się więc zajrzeć do wnętrza?... — spytał.
— Nie — odparł Smith. — Dojdzie do tego, że uwierzę, iż GreatEyry istnieje tylko w wyobraźni naszych poczciwych wieśniaków!
o wpół do dziewiątej wieczorem nasz powóz stanął przed domem burmistrza Pleasant-Garden, u którego mieliśmy spędzić noc.
i podczas gdy daremnie usiłowałem zasnąć, zastanawiałem się, czy nie powinienem zostać kilka dni w miasteczku, zorganizować nową wyprawę. Czy miałaby ona jednak większą niż pierwsza szansę wygranej?
W sumie najrozsądniej było wrócić do Waszyngtonu i poradzić się Warda. Toteż nazajutrz wieczorem w Morgantonie, zapłaciwszy moim przewodnikom, pożegnałem się ze Smithem i udałem na dworzec, skąd miał odjechać pociąg do Raleigh.
KONKURS AUTOMOBILKLUBU
Czy któregoś dnia, w wyniku trudnego do przewidzenia przypadku, sekrety Great-Eyry zostaną odsłonięte?... Stanowiło to tajemnicę przyszłości. Czy odkrycie ich miało jakieś znaczenie? Niewątpliwie, ponieważ od tego może zależało bezpieczeństwo mieszkańców hrabstwa Morganton w Północnej Karolinie.
Tak czy owak dwa tygodnie później, kiedy byłem już z powrotem w Waszyngtonie, opinię powszechną zbulwersował incydent zupełnie innego rodzaju. Miał on pozostać równie tajemniczy jak zjawiska, które zaszły w Great-Eyry. W połowie maja pensylwańskie dzienniki powiadomiły swoich czytelników o tym wydarzeniu, które już wcześniej miało miejsce w różnych punktach stanu.
Od jakiegoś czasu po drogach biegnących w pobliżu Filadelfii, stolicy stanu, krążył niezwykły pojazd, lecz jego kształtu ani natury, ani nawet rozmiarów nie można było rozpoznać, tak szybko się poruszał. Wszyscy jednogłośnie przyznawali, że był to automobil. Natomiast co się tyczy silnika, który go napędzał, to rzecz sprowadzała się do mniej lub bardziej prawdopodobnych domysłów, a skoro do czegoś takiego wkroczy ludzka wyobraźnia, niemożliwością staje się wyznaczenie jej rozsądnych granic.
W owym czasie najdoskonalsze automobile, niezależnie od rodzaju systemu napędowego, poruszane za pomocą pary wodnej, ropy, alkoholu czy elektryczności, nie przekraczały prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę, to znaczy około półtorej mili na minutę, jaką z trudem rozwijają pociągi pospieszne i ekspresy na najszybszych liniach kolejowych Ameryki i Europy.
Natomiast wehikuł, o którym mowa, jeździł niewątpliwie dwa razy szybciej.
Nie trzeba dodawać, że taka szybkość była na drogach wielce niebezpieczna, niebezpieczna zarówno dla pojazdów, jak i dla pieszych. Ta ruchoma bryła nadbiągająca w piorunującym tempie, poprzedzana straszliwym rykiem, przenosiła masy powietrza z taką gwałtownością, że z trzaskiem łamały się gałęzie przydrożnych drzew, straszyła pasące się na polach zwierzęta, rozganiała ptaki, nagle zagubione w tumanach kurzu wzbijanego jej pędem.
I jeszcze jedna dziwna rzecz, na którą dzienniki zwróciły szczególną uwagę: nawierzchnia szosy była ledwie naruszona kołami wehikułu nie zostawiającego po sobie kolein, jakie żłobią ciężkie pojazdy. Widać było tylko lekki ślad, muśnięcie. Kurz podnosił się wywołany samą prędkością.
„Należy zatem sądzić — zauważył «New York Herald» — ze prędkość jazdy zmniejsza ciężar!”
W wielu hrabstwach Pensylwanii podniosły się oczywiście protesty. Jakże tolerować te szalone eskapady wehikułu, który grozi rozbiciem, zmiażdżeniem wszystkiego, co spotka na swej drodze, samochodów i pieszych?... Ale w jaki sposób zatrzymać go?... Nikt nie wiedział, kto jest jego właścicielem, skąd przybywa ani dokąd jedzie. Zauważano go dopiero w momencie, gdy z zawrotną szybkością przelatywał jak pocisk. A spróbujcie schwytać kulę armatnią w chwili, gdy wylatuje z lufy!...
Jak już zaznaczyłem, brakowało informacji na temat budowy silnika pojazdu. Jedyną potwierdzoną rzeczą było to, ze nie zostawiał za sobą dymu, pary, spalin ropy czy innego oleju mineralnego. Stąd wniosek, ze chodziło o i maszynę z napędem elektrycznym, której nieznanego typu akumulatory zawierały nie zużywający się płyn.
Wtedy właśnie mocno podekscytowana wyobraźnia społeczeństwa zapragnęła zupełnie co innego ujrzeć w tym tajemniczym automobilu: miał to być pojazd nadprzyrodzony, kierowany przez szofera z piekieł, czarta przybywającego z innego świata, potwora zbiegłego z mitologicznej menażerii, a krótko mówiąc, po prostu przez diabła we własnej osobie, Belzebuba, Astarotha, który kpił sobie z ludzkich zabiegów dysponując mocą szatańską niewidzialną i nieskończoną!
Ale nawet Szatan nie miał prawa jeździć z taką prędkością po drogach Stanów Zjednoczonych nie posiadając specjalnego zezwolenia, numeru rejestracyjnego ani ważnego prawa jazdy; władze żadnego miasta nie pozwoliłyby mu na jazdę z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Toteż ze względu na bezpieczeństwo publiczne należało się zastanowić nad sposobem pohamowania szaleństw tajemniczego kierowcy.
Co więcej, nie tylko Pensylwania służyła jako tor wyścigowy dla tych sportowych popisów. Raporty policji zasygnalizowały niebawem pojawienie się pojazdu w innych stanach: w Kentucky blisko Frankfurtu, w Ohio niedaleko od Columbusu, w Tennessee w okolicach Nashville, w Missouri w pobliżu Jeffersonu, wreszcie w Illinois na drogach prowadzących do Chicago.
Skoro już zwrócono na to uwagę, do władz należało podjęcie działań przeciwko temu publicznemu zagrożeniu. Nie można było liczyć na to, że uda się schwytać tak rozpędzoną maszynę. Najpewniejszym wydawało się ustawienie na drogach mocnych zapór, na których wcześniej czy później roztrzaska się na kawałki.
— Eh! — mówili niedowiarkowie. — Ten szaleniec potrafi ominąć przeszkody...
— A w razie czego przeskoczy nad zaporą! — dodawali inni.
— Bo jeżeli jest diabłem, to jako były anioł ma skrzydła i nie sprawi mu kłopotu wzbicie się w powietrze.
Gadanie kumoszek, lecz w żaden sposób nie można było go brać pod uwagę! A zresztą, skoro ten król Piekieł posiadał parę skrzydeł, dlaczegóż to uparcie krążył po ziemi ryzykując, że przejedzie pieszych, miast wzbić się w przestrzeń niczym swobodny ptak?...
Tak przedstawiała się sytuacja, sytuacja, która nie mogła dłużej trwać. Słusznie zatem niepokoiła się stołeczna policja w Waszyngtonie, zdecydowana położyć temu kres.
Ale oto co wydarzyło się w ostatnim tygodniu maja i pozwoliło snuć przypuszczenia, że Stany Zjednoczone zostały uwolnione od nieuchwytnego dotychczas potwora”. Można było nawet sądzić, że stary kontynent, gdyby po nowym nadeszła jego kolej, nie będzie narażony na wizytę tego automobilisty równie niebezpiecznego, jak oryginalnego.
W tymże okresie rozmaite dzienniki w kraju doniosły o kolejnym wydarzeniu i łatwo sobie wyobrazić, jakimi komentarzami okrasili je czytelnicy.
Na jednej z dróg stanu Wisconsin, którego stolicą jest Madison, tamtejszy automobilklub zorganizował rajd samochodowy. Wybrana droga tworzyła doskonały tor o długości dwustu mil, który zaczynał się w Prairie-du-iChien, mieście przy zachodniej granicy stanu, przebiegał przez Madison, la kończył się nieco za Milwaukee, na brzegu jeziora Michigan. Doskonalsza od niej byłaby tylko otoczona olbrzymimi cyprysami droga w Japonii między miastami Nikko i Namode, tworząca linię prostą na trasie osiemdziesięciu dwóch kilometrów.
Do udziału w zawodach zgłoszono wiele maszyn, i to najlepszej marki, a organizatorzy postanowili, że do konkursu będą przyjmowane wszystkie typy silników. Nawet motocykle mogły walczyć o nagrodę z automobilami. Przybyły więc samochody z całego świata: firmy Hurter i Dietrich, a obok nich lekkie wozy firm Gobron i Brille, Renault, Richard-Brasier, Decauville, Darracą, Ader, Bayard Clement, Chenard i Walcher, Gillet-Forest, Harward i Watson, ciężkie auta firm Mors, Marce-Charron-Girardot-Voigt, Hotchkiss, Panhard-Levassor, DionBouton, Gardner-Serpollet, Turcat-Mery, Hirschler i Lobano, i inne. Suma rozmaitych nagród była dość znaczna, wynosiła bowiem ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Toteż niewątpliwie rozegra się o nie walka. Jak widać, najlepsi producenci odpowiedzieli na apel automobilklubu wysyłając swe najdoskonalsze modele. Liczbę ich szacowano na blisko czterdzieści o różnorakim napędzie: na parę wodną, ropę naftową, alkohol, elektryczność; już wcześniej, w wielu pamiętnych zawodach, wszystkie pokazały, co potrafią.
Obliczenia wykazały, że biorąc pod uwagę maksymalną prędkość, jaką automobile mogły rozwinąć, to znaczy sto trzydzieści do stu czterdziestu kilometrów, ten międzynarodowy wyścig na dwustukilometrowej trasie potrwa zaledwie trzy godziny. Toteż w celu uniknięcia jakiegokolwiek niebezpieczeństwa władze stanowe zarządziły wstrzymanie ruchu 30 maja przed południem na drodze między Prairie-du-Chien i Milwaukee.
Nie przewidywano zatem żadnego wypadku z wyjątkiem tych, które mogły się przydarzyć zawodnikom w trakcie pojedynku. Ale, jak mawiają, to już ich sprawa. Nic natomiast nie zagrażało innym pojazdom i pieszym ł racji zastosowanych środków ostrożności.
Przybyły tłumy widzów, i to nie tylko mieszkańców Wisconsin. Tysiące ciekawych pospieszyło z sąsiednich stanów: z Illinois, Michigan, Iowy, Indiany, nawet ze stanu Nowy Jork.
Rozumie się samo przez się, że wśród kibiców tych wyczynów sportowych znalazła się też pewna liczba obcokrajowców: Anglików, Francuzów, Niemców, Austriaków, a z pobudek zupełnie oczywistych każdy życzył powodzenia swoim ziomkom.
Ponieważ rajd odbywał się w Stanach Zjednoczonych, zadziwiającej ojczyźnie osób najbardziej lubiących się zakładać na tym padole, odnotować należy, że specjalne agencje przyjęły olbrzymią liczbę rozmaitych, wyjątkowo wysokich zakładów, jakie zostały zawarte. Ich liczba niezwykle wzrosła na nowym kontynencie w ostatnim tygodniu maja, a szacowano je na kwotę kilkuset tysięcy dolarów.
Dziesięć pierwszych automobilów, jakie wylosowano, wyruszyło między godziną ósmą a ósmą dwadzieścia. O ile nic się nie wydarzy, z pewnością przed jedenastą przybędą na metę. Pozostałe miały startować w wylosowanej kolejności. Co pół mili rozstawione były nadzorujące rajd posterunki policji. Widzowie, rozsiani wzdłuż toru, licznie zgromadzili się na starcie, wszelako i w Madisonie, czyli w połowie trasy, było ich niemało, a w Milwaukee, gdzie ustanowiono metę, tworzyli gęsty tłum.
Minęło półtorej godziny. W Prairie-du-Chien nie został już ani jeden automobil. Co pięć minut zasięgano telefonicznie informacji na temat sytuacji na placu boju i zmian w kolejności zawodników. W połowie drogi między Madisonem i Milwaukee na czoło wysunął się czterocylindrowy Renault o mocy dwudziestu koni mechanicznych, wyposażony w ogumienie Michelina, a tuż za nim znajdowały się wozy firm Harward-Watson i Dion-Bouton. Zdarzyło się już kilka wypadków, niektóre silniki źle funkcjonowały, część automobilów doznała uszkodzeń, i prawdopodobnie nie więcej jak dziesięciu kierowcom uda się dotrzeć do mety. Parę osób odniosło lekkie obrażenia. Ale gdyby nawet przytrafiły się wypadki śmiertelne, w tym niezwykłym kraju byłby to drobiazg bez większego znaczenia.
Wiadomo, gdzie ciekawość i emocja miały wybuchnąć z całą siłą — właśnie w okolicach Milwaukee. Na zachodnim brzegu jeziora Michigan wznosił się słup oznaczający metę, ozdobiony barwami narodowymi wszystkich państw biorących udział w konkursie.
Krótko mówiąc, już po godzinie dziesiątej widoczne było, że walka
o główną nagrodę — dwadzieścia tysięcy dolarów — rozegra się między pięcioma automobilami: dwoma amerykańskimi, dwoma francuskimi
i jednym angielskim dzięki temu, że wysunęły się mocno do przodu, dystansując innych rywali, którzy ulegli rozmaitym wypadkom. Łatwo zatem wyobrazić sobie, z jaką pasją zawierano ostatnie zakłady, a w grę wchodziły teraz uczucia patriotyczne. Agencje ledwie nadążały z przyjmowaniem zgłoszeń. Przedstawiciele firm, których automobile znajdowały się w czołówce, golowi byli do rękoczynów i niewiele brakowało, aby rewolwery czy noże poszły w ruch!
— Jeden do trzech na Harwarda-Watsona!...
— Jeden do dwóch na Diona-Bouton!...
— Jeden do jednego na Renault!
Takie okrzyki rozbrzmiewały na całej długości trasy w miarę, jak ogłaszano zasięgnięte telefonicznie informacje.
Ale oto, gdy zegar na ratuszu w Prairie-du-Chien wybił godzinę wpół do dziesiątej, dwie mile przed miasteczkiem rozległ się straszliwy warkot dobywający się z gęstej chmury pyłu, a towarzyszyły mu dźwięki godne syreny okrętowej. Widzowie ledwie zdążyli się odsunąć, by uniknąć zderzenia, które spowodowałoby setki ofiar. Chmura przeleciała niczym trąba powietrzna i co najwyżej dało się w niej dostrzec gnający z taką samą szybkością pojazd.
Można było stwierdzić bez posądzenia o przesadę, że pędził on z prędkością około dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę. W jednej chwili znikł z oczu, zostawiając za sobą długą smugę białego pyłu, podobnie jak lokomotywa ekspresu, która przejedzie, a widać jeszcze ciągnące się w tyle. kłęby pary.
Był to oczywiście automobil wyposażony we wspaniały silnik. Gdyby przez godzinę utrzymał taką prędkość, dogoniłby wozy znajdujące się w czołówce, wyminął je, jadąc od nich dwa razy szybciej, i przybył pierwszy do mety.
Ze wszystkich stron podniosły się głośne krzyki, chociaż stojący na poboczu drogi widzowie nie mieli się czego obawiać.
— To ta piekielna maszyna, którą widziano dwa tygodnie temu!...
— Tak!... To ta sama, co przejeżdżała przez Illinois, Ohio i Michigan, a której policja nie mogła zatrzymać!...
— A potem ucichło na jej temat, szczęśliwie dla bezpieczeństwa publicznego!...
— Wszyscy myśleli, że się rozbiła, rozleciała, znikła na zawsze!...
— Tak!... To diabelski wóz, napędzany ogniem piekielnym, a kieruje nim sam Szatan!
W rzeczy samej, jeżeli nie był diabłem, kim zatem mógł być ów tajemniczy kierowca prowadzący z tak niewiarygodną szybkością swój nie mniej tajemniczy wehikuł?...
Natomiast poza wszelkimi wątpliwościami zdawał się być fakt, że jadący właśnie w stronę Madisonu pojazd był tym, który wcześniej juz zwrócił na siebie powszechną uwagę, lecz wywiadowcy nie natrafili na jego ślad. Jeżeli policja łudziła się, że nigdy więcej o nim nie usłyszy, no cóż — myliła się, co się zdarza, tak w Ameryce, jak i gdzie indziej.
Gdy tylko minęło pierwsze zaskoczenie, najrozsądniejsi pobiegli do telefonów, by uprzedzić inne posterunki w przewidywaniu niebezpieczeństw grożących rozproszonym na trasie automobilom, kiedy niczym lawina nadciągnie ów osobnik w swym siejącym zniszczenia pojeździe. Uczestnicy konkursu zostaliby rozbici, starci w proch, unicestwieni, a kto wie, czy ze straszliwej kolizji ON właśnie nie wyszedłby cało?...
Zresztą ten kierowca nad kierowcami musiał być tak zręczny, musiał mieć tak pewną rękę i oko prowadząc swoją maszynę, że potrafiłby niewątpliwie uniknąć zderzenia z każdą przeszkodą! I nie miał już znaczenia fakt, że władze Wisconsin zastosowały środki ostrożności, ażeby na drodze znajdowali się wyłącznie uczestnicy międzynarodowego rajdu... Na trasie pojawił się intruz.
A oto relacja uprzedzonych telefonicznie zawodników, którzy musieli przerwać walkę o główną wygraną automobilklubu. Ich zadaniem, ten niezwykły wehikuł przebywał w ciągu godziny nie mniej niż sto trzydzieści mil. W chwili, gdy ich wyprzedzał, jechał z taką prędkością, że ledwie można było dostrzec jego wrzecionowaty kształt o długości blisko dziesięciu metrów. Koła obracały się tak szybko, że ich szprychy zlewały się w mglistą plamę. Poza tym nie zostawiał za sobą ani pary, ani dymu, ani zapachu spalin.
Co się tyczy zamkniętego we wnętrzu automobilu kierowcy, to niemożliwością było go zobaczyć, pozostał zatem równie nieznany jak i wtedy, gdy zauważono go po raz pierwszy na drogach Stanów Zjednoczonych.
Powiadomiono telefonicznie Milwaukee o pojawieniu się nie zgłoszonego wcześniej zawodnika. Nietrudno wyobrazić sobie poruszenie, jakie wywołała ta nowina. I najpierw wynikła kwestia zatrzymania tego „pocisku”, wzniesienia w poprzek drogi przeszkody, na której roztrzaskałby się na kawałki!... Ale czy wystarczy na to czasu?... Czyż nie mógł nadjechać lada moment?... A zresztą, po co? Czyż ostatecznie nie będzie zmuszony zatrzymać się, volens aut nolens, skoro trasa kończyła się na brzegu jeziora Michigan i nie dało się jechać dalej, chyba żeby się przeistoczył w machinę pływającą?...
To właśnie przyszło na myśl zebranym przed Milwaukee widzom i przezornie odsunęli się nieco dalej, by nie przewróciła ich ta trąba powietrzna.
Później i tam, jak w Prairie-du-Chien i w Madisonie, jęły kursować najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia. A ci, którzy nie chcieli uznać, że tajemniczy kierowca to sam diabeł, nie wzdragali się widzieć w nim jakiegoś potwora zbiegłego z legendarnej apokaliptycznej kryjówki.
I już nie z minuty na minutę, ale z sekundy na sekundę oczekiwano pojawienia się zapowiedzianego automobilu!
Nie wybiła jeszcze jedenasta, gdy daleki warkot rozległ się na szosie, gdzie pył wzbijał się wirującymi kłębami. Przenikliwe gwizdy rozdzierały powietrze, skłaniając do usunięcia się z drogi potwora. Nie zmniejszał prędkości... A przecież jezioro Michigan było zaledwie pół mili dalej, rozpęd zaś, jakiego nabrał, wystarczał, by go strącić do wody!... Czy znaczyło to zatem, że prowadzący stracił panowanie nad pojazdem?
Wkrótce nie było co do tego wątpliwości. Z prędkością błyskawicy wehikuł wjechał do Milwaukee. Czy więc, minąwszy miasto, zatonął w wodach jeziora?...
W każdym razie, gdy zniknął za zakrętem drogi, nie znaleziono więcej jego śladów.
WYBRZEŻA NOWEJ ANGLII
Podczas gdy dzienniki amerykańskie relacjonowały te wydarzenia, ja od miesiąca byłem z powrotem w Waszyngtonie.
Zaraz po przyjeździe stawiłem się u mego szefa. Nie zobaczyłem się z nim jednak. Ze względów rodzinnych miał być nieobecny przez kilka tygodni. Wszelako Ward wiedział bez wątpienia o niepowodzeniu misji. Rozmaite gazety Północnej Karoliny dość dokładnie przekazały szczegóły z mojej wyprawy na Great-Eyry w towarzystwie burmistrza Morgantonu.
Zrozumiałe jest wielkie rozczarowanie, jakie odczuwałem po tej bezowocnej próbie, nie mówiąc już o mej nie zaspokojonej ciekawości. I muszę się przyznać, iż nie mogłem pogodzić się z myślą, że i w przyszłości jej nie zadowolę... Co?!... Nie wyrwać Great-Eyry jego tajemnic?... Nie! Choćbym nawet miał dziesięć, dwadzieścia razy podejmować walkę, ryzykując w niej życie!...
Oczywiście zorganizowanie i przeprowadzenie prac mających na celu uzyskanie dostępu do wnętrza gór nie przekraczało sił ludzkich. Wzniesienie rusztowania aż do szczytu obramowujących Great-Eyry skał czy przebicie chodnika w ich grubej ścianie nie było niemożliwością. Wszak codziennie podejmujemy się dużo trudniejszych prac. Lecz w tym wypadku należało się liczyć z wydatkami nieproporcjonalnymi do zysków. Suma. kosztów wyniosłaby kilkanaście tysięcy dolarów, a przy tym jakież by to przyniosło korzyści?... Jeżeli w tym miejscu Pasma Błękitnego znajdował się wulkan, nie dałoby się go ugasić, a jeżeli groził on hrabstwu wybuchem, nie można by temu przeszkodzić. Zatem cały trud poszedłby na marne, zadowalając jedynie powszechną ciekawość.
W każdym razie, niezależnie od wyjątkowego zainteresowania, jakie wzbudzała we mnie ta sprawa, i mimo pragnienia dotknięcia stopą szczytu Great-Eyry, z moimi możliwościami finansowymi nie miałem co marzyć o zaangażowaniu się w takie prace; mogłem tylko powiedzieć sobie in petto:
„Oto co mogłoby skusić naszych miliarderów!... Oto dzieło, które za wszelką cenę powinien by kontynuować jakiś Gould, Astor, Vanderbilt, Rockefeller, Mackay czy Pierrepont-Morgan!... Cóż, oni o tym nie pomyślą. Ci wielcy przedsiębiorcy mają co innego na głowie!”
Ach! Gdyby te skały zawierały w swym wnętrzu parę żył złota lub srebra, może i wyszłoby coś z tego! Ale była to hipoteza absolutnie nie do przyjęcia. Appalachy nie leżą ani w Kalifornii, ani w rejonie Klondike, ani w Australii czy w Transwalu, a więc w żadnym kraju będącym szczęśliwym posiadaczem niewyczerpanych złoży okruchowych.
Dopiero rankiem 15 czerwca zostałem wezwany przez Warda do jego biura. Wiedział o niepowodzeniu dochodzenia, które mi poruczył. Mimo to przyjął mnie bez wyrzutów.
— Jest więc biedny Strock! — zawołał na mój widok. — Biedny Strock, któremu się nie powiodło!...
— Spisałem się tak, panie Ward, jak gdyby powierzył mi pan dochodzenie na Księżycu — odparłem. — Co prawda stanęliśmy twarzą w twarz z przeszkodami czysto materialnymi, niemniej nie do pokonania w warunkach, w jakich przyszło nam działać.
— Wierzę wam, Strock, wierzę bez zastrzeżeń! Zatem niczego nie dowiedzieliście się na temat tego, co się dzieje wewnątrz Great-Eyry?
— Nie, panie Ward.
— A może zobaczyliście chociaż jakiś płomień?...
— Nie.
— A nie słyszeliście podejrzanych hałasów?
— Nie.
— A więc ciągle nie wiadomo, czy to jest wulkan, czy też nie.
— Jeszcze nie, panie Ward, ale jeżeli ten wulkan rzeczywiście istnieje, można przypuszczać, że jest głęboko uśpiony.
— Eh! to nie znaczy — podjął Warci — że nie zbudzi się któregoś dnia. Widzicie, Strock, wcale nie wystarczy, żeby wulkan spał. Trzeba jeszcze, aby wygasł!... Chyba że te wszystkie opowieści zrodziły się w wyobraźni mieszkańców Karoliny...
— Nie sądzę, panie Ward — odparłem. — Smith, burmistrz Morgantonu, i jego przyjaciel, burmistrz Pleasant-Garden, zdecydowanie wszystko to potwierdzają. Nad Great-Eyry na pewno pojawiły się płomienie! A z jego wnętrza dochodziły niewytłumaczalne dźwięki! Niewątpliwa jest prawdziwość tych zjawisk.
— Zgoda — oświadczył Ward. — Zakładam, że obaj burmistrze i ci, którymi zarządzają, nie pomylili się. Ale tak czy owak, Great-Eyry swego sekretu nie zdradził.
— Skoro to tak ważne, panie Ward, wystarczy wyłożyć odpowiednią kwotę, a ona sprawi, że szczyt i jego wnętrze stracą broniące dostępu do nich skały...
— Niewątpliwie — odpowiedział Ward — lecz to nie jest tak pilne, a lepiej będzie zaczekać. Może zresztą skończy się na tym, że natura sama wyjawi nam tę tajemnicę?
— Proszę mi wierzyć, panie Ward, bardzo mi przykro, że nie mogłem wypełnić zadania, jakie mi pan powierzył.
— Och, nie rozpaczajcie tak, Strock. Podejdźcie raczej filozoficznie do tej porażki! Nie zawsze jesteśmy szczęśliwi w naszym kraju, a przedsięwzięcia policji nie kończą się niezmiennie sukcesem... Zastanówcie się, ilu zbrodniarzy nam umyka. Co więcej, nie zatrzymalibyśmy ani jednego, gdyby tylko byli bardziej inteligentni, a zwłaszcza ostrożniejsi, gdyby się głupio nie zdradzali!... Ale bezmyślnie paplając, sami oddają się w nasze ręce! Moim zdaniem, nie ma nic łatwiejszego, jak obmyślić zbrodnię, morderstwo czy rabunek, wykonać ją nie pozostawiając śladów i wyprowadzić w pole każdy pościg. Sami rozumiecie, Strock, że ja nie pójdę uczyć sprytu i pstrożności szanownych zbrodniarzy. A poza tym, jak mówiłem, zbyt wielu jest takich, których policja nie mogła wykryć.
Całkowicie podzielałem opinię mego szefa na ten temat: najwięcej głupców spotyka się w światku przestępczym.
Wszelako muszę przyznać, iż rzeczą, która wydawała mi się co najmniej dziwną, był fakt, że władze, czy to miejskie, czy tez inne, nie wyświetliły dotąd wydarzeń, jakie niedawno zaszły w niektórych stanach.
Toteż kiedy Ward podjął rozmowę na ten temat, nie potraf iłem ukryć zaskoczenia.
Chodziło o nieuchwytny wehikuł, który pojawił się na drogach, wielce zagrażając pieszym, koniom, pojazdom, jakie się po nich poruszają. Wiadomo, jak bardzo jego prędkość przywyższała dotychczasowe rekordy automobilowe. Władze powiadomione były o tym od pierwszej chwili i wydały polecenia .mające na celu oskarżenie przerażającego wynalazcy o naruszenie przepisów oraz położenie kresu jego budzącym strach szaleństwom. Wyłaniał się nie wiadomo skąd, pojawiał się i znikał z szybkością błyskawicy. Wielu dzielnych wywiadowców przystąpiło do akcji: nie byli w stanie dogonić przestępcy. Aż tu nagle ostatnio, między Prairie-du-Chien i Milwaukee, podczas rajdu automobilklubu amerykańskiego, przebył w niecałe dwie godziny dwustumilową trasę wyścigu!
Co się z nim później stało, nie wiadomo. Czy dojechawszy do końca trasy, nie mogąc zahamować, wpadł do jeziora Michigan?... Czy należało przypuszczać, że pojazd i jego kierowca utonęli i że nigdy już się nie pojawią? Jednak większość społeczeństwa nie zgadzała się na przyjęcie tego, w sumie najlepszego, rozwiązania i oczekiwano, że wehikuł pojawi się jakby nigdy nic! .
Oczywiście w oczach Warda wydarzenie to posiadało cechy niezwykłości, a ja podzielałem jego,pogląd. Jeżeli ten opętany kierowca nie pokaże się, więcej, niewątpliwie będzie to powód, aby jego przejazdy dołączyć do tajemnic, których człowiekowi nie było dane rozwikłać.
Gawędziliśmy jakiś czas o tej sprawie i sądziłem już, że nasza rozmowa wkrótce się skończy, kiedy, przeszedłszy się po gabinecie, Ward powiedział:
— Tak... Bardzo dziwne jest to, co się wydarzyło na drodze do Milwaukee podczas rajdu... Ale jest jeszcze coś nie mniej dziwnego!
I podał mi raport, jaki policja bostońska przysłała mu w związku z wydarzeniem, o którym dzienniki jeszcze tego samego wieczoru miały poinformować swoich czytelników.
Podczas gdy czytałem; Ward ponownie usiadł przy biurku, kończąc pisać list zaczęty przed moim przyjściem. Przysunąłem fotel do okna i z niezwykłą uwagą zapoznałem się z owym raportem.
Od kilku dni wody przybrzeżne Nowej Anglii widziane z wybrzeży stanów Maine, Connecticut i Massachusetts burzyły się na skutek pojawienia się czegoś niezidentyfikowanego, o niemożliwej do ustalenia strukturze.
Ruchoma masa, która wynurzała się jakieś trzy mile od brzegu, wykonywała gwałtowne ewolucje. Następnie odpływała ślizgając się po powierzchni wody i wkrótce znikała na pełnym morzu.
Ciało to poruszało się niezwykle szybko, toteż z trudem można je było obserwować przez najlepsze nawet lunety. Jego długość nie powinna przekraczać trzydziestu stóp. Miało kształt wrzecionowaty i zielonkawą barwę, która zlewała się z kolorem morza. Najczęściej zauważano je z odcinka wybrzeża Ameryki rozciągającego się między Przylądkiem Północnym w stanie Connecticut i przylądkiem Sable w Nowej Szkocji.
Parowce z Providence, Bostonu, Portsmouth,Portlandu wiele razy usiłowały przybliżyć się do tego ruchomego ciała, a nawet puścić się za nim w pogoń. Nie udało im się go dogonić. Wkrótce zresztą uznano, że pościg taki jest bezużyteczny. W ciągu kilku chwil ów obiekt znikał z zasięgu wzroku.
Nie jest zatem dziwne, że zrodziły się bardzo różne przypuszczenia dotyczące natury owego przedmiotu. Lecz jak dotąd żadna hipoteza nie miała pewnych podstaw, a ludzie morza gubili się w domysłach tak samo, jak wszyscy inni.
Najpierw marynarze i rybacy uznali, że to musi być jakiś ssak należący do rzędu wielorybów. Jak wiadomo, zwierzęta te z pewną regularnością zanurzają się na kilka minut, po czym wypływają na powierzchnię, wyrzucając nozdrzami słupy powietrza zmieszanego z wodą. Ale do tej pory nigdy to zwierzę — jeśli to było zwierzę — nie „sondowało”, jak mawiają wielorybnicy, nigdy nie ratowało się ucieczką nurkując, nigdy nie widziano ani nie słyszano, jak oddycha.
