background image

 

 

 

 

 

J

ULIUSZ 

V

ERNE

 

 
 

 

 
 
 

P

AN 

Ś

WIATA

 

 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 

CO SIĘ DZIEJE W OKOLICY 
 
Równolegle do amerykańskiego wybrzeża Atlantyku, który oblewa Karolinę Północną, Wirginię, 
Maryland, Pensylwanię, stan Nowy Jork, ciągnie się system górski o nazwie Appalachy. Składa 
się  on  z  dwóch  oddzielnych  łańcuchowana  zachodzie  góry  Cumberland,  na  wschodzie  Pasmo 
Błękitne. 
Choć to największy w tej części Ameryki Północnej system, orograficzny, mający długość około 
dziewięciuset  mil,  czyli  tysiąca  sześciuset  kilometrów,  jego  średnia  wysokość  nie  przekracza 
sześciu tysięcy stóp, a najwyższy punkt stanowi Mount Washington. 

Jest to jakby kręgosłup, którego jeden koniec zanurza się w wodach Rzeki Świętego Wawrzyńca, 

a  drugi  Alabamy,  nie  cieszy  się  jednak  zbytnim  zainteresowaniem  alpinistów.  Jego  najwyższy 
grzbiet  nie  sięga  wysokich  warstw  atmosfery,  nie  potrafi  więc  wabić  tak,  jak  inne  wspaniałe 
szczyty  Starego  i  Nowego  Świata.  Wszelako  w  łańcuchu  tym  znajduje  się  jeden  wierzchołek, 
Great-Eyry, którego turyści nie mogli zdobyć, i zdawał się on być istotnie niedostępnym. 
Mimo  że  jak  dotąd  omijali  go  alpiniści,  ów  Great-Eyry  miał  wkrótce  wzbudzić  powszechną 
ciekawość, a nawet niepokój; ponieważ zaś powody tego były szczególne, muszę wspomnieć o 
nich na początku tej opowieści. 

Fakt, że wprowadzam tutaj moją własną osobę wynika stąd, iż byłem ściśle zamieszany, co się 
okaże, w niewątpliwie jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń, jakich świadkiem będzie wiek 

dwudziesty.  Dochodzi  nawet  do  tego,  że  sam  siebie  niekiedy  zapytuję,  czy  miało  ono  miejsce, 
czy  potoczyło  się  tak,  jak  je  przywołuje  moja  pamięć,  może  lepiej  byłoby  powiedzieć:  moja 
wyobraźnia. 
Pełniłem  wtedy  funkcję  nadinspektora  policji  w  Waszyngtonie;  wiedziony  ciekawością,  jaka 
rozwinęła się we mnie w najwyższym stopniu, od piętnastu lat uczestniczyłem w wielu różnych 
sprawach,  często  obarczany  byłem  sekretnymi  misjami,  do  których  zdradzałem  wyraźne 

upodobanie.  Nie  jest  zatem  dziwne,  że  zwierzchnicy  wmieszali  mnie  w  tę  nieprawdopodobną 
przygodę,  a miałem w niej stanąć oko  w oko z  nieprzeniknionymi tajemnicami. Dodam,  że od 
samego  początku  tej  opowieści  trzeba  mi  wierzyć  na  słowo.  Tylko  ja  jeden  jestem  świadkiem 

tych niezwykłych faktów. Jeśli ktoś nie zechce mi uwierzyć, niech nie wierzy. 
Great-Eyry  leży  w  pewnym  punkcie  malowniczego  Pasma  Błękitnego,  wznoszącego  się  w 
zachodniej  części  Północnej  Karoliny.  Zauważa  się  dość  wyraźnie  jego  zaokrąglony  kształt 

background image

 

 

wyjeżdżając z miasteczka Morganton wzniesionego na brzegu rzeki Sarawba, a jeszcze lepiej z 

osiedla Pleasant-Garden, położonego kilka mil bliżej. 
Czym jest, ogólnie rzecz biorąc, ów Great-Eyry?... Czy usprawiedliwia nazwę nadaną mu przez 
mieszkańców  hrabstw  sąsiadujących  z  tym  rejonem  Pasma  Błękitnego?...  Nazwa  łańcucha 
górskiego  wywodzi  się  po  prostu  od  koloru  lazurowego,  jaki  przybierają  sylwetki  szczytów  w 
pewnych warunkach atmosferycznych. Ale skoro z Great-Eyry uczyniono gniazdo, czy oznacza 
to,  ze  kryją  się  tam  fruwające  drapieżniki:  orły,  sępy  czy  kondory?...  Czy  jest  specjalnie 
wybranym  siedliskiem  okolicznych  wielkich  ptaków?...  Czy  widać  je,  jak  szybują  w 
rozkrzyczanych  stadach  nad  tym  schronieniem,  które  tylko  dla  nich  jest  dostępne??..  Nie, 

naprawdę nie są tam liczniejsze niż nad innymi szczytami Appalachów. A nawet przeciwnie — i 

spostrzeżenie to dokonane zostało tylko w pewne dni — okazało się, że dolatując do Great-Eyry, 
ptaki  te  starają  się  uciec  i  zakreśliwszy  niezliczone  koła,  rozpraszają  się  we  wszystkich 
kierunkach, wypełniając powietrze ogłuszającymi krzykami. 
Skąd  więc  ta  nazwa:  Great-Eyry,  i  czy  nie  lepiej  byłoby  szczytu  tego  nazwać  po  prostu 
„cyrkiem”,  podobnie  jak  w  regionach  górskich  wszystkich  innych  krajów?  Istotnie,  między 
wysokimi ścianami, które go otaczają, powinna się znajdować szeroka i głęboka niecka. A nawet 
— kto wie, czy nie zawiera ono małego jeziorka, laguny zasilanej deszczem, a w zimie śniegiem, 

jak to się zdarza w wielu miejscach Appalachów na różnych wysokościach, a także w rozmaitych 
systemach orograficznych starego i nowego kontynentu?... I czy nie powinien by figurować odtąd 

pod takim imieniem w nazewnictwie geograficznym?... 
Na koniec, by zamknąć już tę listę przypuszczeń, czy nie jest to krater wulkanu śpiącego długim 
snem, z którego obudzi go pewnego dnia wewnętrzne ciśnienie?... Czy należy lękać się w jego 
sąsiedztwie  gwałtowności  Krakatau  lub  furii  Mont-Pelee?...  A  biorąc  pod  uwagę  hipotetyczną 
lagunę,  czy  nie  ma  obawy,  że  jej  wody,  przedostawszy  się  do  wnętrza  ziemi,  wyparują  pod 
wpływem wewnętrznego ognia i zagrożą nagle równinom Karoliny erupcją podobną do tej, jaka 

miała miejsce w 1902 roku na Martynice?... 
Na  poparcie  tego  ostatniego  domysłu  pewne  niedawno  zaobserwowane  symptomy  zdradzały 
zachodzące  tam  procesy  związane  z  energią  powodującą  wybuchy  wulkaniczne.  Pewnego  razu 

nawet wieśniacy pracujący w polu usłyszeli głuche i niewytłumaczalne hałasy. Nocą ukazały się 
snopy płomieni. Z wnętrza Great-Eyry dobywały się dymy, a kiedy wiatr kierował je na wschód, 
pozostawiały na ziemi  smugi  popiołu i  sadzy.  Na koniec te blade płomienie, pośród ciemności 
odbijane przez niskie chmury, rozlały nad hrabstwem posępny blask. 

background image

 

 

Wobec  tych  niezwykłych  zjawisk  nie  zdziwi  nikogo  fakt,  że  w  okolicy  zapanowało  poważne 

zaniepokojenie. A z zaniepokojeniem tym wiązała się przemożna chęć, by dowiedzieć się, co to 
wszystko  znaczy.  Dzienniki  Karoliny  nie  przestawały  podawać  informacji  na  temat  tego,  co 
nazywały  „tajemnicą  Great-Eyry”.  Zapytywały,  czy  przebywanie  w  takim  sąsiedztwie  nie  jest 
niebezpieczne.  Zamieszczane  w  nich  artykuły  wywoływały  zarazem  zaciekawienie  i  obawy  — 
zaciekawienie  tych,  co  niczego  nie  ryzykując  interesowali  się  dziwami  natury,  obawy  zaś 
wszystkich,  którym  groziło,  że  gdyby  zjawiska  te  stanowiły  niebezpieczeństwo  dla  pobliskich 
regionów,  oni  padliby  ich  ofiarą.  A  w  większości  byli  to  mieszkańcy  miasteczka  Pleasant-
Garden, Marganton i osiedli lub zwykłych farm, dość licznych u podnóży Appalachów. 

Szkoda,  że  alpiniści  dotąd  nie  spróbowali  zbadać  wnętrza  Great-Eyry.  Nikt  nigdy  nie  przebył 

otaczających  go  skał,  a  może  nawet  nie  było  w  nich  żadnego  wyłomu,  który  prowadziłby  do 
środka. 
Czyż jednak nad Great-Eyry nie górowało jakieś niezbyt oddalone wyniesienie, jakiś szczyt, skąd 
wzrok  mógłby  objąć  go  w  całej  okazałości?.  ..  Nie,  a  w  promieniu  kilku  kilometrów  nic  nie 
przekraczało jego wysokości. Mount Wellington, jeden z najwyższych w łańcuchu Appalachów, 
wznosił się zbyt daleko. 
Teraz jednak narzucało się dokładne zbadanie tego Great-Eyry. W interesie okolicy należało się 

dowiedzieć,  czy  w  jego  wnętrzu  nie  znajduje  się  krater,  czy  temu  zachodniemu  hrabstwu 
Karoliny  nie  grozi  wybuch  wulkanu.  Trzeba  więc  było  spróbować  dotrzeć  do  niego  i  ustalić 

przyczynę zaobserwowanych zjawisk. 
Ale nim podjęto tę próbę, której poważne trudności znano, zaszło coś, co bez wątpienia powinno 
było  pozwolić  na  zbadanie  rozkładu  wewnętrznego  Great-Eyry  bez  konieczności  wspinania  się 
na sam jego szczyt. 
W  pierwszych  dniach  września  sterowiec  zaeronautą  Wilkerem  na  pokładzie  miał  wylecieć  z 
Morgantonu.  Wykorzystując  wschodnią  bryzę,  balon  zostanie  uniesiony  w  stronę  Great-Eyry  i 

istniała szansa, że przeleci nad nim. Kiedy już znajdzie się kilkaset stóp powyżej niego, Wilker 
zbada  go  za  pomocą  silnej  lunety,  zajrzy  do  tych  czeluści,  stwierdzi,  czy  między  wysokimi 
skałami otwiera się wylot wulkanu. To było bowiem zasadniczym pytaniem. Kiedy już uda się na 

nie odpowiedzieć, wiadomo będzie, czy pobliskie okolice mają się obawiać erupcji w bliższej lub 
dalszej przyszłości. 
Wzlot odbył się zgodnie z przewidywaniami. Wiał stały, niezbyt silny .wiatr, niebo było czyste. 
W silnych promieniach słońca rozproszyły się poranne mgły. Aeronauta dokładnie przetrząśnie 

background image

 

 

wzrokiem  wnętrze  góry,  a  gdyby  wydobywały  się  stamtąd  opary,  niewątpliwie  zauważy  je.  A 

wtedy trzeba będzie pogodzić się z faktem, że w tym punkcie Pasma Błękitnego istnieje wulkan, 
którego kraterem jest Great-Eyry. 
Balon wzbił się najpierw tysiąc pięćset stóp nad ziemię i na kwadrans zawisł nieruchomo. Na tej 
wysokości  nie  było  czuć  wiatru,  dmącego  na  dole.  Ale  jakież  rozczarowanie  chwilę  później! 
Sterowiec  uległ  sile  innego  prądu  atmosferycznego  i  poleciał  na  wschód.  Oddalał  się  więc  od 
łańcucha  i  nie  było  nadziei,  żeby  tam  powrócił.  Mieszkańcy  miasteczka  wkrótce  stracili  go  z 
oczu,  a  jakiś  czas  potem  dowiedzieli  się,  że  wylądował  w  okolicach  Raleigh  w  Północnej 
Karolinie. 

Ponieważ  próba  spełzła  na  niczym,  postanowiono,  że  zostanie  podjęta  na  nowo  w  bardziej 

sprzyjających warunkach. Znowu bowiem stwierdzono jakieś hałasy w połączeniu z unoszącymi 
się  jak  sadza  oparami  i  z  migotliwymi  przebłyskami  odbijanymi  przez  chmury.  Rozumie  się 
więc, że niepokoje nie mogły się uciszyć — przecież nad okolicą. wciąż wisiała groźba zjawisk 
sejsmicznych lub wulkanicznych. 
Ale oto w pierwszych dniach kwietnia następnego roku obawy, które do tej pory były mniej lub 
bardziej  mgliste,  zyskały  mocne  podwaliny,  by  przerodzić  się  w  trwogę.  Dzienniki  lokalne 
natychmiast odpowiedziały echem na powszechne przerażenie. Całe hrabstwo położone między 

górami i miasteczkiem Morganton odczuwało lęk przed nadchodzącym kataklizmem. 
Nocą  z  4  na  5  kwietnia  mieszkańców  Pleasant-Garden  obudził  wstrząs,  po  czym  nastąpił 

przerażający .łoskot. Wynikł stąd nieopanowany popłoch na myśl, że zapadła się część łańcucha 
górskiego. Wyszedłszy z domów, wszyscy gotowi byli uciec, gdyby okazało się, że otwiera się 
jakaś olbrzymia przepaść, która pochłonie farmy i osiedla na przestrzeni wielu mil. 
Noc  była  bardzo  ciemna.  Pułap  gęstych  chmur  przytłaczał  równinę.  Nawet  w  dzień  grzbiety 
Pasma Błękitnego nie byłyby widoczne. Pośród tych ciemności niemożliwością było cokolwiek 
zobaczyć ani odpowiedzeć na krzyki, które rozlegały się ze wszystkich stron. Wystraszone grupy 

mężczyzn,  kobiet.i  dzieci  próbowały  odnaleźć  drogi  przejezdne  i  przepychały  się  przy  tym 
bezładnie. Tu i tam słychać było przerażone głosy: 
— To trzęsienie ziemi!... 

— Wybuch wulkanu!... 
— Skąd to pochodzi? 
— Z Great-Eyry... 
I aż do Morgantonu pobiegła wieść, że na pola spadł deszcz kamieni, żużli, lawy. 

background image

 

 

A jednak można było zwrócić uwagę na to, że w przypadku erupcji hałasy by się wzmogły. Nad 

szczytami  gór  pojawiłyby  się  płomienie.  Mimo  ciemności  strumienie  rozżarzonej  do  białości 
lawy nie mogłyby ujść spojrzeniom. Ale nikt się nad tym nie zastanowił, a strwożeni mieszkańcy 
zapewniali, że ich domy odczuły wstrząsy ziemi. Było zresztą prawdopodobne, że spowodował je 
upadek skalnego bloku, który oderwał się od zboczy góry. 
Wszyscy czekali nękani niepokojem, gotowi uciekać w stronę Pleasant-Garden lub Morgantonu. 
Upłynęła  godzina  bez  nowych  wydarzeń.  Przez  gęstwinę  drzew  iglastych  skupionych  w 
bagnistych zapadliskach ledwie docierał zachodni wietrzyk, który częściowo powstrzymuje długa 
ściana  Appalachów.  Panika  nie  wybuchła  więc  ponownie  i  każdy  gotował  się  do  powrotu  do 

domu. Wydawało się, że nie ma się już czego obawiać, a jednak wszystkim spieszno było ujrzeć 

wstający dzień. 
To, że najpierw nastąpiło osunięcie się skały, a olbrzymi blok stoczył się ze szczytu Great-Eyry, 
wydawało  się  faktem  bezspornym.  O  pierwszym  brzasku  łatwo  będzie  upewnić  się  co  do  tego 
szukając go wzdłuż podnóży łańcucha na obszarze kilku mil. 
Ale oto około trzeciej nad ranem wybuchł kolejny alarm: nad skalistym obramowaniem unosiły 
się płomienie. Odbijane przez chmury, daleko rozjaśniały przestrzeń. Równocześnie rozległ  się 
jakiś łoskot. 

Może był to pożar, który samorzutnie wybuchł w tym miejscu? Lecz co było jego przyczyną?... 
Nie  mógł  rozgorzeć  od  uderzenia  gromu.  Przestworzy  nie  zakłócił  żaden  trzask  piorunu...  Co 

prawda nie brakłoby mu pożywki. Appalachy są jeszcze na tej wysokości zalesione, zarówno w 
Cumberlandzie,  jak  i  w  Paśmie  Błękitnym.  Rośnie  tam  dużo  drzew:  cypryśniki,  palmy 
wachlarzowe i inne gatunki roślin o trwałym listowiu. 
— Wybuch!... Wybuch!... 
Krzyki  rozległy  się  ze  wszystkich  stron.  Wybuch!...  Więc  jednak  Great-Eyry  jest  kraterem 
wulkanu!  Czyżby  wygasły  od  tylu  lat,  a  nawet  wieków,  znowu  rozgorzał?...  Czy  do  płomieni 

miał  się  dołączyć  deszcz  rozżarzonych  kamieni,  potok  wypływających  substancji 
wulkanicznych?... Czy nie wyleją się wkrótce lawy, strumienie ognia i nie wypalą wszystkiego 
na swej drodze, nie obrócą w popiół miasteczek, osiedli, farm, słowem całej tej rozległej krainy z 

jej równinami, polami, lasami, aż po Pleasant-Garden i Morganton?... 
Tym  razem  wybuchła  panika,  której  nic  nie  mogło  powstrzymać.  Oszalałe  ze  strachu  kobiety, 
ciągnąc za sobą dzieci, wybiegły na drogi prowadzące na wschód, aby jak, najszybciej oddalić się 
od miejsca tych podziemnych wstrząsów. Wielu mężczyzn wynosiło wszystko z domów pakując 

background image

 

 

rzeczy  najcenniejsze,  wypuszczało  na  wolność  zwierzęta  domowe:  konie,  bydło,  owce,  które 

rozbiegały  się  przestraszone  we  wszystkich  kierunkach.  Jakież  zamieszanie  wynikło  z  tego 
nagromadzenia  się  ludzi  i  zwierząt  pośród  ciemnej  nocy,  w  lasach  wystawionych  na  działanie 
ogni  wulkanu,  w  pobliżu  bagien,  których  wody  mogły  wystąpić  z  brzegów!...  A  czy  nad 
uchodźcami nie wisiała groźba, że ziemia usunie im się spod stóp?... Czy będą mieli dość czasu, 
by  się  uratować,  nim  fala  rozrzażonej  lawy,  płynącej  po  powierzchni  ziemi,  przetnie  im  drogę 
uniemożliwiając ucieczkę?... 
Jednakże kilku spośród najmożniejszych farmerów, bardziej rozważnych, nie dołączyło do tego 
przerażonego tłumu, lecz ich wysiłki nie mogły go powstrzymać. 

Obserwując górę, podeszli do niej na odległość mili i stwierdzili, że blask płomieni maleje i że, 

być  może,  ogień  w  końcu  zgaśnie.  Prawdę  mówiąc  nie  sądzili,  żeby  okolica  była  zagrożona 
wybuchem. W powietrze nie wyleciał ani jeden kamień, ze stoków góry nie spływał najmniejszy 
nawet  strumień  lawy,  z  wnętrza  ziemi  nie  dobiegały  żadne  hałasy.  Nie  było  oznak  drgań 
sejsmicznych, które w jednej chwili mogą zniszczyć cały region. 
Doszli  więc  do  wniosku,  i  to  słusznego,  że  siła  ognia  musiała  zmaleć  we  wnętrzu  Great-Eyry. 
Powoli  bladło  odbicie  na  chmurach,  wkrótce  więc  pola  zatoną  aż  do  świtu  w  głębokich 
ciemnościach. 

Tłum  uciekinierów  zatrzymał  się  tymczasem  w  odległości,  która  chroniła  go  przed  wszelkim 
niebezpieczeństwem. Potem podeszli bliżej i nim zajaśniał dzień, mieszkańcy niektórych wiosek 

i farm wrócili do domów. 
Około  czwartej  nad  ranem  słabe  odblaski  ledwie  zabarwiały  skały  wokół  Great-Eyry.  Pożar 
dogasał,  niewątpliwie  ze  względu  na  brak  pożywki,  i  chociaż  nie  dało  się  jeszcze  ustalić  jego 
przyczyny, można było się spodziewać, że nie wybuchnie ponownie. W każdym razie wydawało 
się prawdopodobne, iż w Great-Eyry wcale nie zaszły zjawiska wulkaniczne. Nie wyglądało więc 
na to, żeby w jego sąsiedztwie mieszkańcy byli zdani na łaskę i niełaskę wybuchu bądź trzęsienia 

ziemi. 
Ale  oto  około  piątej  nad  ranem,  nad  stokami  góry  zatopionymi  jeszcze  w  mrokach  nocy,  w 
powietrzu rozległ się dziwny hałas, jakby miarowe sapanie, czemu towarzyszyły silne uderzenia 

skrzydeł.  I  gdyby  było  jasno,  ludzie  z  farm  i  wiosek  zobaczyliby  może  szybującego 
gigantycznego ptaka, jakiegoś potwora powietrznego, który wyleciawszy z GreatEyry, skierował 
się na wschód. 
 

background image

 

 

W MORGANTONIE 
 
27 kwietnia, wyjechawszy w przeddzień z Waszyngtonu, dotarłem do Raleigh, stolicy Północnej 
Karoliny. 
Dwa dni wcześniej wezwał mnie do swego gabinetu naczelnik policji. Szef oczekiwał mnie nie 
bez pewnego zniecierpliwienia. Oto rozmowa, jaką z nim odbyłem, a która tłumaczy mój wyjazd: 
— Powiedzcie mi, Strock — zaczął — czy nadal jesteście tym bystrym i gotowym do poświęceń 
policjantem, który wiele razy dowiódł swego oddania i wnikliwości? 
— Panie Ward — odparłem — nie do mnie należy stwierdzenie, czy nie straciłem niczego z mej 

bystrości... Co się zaś tyczy oddania, to jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji. 

—  Nie  wątpię  —  rzekł  Ward.  —  Zadam  wam  jeszcze  jedno  pytanie:  czy  wciąż  jesteście 
człowiekiem ciekawym, żądnym zgłębienia tajemnic, jakim byliście dotąd? 
— Nie zmieniłem się, panie Ward. 
— A czy nie osłabło w was to uczucie ciekawości przez ciągłe korzystanie z niego? 
— Jest nadal takie samo. 
— Skoro tak, to słuchajcie, Strock. 
Będący w pełni sił intelektualnych pięćdziesięcioletni Ward sprawował ważne funkcje i świetnie 

znał  się  na  tym,  co  robił.  Kilkakrotnie  powierzał  mi  trudne  misje,  nawet  polityczne,  z  których 
dobrze  się  wywiązałem,  a  one  przyniosły  mi  jego  uznanie.  Od  kilku  miesięcy  jednak  nie 

nadarzyła  się  sposobność  ofiarowania  mu  moich  usług  i  ta  długa  bezczynność  stała  mi  się 
przykra.  Niecierpliwie  więc  oczekiwałem  na  to,  co  powie  mi  Ward.  Nie  wątpiłem,  że 
znów,będzie chodziło o podjęcie działań dla jakichś ważnych przyczyn. 
Oto  więc  sprawa,  o  jakiej  poinformował  mnie  naczelnik  policji  —  sprawa,  która  niepokoiła 
aktualnie opinię publiczną nie tylko w Północnej Karolinie i sąsiadujących z nią stanach, ale i w 
całej Ameryce. 

— Orientujecie się zapewne, Strock — powiedział — co się dzieje w pewnej części Appalachów, 
w okolicach miasteczka Morganton? 
— W rzeczy samej, panie Ward, i moim zdaniem, te co najmniej osobliwe zjawiska świetnie się 

nadają, by wzbudzić zainteresowanie człowieka nawet mniej ciekawego niż ja... 
—  Bez  wątpienia  jest  to  osobliwe,  niezwykłe  nawet.  Toteż  należałoby  się  zastanowić,  czy 
wspomniane  zjawiska,  które  zaobserwowano  na  Great-Eyry,  nie  stanowią  zagrożenia  dla 
mieszkańców hrabstwa, czy nie są zwiastunami wybuchu wulkanu lub trzęsienia ziemi. 

background image

 

 

— Można się tego obawiać, panie Ward. 

— Trzeba by więc, Strock, dowiedzieć się, jak to  z tym  jest. Skoro jesteśmy bezbronni  wobec 
wybryków  natury,  wypadałoby  jednak,  żeby  zainteresowani  zostali  na  czas  uprzedzeni  o 
niebezpieczeństwie, jakie im zagraża. 
— To obowiązek władz, panie Ward — odparłem. — Winniśmy się dowiedzieć, co się dzieje na 
szczycie... 
—  Słusznie,  Strock,  ale  zdaje  się,  że  nastręcza  to  duże  trudności.  Mieszkańcy  okolicy  chętnie 
rozgłaszają, że przebycie skał otaczających Great-Eyry jest niemożliwe, że nie da się zajrzeć do 
jego  wnętrza... Czy jednak próbowano kiedykolwiek dokonać tego w  warunkach sprzyjających 

powodzeniu  akcji?...  Nie  sądzę,  uważam  natomiast,  że  poważne  podejście  do  sprawy  mogłoby 

dać pozytywne wyniki. 
— Nie ma rzeczy niemożliwych, panie Ward, a niewątpliwie jest to tylko kwestia kosztów... 
—  Uzasadnionych  kosztów,  Strock.  Nie  należy  się  jednak  z  nimi  liczyć,  kiedy  chodzi  o 
uspokojenie  ludności  zamieszkującej  te  tereny  lub  o  uprzedzenie  jej,  by  mogła  uniknąć 
katastrofy.  Czy  jest  zresztą  całkiem  pewne,  jakoby  zgodnie  z  tym,  co  się  utrzymuje,  otoczenie 
Great-Eyry było tak niedostępne?... A kto wie, czy jakaś szajka złoczyńców nie uczyniła sobie z 
wnętrza góry kryjówki, do której prowadzą im tylko znane ścieżki?... 

—_ Co?... Czyżby pan podejrzewał, że złoczyńcy... 
— Możliwe, że się mylę, Strock, i że to, co się tam dzieje, wynika z przyczyn naturalnych... Cóż, 

to właśnie chcemy ustalić, i to jak najszybciej. 
— Pan pozwoli, że zadam jedno pytanie? 
— Słucham, Strock. 
— Kiedy Great-Eyry zostanie zbadany i poznamy przyczynę tych zjawisk, a okaże się, że jest to 
krater wulkanu, który wkrótce wybuchnie, czy można będzie temu zapobiec? 
—  Nie,  Strock,  uprzedzimy  tylko  ludność  hrabstwa...  W.  miasteczkach  wiadomo  będzie,  jak 

postępować,  a  farmy  nie  zostaną  zaskoczone.  Kto  wie,  czy  jakiś  wulkan  w  Appalachach  nie 
naraża Północnej Karoling na identyczną klęskę, jaka stała się udziałem Martyniki pod ogniem 
Mont-Pelee?... Trzeba, żeby ludność mogła się przynajmniej w porę schronić... 

— Wolę wierzyć, panie Ward, że hrabstwu nie grozi podobne niebezpieczeństwo. 
— I ja tego pragnę, Strock, a poza tym wydaje się wątpliwe, żeby w tej partii Pasma Błękitnego 
istniał  wulkan.  Łańcuch  Appalachów  nie  jest  przecież  pochodzenia  wulkanicznego.  A  jednak 
według  raportów,  jakie  otrzymaliśmy,  widziano  płomienie  buchające  z  Great-Eyry...  Ludziom 

background image

 

 

zdawało się, że aż w okolicach Pleasant-Garden czują jeśli nie trzęsienie, to przynajmniej drgania 

przebiegające  ziemię...  Czy  fakty  te  są  prawdziwe,  czy  też  wymyślone?...  Musimy  się  pozbyć 
takich wątpliwości. .. 
— Jest to rozsądne, panie Ward, i nie powinniśmy czekać... 
— Toteż postanowiliśmy przeprowadzić dochodzenie w sprawie zjawisk na Great-Eyry. Należy 
udać  się  tam  jak  najszybciej,  by  zebrać  informacje,  rozpytać  ludność  w  miasteczkach  i  na 
farmach.  Wybór  nasz  padł  na  człowieka,  który  spełni  pokładane  w  nim  nadzieje,  a  tym 
człowiekiem jesteście wy, Strock... 
— Och! Z wielką chęcią, panie Ward — zawołałem. — I zapewniam, że nie zaniedbam niczego, 

aby sprostać pańskim oczekiwaniom... 

— Wiein,Strock. Dodam jeszcze, że misja ta powinna wam odpowiadać. .. 
— Jak każda, panie Ward. 
—  Będziecie  mieli  doskonałą  okazję,  by  wykorzystać  i,  mam  nadzieję,  zadowolić  wyjątkową 
pasję, która jest podstawą waszych czynów. 
— Och, niezawodnie. 
—  Zostawiam  wam  zresztą  swobodę  działania,  a  uzależniać  je  macie  od  rozwoju  wypadków. 
Jeśli  chodzi  o  wydatki,  to  gdy  zajdzie  potrzeba  zorganizowania  wejścia  na  szczyt  góry,  które 

może być kosztowne, macie wolną rękę. 
— Wykonam wszystko możliwie jak najlepiej, może pan liczyć na mnie. 

—  Jeszcze  jedno,  Strock.  Radzę  działać  jak  najdyskretniej  podczas  zbierania  informacji  od 
ludności. Wszyscy są tam nadal mocno poruszeni. Trzeba będzie z rezerwą podejść do tego, co 
wam powiedzą, a zwłaszcza uważajcie, żeby nie wywołać nowej paniki. 
— Rozumiem. 
—  Zgłosicie  się  u  burmistrza  Morgantonu,  który  będzie  z  wami  współdziałał.  Raz  jeszcze 
powtarzam,  macie  być  rozważny,  Strock,  i  włączać  do  dochodzenia  tylko  niezbędne  osoby. 

Często dawaliście dowody swej inteligencji i zręczności, liczę, że i tym razem wygracie... 
— Jeśli nie wygram, panie Ward, to tylko wtedy, gdy napotkam rzeczy absolutnie niewykonalne, 
bo w końcu możliwe, że nie uda się pokonać wejścia na Great-Eyry, a w tym wypadku... 

— W tym wypadku zobaczymy, co należy zrobić. Powtarzam, wiemy, że z natury i zawodowo 
jesteście najciekawszym z ludzi, macie zatem wspaniałą okazję, by zaspokoić ciekawość. 
Ward miał rację. Zapytałem jeszcze: 
— Kiedy mam wyjechać? 

background image

 

10 

 

— Jutro. 

— Jutro więc opuszczę Waszyngton, a pojutrze będę w Morgantonie. 
— Macie mnie informować na bieżąco, listownie lub telegraficznie. 
—  Nie  omieszkam,  panie  Ward...  Żegnam  pana  i  raz  jeszcze  dziękuję  za  wybranie  mnie  na 
prowadzącego dochodzenie w sprawie Great-Eyry. 
Czy mogłem przeczuć, co gotuje mi przyszłość? 
Natychmiast  wróciłem  do  domu  i  poczyniłem  przygotowania  do  wyjazdu,  a  nazajutrz  o  świcie 
pociąg wiózł mnie w kierunku stolicy Północnej Karoliny. 
Wieczorem tego samego dnia przybyłem do Raleigh, gdzie spędziłem noc, a na drugi dzień po 

południu wysiadłem w Morgantonie z pociągu, który dojeżdża do zachodniej części stanu. 

Prawdę powiedziawszy, Morganton ledwie zasługuje na miano miasteczka. Wybudowany został 
na  bogatych  terenach  jurajskich  niezwykle  zasobnych  w  węgiel,  który  dość  intensywnie 
wydobywany jest w kopalniach. Tryskają tam obfite źródła wód mineralnych, przyciągając latem 
do  hrabstwa  tłumy  gości.  Wydajność  ziem  wokół  Morgantonu  jest  znaczna  i  rolnicy  z 
powodzeniem  uprawiają  pola  pośród  niezliczonych  bagien  zarośniętych  mchami  i  trzciną.  Jest 
tam  mnóstwo  wiecznie  zielonych  lasów,  a  okolicy  tej  brakuje  jedynie  niewyczerpanego  źródła 
mocy,  światła  i  ciepła,  czyli  gazu  ziemnego,  który  tak  obficie  występuje  w  większości  kotlin 

Appalachów. 
Bogata ziemia i jej produkty sprawiają, że wsie są gęsto zaludnione. Osiedla i farmy ciągną się aż 

do  podnóży  Appalachów,  to  skupione  pośród  lasów,  to  znów  samotnie  położone  w  dolnych 
partiach gór. 
Kilkunastotysięczna ludność znalazłaby się w poważnym  zagrożeniu,  gdyby Great-Eyry  okazał 
się kraterem wulkanu, gdyby jego wybuch pokrył okolicę żużlami i popiołem, gdyby strumienie 
lawy zalały pola, gdyby trzęsienie ziemi dotarło aż do Pleasant-Garden i Morgantonu. 
Burmistrz Morgatonu, Elias Smith, to najwyżej czterdziestoletni mężczyzna słusznego wzrostu, 

silny,  odważny,  przedsiębiorczy,  o  zdrowiu  lekceważącym  wszystkich  lekarzy  obu  Ameryk, 
człowiek, którego ukształtowały znaczne niekiedy w Północnej Karolinie zimowe chłody i letnie 
upały. Był znanym łowcą, i to nie tylko ptactwa i zwierzyny futerkowej, w jaką obfitują równiny 

u podnóży Appalachów, ale nierzadko polował też na niedźwiedzie i pantery, które równie często 
spotyka się wśród gęstych lasów cyprysowych, jak i w głębi dzikich parowów. 
Elias Smith, bogaty właściciel ziemski, posiadał kilka farm w okolicach Morgantonu. Niektórymi 
on sam zarządzał. Składał częste wizyty swoim dzierżawcom, a w zasadzie, jeśli nie przebywał w 

background image

 

11 

 

swoim  home  w  miasteczku,  cały  czas  spędzał  na  wyprawach  i  polowaniach,  nieodparcie 

unoszony pociągiem do łowów. 
Po  południu  kazałem  się  zawieźć  do  domu  Smitha.  Uprzedzony  telegramem,  czekał  na  mnie. 
Oddałem mu wręczony mi przez Warda list polecający, dzięki któremu miałem uzyskać pomoc, 
po czym przedstawiliśmy się sobie. 
Burmistrz Morgantonu przyjął mnie prosto, bez ceremonii, pykając z fajki i popijając alkohol ze 
szklaneczki  stojącej  na  stole.  Służąca  natychmiast  podała  drugą  szklankę  i  przed  podjęciem 
poważnej rozmowy musiałem wychylić toast z gospodarzem. 
—  Przysyła  pana  Ward  —  powiedział  z  zadowoleniem  w  głosie  —  wypijmy  więc  najpierw 

jego!zdrowie! 

Stuknęliśmy się szklankami i spełnili toast za naczelnika policji. 
— No, a teraz chciałbym się dowiedzieć, w czym rzecz — powiedział Elias Smith. 
Zaznajomiłem zatem, burmistrza Morgantonu z przyczyną i celem mojej misji w tym hrabstwie 
Północnej Karoliny. Przypomniałem mu fakty,, a raczej zjawiska, których sceną były te okolice. 
Podkreśliłem — a on przyznał mi rację — jak ważne było, żeby uspokoić mieszkańców regionu 
albo przynajmniej ich ostrzec. Zapewniłem go, że władze mocno niepokoi taki stan rzeczy i że 
pragną temu zaradzić, jeśli tylko będzie to leżało w ich mocy. Na koniec dodałem, że szef mój 

udzielił  mi  pełnomocnictwa  w  celu  szybkiego  i  skutecznego  przeprowadzenia  dochodzenia  w 
sprawie  Great-Eyry.  Miałem  nie  cofać  się  przed  żadną  trudnością  ni  wydatkiem,  przy  czym 

ministerstwo pokrywało oczywiście wszelkie koszta mojej misji. 
Elias Smith wysłuchał mnie bez słowa, napełniając za to kilkakrotnie nasze szklanki. Siedząc w 
kłębach  dymu  fajkowego,  słuchał  mnie  z  bezsprzeczną  uwagą.  Widziałem,  jak  chwilami  twarz 
mu się ożywiała, błyszczały oczy pod gęstymi brwiami. Naturalnie, najwyższy urzędnik miasta 
Morganton niepokoił się tym, co się działo na Great-Eyry i chciał nie mniej niż ja niecierpliwie 
odkryć przyczynę tych fenomenów. 

Kiedy skończyłem mówić, Elias Smith milczał przez chwilę, patrząc mi w oczy. 
— Tak więc — odezwał się — w Waszyngtonie bardzo by chcieli wiedzieć, jak też wyglądają 
wnętrzności Great-Eyry? 

— Owszem, panie Smith... 
— I pan także, co? 
— W rzeczy samej! 
— Ja też, panie Strock. 

background image

 

12 

 

A o ile burmistrz Morgantonu był choć trochę ciekawskim tego rodzaju co ja, będziemy stanowili 

dobraną parę. 
— Widzi pan — dodał, wytrząsając popiół z fajki — jako właściciel ziem w tej okolicy interesuję 
się sprawą Great-Eyry, a jako burmistrza niepokoi mnie położenie mieszkańców... 
— Dwa powody więc — odparłem — które powinny skłonić pana do poszukiwania przyczyny 
zjawisk  mogących  spustoszyć  całą  okolicę!...  A  bez  wątpienia  wydają  się  one  równie 
niewytłumaczalne, co niepokojące dla okolicznej ludności... 
—  Przede  wszystkim  niewytłumaczalne,  panie  Stock,  bo  jeśli  chodzi  o  mnie,  absolutnie  nie 
wierzę,  żeby  Great-Eyry  był  kraterem,  ponieważ  nie  ma  w  Appalachach  miejsca  pochodzenia 

wulkanicznego.  Nigdzie,  ani  w  parowach  Cumberlandu,  ani  w  dolinach  Pasma  Błękitnego  nie 

znaleziono  śladu  popiołów,  żużli,  lawy  czy  innych  substancji  wulkanicznych.  Nie  sądzę  więc, 
żeby hrabstwo Morganton mogło być od tej strony zagrożone... 
— To jest pański pogląd? 
— Oczywiście. 
— No, a te wstrząsy, które dały się odczuć w sąsiedztwie gór? 
— Tak... Te wstrząsy... Te wstrząsy... — powtórzył Smith, potrząsając głową. — Czy jednak na 
pewno były jakieś wstrząsy?... Akurat podczas wielkiego wybuchu ognia przebywałem na mojej 

farmie Wildon, niecałą milę od Great-Eyry, i o ile w powietrzu powstały jakieś zaburzenia, o tyle 
nie stwierdziłem wstrząsów ani pod ziemią, ani na jej powierzchni. 

— Ale przecież w raportach przesłanych Wardowi... 
— Raporty napisano pod wpływem paniki! — oznajmił burmistrz. — Ja w każdym razie nic o 
tym nie pisałem.! 
— Trzeba to wziąć pod uwagę... A jeśli chodzi o płomienie, które wykraczały ponad najwyższe 
skały... 
—  A!  Płomienie,  panie  Strock,  to  co  |  innego!...  Widziałem  je...  Widziałem  na  własne  oczy,  a 

chmury daleko odbijały ich blask. Oprócz tego ze szczytu Great-Eyry dobiegały jakieś dźwięki... 
Świszczało jak w kotle, z którego wypuszcza się parę... 
— Więc pan to słyszał?... 

— Tak... I byłem tym ogłuszony! 
—  A  czy  pośród  tego  hałasu  w  powietrzu  nie  uchwycił  pan  dźwięku  mocnych  uderzeń 
skrzydłami? 

background image

 

13 

 

— W rzeczy samej, panie Strock. Ale czyim dziełem byłyby te uderzenia, jakiego gigantycznego 

ptaka,  który  musiałby  wylecieć  w  powietrze  po  wygaśnięciu  ostatnich  płomieni?...  I  jakież  by 
miał  skrzydła?...  Zaczynam  się  więc  zastanawiać,  czy  nie  było  to  przywidzenie...  Great-Eyry 
gniazdem  zamieszkiwanym  przez  powietrzne  potwory!...  Przecież  zauważono  by  je  od  dawna, 
jak  szybują  nad  swoim  olbrzymim  skalnym  gniazdem...  Istotnie,  jest  w  tym  wszystkim  jakaś 
tajemnica, której jak dotąd nie wyjaśniono... 
— Ale którą wyjaśnimy, panie Smith, jeśli tylko zechce mi pan pomóc. 
— Oczywiście, panie Strock, i to tym chętniej, że najeży uspokoić ludność hrabstwa... 
— A więc od jutra zaczynamy. 

— Zgoda! 

Pożegnałem się ze Smithem. Wróciłem  do hotelu,  gdzie  wydałem polecenia dotyczące pobytu, 
który mógł się przedłużyć zależnie od potrzeb dochodzenia. 
Nie  omieszkałem  napisać  do  Warda.  Powiadomiłem  go  o  moim  przyjeździe  do  Morgantonu, 
przekazałem  mu  wnioski  z  pierwszej  rozmowy  z  burmistrzem  miasteczka  oraz  nasze 
postanowienie, że uczynimy wszystko, by doprowadzić tę sprawę do szczęśliwego końca w jak 
najkrótszym czasie. Zobowiązałem się przecież do informowania go, listownie lub telegraficznie, 
o  wszystkich  naszych  przedsięwzięciach,  ażeby  zawsze  miał  jasny  pogląd  na  temat  aktualnego 

stanu opinii publicznej w tej części Karoliny. 
Tego  samego  popołudnia  spotkałem  się  ze  Smithem  jeszcze  raz  i  ustaliliśmy,  że  wyruszymy 

nazajutrz  o  brzasku. Wspinaczkę  na  szczyt  podejmiemy  pod  kierunkiem  dwóch  przewodników 
obytych  z  tego  rodzaju  wyprawami,  którzy  już  kilka  razy  zdobywali  najwyższe  szczyty  Pasma 
Błękitnego. Nigdy jednak nie porwali się na Great-Eyry wiedząc dobrze, że dostępu doń broni 
wieniec skał nie do przebycia, a w dodatku, zanim ostatnio nie zaszły owe dziwne zjawiska, góra 
ta w ogóle nie pociągała turystów. Mogliśmy przy tym polegać na przewodnikach — Smith znał 
ich osobiście jako mężczyzn nieulękłych, zręcznych, godnych zaufania 

Poza tym, jak zauważył burmistrz, niewykluczone, że zbadanie wnętrza Great-Eyry przestało już 
być niemożliwością. 
— A to dlaczego? — zapytałem. 

— Ponieważ kilka tygodni temu od zbocza oderwał się blok skalny i może zostawił jakieś wolne 
przejście... 
— Byłby to dla nas szczęśliwy zbieg okoliczności. 
— Zobaczymy, panie Strock, i to nie dalej jak jutro. 

background image

 

14 

 

— Więc do jutra! 

 
 

GREAT-EYRY 
 
Nazajutrz o świcie wyjechaliśmy z Eliasetn Smithem z Morgantonu drogą, która biegnie wzdłuż 
lewego brzegu rzeki Sarawba, prowadząc do miasteczka Pleasant-Garden. 
Towarzyszyli nam dwaj przewodnicy: trzydziestoletni Harry Horn i dwudziestopięcioletni James 
Bruck;  obaj  mieszkali  w  miasteczku  obsługując  turystów,  którzy  pragnęli  zwiedzić  najpiękniej 

położone  miejsca  w  Paśmie  Błękitnym  i  w  Cumberlandzie.  Nieustraszeni  alpiniści  o  silnych 

ramionach i nogach, zręczni i doświadczeni, doskonale znali tę część hrabstwa aż do stóp gór. 
Powozem  zaprzężonym  w  dwa  mocne  konie  mieliśmy  dojechać  do  zachodniej  części  stanu. 
Zabraliśmy żywności zaledwie na dwa lub  trzy dni,  gdyż nasza wyprawa nie powinna potrwać 
dłużej.  Trzeba  było  zdać  się  na  Smitha  w  kwestii  wyboru  wiktuałów:  duszona  wołowina  w 
konserwach,  plastry  szynki,  pieczony  udziec  sarni,  baryłka  piwa,  kilka  butelek  whisky, 
wystarczający zapas chleba. Świeżą wodę natomiast bez trudu znajdziemy w źródłach górskich, 
zasilanych ulewnymi deszczami, które nierzadko występują o tej porze roku. 

Nie trzeba dodawać, że burmistrz Morgantonu, jako prawdziwy myśliwy, zabrał ze sobą strzelbę 
i psa imieniem Nisko, który biegał i skakał w pobliżu powozu. Nisko będzie naganiał zwierzynę 

swemu  panu,  kiedy  już  znajdziemy  się  w  lesie  lub  na  równinie;  ale  .miał  zostać  z  woźnicą  na 
farmie  Wildon  na  czas  trwania  naszej  wyprawy.  Nie  mógłby  iść  z  nami  na  Great-Eyry  z  racji 
rozpadlin i skał, które mieliśmy forsować. 
Niebo było dość czyste, powietrze jeszcze zimne, jak to w końcu kwietnia, często chłodnym w 
tym, klimacie. Chmury, gnane zmiennym, przybywającym znad rozległych przestrzeni Atlantyku 
wiatrem, przepływały szybko, a między nie wkradały się Słoneczne przesieki, od których jaśniały 

pola. 
Pierwszego dnia udało nam się dotrzeć do Pleasant-Garden, gdzie spędziliśmy noc u burmistrza 
miasteczka, osobistego przyjaciela Smitha. Podczas jazdy mogłem z ciekawością przyglądać się 

tym  okolicom,  gdzie  pola  uprawne  przechodzą  w  bagna,  la  bagna  w  lasy  cyprysowe. 
Odpowiednio utrzymana droga przecina je lub biegnie równolegle do ich granic, nie wydłużona 
licznymi  zakrętami.  W  partiach  lekko  bagnistych  rosną  wspaniałe  cypryśniki,  ich  łodygi  są 
wysmukłe i proste, nieznacznie napęczniałe u podstawy, a małe szyszki, jakby kolanka, z czego 

background image

 

15 

 

robi się tam ule pszczele, zniekształcają pnie. Wiatr, gwiżdżąc pomiędzy bladozielonymi liśćmi, 

kołysał długimi, szarymi włóknami, zwanymi „hiszpańskimi bródkami”, które z dolnych gałęzi 
opadały aż do ziemi. 
Lasy  hrabstwa  tętniły  życiem.  Sprzed  naszego  zaprzęgu  umykały  myszy  polne,  jaskrawo 
upierzone i ogłuszająco krzykliwe papugi; oposy uciekały szybkimi skokami, unosząc swe młode 
w  torbie  na  brzuchu;  miriady  ptactwa  pierzchały  spomiędzy  gałęzi  opuncji,  drzew, 
pomarańczowych,  palmowych,  których  pączki  nie  omieszkają  się  otworzyć  wraz  z  pierwszym 
powiewem wiosny, spośród kęp rododendronów niekiedy tak gęstych, że pieszy nie mógłby ich 
przebyć. 

Przybywszy  wieczorem  do  Pleasant-Garden,  zostaliśmy  wygodnie  ulokowani  na  noc.  Dzień 

następny pozwoli nam dotrzeć do farmy Wildon u stóp gór. 
Pleasant-Garden jest niewiele znaczącą mieściną. Burmistrz przyjął nas życzliwie i szczodrze. W 
dobrym  nastroju  zjedliśmy  kolację  w  jadalni  zamieszkiwanego  przezeń  domku,  osłoniętego 
wielkimi  bukami.  Rozmowa  zeszła  oczywiście  na  temat  próby,  jaką  mieliśmy  podjąć  w  celu 
zbadania wnętrza Great-Eyry. 
— Macie panowie słuszność — oświadczył nasz gospodarz. — Dopóki nie dowiemy się, co się 
dzieje lub kryje w tej górze, dopóty chłopi nie będą spokojni... 

— Ale nie zaszło nic nowego od czasu ostatniego pojawienia się płomieni nad Great-Eyry? — 
zapytałem. 

—  Nie,  panie  Strock.  Z  Pleasant-Garden  dobrze  widać  najwyższy  grzbiet  Great-Eyry  aż  do 
szczytu  Black-Dome,  który  nad  nim  góruje.  Nie  dobiegł  tutaj  żaden  podejrzany  dźwięk,  nie 
ukazał się ani jeden płomyk... I jeżeli gnieździł się tam legion diabłów, zdaje się, że wygasiły już 
swe piekielne palenisko i wywędrowały do jakiegoś innego schronienia w Appalachach! 
—  Diabły!  —  zawołał  Smith.  —  Cóż,  mam  nadzieję,  że  wyniosły  się  nie  zostawiając  śladu 
swego przejścia, jakichś kawałków ogona czy rogów!... Zobaczymy! 

Nazajutrz, 29 kwietnia, zaprzęg czekał na nas o wschodzie słońca. Wraz ze Smithem zajęliśmy w 
nim miejsca. Konie, poganiane batem woźnicy, biegły żwawo. U schyłku drugiego dnia podróży 
od wyjazdu z Morgantonu postój wypadnie nam na farmie Wildon, wśród pierwszych wzniesień 

Pasma Błękitnego. 
Krajobraz nie uległ żadnej zmianie. Nadal pojawiały się na przemian lasy i moczary, przy czym 
te ostatnie stawały się rzadsze w związku ze stopniowym wznoszeniem się terenu w pobliżu gór. 
Strony  te  były  również  słabiej  zaludnione  —  nieliczne  wioski  zagubione  pod  potężnymi 

background image

 

16 

 

konarami  buków,  samotne  farmy  obficie  nawadniane  licznymi,  spływającymi  z  wąwozów 

dopływami Sarawby. 
Fauna  i  flora  były  takie  same,  jak  w  przeddzień,  a  zwierzyny  dosyć,  by  myśliwy  mógł  dobrze 
zapolować. 
—  Naprawdę  kusi  mnie,  żeby  chwycić  za  strzelbę  i  gwizdnąć  na  Niska!  —  mówił  Smith.  — 
Pierwszy  raz  przejeżdżam  tędy  nie  trwoniąc  ołowiu  na  kuropatwy  i  zające!...  Te  zwierzaki 
później  mnie  nie  poznają!  Ale  o  ile  nie  wyczerpią  się  nam  zapasy,  ,co  innego  mamy  teraz  na 
głowie... Polowanie na tajemnicę! 
— I obyśmy nie wrócili z niczym, panie Smith — dodałem. Przez cały ranek trzeba było jechać 

nie kończącą się równiną, gdzie 

w  zagajnikach  lub  kępach  rosły  cypryśniki  i  palmy.  Jak  okiem  sięgnąć,  ciągnęły  się  skupiska 
małych  szałasów  ziemnych,  w  których  mrowił  się  światek  niedużych  gryzoni.  Żyły  tam 
gromadnie  tysiące  wiewiórek  z  gatunku  bardziej  znanego  w  Ameryce  pod  potoczną  nazwą 
„piesków  preriowych”.  Jeżeli  nadano  im  to  imię,  to  wcale  nie  dlatego,  że  zwierzęta  te 
przypominają  w  czymkolwiek  jakiś  rodzaj  psiej  rasy.  Powodem  było  to,  że  wydają  z  siebie 
dźwięki  podobne  do  szczekania  hałaśliwych  piesków.  I  podczas  gdy  jechaliśmy  wyciągniętym 
kłusem, można było doprawdy ogłuchnąć! 

Nierzadko spotyka się w Stanach Zjednoczonych tak gęsto  zamieszkane osiedla czworonogów. 
Między innymi przyrodnicy cytują trafnie nazwane Dog-City, Psie Miasto, liczące ponad milion 

czworonożnych mieszkańców. 
Wiewiórki te żywią się korzonkami, Roślinami, okazują się także bardzo łase na szarańczę i nie 
są groźne, jedynie ogłuszająco krzykliwe. 
Utrzymywała się ładna pogoda, wiał chłodny wietrzyk. Nie należy bowiem sądzić, jakoby na tej 
szerokości, na 35 równoleżniku, klimat był stosunkowo ciepły w obu Karolinach. Zimy często są 
tu  bardzo  surowe.  Wiele  drzewek  pomarańczowych  ginie  od  chłodu,  a  koryto  Sarawby  jest 

niekiedy zatkane krą. 
Po  południu,  w  odległości  ledwie  sześciu  mil,  szeroko  na  horyzoncie  pojawiło  się  Pasmo 
Błękitne. Jego grzbiety rysowały się wyraźnie na tle dość jasnego nieba, które przecinały lekkie 

obłoki.  Łańcuch  ten  był  mocno  zadrzewiony  u  podnóży,  gdzie  widniała  plątanina  drzew 
iglastych; nieco drzew rosło także tuż przed czarniawymi skałami o dziwacznym wyglądzie. Tu i 
ówdzie  rysowały  się  różne  szczyty  o  niezwykłych  kształtach,  a  nad  nimi,  po  prawej  stronie, 
swoją gigantyczną głową, chwilami połyskującą od promieni słonecznych, górował Black-Dome. 

background image

 

17 

 

— Czy pan podchodził pod ten szczyt? — zwróciłem się do Smitha. 

—  Nie  —  odparł.  —  Mówią,  że  jest  on  dosyć  trudny.  Zresztą  paru  turystów  weszło  na  sam 
szczyt, a stamtąd, według ich relacji, nie widać niczego wewnątrz Great-Eyry. 
— To prawda — oświadczył jeden z przewodników, Harry Horn. — Stwierdziłem to osobiście. 
— A może — zauważyłem — pogoda nie była odpowiednia... 
—  Przeciwnie,  panie  Strock,  powietrze  było  przejrzyste,  lecz  krawędź  Great-Eyry  jest  zbyt 
wyniesiona i zasłania wszystko. 
— Świetnie! — zawołał Smith. — Nie zmartwi mnie, jeżeli wreszcie postawię stopę tam, gdzie 
nikt jeszcze nie stanął! 

Tak czy owak tego dnia Great-Eyry zdawał się być spokojny, nie dobywały się z niego ni dymy, 

ni płomienie. 
Około  piątej  nasz  powóz  dotarł  do  farmy  Wildon,  której  mieszkańcy  wyszli  powitać  jej 
właściciela. Tam właśnie mieliśmy spędzić noc. 
Natychmiast wyprzężono konie i odprowadzono je do stajni, gdzie znalazły dość paszy, powóz 
zaś  stanął  w  wozowni.  Woźnica  miał  oczekiwać  naszego  powrotu  na  farmie.  Smith  ani  przez 
chwilę nie wątpił,  że wyprawa zostanie ukoronowana sukcesem  i  że wrócimy zadowoleni  z jej 
wyniku. 

Dzierżawca Wildonu zapewnił nas, że od jakiegoś czasu nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego 
na Great-Eyry. 

Zjedliśmy kolację razem z robotnikami z farmy i nic nie zmąciło naszego snu przez całą noc. 
O świcie następnego dnia mieliśmy rozpocząć wspinaczkę na szczyt, Great-Eyry wznosi się na 
wysokość  zaledwie  około  tysiąca  ośmiuset  stóp,  która  w  sumie  jest  średnią  wysokością  tego 
pasma  Appalachów.  Mogliśmy  się  więc  spodziewać,  że  zmęczenie  nie  da  nam  się  we  znaki. 
Kilka godzin powinno wystarczyć na dotarcie do najwyższej grani masywu. Co prawda w drodze 
mogły pojawić, się trudności: przebycie urwisk, obejście przeszkód za cenę niebezpiecznej  lub 

uciążliwej  wędrówki.  To  była  niewiadoma,  w  niej  tkwiło  ryzyko  naszej  próby.  Jak  już 
wspominałem,  przewodnicy  nie  potrafili  udzielić  nam  co  do  tego  informacji.  Najbardziej 
niepokoił  mnie  natomiast  fakt,  że  w  okolicy  otoczenie  GreatEyry  uważano  za  nieprzebyte. 

Wszelako  nigdy  nie  zostało  to  potwierdzone  ,i  istniała  nadal  szansa,  że  oberwanie  się 
kamiennego bloku pozostawiło wyłom w grubym skalnym wale. 

background image

 

18 

 

— Zatem — zwrócił się do mnie Smith zapaliwszy pierwszą fajkę z dwudziestu, jakie wypalał 

każdego dnia — wyruszamy zaraz, i to żwawo. A jeśli chodzi o to, czy wspinaczka zajmie nam 
mniej lub więcej czasu... 
—  W  każdym  razie,  panie  Smith  —  odezwałem  się  —  jesteśmy  zdecydowani  przeprowadzić 
dochodzenie aż do końca, nieprawdaż? 
— Naturalnie, panie Strock! 
— Mój szef obarczył mnie odsłonięciem sekretów tego piekielnego Great-Eyry... 
—  Wyrwiemy  mu  je,  za  jego  wolą  lub  też  bez  niej  —  odparł  Smith,  biorąc  niebo  za  świadka 
swego oświadczenia — nawet jeśli będziemy musieli poszukać ich w samym wnętrzu góry. 

— Skoro możliwe jest, że nasza wyprawa potrwa dłużej niż jeden dzień — dodałem — rozsądnie 

byłoby zabrać ze sobą żywność... 
— Niech się pan nie niepokoi, Strock, nasi przewodnicy mają w sakwach zapasy na dwa dni, a i 
my nie wyruszamy z pustymi rękami. Poza tym, chociaż mój dzielny Nisko zostaje na farmie, ja 
zabieram strzelbę. Nie powinno zabraknąć zwierzyny w strefie zalesionej ani w głębi parowów. 
Wykrzesamy ognia, by upiec zdobycz, chyba że na górze znajdziemy ogień już zapalony... 
— Już zapalony?... 
—  A  dlaczego  nie,  panie  Strock?...  Płomienie,  te  wspaniałe  płomienie,  które  tak  przeraziły 

naszych wieśniaków!... Wiadomo to, czy ich ognisko całkiem wygasło, czy jakiś ogieniek nie tli 
się  pod  popiołem?...  Poza  tym,  jeśli  wewnątrz  jest  krater,  to  znaczy,  że  jest  i  wulkan,  a  czy 

wulkan zawsze tak dokładnie wygasa, żeby nie znalazło się w nim odrobiny żaru?... Doprawdy, 
marny byłby to wulkan, który by nie miał w sobie dość ognia, by ściąć jajko lub upiec ziemniaka! 
A zresztą, powtarzam: zobaczymy... Zobaczymy! 
Jeśli  o  mnie  chodzi,  przyznam,  że  na  ten  temat  nie  miałem  ustalonego  zdania.  Otrzymałem 
rozkaz wyjazdu w celu stwierdzenia, czym jest Great-Eyry. Jeżeli nie przedstawiał sobą żadnego 
niebezpieczeństwa,  no  cóż,  upewnimy  się  i  uspokoimy.  Ale  w  głębi  ducha  (czyż  nie  jest  to 

całkiem naturalne u człowieka opętanego demonem ciekawości?), dla mojej własnej satysfakcji i 
dla rozgłosu, jaki przyniosłaby mi ta misja, byłbym uszczęśliwiony, gdyby Great-Eyry okazał się 
miejscem zjawisk, których przyczyny ja bym odkrył! 

Oto  w  jakim  porządku  mieliśmy  się  wspinać:  na  przodzie  dwaj  przewodnicy  obarczeni 
wyszukiwaniem  przejścia;  za  nimi  Elias  Smith  i  ja,  krocząc  obok  siebie  lub  jeden  za  drugim, 
zależnie od szerokości ścieżek. 

background image

 

19 

 

Harry  Horn  i  James  Bruck  zapuścili  się  najpierw  w  wąską,  lekko  nachyloną  gardziel.  Wiła  się 

ona wzdłuż stromych stoków, gdzie w gmatwaninie nie do rozplatania mieszały się liczne krzewy 
o kłujących gałęziach i czarniawych liściach, rozłożyste paprocie, dzikie porzeczki, przez które 
niemożliwością byłoby utorować sobie drogę. 
Ptasie  tłumy  ożywiały  te  leśne  gąszcza.  Do  najbardziej  hałaśliwych  należały  papugi,  które 
skrzecząc  na  cały  głos,  wypełniały  powietrze  przenikliwymi  krzykami.  Zaledwie  było  słychać 
uciekające między krzakami pieski preriowe, mimo że biegały ich tam setki. 
Gardziel  owa  musiała  być  korytarzem  jakiegoś  potoku  wypływającego  na  powierzchnię  ze 
zboczy  gór  łańcucha.  W  czasie  pory  deszczowej  czy  w  następstwie  dużej  burzy  z  pewnością 

spływał gwałtownymi kaskadami. Ale oczywiście zasilała go tylko woda deszczowa, a skoro nie 

znajdowaliśmy śladu po nim, znaczyło to, że nie brał początku we wzniesieniu Great-Eyry. 
Po pół godzinie wędrówki wspinaczka stała się tak trudna, że trzeba było zbaczać to na prawo, to 
znów na lewo, wydłużając drogę wieloma skrętami. Wąwóz stawał się rzeczywiście niedostępny, 
nogi  nie  znajdowały  już  wystarczającego  oparcia.  Konieczne  byłoby  czepianie  się  kęp  trawy, 
czołganie  na  kolanach,  a  w  takich  warunkach  nasza  wspinaczka  nie  dobiegłaby  końca  przed 
zachodem słońca. 
— Słowo daję — zawołał Smith, łapiąc oddech — rozumiem teraz, dlaczego na Great-Eyry tak 

rzadko pojawiali się turyści... Do tego stopnia rzadko, że o ile wiem, nigdy ich tu nie było!... 
— Faktem jest — odparłem — że kosztowałoby to dużo trudu, a wyniki byłyby mierne. I gdyby 

nie kierowały nami szczególne powody, by doprowadzić tę próbę do szczęśliwego końca... 
—  Szczera  prawda  —  oświadczył  Harry  Jiorn.  —  Razem  z  Jamesem  wspinaliśmy  się 
kilkakrotnie na szczyt Black-Dome, lecz nigdy nie natknęliśmy się na tyle trudności! 
— Trudności, które mogą przerodzić się w przeszkody! — dodał James Bruck. 
Wynikła teraz kwestia decyzji, po której stronie mamy szukać drogi okrężnej. Na prawo i lewo 
wznosiły się bujnie rozrośnięte drzewa i krzewy. W sumie najlepiej było zapuścić się tam, gdzie 

zbocza  okażą  się  mniej  nachylone.  Może  po  terenie  lesistym,  przebywszy  jego  skraj,  łatwiej 
będzie  nam  się  szło.  W  każdym  razie  nie  pójdziemy  na  oślep.  Jednakże,  i  nie  należało  o  tym 
zapominać,  wschodnie  stoki  Pasma  Błękitnego,  nachylone  pod  kątem  około  pięćdziesięciu 

stopni, są niemożliwe do przebycia na całej długości łańcucha. 
Tak czy owak najlepiej było zdać się na szczególny instynkt naszych przewodników, a zwłaszcza 
Jamesa  Brucka.  Uważam,  że  ten  dzielny  chłopak  mógłby  nauczyć  małpę  zręczności,  a  kozicę 

background image

 

20 

 

zwinności.  Na nieszczęście ani  Smith,  ani  ja nie odważylibyśmy się na to, czego dokonał  nasz 

chwat. 
Wszelako, jeśli o mnie chodzi, żywiłem nadzieję, że nie zostanę w tyle mając w naturze talent do 
wspinaczki,  a  ciało  przyzwyczajone  do  ćwiczeń  fizycznych.  Byłem  zdecydowany  wspiąć  się 
wszędzie tam, gdzie dotrze James Bruck, nawet za cenę paru upadków. Inaczej jednak rzecz się 
miała  z  głową  miasteczka  Morganton,  człowiekiem  starszym  ode  mnie,  już  nie  tak  silnym, 
wyższym, o większej tuszy i kroku mniej pewnym. Oczywiste było, że do tej pory robił, co mógł, 
by nie zostać w tyle. Niekiedy sapał jak foka i wbrew niemu zmuszałem go, aby zatrzymywał się 
dla złapania tchu. 

Krótko mówiąc, przekonaliśmy się, że wejście na Great-Eyry wymagać będzie więcej czasu, niż 

mniemaliśmy wcześniej. Sądziliśmy, że dotrzemy do skalnego wału przed godziny jedenastą, a 
tymczasem gdy wybije południe, będzie nas od niego dzieliło jeszcze kilkaset stóp. 
Istotnie,  około  dziesiątej,  po  wielu  próbach  odnalezienia  dających  się  przebyć  ścieżek,  po 
niezliczonych  skrętach  i  odwrotach,  jeden  z  przewodników  dał  sygnał  postoju.  Znajdowaliśmy 
się na najwyżej położonym skraju lasu i rzadziej rosnące drzewa pozwalały sięgnąć wzrokiem aż 
do pierwszych skał Great-Eyry. 
—  Uff!  —  odsapnął  Smith,  opierając  się  o  pień  dużej  palmy.  —  Nie  miałbym  nic  przeciwko 

małej przerwie, wytchnieniu, a nawet przekąsce! 
— Odpoczniemy tu z godzinkę — odparłem. 

— Tak, a po pracy płuc i nóg, czas teraz, by żołądek popracował! Byliśmy wszyscy tego samego 
zdania. Należało zregenerować siły. 
Tym,  co  mogło  stanowić  powód  pewnego  niepokoju,  był  wygląd,  jaki  przedstawiało  zbocze 
wzniesienia  aż  do  stóp  Great-Eyry.  Nad  nami  rozciągała  się  jedna  z  obnażonych  partii  gór, 
zwanych w okolicy „Wadami”. Wśród krwistych skał nie rysowała się żadna” ścieżka. 
Nie przestawało to martwić naszych przewodników i Harry Horn zwrócił się do Jamesa: 

— Nie będzie to łatwe... 
— Może nawet niewykonalne! — odparł tamten. 
To stwierdzenie mocno mnie zmartwiło. Gdybym wrócił nie doszedłszy nawet do samego Great-

Eyry, byłaby to całkowita klęska mojej misji, nie mówiąc juz o nie zaspokojonej ciekawości!... A 
stając przed Wardem, zawstydzony i zmieszany, ładnie bym wyglądaj 

background image

 

21 

 

Otwarliśmy  torby  i  posililiśmy  się  zimnym  mięsem  i  chlebem.  Do  manierek  sięgaliśmy  z 

umiarem. Po skończeniu posiłku, który trwał niecałe pół godziny, Smith podniósł się, gotów do 
dalszej drogi. 
Na  czele  stanął  James  Bruck,  my  zaś  mieliśmy  iść  za  nim,  starając  się  nie  zostawać  w  tyle. 
Posuwaliśmy się  wolno. Przewodnicy nie kryli swego niezdecydowania i  wreszcie Harry  Horn 
poszedł naprzód, by zbadać, w jakim kierunku ostatecznie należało iść. 
J.ego  nieobecność  trwała  około  dwudziestu  minut.  Kiedy  wrócił,  polecił  ruszyć  napółnocny 
zachód.  Podjęliśmy  wspinaczkę.  Po  tej  właśnie  stronie  wznosił  się,  w  odległości  trzech  czy 
czterech  mil,  Black-Dome.  Wiadomo,  że  zbędne  byłoby  wchodzenie  nań,  ponieważ  z  jego 

szczytu, nawet przez mocną lornetę, nie dało się niczego dostrzec wewnątrz Great-Eyry. 

Wspinaczka  była  bardzo  uciążliwa,  żmudna,  zwłaszcza  po  śliskich  skarpach  usianych 
gdzieniegdzie  krzaczkami  i  dużymi  kępami  roślin.  Weszliśmy  zaledwie  jakieś  dwieście  stóp 
wyżej,  gdy  idący  na  przodzie  przewodnik  zatrzymał  się  przed  głęboką  bruzdą  wyżłobioną  w 
ziemi  w  tym  miejscu.  Tu  i  ówdzie  porozrzucane  były  świeżo  wyrwane  korzenie,  zmiażdżone 
gałęzie, starte na proch kamienie, jakby jakaś lawina przetoczyła się zboczem góry. 
— To tędy obsunęła się olbrzymia skała, która oderwała się od Great-Eyry — stwierdził James 
Bruck. 

—  Niewątpliwie  —  odparł  Smith.  —  Sądzę,  że  najlepiej  i  będzie  pójść  przejściem,  jakie 
utorowała spadając. 

Tą drogą poszliśmy i dobrze zrobiliśmy. Stopa mogła się wesprzeć na występach wydrążonych 
przez skałę. Wspinaczka odbywała się odtąd w łatwiejszych warunkach, niemal w linii prostej, 
tak że około wpół do dwunastej byliśmy na najwyżej położonym skraju bladu. 
Przed nami, ledwie o sto kroków, ale na wysokości stu stóp, wznosiły się ściany, które otaczały 
Great-Eyry. 
Od tej strony obręb odcinał się bardzo dziwacznie: szpice, iglice, między innymi kamień, którego 

niezwykły kształt wyobrażał olbrzymiego orła, gotowego wzlecieć w przestworza. 
Wyglądało na to, że przynajmniej w części wschodniej ów wał będzie, nie do przebycia. 
—  Odpocznijmy  kilka  chwil  —  zaproponował  Smith  —  a  potem  sprawdzimy,  czy  można 

okrążyć Great-Eyry. 
— W każdym razie — zauważył Harry Horn — skała musiała się oderwać od tej strony, a nie 
widać tutaj żadnego wyłomu w wale... 
Faktycznie tak było, a niewątpliwie spadek nastąpił po tej stronie. 

background image

 

22 

 

Po dziesiecionlinutowym odpoczynku przewodnicy podnieśli się i stromą, dosyć śliską ścieżyną, 

dotarliśmy  do  skraju  platformy.  Wystarczyło  teraz  tylko  pójść  wzdłuż  podstawy  skał,  które 
wystawały  na  wysokość  około  pięćdziesięciu  stóp,  rozchylając  się  niczym  brzegi  kielicha. 
Wynikało  z  tego,  że  nawet  gdybyśmy  dysponowali  wystarczająco  długimi  drabinkami,  nie 
udałoby się nam wspiąć aż do najwyższej krawędzi ściany. 
Great-Eyry  zdecydowanie  przybierał  w  moich  oczach  wygląd  coraz  bardziej  fantastyczny.  Nie 
zdziwiłbym  się,  gdyby  zamieszkiwały  go  smoki,  potwory,  zjawy  i  inne  rodzaje  legendarnych 
stworów, sprawujące nad nim straż! 
Szliśmy  tymczasem  nadal  wokół  wałów,  gdzie,  zważywszy  na  harmonię,  zdawało  się,  jakby 

natura dokonała dzieła ludzkiego. I nigdzie nie było przerwy w tej osłonie, nigdzie szpary między 

skałami, przez którą można by spróbować się prześliznąć. Wszędzie tylko wał, nieprzebyty i na 
sto stóp wysoki. 
Po półtorej godzinie marszu brzegiem platformy wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli tam, gdzie 
zatrzymaliśmy się ostatnim razem, na granicy bladu. 
Nie  potrafiłem  ukryć  złości  z  powodu  porażki,  a  i  Smith  zdaje  się,  był  nie  mniej  ode  mnie 
rozgniewany. 
—  Do  stu  diabłów!  —  zawołał.  —  Nie  dowiemy  się  więc,  co  jest  wewnątrz  tego  przeklętego 

Great-Eyry! A jeżeli to krater... 
—  Wulkan  czy  nie  —  zauważyłem  —  nie  dochodzi,z  niego  żaden  podejrzany  hałas,  nie 

wydobywa się dym ani płomienie, nic, co by zapowiadało bliski wybuch. 
W rzeczy samej, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz panowała głęboka cisza. Ani jeden tuman 
sadzy nie wyleciał na powierzchnię. Na chmurach, które przeganiał wschodni wiatr, nie widziało 
się żadnego odblasku. Ziemia była równie spokojna jak powietrze. Pod stopami nie czuliśmy ani 
podziemnych pomruków, ani drgań. Panował idealny spokój dużej wysokości. 
Należy jeszcze dodać, że obwód Great-Eyry szacowaliśmy na tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset 

stóp na podstawie czasu, jaki zużyliśmy by go obejść, biorąc przy tym pod uwagę utrudnienia w 
marszu brzegiem wąskiej platformy. Jakże natomiast mieliśmy ocenić wewnętrzną powierzchnię, 
skoro nie znaliśmy grubości skał, które ją otaczały? 

Rzecz oczywista, okolica była opustoszała — to znaczy, że nie ujrzeliśmy żadnej żywej, istoty z 
wyjątkiem dwóch czy trzech par wielkich ptaków drapieżnych, które szybowały nad gniazdem. 
Zegarki wskazywały akurat godzinę trzecią, gdy Smith powiedział gniewnym tonem: 

background image

 

23 

 

— Jeśli nawet zostaniemy tutaj do wieczora, niczego więcej się nie dowiemy!... Trzeba ruszać, 

panie Strock, jeżeli chcemy przed nocą wrócić do Pleasant-Garden. 
A  ponieważ!  pozostawiłem  to  bez  odpowiedzi  i  nie  ruszyłem  się  z  miejsca,  gdzie  siedziałem, 
dodał, podchodząc do mnie: 
— I co, panie Strock? Nic pan nie mówi!... Nie słyszał pan, co powiedziałem? 
Prawdę mówiąc, drogo mnie kosztowało poniechanie walki, powrót i przerwanie misji! I czułem, 
jak wraz z przemożną chęcią dalszych zmagań, rośnie we mnie moja rozczarowana ciekawość. 
Ale  co  robić?  Czyż  leżało  w  mej  mocy  rozpłatanie  tego  grubego  wału,  pokonanie  wysokich 
skał?...  Trzeba  było  się  poddać  i  rzuciwszy  ostatnie  spojrzenie  na  Great-Eyry,  poszedłem  za 

mymi towarzyszami, którzy zaczynali zsuwać się ze zbocza bladu. 

Powrót odbył się bez większych trudności, nie był też męczący. Przed piątą minęliśmy ostatnie 
pochyłości góry, a dzierżawca Wildonu przyjął nas w jadalni, gdzie czekały napoje chłodzące i 
pożywny posiłek. 
— Nie udało wam się więc zajrzeć do wnętrza?... — spytał. 
— Nie — odparł Smith. — Dojdzie do tego, że uwierzę, iż GreatEyry istnieje tylko w wyobraźni 
naszych poczciwych wieśniaków! 
o wpół do dziewiątej wieczorem nasz powóz stanął przed domem burmistrza Pleasant-Garden, u 

którego mieliśmy spędzić noc. 
i podczas gdy daremnie usiłowałem zasnąć, zastanawiałem się, czy nie powinienem zostać kilka 

dni w miasteczku, zorganizować nową wyprawę. Czy miałaby ona jednak większą niż pierwsza 
szansę wygranej? 
W  sumie  najrozsądniej  było  wrócić  do  Waszyngtonu  i  poradzić  się  Warda.  Toteż  nazajutrz 
wieczorem  w  Morgantonie,  zapłaciwszy  moim  przewodnikom,  pożegnałem  się  ze  Smithem  i 
udałem na dworzec, skąd miał odjechać pociąg do Raleigh. 
 