Skoro zatem nie było ssakiem morskim, czy należało mniemać, że to jakiś nieznany potwór wynurzający się z otchłani oceanu, podobny do tych, o których mówią stare legendy?... Czy powinno się je uważać za jednego z kalmarów, lewiatanów, osławionych węży morskich i obawiać się jego ataku?
W każdym razie odkąd ten potwór, czymkolwiek był, został dostrzeżony na wodach przybrzeżnych Nowej Anglii, mniejsze statki i łodzie rybackie bały się wypływać na pełne morze. Jak tylko zasygnalizowano jego obecność, spiesznie kierowały się do najbliższego portu. Niewątpliwie rozwaga tego wymagała, a choćby nawet zwierzę nie okazało się zbyt agresywne, lepiej było nie pojawiać się w jego zasięgu.
Natomiast dalekomorskie żaglowce i wielkie parowce nie miały się czego lękać ze strony potwora, czy to wieloryba, czy też czegoś innego. Ich załogi niejednokrotnie dostrzegały go w odległości kilku mil. Ale jak tylko próbowano ruszyć za nim w pościg, oddalał się tak szybko, że nie dało się nawet bliżej podpłynąć. Któregoś dnia z portu w Bostonie wyszedł mały krążownik, którego zadaniem było jeśli już nie doścignąć owo pływające ciało, to przynajmniej posłać za nim parę pocisków. W kilka chwil przedmiot pogoni oddalił się z zasięgu broni i usiłowania znów okazały się daremne. Zresztą jak dotąd nic nie wskazywało na to, żeby miał zamiar atakować łodzie rybackie.
W tym miejscu przerwałem lekturę i zwracając się do Warda, powiedziałem:
W sumie nie było zatem jeszcze powodów do narzekań na tego potwora... Ucieka przed dużymi statkami... Nie rzuca się na małe... Mieszkańcy wybrzeża nie są chyba zbytnio poruszeni?...
— Są, są, Strock, a świadczy o tym raport.
— Jednakże bestia nie wydaje się być niebezpieczna... Poza tym jedno z dwóch: albo pewnego dnia opuści te wody, albo skończy się na tym, że ją złapiemy, a potem będziemy oglądać w muzeum w Waszyngtonie.
— A jeżeli to nie jest żaden potwór taorski? — rzucił Ward.
— Cóż by to więc było? — zapytałem, zaskoczony jego słowami.
— Czytajcie dalej, Strock — odparł na to Ward.
Co też uczyniłem. A oto czego dowiedziałem się z drugiej części raportu, którego pewne fragmenty mój szef podkreślił czerwonym ołówkiem.
Przez jakiś czas nikt nie wątpił, że jest to potwór morski i że w końcu uwolni się od niego te wody pod warunkiem, iż będzie energicznie ścigany. Wkrótce jednak zmieniono zdanie. Na koniec co rozsądniejsi jęli się zastanawiać, czy zamiast zwierzęcia nie była to przypadkiem jakaś pływająca maszyna, która wyczyniała ewolucje na wodach Nowej Anglii.
Maszyna ta musiała być oczywiście niezwykle udoskonalona. Mozliwe, że wynalazca, nim ujawni tajemnicę swego odkrycia, chciał wzbudzić powszechne zainteresowanie, a nawet przerazić nieco ludzi morza. Niesłychana precyzja manewrów, olbrzymia prędkość wykonywanych zwrotów, łatwość, z jaką wymykał się pościgom dzięki potężnej sile napędowej — wszystko to podniecało wyobraźnię.
W owym czasie dokonał się ogromny postęp w dziedzinie budownictwa maszyn okrętowych. Statki transatlantyckie osiągały tak wielką prędkość, ze wystarczało im pięć dni na pokonanie odległości dzielącej stary i nowy kontynent. A mechanicy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Marynarka wojenna również nie pozostawała w tyle. Krążowniki, torpedowce, kontrtorpedowce mogły walczyć z najszybszymi parowcami Atlantyku, Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego.
Wszelako, jeśli mieliśmy do czynienia z nowym modelem statku, nie udało się dotychczas dostrzec jego kształtu. Natomiast silnik, w jaki był wyposażony, musiał mieć moc daleko większą od najdoskonalszych znanych nam typów. Nie można było stwierdzić, czemu zawdzięczał swoje zalety dynamiczne. Na pewno nie wykorzystywał wiatru, skoro pozbawiony był ożaglowania, a nie mając komina, nie mógł posługiwać się napędem parowym.
W tym miejscu raportu ponownie przerwałem lekturę i zastanawiałem się nad tym, co przeczytałem.
— O czym tak myślicie, Strock? — zapytał mnie szef.
— Myślę, panie Ward, że co się tyczy silnika wyżej wymienionego statku, to okazuje on się równie potężny i nieznany, jak silnik tego zadziwiającego automobilu, o którym nie usłyszano więcej od czasu rajdu automobilklubu...
— Zauważyliście to?...
— Tak, panie Ward.
Nasuwał się zatem taki oto wniosek: skoro tajemniczy kierowca znikł, skoro zatonął ze swoim pojazdem w wodach jeziora Michigan, należałoby odkryć za wszelką cenę sekret nie mniej tajemniczego żeglarza, a przy tym pragnąć, by go przedtem nie pochłonęły morskie głębiny. Czyż nie jest marzeniem każdego wynalazcy, żeby jego odkrycie ujrzało światło dzienne?... Czy Ameryka lub jakiekolwiek inne państwo nie zapłaciłoby mu za nie każdej żądanej ceny?...
Ale jeżeli wynalazca pojazdu lądowego nadal zachowywał incognito, czy nie należało się, niestety, obawiać, że konstruktor pływającej maszyny zechce strzec swojego? Zakładając nawet, że pierwszy ciągle jeszcze zył, to i tak więcej o nim nie słyszano. Czy w takim razie z drugim nie będzie podobnie? Czy i on nie zniknie bez wieści pokazawszy najpierw, co potrafi w okolicach Portsmouth, Bostonu, Portlandu?...
Faktem, który świadczył na korzyść tej hipotezy, było to, że od chwili nadejścia raportu do Waszyngtonu, czyli od dwudziestu czterech godzin, na całej długości wybrzeża nie zasygnalizowano obecności niezwykłego statku! Dodam, że nie pokazał się też. na innych wodach przybrzeżnych. A niewątpliwie twierdzenie, ze zniknął juz definitywnie, byłoby co najmniej ryzykowne.
Wypada zresztą podkreślić sprawę istotną, a mianowicie to, że przypuszczenie, jakoby był wielorybem, kalmarem, słowem — morskim stworem, upadło całkowicie. Tego samego dnia rozmaite dzienniki Stanów Zjednoczonych, rozpatrując te wydarzenia, opowiadały się za istnieniem statku o wielkiej precyzji manewrów i prędkości. Wszyscy zgodnie twierdzili, ze musi być wyposażony w silnik elektryczny, nie umiejąc przy tym wyobrazić sobie, z jakiego źródła czerpał prąd.
Ale prasa nie zwróciła uwagi czytelników — i z pewnością nie omieszka tego uczynić — na pewien uderzający zbieg okoliczności, o którym wspomniał Ward w momencie, gdy sam go spostrzegłem.
Otóż niezwykły statek pojawił się dopiero wtedy, kiedy zniknął równie niezwykły automobil. Oba pojazdy posiadały olbrzymią siłę napędową. Jeżeli obydwa znowu się pojawią, jeden na lądzie, drugi na morzu, w jednakim zagrożeniu znajdą się statki i łodzie, przechodnie i automobile... A wtedy,policja koniecznie będzie musiała znaleźć sposób na to, by zapewnić bezpieczeństwo tak na drogach lądowych, jak i wodnych.
O tym właśnie powiedział mi Ward, a była to rzecz oczywista. Tylko w jaki sposób wybrnąć z tego?...
Wreszcie po rozmowie, która przeciągnęła się nieco, miałem już wyjść, gdy Ward zatrzymał mnie jeszcze.
— Czy nie zauważyliście, Strock — powiedział — dziwnego podobieństwa, jakie istnieje między szybkością statku i automobilu?...
— Oczywiście, panie Ward!
— No, tak... Kto wie, czy te dwa pojazdy nie są jednym?...
PIERWSZY LIST
Opuściwszy Warda, udałem się do mojego mieszkania przy Long-Street. Tam będzie dość czasu, by oddać się rozmyślaniom. Nikt mi w nich nie przeszkodzi, nie mam bowiem żony ani dzieci. Jest tylko stara gosposia, która najpierw służyła u mojej matki, a od piętnastu lat była u mnie.
Miesiąc wcześniej otrzymałem urlop. Pozostawało mi go jeszcze dwa tygodnie, chyba że zajdą nieprzewidziane okoliczności, jakieś nie cierpiące zwłoki zadanie.
Jak wiadomo, urlop ten musiałem przerwać na trzy dni w związku z dochodzeniem w sprawie zjawisk na Great-Eyry.
A czy teraz nie przypadnie mi w udziale wyjaśnienie tego, co zaszło najpierw na drodze do Milwaukee, a potem na wodach przybrzeżnych w okolicach Bostonu?... To się okaże. Jakże jednak wpaść na ślad tego automobilu i statku? We wspólnym interesie leżało oczywiście zapewnienie bezpieczeństwa na wodzie i lądzie, a to wymagało przeprowadzenia dochodzenia. Doprawdy, cóż jednak robić, dopóki kierowca czy kierowcy nie zostaną dostrzeżeni, a i wtedy jakże ich schwytać w pędzie?
Wróciłem do domu, po obiedzie zapaliłem fajkę i rozłożyłem gazetę. Przyznam się, że polityka mało mnie interesowała, podobnie jak wieczna walka między republikanami i demokratami. Toteż najpierw przejrzałem kronikę wypadków.
Nie należy się dziwić, że w pierwszym rzędzie szukałem jakichś nowin otrzymanych z Północnej Karoliny w sprawie Great-Eyry. Może znajdę wiadomość przysłaną z Morgantonu albo z Pleasant-Garden?... Z drugiej strony Smith wyraźnie mi obiecał, że będzie mnie informował na bieżąco. Miałem zostać uprzedzony telegraficznie, w razie gdyby na szczycie zapłonął ogień. Pewien byłem, że burmistrz Morgantonu nie mniej niż ja pragnął pokonać skalne wały i chciał ponowić naszą próbę,
o ile nadarzy się okazja. Wszelako od wyjazdu stamtąd nie otrzymałem żadnej depeszy.
Z gazety nie dowiedziałem się niczego nowego. Nie zauważyłem
nawet, kiedy wypadła mi z rąk, a ja siedziałem zatopiony w myślach.
Wciąż powracało do mnie stwierdzenie Warda, że być może automobil
i statek były jednym i tym samym pojazdem. W takim razie obie maszyny wyszły prawdopodobnie spod tej samej ręki. I niewątpliwie ten sam silnik nadawał im olbrzymią szybkość, dwa razy większą od uzyskanych dotychczas na lądzie i wodzie rekordów.
„Ten sam wynalazca” — powtarzałem.
Oczywiście hipoteza ta wcale nie wykraczała poza ramy prawdopodobieństwa. A nawet fakt, że obydwa pojazdy nigdy nie zostały równocześnie zasygnalizowane, pozwalał ją w pewnej mierze brać pod uwagę.
„Najpierw tajemnica Great-Eyry, a teraz tajemnica wód w okolicach Bostonu!... Czy z tą drugą będzie to samo co z pierwszą?... Czy żadnej nie uda się zgłębić?...
Winienem dodać, że ta nowa sprawa nabrała szerokiego rozgłosu ze względu na to, iż zagrażała bezpieczeństwu publicznemu w całym kraju. Gdyby wybuchł wulkan lub nastąpiło trzęsienie ziemi, narażeni byliby tylko mieszkańcy hrabstwa leżącego w najbliższej okolicy Pasma Błękitnego. Inaczej rzecz się przedstawiała z automobilem bądź statkiem, które mogły się zjawić niespodziewanie na jakiejkolwiek drodze czy zatoce Stanów Zjednoczonych. Wraz z ich obecnością zrodziłoby się realne zagrożenie, a byliby na nie wystawieni wszyscy obywatele. Spadłoby to na nich jak grom z jasnego nieba nie poprzedzony zmianą pogody! Poza domem każdy ryzykował, że zaskoczy go niespodziewane pojawienie się groźnego kierowcy. Niech ktoś odważy się wyjść na ulicę, na drogę przecinaną seriami pocisków! Podkreślały to tysiące gazet chciwie czytanych przez wszystkich.
Nie dziwiło mnie zatem poruszenie, jakie spowodowały te wieści, a zwłaszcza niepokój mojej starej gosposi, bardzo naiwnej, jeśli chodzi o niezwykłe wydarzenia.
Tego dnia po obiedzie, gdy zdejmowała nakrycie ze stołu, trzymając w jednej ręce karafkę, a w drugiej talerz, Grad stanęła i patrząc na mnie, powiedziała:
— Nie ma więc żadnych wieści?...
— Nie ma — odparłem, domyślając się, czego dotyczyło jej pytanie.
— Automobil nie pokazał się?
— Nie.
— Ani statek?
— Statek też nie... Nawet w najlepiej poinformowanych gazetach nie było o nim mowy.
— A... policja?
— Policja nie wie nic więcej na ten temat.
— W takim razie proszę mi powiedzieć, po cóż ona jest?
— To pytanie sam sobie już zadawałem wiele razy.
— Też mi pocieszenie! A któregoś dnia ten przeklęty kierowca przyjedzie bez uprzedzenia i zobaczymy go w Waszyngtonie, jak pędzi wzdłuż Long-Street masakrując przechodniów!...
— Och, Grad! W tym wypadku byłaby możliwość zatrzymania go...
— To się nie uda, proszę pana.
— A to dlaczego?
— Bo ten kierowca to diabeł, a diabła nie da się zatrzymać! „Oczywiście — pomyślałem — diabeł jest nieczuły na kpiny i jestem
przekonany, że został wymyślony tylko w tym celu, zęby wielu poczciwców mogło wytłumaczyć sobie to, co wydaje im się niepojęte! To on rozpalił ogień w Great-Eyry!... To on pobił rekord szybkości na głównej drodze w Wisconsin!... To on pływa po wodach przybrzeżnych Connecticut i Massachusetts!...”
Zostawmy jednak te wpływy złego ducha, które jak stwierdziłem,
odpowiadają umysłowości mało światłych ludzi. Nie można było wątpić,
że jakaś istota ludzka dysponowała jednym czy dwoma pojazdami
o wiele doskonalszymi od najlepszych maszyn lądowych i wodnych.
I wtedy nasunęło mi się pytanie:
Dlaczego przestał się pojawiać? Czyżby bał się, że w końcu zostanie
ujęty i odkryta tajemnica jego wynalazku, który niewątpliwie chciał
zachować dla siebie? Chyba że — a chcąc nie chcąc zawsze dochodziłem
do takiego rozwiązania — chyba że padł ofiarą jakiegoś wypadku i zabrał
swój sekret na tamten świat. Skoro zaś zatonął, czy to w jeziorze Michigan, czy też w okolicach Nowej Anglii, jakże odnaleźć jego ślad? Będzie zatem niczym meteor, asteroid, który pojawił się w przestrzeni, a za tysiąc lat jego przejście stanie się legendą w guście poczciwych Grad trzydziestego wieku.
Dzienniki amerykańskie, a później i europejskie, zajmowały się tym wydarzeniem przez jakiś czas. Mnożyły się artykuły, piętrzyły fałszywe wieści. Krążyły wszelkiego rodzaju plotki. Ludność obu kontynentów była tym niezwykle zainteresowana, co jest w sumie rzeczą zrozumiałą. A nawet kto wie, czy niektóre państwa europejskie nie odczuwały pewnej zazdrości o to, że ów wynalazca Amerykę obrał sobie za miejsce doświadczeń, a jeśli sam jest Amerykaninem, udostępni może ojczyźnie swój genialny wynalazek? Czyż posiadanie takiego pojazdu, otrzymanego w darze od wspaniałomyślnego patrioty albo zakupionego choćby za najwyższą cenę, nie zapewniałoby Stanom Zjednoczonym niezaprzeczalnej przewagi?
Dziennik „New-York” w numerze z 10 czerwca opublikował po raz pierwszy artykuł na ten temat. Porównując najszybsze krążowniki marynarki wojennej i nieznany statek wykazano wtedy, że gdyby stał się własnością Ameryki, dzięki jego prędkości podróż do Europy trwałaby tylko trzy dni, podczas gdy z Europy nadal trzeba by płynąć pięć dni.
Policja próbowała ustalić naturę zjawisk na Great-Eyry, odczuwała też nie mniej żywe pragnienie pozbycia się wszelkich wątpliwości co do kierowcy, o którym przestano już mówić. Ward chętnie wracał w rozmowach do tego tematu. Mój szef, nie żeby chciał mi sprawić najmniejszą nawet przykrość, czynił niekiedy aluzje do mojej misji w Karolinie, do jej niepowodzenia, rozumiejąc zresztą doskonale, iż nie było w tym mojej winy. Kiedy mury są zbyt wysokie, by je przebyć bez drabiny, i kiedy w dodatku tej drabiny nie ma, rozumie się, że nie można przez nie przejść — chyba że zrobi się w nich wyłom. Wardowi nie przeszkadzało to jednak mawiać od czasu do czasu:
— I co, Strock, nie udało wam się, prawda?
— A nie, panie Ward, jak każdemu, kto by się znalazł na moim miejscu. Ale to tylko kwestia kosztów. Chce je pan może pokryć?...
— Trudno, Strock, trudno. Ale mam nadzieję, że naszemu nadinspektorowi nadarzy się sposobność rehabilitacji... O, widzicie, na przykład sprawa tego automobilu i statku: gdyby udało wam się ją wyjaśnić, jakaż by to była radość dla nas, a jaka sława dla was!
— Niewątpliwie, panie Ward. Proszę mi zatem wydać rozkaz ruszenia do boju...
— Kto wie, Strock?... Poczekajmy jeszcze... Poczekajmy... Tak się przedstawiały sprawy, kiedy rankiem 15 czerwca, gdy
roznoszono pocztę, Grad przyniosła mi list — list polecony, którego odbiór musiałem potwierdzić.
Spojrzałem na adres skreślony nie znanym mi charakterem pisma. Datownik był sprzed dwu dni, a list miał pieczęć urzędu pocztowego w Morgantonie.
Morganton?... Nie wątpiłem, że ów list wysłany został przez Eliasa Smitha.
— Tak — powiedziałem do gosposi — to Smith do mnie napisał... To nie może być nikt inny. Tylko jego znam w Morgantonie. A skoro pisze, jakeśmy się umówili, to znaczy, że ma dla mnie jakieś ważne wieści.
— Morganton?... — odezwała się Grad. — Czy to nie tam, gdzie diabły rozpaliły swoje piekielne palenisko?
— Właśnie tam.
— Mam nadzieję, że pan tam nie pojedzie?...
— A dlaczego miałbym nie jechać?
— Bo skończy się na tym, że trafi pan do tego kotła w Great-Eyry, a ja nie chcę, żeby się pan tam znalazł!
— Uspokój się, Grad, a najpierw dowiedzmy się, o co chodzi. Złamałem pieczęć na kopercie z bardzo grubego papieru. Pieczęć
odciśnięta była w czerwonym wosku, a przedstawiała coś w rodzaju tarczy herbowej ozdobionej trzema gwiazdkami.
Wyjąłem list z koperty. Była to zwykła, złożona we czworo kartka, zapisana tylko po jednej stronie.
Najpierw spojrzałem na koniec, szukając podpisu. Podpisu nie było... Zamiast niego dwie duże litery...
— To nie jest list od burmistrza Morgantonu — powiedziałem.
— A od kogo? — zapytała Grad, podwójnie zaciekawiona: raz jako kobieta, a po wtóre jako stara kobieta.
Patrząc na inicjały, które pełniły rolę podpisu, myślałem:
„Nie znam nikogo, ani w Morgantonie, ani gdzie, indziej, do kogo mogłyby należeć!”
List skreślony był dużym charakterem pisma, litery wyraźne. Zawierał nie więcej jak dwadzieścia wierszy.
Oto tekst tego listu, który pieczołowicie przechowałem, i to nie bez powodu — listu datowanego, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, z tajemniczego Great-Eyry:
Great-Eyry w Paśmie Błękitnym, 13 czerwca.
Szanowny Pan Strock Nadinspektor policji Long-Street 34
Waszyngton
Szanowny Panie!
Został Pan obarczony misją mającą na celu zbadanie Great-Eyry. Zjawił się Pan tutaj 28 kwietnia w towarzystwie burmistrza Morgantonu i dwóch przewodników.
Wspięliście się aż do skalnego obwarowania, po czym obeszliście dookoła ścianę, zbyt wysoką, by ją przebyć. Szukaliście w niej wyłomu, lecz nie znaleźliście go.
Niech Pan zapamiętaj do Great-Eyry nikt nie ma wstępu, a jeśli ktoś tam wejdzie, to tylko po to, by już nie wyjść.
Radzę nie ponawiać tej próby, która zakończyłaby się podobnie jak pierwsza, a w skutkach byłaby dla Pana brzemienna. Proszę skorzystać z tej rady, albo spotka Pana nieszczęście!
P.Ś.
JESZCZE JEDEN
Muszę wyznać przede wszystkim, że byłem niezwykle zaskoczony treścią tego listu. Z ust wyrwały mi się okrzyki zdziwienia.
Stara gosposia patrzyła na mnie nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
— Czy dostał pan złe wieści?...
W odpowiedzi — nie miałem przed nią żadnych tajemnic — przeczytałem jej po prostu list od początku do końca.
Grad słuchała, spoglądając na mnie z prawdziwym niepokojem.
— To pisał jakiś oszust — rzekłem, wzruszając ramionami.
— Chyba że to diabeł, skoro list przyszedł z czarcich posiadłości! — zauważyła Grad, wciąż dręczona myślą o diabelskich działaniach.
Gdy zostałem sam, raz jeszcze przeczytałem ten tak nieoczekiwany list, a po głębszym zastanowieniu utwierdziłem się w przekonaniu, iż jest to dzieło jakiegoś dowcipnisia. Wykluczałem pomyłkę. Moja wyprawa była znana. Dzienniki zrelacjonowały szczegóły misji w Północnej Karolinie i próbę podjętą w celu przebycia skał otaczających GreatEyry, wszyscy znali przyczyny porażki, jaką ponieśliśmy ze Smithem. A wtedy jakiś figlarz, jeden z tych, co to spotyka się ich nawet w Ameryce, chwycił za pióro i dla żartu napisał ów pełen pogróżek list.
Zakładając bowiem, że wnętrze Great-Eyry służy jako schronienie bandzie złoczyńców obawiających się, żeby policja nie odkryła ich kryjówki, żaden z nich na pewno by nie zdradził jej tak lekkomyślnie. Czyż nie było dla nich najważniejszą sprawą utrzymanie swej obecności w tajemnicy? Wysłanie takiego listu zachęciłoby przecież policję do podjęcia dalszych poszukiwań w tej części Pasma Błękitnego. Gdyby chodziło o ujęcie zgrai łotrów, potrafilibyśmy ich dosięgnąć! Kwasem pikrynowym albo dynamitem dałoby się zrobić przejście w skałach. Zastanawiało mnie, jak ci złoczyńcy mogli się tam dostać? Chyba ze było gdzieś przejście, którego nie zauważyliśmy. Tak czy owak, nawet dopuszczając taką hipotezę, nigdy żaden z nich nie postąpiłby na tyle nierozważnie, żeby napisać do mnie ów list.
Pozostawało zatem jedno tylko wyjaśnienie: list wyszedł spod ręki dowcipnisia, może szaleńca, i moim zdaniem, nie powinienem był się nim dłużej niepokoić ani zajmować.
Toteż, mając nawet początkowo zamiar pokazać go Wardowi, postanowiłem jednak nie czynić tego. Nie przywiązałby bowiem do listu żadnej wagi. Mimo to przezornie nie zniszczyłem go, lecz na wszelki wypadek schowałem do biurka. Gdyby przyszły do mnie jeszcze inne epistoły tego rodzaju, z takjmi samymi inicjałami, dołączę je do pierwszej, nie dając im większej wiary.
Minęło kilka dni. Codziennie, jak zwykle, udawałem się do urzędu policji. Musiałem skończyć parę raportów i nic nie wskazywało na to, żebym miał w najbliższym czasie wyjechać z Waszyngtonu. Co prawda w moim zawodzie nigdy nie jest się pewnym jutra. W każdej chwili mogą wyniknąć jakieś sprawy, które zmuszają do przemierzania Stanów Zjednoczonych od Oregonu po Florydę, od stanu Maine aż do Teksasu.
Często powracała do mnie myśl, że gdybym został obarczony nowym zadaniem — a zakończyłoby się ono nie lepiej niż misja na Great-Eyry — pozostałoby mi tylko podać się do dymisji i przejść na emeryturę!
Co się tyczy sprawy pojazdu czy pojazdów, to przestano o niej mówić. Wiedziałem, że rząd wydał rozkaz strzeżenia dróg, rzek, jezior, wszelkich zbiorników wodnych w Ameryce. Ale jakże można sprawować skuteczny nadzór nad tak wielkim krajem, który rozciąga się od 60 do 125 południka i między 30 a 45 równoleżnikiem? Czyż wymykający się pościgom statek, mając Atlantyk z jednej strony, Ocean Spokojny z drugiej oraz rozległą Zatokę Meksykańską, która oblewa południowe wybrzeża, nie dysponował olbrzymim obszarem do działania, gdzie mógł pozostawać nieuchwytny?
Wszelako, powtarzam, żadnego pojazdu ponownie nie ujrzano, a jak wiadomo wynalazca nie wybierał na swoje pokazy miejsc najmniej uczęszczanych: główna droga stanu Wisconsin w dniu rajdu automobilowego, wody przybrzeżne w okolicach Bostonu, po których nieustannie krążą tysiące statków.
O ile zatem ów wynalazca nie utonął, co było przecież prawdopodobne, to albo znajdował się poza Ameryką, może na wodach starego kontynentu, albo też zaszył się w jakiejś sobie tylko znanej kryjówce i jeżeli przypadek.
„Hm, jeśli chodzi o kryjówkę tajemniczą i niedostępną — rozmyślałem — to lepszej niż Great-Eyry ten niezwykły osobnik by nie znalazł. Co prawda zarówno statek, jak i automobil nie dotarłyby na szczyt... Tylko wielkie ptaki, orły czy kondory, mogą tam znaleźć schronienie.”
Należy zaważyć, że od mojego powrotu do Waszyngtonu mieszkańców hrabstwa-Morganton nie przeraziły powtórnie buchające płomienie. Smith nie napisał do mnie i stąd słusznie wywnioskowałem, iż nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wszystko wskazywało na to, że obie te sprawy, tak pasjonujące zaciekawioną i zaniepokojoną ludność, pójdą w zupełne zapomnienie.
Dziewiętnastego czerwca przed dziewiątą rano szedłem do pracy, a wychodząc z domu, zauważyłem dwóch osobników, którzy przyglądali mi się z pewną natarczywością. Nie zwróciłem na nich uwagi, byli mi bowiem zupełnie obcy, a zainteresowałem się nimi dopiero po powrocie do domu.
Stara gosposia zauważyła, że od kilku dni dwóch mężczyzn zdawało się śledzić mnie na ulicy. Spacerowali przed domem i chyba szli za mną, gdy kierowałem się wzdłuż Long-Street do urzędu policji.
— Pewna jesteś tego, co mówisz? — zapytałem.
— Tak, a nie dalej jak wczoraj, kiedy wrócił pan do domu, ci osobnicy, którzy deptali panu po piętach, odeszli, jak tylko zamknęły się za panem drzwi.
Zastanów się, Grad, czy się nie pomyliłaś...
— Na pewno nie.
— A gdybyś spotkała tych mężczyzn, poznałabyś ich?
— Poznałabym.
— No, no, droga Grad — odparłem, śmiejąc się. — Widzę, że masz policyjnego nosa!... Muszę cię koniecznie zatrudnić w brygadzie bezpieczeństwa!
— Niech pan sobie nie żartuje!... Mam jeszcze dobry wzrok i nie potrzebuję okularów, zęby przyglądać się ludziom. Na pewno pana śledzą i dobrze by było wysłać kogoś za tymi szpiegami!
— Obiecuje ci, Grad, ze tak zrobię — odparłem, by uspokoić staruszkę — i dzięki moim wywiadowcom wkrótce będę wiedział, co myśleć o tych podejrzanych osobnikach.
W głębi ducha wcale nie traktowałem poważnie jej słów. Dodałem jednak:
— Wychodząc, będę lepiej obserwował przechodniów.
— Tak będzie rozważniej!
Wprawdzie Grad łatwo wpadała w panikę, ale nie wiem, dlaczego tym razem nie chciałem przywiązywać żadnej wagi do tego, co mówiła.
— Jeżeli ich zobaczę — powiedziała jeszcze — uprzedzę pana przed wyjściem.
— Zgoda.
Na tym uciąłem rozmowę przewidując, że w dalszym jej ciągu skończyłoby się na tym, ze Grad zapewniałaby, iż ścigał mnie Belzebub z którymś ze swoich kompanów.
Dwa następne dni jasno wykazały, że nikt mnie nie śledzi ani po wyjściu z domu, ani gdy wracałem. Doszedłem zatem do wniosku, że Grad się pomyliła.
Ale oto rankiem 22 czerwca staruszka wbiegła po schodach na tyle szybko, na ile pozwalał jej wiek, i zadyszana otwarła drzwi do mego pokoju.
— Proszę pana!... Proszę pana!... — zawołała.
— Co się stało, Grad?
— Są!!
— Kto? — zapytałem, zupełnie nie myśląc o śledzeniu, którego byłem jakoby przedmiotem.
— Dwaj szpiedzy!
— Ach, ci słynni szpiedzy!
— Tak, tak, to oni... Tam, na ulicy, na wprost pana okien... Obserwują dom i czekają, aż pan wyjdzie!
Podszedłem do okna i popatrzyłem, leciutko uchylając zasłony,
by nie wzbudzić podejrzeń; na chodniku ujrzałem dwóch mężczyzn.
Średniego wzrostu, mocno zbudowani, barczyści, w wieku około czterdziestu lat, ubrani byli z wiejska: ocieniający twarz filcowy kapelusz, grube, wełniane spodnie, wysokie buty, kostur w ręku. Nie było wątpliwości: uporczywie obserwowali okna i drzwi mojego domu. Zamieniwszy ze sobą kilka słów, spacerowali chwilę po chodniku, po czym wrócili na posterunek.
— Grad, to na pewno ci sami, których już widziałaś? — zapytałem.
— Tak, tak, to ci sami.
Nie mogłem więc dłużej uważać, ze stara gosposia pomyliła się i postanowiłem wyjaśnić tę sprawę. Sam nie będę śledził tych ludzi: rozpoznaliby mnie zaraz, a cóż by dało, gdybym zwrócił się do nich bezpośrednio? Jeszcze dzisiaj przed domem stanie na straży policjant, a jeśli pokażą się wieczorem czy następnego dnia, pójdzie za nimi. Będzie im towarzyszył tam, dokąd zapragną się udać i niebawem ustalimy, kim są.
Czy teraz czekali na mnie, żeby zapewnić mi eskortę aż do urzędu policji? To miało się wkrótce okazać, a gdyby tak było, nadarzy się może okazja, by ofiarować im gościnę, za którą mi nie podziękują.
Zostawiłem Grad przy oknie, włożyłem kapelusz, zszedłem na dół, otworzyłem drzwi i stanąłem na chodniku.
Mężczyźni zniknęli. Ale ich rysy wyryły mi się na zawsze w pamięci.
Mimo iż bacznie obserwowałem ulicę, nie udało mi się ich dostrzec. Od tego dnia zresztą ani Grad, ani ja nie widzieliśmy ich więcej koło domu, nie pojawili się też na mej drodze.
Może po prostu, zakładając, że byłem śledzony, dowiedzieli się już tego,.co chcieli wiedzieć, skoro ujrzeli mnie na własne oczy; skończyło się więc na tym, że przywiązywałem do tej sprawy nie większą wagę niż do listu podpisanego inicjałami „P.Ś.”.
Akurat w tym czasie naprawdę niezwykłe okoliczności znowu obudziły powszechne zainteresowanie.