 

KONKURS AUTOMOBILKLUBU 
 

Czy któregoś dnia, w wyniku trudnego do przewidzenia przypadku, sekrety Great-Eyry zostaną 
odsłonięte?...  Stanowiło  to  tajemnicę  przyszłości.  Czy  odkrycie  ich  miało  jakieś  znaczenie? 
Niewątpliwie,  ponieważ  od  tego  może  zależało  bezpieczeństwo  mieszkańców  hrabstwa 
Morganton w Północnej Karolinie. 

background image

 

24 

 

Tak  czy  owak  dwa  tygodnie  później,  kiedy  byłem  już  z  powrotem  w  Waszyngtonie,  opinię 

powszechną  zbulwersował  incydent  zupełnie  innego  rodzaju.  Miał  on  pozostać  równie 
tajemniczy  jak  zjawiska,  które  zaszły  w  Great-Eyry.  W  połowie  maja  pensylwańskie  dzienniki 
powiadomiły  swoich  czytelników  o  tym  wydarzeniu,  które  już  wcześniej  miało  miejsce  w 
różnych punktach stanu. 
Od jakiegoś czasu po drogach biegnących w pobliżu Filadelfii,  stolicy stanu, krążył  niezwykły 
pojazd, lecz jego kształtu ani natury, ani nawet rozmiarów nie można było rozpoznać, tak szybko 
się  poruszał.  Wszyscy  jednogłośnie  przyznawali,  że  był  to  automobil.  Natomiast  co  się  tyczy 
silnika,  który  go  napędzał,  to  rzecz  sprowadzała  się  do  mniej  lub  bardziej  prawdopodobnych 

domysłów,  a  skoro  do  czegoś  takiego  wkroczy  ludzka  wyobraźnia,  niemożliwością  staje  się 

wyznaczenie jej rozsądnych granic. 
W  owym  czasie  najdoskonalsze  automobile,  niezależnie  od  rodzaju  systemu  napędowego, 
poruszane za pomocą pary wodnej, ropy, alkoholu czy elektryczności, nie przekraczały prędkości 
stu  trzydziestu  kilometrów  na  godzinę,  to  znaczy  około  półtorej  mili  na  minutę,  jaką  z  trudem 
rozwijają pociągi pospieszne i ekspresy na najszybszych liniach kolejowych Ameryki i Europy. 
Natomiast wehikuł, o którym mowa, jeździł niewątpliwie dwa razy szybciej. 
Nie  trzeba  dodawać,  że  taka  szybkość  była  na  drogach  wielce  niebezpieczna,  niebezpieczna 

zarówno  dla  pojazdów,  jak  i  dla  pieszych.  Ta  ruchoma  bryła  nadbiągająca  w  piorunującym 
tempie, poprzedzana straszliwym rykiem, przenosiła masy powietrza z taką gwałtownością, że z 

trzaskiem  łamały  się  gałęzie  przydrożnych  drzew,  straszyła  pasące  się  na  polach  zwierzęta, 
rozganiała ptaki, nagle zagubione w tumanach kurzu wzbijanego jej pędem. 
I jeszcze jedna dziwna rzecz, na którą dzienniki zwróciły szczególną uwagę: nawierzchnia szosy 
była ledwie naruszona kołami wehikułu nie zostawiającego po sobie kolein, jakie żłobią ciężkie 
pojazdy. Widać było tylko lekki ślad, muśnięcie. Kurz podnosił się wywołany samą prędkością. 
„Należy zatem sądzić — zauważył «New York Herald» — ze prędkość jazdy zmniejsza ciężar!” 

W wielu hrabstwach Pensylwanii podniosły się oczywiście protesty. Jakże tolerować te szalone 
eskapady wehikułu, który grozi rozbiciem, zmiażdżeniem wszystkiego, co spotka na swej drodze, 
samochodów  i  pieszych?...  Ale  w  jaki  sposób  zatrzymać  go?...  Nikt  nie  wiedział,  kto  jest  jego 

właścicielem,  skąd  przybywa  ani  dokąd  jedzie.  Zauważano  go  dopiero  w  momencie,  gdy  z 
zawrotną szybkością przelatywał jak pocisk. A spróbujcie schwytać kulę armatnią w chwili, gdy 
wylatuje z lufy!... 

background image

 

25 

 

Jak  już  zaznaczyłem,  brakowało  informacji  na  temat  budowy  silnika  pojazdu.  Jedyną 

potwierdzoną rzeczą było to, ze nie zostawiał za sobą dymu, pary, spalin ropy czy innego oleju 
mineralnego. Stąd wniosek, ze chodziło o i maszynę z napędem elektrycznym, której nieznanego 
typu akumulatory zawierały nie zużywający się płyn. 
Wtedy właśnie mocno podekscytowana wyobraźnia społeczeństwa zapragnęła zupełnie co innego 
ujrzeć  w  tym  tajemniczym  automobilu:  miał  to  być  pojazd  nadprzyrodzony,  kierowany  przez 
szofera  z  piekieł,  czarta  przybywającego  z  innego  świata,  potwora  zbiegłego  z  mitologicznej 
menażerii,  a  krótko  mówiąc,  po  prostu  przez  diabła  we  własnej  osobie,  Belzebuba,  Astarotha, 
który kpił sobie z ludzkich zabiegów dysponując mocą szatańską niewidzialną i nieskończoną! 

Ale nawet Szatan nie miał prawa jeździć z taką prędkością po drogach Stanów Zjednoczonych 

nie posiadając specjalnego zezwolenia, numeru rejestracyjnego ani ważnego prawa jazdy; władze 
żadnego miasta nie pozwoliłyby mu na jazdę z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na 
godzinę. Toteż ze względu na bezpieczeństwo publiczne należało się zastanowić nad sposobem 
pohamowania szaleństw tajemniczego kierowcy. 
Co  więcej,  nie  tylko  Pensylwania  służyła  jako  tor  wyścigowy  dla  tych  sportowych  popisów. 
Raporty  policji  zasygnalizowały  niebawem  pojawienie  się  pojazdu  w  innych  stanach:  w 
Kentucky  blisko  Frankfurtu,  w  Ohio  niedaleko  od  Columbusu,  w  Tennessee  w  okolicach 

Nashville,  w  Missouri  w  pobliżu  Jeffersonu,  wreszcie  w  Illinois  na  drogach  prowadzących  do 
Chicago. 

Skoro  już  zwrócono  na  to  uwagę,  do  władz  należało  podjęcie  działań  przeciwko  temu 
publicznemu  zagrożeniu.  Nie  można  było  liczyć  na  to,  że  uda  się  schwytać  tak  rozpędzoną 
maszynę.  Najpewniejszym  wydawało  się  ustawienie  na  drogach  mocnych  zapór,  na  których 
wcześniej czy później roztrzaska się na kawałki. 
— Eh! — mówili niedowiarkowie. — Ten szaleniec potrafi ominąć przeszkody... 
— A w razie czego przeskoczy nad zaporą! — dodawali inni. 

— Bo jeżeli jest diabłem, to jako były anioł ma skrzydła i nie sprawi mu kłopotu wzbicie się w 
powietrze. 
Gadanie kumoszek, lecz w żaden sposób nie można było go brać pod uwagę! A zresztą, skoro ten 

król Piekieł posiadał parę skrzydeł, dlaczegóż to uparcie krążył po ziemi ryzykując, że przejedzie 
pieszych, miast wzbić się w przestrzeń niczym swobodny ptak?... 
Tak przedstawiała się sytuacja, sytuacja, która nie mogła dłużej trwać. Słusznie zatem niepokoiła 
się stołeczna policja w Waszyngtonie, zdecydowana położyć temu kres. 

background image

 

26 

 

Ale oto co wydarzyło się w ostatnim tygodniu maja i pozwoliło snuć przypuszczenia, że Stany 

Zjednoczone  zostały  uwolnione  od  nieuchwytnego  dotychczas  potwora”.  Można  było  nawet 
sądzić, że stary kontynent, gdyby po nowym nadeszła jego kolej, nie będzie narażony na wizytę 
tego automobilisty równie niebezpiecznego, jak oryginalnego. 
W  tymże  okresie  rozmaite  dzienniki  w  kraju  doniosły  o  kolejnym  wydarzeniu  i  łatwo  sobie 
wyobrazić, jakimi komentarzami okrasili je czytelnicy. 
Na  jednej  z  dróg  stanu  Wisconsin,  którego  stolicą  jest  Madison,  tamtejszy  automobilklub 
zorganizował rajd samochodowy. Wybrana droga tworzyła doskonały tor o długości dwustu mil, 
który zaczynał się w Prairie-du-iChien, mieście przy zachodniej granicy stanu, przebiegał przez 

Madison, la kończył się nieco za Milwaukee, na brzegu jeziora Michigan. Doskonalsza od niej 

byłaby tylko otoczona olbrzymimi cyprysami droga w Japonii między miastami Nikko i Namode, 
tworząca linię prostą na trasie osiemdziesięciu dwóch kilometrów. 
Do  udziału  w  zawodach  zgłoszono  wiele  maszyn,  i  to  najlepszej  marki,  a  organizatorzy 
postanowili,  że  do  konkursu  będą  przyjmowane  wszystkie  typy  silników.  Nawet  motocykle 
mogły  walczyć  o  nagrodę  z  automobilami.  Przybyły  więc  samochody  z  całego  świata:  firmy 
Hurter  i  Dietrich,  a  obok  nich  lekkie  wozy  firm  Gobron  i  Brille,  Renault,  Richard-Brasier, 
Decauville,  Darracą,  Ader,  Bayard  Clement,  Chenard  i  Walcher,  Gillet-Forest,  Harward  i 

Watson,  ciężkie  auta  firm  Mors,  Marce-Charron-Girardot-Voigt,  Hotchkiss,  Panhard-Levassor, 
DionBouton,  Gardner-Serpollet,  Turcat-Mery,  Hirschler  i  Lobano,  i  inne.  Suma  rozmaitych 

nagród  była  dość  znaczna,  wynosiła  bowiem  ponad  pięćdziesiąt  tysięcy  dolarów.  Toteż 
niewątpliwie  rozegra  się  o  nie  walka.  Jak  widać,  najlepsi  producenci  odpowiedzieli  na  apel 
automobilklubu  wysyłając  swe  najdoskonalsze  modele.  Liczbę  ich  szacowano  na  blisko 
czterdzieści  o  różnorakim  napędzie:  na  parę  wodną,  ropę  naftową,  alkohol,  elektryczność;  już 
wcześniej, w wielu pamiętnych zawodach, wszystkie pokazały, co potrafią. 
Obliczenia  wykazały,  że  biorąc  pod  uwagę  maksymalną  prędkość,  jaką  automobile  mogły 

rozwinąć, to znaczy sto trzydzieści do stu czterdziestu kilometrów, ten międzynarodowy wyścig 
na  dwustukilometrowej  trasie  potrwa  zaledwie  trzy  godziny.  Toteż  w  celu  uniknięcia 
jakiegokolwiek niebezpieczeństwa władze stanowe zarządziły wstrzymanie ruchu 30 maja przed 

południem na drodze między Prairie-du-Chien i Milwaukee. 
Nie  przewidywano  zatem  żadnego  wypadku  z  wyjątkiem  tych,  które  mogły  się  przydarzyć 
zawodnikom  w  trakcie  pojedynku.  Ale,  jak  mawiają,  to  już  ich  sprawa.  Nic  natomiast  nie 
zagrażało innym pojazdom i pieszym ł racji zastosowanych środków ostrożności. 

background image

 

27 

 

Przybyły tłumy widzów, i to nie tylko mieszkańców Wisconsin. Tysiące ciekawych pospieszyło z 

sąsiednich stanów: z Illinois, Michigan, Iowy, Indiany, nawet ze stanu Nowy Jork. 
Rozumie  się  samo  przez  się,  że  wśród  kibiców  tych  wyczynów  sportowych  znalazła  się  też 
pewna  liczba  obcokrajowców:  Anglików,  Francuzów,  Niemców,  Austriaków,  a  z  pobudek 
zupełnie oczywistych każdy życzył powodzenia swoim ziomkom. 
Ponieważ rajd odbywał się w Stanach Zjednoczonych, zadziwiającej ojczyźnie osób najbardziej 
lubiących się zakładać na tym padole, odnotować należy, że specjalne agencje przyjęły olbrzymią 
liczbę  rozmaitych,  wyjątkowo  wysokich  zakładów,  jakie  zostały  zawarte.  Ich  liczba  niezwykle 
wzrosła  na  nowym  kontynencie  w  ostatnim  tygodniu  maja,  a  szacowano  je  na  kwotę  kilkuset 

tysięcy dolarów. 

Dziesięć pierwszych automobilów, jakie wylosowano, wyruszyło między godziną ósmą a ósmą 
dwadzieścia. O ile nic się nie wydarzy, z pewnością przed jedenastą przybędą na metę. Pozostałe 
miały  startować  w  wylosowanej  kolejności.  Co  pół  mili  rozstawione  były  nadzorujące  rajd 
posterunki policji. Widzowie, rozsiani wzdłuż toru, licznie zgromadzili się na starcie, wszelako i 
w Madisonie, czyli w połowie trasy, było ich niemało, a w Milwaukee, gdzie ustanowiono metę, 
tworzyli gęsty tłum. 
Minęło półtorej godziny. W Prairie-du-Chien nie został już ani jeden automobil. Co pięć minut 

zasięgano  telefonicznie  informacji  na  temat  sytuacji  na  placu  boju  i  zmian  w  kolejności 
zawodników.  W  połowie  drogi  między  Madisonem  i  Milwaukee  na  czoło  wysunął  się 

czterocylindrowy  Renault  o  mocy  dwudziestu  koni  mechanicznych,  wyposażony  w  ogumienie 
Michelina, a tuż za nim znajdowały się wozy firm Harward-Watson i Dion-Bouton. Zdarzyło się 
już kilka wypadków, niektóre silniki źle funkcjonowały, część automobilów doznała uszkodzeń, i 
prawdopodobnie  nie  więcej  jak  dziesięciu  kierowcom  uda  się  dotrzeć  do  mety.  Parę  osób 
odniosło  lekkie  obrażenia.  Ale  gdyby  nawet  przytrafiły  się  wypadki  śmiertelne,  w  tym 
niezwykłym kraju byłby to drobiazg bez większego znaczenia. 

Wiadomo,  gdzie  ciekawość  i  emocja  miały  wybuchnąć  z  całą  siłą  —  właśnie  w  okolicach 
Milwaukee.  Na  zachodnim  brzegu  jeziora  Michigan  wznosił  się  słup  oznaczający  metę, 
ozdobiony barwami narodowymi wszystkich państw biorących udział w konkursie. 

Krótko mówiąc, już po godzinie dziesiątej widoczne było, że walka 
o  główną  nagrodę  —  dwadzieścia  tysięcy  dolarów  —  rozegra  się  między  pięcioma 
automobilami: dwoma amerykańskimi, dwoma francuskimi 

background image

 

28 

 

i jednym angielskim dzięki temu, że wysunęły się mocno do przodu, dystansując innych rywali, 

którzy  ulegli  rozmaitym  wypadkom.  Łatwo  zatem  wyobrazić  sobie,  z  jaką  pasją  zawierano 
ostatnie  zakłady,  a  w  grę  wchodziły  teraz  uczucia  patriotyczne.  Agencje  ledwie  nadążały  z 
przyjmowaniem zgłoszeń. Przedstawiciele firm, których automobile znajdowały się w czołówce, 
golowi byli do rękoczynów i niewiele brakowało, aby rewolwery czy noże poszły w ruch! 
— Jeden do trzech na Harwarda-Watsona!... 
— Jeden do dwóch na Diona-Bouton!... 
— Jeden do jednego na Renault! 
Takie  okrzyki  rozbrzmiewały  na  całej  długości  trasy  w  miarę,  jak  ogłaszano  zasięgnięte 

telefonicznie informacje. 

Ale oto,  gdy zegar na ratuszu w Prairie-du-Chien wybił  godzinę wpół do dziesiątej, dwie mile 
przed  miasteczkiem  rozległ  się  straszliwy  warkot  dobywający  się  z  gęstej  chmury  pyłu,  a 
towarzyszyły  mu  dźwięki  godne  syreny  okrętowej.  Widzowie  ledwie  zdążyli  się  odsunąć,  by 
uniknąć  zderzenia,  które  spowodowałoby  setki  ofiar.  Chmura  przeleciała  niczym  trąba 
powietrzna i co najwyżej dało się w niej dostrzec gnający z taką samą szybkością pojazd. 
Można  było  stwierdzić  bez  posądzenia  o  przesadę,  że  pędził  on  z  prędkością  około  dwustu 
czterdziestu  kilometrów  na  godzinę.  W  jednej  chwili  znikł  z  oczu,  zostawiając  za  sobą  długą 

smugę  białego  pyłu,  podobnie  jak  lokomotywa  ekspresu,  która  przejedzie,  a  widać  jeszcze 
ciągnące się w tyle. kłęby pary. 

Był  to  oczywiście  automobil  wyposażony  we  wspaniały  silnik.  Gdyby  przez  godzinę  utrzymał 
taką prędkość, dogoniłby wozy znajdujące się w czołówce, wyminął je, jadąc od nich dwa razy 
szybciej, i przybył pierwszy do mety. 
Ze wszystkich stron podniosły się głośne krzyki, chociaż stojący na poboczu drogi widzowie nie 
mieli się czego obawiać. 
— To ta piekielna maszyna, którą widziano dwa tygodnie temu!... 

— Tak!... To ta sama, co przejeżdżała przez Illinois, Ohio i Michigan, a której policja nie mogła 
zatrzymać!... 
— A potem ucichło na jej temat, szczęśliwie dla bezpieczeństwa publicznego!... 

— Wszyscy myśleli, że się rozbiła, rozleciała, znikła na zawsze!... 
— Tak!... To diabelski wóz, napędzany ogniem piekielnym, a kieruje nim sam Szatan! 
W  rzeczy  samej,  jeżeli  nie  był  diabłem,  kim  zatem  mógł  być  ów  tajemniczy  kierowca 
prowadzący z tak niewiarygodną szybkością swój nie mniej tajemniczy wehikuł?... 

background image

 

29 

 

Natomiast  poza  wszelkimi  wątpliwościami  zdawał  się  być  fakt,  że  jadący  właśnie  w  stronę 

Madisonu  pojazd  był  tym,  który  wcześniej  juz  zwrócił  na  siebie  powszechną  uwagę,  lecz 
wywiadowcy  nie  natrafili  na  jego  ślad.  Jeżeli  policja  łudziła  się,  że  nigdy  więcej  o  nim  nie 
usłyszy, no cóż — myliła się, co się zdarza, tak w Ameryce, jak i gdzie indziej. 
Gdy tylko minęło pierwsze zaskoczenie, najrozsądniejsi pobiegli do telefonów, by uprzedzić inne 
posterunki w przewidywaniu niebezpieczeństw grożących rozproszonym na trasie automobilom, 
kiedy niczym lawina nadciągnie ów osobnik w swym siejącym zniszczenia pojeździe. Uczestnicy 
konkursu zostaliby rozbici, starci w proch, unicestwieni, a kto wie, czy ze straszliwej kolizji ON 
właśnie nie wyszedłby cało?... 

Zresztą ten kierowca nad kierowcami musiał być tak zręczny, musiał mieć tak pewną rękę i oko 

prowadząc swoją maszynę, że potrafiłby niewątpliwie uniknąć zderzenia z każdą przeszkodą! I 
nie  miał  już  znaczenia  fakt,  że  władze  Wisconsin  zastosowały  środki  ostrożności,  ażeby  na 
drodze  znajdowali  się  wyłącznie  uczestnicy  międzynarodowego  rajdu...  Na  trasie  pojawił  się 
intruz. 
A oto relacja uprzedzonych telefonicznie zawodników, którzy musieli przerwać walkę o główną 
wygraną automobilklubu. Ich zadaniem, ten niezwykły wehikuł przebywał w ciągu godziny nie 
mniej niż sto trzydzieści mil. W chwili, gdy ich wyprzedzał, jechał z taką prędkością, że ledwie 

można  było  dostrzec  jego  wrzecionowaty  kształt  o  długości  blisko  dziesięciu  metrów.  Koła 
obracały się tak szybko, że ich szprychy zlewały się w mglistą plamę. Poza tym nie zostawiał za 

sobą ani pary, ani dymu, ani zapachu spalin. 
Co  się  tyczy  zamkniętego  we  wnętrzu  automobilu  kierowcy,  to  niemożliwością  było  go 
zobaczyć,  pozostał  zatem  równie  nieznany  jak  i  wtedy,  gdy  zauważono  go  po  raz  pierwszy  na 
drogach Stanów Zjednoczonych. 
Powiadomiono telefonicznie Milwaukee o pojawieniu się nie zgłoszonego wcześniej zawodnika. 
Nietrudno  wyobrazić  sobie  poruszenie,  jakie  wywołała  ta  nowina.  I  najpierw  wynikła  kwestia 

zatrzymania tego „pocisku”, wzniesienia w poprzek drogi przeszkody, na której roztrzaskałby się 
na  kawałki!...  Ale  czy  wystarczy  na  to  czasu?...  Czyż  nie  mógł  nadjechać  lada  moment?...  A 
zresztą,  po  co?  Czyż  ostatecznie  nie  będzie  zmuszony  zatrzymać  się,  volens  aut  nolens,  skoro 

trasa  kończyła  się  na  brzegu  jeziora  Michigan  i  nie  dało  się  jechać  dalej,  chyba  żeby  się 
przeistoczył w machinę pływającą?... 
To właśnie przyszło na myśl zebranym przed Milwaukee widzom i przezornie odsunęli się nieco 
dalej, by nie przewróciła ich ta trąba powietrzna. 

background image

 

30 

 

Później  i  tam,  jak  w  Prairie-du-Chien  i  w  Madisonie,  jęły  kursować  najbardziej 

nieprawdopodobne przypuszczenia. A ci, którzy nie chcieli uznać, że tajemniczy kierowca to sam 
diabeł,  nie  wzdragali  się  widzieć  w  nim  jakiegoś  potwora  zbiegłego  z  legendarnej 
apokaliptycznej kryjówki. 
I  już  nie  z  minuty  na  minutę,  ale  z  sekundy  na  sekundę  oczekiwano  pojawienia  się 
zapowiedzianego automobilu! 
Nie  wybiła  jeszcze  jedenasta,  gdy  daleki  warkot  rozległ  się  na  szosie,  gdzie  pył  wzbijał  się 
wirującymi  kłębami.  Przenikliwe  gwizdy  rozdzierały  powietrze,  skłaniając  do  usunięcia  się  z 
drogi  potwora. Nie zmniejszał  prędkości...  A przecież jezioro Michigan  było  zaledwie pół  mili 

dalej, rozpęd zaś, jakiego nabrał, wystarczał, by go strącić do wody!... Czy znaczyło to zatem, że 

prowadzący stracił panowanie nad pojazdem? 
Wkrótce  nie  było  co  do  tego  wątpliwości.  Z  prędkością  błyskawicy  wehikuł  wjechał  do 
Milwaukee. Czy więc, minąwszy miasto, zatonął w wodach jeziora?... 
W każdym razie, gdy zniknął za zakrętem drogi, nie znaleziono więcej jego śladów. 
 
 

WYBRZEŻA NOWEJ ANGLII 
 
Podczas  gdy  dzienniki  amerykańskie  relacjonowały  te  wydarzenia,  ja  od  miesiąca  byłem  z 

powrotem w Waszyngtonie. 
Zaraz po przyjeździe stawiłem się u mego szefa. Nie zobaczyłem się z nim jednak. Ze względów 
rodzinnych  miał  być  nieobecny  przez  kilka  tygodni.  Wszelako  Ward  wiedział  bez  wątpienia  o 
niepowodzeniu misji. Rozmaite gazety Północnej Karoliny dość dokładnie przekazały szczegóły 
z mojej wyprawy na Great-Eyry w towarzystwie burmistrza Morgantonu. 
Zrozumiałe jest wielkie rozczarowanie, jakie odczuwałem po tej bezowocnej próbie, nie mówiąc 

już  o  mej  nie  zaspokojonej  ciekawości.  I  muszę  się  przyznać,  iż  nie  mogłem  pogodzić  się  z 
myślą,  że  i  w  przyszłości  jej  nie  zadowolę...  Co?!...  Nie  wyrwać  Great-Eyry  jego  tajemnic?... 
Nie!  Choćbym  nawet  miał  dziesięć,  dwadzieścia  razy  podejmować  walkę,  ryzykując  w  niej 

życie!... 
Oczywiście  zorganizowanie  i  przeprowadzenie  prac  mających  na  celu  uzyskanie  dostępu  do 
wnętrza  gór  nie  przekraczało  sił  ludzkich.  Wzniesienie  rusztowania  aż  do  szczytu 
obramowujących  Great-Eyry  skał  czy  przebicie  chodnika  w  ich  grubej  ścianie  nie  było 

background image

 

31 

 

niemożliwością.  Wszak  codziennie  podejmujemy  się  dużo  trudniejszych  prac.  Lecz  w  tym 

wypadku  należało  się  liczyć  z  wydatkami  nieproporcjonalnymi  do  zysków.  Suma.  kosztów 
wyniosłaby kilkanaście tysięcy dolarów, a przy tym jakież by to przyniosło korzyści?... Jeżeli w 
tym miejscu Pasma Błękitnego znajdował się wulkan, nie dałoby się go ugasić, a jeżeli groził on 
hrabstwu  wybuchem,  nie  można  by  temu  przeszkodzić.  Zatem  cały  trud  poszedłby  na  marne, 
zadowalając jedynie powszechną ciekawość. 
W  każdym  razie,  niezależnie  od  wyjątkowego  zainteresowania,  jakie  wzbudzała  we  mnie  ta 
sprawa,  i  mimo  pragnienia  dotknięcia  stopą  szczytu  Great-Eyry,  z  moimi  możliwościami 
finansowymi  nie  miałem  co  marzyć  o  zaangażowaniu  się  w  takie  prace;  mogłem  tylko 

powiedzieć sobie in petto: 

„Oto co mogłoby skusić naszych miliarderów!... Oto dzieło, które za wszelką cenę powinien by 
kontynuować  jakiś  Gould,  Astor,  Vanderbilt,  Rockefeller,  Mackay  czy  Pierrepont-Morgan!... 
Cóż, oni o tym nie pomyślą. Ci wielcy przedsiębiorcy mają co innego na głowie!” 
Ach! Gdyby te skały zawierały w swym wnętrzu parę żył złota lub srebra, może i wyszłoby coś z 
tego! Ale była to hipoteza absolutnie nie do przyjęcia. Appalachy nie leżą ani w Kalifornii, ani w 
rejonie  Klondike,  ani  w  Australii  czy  w  Transwalu,  a  więc  w  żadnym  kraju  będącym 
szczęśliwym posiadaczem niewyczerpanych złoży okruchowych. 

Dopiero  rankiem  15  czerwca  zostałem  wezwany  przez  Warda  do  jego  biura.  Wiedział  o 
niepowodzeniu dochodzenia, które mi poruczył. Mimo to przyjął mnie bez wyrzutów. 

—  Jest  więc  biedny  Strock!  —  zawołał  na  mój  widok.  —  Biedny  Strock,  któremu  się  nie 
powiodło!... 
—  Spisałem  się  tak,  panie  Ward,  jak  gdyby  powierzył  mi  pan  dochodzenie  na  Księżycu  — 
odparłem.  —  Co  prawda  stanęliśmy  twarzą  w  twarz  z  przeszkodami  czysto  materialnymi, 
niemniej nie do pokonania w warunkach, w jakich przyszło nam działać. 
— Wierzę wam, Strock, wierzę bez zastrzeżeń! Zatem niczego nie dowiedzieliście się na temat 

tego, co się dzieje wewnątrz Great-Eyry? 
— Nie, panie Ward. 
— A może zobaczyliście chociaż jakiś płomień?... 

— Nie. 
— A nie słyszeliście podejrzanych hałasów? 
— Nie. 
— A więc ciągle nie wiadomo, czy to jest wulkan, czy też nie. 

background image

 

32 

 

— Jeszcze nie, panie Ward, ale jeżeli ten wulkan rzeczywiście istnieje, można przypuszczać, że 

jest głęboko uśpiony. 
— Eh! to nie znaczy — podjął Warci — że nie zbudzi się któregoś dnia. Widzicie, Strock, wcale 
nie wystarczy, żeby wulkan spał. Trzeba jeszcze, aby wygasł!... Chyba że te wszystkie opowieści 
zrodziły się w wyobraźni mieszkańców Karoliny... 
—  Nie  sądzę,  panie  Ward  —  odparłem.  —  Smith,  burmistrz  Morgantonu,  i  jego  przyjaciel, 
burmistrz Pleasant-Garden, zdecydowanie wszystko to potwierdzają. Nad Great-Eyry na pewno 
pojawiły  się  płomienie!  A  z  jego  wnętrza  dochodziły  niewytłumaczalne  dźwięki!  Niewątpliwa 
jest prawdziwość tych zjawisk. 

—  Zgoda  —  oświadczył  Ward.  —  Zakładam,  że  obaj  burmistrze  i  ci,  którymi  zarządzają,  nie 

pomylili się. Ale tak czy owak, Great-Eyry swego sekretu nie zdradził. 
—  Skoro  to  tak  ważne,  panie  Ward,  wystarczy  wyłożyć  odpowiednią  kwotę,  a  ona  sprawi,  że 
szczyt i jego wnętrze stracą broniące dostępu do nich skały... 
—  Niewątpliwie  —  odpowiedział  Ward  —  lecz  to  nie  jest  tak  pilne,  a  lepiej  będzie  zaczekać. 
Może zresztą skończy się na tym, że natura sama wyjawi nam tę tajemnicę? 
— Proszę mi wierzyć, panie Ward, bardzo mi przykro, że nie mogłem wypełnić zadania, jakie mi 
pan powierzył. 

— Och, nie rozpaczajcie tak, Strock. Podejdźcie raczej filozoficznie do tej porażki! Nie zawsze 
jesteśmy  szczęśliwi  w  naszym  kraju,  a  przedsięwzięcia  policji  nie  kończą  się  niezmiennie 

sukcesem...  Zastanówcie  się,  ilu  zbrodniarzy  nam  umyka.  Co  więcej,  nie  zatrzymalibyśmy  ani 
jednego,  gdyby  tylko  byli  bardziej  inteligentni,  a  zwłaszcza  ostrożniejsi,  gdyby  się  głupio  nie 
zdradzali!... Ale bezmyślnie paplając, sami oddają się w nasze ręce! Moim zdaniem, nie ma nic 
łatwiejszego,  jak  obmyślić  zbrodnię,  morderstwo  czy  rabunek,  wykonać  ją  nie  pozostawiając 
śladów  i  wyprowadzić  w  pole  każdy  pościg.  Sami  rozumiecie,  Strock,  że  ja  nie  pójdę  uczyć 
sprytu i pstrożności szanownych zbrodniarzy. A poza tym, jak mówiłem, zbyt wielu jest takich, 

których policja nie mogła wykryć. 
Całkowicie  podzielałem  opinię  mego  szefa  na  ten  temat:  najwięcej  głupców  spotyka  się  w 
światku przestępczym. 

Wszelako  muszę  przyznać,  iż  rzeczą,  która  wydawała  mi  się  co  najmniej  dziwną,  był  fakt,  że 
władze, czy to miejskie, czy tez inne, nie wyświetliły dotąd wydarzeń, jakie niedawno zaszły w 
niektórych stanach. 
Toteż kiedy Ward podjął rozmowę na ten temat, nie potraf iłem ukryć zaskoczenia. 

background image

 

33 

 

Chodziło  o  nieuchwytny  wehikuł,  który  pojawił  się  na  drogach,  wielce  zagrażając  pieszym, 

koniom,  pojazdom,  jakie  się  po  nich  poruszają.  Wiadomo,  jak  bardzo  jego  prędkość 
przywyższała  dotychczasowe  rekordy  automobilowe.  Władze  powiadomione  były  o  tym  od 
pierwszej  chwili  i  wydały  polecenia  .mające  na  celu  oskarżenie  przerażającego  wynalazcy  o 
naruszenie przepisów oraz położenie kresu jego budzącym strach szaleństwom. Wyłaniał się nie 
wiadomo  skąd,  pojawiał  się  i  znikał  z  szybkością  błyskawicy.  Wielu  dzielnych  wywiadowców 
przystąpiło do akcji: nie byli w stanie dogonić przestępcy. Aż tu nagle ostatnio, między Prairie-
du-Chien i Milwaukee, podczas rajdu  automobilklubu amerykańskiego, przebył  w niecałe dwie 
godziny dwustumilową trasę wyścigu! 

Co  się  z  nim  później  stało,  nie  wiadomo.  Czy  dojechawszy  do  końca  trasy,  nie  mogąc 

zahamować, wpadł do jeziora Michigan?... Czy należało przypuszczać, że pojazd i jego kierowca 
utonęli  i  że  nigdy  już  się  nie  pojawią?  Jednak  większość  społeczeństwa  nie  zgadzała  się  na 
przyjęcie  tego,  w  sumie  najlepszego,  rozwiązania  i  oczekiwano,  że  wehikuł  pojawi  się  jakby 
nigdy nic! . 
Oczywiście  w  oczach  Warda  wydarzenie  to  posiadało  cechy  niezwykłości,  a  ja  podzielałem 
jego,pogląd. Jeżeli ten opętany kierowca nie pokaże się, więcej, niewątpliwie będzie to powód, 
aby jego przejazdy dołączyć do tajemnic, których człowiekowi nie było dane rozwikłać. 

Gawędziliśmy  jakiś  czas  o  tej  sprawie  i  sądziłem  już,  że  nasza  rozmowa  wkrótce  się  skończy, 
kiedy, przeszedłszy się po gabinecie, Ward powiedział: 

— Tak... Bardzo dziwne jest to, co się wydarzyło na drodze do Milwaukee podczas rajdu... Ale 
jest jeszcze coś nie mniej dziwnego! 
I  podał  mi  raport,  jaki  policja  bostońska  przysłała  mu  w  związku  z  wydarzeniem,  o  którym 
dzienniki jeszcze tego samego wieczoru miały poinformować swoich czytelników. 
Podczas  gdy  czytałem;  Ward  ponownie  usiadł  przy  biurku,  kończąc  pisać  list  zaczęty  przed 
moim  przyjściem.  Przysunąłem  fotel  do  okna  i  z  niezwykłą  uwagą  zapoznałem  się  z  owym 

raportem. 
Od kilku dni wody przybrzeżne Nowej Anglii widziane z wybrzeży stanów Maine, Connecticut i 
Massachusetts burzyły się na skutek pojawienia się czegoś niezidentyfikowanego, o niemożliwej 

do ustalenia strukturze. 
Ruchoma  masa,  która  wynurzała  się  jakieś  trzy  mile  od  brzegu,  wykonywała  gwałtowne 
ewolucje. Następnie odpływała ślizgając się po powierzchni wody i wkrótce znikała na pełnym 
morzu. 

background image

 

34 

 

Ciało  to  poruszało  się  niezwykle  szybko,  toteż  z  trudem  można  je  było  obserwować  przez 

najlepsze  nawet  lunety.  Jego  długość  nie  powinna  przekraczać  trzydziestu  stóp.  Miało  kształt 
wrzecionowaty i zielonkawą barwę, która zlewała się z kolorem morza. Najczęściej zauważano je 
z  odcinka  wybrzeża  Ameryki  rozciągającego  się  między  Przylądkiem  Północnym  w  stanie 
Connecticut i przylądkiem Sable w Nowej Szkocji. 
Parowce  z  Providence,  Bostonu,  Portsmouth,Portlandu  wiele  razy  usiłowały  przybliżyć  się  do 
tego ruchomego ciała, a nawet puścić się za nim w pogoń. Nie udało im się go dogonić. Wkrótce 
zresztą uznano, że pościg taki jest bezużyteczny. W ciągu kilku chwil ów obiekt znikał z zasięgu 
wzroku. 

Nie  jest  zatem  dziwne,  że  zrodziły  się  bardzo  różne  przypuszczenia  dotyczące  natury  owego 

przedmiotu. Lecz jak dotąd żadna hipoteza nie miała pewnych podstaw, a ludzie morza gubili się 
w domysłach tak samo, jak wszyscy inni. 
Najpierw marynarze i rybacy uznali, że to musi być jakiś ssak należący do rzędu wielorybów. Jak 
wiadomo, zwierzęta te z pewną regularnością zanurzają się na kilka minut, po czym wypływają 
na  powierzchnię,  wyrzucając  nozdrzami  słupy  powietrza  zmieszanego  z  wodą.  Ale  do  tej  pory 
nigdy to zwierzę — jeśli to było zwierzę — nie „sondowało”, jak mawiają wielorybnicy, nigdy 
nie ratowało się ucieczką nurkując, nigdy nie widziano ani nie słyszano, jak oddycha. 