Trzeba przede wszystkim nadmienić, że dzienniki przestały informować czytelników o zjawiskach na Great-Eyry, które więcej się nie powtórzyły. Ucichła też sprawa automobilu i statku, gdyż na ich ślad nie wpadli nasi najlepsi wywiadowcy. I prawdopodobnie wszystko poszłoby w zapomnienie, gdyby nowe wydarzenie nie przypomniało tych faktów.
W dzienniku „Evening Star” z 22 czerwca tysiące czytelników mogło zapoznać się z opublikowanym tam tym oto artykułem, który następnego dnia przedrukowały wszystkie gazety Stanów Zjednoczonych:
„Jezioro Kirdall, położone w stanie Kansas, osiemdziesiąt mil od Topeki, stolicy stanu, jest mato znane. Zasługuje jednak na sławę i zyska ją bez wątpienia, gdyż w wyjątkowy sposób przyciąga powszechną uwagę.
To leżące w górzystej okolicy jezioro zdaje się nie mieć żadnego połączenia z siecią rzek w Kansas. Wodę, którą traci przez parowanie, odzyskuje dzięki obfitym w tej części stanu deszczom. Jego powierzchnia wynosi osiemdziesiąt pięć mil kwadratowych, a lustro wody leży na poziomie przekraczającym nieco średnią wysokość tych terenów. Otaczają je ze wszech stron góry, a dostęp do niego możliwy jest tylko dzięki wąskim parowom. Mimo to na jego brzegach powstało kilka osiedli. Jezioro jest mocno zarybione, pływają po nim zatem we wszystkich kierunkach łodzie rybackie.
Dodajmy, że głębokość Kirdalla nie jest wszędzie taka sama. Blisko wybrzeży wynosi nie mniej niż pięćdziesiąt stóp. Niemal prostopadle wznoszące się skały tworzą brzegi tej rozległej niecki. Wzbijahe wiatrem fale z furią rozbijają się czasami o nabrzeża, zalewając bryzgami pobliskie domki, podobnie jak czynią to strugi deszczu w czasie burzy. Głębokość wody, duża już na obwodzie, rośnie jeszcze ku środkowi, aż do trzystu stóp w niektórych miejscach, co wykazały sondy.
Woda w jeziorze jest słodka i przejrzysta. Nie ma tam oczywiście żadnych ryb morskich, są za to, w dużej ilości i o rozmiarach większych niż przeciętne, szczupaki, okpnie, pstrągi, karpie, kiełbie, węgorze. Rozumie się zatem, że rybołówstwo jest tam bardzo owocne i chętnie praktykowane. Liczbę trudniących się nim ludzi należy szacować na nie mniej jak kilkanaście tysięcy, a dysponują oni kilkuset łodziami. Do tej floty dodajmy około dwudziestu szkunerów i łodzi parowych, które obsługują jezioro i utrzymują łączność między osiedlami. Poza górzystym obramowaniem przeprowadzona jest linia kolejowa, aby ułatwić sprzedaż ryb w całym stanie Kansas i poza jego granicami.
Opis jeziora Kirdall jest niezbędny dla zrozumienia faktów, jakie zaraz przedstawimy.”
A oto co dalej zawierał ów sensacyjny artykuł w „Eveningu”:
„Niedawno rybacy spostrzegli, że powierzchnia jeziora burzy się w sposób niewytłumaczalny. Chwilami woda wzdyma się, jakby na skutek jakiejś fali głębinowej. Nawet wtedy, gdy nie ma wiatru, powietrze jest spokojne, a niebo czyste, powstaje miejscami otoczone pianą spiętrzenie wód o wyraźnej różnicy poziomów. Łodzie, rzucane na wszystkie strony, nie mogą utrzymać właściwego kursu. Zderzają się ze sobą, co grozi przewróceniem i powoduje poważne uszkodzenia.
Jest rzeczą pewną, że kłębienie się wód jeziora bierze początek w jego głębinach. Szukano rozmaitych wyjaśnień tego zjawiska.
Najpierw zastanawiano się, czy wzburzenie to nie jest wynikiem ruchów sejsmicznych przekształcających dno jeziora pod wpływem sił plutonicznych. Wszelako hipoteza ta musiała zostać odrzucona, kiedy, stwierdzono, że owe perturbacje nie zachodziły w jednym tylko miejscu, lecz na całej powierzchni Kirdalla: kolejno, regularnie niemal, na wschodzie i na zachodzie, na północy i na południu, pośrodku, jak i blisko brzegów, a to wykluczało możliwość przyjęcia trzęsienia ziemi lub działalności wulkanicznej jako .czynników sprawczych.
Niebawem sformułowano inną hipotezę. Czy wody Kirdalla nie kotłują się przypadkiem wskutek obecności w nich jakiegoś potwora morskiego?... Ale jeżeli tenże potwór nie zrodził się właśnie tam, nie urósł w wodzie do gigantycznych rozmiarów, co jest mało prawdopodobne, trzeba by założyć, ze przybył z zewnątrz i udało mu się przedostać do jeziora. Otóż Kirdall nie ma żadnego połączenia z innymi zbiornikami wodnymi. Zaś tłumaczenie, że istnieją podziemne kanały zasilane wodami rzek, nie zdałoby egzaminu. Gdyby jeszcze stan Kansas leżał w pobliżu wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, Spokojnego czy Zatoki Meksykańskiej!... Ale nie! Położony jest w centrum lądu, i to daleko od mórz oblewających Amerykę.
Krótko mówiąc, rozwiązanie problemu nie wydaje się proste, wszelako łatwiej jest odrzucić założenia z gruntu fałszywe, niż odkryć prawdę.
Skoro zatem wykazano, że obecność potwora w Kirdallu jest absurdem, czy nie mamy raczej do czynienia z jakimś statkiem podwodnym, pływającym w głębinach jeziora?... Czyż nasza epoka nie wydała już wielu pojazdów tego rodzaju?... Przecież w Bridgeport, w stanie Connecticut, kilka lat temu uruchomiono maszynę nazwaną imieniem „Protector”, która mogła pływać na wodzie, pod wodą, a także poruszać się po lądzie. Zbudował ją wynalazca Lakę, a wyposażona była w dwa
silniki: elektryczny, o mocy siedemdziesięciu pięciu koni mechanicznych, który poruszał dwie bliźniacze śruby napędowe, źródłem mocy drugiego, wynoszącej dwieście pięćdziesiąt koni, była ropa. Maszyna została też zaopatrzona w żeliwne koła o średnicy jednego metra, które pozwalały jej jeździć zarówno po drogach lądowych, jak i po morskim dnie.
Bardzo jest to przekonywające, ale zakładając, że zaobserwowane perturbacje są wywoływane przejazdem okrętu podwodnego tego typu, co Lake'a, a nawet doskonalszego, pozostaje ciągle odpowiedź na pytanie: w jaki sposób mógł się przedostać do Kirdalla, którędy tam dotarł? Przypominamy — dostęp do jeziora, zamkniętego ze wszech stron górami, nie jest łatwiejszy dla statku niż dla morskiego potwora.
Zastrzeżenie to wydaje się pozostawać bez odpowiedzi. A przecież jedyną dopuszczalną hipotezą jest akurat ta: pod wodami Kirdalla krąży właśnie tego rodzaju maszyna. Dodajmy, że nigdy nie pokazała się na powierzchni. W dodatku po tym, co wydarzyło się 20 czerwca tego roku, nie można już w to wątpić.
Po południu tego dnia szkuner „Markel”, płynący pod pełnymi żaglami w kierunku północno-zachodnim, zderzył się z czymś, co unosiło się w wodzie. W tym miejscu nie ma skał podwodnych, a wykazana przez sondę głębokość wynosi prawie dziewięćdziesiąt stóp.
Uderzonemu w lewą burtę szkunerowi groziło, że w krótkim czasie nabierze wody i zatonie. Szczęśliwie udało się powstrzymać dopływ wody i mógł dotrzeć do najbliższego portu, położonego trzy mile dalej.
Kiedy po rozładowaniu wyciągnięto go na brzeg, zbadano uszkodzenia zewnętrzne i wewnętrzne: wszystko wskazywało na to, że szkuner otrzymał w kadłub cios dziobem okrętu.
Stwierdzenie tego uniemożliwia dalsze negowanie obecności w jeziorze Kirdall statku podwodnego, który porusza się z niezwykłą prędkością.
Nasuwa się zatem następująca uwaga: zakładając, że pojazdowi tego
rodzaju udało się dostać do jeziora, to po co tam przybył? Czy jest ono
miejscem odpowiednim do takich właśnie doświadczeń? Dlaczego statek
nigdy nie wypływa na powierzchnię? Dlaczego nie chce się ujawnić?”
Artykuł kończył się takim oto niezwykłym zestawieniem:
„Po tajemniczym automobilu, tajemniczy statek.
Po tajemniczym statku, tajemnicza łódź podwodna.
Czy należy sądzić zatem, że wszystkie trzy pojazdy to dzieło tego . samego genialnego wynalazcy i że są jedną tylko maszyną?”
ZA WSZELKĄ CENĘ
Było to niczym objawienie, i to wywołujące olbrzymie wrażenie, zaakceptowane, rzekłbyś, jednomyślnie. Zważywszy na pociąg człowieka do wszystkiego, co niezwykłe, a nawet niemożliwe, nikt już w to nie wątpił. Nie tylko uznano, że mamy do czynienia z tym samym wynalazcą, ale i z tym samym pojazdem.
Jakże jednak mogło w praktyce dokonywać się to przekształcanie automobilu, który stawał się statkiem, a następnie łodzią podwodną?... Pojazd zdolny poruszać się po lądzie, wodzie i pod wodą?... Cóż, brakowało jeszcze, żeby mógł latać w powietrzu.
Ale ostatecznie, trzymając się tylko tego co było wiadome, co stwierdzono, faktów, a te liczni świadkowie jednogłośnie potwierdzali, cała sprawa wyglądała niezwykle zadziwiająco. Toteż szeroka publiczność, przesycona już ostatnimi wydarzeniami, znalazła w tym nową podnietę dla swej ciekawości.
Najpierw dzienniki uczyniły takie oto słuszne spostrzeżenie: zakładając, że istnieją trzy różne pojazdy, to silniki, które je napędzają, posiadają moc przewyższającą wszystkie inne dotąd znane. Silniki udowodniły swoją moc, i to jak jeszcze, skoro wehikuł potrafił uzyskać prędkość rzędu półtorej mili na minutę!
Otóż za wszelką cenę należało nabyć od właściciela jego wynalazek. Mało ważne, czy odkrycie to znalazło zastosowanie w trzech maszynach, czy też w jednej, zdolnej do poruszania się w różnych środowiskach. Sprawa powinna się zakończyć zakupieniem silnika, który osiągał takie wyniki, zapewnieniem sobie wyłącznego prawa do jego produkcji.
Naturalnie, inne państwa nie zaniedbają niczego, by wejść w posiadanie pojazdu, ponieważ stałby się cennym nabytkiem zarówno w wojskach lądowych, jak i morskich. To oczywiste, że osiągnięte z tego korzyści na lądzie i morzu byłyby ogromne! Jak mu przeszkodzić w niszczycielskiej działalności, skoro jest niedościgniony? Musiano więc posiąść go za cenę nawet milionów dolarów, a Ameryka lepiej by ich nie ulokowała.
Tak rozumowały sfery rządzące, a także wszyscy inni. Gazety rozpisywały się na ten niepokojący temat. A oczywiście w tych okolicznościach Europa nie pozostanie w tyle za Ameryką.
Żeby jednak zakupić wynalazek, trzeba było koniecznie odnaleźć jego właściciela; i tutaj natknięto się na duże trudności. Na próżno przeszukiwano i sondowano wody jeziora Kirdall. Czy na tej podstawie należało sądzić, że łódź podwodna nie przemierza juz, jego głębin? Jeśli tak, to w jaki sposób opuściła jezioro? Czy tą samą drogą, którą przybyła?... Więc jaką?... Problem nie do rozwiązania. A w dodatku nigdzie się nie pokazywała, podobnie jak automobil nie pojawiał się na drogach Ameryki ani statek na wodach przybrzeżnych.
Kilkakrotnie podczas wizyt, jakie składałem Wardowi, rozmawialiśmy o tej sprawie, która nie dawała mu spokoju. Czy policja nadal będzie prowadziła bezowocne dotąd poszukiwania, czy też ich zaprzestanie?
Rankiem 27 czerwca zostałem wezwany do urzędu policji, a jak tylko znalazłem się w gabinecie Warda, ten powiedział:
— No co, Strock, czy to nie świetna okazja do zemsty?...
— Zemsty za Great-Eyry?
— Właśnie.
— Jaka okazja? — zapytałem, nie bardzo wiedząc, czy mój szef mówi poważnie.
— Nie mielibyście ochoty odszukać wynalazcy tej potrójnie tajemniczej maszyny?...
— Oczywiście, panie Ward! — odparłem— Proszę mi dać rozkaz wyjazdu, a dokonam rzeczy niemożliwych, by wygrać!... Uważam wprawdzie, że nie będzie to łatwe...
— W rzeczy samej, Strock, może nawet trudniejsze niż zbadanie Great-Eyry!
Oczywiste było, że Ward chętnie kpił ze mnie w związku z ostatnią misją. Czynił to jednak bez złośliwości, raczej po to, by mnie popchnąć do walki. Znał mnie zresztą i wiedział, że oddałbym wszystko, żeby tylko znów podjąć nieudaną próbę. Czekałem więc na wskazówki.
— Wiem, Strock — powiedział Ward przyjaznym tonem — że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy, i nie czynię wam żadnych wyrzutów. Ale teraz nie chodzi o Great-Eyry. Jeśli kiedyś rządowi będzie zależało na pokonaniu otaczających górę skał, wystarczy nie liczyć się z kosztami, a parę tysięcy dolarów pozwoli zaspokoić ciekawość.
— I ja tak uważam...
— Tymczasem — mówił dalej Ward — sądzę, że bardziej przyda się schwytanie tego niezwykłego osobnika, który dotąd ciągle nam uciekał. A tego dokona policja, i to dobra policja!
— Raporty nadal nic o nim nie wspominają?
— Nie, i chociaż wszystko wskazywało na to, że pływał w głębinach Kirdalla, nie można było wpaść na jego ślad. Należałoby się jeszcze zastanowić, czy ten mechaniczny Proteusz nie potrafi przypadkiem stawać się niewidzialnym!
— Tak czy owak, nawet jeśli nie posiada takiej zdolności — odparłem — wątpię, żeby pozwolił się kiedykolwiek obejrzeć, chyba że sam tego będzie chciał.
— Słusznie, Strock, a moim zdaniem, jeden tylko jest sposób, by poradzić sobie z tym oryginałem: zaproponować mu taką cenę za jego maszynę, żeby nie potrafił odmówić jej sprzedaży.
Ward słusznie rozumował. I tym właśnie miał się kierować rząd podejmując próbę dojścia do porozumienia z „bohaterem dnia” — nigdy jeszcze istota ludzka nie zasłużyła bardziej na to określenie. Za pomocą prasy wkrótce dojdzie do niezwykłego osobnika wieść, czego to oczekuje się od niego. Dowie się, na jakich wyjątkowych warunkach proponuje mu się kupno jego odkrycia.
— Doprawdy — zastanawiacie Ward — po cóż mu ten wynalazek do prywatnego użytku? Czy nie lepiej by było, gdyby wyciągnął z tego jakieś korzyści? Nic nie wskazuje na to, żeby ów nieznajomy był złoczyńcą, który dzięki swojej maszynie umyka pościgom.
Z tego, co powiedział mi szef, wynikało, że władze postanowiły użyć innych metod. Żadnego skutku nie dało częste patrolowanie przez policję dróg, rzek, jezior i morskich wód przybrzeżnych. A o ile wynalazca nie zatonął wraz ze swoją maszyną podczas jakiegoś niebezpiecznego manewru, co było w końcu możliwe, o tyle skoro go nie widywano, znaczyło to, ze nie chciał się pokazywać. Od dnia wypadku szkunera „Markel” na jeziorze Kirdall do urzędu policji nie dotarły żadne wieści i sprawa nie posunęła się ani o krok. Wszystko to powiedział mi Ward, wcale nie próbując ukryć swego rozczarowania.
Tak, rozczarowania, zawodu, a przy tym coraz większych trudności z zapewnieniem bezpieczeństwa publicznego. Jak tu ruszyć w pościg za złoczyńcami, kiedy staną się nieuchwytni na ziemi i wodzie?... Jak ich schwytać pod wodą?... A kiedy sterówce osiągną szczyt doskonałości, jak ścigać przestępców w powietrzu? Doszło do tego, ze zastanawiałem się, czy pewnego dnia razem z kolegami nie zostaniemy skazani na bezsilność i bezczynność, i czy wszyscy policjanci nie staną się zbędni i nie przejdą na emeryturę.
W tejże chwili przypomniałem sobie list otrzymany przed dziesięcioma dniami, datowany z Great-Eyry, list zawierający pogróżki odnoszące się do mojej wolności, nawet do życia, w razie gdybym ponowił nieudaną próbę! Odżyło również, w mojej pamięci dziwne szpiegowanie, którego byłem przedmiotem. Od tamtej pory nie dostałem już listu tego rodzaju. Nie spotkałem się tez więcej z owymi podejrzanymi osobnikami. Czujna Grad, wiecznie na czatach, też nie widziała ich przed domem.
Zastanowiłem się, czy nie byłoby lepiej zwierzyć się z tego Wardowi. Ale przecież sprawa Great-Eyry nie miała już znaczenia. Inne wydarzenia zredukowały ją do rangi wspomnienia. Najprawdopodobniej mieszkańcy hrabstwa przestali o tym myśleć, gdyż zjawiska, jakie były przyczyną ich przerażenia, nie powtórzyły się; oddawali się zatem z całym spokojem swoim codziennym obowiązkom.
Postanowiłem więc poinformować mojego szefa o tym liście dopiero wtedy, gdy wymagać tego będą późniejsze okoliczności. Uzna to zresztą niechybnie wyłącznie za dowcip żartownisia.
Podejmując przerwaną na kilka chwil rozmowę, Ward powiedział:
— Spróbujemy wejść w kontakt z tym wynalazcą i pertraktować z nim... Wiem, ze znikł, ale nie ma powodów, zęby któregoś dnia znów się nie pojawił i żeby jego obecność nie została zauważona w jakimś miejscu na terytorium Ameryki. Wybór padł na was, Strock, i macie być gotowi do bezzwłocznego wyjazdu, jak tylko nadejdą jakieś wieści. Wolno wam opuszczać mieszkanie wyłącznie po to, aby przyjść do urzędu policji, gdzie o ile zajdzie potrzeba, otrzymacie ostatnie instrukcje.
— Zastosuję się do pańskich poleceń — odpowiedziałem — i gotów będę na pierwszy znak opuścić Waszyngton w jakimkolwiek kierunku. Pozwolę sobie tylko zadać jedno pytanie: czy mam działać sam? Czy nie byłoby dobrze przydzielić mi...?
— Oczywiście, że tak — przerwał mi Ward. — Wybierzcie sobie dwóch wywiadowców, do których macie całkowite zaufanie.
— Z tym nie będzie trudności, panie Ward. I jeszcze jedno: jeżeli kiedyś znajdę się w obecności tego człowieka, co powinienem uczynić?
— Przede wszystkim nie stracić go z oczu, a w razie potrzeby upewnić się, czy to rzeczywiście on, będziecie bowiem mieli nakaz aresztowania.
— Taka ostrożność nie zawadzi. Gdyby miał wskoczyć do swego automobilu i umknąć ze znaną nam prędkością... Nie dogoniłbym chwata, który jedzie dwieście czterdzieści na godzinę!
— To już wasza sprawa, żeby nie mógł tego zrobić, Strock. A jak go zatrzymacie, wyślijcie depeszę. Reszta należy do nas.
— Może pan liczyć na mnie, panie Ward. O każdej porze dnia i nocy, gotów będę do drogi razem z moimi wywiadowcami. Dziękuję, że powierzył mi pan to zadanie, a ono, jeśli je pomyślnie wykonam, przysporzy mi sławy...
— ... i korzyści — dorzucił Ward, żegnając się ze mną.
Po powrocie do domu żaglem się przygotowaniami do podróży, która mogła potrwać jakiś czas. Być może Grad sądziła, że chodzi o ponowną wyprawę na Great-Eyry, a wiadomo, co myślała o tym przedsionku piekła. W każdym razie nie miała żadnych pytaj a ja wolałem unikać zwierzeń, znając jej dyskrecję.
Co się tyczy dwóch wywiadowców, którzy mieli mi towarzyszyć, to wyboru dokonałem wcześniej. Obaj należeli do brygady informacyjnej; jeden miał trzydzieści lat, a drugi trzydzieści dwa, i w rozmaitych okolicznościach wykazali się pod moimi rozkazami siłą, inteligencją i odwagą. John Hart pochodził z Illinois, Nab Walker z Massachusetts. Nie mógłbym lepiej wybrać.
Minęło kilka dni. Nie nadeszła żadna wiadomość o automobilu.
statku ani łodzi podwodnej. Choć do urzędu policji docierały jakieś pogłoski, okazywały się jednak fałszywe, nie brano ich zatem pod uwagę. Plotki w dziennikach nie miały żadnej wartości — wiadomo przecież, że nawet najlepiej poinformowana prasa nigdy nie jest pewna.
Wszelako dwukrotnie niewątpliwie pojawił się „mężczyzna dnia”: pierwszy raz na jednej z dróg w stanie Arkansas, w okolicach Little Rock, drugi raz w południowej części. Jeziora Górnego.
Jednakże, a było to rzeczą absolutnie niewytłumaczalną, raz ukazał się po południu 26 czerwca, drugi raz zaś wieczorem tego samego dnia. Ponieważ odległość między tymi dwoma punktami wynosi nie mniej jak osiemset mil, to jeżeli nawet automobil dzięki znanej nam niezwykłej prędkości mógł przebyć tę trasę w tak krótkim czasie, powinien był zostać zauważony podczas przejazdu przez stany Arkansas, Missouri, Iowa, Wisconsin. I chociaż kierowca drogę tę musiał pokonać nie inaczej, jak lądem, jednak nigdzie indziej go nie ujrzano.
Trzeba przyznać, że było to całkowicie nie do pojęcia i prawdę mówiąc, nikt nic nie rozumiał.
Poza tym, ukazawszy się dwukrotnie, na drodze do Little Rock i blisko wybrzeży na Jeziorze Górnym, więcej go nie ujrzano. Toteż wraz z mymi kolegami nie wyruszaliśmy w drogę.
Wspominałem już, że rząd miał zamiar wejść w kontakt z tajemniczym osobnikiem. Należało przecież porzucić myśl o zatrzymaniu go, a cel osiągnąć innymi sposobami. Najważniejszą rzeczą, szczególnie niepokojącą szeroką publiczność, było to, żeby Stany Zjednoczone stały się wyłącznym właścicielem pojazdu, który zapewniłby niezaprzeczalną przewagę nad innymi krajami, zwłaszcza na wypadek wojny. Przypuszczano zresztą, że wynalazca jest Amerykaninem z pochodzenia, ponieważ pojawiał się tylko na terytorium tego państwa, zatem niewątpliwie będzie wolał pertraktować z ojczyzną.
Trzeciego lipca wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych opublikowały następującą oficjalną notatkę:
„W kwietniu bieżącego roku po drogach Pensylwanii, Kentucky, Ohio, Tennessee, Missouri, Illinois krążył automobil, a 27 maja w czasie rajdu automobilklubu pojawił się na trasie, po czym znikł.
W pierwszym tygodniu czerwca po wodach przybrzeżnych Nowej Anglii, między Przylądkiem Północnym i przylądkiem Sable, głównie w okolicach Bostonu, pływał z wielką prędkością statek, który następnie znikł.
W drugiej połowie tegoż miesiąca w głębinach jeziora Kirdall w stanie Kansas pływała łódź podwodna, która niebawem znikła.
Wszystko wskazuje na to, że pojazdy te są dziełem jednego wynalazcy, może nawet jedną tylko maszyną, zdolną poruszać się po lądzie, wodzie i pod wodą.
Zwracamy się przeto do owego wynalazcy, kimkolwiek jest, z propozycją kupna jego maszyny. Równocześnie prosimy go o ujawnienie się i o wyznaczenie ceny, jaka wchodziłaby w grę przy pertraktacjach z rządem amerykańskim, oraz o jak najszybsze przesłanie odpowiedzi na adres urzędu policji w Waszyngtonie, Dystrykt Columbia, Stany Zjednoczone Ameryki.”
Taka była treść noty odbitej tłustym drukiem w dziennikach. Na pewno wkrótce padnie na nią wzrok zainteresowanego niezależnie od miejsca, gdzie będzie się znajdował. Przeczyta ją i z pewnością odpowie w taki czy inny sposób. Bo dlaczego miałby nie przyjąć przedłożonej mu propozycji? Pozostawało tylko czekać na odpowiedź.
Łatwo sobie wyobrazić, jaka ciekawość opanowała szeroką publiczność. Od rana do wieczora przed urzędem policji tłoczył się hałaśliwy i spragniony wieści tłum, oczekujący przyjścia listu lub depeszy. Dziennikarze nie opuszczali swoich stanowisk. Cóż za zaszczyt, jaka gratka dla dziennika, który pierwszy opublikuje osławioną nowinę! Poznać wreszcie personalia nieuchwytnego osobnika, a gdyby tak zgodził się porozumieć z rządem?... Rozumie się, że Ameryka okaże się hojna. Nie brak jej milionów, a jeśli będzie trzeba, miliarderzy szeroko otworzą swoje ogromne kasy!
Minął dzień. Iluż nerwowym i niecierpliwym osobom zdawało się, że ma on więcej niż dwadzieścia cztery godziny i że godzina trwa dłużej niż sześćdziesiąt minut!
Odpowiedź nie przyszła, ani list, ani depesza. Niczego nowego nie przyniosła też następna noc. Podobnie było przez trzy kolejne dni.
I wtedy stało się to, co wcześniej przewidywano. Telegraficznie poinformowano Europę o propozycji Ameryk . Wiele państw starego kontynentu w tej samej mierze mogłoby wykorzystać ów wynalazek! Dlaczego nie miałyby się ubiegać o wejście w posiadanie pojazdu, . z którego można wyciągnąć tak znaczne korzyści? Dlaczego nie rzucić się w bój z milionami jako bronią?...
Miały się w to istotnie wmieszać wielkie mocarstwa: Francja, Anglia, Rosja, Włochy, Austria, Niemcy. Tylko mniejsze państwa nie będą próbowały uczestniczyć w tej batalii szkodliwej dla ich budżetu. Prasa europejska opublikowała noty podobne w treści do amerykańskiej. I doprawdy tylko od niezwykłego „kierowcy” zależało, czy stanie się rywalem Gouldów, Morganów, Astorów, Vanderbiltów czy Rothschildów, Francji, Anglii albo Austrii!
A ponieważ ów osobnik ,nie dawał znaku życia, przedstawiono konkretne propozycje jako zachętę do odsłonięcia otaczającej go tajemnicy. Cały świat stał się jarmarkiem, giełdą, gdzie odbywała się nieprawdopodobna licytacja. Dwa razy dziennie gazety podawały jej wynik, a ten nieustannie rósł milionowymi skokami.
Ostatecznie zwyciężyły Stany Zjednoczone po pamiętnym posiedzeniu Kongresu, na którym przegłosowano sumę dwudziestu milionów dolarów!
Ani jeden obywatel Ameryki nie uważałby tej kwoty za zbyt wy górowaną, tak wielką wagę przykładano do zakupu owego cudownego wehikułu. Ja pierwszy nie przestawałem powtarzać .poczciwej Grad:
— To jest więcej warte!
Zapewne inne państwa nie były tego zdania, gdyż wstrzymały się od licytacji powyżej tej sumy. I wtedy zaczęły się wróżby pobitych rywali. Wynalazca nie ujawni się... Nigdy nie istniał... To oszust z polotem... Nie wiadomo zresztą, czy wraz ze swoim wehikułem nie zatonął w jakiejś otchłani, czy nie pogrążył się w morskich głębinach... Dzienniki Starego Świata brały odwet za przegraną.
Na nieszczęście czas płynął. Nie było wieści od wynalazcy, nie nadchodziła odpowiedź. Nigdzie go nie zauważono. Nie pokazał się od czasu przejażdżki po Jeziorze Górnym.
Ja zaś, nie wiedząc, co o tym myśleć, zaczynałem tracić wszelką nadzieję na rozwikłanie tej dziwnej sprawy.
Ale oto rankiem 15 lipca w skrzynce pocztowej w urzędzie policji znaleziono list bez znaczka.
Kiedy władze zapoznały się z jego treścią, został przekazany dziennikom waszyngtońskim, które w wydaniu specjalnym opublikowały jego dokładną kopię z autografem. List sformułowany był następująco:
DRUGI LIST
Na pokładzie „Grozy” dnia 15 lipca b.r. Do Starego i Nowego Swata!
Na propozycje, jakie wyszły od Stanów Zjednoczonych Ameryki, a ostatnio także od różnych mocarstw europejskich, jedną mam tylko odpowiedź i innej niech nikt nie oczekuje.
Absolutnie i definitywnie odrzucam cenę ofiarowaną za mój pojazd. Wynalazek ten nie znajdzie się ani w posiadaniu Francji, ani Niemiec, ani Austrii, Rosji, Anglii czy Ameryki. Pojazd pozostanie moją własnością, a wykorzystam go tak, jak mi będzie odpowie dało.
Dzięki niemu mam pełnię władzy nad całym światem, nie jest w mocy ludzkiej oprzeć mu się w jakichkolwiek okolicznościach.
Niech nikt nie próbuje nim zawładnąć. Pojazd jest i będzie poza czyimkolwiek zasięgiem. Krzywdę, którą chciano by mi wyrządzić, odpłacę stokrotnie.
Nie zależy mi na proponowanych pieniądzach. Nie potrzebuję ich. Gdybym któregoś dnia zapragnął posiąść miliomy, a nawet miliardy, wystarczy, bym rękę wyciągnął, żeby je zebrać.
Niech Stary i Nowy Świat zapamiętają: nie mogą mi uczynić nic, ja zaś mogę wszystkiego przeciw nim dokonać.
List ten podpisuję ja,
Pan Świata.
WYJĘTY SPOD PRAWA
Taka była treść listu zaadresowanego do rządu Stanów Zjednoczonych, a złożonego w urzędzie policji bez pośrednictwa poczty. Nikt oczywiście nie zauważył osobnika, który go przyniósł .nocą z 14 na 15 lipca. A przecież jeszcze po. zachodzie słońca i aż do samego świtu w okolicach urzędu kręciło się dość dużo niecierpliwych. Jakże mieli jednak zobaczyć doręczyciela tego listu — może nawet samego jego autora — jak przemyka wzdłuż chodnika i wrzuca go do skrzynki, skoro była noc, i to noc bezksiężycowa? Nie widziało się nawet drugiej .strony ulicy.
Powiedziałem już, że w dziennikach, którym władze list ten natychmiast przekazały, ukazała się jego dokładna kopia. Otóż nie należy sądzić, że pierwszym wrażeniem, jakie wywołał, była myśl, iż jest to dzieło dowcipnisia.
Nie, uczucie, jakiego wszyscy doznali, przypominało to, czego sam doświadczyłem, kiedy pięć tygodni wcześniej dotarł do mnie list z Great-Eyry. By rzecz do końca wyjaśnić — czy uczucia tego doświadczałem nadal?... Czy nie uległo pewnym zmianom w wyniku rozważenia tej sprawy?... Tak czy owak nie byłem już przekonany co do jego słuszności, a prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć.
Zresztą nie to .uczucie zapanowało w Waszyngtonie i w całych Stanach Zjednoczonych, co w sumie było normalne. Toteż ze względu na panujące nastroje, gdyby ktoś utrzymywał, że listu nie należy traktować poważnie, większość natychmiast by odparła:
— To nie jest sprawka oszusta!... Ten, kto to napisał, z pewnością jest wynalazcą nieuchwytnego pojazdu!