Skoro  zatem  nie  było  ssakiem  morskim,  czy  należało  mniemać,  że  to  jakiś  nieznany  potwór 
wynurzający  się  z  otchłani  oceanu,  podobny  do  tych,  o  których  mówią  stare  legendy?...  Czy 

powinno  się  je  uważać  za  jednego  z  kalmarów,  lewiatanów,  osławionych  węży  morskich  i 
obawiać się jego ataku? 
W  każdym  razie  odkąd  ten  potwór,  czymkolwiek  był,  został  dostrzeżony  na  wodach 
przybrzeżnych  Nowej  Anglii,  mniejsze  statki  i  łodzie  rybackie  bały  się  wypływać  na  pełne 
morze. Jak tylko zasygnalizowano jego obecność, spiesznie kierowały się do najbliższego portu. 
Niewątpliwie rozwaga tego wymagała, a choćby nawet zwierzę nie okazało się zbyt agresywne, 

lepiej było nie pojawiać się w jego zasięgu. 
Natomiast  dalekomorskie  żaglowce  i  wielkie  parowce  nie  miały  się  czego  lękać  ze  strony 
potwora, czy to  wieloryba, czy też czegoś innego.  Ich załogi  niejednokrotnie dostrzegały  go w 

odległości kilku mil. Ale jak tylko próbowano ruszyć za nim w pościg, oddalał się tak szybko, że 
nie dało się nawet bliżej podpłynąć. Któregoś dnia z portu w Bostonie wyszedł mały krążownik, 
którego  zadaniem  było  jeśli  już  nie  doścignąć  owo  pływające  ciało,  to  przynajmniej  posłać  za 
nim  parę  pocisków.  W  kilka  chwil  przedmiot  pogoni  oddalił  się  z  zasięgu  broni  i  usiłowania 

background image

 

35 

 

znów  okazały  się  daremne.  Zresztą  jak  dotąd  nic  nie  wskazywało  na  to,  żeby  miał  zamiar 

atakować łodzie rybackie. 
W tym miejscu przerwałem lekturę i zwracając się do Warda, powiedziałem: 
W sumie nie było zatem jeszcze powodów do narzekań na tego potwora... Ucieka przed dużymi 
statkami... Nie rzuca się na małe... Mieszkańcy wybrzeża nie są chyba zbytnio poruszeni?... 
— Są, są, Strock, a świadczy o tym raport. 
— Jednakże bestia nie wydaje się być niebezpieczna... Poza tym jedno z dwóch: albo pewnego 
dnia  opuści  te  wody,  albo  skończy  się  na  tym,  że  ją  złapiemy,  a  potem  będziemy  oglądać  w 
muzeum w Waszyngtonie. 

— A jeżeli to nie jest żaden potwór taorski? — rzucił Ward. 

— Cóż by to więc było? — zapytałem, zaskoczony jego słowami. 
— Czytajcie dalej, Strock — odparł na to Ward. 
Co  też  uczyniłem.  A  oto  czego  dowiedziałem  się  z  drugiej  części  raportu,  którego  pewne 
fragmenty mój szef podkreślił czerwonym ołówkiem. 
Przez  jakiś  czas  nikt  nie  wątpił,  że  jest  to  potwór  morski  i  że  w  końcu  uwolni  się  od  niego  te 
wody  pod  warunkiem,  iż  będzie  energicznie  ścigany.  Wkrótce  jednak  zmieniono  zdanie.  Na 
koniec co rozsądniejsi jęli się zastanawiać, czy zamiast zwierzęcia nie była to przypadkiem jakaś 

pływająca maszyna, która wyczyniała ewolucje na wodach Nowej Anglii. 
Maszyna  ta  musiała  być  oczywiście  niezwykle  udoskonalona.  Mozliwe,  że  wynalazca,  nim 

ujawni  tajemnicę  swego  odkrycia,  chciał  wzbudzić  powszechne  zainteresowanie,  a  nawet 
przerazić  nieco  ludzi  morza.  Niesłychana  precyzja  manewrów,  olbrzymia  prędkość 
wykonywanych zwrotów, łatwość, z jaką wymykał się pościgom dzięki potężnej sile napędowej 
— wszystko to podniecało wyobraźnię. 
W  owym  czasie  dokonał  się  ogromny  postęp  w  dziedzinie  budownictwa  maszyn  okrętowych. 
Statki  transatlantyckie  osiągały  tak  wielką  prędkość,  ze  wystarczało  im  pięć  dni  na  pokonanie 

odległości  dzielącej  stary  i  nowy  kontynent.  A  mechanicy  nie  powiedzieli  jeszcze  ostatniego 
słowa. 
Marynarka wojenna również nie pozostawała w tyle. Krążowniki, torpedowce, kontrtorpedowce 

mogły walczyć z najszybszymi parowcami Atlantyku, Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. 
Wszelako,  jeśli  mieliśmy  do  czynienia  z  nowym  modelem  statku,  nie  udało  się  dotychczas 
dostrzec  jego  kształtu.  Natomiast  silnik,  w  jaki  był  wyposażony,  musiał  mieć  moc  daleko 
większą  od  najdoskonalszych  znanych  nam  typów.  Nie  można  było  stwierdzić,  czemu 

background image

 

36 

 

zawdzięczał swoje zalety dynamiczne. Na pewno nie wykorzystywał wiatru, skoro pozbawiony 

był ożaglowania, a nie mając komina, nie mógł posługiwać się napędem parowym. 
W  tym  miejscu  raportu  ponownie  przerwałem  lekturę  i  zastanawiałem  się  nad  tym,  co 
przeczytałem. 
— O czym tak myślicie, Strock? — zapytał mnie szef. 
—  Myślę,  panie  Ward,  że  co  się  tyczy  silnika  wyżej  wymienionego  statku,  to  okazuje  on  się 
równie  potężny  i  nieznany,  jak  silnik  tego  zadziwiającego  automobilu,  o  którym  nie  usłyszano 
więcej od czasu rajdu automobilklubu... 
— Zauważyliście to?... 

— Tak, panie Ward. 

Nasuwał  się zatem taki oto  wniosek:  skoro tajemniczy kierowca znikł, skoro zatonął ze swoim 
pojazdem  w  wodach  jeziora  Michigan,  należałoby  odkryć  za  wszelką  cenę  sekret  nie  mniej 
tajemniczego  żeglarza,  a  przy  tym  pragnąć,  by  go  przedtem  nie  pochłonęły  morskie  głębiny. 
Czyż nie jest marzeniem każdego wynalazcy, żeby jego odkrycie ujrzało światło dzienne?... Czy 
Ameryka lub jakiekolwiek inne państwo nie zapłaciłoby mu za nie każdej żądanej ceny?... 
Ale  jeżeli  wynalazca  pojazdu  lądowego  nadal  zachowywał  incognito,  czy  nie  należało  się, 
niestety, obawiać, że konstruktor pływającej maszyny zechce strzec swojego? Zakładając nawet, 

że pierwszy ciągle jeszcze zył, to i tak więcej o nim nie słyszano. Czy w takim razie z drugim nie 
będzie podobnie? Czy i on nie zniknie bez wieści pokazawszy najpierw, co potrafi w okolicach 

Portsmouth, Bostonu, Portlandu?... 
Faktem,  który  świadczył  na  korzyść  tej  hipotezy,  było  to,  że  od  chwili  nadejścia  raportu  do 
Waszyngtonu,  czyli  od  dwudziestu  czterech  godzin,  na  całej  długości  wybrzeża  nie 
zasygnalizowano  obecności  niezwykłego  statku!  Dodam,  że  nie  pokazał  się  też.  na  innych 
wodach  przybrzeżnych.  A  niewątpliwie  twierdzenie,  ze  zniknął  juz  definitywnie,  byłoby  co 
najmniej ryzykowne. 

Wypada  zresztą  podkreślić  sprawę  istotną,  a  mianowicie  to,  że  przypuszczenie,  jakoby  był 
wielorybem,  kalmarem,  słowem  —  morskim  stworem,  upadło  całkowicie.  Tego  samego  dnia 
rozmaite  dzienniki  Stanów  Zjednoczonych,  rozpatrując  te  wydarzenia,  opowiadały  się  za 

istnieniem statku o wielkiej precyzji manewrów i prędkości. Wszyscy zgodnie twierdzili, ze musi 
być  wyposażony  w  silnik  elektryczny,  nie  umiejąc  przy  tym  wyobrazić  sobie,  z  jakiego  źródła 
czerpał prąd. 

background image

 

37 

 

Ale  prasa  nie  zwróciła  uwagi  czytelników  —  i  z  pewnością  nie  omieszka  tego  uczynić  —  na 

pewien  uderzający  zbieg  okoliczności,  o  którym  wspomniał  Ward  w  momencie,  gdy  sam  go 
spostrzegłem. 
Otóż  niezwykły  statek  pojawił  się  dopiero  wtedy,  kiedy  zniknął  równie  niezwykły  automobil. 
Oba  pojazdy  posiadały  olbrzymią  siłę  napędową.  Jeżeli  obydwa  znowu  się  pojawią,  jeden  na 
lądzie,  drugi  na  morzu,  w  jednakim  zagrożeniu  znajdą  się  statki  i  łodzie,  przechodnie  i 
automobile...  A  wtedy,policja  koniecznie  będzie  musiała  znaleźć  sposób  na  to,  by  zapewnić 
bezpieczeństwo tak na drogach lądowych, jak i wodnych. 
O tym właśnie powiedział mi Ward, a była to rzecz oczywista. Tylko w jaki sposób wybrnąć z 

tego?... 

Wreszcie  po  rozmowie,  która  przeciągnęła  się  nieco,  miałem  już  wyjść,  gdy  Ward  zatrzymał 
mnie jeszcze. 
— Czy nie zauważyliście, Strock — powiedział — dziwnego podobieństwa, jakie istnieje między 
szybkością statku i automobilu?... 
— Oczywiście, panie Ward! 
— No, tak... Kto wie, czy te dwa pojazdy nie są jednym?... 
 

 

PIERWSZY LIST 
 
Opuściwszy Warda, udałem się do mojego mieszkania przy Long-Street. Tam będzie dość czasu, 
by oddać się rozmyślaniom. Nikt mi w nich nie przeszkodzi, nie mam bowiem żony ani dzieci. 
Jest tylko stara gosposia, która najpierw służyła u mojej matki, a od piętnastu lat była u mnie. 
Miesiąc wcześniej otrzymałem urlop. Pozostawało mi go jeszcze dwa tygodnie, chyba że zajdą 
nieprzewidziane okoliczności, jakieś nie cierpiące zwłoki zadanie. 

Jak wiadomo,  urlop  ten  musiałem przerwać na trzy dni  w związku z dochodzeniem w sprawie 
zjawisk na Great-Eyry. 
A  czy  teraz  nie  przypadnie  mi  w  udziale  wyjaśnienie  tego,  co  zaszło  najpierw  na  drodze  do 

Milwaukee,  a  potem  na  wodach  przybrzeżnych  w  okolicach  Bostonu?...  To  się  okaże.  Jakże 
jednak  wpaść  na  ślad  tego  automobilu  i  statku?  We  wspólnym  interesie  leżało  oczywiście 
zapewnienie  bezpieczeństwa  na  wodzie  i  lądzie, a  to  wymagało  przeprowadzenia  dochodzenia. 

background image

 

38 

 

Doprawdy, cóż jednak robić, dopóki  kierowca czy kierowcy nie zostaną dostrzeżeni, a i  wtedy 

jakże ich schwytać w pędzie? 
Wróciłem do domu, po obiedzie zapaliłem fajkę i rozłożyłem gazetę. Przyznam się, że polityka 
mało  mnie  interesowała,  podobnie  jak  wieczna  walka  między  republikanami  i  demokratami. 
Toteż najpierw przejrzałem kronikę wypadków. 
Nie należy się dziwić, że w pierwszym rzędzie szukałem jakichś nowin otrzymanych z Północnej 
Karoliny  w  sprawie  Great-Eyry.  Może  znajdę  wiadomość  przysłaną  z  Morgantonu  albo  z 
Pleasant-Garden?... Z drugiej strony Smith wyraźnie mi obiecał, że będzie mnie informował na 
bieżąco.  Miałem  zostać  uprzedzony  telegraficznie,  w  razie  gdyby  na  szczycie  zapłonął  ogień. 

Pewien byłem, że burmistrz Morgantonu nie mniej niż ja pragnął pokonać skalne wały i chciał 

ponowić naszą próbę, 
o ile nadarzy się okazja. Wszelako od wyjazdu stamtąd nie otrzymałem żadnej depeszy. 
Z gazety nie dowiedziałem się niczego nowego. Nie zauważyłem 
nawet, kiedy wypadła mi z rąk, a ja siedziałem zatopiony w myślach. 
Wciąż powracało do mnie stwierdzenie Warda, że być może automobil 
i  statek  były  jednym  i  tym  samym  pojazdem.  W  takim  razie  obie  maszyny  wyszły 
prawdopodobnie  spod  tej  samej  ręki.  I  niewątpliwie  ten  sam  silnik  nadawał  im  olbrzymią 

szybkość, dwa razy większą od uzyskanych dotychczas na lądzie i wodzie rekordów. 
„Ten sam wynalazca” — powtarzałem. 

Oczywiście hipoteza ta wcale nie wykraczała poza ramy prawdopodobieństwa. A nawet fakt, że 
obydwa pojazdy nigdy nie zostały równocześnie zasygnalizowane, pozwalał ją w pewnej mierze 
brać pod uwagę. 
„Najpierw tajemnica Great-Eyry, a teraz tajemnica wód w okolicach Bostonu!... Czy z tą drugą 
będzie to samo co z pierwszą?... Czy żadnej nie uda się zgłębić?... 
Winienem dodać, że ta nowa sprawa nabrała szerokiego rozgłosu ze względu na to, iż zagrażała 

bezpieczeństwu  publicznemu  w  całym  kraju.  Gdyby  wybuchł  wulkan  lub  nastąpiło  trzęsienie 
ziemi,  narażeni  byliby  tylko  mieszkańcy  hrabstwa  leżącego  w  najbliższej  okolicy  Pasma 
Błękitnego. Inaczej rzecz się przedstawiała z automobilem bądź statkiem, które mogły się zjawić 

niespodziewanie  na  jakiejkolwiek  drodze  czy  zatoce  Stanów  Zjednoczonych.  Wraz  z  ich 
obecnością  zrodziłoby  się  realne  zagrożenie,  a  byliby  na  nie  wystawieni  wszyscy  obywatele. 
Spadłoby  to  na  nich  jak  grom  z  jasnego  nieba  nie  poprzedzony  zmianą  pogody!  Poza  domem 
każdy ryzykował, że zaskoczy go niespodziewane pojawienie się groźnego kierowcy. Niech ktoś 

background image

 

39 

 

odważy się wyjść na ulicę, na drogę przecinaną seriami pocisków! Podkreślały to tysiące gazet 

chciwie czytanych przez wszystkich. 
Nie  dziwiło  mnie  zatem  poruszenie,  jakie  spowodowały  te  wieści,  a  zwłaszcza  niepokój  mojej 
starej gosposi, bardzo naiwnej, jeśli chodzi o niezwykłe wydarzenia. 
Tego dnia po obiedzie, gdy zdejmowała nakrycie ze stołu, trzymając w jednej ręce karafkę, a w 
drugiej talerz, Grad stanęła i patrząc na mnie, powiedziała: 
— Nie ma więc żadnych wieści?... 
— Nie ma — odparłem, domyślając się, czego dotyczyło jej pytanie. 
— Automobil nie pokazał się? 

— Nie. 

— Ani statek? 
— Statek też nie... Nawet w najlepiej poinformowanych gazetach nie było o nim mowy. 
— A... policja? 
— Policja nie wie nic więcej na ten temat. 
— W takim razie proszę mi powiedzieć, po cóż ona jest? 
— To pytanie sam sobie już zadawałem wiele razy. 
—  Też  mi  pocieszenie!  A  któregoś  dnia  ten  przeklęty  kierowca  przyjedzie  bez  uprzedzenia  i 

zobaczymy go w Waszyngtonie, jak pędzi wzdłuż Long-Street masakrując przechodniów!... 
— Och, Grad! W tym wypadku byłaby możliwość zatrzymania go... 

— To się nie uda, proszę pana. 
— A to dlaczego? 
—  Bo  ten  kierowca  to  diabeł,  a  diabła  nie  da  się  zatrzymać!  „Oczywiście  —  pomyślałem  — 
diabeł jest nieczuły na kpiny i jestem 
przekonany, że został wymyślony tylko w tym celu, zęby wielu poczciwców mogło wytłumaczyć 
sobie to, co wydaje im się niepojęte! To on rozpalił ogień w Great-Eyry!... To on pobił rekord 

szybkości  na  głównej  drodze  w  Wisconsin!...  To  on  pływa  po  wodach  przybrzeżnych 
Connecticut i Massachusetts!...” 
Zostawmy jednak te wpływy złego ducha, które jak stwierdziłem, 

odpowiadają umysłowości mało światłych ludzi. Nie można było wątpić, 
że jakaś istota ludzka dysponowała jednym czy dwoma pojazdami 
o wiele doskonalszymi od najlepszych maszyn lądowych i wodnych. 
I wtedy nasunęło mi się pytanie: 

background image

 

40 

 

Dlaczego przestał się pojawiać? Czyżby bał się, że w końcu zostanie 

ujęty i odkryta tajemnica jego wynalazku, który niewątpliwie chciał 
zachować dla siebie? Chyba że — a chcąc nie chcąc zawsze dochodziłem 
do takiego rozwiązania — chyba że padł ofiarą jakiegoś wypadku i zabrał 
swój sekret na tamten świat. Skoro zaś zatonął, czy to w jeziorze Michigan, czy też w okolicach 
Nowej Anglii, jakże odnaleźć jego ślad? Będzie zatem niczym meteor, asteroid, który pojawił się 
w  przestrzeni,  a  za  tysiąc  lat  jego  przejście  stanie  się  legendą  w  guście  poczciwych  Grad 
trzydziestego wieku. 
Dzienniki  amerykańskie,  a  później  i  europejskie,  zajmowały  się  tym  wydarzeniem  przez  jakiś 

czas.  Mnożyły  się  artykuły,  piętrzyły  fałszywe  wieści.  Krążyły  wszelkiego  rodzaju  plotki. 

Ludność  obu  kontynentów  była  tym  niezwykle  zainteresowana,  co  jest  w  sumie  rzeczą 
zrozumiałą. A nawet kto wie, czy niektóre państwa europejskie nie odczuwały pewnej zazdrości 
o  to,  że  ów  wynalazca  Amerykę  obrał  sobie  za  miejsce  doświadczeń,  a  jeśli  sam  jest 
Amerykaninem,  udostępni  może  ojczyźnie  swój  genialny  wynalazek?  Czyż  posiadanie  takiego 
pojazdu,  otrzymanego  w  darze  od  wspaniałomyślnego  patrioty  albo  zakupionego  choćby  za 
najwyższą cenę, nie zapewniałoby Stanom Zjednoczonym niezaprzeczalnej przewagi? 
Dziennik  „New-York”  w  numerze  z  10  czerwca  opublikował  po  raz  pierwszy  artykuł  na  ten 

temat.  Porównując  najszybsze  krążowniki  marynarki  wojennej  i  nieznany  statek  wykazano 
wtedy, że gdyby stał się własnością Ameryki, dzięki jego prędkości podróż do Europy trwałaby 

tylko trzy dni, podczas gdy z Europy nadal trzeba by płynąć pięć dni. 
Policja próbowała ustalić naturę zjawisk na Great-Eyry, odczuwała też nie mniej żywe pragnienie 
pozbycia  się  wszelkich  wątpliwości  co  do  kierowcy,  o  którym  przestano  już  mówić.  Ward 
chętnie wracał w rozmowach do tego tematu. Mój szef, nie żeby chciał mi sprawić najmniejszą 
nawet  przykrość,  czynił  niekiedy  aluzje  do  mojej  misji  w  Karolinie,  do  jej  niepowodzenia, 
rozumiejąc zresztą doskonale, iż nie było w tym mojej winy. Kiedy mury są zbyt wysokie, by je 

przebyć bez drabiny, i kiedy w dodatku tej drabiny nie ma, rozumie się, że nie można przez nie 
przejść — chyba że zrobi się w nich wyłom. Wardowi nie przeszkadzało to jednak mawiać od 
czasu do czasu: 

— I co, Strock, nie udało wam się, prawda? 
— A nie, panie Ward, jak każdemu,  kto  by się znalazł  na moim miejscu. Ale to  tylko  kwestia 
kosztów. Chce je pan może pokryć?... 

background image

 

41 

 

—  Trudno,  Strock,  trudno.  Ale  mam  nadzieję,  że  naszemu  nadinspektorowi  nadarzy  się 

sposobność rehabilitacji... O, widzicie, na przykład sprawa tego automobilu i statku: gdyby udało 
wam się ją wyjaśnić, jakaż by to była radość dla nas, a jaka sława dla was! 
— Niewątpliwie, panie Ward. Proszę mi zatem wydać rozkaz ruszenia do boju... 
— Kto wie, Strock?... Poczekajmy jeszcze... Poczekajmy... Tak się przedstawiały sprawy, kiedy 
rankiem 15 czerwca, gdy 
roznoszono  pocztę,  Grad  przyniosła  mi  list  —  list  polecony,  którego  odbiór  musiałem 
potwierdzić. 
Spojrzałem na adres skreślony nie znanym mi charakterem pisma. Datownik był sprzed dwu dni, 

a list miał pieczęć urzędu pocztowego w Morgantonie. 

Morganton?... Nie wątpiłem, że ów list wysłany został przez Eliasa Smitha. 
— Tak — powiedziałem do gosposi — to Smith do mnie napisał... To nie może być nikt inny. 
Tylko jego znam w Morgantonie. A skoro pisze, jakeśmy się umówili, to znaczy, że ma dla mnie 
jakieś ważne wieści. 
— Morganton?... — odezwała się Grad. — Czy to nie tam, gdzie diabły rozpaliły swoje piekielne 
palenisko? 
— Właśnie tam. 

— Mam nadzieję, że pan tam nie pojedzie?... 
— A dlaczego miałbym nie jechać? 

— Bo skończy się na tym, że trafi pan do tego kotła w Great-Eyry, a ja nie chcę, żeby się pan tam 
znalazł! 
— Uspokój się, Grad, a najpierw dowiedzmy się, o co chodzi. Złamałem pieczęć na kopercie z 
bardzo grubego papieru. Pieczęć 
odciśnięta była w czerwonym wosku, a przedstawiała coś w rodzaju tarczy herbowej ozdobionej 
trzema gwiazdkami. 

Wyjąłem  list  z  koperty.  Była  to  zwykła,  złożona  we  czworo  kartka,  zapisana  tylko  po  jednej 
stronie. 
Najpierw spojrzałem na koniec, szukając podpisu. Podpisu nie było... Zamiast niego dwie duże 

litery... 
— To nie jest list od burmistrza Morgantonu — powiedziałem. 
— A od kogo? — zapytała Grad, podwójnie zaciekawiona: raz jako kobieta, a po wtóre jako stara 
kobieta. 

background image

 

42 

 

Patrząc na inicjały, które pełniły rolę podpisu, myślałem: 

„Nie znam nikogo, ani w Morgantonie, ani gdzie, indziej, do kogo mogłyby należeć!” 
List  skreślony  był  dużym  charakterem  pisma,  litery  wyraźne.  Zawierał  nie  więcej  jak 
dwadzieścia wierszy. 
Oto tekst tego listu, który pieczołowicie przechowałem, i to nie bez powodu — listu datowanego, 
ku memu wielkiemu zaskoczeniu, z tajemniczego Great-Eyry: 
Great-Eyry w Paśmie Błękitnym, 13 czerwca. 
Szanowny Pan Strock Nadinspektor policji Long-Street 34 
Waszyngton 

Szanowny Panie! 

Został Pan obarczony misją mającą na celu zbadanie Great-Eyry. Zjawił się Pan tutaj 28 kwietnia 
w towarzystwie burmistrza Morgantonu i dwóch przewodników. 
Wspięliście się aż do skalnego obwarowania, po czym obeszliście dookoła ścianę, zbyt wysoką, 
by ją przebyć. Szukaliście w niej wyłomu, lecz nie znaleźliście go. 
Niech Pan zapamiętaj do Great-Eyry nikt nie ma wstępu, a jeśli ktoś tam wejdzie, to tylko po to, 
by już nie wyjść. 
Radzę  nie  ponawiać  tej  próby,  która  zakończyłaby  się  podobnie  jak  pierwsza,  a  w  skutkach 

byłaby dla Pana brzemienna. Proszę skorzystać z tej rady, albo spotka Pana nieszczęście! 
P.Ś. 

 
 

JESZCZE JEDEN 
 
Muszę  wyznać  przede  wszystkim,  że  byłem  niezwykle  zaskoczony  treścią  tego  listu.  Z  ust 
wyrwały mi się okrzyki zdziwienia. 

Stara gosposia patrzyła na mnie nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. 
— Czy dostał pan złe wieści?... 
W odpowiedzi — nie miałem przed nią żadnych tajemnic — przeczytałem jej po prostu list od 

początku do końca. 
Grad słuchała, spoglądając na mnie z prawdziwym niepokojem. 
— To pisał jakiś oszust — rzekłem, wzruszając ramionami. 

background image

 

43 

 

—  Chyba  że  to  diabeł,  skoro  list  przyszedł  z  czarcich  posiadłości!  —  zauważyła  Grad,  wciąż 

dręczona myślą o diabelskich działaniach. 
Gdy  zostałem  sam,  raz  jeszcze  przeczytałem  ten  tak  nieoczekiwany  list,  a  po  głębszym 
zastanowieniu  utwierdziłem  się  w  przekonaniu,  iż  jest  to  dzieło  jakiegoś  dowcipnisia. 
Wykluczałem pomyłkę. Moja wyprawa była znana. Dzienniki zrelacjonowały szczegóły misji w 
Północnej Karolinie i próbę podjętą w celu przebycia skał otaczających GreatEyry, wszyscy znali 
przyczyny  porażki,  jaką  ponieśliśmy  ze  Smithem.  A  wtedy  jakiś  figlarz,  jeden  z  tych,  co  to 
spotyka się ich nawet w Ameryce, chwycił za pióro i dla żartu napisał ów pełen pogróżek list. 
Zakładając  bowiem,  że  wnętrze  Great-Eyry  służy  jako  schronienie  bandzie  złoczyńców 

obawiających się, żeby policja nie odkryła ich kryjówki, żaden z nich na pewno by nie zdradził 

jej tak lekkomyślnie. Czyż nie było dla nich najważniejszą sprawą utrzymanie swej obecności w 
tajemnicy? Wysłanie takiego listu zachęciłoby przecież policję do podjęcia dalszych poszukiwań 
w  tej  części  Pasma  Błękitnego.  Gdyby    chodziło  o  ujęcie  zgrai  łotrów,  potrafilibyśmy  ich 
dosięgnąć!  Kwasem  pikrynowym  albo  dynamitem  dałoby  się  zrobić  przejście  w  skałach. 
Zastanawiało  mnie,  jak  ci  złoczyńcy  mogli  się  tam  dostać?  Chyba  ze  było  gdzieś  przejście, 
którego nie zauważyliśmy. Tak czy owak, nawet dopuszczając taką hipotezę, nigdy żaden z nich 
nie postąpiłby na tyle nierozważnie, żeby napisać do mnie ów list. 

Pozostawało zatem jedno tylko wyjaśnienie: list wyszedł spod ręki dowcipnisia, może szaleńca, i 
moim zdaniem, nie powinienem był się nim dłużej niepokoić ani zajmować. 

Toteż, mając nawet  początkowo zamiar pokazać go Wardowi,  postanowiłem jednak nie  czynić 
tego.  Nie  przywiązałby  bowiem  do  listu  żadnej  wagi.  Mimo  to  przezornie  nie  zniszczyłem  go, 
lecz  na  wszelki  wypadek  schowałem  do  biurka.  Gdyby  przyszły  do  mnie  jeszcze  inne  epistoły 
tego rodzaju, z takjmi samymi inicjałami, dołączę je do pierwszej, nie dając im większej wiary.  
Minęło kilka dni. Codziennie, jak zwykle, udawałem się do urzędu policji. Musiałem skończyć 
parę  raportów  i  nic  nie  wskazywało  na  to,  żebym  miał  w  najbliższym  czasie  wyjechać  z 

Waszyngtonu. Co prawda w moim zawodzie nigdy nie jest się pewnym jutra. W każdej chwili 
mogą  wyniknąć  jakieś  sprawy,  które  zmuszają  do  przemierzania  Stanów  Zjednoczonych  od 
Oregonu po Florydę, od stanu Maine aż do Teksasu. 

Często  powracała  do  mnie  myśl,  że  gdybym  został  obarczony  nowym  zadaniem  —  a 
zakończyłoby się ono nie lepiej niż misja na Great-Eyry  — pozostałoby mi tylko podać się do 
dymisji i przejść na emeryturę! 

background image

 

44 

 

Co  się  tyczy  sprawy  pojazdu  czy  pojazdów,  to  przestano  o  niej  mówić.  Wiedziałem,  że  rząd 

wydał rozkaz strzeżenia dróg, rzek, jezior, wszelkich zbiorników wodnych w Ameryce. Ale jakże 
można  sprawować  skuteczny  nadzór  nad  tak  wielkim  krajem,  który  rozciąga  się  od  60  do  125 
południka  i  między  30  a  45  równoleżnikiem?  Czyż  wymykający  się  pościgom  statek,  mając 
Atlantyk  z  jednej  strony,  Ocean  Spokojny  z  drugiej  oraz  rozległą  Zatokę  Meksykańską,  która 
oblewa  południowe  wybrzeża,  nie  dysponował  olbrzymim  obszarem  do  działania,  gdzie  mógł 
pozostawać nieuchwytny? 
Wszelako,  powtarzam,  żadnego  pojazdu  ponownie  nie  ujrzano,  a  jak  wiadomo  wynalazca  nie 
wybierał na swoje pokazy miejsc najmniej uczęszczanych: główna droga stanu Wisconsin w dniu 

rajdu  automobilowego,  wody  przybrzeżne  w  okolicach  Bostonu,  po  których  nieustannie  krążą 

tysiące statków. 
O  ile  zatem  ów  wynalazca  nie  utonął,  co  było  przecież  prawdopodobne,  to  albo  znajdował  się 
poza  Ameryką,  może  na  wodach  starego  kontynentu,  albo  też  zaszył  się  w  jakiejś  sobie  tylko 
znanej kryjówce i jeżeli przypadek. 
„Hm, jeśli chodzi o kryjówkę tajemniczą i niedostępną — rozmyślałem — to lepszej niż Great-
Eyry  ten  niezwykły  osobnik  by  nie  znalazł.  Co  prawda  zarówno  statek,  jak  i  automobil  nie 
dotarłyby na szczyt... Tylko wielkie ptaki, orły czy kondory, mogą tam znaleźć schronienie.” 

Należy zaważyć, że od mojego powrotu do Waszyngtonu mieszkańców hrabstwa-Morganton nie 
przeraziły  powtórnie  buchające  płomienie.  Smith  nie  napisał  do  mnie  i  stąd  słusznie 

wywnioskowałem,  iż  nie  wydarzyło  się  nic  nadzwyczajnego.  Wszystko  wskazywało  na  to,  że 
obie  te  sprawy,  tak  pasjonujące  zaciekawioną  i  zaniepokojoną  ludność,  pójdą  w  zupełne 
zapomnienie. 
Dziewiętnastego  czerwca  przed  dziewiątą  rano  szedłem  do  pracy,  a  wychodząc  z  domu, 
zauważyłem  dwóch  osobników,  którzy  przyglądali  mi  się  z  pewną  natarczywością.  Nie 
zwróciłem na nich uwagi, byli mi bowiem zupełnie obcy, a zainteresowałem się nimi dopiero po 

powrocie do domu. 
Stara gosposia zauważyła, że od kilku dni dwóch mężczyzn zdawało się śledzić mnie na ulicy. 
Spacerowali  przed  domem  i  chyba  szli  za  mną,  gdy  kierowałem  się  wzdłuż  Long-Street  do 

urzędu policji. 
— Pewna jesteś tego, co mówisz? — zapytałem. 
— Tak, a nie dalej jak wczoraj, kiedy wrócił pan do domu, ci osobnicy, którzy deptali panu po 
piętach, odeszli, jak tylko zamknęły się za panem drzwi. 

background image

 

45 

 

Zastanów się, Grad, czy się nie pomyliłaś... 

— Na pewno nie. 
— A gdybyś spotkała tych mężczyzn, poznałabyś ich? 
— Poznałabym. 
— No, no, droga Grad — odparłem, śmiejąc się. — Widzę, że masz policyjnego nosa!... Muszę 
cię koniecznie zatrudnić w brygadzie bezpieczeństwa! 
—  Niech  pan  sobie  nie  żartuje!...  Mam  jeszcze  dobry  wzrok  i  nie  potrzebuję  okularów,  zęby 
przyglądać się ludziom. Na pewno pana śledzą i dobrze by było wysłać kogoś za tymi szpiegami! 
—  Obiecuje  ci,  Grad,  ze  tak  zrobię  —  odparłem,  by  uspokoić  staruszkę  —  i  dzięki  moim 

wywiadowcom wkrótce będę wiedział, co myśleć o tych podejrzanych osobnikach. 

W głębi ducha wcale nie traktowałem poważnie jej słów. Dodałem jednak: 
— Wychodząc, będę lepiej obserwował przechodniów. 
— Tak będzie rozważniej! 
Wprawdzie  Grad  łatwo  wpadała  w  panikę,  ale  nie  wiem,  dlaczego  tym  razem  nie  chciałem 
przywiązywać żadnej wagi do tego, co mówiła. 
— Jeżeli ich zobaczę — powiedziała jeszcze — uprzedzę pana przed wyjściem. 
— Zgoda. 

Na tym uciąłem rozmowę przewidując, że w dalszym jej ciągu skończyłoby się na tym, ze Grad 
zapewniałaby, iż ścigał mnie Belzebub z którymś ze swoich kompanów. 

Dwa  następne  dni  jasno  wykazały,  że  nikt  mnie  nie  śledzi  ani  po  wyjściu  z  domu,  ani  gdy 
wracałem. Doszedłem zatem do wniosku, że Grad się pomyliła. 
Ale oto rankiem 22 czerwca staruszka wbiegła po schodach na tyle szybko, na ile pozwalał jej 
wiek, i zadyszana otwarła drzwi do mego pokoju. 
— Proszę pana!... Proszę pana!... — zawołała. 
— Co się stało, Grad? 

— Są!! 
— Kto? — zapytałem, zupełnie nie myśląc o śledzeniu, którego byłem jakoby przedmiotem. 
— Dwaj szpiedzy! 

— Ach, ci słynni szpiedzy! 
—  Tak,  tak,  to  oni...  Tam,  na  ulicy,  na  wprost  pana  okien...  Obserwują  dom  i  czekają,  aż  pan 
wyjdzie! 
Podszedłem do okna i popatrzyłem, leciutko uchylając zasłony, 

background image

 

46 

 

by nie wzbudzić podejrzeń; na chodniku ujrzałem dwóch mężczyzn. 

Średniego wzrostu, mocno zbudowani,  barczyści, w wieku około  czterdziestu lat,  ubrani  byli z 
wiejska:  ocieniający  twarz  filcowy  kapelusz,  grube,  wełniane  spodnie,  wysokie  buty,  kostur  w 
ręku. Nie było wątpliwości: uporczywie obserwowali okna i drzwi mojego domu. Zamieniwszy 
ze sobą kilka słów, spacerowali chwilę po chodniku, po czym wrócili na posterunek. 
— Grad, to na pewno ci sami, których już widziałaś? — zapytałem. 
— Tak, tak, to ci sami. 
Nie  mogłem  więc  dłużej  uważać,  ze  stara  gosposia  pomyliła  się  i  postanowiłem  wyjaśnić  tę 
sprawę. Sam nie będę śledził tych ludzi: rozpoznaliby mnie zaraz, a cóż by dało, gdybym zwrócił 

się do nich bezpośrednio? Jeszcze dzisiaj przed domem stanie na straży policjant, a jeśli pokażą 

się wieczorem czy następnego dnia, pójdzie za nimi. Będzie im towarzyszył tam, dokąd zapragną 
się udać i niebawem ustalimy, kim są. 
Czy teraz czekali na mnie, żeby zapewnić mi eskortę aż do urzędu policji? To miało się wkrótce 
okazać,  a  gdyby  tak  było,  nadarzy  się  może  okazja,  by  ofiarować  im  gościnę,  za  którą  mi  nie 
podziękują. 
Zostawiłem Grad przy oknie, włożyłem kapelusz, zszedłem na dół, otworzyłem drzwi i stanąłem 
na chodniku. 

Mężczyźni zniknęli. Ale ich rysy wyryły mi się na zawsze w pamięci. 
Mimo  iż  bacznie  obserwowałem  ulicę,  nie  udało  mi  się  ich  dostrzec.  Od  tego  dnia  zresztą  ani 

Grad, ani ja nie widzieliśmy ich więcej koło domu, nie pojawili się też na mej drodze. 
Może  po  prostu,  zakładając,  że  byłem  śledzony,  dowiedzieli  się  już  tego,.co  chcieli  wiedzieć, 
skoro ujrzeli mnie na własne oczy; skończyło się więc na tym, że przywiązywałem do tej sprawy 
nie większą wagę niż do listu podpisanego inicjałami „P.Ś.”. 
Akurat  w  tym  czasie  naprawdę  niezwykłe  okoliczności  znowu  obudziły  powszechne 
zainteresowanie. 

Trzeba  przede  wszystkim  nadmienić,  że  dzienniki  przestały  informować  czytelników  o 
zjawiskach  na  Great-Eyry,  które  więcej  się  nie  powtórzyły.  Ucichła  też  sprawa  automobilu  i 
statku,  gdyż  na  ich  ślad  nie  wpadli  nasi  najlepsi  wywiadowcy.  I  prawdopodobnie  wszystko 

poszłoby w zapomnienie, gdyby nowe wydarzenie nie przypomniało tych faktów. 
W  dzienniku  „Evening  Star”  z  22  czerwca  tysiące  czytelników  mogło  zapoznać  się  z 
opublikowanym tam tym oto artykułem, który następnego dnia przedrukowały wszystkie gazety 
Stanów Zjednoczonych: 

background image

 

47 

 

„Jezioro Kirdall, położone w stanie Kansas, osiemdziesiąt mil od Topeki, stolicy stanu, jest mato 

znane. Zasługuje jednak na sławę i zyska ją bez wątpienia, gdyż w wyjątkowy sposób przyciąga 
powszechną uwagę. 
To  leżące  w  górzystej  okolicy  jezioro  zdaje  się  nie  mieć  żadnego  połączenia  z  siecią  rzek  w 
Kansas.  Wodę,  którą  traci  przez  parowanie,  odzyskuje  dzięki  obfitym  w  tej  części  stanu 
deszczom. Jego powierzchnia wynosi osiemdziesiąt pięć mil kwadratowych, a lustro wody leży 
na poziomie przekraczającym nieco średnią wysokość tych terenów. Otaczają je ze wszech stron 
góry, a dostęp do niego możliwy jest tylko dzięki wąskim parowom. Mimo to na jego brzegach 
powstało  kilka  osiedli.  Jezioro  jest  mocno  zarybione,  pływają  po  nim  zatem  we  wszystkich 

kierunkach łodzie rybackie. 

Dodajmy, że głębokość Kirdalla nie jest wszędzie taka sama. Blisko wybrzeży wynosi nie mniej 
niż pięćdziesiąt stóp. Niemal prostopadle wznoszące się skały tworzą brzegi tej rozległej niecki. 
Wzbijahe  wiatrem  fale  z  furią  rozbijają  się  czasami  o  nabrzeża,  zalewając  bryzgami  pobliskie 
domki,  podobnie  jak  czynią  to  strugi  deszczu  w  czasie  burzy.  Głębokość  wody,  duża  już  na 
obwodzie, rośnie jeszcze ku środkowi, aż do trzystu stóp w niektórych miejscach, co wykazały 
sondy. 
Woda w jeziorze jest słodka i przejrzysta. Nie ma tam oczywiście żadnych ryb morskich, są za to, 

w  dużej  ilości  i  o  rozmiarach  większych  niż  przeciętne,  szczupaki,  okpnie,  pstrągi,  karpie, 
kiełbie,  węgorze.  Rozumie  się  zatem,  że  rybołówstwo  jest  tam  bardzo  owocne  i  chętnie 

praktykowane.  Liczbę  trudniących  się  nim  ludzi  należy  szacować  na  nie  mniej  jak  kilkanaście 
tysięcy, a dysponują oni kilkuset łodziami. Do tej floty dodajmy około dwudziestu szkunerów i 
łodzi parowych, które obsługują jezioro i utrzymują łączność między osiedlami. Poza górzystym 
obramowaniem  przeprowadzona  jest  linia  kolejowa,  aby  ułatwić  sprzedaż  ryb  w  całym  stanie 
Kansas i poza jego granicami. 
Opis jeziora Kirdall jest niezbędny dla zrozumienia faktów, jakie zaraz przedstawimy.” 

A oto co dalej zawierał ów sensacyjny artykuł w „Eveningu”: 
„Niedawno  rybacy  spostrzegli,  że  powierzchnia  jeziora  burzy  się  w  sposób  niewytłumaczalny. 
Chwilami woda wzdyma się, jakby na skutek jakiejś fali głębinowej. Nawet wtedy, gdy nie ma 

wiatru, powietrze jest spokojne, a niebo  czyste,  powstaje miejscami otoczone pianą spiętrzenie 
wód  o  wyraźnej  różnicy  poziomów.  Łodzie,  rzucane  na  wszystkie  strony,  nie  mogą  utrzymać 
właściwego  kursu.  Zderzają  się  ze  sobą,  co  grozi  przewróceniem  i  powoduje  poważne 
uszkodzenia. 

background image

 

48 

 

Jest  rzeczą  pewną,  że  kłębienie  się  wód  jeziora  bierze  początek  w  jego  głębinach.  Szukano 

rozmaitych wyjaśnień tego zjawiska. 
Najpierw  zastanawiano  się,  czy  wzburzenie  to  nie  jest  wynikiem  ruchów  sejsmicznych 
przekształcających  dno  jeziora  pod  wpływem  sił  plutonicznych.  Wszelako  hipoteza  ta  musiała 
zostać  odrzucona,  kiedy,  stwierdzono,  że  owe  perturbacje  nie  zachodziły  w  jednym  tylko 
miejscu,  lecz  na  całej  powierzchni  Kirdalla:  kolejno,  regularnie  niemal,  na  wschodzie  i  na 
zachodzie, na północy i na południu, pośrodku, jak i blisko brzegów, a to wykluczało możliwość 
przyjęcia trzęsienia ziemi lub działalności wulkanicznej jako .czynników sprawczych. 
Niebawem sformułowano inną hipotezę. Czy wody Kirdalla nie kotłują się przypadkiem wskutek 

obecności w nich jakiegoś potwora morskiego?... Ale jeżeli tenże potwór nie zrodził się właśnie 

tam, nie urósł  w wodzie do  gigantycznych  rozmiarów, co jest mało prawdopodobne, trzeba by 
założyć, ze przybył z zewnątrz i udało mu się przedostać do jeziora. Otóż Kirdall nie ma żadnego 
połączenia  z  innymi  zbiornikami  wodnymi.  Zaś  tłumaczenie,  że  istnieją  podziemne  kanały 
zasilane  wodami  rzek,  nie  zdałoby  egzaminu.  Gdyby  jeszcze  stan  Kansas  leżał  w  pobliżu 
wybrzeży  Oceanu  Atlantyckiego,  Spokojnego  czy  Zatoki  Meksykańskiej!...  Ale  nie!  Położony 
jest w centrum lądu, i to daleko od mórz oblewających Amerykę. 
Krótko  mówiąc,  rozwiązanie  problemu  nie  wydaje  się  proste,  wszelako  łatwiej  jest  odrzucić 

założenia z gruntu fałszywe, niż odkryć prawdę. 
Skoro zatem wykazano, że obecność potwora w Kirdallu jest absurdem, czy nie mamy raczej do 

czynienia z jakimś statkiem podwodnym, pływającym w głębinach jeziora?... Czyż nasza epoka 
nie  wydała  już  wielu  pojazdów  tego  rodzaju?...  Przecież  w  Bridgeport,  w  stanie  Connecticut, 
kilka  lat  temu  uruchomiono  maszynę  nazwaną  imieniem  „Protector”,  która  mogła  pływać  na 
wodzie, pod wodą, a także poruszać się po lądzie. Zbudował ją wynalazca Lakę, a wyposażona 
była w dwa 
silniki:  elektryczny,  o  mocy  siedemdziesięciu  pięciu  koni  mechanicznych,  który  poruszał  dwie 

bliźniacze śruby napędowe, źródłem mocy drugiego, wynoszącej dwieście pięćdziesiąt koni, była 
ropa. Maszyna została też zaopatrzona w żeliwne koła o średnicy jednego metra, które pozwalały 
jej jeździć zarówno po drogach lądowych, jak i po morskim dnie. 

Bardzo  jest  to  przekonywające,  ale  zakładając,  że  zaobserwowane  perturbacje  są  wywoływane 
przejazdem  okrętu  podwodnego  tego  typu,  co  Lake'a,  a  nawet  doskonalszego,  pozostaje  ciągle 
odpowiedź  na  pytanie:  w  jaki  sposób  mógł  się  przedostać  do  Kirdalla,  którędy  tam  dotarł? 

background image

 

49 

 

Przypominamy — dostęp do jeziora, zamkniętego ze wszech stron górami, nie jest łatwiejszy dla 

statku niż dla morskiego potwora. 
Zastrzeżenie to wydaje się pozostawać bez odpowiedzi. A przecież jedyną dopuszczalną hipotezą 
jest akurat ta: pod wodami Kirdalla krąży właśnie tego rodzaju maszyna. Dodajmy, że nigdy nie 
pokazała  się  na  powierzchni.  W  dodatku  po  tym,  co  wydarzyło  się  20  czerwca  tego  roku,  nie 
można już w to wątpić. 
Po  południu  tego  dnia  szkuner  „Markel”,  płynący  pod  pełnymi  żaglami  w  kierunku  północno-
zachodnim,  zderzył  się  z  czymś,  co  unosiło  się  w  wodzie.  W  tym  miejscu  nie  ma  skał 
podwodnych, a wykazana przez sondę głębokość wynosi prawie dziewięćdziesiąt stóp. 

Uderzonemu  w  lewą  burtę  szkunerowi  groziło,  że  w  krótkim  czasie  nabierze  wody  i  zatonie. 

Szczęśliwie  udało  się  powstrzymać  dopływ  wody  i  mógł  dotrzeć  do  najbliższego  portu, 
położonego trzy mile dalej. 
Kiedy po rozładowaniu wyciągnięto go na brzeg, zbadano uszkodzenia zewnętrzne i wewnętrzne: 
wszystko wskazywało na to, że szkuner otrzymał w kadłub cios dziobem okrętu. 
Stwierdzenie  tego  uniemożliwia  dalsze  negowanie  obecności  w  jeziorze  Kirdall  statku 
podwodnego, który porusza się z niezwykłą prędkością. 
Nasuwa się zatem następująca uwaga: zakładając, że pojazdowi tego 

rodzaju udało się dostać do jeziora, to po co tam przybył? Czy jest ono 
miejscem odpowiednim do takich właśnie doświadczeń? Dlaczego statek 

nigdy nie wypływa na powierzchnię? Dlaczego nie chce się ujawnić?” 
Artykuł kończył się takim oto niezwykłym zestawieniem: 
„Po tajemniczym automobilu, tajemniczy statek. 
Po tajemniczym statku, tajemnicza łódź podwodna. 
Czy  należy  sądzić  zatem,  że  wszystkie  trzy  pojazdy  to  dzieło  tego  .  samego  genialnego 
wynalazcy i że są jedną tylko maszyną?” 

 
 

ZA WSZELKĄ CENĘ 
 
Było  to  niczym  objawienie,  i  to  wywołujące  olbrzymie  wrażenie,  zaakceptowane,  rzekłbyś, 
jednomyślnie.  Zważywszy  na  pociąg  człowieka  do  wszystkiego,  co  niezwykłe,  a  nawet 

background image

 

50 

 

niemożliwe,  nikt  już  w  to  nie  wątpił.  Nie  tylko  uznano,  że  mamy  do  czynienia  z  tym  samym 

wynalazcą, ale i z tym samym pojazdem. 
Jakże jednak mogło  w praktyce dokonywać się to przekształcanie automobilu,  który stawał  się 
statkiem,  a  następnie  łodzią  podwodną?...  Pojazd  zdolny  poruszać  się  po  lądzie,  wodzie  i  pod 
wodą?... Cóż, brakowało jeszcze, żeby mógł latać w powietrzu. 
Ale ostatecznie, trzymając się tylko tego  co było wiadome,  co stwierdzono, faktów,  a te liczni 
świadkowie  jednogłośnie  potwierdzali,  cała  sprawa  wyglądała  niezwykle  zadziwiająco.  Toteż 
szeroka publiczność, przesycona już ostatnimi wydarzeniami, znalazła w tym nową podnietę dla 
swej ciekawości. 

Najpierw  dzienniki  uczyniły  takie  oto  słuszne  spostrzeżenie:  zakładając,  że  istnieją  trzy  różne 

pojazdy,  to  silniki,  które  je  napędzają,  posiadają  moc  przewyższającą  wszystkie  inne  dotąd 
znane. Silniki udowodniły swoją moc, i to jak jeszcze, skoro wehikuł potrafił uzyskać prędkość 
rzędu półtorej mili na minutę! 
Otóż za wszelką cenę należało nabyć od właściciela jego wynalazek. Mało ważne, czy odkrycie 
to  znalazło  zastosowanie  w  trzech  maszynach,  czy  też  w  jednej,  zdolnej  do  poruszania  się  w 
różnych środowiskach. Sprawa powinna się zakończyć zakupieniem silnika, który osiągał takie 
wyniki, zapewnieniem sobie wyłącznego prawa do jego produkcji. 

Naturalnie,  inne  państwa  nie  zaniedbają  niczego,  by  wejść  w  posiadanie  pojazdu,  ponieważ 
stałby się cennym nabytkiem zarówno w wojskach lądowych, jak i morskich. To oczywiste, że 

osiągnięte  z  tego  korzyści  na  lądzie  i  morzu  byłyby  ogromne!  Jak  mu  przeszkodzić  w 
niszczycielskiej działalności, skoro jest niedościgniony? Musiano więc posiąść go za cenę nawet 
milionów dolarów, a Ameryka lepiej by ich nie ulokowała. 
Tak rozumowały sfery rządzące, a także wszyscy inni. Gazety rozpisywały się na ten niepokojący 
temat. A oczywiście w tych okolicznościach Europa nie pozostanie w tyle za Ameryką. 
Żeby  jednak  zakupić  wynalazek,  trzeba  było  koniecznie  odnaleźć  jego  właściciela;  i  tutaj 

natknięto  się  na  duże  trudności.  Na  próżno  przeszukiwano  i  sondowano  wody  jeziora  Kirdall. 
Czy  na  tej  podstawie  należało  sądzić,  że  łódź  podwodna  nie  przemierza  juz,  jego  głębin? Jeśli 
tak,  to  w  jaki  sposób  opuściła  jezioro?  Czy  tą  samą  drogą,  którą  przybyła?...  Więc  jaką?... 

Problem nie do rozwiązania. A w dodatku nigdzie się nie pokazywała, podobnie jak automobil 
nie pojawiał się na drogach Ameryki ani statek na wodach przybrzeżnych. 

background image

 

51 

 

Kilkakrotnie  podczas  wizyt,  jakie  składałem  Wardowi,  rozmawialiśmy  o  tej  sprawie,  która  nie 

dawała mu spokoju. Czy policja nadal będzie prowadziła bezowocne dotąd poszukiwania, czy też 
ich zaprzestanie? 
Rankiem 27 czerwca zostałem wezwany do urzędu policji, a jak tylko znalazłem się w gabinecie 
Warda, ten powiedział: 
— No co, Strock, czy to nie świetna okazja do zemsty?... 
— Zemsty za Great-Eyry? 
— Właśnie. 
— Jaka okazja? — zapytałem, nie bardzo wiedząc, czy mój szef mówi poważnie. 

— Nie mielibyście ochoty odszukać wynalazcy tej potrójnie tajemniczej maszyny?... 

— Oczywiście, panie Ward! — odparłem— Proszę mi dać rozkaz wyjazdu, a dokonam rzeczy 
niemożliwych, by wygrać!... Uważam wprawdzie, że nie będzie to łatwe... 
— W rzeczy samej, Strock, może nawet trudniejsze niż zbadanie Great-Eyry! 
Oczywiste było, że Ward chętnie kpił ze mnie w związku z ostatnią misją. Czynił to jednak bez 
złośliwości, raczej po to, by mnie popchnąć do walki. Znał mnie zresztą i wiedział, że oddałbym 
wszystko, żeby tylko znów podjąć nieudaną próbę. Czekałem więc na wskazówki. 
— Wiem, Strock — powiedział Ward przyjaznym tonem — że zrobiliście wszystko, co w waszej 

mocy,  i  nie  czynię  wam  żadnych  wyrzutów.  Ale  teraz  nie  chodzi  o  Great-Eyry.  Jeśli  kiedyś 
rządowi  będzie  zależało  na  pokonaniu  otaczających  górę  skał,  wystarczy  nie  liczyć  się  z 

kosztami, a parę tysięcy dolarów pozwoli zaspokoić ciekawość. 
— I ja tak uważam... 
—  Tymczasem  —  mówił  dalej  Ward  —  sądzę,  że  bardziej  przyda  się  schwytanie  tego 
niezwykłego osobnika, który dotąd ciągle nam uciekał. A tego dokona policja, i to dobra policja! 
— Raporty nadal nic o nim nie wspominają? 
— Nie, i chociaż wszystko wskazywało na to, że pływał w głębinach Kirdalla, nie można było 

wpaść na jego ślad. Należałoby się jeszcze zastanowić, czy ten mechaniczny Proteusz nie potrafi 
przypadkiem stawać się niewidzialnym!  
— Tak czy owak, nawet jeśli nie posiada takiej zdolności — odparłem — wątpię, żeby pozwolił 

się kiedykolwiek obejrzeć, chyba że sam tego będzie chciał. 
—  Słusznie,  Strock,  a  moim  zdaniem,  jeden  tylko  jest  sposób,  by  poradzić  sobie  z  tym 
oryginałem:  zaproponować  mu  taką  cenę  za  jego  maszynę,  żeby  nie  potrafił  odmówić  jej 
sprzedaży. 

background image

 

52 

 

Ward  słusznie  rozumował.  I  tym  właśnie  miał  się  kierować  rząd  podejmując  próbę  dojścia  do 

porozumienia  z  „bohaterem  dnia”  —  nigdy  jeszcze  istota  ludzka  nie  zasłużyła  bardziej  na  to 
określenie. Za pomocą prasy wkrótce dojdzie do niezwykłego osobnika wieść, czego to oczekuje 
się  od  niego.  Dowie  się,  na  jakich  wyjątkowych  warunkach  proponuje  mu  się  kupno  jego 
odkrycia. 
— Doprawdy — zastanawiacie Ward — po cóż mu ten wynalazek do prywatnego użytku? Czy 
nie  lepiej  by  było,  gdyby  wyciągnął  z  tego  jakieś  korzyści?  Nic  nie  wskazuje  na  to,  żeby  ów 
nieznajomy był złoczyńcą, który dzięki swojej maszynie umyka pościgom. 
Z  tego,  co  powiedział  mi  szef,  wynikało,  że  władze  postanowiły  użyć  innych  metod.  Żadnego 

skutku  nie  dało  częste  patrolowanie  przez  policję  dróg,  rzek,  jezior  i  morskich  wód 

przybrzeżnych.  A  o  ile  wynalazca  nie  zatonął  wraz  ze  swoją  maszyną  podczas  jakiegoś 
niebezpiecznego manewru, co było w końcu możliwe, o tyle skoro go nie widywano, znaczyło to, 
ze nie chciał się pokazywać. Od dnia wypadku szkunera „Markel” na jeziorze Kirdall do urzędu 
policji nie dotarły żadne wieści i sprawa nie posunęła się ani o krok. Wszystko to powiedział mi 
Ward, wcale nie próbując ukryć swego rozczarowania. 
Tak,  rozczarowania,  zawodu,  a  przy  tym  coraz  większych  trudności  z  zapewnieniem 
bezpieczeństwa publicznego. Jak tu ruszyć w pościg za złoczyńcami, kiedy staną się nieuchwytni 

na  ziemi  i  wodzie?...  Jak  ich  schwytać  pod  wodą?...  A  kiedy  sterówce  osiągną  szczyt 
doskonałości,  jak  ścigać  przestępców  w  powietrzu?  Doszło  do  tego,  ze  zastanawiałem  się,  czy 

pewnego  dnia  razem  z  kolegami  nie  zostaniemy  skazani  na  bezsilność  i  bezczynność,  i  czy 
wszyscy policjanci nie staną się zbędni i nie przejdą na emeryturę. 
W  tejże  chwili  przypomniałem  sobie  list  otrzymany  przed  dziesięcioma  dniami,  datowany  z 
Great-Eyry, list zawierający pogróżki odnoszące się do mojej wolności, nawet do życia, w razie 
gdybym  ponowił  nieudaną  próbę!  Odżyło  również,  w  mojej  pamięci  dziwne  szpiegowanie, 
którego byłem przedmiotem. Od tamtej pory nie dostałem już listu tego rodzaju. Nie spotkałem 

się  tez  więcej  z  owymi  podejrzanymi  osobnikami.  Czujna  Grad,  wiecznie  na  czatach,  też  nie 
widziała ich przed domem. 
Zastanowiłem się, czy nie byłoby lepiej zwierzyć się z tego Wardowi. Ale przecież sprawa Great-

Eyry  nie  miała  już  znaczenia.  Inne  wydarzenia  zredukowały  ją  do  rangi  wspomnienia. 
Najprawdopodobniej  mieszkańcy  hrabstwa  przestali  o  tym  myśleć,  gdyż  zjawiska,  jakie  były 
przyczyną  ich  przerażenia,  nie  powtórzyły  się;  oddawali  się  zatem  z  całym  spokojem  swoim 
codziennym obowiązkom. 

background image

 

53 

 

Postanowiłem więc poinformować mojego szefa o tym liście dopiero wtedy, gdy wymagać tego 

będą późniejsze okoliczności. Uzna to zresztą niechybnie wyłącznie za dowcip żartownisia. 
Podejmując przerwaną na kilka chwil rozmowę, Ward powiedział: 
— Spróbujemy wejść w kontakt z tym wynalazcą i pertraktować z nim... Wiem, ze znikł, ale nie 
ma  powodów,  zęby  któregoś  dnia  znów  się  nie  pojawił  i  żeby  jego  obecność  nie  została 
zauważona w jakimś miejscu na terytorium Ameryki.  Wybór padł  na  was, Strock, i  macie być 
gotowi  do  bezzwłocznego  wyjazdu,  jak  tylko  nadejdą  jakieś  wieści.  Wolno  wam  opuszczać 
mieszkanie  wyłącznie  po  to,  aby  przyjść  do  urzędu  policji,  gdzie  o  ile  zajdzie  potrzeba, 
otrzymacie ostatnie instrukcje. 

—  Zastosuję  się  do  pańskich  poleceń  —  odpowiedziałem  —  i  gotów  będę  na  pierwszy  znak 

opuścić  Waszyngton  w  jakimkolwiek  kierunku.  Pozwolę  sobie  tylko  zadać  jedno  pytanie:  czy 
mam działać sam? Czy nie byłoby dobrze przydzielić mi...? 
—  Oczywiście,  że  tak  —  przerwał  mi  Ward.  —  Wybierzcie  sobie  dwóch  wywiadowców,  do 
których macie całkowite zaufanie. 
— Z tym nie będzie trudności, panie Ward. I jeszcze jedno: jeżeli kiedyś znajdę się w obecności 
tego człowieka, co powinienem uczynić? 
— Przede wszystkim nie stracić go z oczu, a w razie potrzeby upewnić się, czy to rzeczywiście 

on, będziecie bowiem mieli nakaz aresztowania. 
— Taka ostrożność nie zawadzi. Gdyby miał wskoczyć do swego automobilu i umknąć ze znaną 

nam prędkością... Nie dogoniłbym chwata, który jedzie dwieście czterdzieści na godzinę! 
—  To  już  wasza  sprawa,  żeby  nie  mógł  tego  zrobić,  Strock.  A  jak  go  zatrzymacie,  wyślijcie 
depeszę. Reszta należy do nas. 
— Może pan liczyć na mnie, panie Ward. O każdej porze dnia i nocy, gotów będę do drogi razem 
z  moimi  wywiadowcami.  Dziękuję,  że  powierzył  mi  pan  to  zadanie,  a  ono,  jeśli  je  pomyślnie 
wykonam, przysporzy mi sławy... 

— ... i korzyści — dorzucił Ward, żegnając się ze mną. 
Po powrocie do domu żaglem się przygotowaniami do podróży, która mogła potrwać jakiś czas. 
Być może Grad sądziła, że chodzi o ponowną wyprawę na Great-Eyry, a wiadomo, co myślała o 

tym przedsionku piekła. W każdym razie nie miała żadnych pytaj a ja wolałem unikać zwierzeń, 
znając jej dyskrecję. 
Co  się  tyczy  dwóch  wywiadowców,  którzy  mieli  mi  towarzyszyć,  to  wyboru  dokonałem 
wcześniej. Obaj należeli do brygady informacyjnej; jeden miał trzydzieści lat, a drugi trzydzieści 

background image

 

54 

 

dwa,  i  w  rozmaitych  okolicznościach  wykazali  się  pod  moimi  rozkazami  siłą,  inteligencją  i 

odwagą.  John  Hart  pochodził  z  Illinois,  Nab  Walker  z  Massachusetts.  Nie  mógłbym  lepiej 
wybrać. 
Minęło kilka dni. Nie nadeszła żadna wiadomość o automobilu. 
statku  ani  łodzi  podwodnej.  Choć  do  urzędu  policji  docierały  jakieś  pogłoski,  okazywały  się 
jednak fałszywe, nie brano ich zatem pod uwagę. Plotki w dziennikach nie miały żadnej wartości 
— wiadomo przecież, że nawet najlepiej poinformowana prasa nigdy nie jest pewna. 
Wszelako dwukrotnie niewątpliwie pojawił się „mężczyzna dnia”: pierwszy raz na jednej z dróg 
w stanie Arkansas, w okolicach Little Rock, drugi raz w południowej części. Jeziora Górnego. 

Jednakże, a było to rzeczą absolutnie niewytłumaczalną, raz ukazał się po południu 26 czerwca, 

drugi  raz zaś wieczorem tego samego dnia. Ponieważ odległość między tymi dwoma punktami 
wynosi  nie  mniej  jak  osiemset  mil,  to  jeżeli  nawet  automobil  dzięki  znanej  nam  niezwykłej 
prędkości mógł przebyć tę trasę w tak krótkim czasie, powinien był zostać zauważony podczas 
przejazdu przez stany Arkansas, Missouri, Iowa, Wisconsin. I chociaż kierowca drogę tę musiał 
pokonać nie inaczej, jak lądem, jednak nigdzie indziej go nie ujrzano. 
Trzeba przyznać, że było to całkowicie nie do pojęcia i prawdę mówiąc, nikt nic nie rozumiał. 
Poza  tym,  ukazawszy  się  dwukrotnie,  na  drodze  do  Little  Rock  i  blisko  wybrzeży  na  Jeziorze 

Górnym, więcej go nie ujrzano. Toteż wraz z mymi kolegami nie wyruszaliśmy w drogę. 
Wspominałem  już,  że  rząd  miał  zamiar  wejść  w  kontakt  z  tajemniczym  osobnikiem.  Należało 

przecież  porzucić  myśl  o  zatrzymaniu  go,  a  cel  osiągnąć  innymi  sposobami.  Najważniejszą 
rzeczą, szczególnie niepokojącą szeroką publiczność, było to, żeby Stany Zjednoczone stały się 
wyłącznym  właścicielem  pojazdu,  który  zapewniłby  niezaprzeczalną  przewagę  nad  innymi 
krajami, zwłaszcza na wypadek wojny. Przypuszczano zresztą, że wynalazca jest Amerykaninem 
z  pochodzenia,  ponieważ  pojawiał  się  tylko  na  terytorium  tego  państwa,  zatem  niewątpliwie 
będzie wolał pertraktować z ojczyzną. 

Trzeciego lipca wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych opublikowały następującą oficjalną 
notatkę: 
„W  kwietniu  bieżącego  roku  po  drogach  Pensylwanii,  Kentucky,  Ohio,  Tennessee,  Missouri, 

Illinois krążył automobil, a 27 maja w czasie rajdu automobilklubu pojawił się na trasie, po czym 
znikł. 

background image

 

55 

 

W pierwszym  tygodniu  czerwca po wodach przybrzeżnych Nowej  Anglii,  między Przylądkiem 

Północnym  i  przylądkiem  Sable,  głównie  w  okolicach  Bostonu,  pływał  z  wielką  prędkością 
statek, który następnie znikł. 
W  drugiej  połowie  tegoż  miesiąca  w  głębinach  jeziora  Kirdall  w  stanie  Kansas  pływała  łódź 
podwodna, która niebawem znikła. 
Wszystko wskazuje na to, że pojazdy te są dziełem jednego wynalazcy, może nawet jedną tylko 
maszyną, zdolną poruszać się po lądzie, wodzie i pod wodą. 
Zwracamy się przeto do owego wynalazcy, kimkolwiek jest, z propozycją kupna jego maszyny. 
Równocześnie prosimy go o ujawnienie się i o wyznaczenie ceny, jaka wchodziłaby w grę przy 

pertraktacjach  z  rządem  amerykańskim,  oraz  o  jak  najszybsze  przesłanie  odpowiedzi  na  adres 

urzędu policji w Waszyngtonie, Dystrykt Columbia, Stany Zjednoczone Ameryki.” 
Taka była treść noty odbitej  tłustym  drukiem w dziennikach. Na pewno wkrótce padnie na nią 
wzrok  zainteresowanego  niezależnie  od  miejsca,  gdzie  będzie  się  znajdował.  Przeczyta  ją  i  z 
pewnością  odpowie  w  taki  czy  inny  sposób.  Bo  dlaczego  miałby  nie  przyjąć  przedłożonej  mu 
propozycji? Pozostawało tylko czekać na odpowiedź. 
Łatwo  sobie  wyobrazić,  jaka  ciekawość  opanowała  szeroką  publiczność.  Od  rana  do  wieczora 
przed urzędem policji tłoczył się hałaśliwy i spragniony wieści tłum, oczekujący przyjścia listu 

lub  depeszy.  Dziennikarze  nie  opuszczali  swoich  stanowisk.  Cóż  za  zaszczyt,  jaka  gratka  dla 
dziennika,  który  pierwszy  opublikuje  osławioną  nowinę!  Poznać  wreszcie  personalia 

nieuchwytnego  osobnika,  a  gdyby  tak  zgodził  się  porozumieć  z  rządem?...  Rozumie  się,  że 
Ameryka  okaże  się  hojna.  Nie  brak  jej  milionów,  a  jeśli  będzie  trzeba,  miliarderzy  szeroko 
otworzą swoje ogromne kasy!  
Minął  dzień.  Iluż  nerwowym  i  niecierpliwym  osobom  zdawało  się,  że  ma  on  więcej  niż 
dwadzieścia cztery godziny i że godzina trwa dłużej niż sześćdziesiąt minut! 
Odpowiedź nie przyszła, ani list, ani depesza. Niczego nowego nie przyniosła też następna noc. 

Podobnie było przez trzy kolejne dni. 
I  wtedy  stało  się  to,  co  wcześniej  przewidywano.  Telegraficznie  poinformowano  Europę  o 
propozycji Ameryk . Wiele państw starego kontynentu w tej samej mierze mogłoby wykorzystać 

ów  wynalazek!  Dlaczego  nie  miałyby  się  ubiegać  o  wejście  w  posiadanie  pojazdu,  .  z  którego 
można  wyciągnąć  tak  znaczne  korzyści?  Dlaczego  nie  rzucić  się  w  bój  z  milionami  jako 
bronią?... 

background image

 

56 

 

Miały  się  w  to  istotnie wmieszać  wielkie  mocarstwa:  Francja,  Anglia,  Rosja,  Włochy,  Austria, 

Niemcy. Tylko  mniejsze państwa nie będą próbowały uczestniczyć w tej batalii szkodliwej  dla 
ich budżetu. Prasa europejska opublikowała noty podobne w treści do amerykańskiej. I doprawdy 
tylko  od  niezwykłego  „kierowcy”  zależało,  czy  stanie  się  rywalem  Gouldów,  Morganów, 
Astorów, Vanderbiltów czy Rothschildów, Francji, Anglii albo Austrii! 
A  ponieważ  ów  osobnik  ,nie  dawał  znaku  życia,  przedstawiono  konkretne  propozycje  jako 
zachętę  do  odsłonięcia  otaczającej  go  tajemnicy.  Cały  świat  stał  się  jarmarkiem,  giełdą,  gdzie 
odbywała się nieprawdopodobna licytacja. Dwa razy dziennie gazety podawały jej wynik, a ten 
nieustannie rósł milionowymi skokami. 

Ostatecznie  zwyciężyły  Stany  Zjednoczone  po  pamiętnym  posiedzeniu  Kongresu,  na  którym 

przegłosowano sumę dwudziestu milionów dolarów! 
Ani  jeden  obywatel  Ameryki  nie  uważałby  tej  kwoty  za  zbyt  wy  górowaną,  tak  wielką  wagę 
przykładano  do  zakupu  owego  cudownego  wehikułu.  Ja  pierwszy  nie  przestawałem  powtarzać 
.poczciwej Grad: 
— To jest więcej warte! 
Zapewne inne państwa nie były tego zdania, gdyż wstrzymały się od licytacji powyżej tej sumy. I 
wtedy  zaczęły  się  wróżby  pobitych  rywali.  Wynalazca  nie  ujawni  się...  Nigdy  nie  istniał...  To 

oszust  z  polotem...  Nie  wiadomo  zresztą,  czy  wraz  ze  swoim  wehikułem  nie  zatonął  w  jakiejś 
otchłani, czy nie pogrążył się w morskich głębinach... Dzienniki Starego Świata brały odwet za 

przegraną. 
Na nieszczęście czas płynął. Nie było wieści od wynalazcy, nie nadchodziła odpowiedź. Nigdzie 
go nie zauważono. Nie pokazał się od czasu przejażdżki po Jeziorze Górnym. 
Ja  zaś,  nie  wiedząc,  co  o  tym  myśleć,  zaczynałem  tracić  wszelką  nadzieję  na  rozwikłanie  tej 
dziwnej sprawy. 
Ale oto rankiem 15 lipca w skrzynce pocztowej w urzędzie policji znaleziono list bez znaczka. 

Kiedy władze zapoznały się z jego treścią, został przekazany dziennikom waszyngtońskim, które 
w wydaniu specjalnym opublikowały jego dokładną kopię z autografem. List sformułowany był 
następująco: 

 
 
 

background image

 

57 

 

DRUGI LIST 
 
Na pokładzie „Grozy” dnia 15 lipca b.r. Do Starego i Nowego Swata! 
Na  propozycje,  jakie  wyszły  od  Stanów  Zjednoczonych  Ameryki,  a  ostatnio  także  od  różnych 
mocarstw europejskich, jedną mam tylko odpowiedź i innej niech nikt nie oczekuje. 
Absolutnie i definitywnie odrzucam cenę ofiarowaną za mój pojazd. Wynalazek ten nie znajdzie 
się  ani  w  posiadaniu  Francji,  ani  Niemiec,  ani  Austrii,  Rosji,  Anglii  czy  Ameryki.  Pojazd 
pozostanie moją własnością, a wykorzystam go tak, jak mi będzie odpowie dało. 
Dzięki niemu mam pełnię władzy nad całym światem, nie jest w mocy ludzkiej oprzeć mu się w 

jakichkolwiek okolicznościach. 

Niech  nikt  nie  próbuje  nim  zawładnąć.  Pojazd  jest  i  będzie  poza  czyimkolwiek  zasięgiem. 
Krzywdę, którą chciano by mi wyrządzić, odpłacę stokrotnie. 
Nie  zależy  mi  na  proponowanych  pieniądzach.  Nie  potrzebuję  ich.  Gdybym  któregoś  dnia 
zapragnął posiąść miliomy, a nawet miliardy, wystarczy, bym rękę wyciągnął, żeby je zebrać. 
Niech  Stary  i  Nowy  Świat  zapamiętają:  nie  mogą  mi  uczynić  nic,  ja  zaś  mogę  wszystkiego 
przeciw nim dokonać. 
List ten podpisuję ja, 

Pan Świata. 
 

 

WYJĘTY SPOD PRAWA 
 
Taka była treść listu zaadresowanego do rządu Stanów Zjednoczonych, a złożonego w urzędzie 
policji  bez  pośrednictwa  poczty.  Nikt  oczywiście  nie  zauważył  osobnika,  który  go  przyniósł 
.nocą z 14 na 15 lipca. A przecież jeszcze po. zachodzie słońca i aż do samego świtu w okolicach 

urzędu kręciło się dość dużo niecierpliwych. Jakże mieli jednak zobaczyć doręczyciela tego listu 
— może nawet samego jego autora — jak przemyka wzdłuż chodnika i wrzuca go do skrzynki, 
skoro była noc, i to noc bezksiężycowa? Nie widziało się nawet drugiej .strony ulicy. 

Powiedziałem już, że w dziennikach, którym władze list ten natychmiast przekazały, ukazała się 
jego dokładna kopia. Otóż nie należy sądzić, że pierwszym wrażeniem, jakie wywołał, była myśl, 
iż jest to dzieło dowcipnisia. 

background image

 

58 

 

Nie, uczucie, jakiego wszyscy doznali, przypominało to, czego sam doświadczyłem, kiedy pięć 

tygodni wcześniej dotarł do mnie list z Great-Eyry. By rzecz do końca wyjaśnić — czy uczucia 
tego  doświadczałem  nadal?...  Czy  nie  uległo  pewnym  zmianom  w  wyniku  rozważenia  tej 
sprawy?... Tak czy owak nie byłem już przekonany co do jego słuszności, a prawdę mówiąc, nie 
bardzo wiedziałem, co o tym myśleć. 
Zresztą  nie  to  .uczucie  zapanowało  w  Waszyngtonie  i  w  całych  Stanach  Zjednoczonych,  co  w 
sumie było normalne. Toteż ze względu na panujące nastroje, gdyby ktoś utrzymywał, że listu nie 
należy traktować poważnie, większość natychmiast by odparła: 
— To nie jest sprawka oszusta!... Ten, kto to napisał, z pewnością jest wynalazcą nieuchwytnego 

pojazdu! 

Sprawa  wydawała  sie  więc  wszystkim  oczywista  dzięki  zadziwiającemu,  a  przecież 
zrozumiałemu  stanowi  umysłów.  Każde  z  tych  tajemniczych  wydarzeń,  dla  których  brakowało 
wytłumaczenia, otrzymywało teraz formalne wyjaśnienie. 
Brzmiało ono tak: 
Wynalazca  wprawdzie  zniknął  jakiś  czas  temu,  ale  oto  nowym  czynem  znów  dał  świadectwo 
swego istnienia. Wcale nie zginął w wypadku, lecz zaszył się w miejscu, gdzie policja nie może 
go  znaleźć.  A  w  odpowiedzi  na  propozycję  rządu  napisał  ów  list.  Jednakże  miast  wysłać  go 

pocztą  z  jakiejkolwiek  miejscowości,  skąd  doszedłby  do  adresata,  nieznajomy  sam  przybył  do 
stolicy Stanów Zjednoczonych i, jak zaznaczyła oficjalna notatka, złożył go w urzędzie policji. 