Sprawa wydawała sie więc wszystkim oczywista dzięki zadziwiającemu, a przecież zrozumiałemu stanowi umysłów. Każde z tych tajemniczych wydarzeń, dla których brakowało wytłumaczenia, otrzymywało teraz formalne wyjaśnienie.
Brzmiało ono tak:
Wynalazca wprawdzie zniknął jakiś czas temu, ale oto nowym czynem znów dał świadectwo swego istnienia. Wcale nie zginął w wypadku, lecz zaszył się w miejscu, gdzie policja nie może go znaleźć. A w odpowiedzi na propozycję rządu napisał ów list. Jednakże miast wysłać go pocztą z jakiejkolwiek miejscowości, skąd doszedłby do adresata, nieznajomy sam przybył do stolicy Stanów Zjednoczonych i, jak zaznaczyła oficjalna notatka, złożył go w urzędzie policji.
Cóż, jeśli osobnik ów liczył, iż jeszcze jeden dowód na jego istnienie narobi hałasu na obu kontynentach, miało stać się zadość temu życzeniu. Tego dnia miliony czytelników, którzy wciąż powracali do specjalnego wydania gazet, „nie mogli własnym oczom uwierzyć”, jak to się potocznie mawia, w to, co czytali.
List, który nieustannie badałem, składał się z zamaszyście nakreślonych słów. Grafolog z pewnością wykryłby w tych wierszach oznaki gwałtownego temperamentu, trudnego w pożyciu charakteru.
Nagle krzyknąłem — na szczęście nie usłyszała tego Grad. Jak to się stało, że nie zauważyłem wcześniej podobieństwa charakteru pisma owej odpowiedzi i listu, który przyszedł do mnie z Morgantonu?...
Rzecz następna, i to jeszcze bardziej znacząca: czyż inicjały pełniące rolę podpisu nie były pierwszymi literami dwóch słów: „Pan Świata”?... Gdzie napisano odpowiedź?... Na pokładzie „Grozy”. I było to imię lądowo-wodno-podwodnego pojazdu, którym kierował ów enigmatyczny osobnik!
A więc słowa te skreśliła jego ręka, podobni; jak słowa pierwszego listu zawierającego pogróżki, gdybym przypadkiem ośmielił się ponowić próbę zbadania Great-Eyry!
Wyjąłem z biurka list z 13 czerwca, porównałem go z kopią w gazecie. .. Nie ma żadnych wątpliwości! To samo charakterystyczne pismo, dzieło tej samej ręki.
I wtedy umysł mój zaczął pracować — próbowałem ustalić znaczenie tej zbieżności tylko mnie znanej, podobieństwo pisma obu listów, których autor nie mógł być nikim innym, jak dowódcą „Grozy — straszliwe imię, aż nazbyt słuszne!
Zastanawiałem się także, czy zbieżność ta pozwoli podjąć na nowo poszukiwania, ale już w warunkach większej pewności siebie. Czy będzie można wskazać naszym wywiadowcom pewniejszy od tego ślad, wiodący ich jednak do celu? A jaki związek istnieje między „Grozą” i Great-Eyry, co łączy niezwykłe zjawiska w Paśmie Błękitnym z nie mniej tajemniczym pojawianiem się zadziwiającego pojazdu?...
Uczyniłem przeto, co do mnie należało — z listem w kieszeni udałem się do urzędu policji.
Zapytałem, czy Ward jest u siebie. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, pospieszyłem do drzwi gabinetu, zapukałem, może nieco za głośno niżby wypadało, a gdy usłyszałem: „Wejść!, zadyszany wpadłem do środka.
Ward miał akurat przed sobą list opublikowany w dziennikach, ale nie kopię, lecz oryginał znaleziony w skrzynce na listy.
— Dowiedzieliście się czegoś nowego, Strock?
— Proszę samemu osądzić! Wyjąłem z kieszeni list.
Ward wziął go, obejrzał i nim zapoznał się z treścią, spytał:
— Co to za list?
— List podpisany inicjałami, jak pan widzi...
— Gdzie został nadany?
— Na poczcie w Morgantonie, w Północnej Karolinie.
— Kiedy go otrzymaliście?
— Trzynastego czerwca... Prawie miesiąc temu...
— A jaka była wasza pierwsza myśl?
— Że napisał go jakiś dowcipniś.
— A... dzisiaj?
— Dzisiaj myślę to, co i pan z pewnością pomyśli po zapoznaniu się z jego treścią.
Ward wziął list i przeczytał go od początku do końca. — Podpisany jest inicjałami... — zauważyć
— Tak, panie Ward, a są to inicjały miana „Pan Świata” widniejącego w drugim liście...
— .. .którego oryginał jest tutaj: — dokończył Ward, podnosząc się.
— Jest rzeczą oczywistą — dodałem — że oba listy napisał ten sam człowiek.
— Ten sam, Strock.
— Widzi pan, czym mi grozi, gdybym raz jeszcze próbował badać Great-Eyry.
— Tak... Grozi wam śmiercią. Strock, dostaliście ten list miesiąc temu. Dlaczego nie pokazaliście mi go wcześniej?
— Bo nie przywiązywałem do niego żadnej wagi. Dzisiaj, gdy przyszedł list z „Grozy , musiałem go potraktować poważnie.
— I dobrze zrobiliście. Sprawa wydaje mi się niebagatelna i zastanawiam się, czy nie byłaby w stanie naprowadzić nas na ślad tego dziwnego jegomościa...
— I ja zastanawiałem się nad tym, panie Ward.
— Tylko... jaki związek może istnieć między „Grozą i Great-Eyry?
— Nie potrafię na to odpowiedzieć ani wyobrazić sobie.
— Mogłoby być jedno tylko wytłumaczenie — podjął Ward — ale zaiste, mało prawdopodobne, żeby nie powiedzieć — niemożliwe...
— Jakie?
— Mianowicie, że Great-Eyry to właśnie miejsce wybrane przez wynalazcę na kryjówkę.
— Coś podobnego! — zawołałem. — A w jaki sposób miałby się dostawać do środka?... Jak wychodzić stamtąd?... To, co widziałem, panie Ward, sprawia, że pańskie wyjaśnienie jest nie do przyjęcia.
— Chyba że...
— Chyba że?... — powtórzyłem.
— Chyba że pojazd Pana Świata ma jeszcze skrzydła, które pozwalają mu gnieździć się w Great-Eyry!
Na myśl, że „Groza” byłaby zdolna rywalizować z sępami i orłami, nie mogłem powstrzymać gestu niedowierzania, a niewątpliwie hipoteza Warda posuwała się jeszcze dalej.
On zaś wziął obydwa listy, znów je porównał, zbadał charakter pisma za pomocą małej lupy, a na koniec stwierdził idealne wręcz podobieństwo. Nie tylko napisane zostały jedną ręką, ale i tym samym piórem. A na dodatek ta zbieżność: w jednym inicjały „P.Ś.”, w drugim zaś podpis „Pan Świata”!
Zastanowiwszy się chwilę, Ward powiedział:
— Zatrzymam wasz list, Strock. Sądzę, że przeznaczone wam jest odegrać ważną rolę w tej dziwnej sprawie, a raczej w obu sprawach. Nie potrafię odgadnąć, co je łączy, ale uważam, że istnieją między nimi jakieś więzy. Zostaliście zamieszani w jedną, nie byłoby dziwne zatem, gdybyście i w drugiej aktywnie uczestniczyli...
— Pragnę tego, panie Ward, i nie powinno to pana dziwić ze strony osoby tak ciekawej...
— .. .jaką wy jesteście! Zgoda, Strock, ale mogę wam tylko powtórzyć: bądźcie gotów do wyjazdu na pierwszy znak.
Opuściłem urząd policji mając nieodparte wrażenie, że wkrótce zostanę wezwany do działania. Ward mógł liczyć na to, że moi dwaj wywiadowcy i ja w niespełna godzinę gotowi jesteśmy znaleźć się w drodze.
Tymczasem, od chwili wyrażenia przez właściciela „Grozy” odmowy na propozycję rządu amerykańskiego, wzburzenie ogółu narastało. Czuło się to w Białym Domu i w ministerstwie, opinia publiczna żądała podjęcia działań. Dobrze, ale jak? Gdzie szukać Pana Świata, a gdyby się pojawił, jak go schwytać? Istniały nadal pewne elementy niewytłumaczalne. Wiadomo było, że jego pojazd może rozwijać ogromną prędkość. Ale w jaki sposób dostał się do jeziora Kirdall nie mającego zewnętrznego połączenia, w jaki sposób opuścił jego wody? Ostatni raz widziano go, jak pływał po Jeziorze Górnym, a nie zauważono, powtarzam, żeby przejeżdżał na ośmiusetmilowej trasie dzielącej oba jeziora!
Doprawdy, cóż to za sprawa i ile w niej niewyjaśnionych elementów! A to jeszcze jeden powód, by ją zgłębić. Skoro zawiodły miliony dolarów, trzeba uciec się do siły. Wynalazca i jego dzieło nie byli do sprzedania, a wiemy, w jaki sposób, słowami pełnymi pychy i gróźb, wyraził swą odmowę. Niech i tak będzie. Zostanie zatem potraktowany jak złoczyńca, przeciwko któremu każde działanie, mogące go unieszkodliwić, będzie uprawnione. Wymagało tego bezpieczeństwo nie tylko Ameryki, ale i całego świata. Przypuszczenie, jakoby zginął w jakiejś katastrofie, nie mogło być brane pod uwagę od 15 lipca, kiedy to nadszedł od niego list. On żył, a jego życie stanowiło ciągłe zagrożenie.
Pod wpływem takich myśli rząd opublikował kolejną notę:
„Ponieważ właściciel «Grozy» odmawia pertraktacji w sprawie sprzedaży swego wynalazku nawet za cenę proponowanych mu milionów, ponieważ użytek, jaki czyni ze zbudowanego przez siebie pojazdu, stanowi zagrożenie, przed którym nie można się uchronić, wynalazca ów zostaje wyjęty spod prawa. Zezwala się na zastosowanie wszelkich środków, które doprowadzą do zniszczenia go wraz z pojazdem.”
Było to wypowiedzenie wojny, wojny do ostatniej kropli krwi przeciwko temu Panu Świata, który uważał się za wystarczająco silnego, by stawić czoła całemu narodowi, narodowi amerykańskiemu!
Tego dnia jeszcze wyznaczono pokaźne nagrody dla każdego, kto by odnalazł kryjówkę tego niebezpiecznego osobnika, komu udałoby się go schwytać, kto uwolniłby od niego kraj.
Tak przedstawiała się sytuacja w drugiej połowie lipca. Po głębszym zastanowieniu nasuwał się wniosek, że wyjaśnić ją mógł tylko przypadek. Czy nie było konieczne, żeby ten „wyjęty spod prawa” gdzieś się pojawił, żeby go dostrzeżono i zasygnalizowano jego obecność, żeby zatrzymanie go ułatwił zbieg okoliczności? Nie można było go aresztować, gdy jeździł po lądzie, pływał po wodzie lub w jej głębinach. Nie! Musiał zostać ujęty niespodzianie, nim umknie z szybkością, jakiej nie potrafił dorównać żaden znany nam pojazd.
Byłem więc w pogotowiu wraz z mymi wywiadowcami, czekając na rozkaz Warda. A rozkaz nie nadchodził z racji tego, że osobnik, którego miał dotyczyć, pozostawał niewidzialny.
Zbliżał się koniec lipca. Dzienniki nie przestawały na bieżąco informować czytelników o sprawie. Niekiedy pojawiały się nowe wieści, które podsycały powszechną ciekawość. Wskazywano coraz to inne tropy. Nie było to jednak nic istotnego. W całym kraju krzyżowały się telegramy, jedne przeczyły drugim i dementowały się nawzajem. Rozumie się zresztą, że wysokie nagrody wabiły i musiały pociągać za sobą omyłki, nawet mimowolne. Jednego dnia był to pędzący jak błyskawica wehikuł. Kiedy indziej na powierzchni któregoś z tak licznych w Ameryce jezior pojawił się statek. Potem na wodach przybrzeżnych widziano łódź podwodną. W istocie były to owoce wyobraźni równie podekscytowanej, co przerażonej, widzącej wszystko przez powiększające szkło nagród.
Wreszcie 29 lipca otrzymałem od szefa rozkaz bezzwłocznego stawienia się w jego gabinecie.
Dwadzieścia minut później już tam byłem.
— Wyjeżdżacie za godzinę, Strock — powiedział.
— Do?...
— Do Toledo.
— Widzieli go?
— Tak. Tam otrzymacie bliższe informacje.
— Za godzinę wywiadowcy i ja będziemy w drodze.
— Świetnie, Strock. I otrzymujecie kategoryczny rozkaz...
— Jaki, panie Ward?
— Wygrania... Tym razem, wygrania!
W AKCJI
A więc nieuchwytny wynalazca pojawił się wreszcie gdzieś na terenie Stanów Zjednoczonych. Nie podążył zatem do Europy, by pokazać się na tamtejszych drogach czy morzach. Nie przebył Atlantyku, na co wystarczyłoby mu niecałe cztery dni. Czyż więc tylko Ameryka była jego terenem doświadczalnym? Czy należało na tej podstawie wnioskować, że to Amerykanin?
Niech nie dziwi nikogo, iż taki nacisk kładę na fakt, że łódź podwodna mogłaby przebyć rozległy ocean, który oddziela nowy kontynent od starego. Nie mówiąc już o prędkości, jaka gwarantowała jej podróż krótkotrwałą w porównaniu z czasem przejazdu najszybszych parowców angielskich, francuskich czy niemieckich, na dodatek nie miała się czego obawiać na tych nękanych burzliwą pogodą wodach. Nie istniało dla „Grozy” niebezpieczeństwo rozkołysanego morza. Wystarczyło, żeby opuściła jego powierzchnię, by już na głębokości około dwudziestu stóp znaleźć całkowity spokój.
Pan Świata nie odbył zatem podróży przez Atlantyk i jeżeli uda się go schwytać, stanie się to prawdopodobnie w Ohio, Toledo bowiem jest jednym z miast tego stanu.
Wiadomość ta została zachowana w tajemnicy, a znał ją tylko urząd policji i wywiadowca, który ją dostarczył — z nim właśnie miałem się skontaktować. Żaden dziennik nie dowiedział się o tym, choć niejeden dużo by za to dał. Ważne było, zęby wieść ta pozostała w tajemnicy, póki nie skończy się akcja. Ani ja, ani moi towarzysze nie popełnimy niedyskrecji.
Wywiadowca, do którego miałem się skierować z polecenia Warda, nazywał się Wells i oczekiwał mnie w Toledo.
Jak wiadomo, przygotowani do wyjazdu byliśmy już od dawna. Cały nasz bagaż, w przewidywaniu dłuższej nieobecności, stanowiły trzy niezbyt duże walizki. John Hart i Nab Walker zabrali ze sobą rewolwery. Ja uczyniłem podobnie. Kto wie, czy nie będziemy musieli ich użyć do ataku lub nawet do obrony?
Toledo leży na najdalszym krańcu jeziora Erie, którego wody stanowią północną granicę stanu Ohio. Pociąg pospieszny, w którym mieliśmy zarezerwowane miejsca, przebył nocą wschodnią Wirginię i Ohio. Nic nie opóźniło podróży i o godzinie ósmej rano pociąg zatrzymał się na stacji w Toledo.
Na peronie wyglądał nas Artur Wells. Uprzedzony o przyjeździe nadinspektora Strocka, niecierpliwie, jak mi potem powiedział, oczekiwał spotkania ze mną, a i mnie było do niego spieszno.
Ledwie wysiadłem z wagonu, zaraz go rozpoznałem, przyglądał się bowiem z uwagą pasażerom.
Podszedłem do niego.
— Czy pan Wells?... — zapytałem.
— Inspektor Strock? — padło w odpowiedzi.
— We własnej osobie.
— Jestem do pańskiej dyspozycji — powiedział Wells.
— Zostajemy w Toledo? — spytałem.
— Nie, za pozwoleniem. Powóz zaprzężony w dwa dobre konie czeka przed dworcem. Trzeba natychmiast wyruszyć, żeby przed wieczorem znaleźć się na miejscu.
— Niech pan prowadzi — odparłem, gestem przyzywając moich wywiadowców. — Daleko jedziemy?
— Dwadzieścia mil stąd.
— A dokąd?
— Nad zatokę Black-Rock.
Wszelako, choć winniśmy byli jak najszybciej znaleźć się nad tą zatoką, wydało nam się słusznym znalezienie najpierw hotelu, by zostawić tam bagaże. Dzięki Wellsowi poszukiwania nie sprawiły trudności w tym liczącym sto trzydzieści tysięcy mieszkańców mieście.
Powozem zajechaliśmy do hotelu „White” i posiliwszy się naprędce, o godzinie dziesiątej byliśmy już w drodze.
W powozie było miejsce na cztery osoby oraz kozioł dla stangreta.
Umieszczone w kufrach zapasy powinny nam wystarczyć w razie potrzeby na kilka dni. Brzegi zatoki Black-Rock nie są zamieszkane, nie odwiedzają ich też okoliczni wieśniacy ani rybacy, brak tam zatem możliwości nabycia pożywienia. Nie ma gospody, żeby się posilić i przenocować. Lato było w pełni, lipiec, kiedy to słońce nie żałuje ciepła. Nie musieliśmy się więc obawiać chłodu, gdyby przyszło nam spędzić jedną czy dwie noce pod gołym niebem.
Najprawdopodobniej zresztą, jeżeli nasze przedsięwzięcie ma zakończyć się pomyślnie, będzie to kwestia kilkunastu godzin. Albo dowódca „Grozy” zostanie zaskoczony, nim zdąży umknąć, albo też ucieknie i trzeba będzie zrezygnować z zatrzymania go.
Czterdziestoletni Artur Wells był jednym z najlepszych wywiadowców policji federalnej. Silny, odważny, przedsiębiorczy, niezwykle opanowany, wykazał się niejednokrotnie, czasem narażając nawet swoje życie. Budził zaufanie u przełożonych, którzy wysoko go cenili. Do Toledo przywiodło go zupełnie inne zadanie, a przypadek pozwolił mu natrafić na ślad „Grozy”.
Woźnica poganiał konie i powóz szybko toczył się wzdłuż wybrzeży jeziora Erie, kierując się w stronę jego południowo-zachodniej części. Ten rozległy zbiornik wodny otaczają stany Ohio, Pensylwania i Nowy Jork oraz Kanada na północy. Omówienie położenia geograficznego jeziora, jego głębokości, powierzchni, zasilających je rzek i kanałów, przez które uchodzi nadmiar wód, okaże się przydatne dla dalszej części mojej opowieści.
Powierzchnia jeziora Erie wynosi dwadzieścia cztery tysiące osiemset kilometrów kwadratowych. Leży ono na wysokości prawie sześciuset stóp nad poziomem morza. Na północnym zachodzie ma połączenie z jeziorem Huron poprzez jezioro Saint-Clair i rzekę Detroit, które przelewają doń swoje wody, wpadają też do niego mniejsze dopływy: Rocky, Guyahoga, Black. Nadmiar wód uchodzi na północnym wschodzie do jeziora Ontario połączonego z Erie rzeką Niagara, przeciętą słynnymi wodospadami.
Największa głębokość wykazana przez sondy wynosi sto trzydzieści pięć stóp. Świadczy to o wielkości jeziora. Leży ono w Krainie Wielkich Jezior, które przechodzą jedno w drugie między terytorium Kanady i Stanów Zjednoczonych Klimat okolic Erie, choć położonych w pobliżu czterdziestego równoleżnika, jest bardzo chłodny zimą, gdyż napływają tam gwałtownie polarne prądy powietrzne nie zatrzymywane przez żadne przeszkody. Nic zatem dziwnego, że co roku cała powierzchnia Erie zamarza na okres od listopada do kwietnia.
Najważniejsze miasta zbudowane na brzegach tego wielkiego jeziora to: należące do stanu Nowy Jork Buffalo na wschodzie i Toledo na zachodzie, a na południu Cleveland i Sandusky, które podlegają Ohio. Poza tym na wybrzeżach powstało wiele małych miasteczek i zwykłych osiedli. Toteż kwitnie tam handel, a roczne obroty wynoszą co najmniej dwa miliony dwieście tysięcy dolarów.
Jechaliśmy dość krętą drogą, wznoszącą się i opadającą wzdłuż kapryśnej linii brzegowej. Podczas gdy konie biegły wyciągniętym .kłusem, ja rozmawiałem z Wellsem, który zaznajomił mnie z okolicznościami, jakie sprawiły, że wysłał, depeszę do Waszyngtonu.
Dwa dni wcześniej, 27 lipca w godzinach popołudniowych, Wells jechał konno do miasteczka Hearly, a pięć mil przed nim przejeżdżał przez niewielki lasek, kiedy nagle spostrzegł wypływającą na powierzchnię jeziora łódź podwodną. Stanął, zsiadł z konia i zasłonięty gęstymi zaroślami na własne oczy zobaczył, jak łódź zatrzymała się w głębi zatoki Black-Rock. Czy to wynurzył się, a potem. przybił do brzegu nieuchwytny statek, który uprzednio widziano na wodach przybrzeżnych w okolicach Bostonu i na jeziorze Kirdall?...
Kiedy łódź znalazła się w dole skał,. dwóch mężczyzn wyskoczyło na brzeg. Może jednym z nich był ów Pan Świata, o którym nie słyszano od czasu jego ostatniego pojawienia się na Jeziorze Górnym, a wypływający z głębin wody statek to tajemnicza „Groza”?
— Byłem sam — mówił Wells — sam nad zatoką... Gdyby i pan tam był ze swymi wywiadowcami, w czterech przeciwko dwóm moglibyśmy się pokusić na atak, schwytać tych ludzi, nim by powrócili na pokład i odpłynęli...
— Oczywiście — przytaknąłem. — Ale czy nie było ich więcej na pokładzie? Zresztą to nie ma znaczenia. Gdybyśmy zatrzymali tych dwóch, dowiedzielibyśmy się może, kim są.
— A zwłaszcza — dodał Wells — jeśli któryś z nich był dowódcą „Grozy”.
— Boję się tylko jednego, panie Wells, a mianowicie, że ten statek podwodny opuścił zatokę do tej pory.
— To się okaże za parę godzin, i dałby Bóg, żeby tam jeszcze był!... A wtedy, jak zapadnie noc...
— Ale pan przecież nie został w lasku aż do wieczora? — zapytałem.
— Nie. Odjechałem około piątej, a wieczorem dotarłem do Toledo, skąd wysłałem depeszę do Waszyngtonu.
— Wczoraj wrócił pan nad zatokę?
— Tak.
— Statek był tam jeszcze?
— W tym samym miejscu.
— A ci mężczyźni?
— Oni też. Moim zdaniem, do tego odludnego zakątka przywiodło ich jakieś uszkodzenie, które muszą usunąć.
— Możliwe — przytaknąłem. — Uszkodzenie, które nie pozwoliło im wrócić do kryjówki. Oby tak było!
— Są podstawy, by tak właśnie sądzić, bo część narzędzi wynieśli na brzeg i na tyle, na ile mogłem się zorientować nie wzbudzając podejrzeń, wydawało mi się, że pracowali też na pokładzie.
— Tylko ci dwaj mężczyźni?
— Tylko oni.
— Chyba jednak — zauważyłem — dwuosobowa obsługa nie jest wystarczająca, żeby kierować tak szybkim pojazdem, raz automobilem, raz statkiem, to znów łodzią podwodną...
— Ja też tak uważam, panie Strock. Wtedy jednak widziałem tych samych dwóch mężczyzn co w przeddzień. Kilka razy przyszli aż do lasku, w którym byłem ukryty, ucięli parę gałęzi i rozpalili ogień na plaży. Ta zatoka jest tak odludna, że nie mogli nikogo spotkać i musieli o tym wiedzieć.
— Poznałby ich pan?
— Bez trudności. Jeden był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, miał pełny zarost i ostre rysy twarzy. Drugi krępy, trochę niższy. Później, tak jak w przeddzień, odjechałem około piątej. Po powrocie do Toledo wręczono mi telegram od Warda zapowiadający pański przyjazd, czekałem zatem na dworcu.
Pewne więc było, że od trzydziestu sześciu godzin łódź podwodna stała w zatoce Black-Rock, prawdopodobnie w celu dokonania niezbędnych napraw, i być może, przy odrobinie szczęścia, jeszcze ją tam znajdziemy. Natomiast, jak zgodnie stwierdziliśmy z Wellsem, obecność pojazdu na jeziorze Erie znajdowała niezbite wyjaśnienie. Ostatni raz widziano go na powierzchni Jeziora Górnego. Otóż odległość między dwoma zbiornikami mógł przebyć bądź lądem, jadąc szosami stanu Michigan aż do zachodnich wybrzeży Erie, bądź drogą wodną, płynąc, może nawet pod wodą, w górę rzeki Detroit. Wszelako nie zasygnalizowano na drogach przejazdu „Grozy ,. choć policja strzegła tego stanu równie starannie, jak każdego innego w Ameryce. Pozostawała zatem hipoteza, że automobil przeistoczył się w statek lub łódź podwodną. A w takim razie jego dowódca wraz z załogą mogli dotrzeć do jeziora Erie nie zwracając niczyjej uwagi.
Jeżeli zaś teraz „Groza” opuściła już zatokę albo jeżeli umknie nam w chwili, gdy będziemy usiłowali ją zatrzymać, czy znów mielibyśmy przegrać? Tego nikt nie wiedział. W każdym razie wynik ”był niepewny.
Jeszcze przed wyjazdem z Waszyngtonu Ward uprzedził mnie, że w porcie w Buffalo, na drugim końcu jezioru Erie, stoją właśnie dwa niszczyciele. W razie potrzeby wystarczy wysłać telegram do ich dowódców, by puściły się w pogoń za „Grozą”. Ale jak dorównać jej szybkości, a jeżeli zamieni się w łódź podwodną, jak ją zaatakować w głębinach jeziora, gdzie się schroni? Wells zgodnie przyznawał, że w tej nierównej walce niszczyciele nie będą miały przewagi. Jeśli zatem najbliższa noc nie przyniesie nam wygranej, akcja okaże się nieudana.
Wells powiedział mi, że zatoka Black-Rock jest mało uczęszczana. Nawet droga prowadząca z Toledo do odległego o kilka mil miasteczka Hearly oddala się od niej. Kiedy znajdziemy się w okolicach zatoki, powozu nie będzie widać z jej brzegu. A jak już dojedziemy do lasku, który ją zasłania, bez trudu ukryjemy się pod drzewami. Stamtąd, gdy zapadnie noc, udamy się na stanowisko na skraju lasku od strony jeziora, skąd dobrze będziemy widzieli całą zatokę.
Wells znał ją zresztą doskonale. Nieraz przyjeżdżał tutaj od początku swego pobytu w Toledo. Otoczona jest niemal prostopadłymi skałami, o które rozbijają się fale jeziora, a jej głębokość na całym obwodzie wynosi prawie trzydzieści stóp.
„Groza” mogła zatem w zatoce przybić do brzegu pod wodą lub na jej powierzchni. W dwóch czy trzech miejscach poszarpane skaliste wybrzeże przechodziło w piaszczystą plażę długości około trzystu stóp, która stykała się ze skrajem zagajnika.
Około siódmej wieczorem nasz powóz, zatrzymawszy się wcześniej na krótko w połowie drogi, dotarł do lasku. Było jeszcze za jasno, by podejść do brzegu zatoki, nawet pod osłoną drzew. Zostalibyśmy bowiem dostrzeżeni, a pojazd — zakładając, iż nadal znajdował się w tym samym miejscu — szybko by wypłynął na jezioro, pod warunkiem oczywiście, że naprawa dobiegła już końca.
— Tutaj się zatrzymujemy? — spytałem Wellsa, kiedy powóz stanął na skraju lasku.
— Nie — odparł. — Lepiej będzie rozłożyć się w głębi. Na pewno nas wtedy nie wykryją.
— Powóz przejedzie między drzewami?
— Tak — potwierdził Wells. — Przemierzyłem ten lasek we wszystkich kierunkach. Jakieś sześćset stóp dalej jest polana, gdzie konie będą mogły się paść. Jak tylko zrobi się wystarczająco ciemno, zejdziemy wybrzeżem aż do stóp skał, które otaczają zatokę.
Uczyniliśmy tak, jak radził Wells. Prowadząc konie za uzdę, pieszo weszliśmy między drzewa.
W głębi rosły gęsto, w nieregularnych odstępach, sosny nadmorskie, wiecznie zielone dęby, cyprysy. Na ziemi leżał gruby dywan złożony z traw i opadłych liści. Korony drzew były tak gęste, że ostatnie promienie zachodzącego słońca nie mogły się przez nie przebić. Nie widniał tam ślad drogi czy nawet ścieżki. Powóz jednak, wprawdzie nie bez kilku zderzeń, dotarł na miejsce w niecałe dziesięć minut.
Otoczoną wielkimi drzewami polanę w kształcie owalu pokrywała zielona trawa. Było tam jeszcze jasno, dopiero za godzinę miał ją ogarnąć mrok. Wystarczy zatem czasu, by rozbić obóz i wypocząć po dość męczącej podróży wyboistą drogą.
Mieliśmy oczywiście szaloną chęć podejść do zatoki i sprawdzić, czy „Groza” jeszcze tam jest. Ale powstrzymała nas rozwaga. Nieco cierpliwości, a ciemności pozwolą nam niepostrzeżenie dotrzeć do wody. Takie było zdanie Wellsa, a ja uznałem je za słuszne.
Konie, wyprzęgnięte i puszczone wolno, pasły się na polanie. Na czas naszej nieobecności zostaną pod strażą woźnicy. Otwarto kufry powozu i John Hart i Nab Walker wyjęli z nich zapasy, składając je na trawie u stóp wspaniałego cyprysa, który przywodził mi na pamięć lasy Morgantonu i Pleasant-Garden. Byliśmy głodni i spragnieni. Żywności i picia nie zabraknie. Po posiłku zapaliliśmy fajki czekając chwili rozpoczęcia akcji.
W lesie panował absolutny spokój. Ucichły ostatnie głosy ptaków. Z nadejściem wieczoru wiatr słabł powoli i tylko na czubkach najwyższych gałęzi ledwie drżały liście.Tuż po zachodzie słońca niebo raptownie pociemniało i zmierzch ustąpił ciemnościom.
Spojrzałem na zegarek. Wskazywał godzinę ósmą trzydzieści.
— Już pora, panie Wells...
— Możemy iść, jeśli pan chce. — Ruszajmy więc.
Poleciliśmy woźnicy, żeby podczas naszej nieobecności nie pozwalał oddalać się koniom z łączki.
Wells ruszył przodem. Szedłem za nim, a moim śladem kroczyli Hart i Walker. Gdyby Wells nie służył nam za przewodnika, z trudem potrafilibyśmy iść we właściwym kierunku w tych ciemnościach.
Wreszcie znaleźliśmy się na skraju lasku. Przed nami, do samej zatoki Black-Rock, rozciągała się piaszczysta plaża. Wokół panowała pustynna cisza. Bez ryzyka mogliśmy iść dalej. Jeżeli „Groza.” nie odpłynęła, to musiała rzucić kotwicę pod osłoną skał.
Tylko czy jeszcze jest na swoim miejscu?... To jedyne pytanie, i przyznam, że na myśl o bliskim już rozwiązaniu tej pasjonującej sprawy, serce mi szybciej bije.
Wells gestem nakazał podejść bliżej... Piasek plaży skrzypiał nam pod nogami... Dwieście kroków — parę minut wystarczyło, by je przebyć, i oto znaleźliśmy się u wylotu jednego z przejść prowadzących między skałami na sam brzeg jeziora...
Nic nie widać!... Nic!... Miejsce, w którym Wells dwadzieścia cztery godziny wcześniej widział „Grozę”, jest puste!... Pan Świata opuścił zatokę Black-Rock!
ZATOKA BLACK-ROCK
Wszyscy wiemy, jak bardzo natura ludzka podatna jest na złudzenia. Oczywiście spodziewaliśmy się, iż ów tak poszukiwany pojazd opuścił już może zatokę — zakładając, że to jego właśnie widział Wells po południu 27 lipca w trakcie wynurzania się spod wody. Jeżeli jakieś nagłe uszkodzenie jego potrójnego układu napędowego przeszkodziło mu dotrzeć drogą lądową lub wodną do kryjówki i zmusiło do rzucenia kotwicy w zatoce Black-Rock, cóż więc mogliśmy sobie pomyśleć nie widząc go już tam? Że po dokonaniu napraw ruszył w dalszą drogę, że opuścił wody jeziora Erie.
Cóż, im bliżej było wieczoru, tym goręcej odrzucaliśmy te przypuszczenia, tak przecież prawdopodobne. Nie! Na koniec nie wątpiliśmy już, ze to na pewno była, „Groza” i ze nadal stała na kotwicy u stóp skał, tam gdzie widział ją Wells...
I nagle takie rozczarowanie! Więcej — rozpacz! Na nic się zdała cała nasza wyprawa. Jeżeli „Groza” pływała jeszcze po jeziorze lub w jego głębinach, nie leżało w naszej mocy, ba! — po cóż się wciąż łudzić? — w niczyjej mocy, odnalezienie jej, doścignięcie i pojmanie!
Staliśmy tak z Wellsem zgnębieni, a John Hart i Walker, rozgniewani, obchodzili zatokę.
A przecież postępowaliśmy odpowiednio do okoliczności, mieliśmy szansę na zwycięstwo. Gdyby w momencie naszego przyjścia dwaj widziani przez Wellsa mężczyźni byli na brzegu, moglibyśmy, czołgając się, dotrzeć do nich, zaskoczyć ich, pojmać, zanim by zdążyli wrócić na pokład. Gdyby natomiast znajdowali się jeszcze na pokładzie, zaczekalibyśmy za skałami, aż zejdą na ląd, i bez trudu odcięlibyśmy im odwrót. Skoro zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia Wells widział tylko dwóch mężczyzn, prawdopodobnie oznaczało to, że oni właśnie składali się na całą załogę „Grozy”.
Takie były nasze przypuszczenia, w taki sposób mieliśmy działać. Na nieszczęście „Groza” zniknęła!
Stojąc na skraju przejścia, ledwie kilka słów zamieniłem z Wellsem. Bo czy musieliśmy mówić, żeby się zrozumieć? Rozczarowanie mijało, a powoli opanowywał nas gniew. Nasze zamiary nie powiodły się, nie czuliśmy się na siłach ani kontynuować, ani od nowa rozpocząć akcję.
Minęła godzina. Nie myśleliśmy o opuszczeniu tego miejsca. Wzrok nieustannie przetrząsał ciemności. Niekiedy na powierzchni jeziora pojawiało się, zrodzone ze skrzenia wód, drgające światełko, które zaraz gasło, a wraz z nim nagle zbudzona nadzieja. Czasem też wydawało się nam, że w ciemnościach widzimy rysującą się sylwetkę — sylwetkę statku, który podpłynął blisko. To znów jakiś wir wybrzuszał się, jak gdyby wody kotłowały się w głębinach zatoki.
Wszystkie te wątpliwe oznaki obecności statku natychmiast znikały. Było to tylko złudzenie, pomyłka naszej wyprowadzonej z równowagi wyobraźni.
Dołączyli do nas nasi towarzysze, a pierwszym moim pytaniem było:
— I co?...
— Nic — odparł Hart.
— Obeszliście całą zatokę?
— Tak — odpowiedział Walker. — I nie dojrzeliśmy nawet śladu po tym, co widział Wells.
— Poczekamy — powiedziałem, nie potrafiłem się bowiem zdecydować na powrót do lasku.
I w tejże chwili uwagę naszą przykuło dziwne kłębienie się wód, które dochodziło aż do stóp skał. — Jakby pluski”— zauważył Wells.
— W rzeczy samej — odparłem, instynktownie zniżając głos. — Skąd to pochodzi?... Wiatr zupełnie ucichł... Czy woda burzy się na powierzchni jeziora...?
— ... czy też w głębi? — dokończył Wells i schylił się, żeby lepiej słyszeć.
Należało się istotnie zastanowić, czy jakiś statek, którego silnik mącił wodę, nie płynie w stronę zatoki. Milczący, znieruchomiali, usiłowaliśmy przebić wzrokiem głębokie ciemności, a fala uderzała w przybrzeżne skały.
Tymczasem Hart i Walker wspięli się z prawej strony na najwyższą krawędź skały. Ja zaś pochyliłem się nad wodą i obserwowałem wir, który wcale nie malał. Przeciwnie, stawał się coraz bardziej wyczuwalny i zaczynałem rozróżniać jakby regularne uderzenia podobne do tych, jakie wytwarza pracująca śruba napędowa.
— Nie ma wątpliwości — oznajmił Wells, nachylając się ku mnie. — To płynie statek.
— Owszem — odparłem. — Chyba że w Erie żyją wieloryby albo rekiny.
— Nie! To jest statek — powtórzył Wells. — Tylko czy wpłynie w głąb zatoki, czy też zakotwiczy się trochę wyżej?
— Tutaj widział go pan za pierwszym i za drugim razem?
— Tak.
— Cóż, jeżeli to ten sam, a nie może być żaden inny, to nie ma powodów, żeby nie wrócił w to samo miejsce...
— Tam!... Tam!... — przerwał mi Wells, wyciągając rękę w stronę wejścia do zatoki. Wywiadowcy przyłączyli się do nas. Wszyscy czterej, półleżąc na skraju plaży, patrzyliśmy we wskazanym kierunku.
W ciemnościach widzieliśmy niewyraźnie czarną, poruszającą się masę. Zbliżała się bardzo powoli i musiała być jeszcze w odległości około dwustu metrów. Ledwie słyszeliśmy warkot silnika. Może zresztą był zgaszony i statek posuwał się tylko siłą rozpędu?
A więc, podobnie jak w przeddzień, pojazd spędzi noc w głębi zatoki! Dlaczego opuścił miejsce, gdzie stał zakotwiczony, a teraz do niego powracał?... Czy znowu coś się zepsuło i przeszkodziło mu wypłynąć na jezioro? A może musiał odpłynąć przed zakończeniem tamtej naprawy? Jaki powód zniewalał go do powrotu w to samo miejsce?
Czy istniała jakaś poważna przyczyna, dla której nie mógł, przeistaczając się w automobil, wjechać na drogi stanu Ohio?
Wszystkie te pytania przyszły mi do głowy, a nie trzeba dodawać, że nie byłem w stanie dać na nie odpowiedzi.
Wspólnie z Wellsem zastanawialiśmy się nad tym będąc przekonani, że ów statek jest właśnie pojazdem Pana Świata, „Grozą”, na której został napisany list odrzucający propozycję rządu Stanów Zjednoczonych. A przecież przekonanie to nie mogło mieć walorów pewności, choć takim nam się wydawało!
Tak czy owak statek był coraz bliżej, a niechybnie jego dowódca doskonale znał wejścia do zatoki, zapuszczał się w nią bowiem w zupełnych ciemnościach. Ani jedna latarnia nie rozpraszała mroku, żadne światełko nie przedostawało się z wnętrza przez bulaje. Chwilami słychać było działający na wolnych obrotach silnik. Pluski stawały się coraz głośniejsze, za kilka minut statek przybije do „nabrzeża”.
Nie bez powodu użyłem wyrażenia stosowanego w odniesieniu do portów. Skały tworzyły bowiem w tym miejscu niewielką platformę wyniesioną jakieś sześć stóp nad poziom jeziora, jakby specjalnie przeznaczoną do zakotwiczenia statku.
— Chodźmy stąd — powiedział Wells, chwytając mnie za ramię.
— Tak — odparłem — tutaj mogą nas odkryć. Trzeba przejść od strony plaży, skryć się w jakimś zagłębieniu skał i czekać...
— Niech pan idzie pierwszy.
Nie było chwili do stracenia. Statek zbliżał się powoli, a na mostku, nieznacznie górującym nad wodą, rysowały się dwie sylwetki ludzkie.
Czyżby rzeczywiście było ich tylko dwóch na pokładzie?
Wycofaliśmy się przejściem i przeczołgaliśmy się wzdłuż skał. Tu i ówdzie rozwierały się zagłębienia. Przycupnąłem z Wellsem w jednym, wywiadowcy schowali się w drugim.
Gdyby ludzie z „Grozy” zeszli na plażę, nie dojrzą nas, za to my ich będziemy widzieli, co pozwoli nam działać odpowiednio do sytuacji.
Hałas, jaki dobiegał od jeziora, zamieniane w języku angielskim słowa jasno wskazywały, że statek już przybił. Niemal natychmiast rzucono cumę, dokładnie w to miejsce, gdzie dopiero staliśmy.
Prześliznąwszy się aż do skraju skał Wells stwierdził, że cumę ciągnie jeden z marynarzy, który wyskoczył na ląd; słychać też było, jak chwytak szoruje po ziemi.
Kilka minut później pod czyimiś nogami zaskrzypiał piasek plaży. Dwaj mężczyźni minęli dojście do zatoki i idąc obok siebie w świetle niesionej latarni, skierowali się na skraj lasku.
Po co szli w tę stronę?... Czy zatoka Black-Rock była schronieniem „Grozy”?... Czyżby jej dowódca tutaj założył skład żywności i sprzętu?... Czy tu właśnie przybywał uzupełnić zapasy, kiedy kapryśna trasa jego podroży sprowadzała go do tej części terytorium Stanów Zjednoczonych?. .. Czy wiedział zatem, że miejsce to jest tak puste, tak wyludnione, iż nie musi obawiać się odkrycia swojej obecności?
— Co robimy? — spytał Wells.
— Zostawmy ich, niech wrócą, a wtedy... Przerwałem nagle zaskoczony tym, co ujrzałem.
Mężczyźni byli niecałe trzydzieści kroków od nas, kiedy jeden z nich odwrócił się i światło latarni, którą niósł w ręku, padło na jego twarz.
Była to twarz mężczyzny, który ze swoim towarzyszem czyhał na mnie przed domem w Waszyngtonie... Nie mogłem się mylić. Rozpoznałem go, a moja stara gosposia zgodziłaby się ze mną. Oczywiście, to był on, jeden ze szpiegów, których śladów nie mogłem odnaleźć. List, jaki otrzymałem, pochodził na pewno od nich, list napisany identycznym charakterem pisma co odpowiedź Pana Świata, datowana na pokładzie „Grozy”! Właściwie pogróżki zawarte w liście dotyczyły Great-Eyry, raz jeszcze zatem zastanowiłem się, jaki związek może istnieć między Great-Eyry i „Grozą ”.
W kilku słowach wyjaśniłem wszystko Wellsowi, on zaś w odpowiedzi rzekł:
— Nic z tego nie rozumiem!
Tymczasem mężczyźni nadal zdążali w stronę lasku i niebawem znaleźli się na jego skraju.
— Żeby tylko nie odkryli naszego powozu! — szepnął Wells.
— Nie ma obawy, o ile nie wejdą głębiej między drzewa...
— A jeżeli natkną się na niego?
— Wtedy zawrócą na pokład i będzie dość czasu, żeby im odciąć odwrót.
Od statku nie dochodził żaden dźwięk. Wysunąłem się ze skalnego załomu, poszedłem wzdłuż przejścia i zatrzymałem się w miejscu, gdzie zamocowano cumę.
Zupełnie cichy, statek kołysał się na końcu liny. Z pokładu nie sączył się żaden promień światła, nikt nie stał na mostku ani na skalnej platformie. Czy nie był to sprzyjający moment, by skoczyć na pokład i tam oczekiwać powrotu tych ludzi?
— Panie Strock!... Panie Strock! To wołał mnie Wells.
Spiesznie zawróciłem i przycupnąłem obok niego.
Może było już za późno, by opanować statek, a może i nie udałoby się to, jeżeli na pokładzie znajdowało się więcej osób?
Tak czy owak człowiek z latarnią i jego towarzysz ukazali się na skraju lasku i z powrotem szli po plaży. Z pewnością nie odkryli niczego podejrzanego. Dźwigając duże paczki minęli przejście i stanęli u stóp platformy utworzonej przez skały.
Zaraz też rozległ się głos jednego z nich:
— Hej! Kapitanie!
— Co jest? — usłyszeliśmy. Wells szepnął mi do ucha:
— Jest ich trzech...
— Może czterech... — odparłem. — A może i pięciu albo sześciu! Sytuacja komplikowała się coraz bardziej. Co moglibyśmy zrobić,
mając do czynienia ze zbyt liczną załogą? W każdym razie drogo by nas kosztowała najmniejsza nieostrożność. Teraz, kiedy obaj mężczyźni wrócili, czy wsiądą na pokład z przyniesionymi pakunkami? I czy zaraz potem statek odcumuje i opuści zatokę, czy tez zostanie aż do wschodu słońca? Gdyby odpłynął, byłby dla nas stracony. Gdzie go wtedy szukać? Aby opuścić jezioro Erie, miał przecież do dyspozycji drogi okolicznych stanów i koryto rzeki Detroit, która doprowadziłaby go do jeziora Huron. Czy mogłoby się zdarzyć raz jeszcze, że zostałby dostrzeżony w zatoce Black-Rock?
— Na pokład!... — szepnąłem do Wellsa. — Jest nas czterech... Nie spodziewają się ataku... Zaskoczymy ich...
Miałem już przywołać obu wywiadowców, kiedy Wells chwycił mnie za ramię.
— Niech pan słucha! — powiedział.
Jeden z mężczyzn holował właśnie na cumie statek, który zbliżał się do skał.
Kapitan i jego towarzysze prowadzili taką oto rozmowę:
— Wszystko zastaliście w porządku?
— Tak, kapitanie.
— Powinny tam być jeszcze dwie paczki, prawda?
— Dwie.
— Da się je przynieść na „Grozę” za jednym zamachem? „Groza”!... A więc był to pojazd Pana Świata!
— Tak! — odparł-jeden z mężczyzn.
— To dobrze. Odpływamy jutro o wschodzie słońca.
Czyżby było ich trzech na pokładzie? Tyko trzech: kapitan i dwaj mężczyźni?
Dwóch niechybnie wyruszy zaraz do lasku po ostatnie paczki. Może po powrocie wejdą na pokład, pójdą na swoje miejsca, położą się spać? Czy wtedy nie będzie najodpowiedniejsza chwila, by ich zaskoczyć, nim zdążą zająć stanowiska obronne?
Pewni, że nie odpłyną przed świtem, gdyż słyszeliśmy to z ust samego kapitana, zgodnie stwierdziliśmy z Wellsem, iż należy pozwolić im wrócić na pokład, a kiedy zasną, wtargniemy na „Grozę”.
Wciąż jednak nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego w przeddzień, nie kończąo ładowania, kapitan opuścił tę „przystań”, co z kolei zmusiło go do ponownego przypłynięcia do zatoki. W każdym razie była to dla nas szczęśliwa okoliczność, którą potrafimy wykorzystać.
Wybiło wpół do jedenastej. W tejże chwili na piasku rozległy się kroki. Pojawili się obaj mężczyźni, podążając w kierunku lasku. Jak tylko zniknęli między drzewami, Wells poszedł powiedzieć wywiadowcom o naszym planie, ja zaś prześliznąłem się na sam koniec przejścia.
„Groza” stała przycumowana. Niewiele było widać, ale dojrzałem, że statek miał wydłużony, wrzecionowaty kształt, nie posiadał komina, żagli ani masztów i przypominał ten, który widziano na wodach przybrzeżnych Nowej Anglii.
Wróciliśmy do naszych załomów sprawdziwszy uprzednio rewolwery, którymi może trzeba się będzie posłużyć.
Minęło pięć minut, odkąd mężczyźni zniknęli, i w każdej chwili spodziewaliśmy się ich powrotu z pakunkami. Kiedy już wsiądą na statek, zaczekamy na stosowny moment, by skoczyć na jego pokład, ale nie wcześniej jak po godzinie, ażeby kapitan i jego załoga głęboko zasnęli. Najważniejsze było, żeby nie zdążyli wypłynąć na wody jeziora ani żeby nie zanurzyli się w jego głębinach, wtedy bowiem zabraliby nas ze sobą.
Nigdy, w całym moim życiu, nie odczułem podobnej niecierpliwości! Zdawało mi się, że mężczyzn z „Grozy” coś zatrzymało w lasku, że coś przeszkodziło im stamtąd wyjść.
Raptem rozległ się trzask gałęzi, tętent uciekających koni, galop na skraju lasku. To nasz wystraszony czymś zaprzęg umknął z polany, biegnąc w stronę plaży.
Niemal natychmiast ukazali się dwaj mężczyźni, pędząc tym razem co sił w nogach. Niewątpliwie obecność naszych koni obudziła ich czujność. Stwierdzili, że w lasku ukryta jest policja. Są śledzeni, pilnowani, zostaną pojmani!...
Toteż biegną w stronę przejścia, zaraz wyrwą z piasku chwytak i wskoczą na pokład... „Groza” zniknie z. szybkością błyskawicy, a my znowu przegramy!...
— Naprzód! — krzyknąłem.
I oto wybiegliśmy na plażę, by przeciąć im odwrót.
Jak tylko nas zobaczyli, porzucili pakunki, padły strzały z rewolwerów, raniąc Johna Harta w ramię.
My też strzelaliśmy, ale z mniejszym skutkiem. Kule nie dosięgły uciekających, nie zatrzymaliśmy ich. Gdy znaleźli się nad wodą, nie tracąc czasu na wydobywanie chwytaka z piasku, rzucili się wpław i kilka ruchów ramion wystarczyło, żeby dotarli do „Grozy .
Stojący na dziobie z rewolwerem w ręku kapitan strzelał, a jedna z jego kul dosięgła Wellsa.
Chwyciłem wraz z Walkerem za linę cumowniczą, ciągnąc ją do siebie. Ale wystarczyłoby, żeby ją odcięto na statku, a „Groza będzie mogła ruszyć.
Naraz chwytak wyskoczył z piasku, jedno z jego ramion zaczepiło się o mój pas, Walker przewrócił się pod wpływem szarpnięcia, a ja zostałem pociągnięty, nie mogąc się uwolnić.
W tejże chwili „Groza” uczyniła jakby skok pod wpływem włączonego silnika i z pełną szybkością odpłynęła z zatoki Black-Rock.
NA POKŁADZIE „GROZY”
Było jasno, gdy przyszedłem do siebie. Przez bulaj wąskiej kabiny, w której się znajdowałem, wdzierało się blade światło. Nie potrafiłbym powiedzieć, od ilu godzin tam. przebywałem. Wydawało mi się jednak, że słońce, sądząc po nachyleniu jego promieni, nie powinno stać wysoko nad horyzontem.
Leżałem przykryty w koi. Ubranie moje zostało wysuszone i wisiało w kącie kajuty. Po podłodze poniewierał się pas naderwany przez ramię chwytaka. Nie czułem, żebym był ranny. Tylko nieco osłabiony. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że nie ze słabości straciłem przytomność. Ponieważ moja głowa niknęła czasami pod wodą, kiedy cuma wlokła mnie za sobą po powierzchni jeziora, udusiłbym się, gdybym nie został na czas wyciągnięty na pokład.
Czy oprócz mnie na „Grozie” znajdował się tylko kapitan i jego dwaj ludzie? Było to prawdopodobne, o ile nie pewne. Przypomniałem sobie całą tę scenę — raniony Hart upadł na piasek, Wellsa zadrasnęła kula, Walker przewrócił się w momencie, gdy chwytak zaczepił o mój pas... Czy zatem moi towarzysze nie byli przekonani, że utonąłem w jeziorze Erie?...
W jaki sposób poruszała się w tej chwili „Groza”? Czy po przekształceniu statku w automobil kapitan przemierzał drogi stanów graniczących z jeziorem? Jeżeli sytuacja tak właśnie wyglądała, a ja przez wiele godzin pozostałem w omdleniu, to czyż pędzący całą mocą „silnika pojazd nie powinien był już daleko odjechać? A może, zamieniwszy się w łódź podwodną, posuwał się podwodnym szlakiem na jeziorze?
Nie, „Groza” na pewno płynęła po rozległych wodach. Przedostające się do mojej kajuty światło wskazywało, że pojazd nie był zanurzony. Nie odczuwałem też żadnych wstrząsów, jakich automobil doznaje na szosie. „Groza” nie znajdowała się zatem na lądzie.
Co innego, jeśli chodzi o to, czy nadal żeglowała po jeziorze Erie. Kapitan mógł przecież popłynąć w górę rzeki Detroit i dotrzeć do jeziora Huron czy do Jeziora Górnego, leżących w olbrzymiej Krainie Wielkich Jezior. Zbadanie tego sprawi mi trudność.
Postanowiłem tymczasem wyjść na pokład. Gdy już będę na zewnątrz, rozejrzę się w sytuacji. Wydostałem się z koi, wziąłem ubranie, włożyłem je, nie będąc przy tym pewien, czy nie jestem trzymany w tej kajucie pod kluczem.
Spróbowałem więc unieść znajdującą się nad moją głową zamkniętą klapę. Ustąpiła i wychyliłem się do połowy ciała. Spojrzałem ponad relingiem przed siebie, w tył, na boki.
Wszędzie rozpościerała się tafla wody. Żadnych wybrzeży w zasięgu wzroku! Dookoła tylko pusty horyzont! Szybko upewniłem się co, do tego, czy było to morze, czy jezioro. Ponieważ płynęliśmy z dużą prędkością, rozcinana dziobem woda tryskała aż na rufę i jej bryzgi spadały mi na twarz.
Woda była słodka i prawdopodobnie nadal znajdowaliśmy się na Erie.
Nie mogło minąć więcej jak siedem do ośmiu godzin od chwili, gdy „Groza opuściła zatokę Black-Rock, ponieważ słońce stało w połowie drogi do zenitu. Musiał to więc być poranek 31 lipca.
Toteż biorąc pod uwagę długość jeziora Erie, czyli dwieście dwadzieścia mil, i jego blisko pięćdziesięciomilową szerokość, nie powinienem był się dziwić, że nie widziałem ani wschodnich wybrzeży należących do stanu Nowy Jork, ani zachodnich, które są w posiadaniu Kanady.
Na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn: jeden na dziobie obserwował trasę, drugi na rufie utrzymywał. ster w pozycji północny wschód, co stwierdziłem na podstawie położenia słońca. Pierwszy był tym, w którym, gdy szedł wybrzeżem zatoki, rozpoznałem jednego ze śledzących mnie na Long-Street ludzi. Drugi niósł latarnię w czasie wyprawy do lasku.
Na próżno rozglądałem się za trzecim, którego po powrocie nazywali kapitanem. Nie dostrzegłem go.
Łatwo zrozumieć moje pragnienie znalezienia się w obecności twórcy tego cudownego pojazdu, w obecności dowódcy „Grozy”, tajemniczej postaci intrygującej i niepokojącej całą kulę ziemską, zuchwałego wynalazcy, co nie bał się stanąć do walki z ludzkością i ogłosił się Panem Świata!
Podszedłem do człowieka na dziobie i po chwili milczenia zapytałem:
— Gdzie jest kapitan?
Popatrzył na mnie półprzymkniętymi oczyma. Zdawał się nie rozumieć, a przecież wiedziałem, że mówi po angielsku, bo słyszałem go poprzedniego dnia.
Zauważyłem przy tym, że wcale nie wygląda na zaniepokojonego widząc mnie poza kajutą. Odwrócił się tyłem i znów jął obserwować horyzont.
Skierowałem się zatem na rufę, zdecydowany postawić to samo pytanie dotyczące kapitana. Jak tylko stanąłem przed sternikiem, ten odsunął mnie na bok, nie udzielając żadnej odpowiedzi. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak oczekiwać pojawienia się tego, który powitał nas strzałami, kiedy wraz z mymi kolegami holowaliśmy „Grozę na cumie. Miałem zatem czas, by obejrzeć z zewnątrz pojazd unoszący mnie... Dokąd?...
Pokład i nadwodna część kadłuba zostały wykonane z czegoś podobnego do metalu, ale nie znanego mi pochodzenia. Pośrodku na wpół podniesiona klapa osłaniała pomieszczenie, w którym niemal bezgłośnie pracowały maszyny. Jak już wcześniej wspomniałem, statek nie miał żagli ani masztów, ani nawet drzewca bandery na rufie. Na dziobie wystawał peryskop, który pozwalał „Grozie” utrzymywać właściwy kierunek pod wodą.
Na obu burtach widniało coś w rodzaju mieczy podobnych do tych, jakie posiadają żaglowce holenderskie, a których przeznaczenia nie umiałem wyjaśnić.
W przedniej części statku zauważyłem trzecią pokrywę — musiała ona prowadzić do pomieszczenia zajmowanego w czasie postoju „Grozy” przez dwuosobową załogę. Identyczna klapa na rufie była prawdopodobnie wejściem do kajuty kapitana, który nadal się nie pokazywał.
Pokrywy te, po opuszczeniu ich na wejścia wyłożone kauczukiem, tak szczelnie przylegały, że woda nie mogła przedostać się do wnętrza w czasie podwodnych podróży.
Nie mogłem natomiast obejrzeć silnika, który nadawał pojazdowi taką wielką prędkość, podobnie jak nie Widziałem pędnika, śruby czy turbiny. Stwierdziłem jedynie, że statek zostawia za sobą długą, płytką bruzdę dzięki niezwykle smukłym kształtom opływowym, które ułatwiały wychodzenie na falę, nawet podczas burzliwej pogody.
Na koniec dodam, by więcej już do tego nie wracać, ze czynnikiem wprawiającym ten pojazd w ruch nie była ani para wodna, ani ropa, alkohol czy inne płyny, które wykryłbym po zapachu, a które są powszechnie używanym paliwem w automobilach i statkach podwodnych. Niezawodnie chodziło tu o elektryczność zgromadzoną na pokładzie w niezwykłych ilościach.
I tutaj nasuwało się pytanie: skąd ta elektryczność pochodzi? Z baterii? Z akumulatorów? W jaki sposób baterie czy akumulatory są ładowane? Co jest jej niewyczerpanym źródłem? Gdzie odbywa się jej produkcja? Chyba że stosując nieznane dotąd metody ściąga się ją bezpośrednio z otaczającej wody lub powietrza... Zastanawiałem się, czy w obecnej sytuacji uda mi się wyjaśnić te tajemnice.
Później pomyślałem o moich towarzyszach, którzy zostali na brzegu zatoki Black-Rock. Jeden był ranny, możliwe że dwaj inni, Wells i Nab Walker, także. Widzieli, jak pociągnęła mnie cuma, a czy mogli przypuszczać, że zabrano mnie na pokład „Grozy”? Oczywiście, że nie! Ward powinien był otrzymać telegraficznie wieść o mojej śmierci. I kto po tym wszystkim odważyłby się znów wystąpić do walki z Panem Świata?
Takie oto rozmaite refleksje krążyły mi po głowie w oczekiwaniu, że kapitan pokaże się na pokładzie. A on ciągle się nie zjawiał!
Niebawem poczułem silny głód, usprawiedliwiony ścisłym, niemal dwudziestoczterogodzinnym postem, przy założeniu naturalnie, że ostatni posiłek spożyłem w przeddzień z mymi towarzyszami. A sądząc po gwałtownych skurczach żołądka, zaczynałem się zastanawiać, czy nie znajdowałem się na pokładzie „Grozy” od dwóch dni. A może i dłużej...
Na szczęście problem, czy i jak będę żywiony, wkrótce został rozwiązany.
Stojący na dziobie człowiek zszedł do kajuty, by zaraz znów się zjawić. Bez słowa położył przede mną nieco żywności, po czym wrócił na stanowisko.
Trochę mięsa z konserwy, suszonej ryby, sucharów, kufel piwa tak mocnego, że musiałem rozcieńczyć je wodą — taki był posiłek, jakim mnie uraczono. Załoga niechybnie spożyła go wcześniej, nim opuściłem kajutę, nikt mi zatem nie dotrzymał towarzystwa.
Ponieważ niczego od tych ludzi nie mogłem się dowiedzieć, ponownie pogrążyłem się w myślach.
„Jak się skończy ta przygoda? — zastanawiałem się. — Czy ujrzę wreszcie tego niewidzialnego kapitana? Czy mnie uwolni? A może odzyskam wolność wbrew niemu? To już będzie zależało od okoliczności. Ale w jaki sposób opuścić „Grozę”, gdyby pozostała na jeziorze albo popłynęła pod wodą? Jeżeli pojazd nie przeistoczy się w automobil, czy będę musiał zrezygnować ze wszelkich prób ucieczki?”
Przyznam się zresztą, że nie mogłem pogodzić się z myślą o ucieczce z „Grozy” nie odsłoniwszy przedtem jej sekretów. Bo przecież ostatecznie, mimo że nie mogłem sobie winszować sukcesów w tej wyprawie — niewiele wszak brakowało, żebym stracił w niej życie — chociaż przyszłość przedstawiała się raczej w ciemnych barwach, sprawa posunęła się o krok do przodu. Co prawda, jeżeli nie uda mi się porozumieć ze światem, jeżeli jak ów Pan Świata, który został wyjęty spod prawa, i ja będę odcięty od reszty ludzkości...
„Groza” nadal płynęła na północny wschód, dokładnie wzdłuż jeziora Erie. Posuwała się z umiarkowaną szybkością, a gdyby rozwinęła prędkość maksymalną, wystarczyłoby jej kilka godzin, żeby dotrzeć do północno-wschodniego krańca jeziora.
Jedynym wyjściem z tej części Erie jest rzeka Niagara, która łączy je z jeziorem Ontario. Otóż rzekę tę przegradzają słynne wodospady znajdujące się około piętnastu mil poniżej Buffalo, ważnego miasta w stanie Nowy Jork. Skoro „Groza” nie popłynęła w górę rzeki Detroit i nie wjedzie na drogę lądową, w jaki sposób wydostanie się stąd?
Słońce minęło zenit. Pogoda była ładna, bardzo gorąco, ale znośnie dzięki bryzie, która orzeźwiała powietrze. Brzegi jeziora jeszcze się nie ukazały ani po stronie kanadyjskiej, ani po amerykańskiej.
- Czyż naprawdę kapitanowi zależało na tym, abym go nie ujrzał?
Czy był jakiś powód, dla którego nie chciał, żebym go poznał? Czy taka przezorność świadczyła o tym, że ma zamiar, gdy zapadnie noc i „Groza” dotrze do wybrzeży, zwrócić mi wolność? Wydawało mi się to raczej nieprawdopodobne.
Dochodziła druga po południu, gdy rozległ się lekki rumor, podniosła się środkowa pokrywa włazu i na pokładzie ukazała się osoba tak niecierpliwie oczekiwana.
Muszę wyznać, że zaszczycił mnie nie większą uwagą niż jego załoga i zbliżywszy się do sternika, zajął jego miejsce na rufie. Ten zaś powiedział do niego po cichu kilka słów, po czym zszedł do maszynowni.
Kapitan omiótł wzrokiem horyzont, spojrzał na umieszczoną przed sterem busolę, zmienił nieco kierunek i zwiększył prędkość „Grozy”.
Człowiek ten musiał przekroczyć już pięćdziesiątkę; był średniego wzrostu, barczysty, wyprostowany, z dużą głową o krótkich, raczej szpakowatych niż siwych włosach. Nie miał wąsów ani faworytów, lecz brodę, muskularne ramiona i nogi, szeroką pierś i charakterystyczną oznakę wielkiej energii — nieustannie zmarszczone brwi. Niezawodnie był to człowiek z żelaza, o gorącej krwi płynącej pod ogorzałą skórą.
Podobnie jak jego towarzysze, kapitan odziany był w strój marynarski, który osłaniała nieprzemakalna peleryna, a głowę nakrył wełnianym beretem.
Przyglądałem mu się. Choć wcale nie próbował unikać mojego wzroku, wykazywał niespotykaną obojętność, jakby na jego statku nie było obcego.
Nie muszę chyba dodawać, że kapitan „Grozy” był jednym ze śledzących mnie w Waszyngtonie osobników. I jeżeli ja go rozpoznałem, niechybnie i on spostrzegł, że jestem nadinspektorem Strockiem, któremu zostało powierzone zadanie zbadania Great-Eyry.