Cóż,  jeśli  osobnik  ów  liczył,  iż  jeszcze  jeden  dowód  na  jego  istnienie  narobi  hałasu  na  obu 
kontynentach, miało stać się zadość temu życzeniu. Tego dnia miliony czytelników, którzy wciąż 
powracali  do  specjalnego  wydania  gazet,  „nie  mogli  własnym  oczom  uwierzyć”,  jak  to  się 
potocznie mawia, w to, co czytali. 
List,  który  nieustannie  badałem,  składał  się  z  zamaszyście  nakreślonych  słów.  Grafolog  z 
pewnością wykryłby w tych wierszach oznaki gwałtownego temperamentu, trudnego w pożyciu 

charakteru. 
Nagle krzyknąłem — na szczęście nie usłyszała tego Grad. Jak to się stało, że nie zauważyłem 
wcześniej  podobieństwa  charakteru  pisma  owej  odpowiedzi  i  listu,  który  przyszedł  do  mnie  z 

Morgantonu?... 
Rzecz  następna,  i  to  jeszcze  bardziej  znacząca:  czyż  inicjały  pełniące  rolę  podpisu  nie  były 
pierwszymi  literami  dwóch  słów:  „Pan  Świata”?...  Gdzie  napisano  odpowiedź?...  Na  pokładzie 

background image

 

59 

 

„Grozy”. I było to imię lądowo-wodno-podwodnego pojazdu, którym kierował ów enigmatyczny 

osobnik! 
A więc słowa te skreśliła jego ręka, podobni; jak słowa pierwszego listu zawierającego pogróżki, 
gdybym przypadkiem ośmielił się ponowić próbę zbadania Great-Eyry! 
Wyjąłem  z  biurka  list  z  13  czerwca,  porównałem  go  z  kopią  w  gazecie.  ..  Nie  ma  żadnych 
wątpliwości! To samo charakterystyczne pismo, dzieło tej samej ręki. 
I wtedy umysł mój zaczął pracować — próbowałem ustalić znaczenie tej zbieżności tylko mnie 
znanej, podobieństwo pisma obu listów, których autor nie mógł być nikim innym, jak dowódcą 
„Grozy — straszliwe imię, aż nazbyt słuszne! 

Zastanawiałem  się  także,  czy  zbieżność  ta  pozwoli  podjąć  na  nowo  poszukiwania,  ale  już  w 

warunkach  większej  pewności  siebie.  Czy  będzie  można  wskazać  naszym  wywiadowcom 
pewniejszy od tego ślad, wiodący ich jednak do celu? A jaki związek istnieje między „Grozą” i 
Great-Eyry,  co  łączy  niezwykłe  zjawiska  w  Paśmie  Błękitnym  z  nie  mniej  tajemniczym 
pojawianiem się zadziwiającego pojazdu?... 
Uczyniłem przeto, co do mnie należało — z listem w kieszeni udałem się do urzędu policji. 
Zapytałem, czy Ward jest u siebie. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, pospieszyłem do drzwi 
gabinetu,  zapukałem,  może  nieco  za  głośno  niżby  wypadało,  a  gdy  usłyszałem:  „Wejść!, 

zadyszany wpadłem do środka. 
Ward  miał  akurat  przed  sobą  list  opublikowany  w  dziennikach,  ale  nie  kopię,  lecz  oryginał 

znaleziony w skrzynce na listy. 
— Dowiedzieliście się czegoś nowego, Strock? 
— Proszę samemu osądzić! Wyjąłem z kieszeni list. 
Ward wziął go, obejrzał i nim zapoznał się z treścią, spytał: 
— Co to za list? 
— List podpisany inicjałami, jak pan widzi... 

— Gdzie został nadany? 
— Na poczcie w Morgantonie, w Północnej Karolinie. 
— Kiedy go otrzymaliście? 

— Trzynastego czerwca... Prawie miesiąc temu... 
— A jaka była wasza pierwsza myśl? 
— Że napisał go jakiś dowcipniś.  
— A... dzisiaj? 

background image

 

60 

 

— Dzisiaj myślę to, co i pan z pewnością pomyśli po zapoznaniu się z jego treścią. 

Ward  wziął  list  i  przeczytał  go  od  początku  do  końca.  —  Podpisany  jest  inicjałami...  — 
zauważyć 
— Tak, panie Ward, a są to inicjały miana „Pan Świata” widniejącego w drugim liście... 
— .. .którego oryginał jest tutaj: — dokończył Ward, podnosząc się. 
— Jest rzeczą oczywistą — dodałem — że oba listy napisał ten sam człowiek. 
— Ten sam, Strock. 
— Widzi pan, czym mi grozi, gdybym raz jeszcze próbował badać Great-Eyry. 
— Tak... Grozi wam śmiercią. Strock, dostaliście ten list miesiąc temu. Dlaczego nie pokazaliście 

mi go wcześniej? 

— Bo nie przywiązywałem do niego żadnej wagi. Dzisiaj, gdy przyszedł list z „Grozy , musiałem 
go potraktować poważnie. 
— I dobrze zrobiliście. Sprawa wydaje mi się niebagatelna i zastanawiam się, czy nie byłaby w 
stanie naprowadzić nas na ślad tego dziwnego jegomościa... 
— I ja zastanawiałem się nad tym, panie Ward. 
— Tylko... jaki związek może istnieć między „Grozą i Great-Eyry? 
— Nie potrafię na to odpowiedzieć ani wyobrazić sobie. 

— Mogłoby być jedno tylko wytłumaczenie — podjął Ward — ale zaiste, mało prawdopodobne, 
żeby nie powiedzieć — niemożliwe... 

— Jakie? 
— Mianowicie, że Great-Eyry to właśnie miejsce wybrane przez wynalazcę na kryjówkę. 
—  Coś  podobnego!  —  zawołałem.  —  A  w  jaki  sposób  miałby  się  dostawać  do  środka?...  Jak 
wychodzić stamtąd?... To, co widziałem, panie Ward, sprawia, że pańskie wyjaśnienie jest nie do 
przyjęcia. 
— Chyba że... 

— Chyba że?... — powtórzyłem. 
— Chyba że pojazd Pana Świata ma jeszcze skrzydła, które pozwalają mu gnieździć się w Great-
Eyry! 

Na  myśl,  że  „Groza”  byłaby  zdolna  rywalizować  z  sępami  i  orłami,  nie  mogłem  powstrzymać 
gestu niedowierzania, a niewątpliwie hipoteza Warda posuwała się jeszcze dalej. 
On zaś wziął obydwa listy, znów je porównał, zbadał charakter pisma za pomocą małej lupy, a na 
koniec stwierdził idealne wręcz podobieństwo. Nie tylko napisane zostały jedną ręką, ale i tym 

background image

 

61 

 

samym piórem. A na dodatek ta zbieżność: w jednym inicjały „P.Ś.”, w drugim zaś podpis „Pan 

Świata”! 
Zastanowiwszy się chwilę, Ward powiedział: 
—  Zatrzymam  wasz  list,  Strock.  Sądzę,  że  przeznaczone  wam  jest  odegrać  ważną  rolę  w  tej 
dziwnej sprawie, a raczej w obu sprawach. Nie potrafię odgadnąć, co je łączy, ale uważam, że 
istnieją  między  nimi  jakieś  więzy.  Zostaliście  zamieszani  w  jedną,  nie  byłoby  dziwne  zatem, 
gdybyście i w drugiej aktywnie uczestniczyli... 
— Pragnę tego, panie Ward, i nie powinno to pana dziwić ze strony osoby tak ciekawej... 
—  ..  .jaką  wy  jesteście!  Zgoda,  Strock,  ale  mogę  wam  tylko  powtórzyć:  bądźcie  gotów  do 

wyjazdu na pierwszy znak. 

Opuściłem urząd policji mając nieodparte wrażenie, że wkrótce zostanę wezwany do działania. 
Ward  mógł  liczyć  na  to,  że  moi  dwaj  wywiadowcy  i  ja  w  niespełna  godzinę  gotowi  jesteśmy 
znaleźć się w drodze. 
Tymczasem,  od  chwili  wyrażenia  przez  właściciela  „Grozy”  odmowy  na  propozycję  rządu 
amerykańskiego,  wzburzenie  ogółu  narastało.  Czuło  się  to  w  Białym  Domu  i  w  ministerstwie, 
opinia publiczna żądała podjęcia działań. Dobrze, ale jak? Gdzie szukać Pana Świata, a gdyby się 
pojawił, jak go schwytać? Istniały nadal pewne elementy niewytłumaczalne. Wiadomo było, że 

jego pojazd może rozwijać ogromną prędkość. Ale w jaki sposób dostał się do jeziora Kirdall nie 
mającego zewnętrznego połączenia, w jaki sposób opuścił jego wody? Ostatni raz widziano go, 

jak  pływał  po  Jeziorze  Górnym,  a  nie  zauważono,  powtarzam,  żeby  przejeżdżał  na 
ośmiusetmilowej trasie dzielącej oba jeziora! 
Doprawdy, cóż to za sprawa i ile w niej niewyjaśnionych elementów! A to jeszcze jeden powód, 
by ją zgłębić. Skoro zawiodły miliony dolarów, trzeba uciec się do siły. Wynalazca i jego dzieło 
nie  byli  do  sprzedania,  a  wiemy,  w  jaki  sposób,  słowami  pełnymi  pychy  i  gróźb,  wyraził  swą 
odmowę.  Niech  i  tak  będzie.  Zostanie  zatem  potraktowany  jak  złoczyńca,  przeciwko  któremu 

każde działanie, mogące go unieszkodliwić, będzie uprawnione. Wymagało tego bezpieczeństwo 
nie tylko  Ameryki,  ale i całego świata. Przypuszczenie, jakoby zginął w jakiejś katastrofie, nie 
mogło  być brane pod uwagę od 15 lipca, kiedy to  nadszedł  od niego list.  On żył, a jego życie 

stanowiło ciągłe zagrożenie. 
Pod wpływem takich myśli rząd opublikował kolejną notę: 
„Ponieważ  właściciel  «Grozy»  odmawia  pertraktacji  w  sprawie  sprzedaży  swego  wynalazku 
nawet za cenę proponowanych mu milionów, ponieważ użytek, jaki czyni ze zbudowanego przez 

background image

 

62 

 

siebie pojazdu, stanowi zagrożenie, przed którym nie można się uchronić, wynalazca ów zostaje 

wyjęty  spod  prawa.  Zezwala  się  na  zastosowanie  wszelkich  środków,  które  doprowadzą  do 
zniszczenia go wraz z pojazdem.” 
Było  to  wypowiedzenie  wojny,  wojny  do  ostatniej  kropli  krwi  przeciwko  temu  Panu  Świata, 
który  uważał  się  za  wystarczająco  silnego,  by  stawić  czoła  całemu  narodowi,  narodowi 
amerykańskiemu! 
Tego  dnia  jeszcze  wyznaczono  pokaźne  nagrody  dla  każdego,  kto  by  odnalazł  kryjówkę  tego 
niebezpiecznego osobnika, komu udałoby się go schwytać, kto uwolniłby od niego kraj. 
Tak przedstawiała się sytuacja w drugiej połowie lipca. Po głębszym zastanowieniu nasuwał się 

wniosek, że wyjaśnić ją mógł tylko przypadek. Czy nie było konieczne, żeby ten „wyjęty spod 

prawa”  gdzieś  się  pojawił,  żeby  go  dostrzeżono  i  zasygnalizowano  jego  obecność,  żeby 
zatrzymanie go ułatwił zbieg okoliczności? Nie można było go aresztować, gdy jeździł po lądzie, 
pływał  po  wodzie  lub  w  jej  głębinach.  Nie!  Musiał  zostać  ujęty  niespodzianie,  nim  umknie  z 
szybkością, jakiej nie potrafił dorównać żaden znany nam pojazd. 
Byłem więc w pogotowiu wraz z mymi wywiadowcami, czekając na rozkaz Warda. A rozkaz nie 
nadchodził z racji tego, że osobnik, którego miał dotyczyć, pozostawał niewidzialny. 
Zbliżał  się  koniec  lipca.  Dzienniki  nie  przestawały  na  bieżąco  informować  czytelników  o 

sprawie.  Niekiedy  pojawiały  się  nowe  wieści,  które  podsycały  powszechną  ciekawość. 
Wskazywano coraz to inne tropy. Nie było to jednak nic istotnego. W całym kraju krzyżowały się 

telegramy,  jedne  przeczyły  drugim  i  dementowały  się  nawzajem.  Rozumie  się  zresztą,  że 
wysokie nagrody wabiły i musiały pociągać za sobą omyłki, nawet mimowolne. Jednego dnia był 
to  pędzący  jak  błyskawica  wehikuł.  Kiedy  indziej  na  powierzchni  któregoś  z  tak  licznych  w 
Ameryce jezior pojawił się statek. Potem na wodach przybrzeżnych widziano łódź podwodną. W 
istocie  były  to  owoce  wyobraźni  równie  podekscytowanej,  co  przerażonej,  widzącej  wszystko 
przez powiększające szkło nagród. 

Wreszcie 29 lipca otrzymałem od szefa rozkaz bezzwłocznego stawienia się w jego gabinecie. 
Dwadzieścia minut później już tam byłem. 
— Wyjeżdżacie za godzinę, Strock — powiedział. 

— Do?... 
— Do Toledo. 
— Widzieli go? 
— Tak. Tam otrzymacie bliższe informacje. 

background image

 

63 

 

— Za godzinę wywiadowcy i ja będziemy w drodze. 

— Świetnie, Strock. I otrzymujecie kategoryczny rozkaz... 
— Jaki, panie Ward? 
— Wygrania... Tym razem, wygrania! 
 
 

W AKCJI 
 
A więc nieuchwytny wynalazca pojawił się wreszcie gdzieś na terenie Stanów  Zjednoczonych. 

Nie podążył zatem do Europy, by pokazać się na tamtejszych drogach czy morzach. Nie przebył 

Atlantyku,  na  co  wystarczyłoby  mu  niecałe  cztery  dni.  Czyż  więc  tylko  Ameryka  była  jego 
terenem doświadczalnym? Czy należało na tej podstawie wnioskować, że to Amerykanin? 
Niech nie dziwi nikogo, iż taki nacisk kładę na fakt, że łódź podwodna mogłaby przebyć rozległy 
ocean,  który  oddziela  nowy  kontynent  od  starego.  Nie  mówiąc  już  o  prędkości,  jaka 
gwarantowała  jej  podróż  krótkotrwałą  w  porównaniu  z  czasem  przejazdu  najszybszych 
parowców angielskich, francuskich czy niemieckich, na dodatek nie miała się czego obawiać na 
tych  nękanych  burzliwą  pogodą  wodach.  Nie  istniało  dla  „Grozy”  niebezpieczeństwo 

rozkołysanego morza. Wystarczyło, żeby opuściła jego powierzchnię, by już na głębokości około 
dwudziestu stóp znaleźć całkowity spokój. 

Pan  Świata  nie  odbył  zatem  podróży  przez  Atlantyk  i  jeżeli  uda  się  go  schwytać,  stanie  się  to 
prawdopodobnie w Ohio, Toledo bowiem jest jednym z miast tego stanu. 
Wiadomość ta została zachowana w tajemnicy, a znał ją tylko urząd policji i wywiadowca, który 
ją  dostarczył  —  z  nim  właśnie  miałem  się  skontaktować.  Żaden  dziennik  nie  dowiedział  się  o 
tym, choć niejeden dużo by za to dał. Ważne było, zęby wieść ta pozostała w tajemnicy, póki nie 
skończy się akcja. Ani ja, ani moi towarzysze nie popełnimy niedyskrecji. 

Wywiadowca,  do  którego  miałem  się  skierować  z  polecenia  Warda,  nazywał  się  Wells  i 
oczekiwał mnie w Toledo. 
Jak  wiadomo,  przygotowani  do  wyjazdu  byliśmy  już  od  dawna.  Cały  nasz  bagaż,  w 

przewidywaniu  dłuższej  nieobecności,  stanowiły  trzy  niezbyt  duże  walizki.  John  Hart  i  Nab 
Walker zabrali ze sobą rewolwery. Ja uczyniłem podobnie. Kto wie, czy nie będziemy musieli 
ich użyć do ataku lub nawet do obrony? 

background image

 

64 

 

Toledo leży na najdalszym krańcu jeziora Erie, którego wody stanowią północną granicę stanu 

Ohio. Pociąg pospieszny, w którym mieliśmy zarezerwowane miejsca, przebył nocą wschodnią 
Wirginię i Ohio. Nic nie opóźniło podróży i o godzinie ósmej rano pociąg zatrzymał się na stacji 
w Toledo. 
Na  peronie  wyglądał  nas  Artur  Wells.  Uprzedzony  o  przyjeździe  nadinspektora  Strocka, 
niecierpliwie,  jak  mi  potem  powiedział,  oczekiwał  spotkania  ze  mną,  a  i  mnie  było  do  niego 
spieszno. 
Ledwie wysiadłem z wagonu, zaraz go rozpoznałem, przyglądał się bowiem z uwagą pasażerom. 
Podszedłem do niego. 

— Czy pan Wells?... — zapytałem. 

— Inspektor Strock? — padło w odpowiedzi. 
— We własnej osobie. 
— Jestem do pańskiej dyspozycji — powiedział Wells. 
— Zostajemy w Toledo? — spytałem.  
— Nie, za pozwoleniem. Powóz zaprzężony w dwa dobre konie czeka przed dworcem. Trzeba 
natychmiast wyruszyć, żeby przed wieczorem znaleźć się na miejscu. 
—  Niech  pan  prowadzi  —  odparłem,  gestem  przyzywając  moich  wywiadowców.  —  Daleko 

jedziemy? 
— Dwadzieścia mil stąd. 

— A dokąd? 
— Nad zatokę Black-Rock. 
Wszelako,  choć  winniśmy  byli  jak  najszybciej  znaleźć  się  nad  tą  zatoką,  wydało  nam  się 
słusznym  znalezienie  najpierw hotelu, by zostawić tam bagaże.  Dzięki Wellsowi poszukiwania 
nie sprawiły trudności w tym liczącym sto trzydzieści tysięcy mieszkańców mieście. 
Powozem  zajechaliśmy  do  hotelu  „White”  i  posiliwszy  się  naprędce,  o  godzinie  dziesiątej 

byliśmy już w drodze. 
W powozie było miejsce na cztery osoby oraz kozioł dla stangreta. 
Umieszczone w kufrach zapasy powinny nam wystarczyć w razie potrzeby na kilka dni. Brzegi 

zatoki  Black-Rock  nie  są  zamieszkane,  nie  odwiedzają  ich  też  okoliczni  wieśniacy  ani  rybacy, 
brak  tam  zatem  możliwości  nabycia  pożywienia.  Nie  ma  gospody,  żeby  się  posilić  i 
przenocować. Lato było w pełni, lipiec, kiedy to słońce nie żałuje ciepła. Nie musieliśmy się więc 
obawiać chłodu, gdyby przyszło nam spędzić jedną czy dwie noce pod gołym niebem. 

background image

 

65 

 

Najprawdopodobniej zresztą, jeżeli nasze przedsięwzięcie ma zakończyć się pomyślnie, będzie to 

kwestia kilkunastu godzin. Albo dowódca „Grozy” zostanie zaskoczony, nim zdąży umknąć, albo 
też ucieknie i trzeba będzie zrezygnować z zatrzymania go. 
Czterdziestoletni Artur Wells był jednym z najlepszych wywiadowców policji federalnej. Silny, 
odważny, przedsiębiorczy, niezwykle opanowany, wykazał się niejednokrotnie, czasem narażając 
nawet  swoje  życie.  Budził  zaufanie  u  przełożonych,  którzy  wysoko  go  cenili.  Do  Toledo 
przywiodło go zupełnie inne zadanie, a przypadek pozwolił mu natrafić na ślad „Grozy”. 
Woźnica poganiał konie i powóz szybko toczył się wzdłuż wybrzeży jeziora Erie, kierując się w 
stronę  jego  południowo-zachodniej  części.  Ten  rozległy  zbiornik  wodny  otaczają  stany  Ohio, 

Pensylwania i Nowy Jork oraz Kanada na północy. Omówienie położenia geograficznego jeziora, 

jego głębokości, powierzchni, zasilających je rzek i kanałów, przez które uchodzi nadmiar wód, 
okaże się przydatne dla dalszej części mojej opowieści. 
Powierzchnia  jeziora  Erie  wynosi  dwadzieścia  cztery  tysiące  osiemset  kilometrów 
kwadratowych.  Leży  ono  na  wysokości  prawie  sześciuset  stóp  nad  poziomem  morza.  Na 
północnym  zachodzie  ma  połączenie  z  jeziorem  Huron  poprzez  jezioro  Saint-Clair  i  rzekę 
Detroit,  które  przelewają  doń  swoje  wody,  wpadają  też  do  niego  mniejsze  dopływy:  Rocky, 
Guyahoga,  Black.  Nadmiar  wód  uchodzi  na  północnym  wschodzie  do  jeziora  Ontario 

połączonego z Erie rzeką Niagara, przeciętą słynnymi wodospadami. 
Największa  głębokość  wykazana  przez  sondy  wynosi  sto  trzydzieści  pięć  stóp.  Świadczy  to  o 

wielkości jeziora. Leży ono w Krainie Wielkich Jezior, które przechodzą jedno w drugie między 
terytorium  Kanady  i  Stanów  Zjednoczonych    Klimat  okolic  Erie,  choć  położonych  w  pobliżu 
czterdziestego równoleżnika, jest bardzo chłodny zimą, gdyż napływają tam gwałtownie polarne 
prądy  powietrzne  nie  zatrzymywane  przez  żadne  przeszkody.  Nic  zatem  dziwnego,  że  co  roku 
cała powierzchnia Erie zamarza na okres od listopada do kwietnia. 
Najważniejsze miasta zbudowane na brzegach tego wielkiego jeziora to: należące do stanu Nowy 

Jork  Buffalo  na  wschodzie  i  Toledo  na  zachodzie,  a  na  południu  Cleveland  i  Sandusky,  które 
podlegają Ohio. Poza tym na wybrzeżach powstało wiele małych miasteczek i zwykłych osiedli. 
Toteż kwitnie tam handel,  a  roczne obroty  wynoszą co najmniej dwa miliony dwieście tysięcy 

dolarów. 
Jechaliśmy  dość  krętą  drogą,  wznoszącą  się  i  opadającą  wzdłuż  kapryśnej  linii  brzegowej. 
Podczas gdy konie biegły wyciągniętym .kłusem, ja rozmawiałem z Wellsem, który zaznajomił 
mnie z okolicznościami, jakie sprawiły, że wysłał, depeszę do Waszyngtonu. 

background image

 

66 

 

Dwa  dni  wcześniej,  27  lipca  w  godzinach  popołudniowych,  Wells  jechał  konno  do  miasteczka 

Hearly,  a  pięć  mil  przed  nim  przejeżdżał  przez  niewielki  lasek,  kiedy  nagle  spostrzegł 
wypływającą na powierzchnię jeziora łódź podwodną. Stanął, zsiadł z konia i zasłonięty gęstymi 
zaroślami na własne oczy zobaczył, jak łódź zatrzymała się w głębi zatoki Black-Rock. Czy to 
wynurzył  się,  a  potem.  przybił  do  brzegu  nieuchwytny  statek,  który  uprzednio  widziano  na 
wodach przybrzeżnych w okolicach Bostonu i na jeziorze Kirdall?... 
Kiedy łódź znalazła się w dole skał,. dwóch mężczyzn wyskoczyło na brzeg. Może jednym z nich 
był  ów Pan Świata, o którym  nie słyszano od czasu jego ostatniego pojawienia się na Jeziorze 
Górnym, a wypływający z głębin wody statek to tajemnicza „Groza”? 

—  Byłem  sam  —  mówił  Wells  —  sam  nad  zatoką...  Gdyby  i  pan  tam  był  ze  swymi 

wywiadowcami,  w  czterech  przeciwko  dwóm  moglibyśmy  się  pokusić  na  atak,  schwytać  tych 
ludzi, nim by powrócili na pokład i odpłynęli... 
— Oczywiście — przytaknąłem. — Ale czy nie było ich więcej na pokładzie? Zresztą to nie ma 
znaczenia. Gdybyśmy zatrzymali tych dwóch, dowiedzielibyśmy się może, kim są. 
— A zwłaszcza — dodał Wells — jeśli któryś z nich był dowódcą „Grozy”. 
— Boję się tylko jednego, panie Wells, a mianowicie, że ten statek podwodny opuścił zatokę do 
tej pory. 

— To się okaże za parę godzin, i dałby Bóg, żeby tam jeszcze był!... A wtedy, jak zapadnie noc... 
— Ale pan przecież nie został w lasku aż do wieczora? — zapytałem. 

— Nie. Odjechałem około  piątej,  a wieczorem  dotarłem do Toledo, skąd wysłałem  depeszę do 
Waszyngtonu. 
— Wczoraj wrócił pan nad zatokę? 
— Tak. 
— Statek był tam jeszcze? 
— W tym samym miejscu. 

— A ci mężczyźni? 
— Oni też. Moim zdaniem, do tego odludnego zakątka przywiodło ich jakieś uszkodzenie, które 
muszą usunąć. 

— Możliwe — przytaknąłem. — Uszkodzenie, które nie pozwoliło im wrócić do kryjówki. Oby 
tak było! 

background image

 

67 

 

—  Są  podstawy,  by  tak  właśnie  sądzić,  bo  część  narzędzi  wynieśli  na  brzeg  i  na  tyle,  na  ile 

mogłem  się  zorientować  nie  wzbudzając  podejrzeń,  wydawało  mi  się,  że  pracowali  też  na 
pokładzie. 
— Tylko ci dwaj mężczyźni? 
— Tylko oni. 
— Chyba jednak — zauważyłem — dwuosobowa obsługa nie jest wystarczająca, żeby kierować 
tak szybkim pojazdem, raz automobilem, raz statkiem, to znów łodzią podwodną... 
— Ja też tak uważam, panie Strock. Wtedy jednak widziałem tych samych dwóch mężczyzn co w 
przeddzień. Kilka razy przyszli aż do lasku, w którym byłem ukryty, ucięli parę gałęzi i rozpalili 

ogień na plaży. Ta zatoka jest tak odludna, że nie mogli nikogo spotkać i musieli o tym wiedzieć. 

— Poznałby ich pan? 
— Bez trudności. Jeden był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, miał pełny zarost i ostre rysy 
twarzy. Drugi krępy, trochę niższy. Później, tak jak w przeddzień, odjechałem około piątej. Po 
powrocie do Toledo wręczono mi telegram od Warda zapowiadający pański przyjazd, czekałem 
zatem na dworcu. 
Pewne więc było,  że od trzydziestu sześciu  godzin  łódź podwodna stała w zatoce  Black-Rock, 
prawdopodobnie w  celu  dokonania niezbędnych  napraw, i  być może, przy  odrobinie szczęścia, 

jeszcze ją tam znajdziemy. Natomiast, jak zgodnie stwierdziliśmy z Wellsem, obecność pojazdu 
na jeziorze Erie znajdowała niezbite wyjaśnienie. Ostatni raz widziano go na powierzchni Jeziora 

Górnego. Otóż odległość między dwoma zbiornikami mógł przebyć bądź lądem, jadąc szosami 
stanu  Michigan  aż  do  zachodnich  wybrzeży  Erie,  bądź  drogą  wodną,  płynąc,  może  nawet  pod 
wodą, w górę rzeki Detroit. Wszelako nie zasygnalizowano na drogach przejazdu „Grozy ,. choć 
policja strzegła tego stanu równie starannie, jak każdego innego w Ameryce. Pozostawała zatem 
hipoteza,  że  automobil  przeistoczył  się  w  statek  lub  łódź  podwodną.  A  w  takim  razie  jego 
dowódca wraz z załogą mogli dotrzeć do jeziora Erie nie zwracając niczyjej uwagi. 

Jeżeli  zaś  teraz  „Groza”  opuściła  już  zatokę  albo  jeżeli  umknie  nam  w  chwili,  gdy  będziemy 
usiłowali ją zatrzymać, czy znów mielibyśmy przegrać? Tego nikt nie wiedział. W każdym razie 
wynik ”był niepewny. 

Jeszcze przed wyjazdem z Waszyngtonu Ward uprzedził mnie, że w porcie w Buffalo, na drugim 
końcu jezioru Erie, stoją właśnie dwa niszczyciele. W razie potrzeby wystarczy wysłać telegram 
do ich dowódców, by puściły się w pogoń za „Grozą”. Ale jak dorównać jej szybkości, a jeżeli 
zamieni się w łódź podwodną, jak ją zaatakować w głębinach jeziora, gdzie się schroni? Wells 

background image

 

68 

 

zgodnie przyznawał, że w tej nierównej walce niszczyciele nie będą miały przewagi. Jeśli zatem 

najbliższa noc nie przyniesie nam wygranej, akcja okaże się nieudana. 
Wells powiedział mi, że zatoka Black-Rock jest mało uczęszczana. Nawet droga prowadząca z 
Toledo do odległego o kilka mil miasteczka Hearly oddala się od niej. Kiedy znajdziemy się w 
okolicach zatoki, powozu nie będzie widać z jej brzegu. A jak już dojedziemy do lasku, który ją 
zasłania,  bez  trudu  ukryjemy  się  pod  drzewami.  Stamtąd,  gdy  zapadnie  noc,  udamy  się  na 
stanowisko na skraju lasku od strony jeziora, skąd dobrze będziemy widzieli całą zatokę. 
Wells znał ją zresztą doskonale. Nieraz przyjeżdżał tutaj od początku swego pobytu w Toledo. 
Otoczona jest niemal prostopadłymi skałami, o które rozbijają się fale jeziora, a jej głębokość na 

całym obwodzie wynosi prawie trzydzieści stóp. 

„Groza” mogła zatem w zatoce przybić do brzegu pod wodą lub na jej powierzchni. W dwóch 
czy  trzech  miejscach  poszarpane  skaliste  wybrzeże  przechodziło  w  piaszczystą  plażę  długości 
około trzystu stóp, która stykała się ze skrajem zagajnika. 
Około siódmej wieczorem nasz powóz, zatrzymawszy się wcześniej na krótko w połowie drogi, 
dotarł  do  lasku.  Było  jeszcze  za  jasno,  by  podejść  do  brzegu  zatoki,  nawet  pod  osłoną  drzew. 
Zostalibyśmy bowiem dostrzeżeni, a pojazd — zakładając, iż nadal znajdował się w tym samym 
miejscu — szybko by wypłynął na jezioro, pod warunkiem oczywiście, że naprawa dobiegła już 

końca. 
— Tutaj się zatrzymujemy? — spytałem Wellsa, kiedy powóz stanął na skraju lasku. 

— Nie — odparł. — Lepiej będzie rozłożyć się w głębi. Na pewno nas wtedy nie wykryją. 
— Powóz przejedzie między drzewami? 
—  Tak  —  potwierdził  Wells.  —  Przemierzyłem  ten  lasek  we  wszystkich  kierunkach.  Jakieś 
sześćset stóp dalej jest polana, gdzie konie będą mogły się paść. Jak tylko zrobi się wystarczająco 
ciemno, zejdziemy wybrzeżem aż do stóp skał, które otaczają zatokę. 
Uczyniliśmy tak, jak radził Wells. Prowadząc konie za uzdę, pieszo weszliśmy między drzewa. 

W  głębi  rosły  gęsto,  w  nieregularnych  odstępach,  sosny  nadmorskie,  wiecznie  zielone  dęby, 
cyprysy.  Na  ziemi  leżał  gruby  dywan  złożony  z  traw  i  opadłych  liści.  Korony  drzew  były  tak 
gęste,  że  ostatnie  promienie  zachodzącego  słońca  nie  mogły  się  przez  nie  przebić.  Nie  widniał 

tam  ślad  drogi  czy  nawet  ścieżki.  Powóz  jednak,  wprawdzie  nie  bez  kilku  zderzeń,  dotarł  na 
miejsce w niecałe dziesięć minut. 

background image

 

69 

 

Otoczoną  wielkimi  drzewami  polanę  w  kształcie  owalu  pokrywała  zielona  trawa.  Było  tam 

jeszcze jasno, dopiero za godzinę miał ją ogarnąć mrok. Wystarczy zatem czasu, by rozbić obóz i 
wypocząć po dość męczącej podróży wyboistą drogą. 
Mieliśmy oczywiście szaloną chęć podejść do zatoki i sprawdzić, czy „Groza” jeszcze tam jest. 
Ale  powstrzymała  nas  rozwaga.  Nieco  cierpliwości,  a  ciemności  pozwolą  nam  niepostrzeżenie 
dotrzeć do wody. Takie było zdanie Wellsa, a ja uznałem je za słuszne. 
Konie,  wyprzęgnięte  i  puszczone  wolno,  pasły  się  na  polanie.  Na  czas  naszej  nieobecności 
zostaną  pod  strażą  woźnicy.  Otwarto  kufry  powozu  i  John  Hart  i  Nab  Walker  wyjęli  z  nich 
zapasy, składając je na trawie u stóp wspaniałego cyprysa, który przywodził mi na pamięć lasy 

Morgantonu i Pleasant-Garden. Byliśmy głodni i spragnieni. Żywności i picia nie zabraknie. Po 

posiłku zapaliliśmy fajki czekając chwili rozpoczęcia akcji. 
W lesie panował absolutny spokój. Ucichły ostatnie głosy ptaków. Z nadejściem wieczoru wiatr 
słabł powoli i tylko na czubkach najwyższych gałęzi ledwie drżały liście.Tuż po zachodzie słońca 
niebo raptownie pociemniało i zmierzch ustąpił ciemnościom. 
Spojrzałem na zegarek. Wskazywał godzinę ósmą trzydzieści. 
— Już pora, panie Wells... 
— Możemy iść, jeśli pan chce. — Ruszajmy więc. 

Poleciliśmy  woźnicy,  żeby  podczas  naszej  nieobecności  nie  pozwalał  oddalać  się  koniom  z 
łączki. 

Wells ruszył przodem. Szedłem za nim, a moim śladem kroczyli Hart i Walker. Gdyby Wells nie 
służył  nam  za  przewodnika,  z  trudem  potrafilibyśmy  iść  we  właściwym  kierunku  w  tych 
ciemnościach. 
Wreszcie znaleźliśmy się na skraju lasku. Przed nami, do samej zatoki Black-Rock, rozciągała się 
piaszczysta  plaża.  Wokół  panowała  pustynna  cisza.  Bez  ryzyka  mogliśmy  iść  dalej.  Jeżeli 
„Groza.” nie odpłynęła, to musiała rzucić kotwicę pod osłoną skał. 

Tylko czy jeszcze jest na swoim miejscu?... To jedyne pytanie, i przyznam, że na myśl o bliskim 
już rozwiązaniu tej pasjonującej sprawy, serce mi szybciej bije. 
Wells  gestem  nakazał  podejść  bliżej...  Piasek  plaży  skrzypiał  nam  pod  nogami...  Dwieście 

kroków  —  parę  minut  wystarczyło,  by  je  przebyć,  i  oto  znaleźliśmy  się  u  wylotu  jednego  z 
przejść prowadzących między skałami na sam brzeg jeziora... 
Nic nie widać!... Nic!... Miejsce, w którym Wells dwadzieścia cztery godziny wcześniej widział 
„Grozę”, jest puste!... Pan Świata opuścił zatokę Black-Rock! 

background image

 

70 

 

ZATOKA BLACK-ROCK 
 
Wszyscy wiemy, jak bardzo natura ludzka podatna jest na złudzenia. Oczywiście spodziewaliśmy 
się,  iż  ów  tak  poszukiwany  pojazd  opuścił  już  może  zatokę  —  zakładając,  że  to  jego  właśnie 
widział  Wells  po  południu  27  lipca  w  trakcie  wynurzania  się  spod  wody.  Jeżeli  jakieś  nagłe 
uszkodzenie  jego  potrójnego  układu  napędowego  przeszkodziło  mu  dotrzeć  drogą  lądową  lub 
wodną  do  kryjówki  i  zmusiło  do  rzucenia  kotwicy  w  zatoce  Black-Rock,  cóż  więc  mogliśmy 
sobie  pomyśleć  nie  widząc  go  już  tam?  Że  po  dokonaniu  napraw  ruszył  w  dalszą  drogę,  że 
opuścił wody jeziora Erie. 

Cóż,  im  bliżej  było  wieczoru,  tym  goręcej  odrzucaliśmy  te  przypuszczenia,  tak  przecież 

prawdopodobne. Nie! Na koniec nie wątpiliśmy już, ze to na pewno była, „Groza” i ze nadal stała 
na kotwicy u stóp skał, tam gdzie widział ją Wells... 
I  nagle  takie  rozczarowanie!  Więcej  —  rozpacz!  Na  nic  się  zdała  cała  nasza  wyprawa.  Jeżeli 
„Groza” pływała jeszcze po jeziorze lub w jego głębinach, nie leżało w naszej mocy, ba! — po 
cóż się wciąż łudzić? — w niczyjej mocy, odnalezienie jej, doścignięcie i pojmanie! 
Staliśmy tak z Wellsem zgnębieni, a John Hart i Walker, rozgniewani, obchodzili zatokę. 
A  przecież  postępowaliśmy  odpowiednio  do  okoliczności,  mieliśmy  szansę  na  zwycięstwo. 

Gdyby  w  momencie  naszego  przyjścia  dwaj  widziani  przez  Wellsa  mężczyźni  byli  na  brzegu, 
moglibyśmy, czołgając się, dotrzeć do nich, zaskoczyć ich, pojmać, zanim by zdążyli wrócić na 

pokład.  Gdyby  natomiast  znajdowali  się  jeszcze  na  pokładzie,  zaczekalibyśmy  za  skałami,  aż 
zejdą na ląd, i bez trudu odcięlibyśmy im odwrót. Skoro zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia 
Wells widział tylko dwóch mężczyzn, prawdopodobnie oznaczało to, że oni właśnie składali się 
na całą załogę „Grozy”. 
Takie  były  nasze  przypuszczenia,  w  taki  sposób  mieliśmy  działać.  Na  nieszczęście  „Groza” 
zniknęła! 

Stojąc na skraju przejścia, ledwie kilka słów zamieniłem z Wellsem. Bo czy musieliśmy mówić, 
żeby się zrozumieć? Rozczarowanie mijało, a powoli opanowywał nas gniew. Nasze zamiary nie 
powiodły się, nie czuliśmy się na siłach ani kontynuować, ani od nowa rozpocząć akcję. 