Kiedy tak na niego patrzyłem, przyszła mi do głowy pewna myśl, skojarzenie, jakiego nie miałem w Waszyngtonie, a mianowicie że tę tak charakterystyczną twarz już gdzieś widziałem. Gdzie?... Na liście gończym? A może po prostu na zdjęciu w jakiejś witrynie? Wspomnienie to było jednak tak mgliste, że obawiałem się, czy nie padłem raczej ofiarą złudzenia.
Jego towarzysze nie byli na tyle uprzejmi, żeby mi odpowiedzieć, może więc on łaskawiej potraktuje moje pytania? Mówiliśmy tym samym językiem, chociaż nie mogłem ręczyć za jego amerykańskie pochodzenie. Chyba że postanowił, iż nie będzie mnie rozumiał, ażeby nie musieć udzielać mi odpowiedzi!
Co chciał ze mną uczynić? Czy miał zamiar pozbyć się mnie bez zbędnych ceregieli? Może czekał, aż nadejdzie noc, by wrzucić mnie do wody?. Czyżby to, co o nim wiedziałem, wystarczało, bym stał się niebezpiecznym świadkiem? W takim razie byłoby lepiej, gdybym został na końcu cumy. Oszczędziłoby im to wrzucania mnie do wody!
Podniosłem się, poszedłem na rufę i stanąłem przed nim. Płonący wzrok utkwił w mej twarzy.
— Czy to pan jest kapitanem? — spytałem. Milczenie.
— Ten statek... to „Groza”? Ani słowa odpowiedzi.
Podszedłem bliżej i chciałem chwycić go za ramię. Odepchnął mnie dość łagodnie, ale ruchem, który wskazywał na niepospolitą siłę. Znowu podszedłem do niego.
— Co pan chce ze mną zrobić? — spytałem, podnosząc nieco głos. Sądziłem, że zaciśnięte z widoczną irytacją usta wymówią wreszcie
kilka słów. On zaś, jakby się na siłę hamując, odwrócił głowę. Ręka jego dotknęła regulatora szybkości. Pojazd natychmiast przyspieszył.
Ogarnął mnie gniew i nie panując już nad sobą, miałem ochotę zawołać: „Dobrze!... Niech pan milczy!... Ja... Ja wiem, kim pan jest, wiem też, co to za pojazd! Widziano go w Madisonie, w Bostonie, na jeziorze Kirdall! Tak! To ten sam, który przemierza drogi, pływa po morzach i jeziorach i pod ich powierzchnią! Ten statek, to „Groza”! Pan nim dowodzi... To pan napisał list do rządu... I uważa się pan za tak silnego, że zwąc się Panem Świata, chce pan walczyć przeciw całemu światu!
Jakże mógłby temu zaprzeczyć? Zdążyłem zauważyć wyryte na sterze jego inicjały.
Na szczęście udało mi się pohamować i wątpiąc, abym otrzymał odpowiedź na dręczące mnie pytania, usiadłem koło włazu do mojej kajuty. Przez długie godziny nieustannie obserwowałem horyzont w nadziei, że ukaże się na nim ląd. Czekać! Tylko to mi pozostało... Czekać! Nim minie dzień, „Groza” niezawodnie znajdzie się w pobliżu wybrzeży Erie, ponieważ ciągle i niezmiennie płynęła na północny wschód.
NIAGARA
Czas mijał, a sytuacja nie ulegała zmianie. Sternik wrócił na swoje miejsce, a kapitan znów nadzorował maszynownię. Wspominałem już, że nawet wtedy, kiedy rosła prędkość, silnik działał bezgłośnie, niezwykle równomiernie. Nie zdarzały się trudne do uniknięcia szarpnięcia, które są wynikiem stosowania cylindrów i tłoków. Na tej podstawie wnioskowałem zatem, że „Groza” w każdym swoim przeobrażeniu poruszała się chyba napędzana maszynami rotacyjnymi. Nie mogłem jednak mieć całkowitej pewności.
Zauważyłem również, że płynęliśmy ciągle w tym samym kierunku. Wciąż na północny wschód, a więc w stronę Buffalo.
„Dlaczego kapitan tędy płynie? — zastanawiałem się. — Nie ma chyba zamiaru rzucić kotwicy w tym porcie, między statkami rybackimi i handlowymi! Jeśli chce się wydostać z jeziora Erie, to nie Niagarę powinien był wybrać, bo wodospadów nie da się przebyć nawet takim pojazdem! Jedyną możliwą drogą jest rzeka Detroit, a „Groza” najwyraźniej się od niej oddala!”
Wtedy też co inego przyszło mi do głowy: może kapitan czeka nocy, żeby przybić do któregoś brzegu Erie? Pojazd, przeistoczony w automobil, szybko przemierzyłby okoliczne stany.
Gdyby mi się nie powiodła ucieqzka w czasie jazdy lądem, zaprzepaszczone byłyby wszelkie nadzieje na odzyskanie wolności!... Co prawda dowiedziałbym się wreszcie, gdzie ukrywa się ten Pan Świata, i to tak dobrze, że nie udało się odnaleźć jego schronienia — o ile oczywiście nie wysadzi mnie wcześniej w taki czy inny sposób. A nie muszę tłumaczyć, co rozumiem przez „wysadzenie”.
Znałem północno-wschodnią część jeziora, często bowiem bywałem w tych okolicach stanu Nowy Jork, między Albany, jego stolicą, i Buffalo. Pewna sprawa, datująca się sprzed trzech lat, umożliwiła mi zbadanie brzegów Niagary powyżej i poniżej wodospadów, aż do mostu przerzuconego nad rzeką; byłem przy tym na dwóch głównych wyspach leżących między Buffalo i osiedlem Niagara-Falls, następnie na wyspie Navy oraz na Goat-Island, która oddziela amerykańską część wodospadu od kanadyjskiej.
Gdyby zatem nadarzyła się sposobność ucieczki, nie znalazłbym się w okolicy mi nie znanej. Czy jednak trafi się taka okazja? A czy w głębi ducha pragnąłem jej? Czybym ją wykorzystał? Ileż jeszcze tajemnic kryła w sobie ta sprawa, w którą łaskawy los — a może złośliwy? — mnie wplątał!
Nie powinienem był zresztą nawet marzyć, żeby mi się udało dotrzeć do któregoś brzegu Niagary. „Groza” nie wpłynie w tę rzekę bez wyjścia i prawdopodobnie nie zbliży się też do wybrzeży jeziora Erie. W razie potrzeby zanurzy się, przepłynie rzekę Detroit, przeistoczy się w automobil, który poprowadzi jego kierowca, po czym wyruszy na drogi Stanów Zjednoczonych.
Myśli te kłębiły mi się w głowie, podczas gdy spojrzeniem daremnie ogarniałem horyzont.
Uporczywie gnębiło mnie też pytanie, na które nie znajdowałem odpowiedzi: dlaczego kapitan napisał do mnie ów list z pogróżkami? W jakim celu pilnował mnie w Waszyhgtonie? Jaki miał związek z GreatEyry? Mógł ostatecznie przepłynąć podziemnymi kanałami do jeziora Kirdall. Ale przez skały otaczające Great-Eyry... Nie, co to, to nie!
Około czwartej po południu, biorąc z jednej strony pod uwagę prędkość „Grozy”, z drugiej zaś kierunek, w jakim płynęła, musieliśmy być nie dalej jak piętnaście mil od Buffalo, które powinno wkrótce ukazać się na północnym wschodzie.
Przez całą drogę, jeśli nawet zauważyłem jakieś statki, to przepływały one dosyć daleko, a kapitan utrzymywał się w takiej od nich odległości, jaka mu odpowiadała. W dodatku „Groza” była ledwie widoczna na powierzchni jeziora — z odległości mili z trudem się ją dostrzegało.
Tymczasem zaczynały się zarysowywać otaczające kraniec jeziora wzniesienia, tworzące poniżej Buffalo gardziel, przez którą Erie przelewa swe wody do koryta Niagary. Po prawej stronie wyrastały wydmy, tu i ówdzie widać było kępy drzew. Spostrzegłem na jeziorze statki handlowe oraz rybackie żaglówki i parowce. Niebo ciemniało miejscami od pióropuszy dymu, które rozpędzał lekki wietrzyk ze wschodu.
Jakie były zamiary kapitana, skoro kierował się do tego portu? Czy przed wpłynięciem do niego nie powstrzyma go ostrożność? Toteż w każdej chwili spodziewałem się, że wykona ruch sterem, by zawrócić do zachodniego brzegu jeziora. Chyba że zamierzał zanurzyć się i spędzić noc w głębinach Erie. Dalej nie mogłem jednak pojąć, dlaczego z uporem kieruje się w stronę Buffalo!
W tym momencie sternik, którego spojrzenie badało północnowschodni horyzont, dał znak swemu towarzyszowi. Ten podniósł się, skierował do środkowego włazu i wszedł do maszynowni.
Niemal natychmiast kapitan zjawił się na mostku koło sternika, zamienił z nim po cichu kilka zdań, spoglądając za jego wyciągniętą w kierunku Buffalo ręką wskazującą dwa ciemne punkty, które przesuwały się jakieś sześć mil za prawą burtą. Kapitan uważnie popatrzył w tę stronę, po czym wzruszył ramionami i usiadł na dziobie, nie wprowadzając zmian do kursu „Grozy ”.
Kwadrans później spostrzegłem, że na północnym wschodzie rysują się dwa dymy. Powoli kształt punktów stawał się coraz wyraźniejszy. Były to dwa szybko zbliżające się parowce, a niedawno musiały opuścić port w Buffalo.
Nagle uświadomiłem sobie, że owe parowce to wspomniane przez Warda niszczyciele, obarczone od jakiegoś czasu nadzorem nad tą częścią jeziora, te same, od których miałem żądać pomocy.
Niszczyciele te, najnowszego typu, należały do najszybszych parowców zbudowanych w Stanach Zjednoczonych. Poruszane najdoskonalszymi, niezwykle silnymi maszynami, podczas prób rozwinęły prędkość dwudziestu siedmiu mil na godzinę.
Faktem jest, że „Groza” mogła płynąć o wiele szybciej, na dodatek zaś, gdyby krąg wokół niej zbytnio się zacieśnił, wystarczyło, żeby się zanurzyła, a znalazłaby się poza zasięgiem pościgu.
Właściwie te parowce powinny by raczej być statkami podwodnymi niż niszczycielami, aby mieć jakiekolwiek szansę na zwycięstwo, a i to nie wiem, czy walka byłaby równa.
Miałem teraz niemal pewność, że dowódcy okrętów zostali uprzedzeni, może przez Wellsa, który po powrocie do Toledo powiadomił ich dowódców o wszystkim. Wydawało się zresztą oczywiste, że spostrzegłszy „Grozę”, całą parą płynęły w jej stronę. Mimo to kapitan jakby się tym nie przejmował, nadal zmierzając w kierunku Niagary.
Jak postąpią niszczyciele? Niechybnie będą manewrowały w taki sposób, żeby zmusić „Grozę” do pozostawienia Buffalo za prawą burtą i do wpłynięcia w róg jeziora. Niagara bowiem nie mogła być wykorzystana jako droga ucieczki.
Kapitan sam ujął ster, jeden z jego ludzi stał na dziobie, drugi znajdował się w maszynowni.
Czy każą mi wrócić do kajuty?
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu rozkaz taki jednak nie padł, a prawdę powiedziawszy, nikt się mną nie interesował, jakby mnie wcale nie było na pokładzie.
Nie bez emocji obserwowałem zbliżanie się niszczycieli. Znajdowały się już w odległości niecałych dwóch mil. Płynęły w taki sposób, że „Groza” została wzięta w dwa ognie.
Twarz Pana Świata wyrażała tylko najgłębszą pogardę. Czyż nie był świadom, że niszczyciele nic mu nie mogą zrobić? Jedno słowo, a wyprzedzi je, choćby były najszybsze!... Kilka obrotów silnika i „Groza” znajdzie się poza zasięgiem ich dział. A w głębinach jeziora Erie pociski nie dosięgną łodzi podwodnej!
Dziesięć minut później ledwie mila dzieliła „Grozę” od ścigających ją okrętów.
Kapitan pozwolił im się jeszcze przybliżyć. Później przesunął dźwignię i „Groza” pod wpływem zdwojonego działania pędników pomknęła po jeziorze. Drwiła sobie z niszczycieli i zamiast zawrócić, nadal pędziła przed siebie! Kto wie, czy nie udałoby się jej przemknąć między, nimi, pociągnąć je w pogoń za sobą aż do chwili, gdy po zapadnięciu nocy musiałyby poniechać tego daremnego pościgu.
Na wybrzeżu Erie rysowało się już Buffalo. Wyraźnie widziałem budynki, dzwonnice, spichlerze. Nieco dalej na północny wschód, w odległości około pięciu mil, otwierało się koryto Niagary.
Na co powinienem się zdecydować w tych okolicznościach? Kiedy statek znajdzie się obok niszczycieli, a raczej między nimi, czy nie będzie to doskonała okazja, żebym jako niezły pływak, rzucił się w wodę, okazja, która nie nadarzy się może więcej? Kapitan nie zatrzyma się, żeby mnie ująć. Nurkując, będę miał szansę umknąć mu. Dojrzą mnie z okrętów. Kto wie, czy ich dowódcy nie zostali uprzedzeni o mojej przypuszczalnej obecności na pokładzie „Grozy”? Spuszczą może szalupę, by mnie zabrała...
Szansę na pomyślną ucieczkę byłyby oczywiście o wiele większe, gdyby „Groza” wpłynęła na Niagarę. Dotarłszy do wyspy Navy, znalazłbym się na terenie, który doskonale znałem. Wszelako przypuszczenie, iż kapitan wybierze jednak drogę przez tę przegrodzoną wodospadami rzekę, wydawało mi się niemożliwe. Postanowiłem zatem, że poczekam, aż niszczyciele jeszcze bardziej się zbliżą, a gdy nadejdzie odpowiednia chwila, podejmę ostateczną decyzję.
Bo muszę wyznać, że dotąd nie byłem pewien, co uczynię. Nie! Nie mogłem pogodzić się z tym, że uciekając, traciłem wszelkie szansę na zgłębienie tej tajemnicy. Krew się we mnie burzyła na myśl, że wystarczyło rękę wyciągnąć, by ująć tego wyjętego spod prawa człowieka!... Nie!... Nie ucieknę!... Byłoby to równoznaczne z ostatecznym poniechaniem walki. Z drugiej strony, jaki los jest mi pisany, dokąd uniesie mnie „Groza”, jeśli zostanę na jej pokładzie?...
Był kwadrans po szóstej. Niszczyciele zbliżały się, trzymając się w odległości około czternastu kabli jeden od drugiego. Jeżeli „Groza” nie przyspieszy, lada chwila będzie je miała przy obu burtach.
Nie ruszałem się z miejsca. Stojący na dziobie człowiek nie był daleko ode mnie. Kapitan trwał nieruchomo za sterem, pod zmarszczonymi brwiami błyszczały mu oczy. Czekał może na chwilę, by jednym zręcznym manewrem skończyć z tym wszystkim.
Naraz za lewą burtą, na pokładzie niszczyciela, rozległa się detonacja. Muskając powierzchnię wody, pocisk przeleciał przed „Grozą” i zniknął za drugim okrętem.
Podniosłem się. Stojący u mego boku mężczyzna zdawał się czekać na jakiś znak kapitana.
Ten zaś nie odwrócił nawet głowy; nigdy nie zapomnę wyrazu pogardy, jaka malowała się na jego twarzy!
W jednej chwili zostałem wepchnięty do mojej kabiny, której pokrywa opadła za mną równocześnie z pozostałymi. Nie minęła minuta, a statek zdążył się zanurzyć. Łódź podwodna zniknęła z powierzchni jeziora.
Rozległy się jeszcze strzały z dział, a ich głuchy łoskot docierał az do mnie. Przez bulaj w kajucie przedzierało się słabe światło. Nie czułem żadnego kołysania, gdy pojazd płynął bezgłośnie pod wodą jeziora Erie.
Widać po tym, jak szybko, jak łatwo dokonało się przeistoczenie „Grozy”, a było ono bez wątpienia nie mniej szybkie i łatwe, kiedy chodziło o jazdę po lądzie.
Co uczyni teraz Pan Świata? Prawdopodobnie zmieni kierunek, chyba że „Groza”, znalazłszy się na lądzie, stanie się na powrót automobilem. Po głębszym zastanowieniu pomyślałem jednak, że jak tylko niszczyciele zgubią jej ślad, uda się na zachód, docierając do ujścia rzeki Detroit. Przypuszczalnie pozostanie zanurzona tylko na czas konieczny, by wyjść z zasięgu broni, a noc położy kres temu pościgowi.
Ale stało się inaczej. Minęło zaledwie dziesięć minut, gdy zorientowałem się, że na pokładzie powstało jakieś poruszenie. Słyszałem rozmowy w maszynowni. Towarzyszyło im szczękanie narzędzi. Zrozumiałem, że chyba jakieś uszkodzenie zmusza statek podwodny do powrotu na powierzchnię jeziora.
Nie myliłem się. W jednej chwili półmrok w kajucie pojaśniał. „Groza” wynurzyła się. Słyszałem kroki na pokładzie, otwarły się włazy, w tym i mój.
Kapitan znowu stanął za sterem, jego dwaj ludzie zaś byli czymś zajęci we wnętrzu.
Rozejrzałem się, czy niszczyciele są jeszcze w zasięgu wzroku. Były... Zaledwie ćwierć mili dalej. Jak tylko spostrzegły „Grozę”, ruszyły za nią w pogoń. Tym razem kurs wzięto prosto na Niagarę.
Przyznam się, że nic z tego nie rozumiałem. Pojazd, zapędziwszy się w tę ślepą uliczkę, na skutek uszkodzenia nie mogąc się zanurzyć, znajdzie drogę zablokowaną przez niszczyciele. Czyżby miał zamiar przybić do brzegu i pod postacią automobilu uciec, przejeżdżając przez stan Nowy Jork bądź terytorium Kanady?
„Groza znajdowała się właśnie jakieś pół mili od niszczycieli, które ścigały ją całą parą, co prawda w warunkach niekorzystnych, by ją dosięgnąć bronią pokładową. Ona zaś nie zwiększała dzielącej ich odległości. A przecież nie sprawiłoby jej trudności oddalenie się, po zapadnięciu zmroku mogłaby zaś przemknąć się w pobliże zachodnich wybrzeży.
Buffalo zaczynało się już po prawej stronie rozmywać w dali, a parę minut po siódmej ukazało się koryto Niagary. Jeśli wiedząc, że nie ma stamtąd wyjścia, kapitan wpłynie w nie, będzie to znaczyło, iż stracił rozum... A na dobrą sprawę, czyż nie był właśnie szaleńcem ten, który nazwał się Panem Świata, który za takiego się uważał?
Widziałem, jak stał, spokojny, niewzruszony, nawet nie odwracając się, by spojrzeć na niszczyciele.
Ta część jeziora była zupełnie pusta. Nie pokazał się żaden statek spośród nielicznych, które pływają do osiedli położonych na brzegach Niagary. Kursu „Grozy” nie przecięła ani jedna łódź rybacka. Tak czy owak, jeśli niszczyciele popłyną za nią aż na Niagarę, niebawem zostaną zmuszone do zatrzymania się.
Wspominałem już, że koryto Niagary leży między brzegiem amerykańskim i kanadyjskim. Na jednym jej końcu znajduje się Buffalo, ną drugim Fort Erie. Szerokość rzeki wynosi około trzech czwartych mili i maleje w pobliżu wodospadów. Jej długość od Erie do jeziora Ontario równa jest blisko sześćdziesięciu kilometrom, i tak właśnie płynąc na północ, do tego ostatniego przelewa wody Jeziora Górnego, Michigan i Huron. Między Erie i Ontario istnieje różnica poziomów wynosząca około trzystu czterdziestu stóp. Wodospady mają nie mniej jak sto pięćdziesiąt stóp wysokości. Ponieważ ich kształt przypomina końską podkowę, nazywane są Horse-Shoe-Fall, Indianie zaś obdarzyli je mianem „Grzmot Wód”. I jest to w istocie przetaczający się bez ustanku grzmot, którego huk słychać jeszcze w odległści kilku mil od katarakt.
Między Buffalo i osiedlem Niagara-Falls, w korycie rzeki leżą dwie wysepki: wyspa Navy powyżej Horse-Shoe-Fall i Goat-Island, która oddziela wodospady amerykańskie od kanadyjskich. Na jej brzegu wznosiła się niegdyś Terrapine-Tower, zuchwale zbudowana w samej wodzie, na skraju przepaści; trzeba było ją zburzyć, gdyż ze względu na ciągłe cofanie się progu katarakt, znalazłaby się ostatecznie w otchłani.
W górnym biegu Niagary są dwa osiedla godne wzmianki, leżące dokładnie po obu stronach wyspy Navy: Schlosser na prawym brzegu i Chipewa na lewym. Na tej właśnie wysokości prąd, pobudzany przez zwiększającą się pochyłość, staje się coraz bardziej wartki, aby przekształcić się dwie mile dalej w słynne wodospady.
„Groza” minęła Fort Erie. Nad horyzontem kanadyjskim zachodziło słońce, a księżyc, akurat w pełni, wyłaniał się z mgieł na południowym wschodzie. Noc zapadnie nie wcześniej jak za godzinę.
Znajdujące się w odległości mili niszczyciele zwiększały ogień pod kotłami, nie mogły się jednak bardziej przybliżyć. Płynęły między ocienionymi przez drzewa brzegami, na których pojawiały się wiejskie posiadłości, a za nimi ciągnęły się zielone równiny.
Było rzeczą oczywistą, że „Groza” nie może już zawrócić. Niszczyciele niechybnie by ją zatopiły. Ale ich dowódcy nie wiedzieli tego, czego ja byłem świadom, a mianowicie iż nagłe uszkodzenie zmusiło pojazd do wyjścia na powierzchnię jeziora, przez co nie mógł uciec zanurzając się ponownie. Toteż wciąż płynęły całą parą i takie tempo utrzymają zapewne aż do ostatniej chwili.
O ile jednak rozumiałem tę upartą pogoń, o tyle nie znajdowałem wyjaśnienia dla postępowania „Grozy”. Za niecałe pół godziny wodospady przegrodzą jej drogę. Choć tak doskonały, pojazd nie był w stanie przebyć Horse-Shoe-Fall, a jeżeli porwie go prąd, zniknie w otchłani o głębokości stu osiemdziesięciu stóp, jaką wydrążyły wody u stóp wodospadu. Może przybije do któregoś brzegu, gdzie będzie miał szansę ucieczki przeistaczając się w automobil i rozwijając prędkość dwustu czterdziestu mil na godzinę?
Jak mam teraz postąpić? Czy podjąć próbę ucieczki kierując się na wyspę Navy, do której z łatwością dotarłbym wpław? Jeżeli nie wykorzystam tej sposobności, Pan Świata nigdy nie zwróci mi wolności mając świadomość, że zbyt dużo o nim wiem.
Niestety, tym razem jasne się stało, że wszelka ucieczka jest niemożliwa. Chociaż mogłem pozostać na mostku, byłem jednak pilnowany. Kapitan stał za sterem, a jego towarzysz tuż obok mnie. Przy pierwszym podejrzanym ruchu zostałbym schwytany i zamknięty. Teraz mój los był ściśle związany z losami „Grozy”.
Tymczasem odległość, jaka dzieliła ją od niszczycieli, zmalała do kilku kabli. Czy znaczyło to, że silnik w wyniku uszkodzenia nie mógł rozwinąć większej prędkości? Jednakże kapitan nie okazywał niepokoju, wcale nie próbował wylądować.
Słychać było gwizd pary, która pośród kłębów czarnego dymu uchodziła spod klap bezpieczeństwa niszczycieli.
Ale i z odległości niecałych trzech mil dobiegały ryki wodospadu.
„Groza” umykała lewym ramieniem rzeki, wzdłuż wyspy Navy, którą wkrótce minęła. Kwadrans później ukazały się pierwsze drzewa na GoatIsland. Prąd stawał się coraz bardziej rwący i jeżeli „Groza” nie, zatrzyma się, okręty już niedługo będą mogły ją ścigać! A jeśli ten przeklęty kapitan zapragnie pogrążyć się w odmętach Horse-Shoe-Fall, na pewno nie rzucą się za nim w otchłań!
W rzeczy samej, rozległo się buczenie syren i niszczyciele zatrzymały się zaledwie sześćset stóp przed wodospadem. Usłyszeliśmy za sobą odgłosy detonacji i kilka niecelnych pocisków przeleciało obok „Grozy”.
Słońce już zaszło, a księżyc rozsiewał w mroku swoje promienie. Pojazd pędził z niezwykłą szybkością, podwojoną skutkiem prądu. Jeszcze minuta i wpadnie w ciemną czeluść, jaka widnieje pośrodku wodospadu kanadyjskiego...
Z przerażeniem patrzyłem na kraniec wyspy Goat-Island, potem przed nią pojawiły się wysepki Trzech Sióstr, skąpane w bryzgach kotłującej się wody...
Wstałem... Chciałem skoczyć do rzeki i dopłynąć do wyspy... Silne ręce powstrzymały mnie.
Nagle z wnętrza rozległ się głośny warkot maszyny. Umieszczone na burtach statku miecze, których przeznaczenia wcześniej nie umiałem wyjaśnić, rozpostarły się niczym skrzydła i „Groza”, w momencie, gdy miała spaść wraz z wodami katarakty, uniosła się w powietrze, przelatując nad ryczącym wodospadem w blasku księżycowej, tęczy!
ORLE GNIAZDO
Nazajutrz, kiedy obudziłem się z dość ciężkiego snu, nie poczułem, żeby pojazd się poruszał. Zdałem sobie z tego natychmiast sprawę: nie jechał po ziemi, nie płynął ani po wodzie, ani pod wodą, nie leciał w powietrzu. Czy miałem z tego wnioskować, że jego wynalazca dotarł do tajemniczej kryjówki, gdzie przed nim nie stanęła ludzka stopa? A w takim razie, ponieważ nie pozbył się mnie, czy będzie mi dane poznać wreszcie jego tajemnicę?
Dziwne może się wydać, że tak głęboko spałem podczas podróży powietrznej. Sam się temu dziwiłem i zastanawiałem się, czy ten sen nie został wywołany jakimś środkiem nasennym, który dodano do mojego ostatniego posiłku. Widocznie dowódca „Grozy” chciał tym sposobem uniemożliwić mi rozpoznanie miejsca lądowania. Kiedy pojazd, zamiast wpaść w kipiel wodospadu, uniósł się pod wpływem pracy silnika niczym ptak, którego szeroko rozpostarte skrzydła biły powietrze z niesamowitą siłą, mogę stwierdzić jedynie, iż było to dla mnie okropne uczucie!
A więc wehikuł Pana Świata miał poczwórne działanie: był zarazem automobilem, statkiem, łodzią podwodną i pojazdem powietrznym. Ziemia, woda, powietrze: mógł się poruszać w tych trzech środowiskach, i to z jaką szybkością!... Wystarczało mu kilka chwil, ażeby się przeistoczyć! Te same maszyny wprawiały w ruch różne środki lokomocji!... Byłem świadkiem tych przeobrażeń! Nie wiedziałem jeszcze, choć spodziewałem się odkryć, co stanowiło źródło energii pojazdu i kim był ten genialny wynalazca, który po zbudowaniu wehikułu kierował nim równie zręcznie, co zuchwale!
W chwili, gdy „Groza” wznosiła się nad wodospadem kanadyjskim, byłem oparty o pokrywę włazu do mojej kajuty. Jasny wieczór pozwalał mi rozpoznać kierunek lotu pojazdu. Posuwał się nad rzeką i minął wiszący most, który znajduje się trzy mile poniżej Horse-Shoe-Fall. W tym właśnie miejscu zaczyna się wartki, nie do przebycia prąd Niagary, która załamuje się, by wpaść do jeziora Ontario. Zdaje się, że to tam pojazd skręcił na wschód.
Kapitan nadal stał na rufie. Nie odzywałem się do niego. Po co? I tak by mi nie odpowiedział.
Zauważyłem, że niesłychanie łatwo dawało się „Grozą” kierować. Niewątpliwie była równie obeznana z drogami powietrznymi, co z lądowymi i morskimi.
Czyż wobec takich osiągnięć nie jest zrozumiała pycha tego, który ogłosił się Panem Świata? Czy nie dysponował pojazdem przewyższającym wszystkie, jakie wyszły spod ręki człowieka, a przeciw któremu ludzie nie mogli nic uczynić? Zaiste, po cóz miałby go sprzedawać, dlaczego miałby przyjmować ofiarowywane zań miliony? Taki To tłumaczyło absolutną pewność siebie, jaka przebijała z całej jego osoby! Dokąd zaprowadzi go ta ambicja? Czy jej nadmiar stanie się któregoś dnia przyczyną szaleństwa?
Pół godziny po uniesieniu się „Grozy” popadłem, nie zdając sobie z tego sprawy, w stan zupełnego zaniku świadomości. Powtarzam, musiało to zostać wywołane jakimś środkiem usypiającym. Niechybnie kapitan nie chciał, żebym spostrzegł, w jakim lecimy kierunku.
Nie potrafiłbym zatem powiedzieć, czy pojazd przez ten czas leciał, płynął po morzu czy jeziorze, czy też jechał po drogach Ameryki. Nie pozostało mi ani jedno wspomnienie z tego, co działo się nocą z 31 lipca na 1 sierpnia.
Jaki będzie ciąg dalszy tej przygody, a przede wszystkim jak ona się skończy, jeśli chodzi o mnie?
Jak powiedziałem, w momencie gdy ocknąłem się z tego dziwnego snu, „Groza” wydawała się być nieruchoma. Nie było mowy o pomyłce: gdyby się poruszała w jakimkolwiek ze swoich przekształceń, nawet w powietrzu, odczułbym ten ruch. Znajdowałem się w mojej kajucie, gdzie niepostrzeżenie dla siebie samego zostałem zamknięty, podobnie jak pierwszej nocy spędzonej na pokładzie „Grozy”, gdy płynęła po Erie.
Najważniejszą rzeczą było zorientować się, czy wolno mi wyjść na pokład, skoro pojazd wylądował. Spróbowałem unieść klapę, ale nie ustąpiła pod pchnięciem.
„Ech! — pomyślałem. — Czyżby mieli mnie wypuścić dopiero wtedy, gdy „Groza” znów wyruszy na wody czy w powietrze?”
Bo czyż w gruncie rzeczy te dwa środowiska nie były jedynymi, w których wszelka ucieczka okazywała się niemożliwa?
Zrozumiałe jest, że niecierpliwiłem się i niepokoiłem nie wiedząc, jak długo potrwa ten postój na lądzie. Nie czekałem jednak dłużej niż kwadrans. Do moich uszu dobiegł hałas przesuwanych sztab. Pokrywa została uniesiona z zewnątrz. Do kajuty wdarły się strumienie światła i powietrza.
Jednym skokiem znalazłem się na pokładzie, na zwykłym miejscu. Objąłem spojrzeniem cały horyzont.
Tak jak myślałem, „Groza” stała na ziemi, na dnie cyrku lodowcowego o obwodzie blisko tysiąca ośmiuset stóp. Całą powierzchnię, na której nie rosło ani jedno źdźbło trawy, pokrywała warstwa żółtawego żwiru.
Cyrk miał niemal regularny kształt elipsy, a jej większa średnica biegła w kierunku północ—południe. Nie mogłem ocenić natomiast wysokości otaczających go skał ani rozkładu jego górnej krawędzi. W górze kłębiły się gęste mgły, których nie rozproszyły jeszcze promienie słoneczne. Parę szerokich smug oparów opadło aż do piaszczystego dna. Widocznie niedawno dopiero nastał dzień, mgły powinny się więc wkrótce rozwiać.
Chociaż był początek sierpnia, miałem wrażenie, że wewnątrz cyrku panuje dość niska temperatura. Stąd wywnioskowałem, że musi być położony w jakimś wysokim regionie nowego kontynentu. W którym? Nie byłem w stanie stworzyć żadnej hipotezy na ten temat. W każdym razie, mimo szybkości lotu, pojazd nie miał dość czasu, by przebyć Atlantyk czy Pacyfik, nie minęło bowiem więcej jak dwanaście godzin od chwili wzniesienia się nad Niagarą.
W tejże chwili kapitan wyszedł ze szczeliny prowadzącej prawdopodobnie do groty wydrążonej w podstawie skał zanurzonych we mgle.
Niekiedy poprzez te opary widać było sylwetki wielkich ptaków, a chrapliwe krzyki zakłócały panującą głęboką ciszę. I kto wie, czy nie przeraziło ich przybycie tego potwora o ogromnych skrzydłach, z którego siłą i szybkością nie mogłyby się zmierzyć!
Wszystko wskazywało zatem na to, że tutaj właśnie chronił się Pan Świata, kiedy kończyły się jego niezwykłe podróże. Tutaj był garaż jego automobilu, port statku, gniazdo latającej maszyny! I oto znieruchomiała „Groza” spoczywa na dnie tego cyrku.
Wreszcie będę mógł ją dokładnie obejrzeć, a nie sądziłem, żeby ktoś miał zamiar przeszkodzić mi w tym. Prawdę powiedziawszy, kapitan nie wydawał się bardziej niż do tej pory kłopotać moją obecnością. Dołączyli do niego jego dwaj towarzysze. Zaraz też wszyscy trzej weszli do groty, o której już wspomniałem. Mogłem więc zbadać maszynę — przynajmniej na zewnątrz. Natomiast co do budowy jej wnętrza, to przypuszczalnie skazany będę tylko na domysły.
Na dobrą sprawę bowiem, oprócz pokrywy mojej kajuty, wszystkie inne były zamknięte i na próżno usiłowałem je podnieść. Może zresztą lepiej będzie dowiedzieć się, za pomocą czego „Groza” poruszała się w jej różnorakich postaciach.
Zeskoczyłem na ziemię, dysponując wystarczającą ilością czasu na dokonanie oględzin.
Pojazd miał kształt wrzecionowaty, przód węższy od tyłu, kadłub z aluminium, a skrzydła z materii, której natury nie potrafiłem określić. Stał na czterech kołach o średnicy dwóch stóp każde; na obręcze założone były szerokie opony, które gwarantowały łagodną jazdę nawet przy pełnej prędkości. Szprychy kół rozszerzały się jak łopatki, a gdy „Groza” płynęła na wodzie lub pod wodą, niechybnie zwiększały jej prędkość.
Koła te nie stanowiły jednak głównego mechanizmu napędowego, na który składały się jeszcze dwie turbiny .Parsonsa umieszczone na kilu, po obu jego stronach. Wprawiane przez silnik w niezwykle szybkie obroty, kręciły się w wodzie, a nawet zastanawiałem się, czy nie były używane w powietrzu jako pędniki.
Tak czy owak w przestworzach pojazd unosił się i poruszał przede wszystkim dzięki wielkim skrzydłom, które złożone, spoczywały na jego burtach, przypominając miecze. Wynalazca wykorzystał zatem teorię „cięższego od powietrza”, a system ten pozwalał mu poruszać się w przestrzeni szybciej niż największe nawet ptaki.
Natomiast siłą wprawiającą w ruch te wszystkie mechanizmy nie mogło być nic innego jak elektryczność. Ale z jakiego źródła czerpały ją akumulatory? Czy została gdzieś zainstalowana mała elektrownia, z której były zasilane? Czy dynama znajdowały się w jednej z grot położonych w tym cyrku?
Z moich oględzin wynikało zatem, że w pojeździe zastosowano koła, turbiny i skrzydła, niczego się jednak nie dowiedziałem ani o maszynach, które go wprawiały w ruch, ani o rodzaju napędu. Prawdę powiedziawszy, co by mi dało takie odkrycie? Trzeba by odzyskać wolność, a z tym, co wiedziałem — choć było to tak niewiele — Pan. Świata nie uwolni mnie!
Na dobrą sprawę pozostawała mi możliwość ucieczki. Czy jednak nadarzy się kiedykolwiek okazja? A gdyby się nie trafiła w czasie podróży „Grozy”, czy zdarzy się podczas postoju w tej skalnej hali?
Wszelako najważniejszą dla mnie sprawą było zorientować się, gdzie jest położony ten cyrk. W jakim regionie wylądował pojazd? Jakie było połączenie z pobliskimi terenami? Czy przez te skały, nie prowadzi żadne inne wyjście? Czy można tu dotrzeć tylko drogą powietrzną, za pomocą latającej maszyny? W którym miejscu Stanów wylądowaliśmy? Zakładając, że „Groza” wyruszyła w przeddzień, to gdyby nawet szybciej leciała, z pewnością nie mogła opuścić Ameryki ani Nowego Światas nie mogła znaleźć się w Starym! Rozsądek nakazywał oceniać zaledwie na kilkaset mil trasę przebytą przez noc.
Przychodziło mi do głowy pewne przypuszczenie, które przez swoje uporczywe powroty zasługiwało na to, by jeśli go nie przyjąć, to przynajmniej rozważyć. Dlaczego schronieniem „Grozy” nie miałby być właśnie Great-Eyry? Czy latająca maszyna nie mogła z łatwością się tam dostać? Czy nie była zdolna dokonać tego, co czyniły sępy i orły? To niedostępne gniazdo mogło przecież stanowić dla Pana Świata tę tajemniczą kryjówkę, której nie potrafiła odkryć nasza policja, i w niej właśnie mógł czuć się bezpieczny. W dodatku odległość między wodospadami Niagara i tą partią Pasma Błękitnego nie przekracza czterystu, pięćdziesięciu mil, a .w ciągu dwunastu godzin „Groza” była w stanie ją przebyć! Tak! Myśl ta, wśród wielu innych, utrwalała się coraz bardziej w mojej głowie. A czyż nie wyjaśniały się w ten sposób związki, których nie pojmowałem, między Great-Eyry i autorem listu, jaki otrzymałem? A pogróżki, w razie gdybym podjął, jeszcze jedną próbę zbadania szczytu?
A to, że byłem śledzony? A zjawiska, jakie zaszły na Great-Eyry z nieznanych mi dotąd przyczyn — czy nie należało ich przypisać Panu Świata? Tak! Great-Eyry! Great-Eyry! Skoro jednak do tej pory nie udało mi się dotrzeć do jego wnętrza, czy teraz będę mógł opuścić go inaczej niż na pokładzie „Grozy”?
Ach! Gdyby mgła się uniosła, może bym go rozpoznał. Może hipoteza ta zamieniłaby się w pewność?
Tymczasem, ponieważ miałem całkowitą swobodę poruszania się, a kapitan ani jego towarzysze nie interesowali się mną, postanowiłem obejść cyrk dookoła. Wszyscy trzej byli akurat w grocie położonej w północnej części, a ja inspekcję zacząłem od południowego krańca.
Doszedłszy do skalnej ściany, ruszyłem wzdłuż jej podstawy poprzecinanej licznymi szczelinami. Wyżej wznosiła się gładka ściana ze skał zwanych skaleniami, z których zbudowane są Appalachy. Nie mogłem na razie dojrzeć, jak jest wysoka, jak przedstawiają się jej zręby; musiałem zaczekać, aż wiatr rozwieje mgły albo aż rozproszy je słońce.
W międzyczasie nadal szedłem podnóżem skały, a zagłębienia rozjaśniało tylko światło padające przez wejścia do nich. Na ziemi poniewierały się kawałki drewna, kupki suchej trawy. Widać było jeszcze ślady kroków, które kapitan i jego towarzysze zostawili na piasku.
Oni sami nie pokazywali się, niewątpliwie bardzo zajęci w grocie, a przed wejściem do niej stało kilkanaście pakunków. Czy przeniosą je na pokład „Grozy”, przystępując do czegoś w rodzaju przeprowadzki w celu definitywnego opuszczenia tej kryjówki?
W ciągu pół godziny obszedłem cyrk. Tu i ówdzie leżały grube warstwy zimnych, zbielałych już popiołów, resztki zwęglonych belek i desek, dźwigarów, na których trzymały się jeszcze okucia, powykręcanych w ogniu metalowych rusztowań, szczątki jakiegoś mechanizmu zniszczonego przez ogień.
Niezawodnie w przeszłości bardziej lub mniej oddalonej w cyrku tym miał miejsce pożar, zaplanowany, a może przypadkowy. I jakże tu nie zestawiać tego pożaru i zjawisk zaobserwowanych na Great-Eyry, płomieni ukazujących się nad szczytem, hałasów, jakie rozchodziły się w powietrzu, a które tak bardzo przeraziły mieszkańców hrabstw Pleasant-Garden i Morganton? Ale co to były za materiały i jakie przyczyny skłoniły kapitana, by je spalić?
W tym momencie zerwał się nagły, wiejący na wschód wiatr. Niebo naraz uwolniło się od mgieł. Wnętrze cyrku zalał blask słońca, które stało w połowie drogi między horyzontem a zenitem.
Z ust wyrwał mi się okrzyk!
Na wysokości około stu stóp odsłonił się szczyt skalnego obwarowania... A po stronie wschodniej moim oczom ukazała się charakterystyczna sylwetka skały w kształcie orła...
Była to na pewno ta sama, którą zauważyliśmy ze Smithem w czasie naszej wspinaczki na Great-Eyry!
Nie ma zatem wątpliwości! Ostatniej nocy pojazd przebył w powietrzu odległość dzielącą jezioro Erie od Północnej Karoliny! I właśnie to gniazdo stanowiło schronienie maszyny. Było ono godne silnego i wielkiego ptaka, którego stworzył geniusz wynalazcy. I nikt inny oprócz niego nie miał możliwości przebycia niedostępnych skał. W dodatku kto wie, czy w jakiejś głębokiej szczelinie nie odkrył podziemnego korytarza prowadzącego na zewnątrz, co pozwalało mu opuścić Great-Eyry, pozostawiając tam „Grozę”?
Rozjaśniło mi się w głowie. Zrozumiałem datowany na Great-Eyry list, w którym grożono mi śmiercią. Gdybyśmy wtedy mogli dostać się do tego cyrku, kto wie, czy tajemnice Pana Świata nie zostałyby odsłonięte, zanim stałby się nieuchwytny?
Znieruchomiałem, głęboko poruszony, z oczami utkwionymi w kamiennego orła. I zastanawiałem się, czy nie bacząc na nic, nie powinienem spróbować zniszczyć ten pojazd, zanim znów podejmie lot.
Naraz rozległy się kroki. Odwróciłem się.
Kapitan szedł w moją stronę. Zatrzymał się i spojrzał mi prosto w twarz.
Nie mogłem się powstrzymać.
— Great-Eyry!... Great-Eyry!.. — wyrwało mi się.
— Tak, inspektorze Strock!
— A pan jest... Panem Świata?...
— Tego świata, któremu objawiłem się już kiedyś jako najsilniejszy z ludzi!
— Pan?... — zawołałem niezwykle zaskoczony.
— Ja — odparł, prostując się z dumą. — Ja... Robur... Robur Zdobywca!
ROBUR ZDOBYWCA
Średniego wzrostu, o sylwetce przypominającej trapez, którego większy bok równoległy tworzy linia ramion. Na linii tej, osadzona na mocnej szyi, olbrzymia, sferoidalna głowa. Oczy, które najmniejsza przeciwność musi doprowadzać do jarzenia, a nad nimi nieustannie zmarszczone brwi — znak wielkiej energii. Włosy krótkie, nieco kędzierzawe, o metalicznym połysku, niczym wiązka stalowych wiórek. Szeroka pierś wznosi się i opada rytmicznie jak miech kowalski. Ramiona, dłonie, nogi, stopy godne tułowia. Nie ma wąsów ani faworytów. Szeroka, marynarska broda w stylu amerykańskim okala jego twarz uwidaczniając szczęki, które muszą posiadać niesłychaną siłę.
Taki portret niezwykłego człowieka przedstawiły wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych w numerze z dnia 13 czerwca 18.., a więc nazajutrz po sensacyjnym wystąpieniu tego osobnika na posiedzeniu Weldon-Institute w Filadelfii.
I właśnie tenże Robur Zdobywca ujawnił się przede mną, wypowiadając swe nazwisko brzmiące jak pogróżka, w dodatku we wnętrzu Great-Eyry.
Koniecznie trzeba w skrócie przypomnieć fakty, jakie zwróciły na Robura uwagę całego kraju. Z nich bowiem wynikają konsekwencje niezwykłej historii, której zakończenie wykroczyło poza ludzkie możliwości przewidywania.
Wieczorem 12 czerwca w Filadelfii odbywało się posiedzenie WeldonInstitute pod przewodnictwem Uncle Prudenta, jednej z najznaczniejszych osobistości stolicy stanu Pensylwania; sekretarzem był Phil Evans, nie mniej ważna persona tego samego miasta. Dyskutowano nad kapitalnym problemem kierowania balonami. Staraniem zarządu klubu budowany był właśnie „Go ahead”, sterowiec o pojemności czterdziestu tysięcy metrów sześciennych. Jego ruch poziomy miał się odbywać pod wpływem działania poruszającej śmigło prądnicy, lekkiej, a o dużej mocy, po której spodziewano się świetnych wyników. Tylko gdzie umieścić to śmigło: na rufie gondoli, jak chcieli jedni, czy też na dziobie, czego pragnęli inni?
Problem ten jeszcze nie został rozwiązany i owego dnia stawiał w szranki „dziobistów” i „rufistów”. Dyskusja stała się tak ożywiona, że między niektórymi członkami Weldon-Institute już miało dojść do rękoczynów, kiedy w chwili szczytowego zamieszania jakiś obcy poprosił o wejście na salę posiedzeń.
Przedstawił się nazwiskiem Robur. Poprosiwszy o głos, począł mówić wśród ogólnej ciszy. Zajmując otwarcie stanowisko w sporze dotyczącym sterowania balonami, oświadczył, że ponieważ człowiek stał się panem mórz dzięki statkom poruszanym żaglami, turbiną lub śrubą, zapanuje nad powietrzem tylko używając maszyn cięższych od powietrza, gdyż trzeba być silniejszym niż ono, by poruszać się w nim swobodnie.
To właśnie było przedmiotem wiecznej walki między zwolennikami baloniarstwa i lotnictwa. Na posiedzeniu, gdzie przeważali stronnicy lżejszego od powietrza, spór rozpętał się zatem z taką gwałtownością, że Robur, któremu drwiący z niego przeciwnicy nadali przezwisko „Zdobywcy”, musiał opuścić salę.
Ten dziwny osobnik znikł, a kilka godzin później prezes i sekretarz Weldon-Institute padli ofiarą zuchwałego porwania. W momencie, gdy przechodzili przez park Fairmont w towarzystwie Frycollina, służącego Uncle Prudenta, rzuciło się na nich kilku mężczyzn, po czym związali ich, zakneblowali i mimo oporu unieśli pustymi alejkami do maszyny stojącej na jednej z polanek. Kiedy nastał dzień, więźniowie statku powietrznego należącego do Robura szybowali nad krajem, który daremnie usiłowali rozpoznać.
Uncle Prudent i Phil Evans mieli osobiście stwierdzić, że mówca nie oszukał ich w przeddzień twierdząc, iż posiada powietrzną maszynę opartą na zasadzie cięższego od powietrza, na niej też, szczęśliwym czy nieszczęśliwym trafem — to się miało okazać — czekała ich niezwykła podróż:
Ruch maszyny, zaprojektowanej i skonstruowanej przez inżyniera Robura, opierał się na podwójnym funkcjonowaniu śmigła, które obracając się, powoduje przesuwanie się w kierunku zgodnym, z ustawieniem osi. Jeżeli oś jest pionowa, śmigło ciągnie do góry; jeżeli jest pozioma — wywołuje ruch poziomy. A więc zasada helikoptera, który wznosi się, gdyż ukośnie uderza powietrze, jakby poruszał się po równi pochyłej.
„Albatros”, ów statek powietrzny, składał się z kadłuba długiego na trzydzieści metrów, zaopatrzonego w dwa pędniki — po jednym na dziobie i na rufie, oraz z zespołu trzydziestu siedmiu śmigieł zawieszających
o osi pionowej, z których po piętnaście rozmieszczonych było wzdłuż burt, a siedem wyższych pośrodku. Stanowiło to jakby układ trzydziestu siedmiu masztów zaopatrzonych zamiast żagli w ramiona, a zainstalowane w pokładówkach maszyny nadawały im niezwykle szybkie obroty.
Jeśli chodzi o siłę, jaka utrzymywała i poruszała w powietrzu maszynę, to nie dostarczała jej ani para wodną czy inny płyn, ani sprężone powietrze, ani też żaden inny gaz. Robur nie otrzymywał jej także z mieszanek wybuchowych, lecz stosował tak rozmaicie wykorzystywaną elektryczność, która ładowała baterie i akumulatory. Skąd jednak wynalazca ją czerpał? Najprawdopodobniej, nigdy bowiem nie odkryto tego sekretu, pobierał ją z otaczającego powietrza, podobnie zresztą, jak ów sławny kapitan Nemo otrzymywał ją z wody, gdy wyruszał w „Nautilusie” w głębiny oceanów.
Należy zaznaczyć, że ani Uncle Prudent, ani Phil Evans sekretu tego nie odkryli przez cały czas trwania powietrznej podróży, kiedy to „Albatros” unosił się nad kulą ziemską.
Robur miał na swe rozkazy załogę, w której skład wchodził Tom Turner — zastępca inżyniera, trzech mechaników, dwóch pomocników
i kucharz, a więc osiem osób wystarczających do obsługi statku.
Robur powiedział swoim dwóm pasażerom — pasażerom mimo woli: „Dzięki tej maszynie jestem panem siódmej części świata, większej niż Australia, Oceania, Azja, Ameryka i Europa, panem powietrznej Ikarii, olbrzymich włości, które pewnego dnia zaludnią tysiące Ikaryjczyków!”
Rozpoczęła się więc pełna przygód wyprawa na pokładzie „Albatrosa”, najpierw nad rozległymi terenami Ameryki Północnej. Daremnie Uncle Prudent i Phil Evans zgłaszali słuszne protesty — Robur odrzucił je na mocy prawa silniejszego. Musieli się więc pogodzić ze swym losem, a raczej ulec temu prawu.
„Albatros” kierując się na zachód, przebył olbrzymi łańcuch Gór Skalistych i kalifornijskie równiny; potem, zostawiając za sobą San Francisco, przeleciał nad północną częścią Oceanu Spokojnego i dotarł aż do półwyspu Kamczatka. Z kolei pod pasażerami „Albatrosa” rozpostarły się ziemie Królestwa Spokoju, a później dojrzeli Pekin, stolicę Chin, otoczony poczwórnym kręgiem murów. Unoszony przez śmigła zawieszające, statek powietrzny wzbił się wyżej przebywając Himalaje z białymi od śniegu szczytami i błyszczącymi lodowcami. Kierunek lotu nie ulegał zmianie. Kiedy już przeleciał nad Persją i Morzem Kaspijskim, minął granicę europejską, potem wzdłuż doliny Wołgi stepy rosyjskie; spostrzeżono go w Moskwie i w Petersburgu, z kolei jego przelot zasygnalizowali mieszkańcy Finlandii, wreszcie rybacy na Bałtyku. Dotarłszy do Szwecji na wysokości Sztokholmu i do Norwegii wzdłuż równoleżnika przechodzącego przez Christianię, skierował się na południe, przeleciał nad Francją szybując tysiąc metrów nad ziemią, a gdy znalazł się nad Paryżem, zniżył lot do stu stóp, jego latarnie zaś rzuciły wtedy na miasto oślepiające snopy światła. Potem przyszła kolej na Włochy z Florencją, Rzymem, Neapolem i Morze Śródziemne, nad którym przeleciano na ukos. Statek powietrzny dotarł do wybrzeży olbrzymiej Afryki i przemierzył je od przylądka Spartel w Maroku aż po Egipt, nad Algierią, Tunisem, Trypolitanią. Skręcił następnie w stronę Timbuktu, „Królowej Sudanu”, po czym zapuścił się nad Ocean. Atlantycki.
I ciągle kierował się na południowy zachód; nic go nie mogło zatrzymać nad tą rozległą przestrzenią wodną, nic, nawet sztormy, jakie rozpętywały się ze straszliwą gwałtownością, nawet przerażająca trąba powietrzna, co porwała go w swe wiry, z których dzięki opanowaniu i zręczności dowódcy udało mu się wyrwać załamując je wystrzałem z działa.
Kiedy znów ukazał się ląd, było to przy wejściu do Cieśniny Magellana. „Albatros” przeleciał nad nią z północy na południe, po czym zostawił ją na wysokości przylądka Horn, zapuszczając się nad południowe wody Oceanu Spokojnego.
Z kolei, nie bacząc na niebezpieczeństwa przelotu nad pustymi wodami oblewającymi Antarktydę, stoczywszy walkę z cyklonem, w którego względnie spokojny środek udało mu się wejść, Robur wdarł się nad prawie nieznane tereny Ziemi Grahama; w cudownym blasku zorzy polarnej przeleciał nad biegunem. Po czym znów „Albatrosa” schwycił w swe objęcia huragan, pociągając go w stronę ziejącego ogniem Erebusu, którego płomieni cudem tylko uniknął.
Wreszcie pod koniec lipca, kierując się ponownie nad wody Pacyfiku, zatrzymał się wcześniej w pobliżu jakiejś wysepki na Oceanie Indyjskim. Rzucona kotwica wczepiła się w przybrzeżne skały i „Albatros”, podtrzymywany przez śmigła, zawieszające, po raz pierwszy od odlotu z Filadelfii znieruchomiał sto pięćdziesiąt stóp nad ziemią.
Wyspa ta, jak mieli się dowiedzieć Uncle Prudent i jego towarzysz, nosiła imię Chatham i leżała w odległości piętnastu stopni na wschód od Nowej Zelandii. Statek powietrzny zetknął się z nią tylko dlatego, że jego pędniki w czasie ostatniego huraganu uległy uszkodzeniu i wymagały naprawy, bez której nie byłby w stanie dotrzeć do odległej jeszcze o dwa tysiące osiemset mil wyspy X — nieznanej wysepki na Oceanie Spokojnym, gdzie został zbudowany „Albatros”.
Uncle Prudent i Phil Evans zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że po ukończeniu naprawy statek znów podejmie swą podróż bez końca. Toteż dopóki był zakotwiczony nad lądem,. wydało im się, że jest. to sprzyjająca chwila, by spróbować ucieczki.
Lina kotwiczna przytrzymująca „Albatrosa” miała długość około stu pięćdziesięciu stóp. Ześlizgując się po niej, dwaj towarzysze i Frycollin bez trudu znajdą się na ziemi, a jeśli ucieczką odbędzie się w nocy, nikt ich nie zauważy. Co prawda ó świcie spostrzeżona zostanie nieobecność zbiegów, którzy nie będą mogli opuścić wyspy Chatham i Robur z łatwością ich schwyta.
Podjęli zatem zuchwałą decyzję: wysadzą w powietrze maszynę za pomocą kartacza dynamitowego skradzionego z pokładowego zapasu amunicji, połamią skrzydła potężnego statku, zniszczą go razem z wynalazcą i jego załogą. Nim ładunek wybuchnie, wystarczy im czasu, by uciec zsuwając się po linie, a potem będą świadkami eksplozji, po której z „Albatrosa” nic nie zostanie.
Jak postanowili, tak też. uczynili. Kiedy nadszedł wieczór, podpalili lont i wszyscy trzej, przez nikogo nie widziani, ześliznęli się na ziemię.
W tym momencie jednak ich ucieczka została odkryta. Z platformy padły niecelne na szczęście strzały. Wtedy Uncle Prudent, podbiegając do liny, przeciął ją, i „Albatrosa”, pozbawionego śmigieł pchających, uniósł wiatr, a niebawem rozerwany wybuchem statek zanurzył się w falach oceanu.
Jak pamiętamy, Uncle Prudent, Phil Evans i Frycollin zniknęli nocą z 12 na 13 czerwca, po wyjściu z Weldon-Institute. Od tej pory nie nadeszła od nich żadna wieść. Niemożliwością było stworzenie w związku z tym jakiejkolwiek hipotezy. Czy jakieś ogniwo łączyło to niezwykłe zniknięcie i zajście z Roburem w trakcie pamiętnego posiedzenia? Taka myśl nie wpadła, bo nie mogła, nikomu do głowy.
Jednakże koledzy dwóch szanownych zaginionych zaniepokoili się ich zniknięciem. Podjęto poszukiwania, wmieszała się w nie policja, na nowym, jak i na starym kontynencie we wszystkich kierunkach rozesłano depesze. Nic to nie dało. Nawet nagroda w wysokości pięciu tysięcy dolarów, obiecana każdemu, kto dostarczyłby jakichkolwiek wieści dotyczących Uncle Prudenta i Phiła Evansa, pozostała w kasie Weldon-Institute.
Tak przedstawiała się sytuacja. Poruszenie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, było olbrzymie, i doskonale je pamiętałem.
Ale oto 20 września nowina, która najpierw obiegła Filadelfię, natychmiast rozeszła się po całym kraju.
W godzinach popołudniowych Uncle Prudent i Phil Evans pojawili się w mieszkaniu prezesa Weldon-Institute.
Tego samego wieczoru zwołani na posiedzenie członkowie klubu zgotowali entuzjastyczne powitanie dwóm kolegom,. Ci zaś na zadawane im pytania odpowiadali z wielką rezerwą, a prawdę powiedziawszy, nie odpowiadali wcale.
Później dopiero wyjawiono, co następuje.
Po ucieczce i zniknięciu „Albatrosa”, Uncle Prudent i Phil Evans zatroszczyli się o swój byt w oczekiwaniu na okazję opuszczenia wyspy Chatham, jak tylko taka się nadarzy. Na wybrzeżu zachodnim spotkali wioskę tubylców, którzy ich całkiem nieźle przyjęli. Wyspa ta jest jednak mało uczęszczana, statki rzadko tam zawijają. Trzeba więc było uzbroić się w cierpliwość; powietrzni rozbitkowie mogli wsiąść na statek dopiero pięć tygodni później.
Zaraz po powrocie Uncle Prudent i Phil Evans zajęli się wyłącznie — to nie do wiary! — dalszym prowadzeniem przerwanych prac, ukończeniem budowy balonu „Go ahead” i ponownym wyruszeniem na powietrzne szlaki, które dopiero niedawno przemierzali, i to w jakich warunkach — na pokładzie statku powietrznego! Nie byliby prawdziwymi Amerykaninami, gdyby tak właśnie nie postąpili.
Dwudziestego kwietnia następnego roku sterowiec gotów był do lotu; na pilota powołano Harry'ego W. Tindera, słynnego aeronautę, któremu mieli towarzyszyć prezes i sekretarz Weldon-Institute.
Należy dodać, że od ich powrotu nikt nie słyszał, żeby mówili
o Roburze, jakby nigdy nie istniał. Czyż zresztą nie było podstaw, by uważać, iż jego awanturniczemu życiu położyła kres eksplozja na „Albatrosie”, który zatonął w głębinach Oceanu Spokojnego?
Nadszedł wreszcie dzień lotu. Wraz z tysiącami widzów i ja znalazłem się w parku Fairmont. „Go ahead” dzięki swej objętości miał się wznieść niesłychanie wysoko. Rozumie się, że problem „dziobistów” i „rufistów” rozwiązany został w sposób równie prosty, co logiczny: na dziobie
i rufie gondoli zamontowano po jednym śmigle, które miała wprawiać w ruch energia elektryczna o mocy przewyższającej wszystko, co dotąd stworzono. Pogoda była sprzyjająca — bezwietrzna, a niebo bezchmurne.
O godzinie jedenastej dwadzieścia wystrzał z działa oznajmił wszystkim, że „Go ahead” jest gotów do lotu.
— Puśćcie wszystkie liny!
Ten sakramentalny okrzyk rzucił mocnym głosem sam Uncle Prudent. Majestatycznie i powoli sterowiec uniósł się w powietrze. Potem zaczęły się doświadczenia w ruchu poziomym, które zakończyły się wspaniałym sukcesem.
Nagle rozległ się krzyk — krzyk powtórzony tysiącem ust!
Na północnym zachodzie ukazał się ruchomy punkt, zbliżający się z wielką prędkością.
Był to ten sam pojazd, na którym rok wcześniej dwaj członkowie Weldon-Institute, kiedy zostali porwani, podróżowali nad Europą, Azją, Afryką, obydwiema Amerykami.
— „Albatros”!... „Albatros” !...
Tak... To był on, a na jego pokładzie bez wątpienia znajdował się wynalazca, Robur Zdobywca!
Jakież musiało być zdumienie Uncle Prudenta i Phila Evansa, gdy ujrzeli „Albatrosa”, którego uważali za zniszczonego!... Bo tak też było w istocie: po wybuchu jego szczątki wpadły do Pacyfiku wraz z inżynierem i całą załogą! Ale niemal natychmiast wyłowił ich przepływający akurat statek i dowiózł do Australii, skąd niebawem dotarli na wyspę X.
Robur opanowany był tylko jedną myślą: zemścić się. Toteż aby być pewnym zemsty, zbudował drugi statek powietrzny, może nawet doskonalszy niz pierwszy. Następnie dowiedziawszy się, że prezes i sekretarz Weldon-Institute, jego byli pasażerowie, przygotowują się do wykonania doświadczeń z „Go ahead”, wyruszył w drogę do Stanów Zjednoczonych, gdzie znalazł się w oznaczonym dniu i godzinie.
Czyżby ten gigantyczny drapieżny ptak miał się rzucić na „Go ahead”? Czy dokonując zemsty Robur chce jednocześnie wykazać publiczności wyższość statku powietrznego nad sterowcami i innymi pojazdami lżejszymi od powietrza?
Uncle Prudent i Phil Evans zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nad nimi zawisło, z losu, jaki ich czekał. Trzeba było uciec, ale nie poziomo, w którym to ruchu „Go ahead” zostałby z łatwością wyprzedzony, lecz docierając do możliwie najwyższych stref atmosfery, gdzie uda mu się może umknąć przed straszliwym wrogiem.
„Go ahead” wzniósł się zatem na wysokość pięciu tysięcy metrów. „Albatros” poleciał za nim ruchem wznoszącym i jak relacjonowały dzienniki, których sprawozdania zachowałem w pamięci, oblatywał sterowiec dokoła, zamykając go w kręgach o coraz to mniejszym promieniu. Czy chciał go zniszczyć jednym uderzeniem, przebijając delikatną powłokę?
„Go ahead”, wyrzucając część balastu, wzniósł się jeszcze o tysiąc metrów... Obroty śmigieł zawieszających „Albatrosa” wzrosły do maksimum i statek nie odstępował sterowca.
Raptem rozległ się wybuch. Pod wpływem ciśnienia zbyt rozrzedzonego na tej wysokości gazu pękła powłoka balonu, a on sam opadał szybko.
I wtedy „Albatros” podleciał bliżej, nie po to jednak, by zadać mu ostateczny cios, ale niosąc pomoc. Tak! Robur, zapominając o zemście, zbliżył się do „Go ahead” i jego załoga przeniosła Uncle Prudenta, Phila Evansa i aeronautę na platformę statku powietrznego Balon, zupełnie pusty, opadł na drzewa w parku Fairmont niczym ogromny łachman.
Widzowie wstrzymali oddech z emocji i przerażenia!
Co się stanie teraz, kiedy prezes i sekretarz Weldon-Institute znów są więźniami Robura? Czyżby chciał ich zabrać ze sobą w przestrzeń, tym razem na zawsze?
Wszyscy byli tego niemal pewni. Zatrzymawszy się na chwilę na wysokości około sześciuset metrów, „Albatros” począł schodzić niżej, jakby miał zamiar wylądować na polanie parku Fairmont. Jeśli jednak tak się stanie, to czy oszalały tłum wytrzyma, żeby nie rzucić się na statek? Czy nie skorzysta z takiej okazji, aby ująć Robura Zdobywcę?
„Albatros” był coraz niżej, a kiedy znalazł się już sześć stóp od ziemi, zatrzymał się, nie wyłączając śmigieł zawieszających.
Wspólny odruch pchnął wszystkich ku niemu.