Minęła  godzina.  Nie  myśleliśmy  o  opuszczeniu  tego  miejsca.  Wzrok  nieustannie  przetrząsał 
ciemności.  Niekiedy  na  powierzchni  jeziora  pojawiało  się,  zrodzone  ze  skrzenia  wód,  drgające 
światełko, które zaraz gasło,  a wraz z nim nagle zbudzona nadzieja. Czasem  też wydawało  się 

background image

 

71 

 

nam,  że  w  ciemnościach  widzimy  rysującą  się  sylwetkę  —  sylwetkę  statku,  który  podpłynął 

blisko. To znów jakiś wir wybrzuszał się, jak gdyby wody kotłowały się w głębinach zatoki. 
Wszystkie  te  wątpliwe  oznaki  obecności  statku  natychmiast  znikały.  Było  to  tylko  złudzenie, 
pomyłka naszej wyprowadzonej z równowagi wyobraźni. 
Dołączyli do nas nasi towarzysze, a pierwszym moim pytaniem było: 
— I co?... 
— Nic — odparł Hart. 
— Obeszliście całą zatokę? 
— Tak — odpowiedział Walker. — I nie dojrzeliśmy nawet śladu po tym, co widział Wells. 

— Poczekamy — powiedziałem, nie potrafiłem się bowiem zdecydować na powrót do lasku. 

I  w  tejże  chwili  uwagę  naszą  przykuło  dziwne  kłębienie  się  wód,  które  dochodziło  aż  do  stóp 
skał. — Jakby pluski”— zauważył Wells. 
—  W  rzeczy  samej  —  odparłem,  instynktownie  zniżając  głos.  —  Skąd  to  pochodzi?...  Wiatr 
zupełnie ucichł... Czy woda burzy się na powierzchni jeziora...? 
— ... czy też w głębi? — dokończył Wells i schylił się, żeby lepiej słyszeć. 
Należało się istotnie zastanowić, czy jakiś statek, którego silnik mącił wodę, nie płynie w stronę 
zatoki.  Milczący,  znieruchomiali,  usiłowaliśmy  przebić  wzrokiem  głębokie  ciemności,  a  fala 

uderzała w przybrzeżne skały. 
Tymczasem  Hart  i  Walker  wspięli  się  z  prawej  strony  na  najwyższą  krawędź  skały.  Ja  zaś 

pochyliłem  się  nad  wodą  i  obserwowałem  wir,  który  wcale  nie  malał.  Przeciwnie,  stawał  się 
coraz bardziej wyczuwalny i zaczynałem rozróżniać jakby regularne uderzenia podobne do tych, 
jakie wytwarza pracująca śruba napędowa. 
— Nie ma wątpliwości — oznajmił Wells, nachylając się ku mnie. — To płynie statek. 
— Owszem — odparłem. — Chyba że w Erie żyją wieloryby albo rekiny. 
—  Nie!  To  jest  statek  —  powtórzył  Wells.  —  Tylko  czy  wpłynie  w  głąb  zatoki,  czy  też 

zakotwiczy się trochę wyżej? 
— Tutaj widział go pan za pierwszym i za drugim razem? 
— Tak. 

— Cóż, jeżeli to ten sam, a nie może być żaden inny, to nie ma powodów, żeby nie wrócił w to 
samo miejsce... 

background image

 

72 

 

—  Tam!...  Tam!...  —  przerwał  mi  Wells,  wyciągając  rękę  w  stronę  wejścia  do  zatoki. 

Wywiadowcy przyłączyli się do nas. Wszyscy czterej, półleżąc na skraju plaży, patrzyliśmy we 
wskazanym kierunku. 
W  ciemnościach  widzieliśmy  niewyraźnie  czarną,  poruszającą  się  masę.  Zbliżała  się  bardzo 
powoli  i  musiała  być  jeszcze  w  odległości  około  dwustu  metrów.  Ledwie  słyszeliśmy  warkot 
silnika. Może zresztą był zgaszony i statek posuwał się tylko siłą rozpędu? 
A więc, podobnie jak w przeddzień, pojazd spędzi noc w głębi zatoki! Dlaczego opuścił miejsce, 
gdzie stał zakotwiczony, a teraz do niego powracał?... Czy znowu coś się zepsuło i przeszkodziło 
mu  wypłynąć  na  jezioro?  A  może  musiał  odpłynąć  przed  zakończeniem  tamtej  naprawy?  Jaki 

powód zniewalał go do powrotu w to samo miejsce? 

Czy  istniała  jakaś  poważna  przyczyna,  dla  której  nie  mógł,  przeistaczając  się  w  automobil, 
wjechać na drogi stanu Ohio? 
Wszystkie te pytania przyszły mi do głowy, a nie trzeba dodawać, że nie byłem w stanie dać na 
nie odpowiedzi. 
Wspólnie z Wellsem  zastanawialiśmy  się nad tym  będąc przekonani,  że  ów statek jest właśnie 
pojazdem  Pana  Świata,  „Grozą”,  na  której  został  napisany  list  odrzucający  propozycję  rządu 
Stanów  Zjednoczonych.  A  przecież  przekonanie  to  nie  mogło  mieć  walorów  pewności,  choć 

takim nam się wydawało! 
Tak  czy  owak  statek  był  coraz  bliżej,  a  niechybnie  jego  dowódca  doskonale  znał  wejścia  do 

zatoki,  zapuszczał  się  w  nią  bowiem  w  zupełnych  ciemnościach.  Ani  jedna  latarnia  nie 
rozpraszała  mroku,  żadne  światełko  nie  przedostawało  się  z  wnętrza  przez  bulaje.  Chwilami 
słychać było działający na wolnych obrotach silnik. Pluski stawały się coraz głośniejsze, za kilka 
minut statek przybije do „nabrzeża”. 
Nie  bez  powodu  użyłem  wyrażenia  stosowanego  w  odniesieniu  do  portów.  Skały  tworzyły 
bowiem  w  tym  miejscu  niewielką  platformę  wyniesioną  jakieś  sześć  stóp  nad  poziom  jeziora, 

jakby specjalnie przeznaczoną do zakotwiczenia statku. 
— Chodźmy stąd — powiedział Wells, chwytając mnie za ramię. 
— Tak — odparłem — tutaj mogą nas odkryć. Trzeba przejść od strony plaży, skryć się w jakimś 

zagłębieniu skał i czekać... 
— Niech pan idzie pierwszy.  
Nie było chwili do stracenia. Statek zbliżał się powoli, a na mostku, nieznacznie górującym nad 
wodą, rysowały się dwie sylwetki ludzkie. 

background image

 

73 

 

Czyżby rzeczywiście było ich tylko dwóch na pokładzie? 

Wycofaliśmy  się  przejściem  i  przeczołgaliśmy  się  wzdłuż  skał.  Tu  i  ówdzie  rozwierały  się 
zagłębienia. Przycupnąłem z Wellsem w jednym, wywiadowcy schowali się w drugim. 
Gdyby  ludzie  z  „Grozy”  zeszli  na  plażę,  nie  dojrzą  nas,  za  to  my  ich  będziemy  widzieli,  co 
pozwoli nam działać odpowiednio do sytuacji. 
Hałas,  jaki  dobiegał  od  jeziora,  zamieniane  w  języku  angielskim  słowa  jasno  wskazywały,  że 
statek  już  przybił.  Niemal  natychmiast  rzucono  cumę,  dokładnie  w  to  miejsce,  gdzie  dopiero 
staliśmy. 
Prześliznąwszy się aż do skraju skał Wells stwierdził, że cumę ciągnie jeden z marynarzy, który 

wyskoczył na ląd; słychać też było, jak chwytak szoruje po ziemi. 

Kilka  minut  później  pod  czyimiś  nogami  zaskrzypiał  piasek  plaży.  Dwaj  mężczyźni  minęli 
dojście do zatoki i idąc obok siebie w świetle niesionej latarni, skierowali się na skraj lasku. 
Po  co  szli  w  tę  stronę?...  Czy  zatoka  Black-Rock  była  schronieniem  „Grozy”?...  Czyżby  jej 
dowódca tutaj założył skład żywności i sprzętu?... Czy tu właśnie przybywał uzupełnić zapasy, 
kiedy  kapryśna  trasa  jego  podroży  sprowadzała  go  do  tej  części  terytorium  Stanów 
Zjednoczonych?. .. Czy wiedział zatem, że miejsce to jest tak puste, tak wyludnione, iż nie musi 
obawiać się odkrycia swojej obecności? 

— Co robimy? — spytał Wells. 
— Zostawmy ich, niech wrócą, a wtedy... Przerwałem nagle zaskoczony tym, co ujrzałem. 

Mężczyźni  byli  niecałe  trzydzieści  kroków  od  nas,  kiedy  jeden  z  nich  odwrócił  się  i  światło 
latarni, którą niósł w ręku, padło na jego twarz. 
Była  to  twarz  mężczyzny,  który  ze  swoim  towarzyszem  czyhał  na  mnie  przed  domem  w 
Waszyngtonie... Nie mogłem się mylić. Rozpoznałem go, a moja stara gosposia zgodziłaby się ze 
mną. Oczywiście, to był on, jeden ze szpiegów, których śladów nie mogłem odnaleźć. List, jaki 
otrzymałem,  pochodził  na  pewno  od  nich,  list  napisany  identycznym  charakterem  pisma  co 

odpowiedź Pana Świata, datowana na pokładzie „Grozy”! Właściwie pogróżki zawarte w liście 
dotyczyły  Great-Eyry,  raz  jeszcze  zatem  zastanowiłem  się,  jaki  związek  może  istnieć  między 
Great-Eyry i „Grozą ”. 

W kilku słowach wyjaśniłem wszystko Wellsowi, on zaś w odpowiedzi rzekł: 
— Nic z tego nie rozumiem! 
Tymczasem mężczyźni nadal zdążali w stronę lasku i niebawem znaleźli się na jego skraju. 
— Żeby tylko nie odkryli naszego powozu! — szepnął Wells. 

background image

 

74 

 

— Nie ma obawy, o ile nie wejdą głębiej między drzewa... 

— A jeżeli natkną się na niego? 
— Wtedy zawrócą na pokład i będzie dość czasu, żeby im odciąć odwrót. 
Od statku nie dochodził żaden dźwięk. Wysunąłem się ze skalnego załomu, poszedłem wzdłuż 
przejścia i zatrzymałem się w miejscu, gdzie zamocowano cumę. 
Zupełnie cichy, statek kołysał się na końcu liny. Z pokładu nie sączył się żaden promień światła, 
nikt nie stał na mostku ani na skalnej platformie. Czy nie był to sprzyjający moment, by skoczyć 
na pokład i tam oczekiwać powrotu tych ludzi? 
— Panie Strock!... Panie Strock! To wołał mnie Wells. 

Spiesznie zawróciłem i przycupnąłem obok niego. 

Może  było  już  za  późno,  by  opanować  statek,  a  może  i  nie  udałoby  się  to,  jeżeli  na  pokładzie 
znajdowało się więcej osób? 
Tak czy owak człowiek z latarnią i jego towarzysz ukazali się na skraju lasku i z powrotem szli 
po plaży. Z pewnością nie odkryli niczego podejrzanego. Dźwigając duże paczki minęli przejście 
i stanęli u stóp platformy utworzonej przez skały. 
Zaraz też rozległ się głos jednego z nich: 
— Hej! Kapitanie! 

— Co jest? — usłyszeliśmy. Wells szepnął mi do ucha: 
— Jest ich trzech... 

— Może czterech...  — odparłem.  — A może i pięciu  albo  sześciu! Sytuacja komplikowała się 
coraz bardziej. Co moglibyśmy zrobić, 
mając do czynienia ze zbyt liczną załogą? W każdym razie drogo by nas kosztowała najmniejsza 
nieostrożność.  Teraz,  kiedy  obaj  mężczyźni  wrócili,  czy  wsiądą  na  pokład  z  przyniesionymi 
pakunkami? I czy zaraz potem statek odcumuje i opuści zatokę, czy tez zostanie aż do wschodu 
słońca? Gdyby odpłynął,  byłby dla nas stracony. Gdzie go  wtedy szukać? Aby opuścić jezioro 

Erie,  miał  przecież  do  dyspozycji  drogi  okolicznych  stanów  i  koryto  rzeki  Detroit,  która 
doprowadziłaby  go  do  jeziora  Huron.  Czy  mogłoby  się  zdarzyć  raz  jeszcze,  że  zostałby 
dostrzeżony w zatoce Black-Rock? 

—  Na  pokład!...  —  szepnąłem  do  Wellsa.  —  Jest  nas  czterech...  Nie  spodziewają  się  ataku... 
Zaskoczymy ich... 
Miałem już przywołać obu wywiadowców, kiedy Wells chwycił mnie za ramię. 
— Niech pan słucha! — powiedział. 

background image

 

75 

 

Jeden z mężczyzn holował właśnie na cumie statek, który zbliżał się do skał. 

Kapitan i jego towarzysze prowadzili taką oto rozmowę: 
— Wszystko zastaliście w porządku? 
— Tak, kapitanie. 
— Powinny tam być jeszcze dwie paczki, prawda? 
— Dwie. 
— Da się je przynieść na „Grozę” za jednym zamachem? „Groza”!... A więc był to pojazd Pana 
Świata! 
— Tak! — odparł-jeden z mężczyzn. 

— To dobrze. Odpływamy jutro o wschodzie słońca. 

Czyżby było ich trzech na pokładzie? Tyko trzech: kapitan i dwaj mężczyźni? 
Dwóch  niechybnie  wyruszy  zaraz  do  lasku  po  ostatnie  paczki.  Może  po  powrocie  wejdą  na 
pokład,  pójdą  na  swoje  miejsca,  położą  się  spać?  Czy  wtedy  nie  będzie  najodpowiedniejsza 
chwila, by ich zaskoczyć, nim zdążą zająć stanowiska obronne? 
Pewni,  że  nie  odpłyną  przed  świtem,  gdyż  słyszeliśmy  to  z  ust  samego  kapitana,  zgodnie 
stwierdziliśmy z Wellsem, iż należy pozwolić im wrócić na pokład, a kiedy zasną, wtargniemy na 
„Grozę”. 

Wciąż jednak nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego w przeddzień, nie kończąo ładowania, 
kapitan opuścił tę „przystań”, co z kolei zmusiło go do ponownego przypłynięcia do zatoki. W 

każdym razie była to dla nas szczęśliwa okoliczność, którą potrafimy wykorzystać. 
Wybiło  wpół  do  jedenastej.  W  tejże  chwili  na  piasku  rozległy  się  kroki.  Pojawili  się  obaj 
mężczyźni,  podążając  w  kierunku  lasku.  Jak  tylko  zniknęli  między  drzewami,  Wells  poszedł 
powiedzieć wywiadowcom o naszym planie, ja zaś prześliznąłem się na sam koniec przejścia. 
„Groza”  stała  przycumowana.  Niewiele  było  widać,  ale  dojrzałem,  że  statek  miał  wydłużony, 
wrzecionowaty kształt, nie posiadał komina, żagli ani masztów i przypominał ten, który widziano 

na wodach przybrzeżnych Nowej Anglii. 
Wróciliśmy do naszych załomów sprawdziwszy uprzednio rewolwery, którymi może trzeba się 
będzie posłużyć. 

Minęło pięć minut, odkąd mężczyźni zniknęli, i w każdej chwili spodziewaliśmy się ich powrotu 
z pakunkami. Kiedy już wsiądą na statek, zaczekamy na stosowny moment, by skoczyć na jego 
pokład,  ale  nie  wcześniej  jak  po  godzinie,  ażeby  kapitan  i  jego  załoga  głęboko  zasnęli. 

background image

 

76 

 

Najważniejsze było, żeby nie zdążyli wypłynąć na wody jeziora ani żeby nie zanurzyli się w jego 

głębinach, wtedy bowiem zabraliby nas ze sobą. 
Nigdy,  w  całym  moim  życiu,  nie  odczułem  podobnej  niecierpliwości!  Zdawało  mi  się,  że 
mężczyzn z „Grozy” coś zatrzymało w lasku, że coś przeszkodziło im stamtąd wyjść. 
Raptem  rozległ  się  trzask  gałęzi,  tętent  uciekających  koni,  galop  na  skraju  lasku.  To  nasz 
wystraszony czymś zaprzęg umknął z polany, biegnąc w stronę plaży. 
Niemal  natychmiast  ukazali  się  dwaj  mężczyźni,  pędząc  tym  razem  co  sił  w  nogach. 
Niewątpliwie obecność  naszych koni  obudziła ich czujność. Stwierdzili,  że w lasku ukryta jest 
policja. Są śledzeni, pilnowani, zostaną pojmani!... 

Toteż biegną w stronę przejścia, zaraz wyrwą z piasku chwytak i wskoczą na pokład... „Groza” 

zniknie z. szybkością błyskawicy, a my znowu przegramy!... 
— Naprzód! — krzyknąłem. 
I oto wybiegliśmy na plażę, by przeciąć im odwrót. 
Jak  tylko  nas  zobaczyli,  porzucili  pakunki,  padły  strzały  z  rewolwerów,  raniąc  Johna  Harta  w 
ramię. 
My  też  strzelaliśmy,  ale  z  mniejszym  skutkiem.  Kule  nie  dosięgły  uciekających,  nie 
zatrzymaliśmy  ich.  Gdy  znaleźli  się  nad  wodą,  nie  tracąc  czasu  na  wydobywanie  chwytaka  z 

piasku, rzucili się wpław i kilka ruchów ramion wystarczyło, żeby dotarli do „Grozy . 
Stojący na dziobie z rewolwerem w ręku kapitan strzelał, a jedna z jego kul dosięgła Wellsa. 

Chwyciłem wraz z Walkerem za linę cumowniczą, ciągnąc ją do siebie. Ale wystarczyłoby, żeby 
ją odcięto na statku, a „Groza będzie mogła ruszyć. 
Naraz  chwytak  wyskoczył  z  piasku,  jedno  z  jego  ramion  zaczepiło  się  o  mój  pas,  Walker 
przewrócił się pod wpływem szarpnięcia, a ja zostałem pociągnięty, nie mogąc się uwolnić. 
W  tejże  chwili  „Groza”  uczyniła  jakby  skok  pod  wpływem  włączonego  silnika  i  z  pełną 
szybkością odpłynęła z zatoki Black-Rock. 

 
 

NA POKŁADZIE „GROZY” 
 
Było  jasno,  gdy  przyszedłem  do  siebie.  Przez  bulaj  wąskiej  kabiny,  w  której  się  znajdowałem, 
wdzierało  się  blade  światło.  Nie  potrafiłbym  powiedzieć,  od  ilu  godzin  tam.  przebywałem. 

background image

 

77 

 

Wydawało  mi  się  jednak,  że  słońce,  sądząc  po  nachyleniu  jego  promieni,  nie  powinno  stać 

wysoko nad horyzontem. 
Leżałem przykryty w koi. Ubranie moje zostało wysuszone i wisiało w kącie kajuty. Po podłodze 
poniewierał się pas naderwany przez ramię chwytaka. Nie czułem, żebym był ranny. Tylko nieco 
osłabiony. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że nie ze słabości straciłem przytomność. 
Ponieważ  moja  głowa  niknęła  czasami  pod  wodą,  kiedy  cuma  wlokła  mnie  za  sobą  po 
powierzchni jeziora, udusiłbym się, gdybym nie został na czas wyciągnięty na pokład. 
Czy  oprócz  mnie  na  „Grozie”  znajdował  się  tylko  kapitan  i  jego  dwaj  ludzie?  Było  to 
prawdopodobne, o ile nie pewne. Przypomniałem sobie całą tę scenę  — raniony Hart upadł na 

piasek, Wellsa zadrasnęła kula, Walker przewrócił się w momencie, gdy chwytak zaczepił o mój 

pas... Czy zatem moi towarzysze nie byli przekonani, że utonąłem w jeziorze Erie?... 
W jaki sposób  poruszała się w tej chwili „Groza”? Czy po przekształceniu  statku w automobil 
kapitan  przemierzał  drogi  stanów  graniczących  z  jeziorem?  Jeżeli  sytuacja  tak  właśnie 
wyglądała, a ja przez wiele godzin pozostałem w omdleniu, to czyż pędzący całą mocą „silnika 
pojazd  nie  powinien  był  już  daleko  odjechać?  A  może,  zamieniwszy  się  w  łódź  podwodną, 
posuwał się podwodnym szlakiem na jeziorze? 
Nie, „Groza” na pewno płynęła po rozległych wodach. Przedostające się do mojej kajuty światło 

wskazywało,  że  pojazd  nie  był  zanurzony.  Nie  odczuwałem  też  żadnych  wstrząsów,  jakich 
automobil doznaje na szosie. „Groza” nie znajdowała się zatem na lądzie. 

Co  innego,  jeśli  chodzi  o  to,  czy  nadal  żeglowała  po  jeziorze  Erie.  Kapitan  mógł  przecież 
popłynąć  w  górę  rzeki  Detroit  i  dotrzeć  do  jeziora  Huron  czy  do  Jeziora  Górnego,  leżących  w 
olbrzymiej Krainie Wielkich Jezior. Zbadanie tego sprawi mi trudność. 
Postanowiłem  tymczasem  wyjść na pokład.  Gdy już będę na zewnątrz,  rozejrzę się w sytuacji. 
Wydostałem się z koi, wziąłem ubranie, włożyłem je, nie będąc przy tym pewien, czy nie jestem 
trzymany w tej kajucie pod kluczem. 

Spróbowałem więc unieść znajdującą się nad moją głową zamkniętą klapę. Ustąpiła i wychyliłem 
się do połowy ciała. Spojrzałem ponad relingiem przed siebie, w tył, na boki. 
Wszędzie  rozpościerała  się  tafla  wody.  Żadnych  wybrzeży  w  zasięgu  wzroku!  Dookoła  tylko 

pusty  horyzont!  Szybko  upewniłem  się  co,  do  tego,  czy  było  to  morze,  czy  jezioro.  Ponieważ 
płynęliśmy z dużą prędkością, rozcinana dziobem woda tryskała aż na rufę i jej bryzgi spadały mi 
na twarz. 
Woda była słodka i prawdopodobnie nadal znajdowaliśmy się na Erie. 

background image

 

78 

 

Nie  mogło  minąć  więcej  jak  siedem  do  ośmiu  godzin  od  chwili,  gdy  „Groza  opuściła  zatokę 

Black-Rock, ponieważ słońce stało w połowie drogi  do zenitu. Musiał  to  więc być poranek 31 
lipca. 
Toteż  biorąc  pod  uwagę  długość  jeziora  Erie,  czyli  dwieście  dwadzieścia  mil,  i  jego  blisko 
pięćdziesięciomilową  szerokość,  nie  powinienem  był  się  dziwić,  że  nie  widziałem  ani 
wschodnich  wybrzeży  należących  do  stanu  Nowy  Jork,  ani  zachodnich,  które  są  w  posiadaniu 
Kanady. 
Na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn: jeden na dziobie obserwował trasę, drugi na rufie 
utrzymywał.  ster  w  pozycji  północny  wschód,  co  stwierdziłem  na  podstawie  położenia  słońca. 

Pierwszy był tym, w którym, gdy szedł wybrzeżem zatoki, rozpoznałem jednego ze śledzących 

mnie na Long-Street ludzi. Drugi niósł latarnię w czasie wyprawy do lasku. 
Na  próżno  rozglądałem  się  za  trzecim,  którego  po  powrocie  nazywali  kapitanem.  Nie 
dostrzegłem go. 
Łatwo zrozumieć moje pragnienie znalezienia się w obecności twórcy tego cudownego pojazdu, 
w  obecności  dowódcy  „Grozy”,  tajemniczej  postaci  intrygującej  i  niepokojącej  całą  kulę 
ziemską, zuchwałego wynalazcy, co nie bał się stanąć do walki z ludzkością i ogłosił się Panem 
Świata! 

Podszedłem do człowieka na dziobie i po chwili milczenia zapytałem: 
— Gdzie jest kapitan? 

Popatrzył na mnie półprzymkniętymi oczyma. Zdawał się nie rozumieć, a przecież wiedziałem, 
że mówi po angielsku, bo słyszałem go poprzedniego dnia. 
Zauważyłem  przy  tym,  że  wcale  nie  wygląda  na  zaniepokojonego  widząc  mnie  poza  kajutą. 
Odwrócił się tyłem i znów jął obserwować horyzont. 
Skierowałem się zatem na rufę, zdecydowany postawić to samo pytanie dotyczące kapitana. Jak 
tylko stanąłem przed sternikiem, ten odsunął mnie na bok, nie udzielając żadnej odpowiedzi. Nie 

pozostawało mi więc nic innego, jak oczekiwać pojawienia się tego, który powitał nas strzałami, 
kiedy wraz z mymi kolegami holowaliśmy „Grozę na cumie. Miałem zatem czas, by obejrzeć z 
zewnątrz pojazd unoszący mnie... Dokąd?... 

Pokład  i  nadwodna  część  kadłuba  zostały  wykonane  z  czegoś  podobnego  do  metalu,  ale  nie 
znanego  mi  pochodzenia.  Pośrodku  na  wpół  podniesiona  klapa  osłaniała  pomieszczenie,  w 
którym niemal bezgłośnie pracowały maszyny. Jak już wcześniej wspomniałem, statek nie miał 

background image

 

79 

 

żagli  ani  masztów,  ani  nawet  drzewca  bandery  na  rufie.  Na  dziobie  wystawał  peryskop,  który 

pozwalał „Grozie” utrzymywać właściwy kierunek pod wodą. 
Na  obu  burtach  widniało  coś  w  rodzaju  mieczy  podobnych  do  tych,  jakie  posiadają  żaglowce 
holenderskie, a których przeznaczenia nie umiałem wyjaśnić. 
W  przedniej  części  statku  zauważyłem  trzecią  pokrywę  —  musiała  ona  prowadzić  do 
pomieszczenia  zajmowanego  w  czasie  postoju  „Grozy”  przez  dwuosobową  załogę.  Identyczna 
klapa na rufie była prawdopodobnie wejściem do kajuty kapitana, który nadal się nie pokazywał. 
Pokrywy te, po opuszczeniu  ich na  wejścia wyłożone kauczukiem, tak szczelnie przylegały, że 
woda nie mogła przedostać się do wnętrza w czasie podwodnych podróży. 

Nie mogłem natomiast obejrzeć silnika, który nadawał pojazdowi taką wielką prędkość, podobnie 

jak nie Widziałem pędnika, śruby czy turbiny. Stwierdziłem jedynie, że statek zostawia za sobą 
długą,  płytką  bruzdę  dzięki  niezwykle  smukłym  kształtom  opływowym,  które  ułatwiały 
wychodzenie na falę, nawet podczas burzliwej pogody. 
Na koniec dodam, by więcej już do tego nie wracać, ze czynnikiem wprawiającym ten pojazd w 
ruch nie była ani para wodna, ani ropa, alkohol czy inne płyny, które wykryłbym po zapachu, a 
które są powszechnie używanym paliwem w automobilach i statkach podwodnych. Niezawodnie 
chodziło tu o elektryczność zgromadzoną na pokładzie w niezwykłych ilościach. 

I tutaj nasuwało się pytanie: skąd ta elektryczność pochodzi? Z baterii? Z akumulatorów? W jaki 
sposób  baterie  czy  akumulatory  są  ładowane?  Co  jest  jej  niewyczerpanym  źródłem?  Gdzie 

odbywa się jej produkcja? Chyba że stosując nieznane dotąd metody ściąga się ją bezpośrednio z 
otaczającej wody lub powietrza... Zastanawiałem się, czy w obecnej sytuacji uda mi się wyjaśnić 
te tajemnice. 
Później  pomyślałem  o  moich  towarzyszach,  którzy  zostali  na  brzegu  zatoki  Black-Rock.  Jeden 
był ranny, możliwe że dwaj inni, Wells i Nab Walker, także. Widzieli, jak pociągnęła mnie cuma, 
a  czy  mogli  przypuszczać,  że  zabrano  mnie  na  pokład  „Grozy”?  Oczywiście,  że  nie!  Ward 

powinien był otrzymać telegraficznie wieść o mojej śmierci. I kto po tym wszystkim odważyłby 
się znów wystąpić do walki z Panem Świata? 
Takie  oto  rozmaite  refleksje  krążyły  mi  po  głowie  w  oczekiwaniu,  że  kapitan  pokaże  się  na 

pokładzie. A on ciągle się nie zjawiał! 
Niebawem poczułem silny głód, usprawiedliwiony ścisłym, niemal dwudziestoczterogodzinnym 
postem,  przy  założeniu  naturalnie,  że  ostatni  posiłek  spożyłem  w  przeddzień  z  mymi 

background image

 

80 

 

towarzyszami.  A  sądząc  po  gwałtownych  skurczach  żołądka,  zaczynałem  się  zastanawiać,  czy 

nie znajdowałem się na pokładzie „Grozy” od dwóch dni. A może i dłużej... 
Na szczęście problem, czy i jak będę żywiony, wkrótce został rozwiązany. 
Stojący  na  dziobie  człowiek  zszedł  do  kajuty,  by  zaraz  znów  się  zjawić.  Bez  słowa  położył 
przede mną nieco żywności, po czym wrócił na stanowisko. 
Trochę  mięsa  z  konserwy,  suszonej  ryby,  sucharów,  kufel  piwa  tak  mocnego,  że  musiałem 
rozcieńczyć  je  wodą  —  taki  był  posiłek,  jakim  mnie  uraczono.  Załoga  niechybnie  spożyła  go 
wcześniej, nim opuściłem kajutę, nikt mi zatem nie dotrzymał towarzystwa. 
Ponieważ  niczego  od  tych  ludzi  nie  mogłem  się  dowiedzieć,  ponownie  pogrążyłem  się  w 

myślach. 

„Jak się skończy ta przygoda? — zastanawiałem się. — Czy ujrzę wreszcie tego niewidzialnego 
kapitana? Czy mnie uwolni? A może odzyskam wolność wbrew niemu? To już będzie zależało 
od okoliczności. Ale w jaki sposób opuścić „Grozę”, gdyby pozostała na jeziorze albo popłynęła 
pod  wodą?  Jeżeli  pojazd  nie  przeistoczy  się  w  automobil,  czy  będę  musiał  zrezygnować  ze 
wszelkich prób ucieczki?” 
Przyznam się zresztą, że nie mogłem pogodzić się z myślą o ucieczce z „Grozy” nie odsłoniwszy 
przedtem jej sekretów. Bo przecież ostatecznie, mimo że nie mogłem sobie winszować sukcesów 

w tej wyprawie — niewiele wszak brakowało, żebym stracił w niej życie — chociaż przyszłość 
przedstawiała się raczej w ciemnych barwach, sprawa posunęła się o krok do przodu. Co prawda, 

jeżeli nie uda mi się porozumieć ze światem, jeżeli jak ów Pan Świata, który został wyjęty spod 
prawa, i ja będę odcięty od reszty ludzkości... 
„Groza”  nadal  płynęła  na  północny  wschód,  dokładnie  wzdłuż  jeziora  Erie.  Posuwała  się  z 
umiarkowaną  szybkością,  a  gdyby  rozwinęła  prędkość  maksymalną,  wystarczyłoby  jej  kilka 
godzin, żeby dotrzeć do północno-wschodniego krańca jeziora. 
Jedynym wyjściem z tej części Erie jest rzeka Niagara, która łączy je z jeziorem Ontario. Otóż 

rzekę  tę  przegradzają  słynne  wodospady  znajdujące  się  około  piętnastu  mil  poniżej  Buffalo, 
ważnego  miasta  w  stanie  Nowy  Jork.  Skoro  „Groza”  nie  popłynęła  w  górę  rzeki  Detroit  i  nie 
wjedzie na drogę lądową, w jaki sposób wydostanie się stąd? 

Słońce  minęło  zenit.  Pogoda  była  ładna,  bardzo  gorąco,  ale  znośnie  dzięki  bryzie,  która 
orzeźwiała powietrze. Brzegi jeziora jeszcze się nie ukazały ani po stronie kanadyjskiej, ani po 
amerykańskiej. 
- Czyż naprawdę kapitanowi zależało na tym, abym go nie ujrzał? 

background image

 

81 

 

Czy był jakiś powód, dla którego nie chciał, żebym go poznał? Czy taka przezorność świadczyła 

o tym, że ma zamiar, gdy zapadnie noc i „Groza” dotrze do wybrzeży, zwrócić mi wolność? 
Wydawało mi się to raczej nieprawdopodobne. 
Dochodziła  druga  po  południu,  gdy  rozległ  się  lekki  rumor,  podniosła  się  środkowa  pokrywa 
włazu i na pokładzie ukazała się osoba tak niecierpliwie oczekiwana. 
Muszę  wyznać,  że  zaszczycił  mnie  nie  większą  uwagą  niż  jego  załoga  i  zbliżywszy  się  do 
sternika, zajął jego miejsce na rufie. Ten zaś powiedział do niego po cichu kilka słów, po czym 
zszedł do maszynowni. 
Kapitan omiótł wzrokiem horyzont, spojrzał na umieszczoną przed sterem busolę, zmienił nieco 

kierunek i zwiększył prędkość „Grozy”. 

Człowiek  ten  musiał  przekroczyć  już  pięćdziesiątkę;  był  średniego  wzrostu,  barczysty, 
wyprostowany,  z  dużą  głową  o  krótkich,  raczej  szpakowatych  niż  siwych  włosach.  Nie  miał 
wąsów ani faworytów, lecz brodę, muskularne ramiona i nogi, szeroką pierś i charakterystyczną 
oznakę wielkiej energii — nieustannie zmarszczone brwi. Niezawodnie był to człowiek z żelaza, 
o gorącej krwi płynącej pod ogorzałą skórą. 
Podobnie  jak  jego  towarzysze,  kapitan  odziany  był  w  strój  marynarski,  który  osłaniała 
nieprzemakalna peleryna, a głowę nakrył wełnianym beretem. 

Przyglądałem mu się. Choć wcale nie próbował unikać mojego wzroku, wykazywał niespotykaną 
obojętność, jakby na jego statku nie było obcego. 

Nie muszę chyba dodawać, że kapitan „Grozy” był jednym ze śledzących mnie w Waszyngtonie 
osobników.  I  jeżeli  ja  go  rozpoznałem,  niechybnie  i  on  spostrzegł,  że  jestem  nadinspektorem 
Strockiem, któremu zostało powierzone zadanie zbadania Great-Eyry. 
Kiedy  tak  na  niego  patrzyłem,  przyszła  mi  do  głowy  pewna  myśl,  skojarzenie,  jakiego  nie 
miałem w Waszyngtonie, a mianowicie że tę tak charakterystyczną twarz już gdzieś widziałem. 
Gdzie?... Na liście gończym? A może po prostu na zdjęciu w jakiejś witrynie? Wspomnienie to 

było jednak tak mgliste, że obawiałem się, czy nie padłem raczej ofiarą złudzenia. 
Jego  towarzysze  nie  byli  na  tyle  uprzejmi,  żeby  mi  odpowiedzieć,  może  więc  on  łaskawiej 
potraktuje moje pytania? Mówiliśmy tym samym językiem, chociaż nie mogłem ręczyć za jego 

amerykańskie pochodzenie. Chyba że postanowił, iż nie będzie mnie rozumiał, ażeby nie musieć 
udzielać mi odpowiedzi! 
Co  chciał  ze  mną  uczynić?  Czy  miał  zamiar  pozbyć  się  mnie  bez  zbędnych  ceregieli?  Może 
czekał,  aż  nadejdzie  noc,  by  wrzucić  mnie  do  wody?.  Czyżby  to,  co  o  nim  wiedziałem, 

background image

 

82 

 

wystarczało,  bym  stał  się  niebezpiecznym  świadkiem?  W  takim  razie  byłoby  lepiej,  gdybym 

został na końcu cumy. Oszczędziłoby im to wrzucania mnie do wody! 
Podniosłem się, poszedłem na rufę i stanąłem przed nim. Płonący wzrok utkwił w mej twarzy. 
— Czy to pan jest kapitanem? — spytałem. Milczenie. 
— Ten statek... to „Groza”? Ani słowa odpowiedzi. 
Podszedłem bliżej i chciałem chwycić go za ramię. Odepchnął mnie dość łagodnie, ale ruchem, 
który wskazywał na niepospolitą siłę. Znowu podszedłem do niego. 
—  Co  pan  chce  ze  mną  zrobić?  —  spytałem,  podnosząc  nieco  głos.  Sądziłem,  że  zaciśnięte  z 
widoczną irytacją usta wymówią wreszcie 

kilka  słów.  On  zaś,  jakby  się  na  siłę  hamując,  odwrócił  głowę.  Ręka  jego  dotknęła  regulatora 

szybkości. Pojazd natychmiast przyspieszył. 
Ogarnął mnie gniew i nie panując już nad sobą, miałem ochotę zawołać: „Dobrze!... Niech pan 
milczy!... Ja... Ja wiem, kim pan jest, wiem też, co to za pojazd! Widziano go w Madisonie, w 
Bostonie,  na  jeziorze  Kirdall!  Tak!  To  ten  sam,  który  przemierza  drogi,  pływa  po  morzach  i 
jeziorach i pod ich powierzchnią! Ten statek, to „Groza”! Pan nim dowodzi... To pan napisał list 
do rządu... I uważa się pan za tak silnego, że zwąc się Panem Świata, chce pan walczyć przeciw 
całemu światu! 

Jakże mógłby temu zaprzeczyć? Zdążyłem zauważyć wyryte na sterze jego inicjały. 
Na  szczęście  udało  mi  się  pohamować  i  wątpiąc,  abym  otrzymał  odpowiedź  na  dręczące  mnie 

pytania, usiadłem koło włazu do mojej kajuty. Przez długie godziny nieustannie obserwowałem 
horyzont w nadziei, że ukaże się na nim ląd. Czekać! Tylko to mi pozostało... Czekać! Nim minie 
dzień, „Groza” niezawodnie znajdzie się w pobliżu wybrzeży Erie, ponieważ ciągle i niezmiennie 
płynęła na północny wschód. 
 