Wtedy rozległ się głos Robura; oto co powiedział:
„Obywatele Stanów Zjednoczonych! Prezes i sekretarz WeldonInstitute znów są w moich rękach. Zatrzymując ich, skorzystałbym tylko z przysługującego mi prawa odwetu. Widząc jednak uczucie, jakie rozpalił w nich sukces »Albatrosa«, zrozumiałem, że umysły nie dojrzały jeszcze do wielkiego przełomu, do którego przyczyni się pewnego dnia podbój powietrza. Jesteście wolni, panowie!”
Prezes i sekretarz Weldon-Institute oraz aeronauta Tinder natychmiast zeskoczyli na ziemię, a statek wzniósł się jakieś trzydzieści stóp nad zgromadzonych, wychodząc spoza ich zasięgu.
Robur mówił dalej:
„Moje doświadczenie dobiegło końca, ale na wszystko musi przyjść pora... Jest jeszcze za wcześnie, by przyznano mi słuszność pośród sprzecznych i podzielonych interesów. Odchodzę więc i zabieram mój sekret. Ludzkość nie straci go jednak. Stanie się jej własnością w dniu, kiedy będzie wystarczająco światła, by nigdy go nie nadużyć. Czołem, obywatele Stanów Zjednoczonych!”
I „Albatros”, bijąc powietrze śmigłami, unoszony przez pędniki znikł na wschodzie w burzy owacji.
Zależało mi, aby ostatnią scenę przypomnieć ze szczegółami ze względu na to, że pozwala ona poznać psychikę tej przedziwnej osoby. Robur nie wydawał się wtedy być przepełniony wrogimi uczuciami w stosunku do ludzkości. Zadowalał się czekaniem na to, co przyniesie przyszłość. Bezsprzecznie czuło się jednak w takiej postawie niezachwianą wiarę w swój geniusz, olbrzymią dumę, jaką budziła w nim jego nadludzka moc.
Nie jest zatem dziwne, że uczucia te z czasem pogłębiły się do tego stopnia, iż zamierzał podporządkować sobie cały świat, co potwierdził jego ostatni list i wielce znaczące pogróżki. Czy należało więc przypuszczać, że z upływem lat to zadufanie w siebie wzrosło w tak dużym stopniu, iż groziło doprowadzeniem do nadużycia posiadanej mocy?
Informacje, jakie teraz miałem, pozwalały mi bez trudu odtworzyć to, co się działo od odlotu „Albatrosa”. Niezwykłemu inżynierowi nie dość było, że skonstruował tak doskonały pojazd powietrzny. Przyszedł mu do głowy pomysł zbudowania maszyny zdolnej poruszać się po lądzie, wodzie i pod wodą, a także w powietrzu. I prawdopodobnie doborowemu personelowi, który zachował rzecz w tajemnicy, udało się w warsztatach na wyspie X złożyć wehikuł mogący się przeistaczać w trojaki sposób. Następnie zniszczono drugiego „Albatrosa”, i to niewątpliwie we wnętrzu skał otaczających Great-Eyry, niemożliwych do przebycia dla kogokolwiek innego. Wtedy właśnie „Groza” pojawiła się na drogach Stanów Zjednoczonych, na morzach oblewających Amerykę, w powietrzu. I wiadomo, w jakich okolicznościach, po daremnym pościgu na powierzchni jeziora Erie, uciekła drogą powietrzną, unosząc mnie jako więźnia na pokładzie.
W IMIENIU PRAWA
Jaki będzie wynik tej historii, w którą się wplątałem? Czy mogłem przyczynić się do jej mniej lub bardziej odległego zakończenia? Czy nie znajdowało się ono w ręku samego Robura? Prawdopodobnie nigdy nie będę miał sposobności ucieczki, jaka nadarzyła się Uncle Prudentowi i Philowi Evansowi na wyspie Chatham. Musiałem czekać, a jak długo to potrwa?
W każdym razie ciekawość moja została częściowo zaspokojona, ale tylko w kwestii tajemnicy Great-Eyry. Zbadawszy wreszcie jego wnętrze, poznałem przyczynę zjawisk zaobserwowanych w tym regionie Pasma Błękitnego. Miałem pewność, że ani wieśniakom tego hrabstwa Północnej Karoliny, ani mieszkańcom Pleasant-Garden i Morgantonu nie zagraża wybuch wulkanu albo trzęsienie ziemi. Nie trzeba było obawiać się wyników działalności energii plutonicznej we wnętrzu Ziemi.
Żaden wylot krateru nie znajdował się w tej części Appalachów. Great-Eyry służył po prostu Roburowi Zdobywcy jako kryjówka. To niemożliwe do zbadania gniazdo, gdzie zmagazynował swoje narzędzia i zapasy, odkrył zapewne przypadkiem podczas jednej z podróży powietrznych, a stało się ono prawdopodobnie pewniejszym schronieniem niż wyspa X na Oceanie Spokojnym.
Tak, ale choć odsłonięto przede mną tę tajemnicę, cóż wiedziałem w sumie o wspaniałym środku lokomocji, o jego różnorakich przeistoczeniach? Zakładając, że jego złożony mechanizm poruszany był elektrycznością czerpaną, jak w „Albatrosie”, z otaczającego powietrza za pomocą jakichś nowych metod, pojęcia nie miałem, jak się przedstawia budowa jego maszyn. Tego nie pozwolono mi dotąd zbadać, a i później na pewno nie dowiem się więcej.
„Niewątpliwie Roburowi zależy na tym — myślałem, rozważając sprawę mojej wolności i zastanawiając się, czy zostanie mi kiedyś zwrócona — żeby pozostać nieznanym. Obawiam się natomiast, pamiętając o jego pogróżkach, że po tym, co zamierza uczynić ze swoją maszyną, należy spodziewać się więcej złego niż dobrego!... W każdym razie incognito, które zachowywał w przeszłości, niezawodnie zechce strzec także w przyszłości. Otóż istnieje jeden tylko człowiek będący w stanie zidentyfikować Pana Świata i Robura Zdobywcę: tym człowiekiem jestem ja, jego więzień, który ma prawo go aresztować, którego obowiązkiem jest położyć mu dłoń na ramieniu w imieniu prawa!...”
A czy mogłem spodziewać się pomocy z zewnątrz? Oczywiście, że nie, choć władze wiedziały o wszystkim, co zaszło nad zatoką Black-Rock. Wywiadowcy Hart i Walker powinni byli wrócić do Waszyngtonu z Wellsem. Ward, dokładnie poinformowany, nie mógł się łudzić co do mojego losu, a problem przedstawiał się następująco:
Kiedy „Groza” opuściła zatokę pociągając mnie za sobą na końcu liny cumowniczej, to albo utonąłem w jeziorze Erie, albo znalazłem się w rękach jej dowódcy.
W pierwszym przypadku pozostawało tylko włożyć żałobę po Johnie Strocku, nadinspektorze policji waszyngtońskiej.
W drugim zaś, jakże można się spodziewać jeszcze zobaczenia go?... Pamiętamy, że przez resztę nocy i dzień następny „Groza” pływała po powierzchni Erie. Około godziny czwartej w okolicy Buffalo ruszyły za nią w pogoń dwa niszczyciele, a ona, czy to przewyższając je prędkością, czy to zanurzając się pod wodą, uciekła im. Jeśli nawet ścigały ją po Niagarze, to zatrzymały się, kiedy prąd zagrażał im porwaniem do wodospadów. Dzień chylił się ku końcowi, musiano zatem dojść do przekonania, że „Groza” stoczyła się w otchłań katarakt. Zapadła noc i wszystko wskazywało na to, że pojazd nie został zauważony ani wtedy, kiedy wznosił się nad Horse-Shoe-Fall, ani w trakcie lotu do Great-Eyry.
Nie byłem pewien, czy zdecyduję się na zadanie Roburowi dotyczących mnie pytań. Czy w ogóle zgodzi się pojawić, by mnie wysłuchać? Może uważał za wystarczające, że wyjawił mi swoje nazwisko, które — w jego przekonaniu — było odpowiedzią na każde pytanie?
Dzień mijał, nie przynosząc najmniejszej zmiany sytuacji. Robur i jego ludzie zapamiętale pracowali w pojeździe, którego mechanizmy wymagały rozmaitych napraw. Wywnioskowałem z tego, że niebawem wyruszymy i że znów znajdę się w drodze. Co prawda, można by mnie zostawić na dnie tego cyrku, skąd nie potrafiłbym wyjść, a gdzie materialna strona mojego życia byłaby zapewniona na długie dni...
Rzeczą, na którą zwróciłem szczególną uwagę, był stan psychiczny Robura. Inżynier wydawał się żyć pod wpływem nieustannej ekscytacji. Nad czym pracował jego ciągle wzburzony umysł? Jakie plany na przyszłość rodził? W jakim kierunku uda się wynalazca? Czy zapragnie zrealizować zawarte w liście pogróżki, niewątpliwie pogróżki szaleńca?
Pierwszą noc przespałem na posłaniu z siana w jednej z grot GreatEyry, gdzie złożono żywność dla mnie. Przez dwa następne dni, 2 i 3 sierpnia, prace były dalej prowadzone, a Robura i jego towarzyszy tak one pochłaniały, że zaledwie kilka słów zamienili ze sobą. Zadbali też o uzupełnienie zapasów, planując być może dłuższą nieobecność. Kto wie, czy „Groza” nie wypuści się w rozległe przestrzenie atmosfery, czy jej dowódca nie ma zamiaru dotrzeć do owej wyspy X, leżącej gdzieś na Oceanie Spokojnym? Czasem widziałem go, jak w zamyśleniu błądzi wśród tych skał, zatrzymuje się, wznosi ramię ku niebu wygrażając Bogu, z którym chciał dzielić władzę nad światem! Czy ta olbrzymia pycha nie doprowadzi go do szaleństwa, szaleństwa nie do powściągnięcia przez jego nie mniej osobliwych towarzyszy? W jakież nieprawdopodobne wyczyny wplatają się jeszcze ci ludzie? Czy Robur nie uważał się za silniejszego od żywiołów, którym stawiał tak,zuchwale czoła już wtedy, kiedy dysponował tylko statkiem powietrznym? A teraz ziemia, woda, powietrze ofiarowywały mu przecież nieskończone przestrzenie, gdzie nikt nie mógł go doścignąć...
Z obawą spoglądałem w przyszłość, dopuszczając nawet możliwość katastrofy. Nie miałem co marzyć o ucieczce z Great-Eyry, zanim zostanę zabrany w kolejną podróż. A i później, kiedy „Groza” będzie leciała albo płynęła, jakże mam uciec? Chyba że pojedzie lądem, i to z niezbyt dużą prędkością. W sumie nadzieje były nikłe, każdy to przyzna.
Wspominałem już, że od przylotu do Great-Eyry daremnie usiłowałem uzyskać od Robura odpowiedź na pytanie dotyczące mojej osoby. Tego dnia raz jeszcze podjąłem próbę.
Po południu spacerowałem tam ł z powrotem przed główną grotą. Stojący u wejścia do niej Robur z pewną natarczywością wodził za mną wzrokiem. Czyżby miał zamiar odezwać się do mnie?
Podszedłem do niego.
— Kapitanie — powiedziałem — zadałem już panu pytanie, na które nie raczył pan odpowiedzieć... Powtarzam je raz jeszcze: co zamierza pan uczynić ze mną?
Staliśmy naprzeciwko siebie, w odległości dwóch kroków. Miał skrzyżowane ramiona i przyglądał mi się, a jego wzrok przeraził mnie. Tak, przeraził! To odpowiednie słowo. Nie było to spojrzenie człowieka w pełni władz umysłowych, lecz wzrok, który wydawał się nie mieć w sobie już nic ludzkiego!
Powtórzyłem pytanie głosem bardziej stanowczym. Przez moment sądziłem, że Robur poniecha swego milczenia.
— Co zamierza pan ze mną uczynić?... Zwróci mi pan wolność?... Niezawodnie Robura nękała jakaś nieustanna obsesja. Gest, który
już wcześniej zauważyłem, kiedy się przechadzał, powtórzył raz jeszcze, wyciągając w górę ramię. Zdawało się, że jakaś nieodparta siła pociąga go ku niebu, że przestał już należeć do Ziemi, że przeznaczone mu jest żyć w przestrzeni, do końca być gospodarzem powietrznych włości.
Nie udzieliwszy mi odpowiedzi, sprawiając nawet wrażenie, że mnie wcale nie słyszał, Robur wrócił do groty, gdzie dołączył do niego Turner.
Jak długo potrwa pobyt, a raczej postój „Grozy” w Great-Eyry? Tego nie wiedziałem. Zauważyłem wszelako, iż po południu 3 sierpnia prace naprawcze i przystosowawcze dobiegły końca. Ładownie zostały napełnione zapasami zmagazynowanymi wewnątrz skalnego obwarowania. I wtedy Turner ze swoim towarzyszem znieśli na środek cyrku wszystko, co jeszcze zostało z surowców, puste skrzynie, resztki rusztowań, jakieś drewniane części pochodzące zapewne ze starego „Albatrosa”, którego poświęcono na rzecz nowego pojazdu. Pod tym stosem rozciągała się gruba warstwa suchej trawy. Przyszło mi wtedy do głowy, że Robur przygotowuje się do bezpowrotnego opuszczenia tej kryjówki. Bo i przecież świadom był tego, ,że Great-Eyry przyciąga powszechną uwagę, że podjęta została próba zbadania go... Czyż nie miał powodów, by, obawiać się, iż znowu pewnego dnia będzie przeprowadzona i jej rezultaty okażą się lepsze, a skończy się to opanowaniem jego schronienia? Jego intencją było zatem zatrzeć wszelki ślad po sobie.
Słońce skryło się za szczytami Pasma Błękitnego. Jego promienie zapalały jeszcze tylko czubek Black-Dome, który wznosi się na północnym wschodzie. Prawdopodobnie „Groza” poczeka na noc, aby podjąć swój lot. Nikt nie wiedział, że z automobilu lub statku może się przeistaczać w pojazd latający. Dotychczas nigdy jej przecież nie zauważono w powietrzu. A może pod tą czwartą postacią objawi się dopiero w dniu, kiedy Pan Świata zapragnie wypełnić swe szalone pogróżki?...
Około dziewiątej głębokie ciemności otulały już skalne ściany. Ani jednej gwiazdy nie było na niebie, które pokryły gęste chmury przygnane wschodnim wiatrem. Nikt nie będzie mógł dostrzec przelotu „Grozy” ani nad terenami amerykańskimi, ani nad pobliskimi morzami. W tym momencie Turner podszedł do stosu wzniesionego pośrodku gniazda i podpalił warstwę suchej trawy. Płomień buchnął w jednej chwili. Wśród gęstego dymu płonące snopy wybiegały powyżej skał otaczających Great-Eyry. Raz jeszcze mieszkańcy Morgantonu i Pleasant-Garden mogli sądzić, że otworzył się krater i obawiać się, czy płomienie te nie zwiastują bliskiej erupcji!...
Patrzyłem na ognisko, słuchałem trzaskania, które rozdzierało powietrze. Stojący na mostku „Grozy” Robur też to oglądał. Turner i jego towarzysz ciskali ponownie w płomienie to, co gwałtowny ogień odrzucił na ziemię.
Potem powoli blask zmalał. Pozostał tylko tlący się żar pod grubą warstwą popiołu i znów zaległa cisza wśród ciemnej nocy.
Naraz poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Turner ciągnął mnie do pojazdu. Opór byłby daremny, a zresztą wolałem wszystko, niż zostać bez szans ratunku we wnętrzu Great-Eyry.
Kiedy znaleźliśmy się na pokładzie, Turner skierował się do maszynowni rozjaśnianej nie przedostającym się na zewnątrz światłem żarówek elektrycznych, jego towarzysz zaś stanął na dziobie. Robur tkwił na rufie, mając w zasięgu ręki przekładnię, by móc regulować prędkość i kierunek jazdy. Ja zaś musiałem zejść do mojej kabiny, której pokrywa została zamknięta. Tej nocy, podobnie jak w czasie odlotu znad wodospadów Niagara, nie będzie mi dane obserwować manewrów „Grozy”.
Choć jednak nie mogłem widzieć niczego z tego, co się działo na pokładzie, wolno mi było przynajmniej słuchać odgłosów. Poczułem też, że pojazd, unosząc się wolno, tracił kontakt z ziemią. Zakołysał się lekko, potem turbiny nabrały niezwykłej szybkości obrotów, podczas gdy wielkie skrzydła uderzały powietrze z doskonałą regularnością.
W ten sposób „Groza” prawdopodobnie na zawsze opuściła GreatEyry i niczym statek, który wypływa w morze, ona „wypłynęła w powietrze”. Maszyna szybowała nad Appalachami i niezawodnie nie wyląduje, dopóki nie minie tej górzystej części terytorium.
Ale w jakim kierunku leciała?... Czy znajdowała się nad rozległymi równinami Północnej Karoliny, zdążając w stronę Oceanu Atlantyckiego? A może przeciwnie, pędziła na zachód, aby przebyć Ocean Spokojny?. .. Czy też skierowała się na południe, żeby znaleźć się nad wodami Zatoki Meksykańskiej?... Kiedy wstanie dzień, jakże rozpoznam, nad jakim morzem lecimy, jeżeli ze wszech stron otaczać nas będzie woda zlewająca się z niebem?
Minęło kilka godzin, a jak długie mi się wydawały! Nie próbowałem nawet szukać zapomnienia we śnie. Opanowało mnie istne kłębowisko myśli, w większości nieuporządkowanych. Czułem, że podobnie jak w przestworzach bezwolnie unosił mnie mechaniczny potwór, tak ja wbrew sobie zanurzam się w świat wyobrażeń. Mogąc rozwinąć tak wielką prędkość, jak daleko „Groza” doleci w czasie tej nie kończącej się nocy? Przywodziłem na pamięć nieprawdopodobną podróż „Albatrosa”, której historię opublikował Weldon-Institute na podstawie wspomnień Uncle Prudenta i Phila Evansa. To, czego Robur Zdobywca dokonał na swoim statku powietrznym, mógł też uczynić posiadając tę maszynę, i to tym łatwiej, że był panem lądów, mórz i przestworzy!
Wreszcie pierwsze blaski dnia rozjaśniły kabinę. Czy wolno mi będzie wyjść i zająć miejsce na mostku, podobnie jak uczyniłem w czasie podróży po jeziorze Erie?
Pchnąłem pokrywę.. Otworzyła się. Wychyliłem się do połowy ciała. Wokół „Grozy”, aż po sam horyzont, nic, tylko woda. Lecieliśmy nad jakimś morzem na wysokości, którą szacowałem na około tysiąc do tysiąca dwustu stóp.
Nie dostrzegłem Robura, zajętego w maszynowni. Turner stał za sterem, jego towarzysz na dziobie.
Jak tylko znalazłem się na mostku, ujrzałem to, czego nie mogłem zobaczyć w czasie nocnego przelotu między wodospadami Niagara i Great-Eyry: działanie potężnych skrzydeł” uderzających za prawą i lewą burtą, a równocześnie pod kadłubem pojazdu obracały się w powietrzu turbiny.
Położenie słońca, stojącego kilka stopni nad horyzontem, pozwoliło mi się zorientować, że lecimy na południe. W związku z tym, jeżeli kierunek nie uległ zmianie od chwili, kiedy „Groza” wyleciała z otaczających Great-Eyry skał, pod nami rozciągała się Zatoka Meksykańska.
Zapowiadał się gorący dzień, a na zachodzie kłębiły się wielkie, sine chmurzyska. Te zapowiedzi nadchodzącej burzy nie uszły uwagi Robura, kiedy około ósmej pojawił się na mostku, by zastąpić Turnera. Może przypomniał sobie trąbę powietrzną, w której „Albatros” o mało się nie roztrzaskał, i straszliwy cyklon, z którego cudem tylko wyrwał się nad antarktycznymi wodami?
Prawdę powiedziawszy, czego nie potrafił dokonać statek powietrzny, tej latającej maszynie przyszłoby z łatwością. Opuści przestworza, gdzie będą walczyły żywioły, zejdzie na powierzchnię wody, a jeśli i tam fale okażą się zbyt gwałtowne, bez trudu znajdzie ciszę w spokojnych głębinach morza.
Po pewnych zresztą objawach Robur — a z pewnością miał w sobie coś z barometru — osądził, ze burza nie wybuchnie tego dnia. Nadal więc lecieliśmy, a po południu, kiedy statek znalazł się na wodzie, nie uczynił tego w obawie przed złą pogodą. „Groza” była niczym morski ptak, fregata albo nawałnik, który może siadać na falach, z tą tylko różnicą, że zmęczenie nie imało się jej metalowych organów poruszanych niezmordowaną elektrycznością.
W dodatku szeroka przestrzeń wodna była absolutnie pusta. Nawet na krańcach horyzontu nie pojawiał się żagiel ani dym. Nie zauważono by zatem przelotu statku w powietrzu.
Po południu nic się nie wydarzyło. „Groza płynęła niezbyt szybko. Nie potrafiłem odgadnąć zamiarów jej dowódcy. Trzymając nadal ten sam kurs, natknie się na Wielkie albo Małe Antyle, a potem, w głębi Zatoki, pojawią się wybrzeża Wenezueli lub Kolumbii. Chyba że w nocy maszyna znów się uniesie w powietrze, aby przebyć długi przesmyk Ameryki Środkowej i dotrzeć do położonej na Oceanie Spokojnym wyspy X.
Nadszedł wieczór i słońce schowało się za krwistoczerwonym horyzontem. Morze skrzyło się wokół „Grozy”, która zdawała się wzbijać swym przejazdem chmury iskier. Należało się spodziewać zdradzieckiego uderzenia żywiołów.
Takiego tez niechybnie zdania był Robur. Musiałem więc opuścić mostek i zejść do kabiny, jej pokrywa zaś zamknęła się za mną.
Kilka chwil później po dźwiękach, jakie rozległy się na pokładzie, zorientowałem się, że pojazd wkrótce się zanurzy. I rzeczywiście, nim upłynęło pięć minut, płynął spokojnie w morskich głębinach.
Wyczerpany zarówno zmęczeniem, jak i dręczącymi mnie niepokojami, zapadłem w głęboki sen, tym razem naturalny, nie wywołany żadnym środkiem nasennym.
Kiedy obudziłem się po nie wiem ilu godzinach, „Groza” nie wypłynęła jeszcze na powierzchnię wody. Niebawem jednak manewr ten został wykonany. Przez bulaje wpadło światło dzienne, a równocześnie odczułem silne kołysanie na dość wysokiej fali.
Mogłem znów zająć miejsce koło wejścia do kajuty, a pierwsze spojrzenie skierowałem na horyzont. Z północnego zachodu nadciągała burza, zapowiadały ją ciężkie chmury, między którymi przebiegały gwałtowne błyski. Słychać już było uderzenia piorunów, ich echo zaś długo niosło się w przestrzeni.
Byłem zaskoczony, ba, więcej niż zaskoczony — przerażony prędkością, z jaką rozpętała się burza. Statek miałby zaledwie czas na zwinięcie żagli, żeby nie zostać uniesionym, tak szybki i nagły był jej atak. Raptownie rozszalał się niesamowicie silny wiatr, jakby rozerwał pętającą go mgłę. W jednej chwili morze wzburzyło się straszliwie. Rozhukane fale, rozbijające się na całej długości, zalały całą „Grozę”. Gdybym się nie przytrzymał relingu, przeleciałbym nad pokładem.
Pozostawało tylko jedno jedyne wyjście — przeistoczyć pojazd w łódź podwodną. Kilkadziesiąt stóp pod wodą znalazłby spokój i byłby bezpieczny. Dłuższe narażanie się na gniew wzburzonego morza oznaczało zgubę...
Robur stał na mostku, gdzie oczekiwałem rozkazu wejścia do kabiny. Ale rozkaz ten nie padł. Nie poczyniono nawet żadnych przygotowań w celu zanurzenia się.
Ze wzrokiem bardziej niz zwykle gorejącym, obojętny w obliczu burzy, kapitan „spoglądał jej prosto w twarz”, jakby ją wyzywał wiedząc, że nie ma jej się co obawiać. „Groza” koniecznie powinna była zanurzyć się nie tracąc ani minuty więcej, a nie wydawało się, żeby Robur postanowił to właśnie uczynić. Nie! Nadal zachowywał wyniosłość jak człowiek, który w swej nieposkromionej pysze uważa, że jest ponad, a raczej poza ludzkością! Widząc go takim zastanawiałem się, nie bez obaw, czy ten mężczyzna nie jest jakąś urojoną istotą zbiegłą ze świata fantazji.
I wtedy z ust jego wydobyły się słowa, które wypowiedział pośród wycia burzy i huku piorunów:
— Ja... Robur... Robur... Pan Świata!...
Wykonał gest, który Turner i jego towarzysz zrozumieli. Był to rozkaz, a ci nieszczęśnicy, równie szaleni jak ich dowódca, wykonali go bez wahania.
Z rozpostartymi skrzydłami maszyna wzbiła się w powietrze, tak samo jak wcześniej uniosła się nad wodospadami Niagara. Ale wtedy uniknęła odmętów, katarakt, tym razem zaś jej obłąkańczy lot rzucił ją w objęcia burzy.
Pojazd przelatywał między tysiącami błyskawic, wśród łoskotu gromów, pod gorejącym niebem. Lawirował między oślepiającymi wybuchami ryzykując, że trafi go piorun.
Robur nie zmienił pozycji. Ze sterem w jednej ręce, dźwignią napędową w drugiej, pchał bijący pełną mocą skrzydłami pojazd w sam środek burzy, tam gdzie najgwałtowniej następowały wyładowania elektryczne między chmurami.
Należało powstrzymać tego szaleńca, przeszkodzić mu w rzuceniu pojazdu pomiędzy zmagające się żywioły! Należano zmusić go do wodowania, do szukania pod wodą ratunku, który ani na powierzchni morza, ani w powietrzu nie był możliwy. Tam będzie można czekać, aż dobiegnie końca ta straszliwa walka żywiołów.
Wszystkie instynkty, całe poczucie obowiązku rozgorzały wtedy we mnie! Ależ tak! Było to czyste szaleństwo, ale jakże nie powstrzymać tego zbrodniarza, którego moja ojczyzna wyjęła spod prawa, który całemu światu zagrażał swoim straszliwym wynalazkiem? Jakże go nie zaaresztować, nie oddać w ręce sprawiedliwości? Jestem w końcu czy nie jestem nadinspektorem policji? I zapominając, gdzie się znajdowałem, ze byłem nad wzburzonym morzem sam przeciwko trzem, skoczyłem na rufę i głosem, który przebił się przez łoskot burzy, krzyknąłem, rzucając się na Robura:
— W imieniu prawa...
Naraz „Grozą” wstrząsnęło, jak gdyby gwałtownie przebiegł przez nią prąd. Cała konstrukcja dygotała, zupełnie niczym człowiek pod wpływem wyładowań elektrycznych. Pojazd, trafiony w sam środek maszynowni, rozprysł się na wszystkie strony.
W „Grozę” biły pioruny i z połamanymi skrzydłami, strzaskanymi turbinami, spadała z wysokości ponad tysiąca stóp w odmęty Zatoki Meksykańskiej!...
OSTATNIE SŁOWO NALEŻY DO GRAD
Kiedy po nie wiem jak długo trwającym omdleniu przyszedłem do siebie, w kabinie, gdzie mnie położono, znajdowało się kilku marynarzy, których starania przywróciły mi życie.
Stojący u mego wezgłowia oficer zaczął mnie wypytywać, a kiedy wróciła mi pamięć, mogłem udzielić mu odpowiedzi.
Wyjawiłem im wszystko. I niechybnie ci, co mnie słuchali, musieli uważać, że mają do czynienia z nieszczęśnikiem, który wraz z życiem nie odzyskał rozumu.
Znajdowałem się na pokładzie parowca „Ottawa” płynącego po wodach Zatoki Meksykańskiej i kierującego się do Nowego Orleanu. W czasie ucieczki przed burzą załoga natknęła się na jakieś szczątki, których się uczepiłem, i wyciągnęła mnie z wody.
Byłem uratowany, a Robur Zdobywca i jego dwaj towarzysze w wodach Zatoki zakończyli swój awanturniczy żywot. Znikł na zawsze Pan Światy uderzony gromem, któremu ośmielił się w przestworzach stawić czoła, i w nicość uniósł sekret swego niezwykłego wynalazku.
Pięć dni później „Ottawa” dopływała do wybrzeży Luizjany, a rankiem 10 sierpnia zawinęła do portu.
Pożegnałem się z załogą parowca i wsiadłem do pociągu jadącego do Waszyngtonu, mojego miasta rodzinnego, którego obawiałem się już nigdy nie ujrzeć!
Najpierw udałem się do urzędu policji, chcąc pierwszą wizytę złożyć Wardowi. Jakież było zdziwienie i osłupienie, a także radość szefa, kiedy otworzył mi drzwi gabinetu! Czyż zgodnie z raportami moich towarzyszy wszystko nie wskazywało na to, że utonąłem w wodach jeziora Erie?
Opowiedziałem mu wszystko, co się wydarzyło od mojego zniknięcia — pościg niszczycieli na jeziorze, wzniesienie się „Grozy” nad wodospadami Niagara, postój we wnętrzu Great-Eyry, katastrofę w czasie burzy nad Zatoką Meksykańską. Dopiero wtedy dowiedział się, że maszyna zbudowana przez genialnego Robura mogła się poruszać w powietrzu, podobnie jak czyniła to na lądach i morzach.
A prawdę powiedziawszy, czy posiadanie takiego pojazdu nie usprawiedliwiało imienia „Pan Świata”, jakie nadał sobie jego twórca? Oczywiście, bezpieczeństwo publiczne z pewnością na zawsze pozostałoby w zagrożeniu, gdyż ciągle brakowałoby środków obronnych.
Ale rosnąca z wolna pycha, jaką zauważyłem u tego niezwykłego człowieka, popchnęła go do walki w powietrzu z najstraszliwszym z żywiołów, i cudem tylko wyszedłem cały i zdrowy z tej tragicznej katastrofy.
Ward ledwie mógł uwierzyć w moją opowieść.
— Ostatecznie, drogi Strock — powiedział — wróciliście, a to jest najważniejsze!... Najpierw ten słynny Robur, a teraz wy jesteście „człowiekiem dnia”. Mam nadzieję, że w związku z tym nie stracicie głowy przez próżność, jak to się stało z owym szalonym wynalazcą...
— Nie, panie Ward — odparłem. — Przyzna pan jednak, że nigdy ciekawski łaknący zaspokojenia swojej ciekawości nie zostanie wystawiony na takie próby...
— Zgadzam się, Strock!... Tajemnice Great-Eyry, przeistaczanie się „Grozy” — wszystko to wy odkryliście! Na nieszczęście sekrety Pana Świata zginęły razem z nim...
Tego samego wieczoru dzienniki Stanów Zjednoczonych opublikowały relację z moich przeżyć, której wiarygodność nie mogła być podana w wątpliwość, i jak przepowiedział Ward, siałem się „człowiekiem dnia”.
Jeden z artykułów mówił:
„Dzięki inspektorowi Strockowi Ameryka szczyci się rekordem policyjnym. Podczas gdy gdzie indziej z większym lub mniejszym sukcesem działa się na lądzie i wodzie, policja amerykańska puściła się w pogoń za złoczyńcami w głębiny mórz i oceanów, a nawet w przestworza...”
Czyż opowiedziane tutaj moje działania nie staną się być może w końcu naszego wieku chlebem powszednim dla policjantów przyszłości?
Łatwo sobie wyobrazić, jakie przyjęcie zgotowała mi moja stara gosposia, gdy wróciłem do domu. Kiedy się jej ukazałem — czyż nie jest to właściwe słowo? — myślałem, że poczciwina wyzionie ducha. A usłyszawszy mój głos, z oczami mokrymi od łez dziękowała Opatrzności, że wyszedłem cało z tylu niebezpieczeństw.
— I co?... — powiedziała na koniec. — Nie miałam racji?...
— Racji, droga Grad? A w czymże to?
— No, jak to, uważałam, że Great-Eyry jest schronieniem diabła!
— Ależ Robur nie był diabłem...
— Nic nie szkodzi — odparła staruszka. — Ale równie dobrze mógłby nim być!
105