 

NIAGARA 
 
Czas  mijał,  a  sytuacja  nie  ulegała  zmianie.  Sternik  wrócił  na  swoje  miejsce,  a  kapitan  znów 

nadzorował  maszynownię.  Wspominałem  już,  że  nawet  wtedy,  kiedy  rosła  prędkość,  silnik 
działał  bezgłośnie, niezwykle równomiernie. Nie zdarzały się trudne do uniknięcia szarpnięcia, 
które  są  wynikiem  stosowania  cylindrów  i  tłoków.  Na  tej  podstawie  wnioskowałem  zatem,  że 

background image

 

83 

 

„Groza”  w  każdym  swoim  przeobrażeniu  poruszała  się  chyba  napędzana  maszynami 

rotacyjnymi. Nie mogłem jednak mieć całkowitej pewności. 
Zauważyłem również, że płynęliśmy ciągle w tym samym kierunku. Wciąż na północny wschód, 
a więc w stronę Buffalo. 
„Dlaczego kapitan tędy płynie? — zastanawiałem się. — Nie ma chyba zamiaru rzucić kotwicy 
w tym porcie, między statkami rybackimi i handlowymi! Jeśli chce się wydostać z jeziora Erie, to 
nie  Niagarę  powinien  był  wybrać,  bo  wodospadów  nie  da  się  przebyć  nawet  takim  pojazdem! 
Jedyną możliwą drogą jest rzeka Detroit, a „Groza” najwyraźniej się od niej oddala!” 
Wtedy też co inego przyszło mi do głowy: może kapitan czeka nocy, żeby przybić do któregoś 

brzegu Erie? Pojazd, przeistoczony w automobil, szybko przemierzyłby okoliczne stany. 

Gdyby  mi  się  nie  powiodła  ucieqzka  w  czasie  jazdy  lądem,  zaprzepaszczone  byłyby  wszelkie 
nadzieje na odzyskanie wolności!... Co prawda dowiedziałbym się wreszcie, gdzie ukrywa się ten 
Pan Świata, i to tak dobrze, że nie udało się odnaleźć jego schronienia — o ile oczywiście nie 
wysadzi  mnie  wcześniej  w  taki  czy  inny  sposób.  A  nie  muszę  tłumaczyć,  co  rozumiem  przez 
„wysadzenie”. 
Znałem  północno-wschodnią  część  jeziora,  często  bowiem  bywałem  w  tych  okolicach  stanu 
Nowy Jork, między Albany, jego stolicą, i Buffalo. Pewna sprawa, datująca się sprzed trzech lat, 

umożliwiła  mi  zbadanie  brzegów  Niagary  powyżej  i  poniżej  wodospadów,  aż  do  mostu 
przerzuconego nad rzeką; byłem przy tym na dwóch głównych wyspach leżących między Buffalo 

i  osiedlem  Niagara-Falls,  następnie  na  wyspie  Navy  oraz  na  Goat-Island,  która  oddziela 
amerykańską część wodospadu od kanadyjskiej. 
Gdyby  zatem  nadarzyła  się  sposobność  ucieczki,  nie  znalazłbym  się  w  okolicy  mi  nie  znanej. 
Czy jednak trafi się taka okazja? A czy w głębi ducha pragnąłem jej? Czybym ją wykorzystał? 
Ileż jeszcze tajemnic kryła w sobie ta sprawa, w którą łaskawy los — a może złośliwy? — mnie 
wplątał! 

Nie  powinienem  był  zresztą  nawet  marzyć,  żeby  mi  się  udało  dotrzeć  do  któregoś  brzegu 
Niagary.  „Groza”  nie  wpłynie  w  tę  rzekę  bez  wyjścia  i  prawdopodobnie  nie  zbliży  się  też  do 
wybrzeży jeziora Erie. W razie potrzeby zanurzy się, przepłynie rzekę Detroit, przeistoczy się w 

automobil, który poprowadzi jego kierowca, po czym wyruszy na drogi Stanów Zjednoczonych. 
Myśli te kłębiły mi się w głowie, podczas gdy spojrzeniem daremnie ogarniałem horyzont. 
Uporczywie  gnębiło mnie też pytanie, na które nie znajdowałem odpowiedzi: dlaczego kapitan 
napisał do mnie ów list z pogróżkami? W jakim celu pilnował mnie w Waszyngtonie? Jaki miał 

background image

 

84 

 

związek  z  GreatEyry?  Mógł  ostatecznie  przepłynąć  podziemnymi  kanałami  do  jeziora  Kirdall. 

Ale przez skały otaczające Great-Eyry... Nie, co to, to nie! 
Około czwartej po południu, biorąc z jednej strony pod uwagę prędkość „Grozy”, z drugiej zaś 
kierunek, w jakim płynęła, musieliśmy być nie dalej jak piętnaście mil od Buffalo, które powinno 
wkrótce ukazać się na północnym wschodzie. 
Przez  całą  drogę,  jeśli  nawet  zauważyłem  jakieś  statki,  to  przepływały  one  dosyć  daleko,  a 
kapitan utrzymywał się w takiej od nich odległości, jaka mu odpowiadała. W dodatku „Groza” 
była ledwie widoczna na powierzchni jeziora — z odległości mili z trudem się ją dostrzegało. 
Tymczasem zaczynały się zarysowywać otaczające kraniec jeziora wzniesienia, tworzące poniżej 

Buffalo  gardziel,  przez  którą  Erie  przelewa  swe  wody  do  koryta  Niagary.  Po  prawej  stronie 

wyrastały wydmy, tu i ówdzie widać było kępy drzew. Spostrzegłem na jeziorze statki handlowe 
oraz  rybackie  żaglówki  i  parowce.  Niebo  ciemniało  miejscami  od  pióropuszy  dymu,  które 
rozpędzał lekki wietrzyk ze wschodu. 
Jakie były zamiary kapitana, skoro kierował się do tego portu? Czy przed wpłynięciem do niego 
nie powstrzyma go ostrożność? Toteż w każdej chwili spodziewałem się, że wykona ruch sterem, 
by  zawrócić  do  zachodniego  brzegu  jeziora.  Chyba  że  zamierzał  zanurzyć  się  i  spędzić  noc  w 
głębinach Erie. Dalej nie mogłem jednak pojąć, dlaczego z uporem kieruje się w stronę Buffalo! 

W  tym  momencie  sternik,  którego  spojrzenie  badało  północnowschodni  horyzont,  dał  znak 
swemu  towarzyszowi.  Ten  podniósł  się,  skierował  do  środkowego  włazu  i  wszedł  do 

maszynowni. 
Niemal  natychmiast  kapitan  zjawił  się  na  mostku  koło  sternika,  zamienił  z  nim  po  cichu  kilka 
zdań, spoglądając za jego wyciągniętą w kierunku Buffalo ręką wskazującą dwa ciemne punkty, 
które przesuwały się jakieś sześć mil za prawą burtą. Kapitan uważnie popatrzył w tę stronę, po 
czym wzruszył ramionami i usiadł na dziobie, nie wprowadzając zmian do kursu „Grozy ”. 
Kwadrans  później  spostrzegłem,  że  na  północnym  wschodzie  rysują  się  dwa  dymy.  Powoli 

kształt  punktów  stawał  się  coraz  wyraźniejszy.  Były  to  dwa  szybko  zbliżające  się  parowce,  a 
niedawno musiały opuścić port w Buffalo. 
Nagle  uświadomiłem  sobie,  że  owe  parowce  to  wspomniane  przez  Warda  niszczyciele, 

obarczone od jakiegoś czasu nadzorem nad tą częścią jeziora, te same, od których miałem żądać 
pomocy. 

background image

 

85 

 

Niszczyciele te, najnowszego typu, należały do najszybszych parowców zbudowanych w Stanach 

Zjednoczonych.  Poruszane  najdoskonalszymi,  niezwykle  silnymi  maszynami,  podczas  prób 
rozwinęły prędkość dwudziestu siedmiu mil na godzinę. 
Faktem jest, że „Groza” mogła płynąć o wiele szybciej, na dodatek zaś, gdyby krąg wokół niej 
zbytnio się zacieśnił, wystarczyło, żeby się zanurzyła, a znalazłaby się poza zasięgiem pościgu. 
Właściwie te parowce powinny by raczej być statkami podwodnymi niż niszczycielami, aby mieć 
jakiekolwiek szansę na zwycięstwo, a i to nie wiem, czy walka byłaby równa. 
Miałem teraz niemal pewność, że dowódcy okrętów zostali uprzedzeni, może przez Wellsa, który 
po  powrocie  do  Toledo  powiadomił  ich  dowódców  o  wszystkim.  Wydawało  się  zresztą 

oczywiste, że spostrzegłszy „Grozę”, całą parą płynęły w jej stronę. Mimo to kapitan jakby się 

tym nie przejmował, nadal zmierzając w kierunku Niagary. 
Jak postąpią niszczyciele? Niechybnie będą manewrowały w taki sposób, żeby zmusić „Grozę” 
do  pozostawienia  Buffalo  za  prawą  burtą  i  do  wpłynięcia  w  róg  jeziora.  Niagara  bowiem  nie 
mogła być wykorzystana jako droga ucieczki. 
Kapitan sam ujął ster, jeden z jego ludzi stał na dziobie, drugi znajdował się w maszynowni. 
Czy każą mi wrócić do kajuty? 
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu rozkaz taki jednak nie padł, a prawdę powiedziawszy, nikt 

się mną nie interesował, jakby mnie wcale nie było na pokładzie. 
Nie  bez  emocji  obserwowałem  zbliżanie  się  niszczycieli.  Znajdowały  się  już  w  odległości 

niecałych dwóch mil. Płynęły w taki sposób, że „Groza” została wzięta w dwa ognie. 
Twarz  Pana  Świata  wyrażała  tylko  najgłębszą  pogardę.  Czyż  nie  był  świadom,  że  niszczyciele 
nic mu nie mogą zrobić? Jedno słowo, a wyprzedzi je, choćby były najszybsze!... Kilka obrotów 
silnika i „Groza” znajdzie się poza zasięgiem ich dział. A w głębinach jeziora Erie pociski nie 
dosięgną łodzi podwodnej! 
Dziesięć minut później ledwie mila dzieliła „Grozę” od ścigających ją okrętów. 

Kapitan pozwolił im się jeszcze przybliżyć. Później przesunął dźwignię i „Groza” pod wpływem 
zdwojonego  działania  pędników  pomknęła  po  jeziorze.  Drwiła  sobie  z  niszczycieli  i  zamiast 
zawrócić, nadal pędziła przed siebie! Kto wie, czy nie udałoby się jej przemknąć między, nimi, 

pociągnąć je w pogoń za sobą aż do chwili, gdy po zapadnięciu nocy musiałyby poniechać tego 
daremnego pościgu. 

background image

 

86 

 

Na  wybrzeżu  Erie  rysowało  się  już  Buffalo.  Wyraźnie  widziałem  budynki,  dzwonnice, 

spichlerze. Nieco dalej na północny wschód, w odległości około pięciu mil, otwierało się koryto 
Niagary. 
Na  co  powinienem  się  zdecydować  w  tych  okolicznościach?  Kiedy  statek  znajdzie  się  obok 
niszczycieli,  a  raczej  między  nimi,  czy  nie  będzie    to  doskonała  okazja,  żebym  jako  niezły 
pływak, rzucił się w wodę, okazja, która nie nadarzy się może więcej? Kapitan nie zatrzyma się, 
żeby mnie ująć. Nurkując, będę miał szansę umknąć mu. Dojrzą mnie z okrętów. Kto wie, czy 
ich  dowódcy  nie  zostali  uprzedzeni  o  mojej  przypuszczalnej  obecności  na  pokładzie  „Grozy”? 
Spuszczą może szalupę, by mnie zabrała... 

Szansę na pomyślną ucieczkę byłyby oczywiście o wiele większe, gdyby „Groza” wpłynęła na 

Niagarę.  Dotarłszy  do  wyspy  Navy,  znalazłbym  się  na  terenie,  który  doskonale  znałem. 
Wszelako przypuszczenie, iż kapitan wybierze jednak drogę przez tę przegrodzoną wodospadami 
rzekę, wydawało mi się niemożliwe. Postanowiłem zatem, że poczekam, aż niszczyciele jeszcze 
bardziej się zbliżą, a gdy nadejdzie odpowiednia chwila, podejmę ostateczną decyzję. 
Bo muszę wyznać, że dotąd nie byłem pewien, co uczynię. Nie! Nie mogłem pogodzić się z tym, 
że uciekając, traciłem wszelkie szansę na zgłębienie tej tajemnicy. Krew się we mnie burzyła na 
myśl, że wystarczyło rękę wyciągnąć, by ująć tego wyjętego spod prawa człowieka!... Nie!... Nie 

ucieknę!... Byłoby to równoznaczne z ostatecznym poniechaniem walki. Z drugiej strony, jaki los 
jest mi pisany, dokąd uniesie mnie „Groza”, jeśli zostanę na jej pokładzie?... 

Był kwadrans po szóstej. Niszczyciele zbliżały się, trzymając się w  odległości około czternastu 
kabli  jeden  od  drugiego.  Jeżeli  „Groza”  nie  przyspieszy,  lada  chwila  będzie  je  miała  przy  obu 
burtach. 
Nie ruszałem się z miejsca. Stojący na dziobie człowiek nie był daleko ode mnie. Kapitan trwał 
nieruchomo za sterem, pod zmarszczonymi brwiami błyszczały mu oczy. Czekał może na chwilę, 
by jednym zręcznym manewrem skończyć z tym wszystkim. 

Naraz  za  lewą  burtą,  na  pokładzie  niszczyciela,  rozległa  się  detonacja.  Muskając  powierzchnię 
wody, pocisk przeleciał przed „Grozą” i zniknął za drugim okrętem. 
Podniosłem się. Stojący u mego boku mężczyzna zdawał się czekać na jakiś znak kapitana. 

Ten  zaś  nie  odwrócił  nawet  głowy;  nigdy  nie  zapomnę  wyrazu  pogardy,  jaka  malowała  się  na 
jego twarzy! 

background image

 

87 

 

W  jednej  chwili  zostałem  wepchnięty  do  mojej  kabiny,  której  pokrywa  opadła  za  mną 

równocześnie z pozostałymi.  Nie minęła minuta, a statek zdążył  się zanurzyć. Łódź podwodna 
zniknęła z powierzchni jeziora. 
Rozległy się jeszcze strzały z dział, a ich głuchy łoskot docierał az do mnie. Przez bulaj w kajucie 
przedzierało się słabe światło. Nie czułem żadnego kołysania, gdy pojazd płynął bezgłośnie pod 
wodą jeziora Erie. 
Widać  po  tym,  jak  szybko,  jak  łatwo  dokonało  się  przeistoczenie  „Grozy”,  a  było  ono  bez 
wątpienia nie mniej szybkie i łatwe, kiedy chodziło o jazdę po lądzie. 
Co uczyni teraz Pan Świata? Prawdopodobnie zmieni kierunek, chyba że „Groza”, znalazłszy się 

na lądzie, stanie się na powrót automobilem. Po głębszym zastanowieniu pomyślałem jednak, że 

jak  tylko  niszczyciele  zgubią  jej  ślad,  uda  się  na  zachód,  docierając  do  ujścia  rzeki  Detroit. 
Przypuszczalnie pozostanie zanurzona tylko na czas konieczny, by wyjść z zasięgu broni, a noc 
położy kres temu pościgowi. 
Ale  stało  się  inaczej.  Minęło  zaledwie  dziesięć  minut,  gdy  zorientowałem  się,  że  na  pokładzie 
powstało  jakieś  poruszenie.  Słyszałem  rozmowy  w  maszynowni.  Towarzyszyło  im  szczękanie 
narzędzi.  Zrozumiałem,  że  chyba  jakieś  uszkodzenie  zmusza  statek  podwodny  do  powrotu  na 
powierzchnię jeziora. 

Nie myliłem się. W jednej chwili półmrok w kajucie pojaśniał. „Groza” wynurzyła się. Słyszałem 
kroki na pokładzie, otwarły się włazy, w tym i mój. 

Kapitan znowu stanął za sterem, jego dwaj ludzie zaś byli czymś zajęci we wnętrzu. 
Rozejrzałem  się,  czy  niszczyciele  są  jeszcze  w  zasięgu  wzroku.  Były...  Zaledwie  ćwierć  mili 
dalej. Jak tylko spostrzegły „Grozę”, ruszyły za nią w pogoń. Tym razem kurs wzięto prosto na 
Niagarę. 
Przyznam  się,  że  nic  z  tego  nie  rozumiałem.  Pojazd,  zapędziwszy  się  w  tę  ślepą  uliczkę,  na 
skutek  uszkodzenia  nie  mogąc  się  zanurzyć,  znajdzie  drogę  zablokowaną  przez  niszczyciele. 

Czyżby miał zamiar przybić do brzegu i pod postacią automobilu uciec, przejeżdżając przez stan 
Nowy Jork bądź terytorium Kanady? 
„Groza  znajdowała  się  właśnie  jakieś  pół  mili  od  niszczycieli,  które  ścigały  ją  całą  parą,  co 

prawda w warunkach niekorzystnych, by ją dosięgnąć bronią pokładową. Ona zaś nie zwiększała 
dzielącej  ich  odległości.  A  przecież  nie  sprawiłoby  jej  trudności  oddalenie  się,  po  zapadnięciu 
zmroku mogłaby zaś przemknąć się w pobliże zachodnich wybrzeży. 

background image

 

88 

 

Buffalo zaczynało się już po prawej stronie rozmywać w dali, a parę minut po siódmej ukazało 

się koryto Niagary. Jeśli wiedząc, że nie ma stamtąd wyjścia, kapitan wpłynie w nie, będzie to 
znaczyło, iż stracił rozum... A na dobrą sprawę, czyż nie był właśnie szaleńcem ten, który nazwał 
się Panem Świata, który za takiego się uważał? 
Widziałem,  jak  stał,  spokojny,  niewzruszony,  nawet  nie  odwracając  się,  by  spojrzeć  na 
niszczyciele. 
Ta  część  jeziora  była  zupełnie  pusta.  Nie  pokazał  się  żaden  statek  spośród  nielicznych,  które 
pływają do osiedli położonych na brzegach Niagary. Kursu „Grozy” nie przecięła ani jedna łódź 
rybacka.  Tak  czy  owak,  jeśli  niszczyciele  popłyną  za  nią  aż  na  Niagarę,  niebawem  zostaną 

zmuszone do zatrzymania się. 

Wspominałem  już,  że  koryto  Niagary  leży  między  brzegiem  amerykańskim  i  kanadyjskim.  Na 
jednym jej końcu znajduje się Buffalo, na drugim Fort Erie. Szerokość rzeki wynosi około trzech 
czwartych  mili  i  maleje  w  pobliżu  wodospadów. Jej  długość  od  Erie  do jeziora  Ontario  równa 
jest  blisko  sześćdziesięciu  kilometrom,  i  tak  właśnie  płynąc  na  północ,  do  tego  ostatniego 
przelewa  wody  Jeziora  Górnego,  Michigan  i  Huron.  Między  Erie  i  Ontario  istnieje  różnica 
poziomów  wynosząca  około  trzystu  czterdziestu  stóp.  Wodospady  mają  nie  mniej  jak  sto 
pięćdziesiąt  stóp  wysokości.  Ponieważ  ich  kształt  przypomina  końską  podkowę,  nazywane  są 

Horse-Shoe-Fall,  Indianie  zaś  obdarzyli  je  mianem  „Grzmot  Wód”.  I  jest  to  w  istocie 
przetaczający  się  bez  ustanku  grzmot,  którego  huk  słychać  jeszcze  w  odległości  kilku  mil  od 

katarakt. 
Między  Buffalo  i  osiedlem  Niagara-Falls,  w  korycie  rzeki  leżą  dwie  wysepki:  wyspa  Navy 
powyżej  Horse-Shoe-Fall  i  Goat-Island,  która  oddziela  wodospady  amerykańskie  od 
kanadyjskich.  Na  jej  brzegu  wznosiła  się  niegdyś  Terrapine-Tower,  zuchwale  zbudowana  w 
samej wodzie, na skraju przepaści; trzeba było ją zburzyć, gdyż ze względu na ciągłe cofanie się 
progu katarakt, znalazłaby się ostatecznie w otchłani. 

W  górnym  biegu  Niagary  są  dwa  osiedla  godne  wzmianki,  leżące  dokładnie  po  obu  stronach 
wyspy Navy: Schlosser na prawym brzegu i Chipewa na lewym. Na tej właśnie wysokości prąd, 
pobudzany przez zwiększającą się pochyłość, staje się coraz bardziej wartki, aby przekształcić się 

dwie mile dalej w słynne wodospady. 
„Groza” minęła Fort Erie. Nad horyzontem kanadyjskim zachodziło słońce, a księżyc, akurat w 
pełni,  wyłaniał  się  z  mgieł  na  południowym  wschodzie.  Noc  zapadnie  nie  wcześniej  jak  za 
godzinę. 

background image

 

89 

 

Znajdujące się w odległości mili niszczyciele zwiększały ogień pod kotłami, nie mogły się jednak 

bardziej przybliżyć. Płynęły między ocienionymi przez drzewa brzegami, na których pojawiały 
się wiejskie posiadłości, a za nimi ciągnęły się zielone równiny. 
Było  rzeczą  oczywistą,  że  „Groza”  nie  może  już  zawrócić.  Niszczyciele  niechybnie  by  ją 
zatopiły.  Ale  ich  dowódcy  nie  wiedzieli  tego,  czego  ja  byłem  świadom,  a  mianowicie  iż  nagłe 
uszkodzenie  zmusiło  pojazd  do  wyjścia  na  powierzchnię  jeziora,  przez  co  nie  mógł  uciec 
zanurzając się ponownie. Toteż wciąż płynęły całą parą i takie tempo utrzymają zapewne aż do 
ostatniej chwili. 
O ile jednak rozumiałem tę upartą pogoń, o tyle nie znajdowałem wyjaśnienia dla postępowania 

„Grozy”.  Za niecałe pół  godziny wodospady przegrodzą jej drogę. Choć tak doskonały, pojazd 

nie  był  w  stanie  przebyć  Horse-Shoe-Fall,  a  jeżeli  porwie  go  prąd,  zniknie  w  otchłani  o 
głębokości stu osiemdziesięciu stóp, jaką wydrążyły wody u stóp wodospadu. Może przybije do 
któregoś brzegu,  gdzie będzie miał  szansę ucieczki  przeistaczając się w automobil i  rozwijając 
prędkość dwustu czterdziestu mil na godzinę? 
Jak  mam  teraz  postąpić?  Czy  podjąć  próbę  ucieczki  kierując  się  na  wyspę  Navy,  do  której  z 
łatwością  dotarłbym  wpław?  Jeżeli  nie  wykorzystam  tej  sposobności,  Pan  Świata  nigdy  nie 
zwróci mi wolności mając świadomość, że zbyt dużo o nim wiem. 

Niestety,  tym  razem  jasne  się  stało,  że  wszelka  ucieczka  jest  niemożliwa.  Chociaż  mogłem 
pozostać na mostku, byłem jednak pilnowany. Kapitan stał za sterem, a jego towarzysz tuż obok 

mnie. Przy pierwszym podejrzanym ruchu zostałbym schwytany i zamknięty. Teraz mój los był 
ściśle związany z losami „Grozy”. 
Tymczasem odległość, jaka dzieliła ją od niszczycieli, zmalała do kilku kabli. Czy znaczyło to, 
że  silnik  w  wyniku  uszkodzenia  nie  mógł  rozwinąć  większej  prędkości?  Jednakże  kapitan  nie 
okazywał niepokoju, wcale nie próbował wylądować. 
Słychać  było  gwizd  pary,  która  pośród  kłębów  czarnego  dymu  uchodziła  spod  klap 

bezpieczeństwa niszczycieli. 
Ale i z odległości niecałych trzech mil dobiegały ryki wodospadu. 
„Groza” umykała lewym ramieniem rzeki, wzdłuż wyspy Navy, którą wkrótce minęła. Kwadrans 

później ukazały się pierwsze drzewa na GoatIsland. Prąd stawał się coraz bardziej rwący i jeżeli 
„Groza” nie, zatrzyma się, okręty już niedługo będą mogły ją ścigać! A jeśli ten przeklęty kapitan 
zapragnie pogrążyć się w odmętach Horse-Shoe-Fall, na pewno nie rzucą się za nim w otchłań! 

background image

 

90 

 

W rzeczy samej, rozległo się buczenie syren i niszczyciele zatrzymały się zaledwie sześćset stóp 

przed  wodospadem.  Usłyszeliśmy  za  sobą  odgłosy  detonacji  i  kilka  niecelnych  pocisków 
przeleciało obok „Grozy”. 
Słońce  już  zaszło,  a  księżyc  rozsiewał  w  mroku  swoje  promienie.  Pojazd  pędził  z  niezwykłą 
szybkością,  podwojoną  skutkiem  prądu.  Jeszcze  minuta  i  wpadnie  w  ciemną  czeluść,  jaka 
widnieje pośrodku wodospadu kanadyjskiego... 
Z przerażeniem patrzyłem na kraniec wyspy Goat-Island, potem przed nią pojawiły się wysepki 
Trzech Sióstr, skąpane w bryzgach kotłującej się wody... 
Wstałem... Chciałem skoczyć do rzeki i dopłynąć do wyspy... Silne ręce powstrzymały mnie. 

Nagle  z  wnętrza  rozległ  się  głośny  warkot  maszyny.  Umieszczone  na  burtach  statku  miecze, 

których  przeznaczenia  wcześniej  nie  umiałem  wyjaśnić,  rozpostarły  się  niczym  skrzydła  i 
„Groza”,  w  momencie,  gdy  miała  spaść  wraz  z  wodami  katarakty,  uniosła  się  w  powietrze, 
przelatując nad ryczącym wodospadem w blasku księżycowej, tęczy! 
 
 

ORLE GNIAZDO 
 

Nazajutrz,  kiedy  obudziłem  się  z  dość  ciężkiego  snu,  nie  poczułem,  żeby  pojazd  się  poruszał. 
Zdałem sobie z tego natychmiast sprawę: nie jechał po ziemi, nie płynął ani po wodzie, ani pod 

wodą,  nie  leciał  w  powietrzu.  Czy  miałem  z  tego  wnioskować,  że  jego  wynalazca  dotarł  do 
tajemniczej kryjówki, gdzie przed nim nie stanęła ludzka stopa? A w takim razie, ponieważ nie 
pozbył się mnie, czy będzie mi dane poznać wreszcie jego tajemnicę? 
Dziwne  może  się  wydać,  że  tak  głęboko  spałem  podczas  podróży  powietrznej.  Sam  się  temu 
dziwiłem i zastanawiałem się, czy ten sen nie został wywołany jakimś środkiem nasennym, który 
dodano  do  mojego  ostatniego  posiłku.  Widocznie  dowódca  „Grozy”  chciał  tym  sposobem 

uniemożliwić  mi  rozpoznanie  miejsca  lądowania.  Kiedy  pojazd,  zamiast  wpaść  w  kipiel 
wodospadu,  uniósł  się  pod  wpływem  pracy  silnika  niczym  ptak,  którego  szeroko  rozpostarte 
skrzydła biły powietrze z niesamowitą siłą, mogę stwierdzić jedynie, iż było to dla mnie okropne 

uczucie! 
A  więc  wehikuł  Pana  Świata  miał  poczwórne  działanie:  był  zarazem  automobilem,  statkiem, 
łodzią podwodną i pojazdem powietrznym. Ziemia, woda, powietrze: mógł się poruszać w tych 
trzech  środowiskach,  i  to  z  jaką  szybkością!...  Wystarczało  mu  kilka  chwil,  ażeby  się 

background image

 

91 

 

przeistoczyć! Te same maszyny wprawiały w ruch różne środki lokomocji!... Byłem świadkiem 

tych przeobrażeń! Nie wiedziałem  jeszcze, choć spodziewałem się odkryć, co stanowiło źródło 
energii pojazdu i kim był ten genialny wynalazca, który po zbudowaniu wehikułu kierował nim 
równie zręcznie, co zuchwale! 
W  chwili,  gdy  „Groza”  wznosiła  się  nad  wodospadem  kanadyjskim,  byłem  oparty  o  pokrywę 
włazu do mojej kajuty. Jasny wieczór pozwalał mi rozpoznać kierunek lotu pojazdu. Posuwał się 
nad  rzeką  i  minął  wiszący  most,  który  znajduje  się  trzy  mile  poniżej  Horse-Shoe-Fall.  W  tym 
właśnie miejscu zaczyna się wartki, nie do przebycia prąd Niagary, która załamuje się, by wpaść 
do jeziora Ontario. Zdaje się, że to tam pojazd skręcił na wschód. 

Kapitan nadal stał na rufie. Nie odzywałem się do niego. Po co? I tak by mi nie odpowiedział. 

Zauważyłem,  że  niesłychanie  łatwo  dawało  się  „Grozą”  kierować.  Niewątpliwie  była  równie 
obeznana z drogami powietrznymi, co z lądowymi i morskimi. 
Czyż  wobec  takich  osiągnięć  nie  jest  zrozumiała  pycha  tego,  który  ogłosił  się  Panem  Świata? 
Czy nie dysponował pojazdem przewyższającym wszystkie, jakie wyszły spod ręki człowieka, a 
przeciw któremu ludzie nie mogli nic uczynić? Zaiste, po cóz miałby go sprzedawać, dlaczego 
miałby przyjmować ofiarowywane zań miliony? Taki To tłumaczyło absolutną pewność siebie, 
jaka przebijała z całej jego osoby! Dokąd zaprowadzi go ta ambicja? Czy jej nadmiar stanie się 

któregoś dnia przyczyną szaleństwa? 
Pół  godziny  po  uniesieniu  się  „Grozy”  popadłem,  nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy,  w  stan 

zupełnego  zaniku  świadomości.  Powtarzam,  musiało  to  zostać  wywołane  jakimś  środkiem 
usypiającym. Niechybnie kapitan nie chciał, żebym spostrzegł, w jakim lecimy kierunku. 
Nie  potrafiłbym  zatem  powiedzieć,  czy  pojazd  przez  ten  czas  leciał,  płynął  po  morzu  czy 
jeziorze, czy też jechał po drogach Ameryki. Nie pozostało mi ani jedno wspomnienie z tego, co 
działo się nocą z 31 lipca na 1 sierpnia. 
Jaki  będzie  ciąg  dalszy  tej  przygody,  a  przede  wszystkim  jak  ona  się  skończy,  jeśli  chodzi  o 

mnie? 
Jak powiedziałem, w momencie gdy ocknąłem się z tego dziwnego snu, „Groza” wydawała się 
być  nieruchoma.  Nie  było  mowy  o  pomyłce:  gdyby  się  poruszała  w  jakimkolwiek  ze  swoich 

przekształceń, nawet w powietrzu, odczułbym ten ruch. Znajdowałem się w mojej kajucie, gdzie 
niepostrzeżenie  dla  siebie  samego  zostałem  zamknięty,  podobnie  jak  pierwszej  nocy  spędzonej 
na pokładzie „Grozy”, gdy płynęła po Erie. 

background image

 

92 

 

Najważniejszą  rzeczą  było  zorientować  się,  czy  wolno  mi  wyjść  na  pokład,  skoro  pojazd 

wylądował. Spróbowałem unieść klapę, ale nie ustąpiła pod pchnięciem. 
„Ech!  —  pomyślałem.  —  Czyżby  mieli  mnie  wypuścić  dopiero  wtedy,  gdy  „Groza”  znów 
wyruszy na wody czy w powietrze?” 
Bo  czyż  w  gruncie  rzeczy  te  dwa  środowiska  nie  były  jedynymi,  w  których  wszelka  ucieczka 
okazywała się niemożliwa? 
Zrozumiałe jest, że niecierpliwiłem się i niepokoiłem nie wiedząc, jak długo potrwa ten postój na 
lądzie.  Nie  czekałem  jednak  dłużej  niż  kwadrans.  Do  moich  uszu  dobiegł  hałas  przesuwanych 
sztab. Pokrywa została uniesiona z zewnątrz. Do kajuty wdarły się strumienie światła i powietrza. 

Jednym  skokiem  znalazłem  się  na  pokładzie,  na  zwykłym  miejscu.  Objąłem  spojrzeniem  cały 

horyzont. 
Tak jak myślałem, „Groza” stała na ziemi, na dnie cyrku lodowcowego o obwodzie blisko tysiąca 
ośmiuset stóp. Całą powierzchnię, na której nie rosło ani jedno źdźbło trawy, pokrywała warstwa 
żółtawego żwiru. 
Cyrk  miał  niemal  regularny  kształt  elipsy,  a  jej  większa  średnica  biegła  w  kierunku  północ—
południe. Nie mogłem ocenić natomiast wysokości otaczających go skał ani rozkładu jego górnej 
krawędzi. W górze kłębiły się gęste mgły, których nie rozproszyły jeszcze promienie słoneczne. 

Parę  szerokich  smug  oparów  opadło  aż  do  piaszczystego  dna.  Widocznie  niedawno  dopiero 
nastał dzień, mgły powinny się więc wkrótce rozwiać. 

Chociaż  był  początek  sierpnia,  miałem  wrażenie,  że  wewnątrz  cyrku  panuje  dość  niska 
temperatura. Stąd wywnioskowałem, że musi być położony w jakimś wysokim regionie nowego 
kontynentu. W którym? Nie byłem w stanie stworzyć żadnej hipotezy na ten temat. W każdym 
razie,  mimo  szybkości  lotu,  pojazd  nie  miał  dość  czasu,  by  przebyć  Atlantyk  czy  Pacyfik,  nie 
minęło bowiem więcej jak dwanaście godzin od chwili wzniesienia się nad Niagarą. 
W tejże chwili kapitan wyszedł ze szczeliny prowadzącej prawdopodobnie do groty wydrążonej 

w podstawie skał zanurzonych we mgle. 
Niekiedy  poprzez  te  opary  widać  było  sylwetki  wielkich  ptaków,  a  chrapliwe  krzyki  zakłócały 
panującą  głęboką ciszę.  I  kto  wie, czy  nie przeraziło ich przybycie tego  potwora o ogromnych 

skrzydłach, z którego siłą i szybkością nie mogłyby się zmierzyć! 
Wszystko wskazywało zatem na to, że tutaj właśnie chronił się Pan Świata, kiedy kończyły się 
jego niezwykłe podróże. Tutaj był garaż jego automobilu, port statku, gniazdo latającej maszyny! 
I oto znieruchomiała „Groza” spoczywa na dnie tego cyrku. 

background image

 

93 

 

Wreszcie będę mógł ją dokładnie obejrzeć, a nie sądziłem, żeby ktoś miał zamiar przeszkodzić 

mi  w  tym.  Prawdę  powiedziawszy,  kapitan  nie  wydawał  się  bardziej  niż  do  tej  pory  kłopotać 
moją  obecnością.  Dołączyli  do  niego  jego  dwaj  towarzysze.  Zaraz  też  wszyscy  trzej  weszli  do 
groty, o której  już wspomniałem. Mogłem więc  zbadać maszynę  — przynajmniej na zewnątrz. 
Natomiast co do budowy jej wnętrza, to przypuszczalnie skazany będę tylko na domysły. 
Na  dobrą  sprawę  bowiem,  oprócz  pokrywy  mojej  kajuty,  wszystkie  inne  były  zamknięte  i  na 
próżno  usiłowałem  je  podnieść.  Może  zresztą  lepiej  będzie  dowiedzieć  się,  za  pomocą  czego 
„Groza” poruszała się w jej różnorakich postaciach. 
Zeskoczyłem na ziemię, dysponując wystarczającą ilością czasu na dokonanie oględzin. 

Pojazd  miał  kształt  wrzecionowaty,  przód  węższy  od  tyłu,  kadłub  z  aluminium,  a  skrzydła  z 

materii,  której  natury  nie  potrafiłem  określić.  Stał  na  czterech  kołach  o  średnicy  dwóch  stóp 
każde; na obręcze założone były szerokie opony, które gwarantowały łagodną jazdę nawet przy 
pełnej prędkości. Szprychy kół rozszerzały się jak łopatki, a gdy „Groza” płynęła na wodzie lub 
pod wodą, niechybnie zwiększały jej prędkość. 
Koła te nie stanowiły jednak głównego mechanizmu napędowego, na który składały się jeszcze 
dwie  turbiny  .Parsonsa  umieszczone  na  kilu,  po  obu  jego  stronach.  Wprawiane  przez  silnik  w 
niezwykle  szybkie  obroty,  kręciły  się  w  wodzie,  a  nawet  zastanawiałem  się,  czy  nie  były 

używane w powietrzu jako pędniki. 
Tak  czy  owak  w  przestworzach  pojazd  unosił  się  i  poruszał  przede  wszystkim  dzięki  wielkim 

skrzydłom,  które  złożone,  spoczywały  na  jego  burtach,  przypominając  miecze.  Wynalazca 
wykorzystał  zatem  teorię  „cięższego  od  powietrza”,  a  system  ten  pozwalał  mu  poruszać  się  w 
przestrzeni szybciej niż największe nawet ptaki. 
Natomiast  siłą  wprawiającą  w  ruch  te  wszystkie  mechanizmy  nie  mogło  być  nic  innego  jak 
elektryczność. Ale z jakiego źródła czerpały ją akumulatory? Czy została gdzieś zainstalowana 
mała elektrownia, z której były zasilane? Czy dynama znajdowały się w jednej z grot położonych 

w tym cyrku? 
Z moich oględzin wynikało zatem, że w pojeździe zastosowano koła, turbiny i skrzydła, niczego 
się jednak nie dowiedziałem ani o maszynach, które go wprawiały w ruch, ani o rodzaju napędu. 

Prawdę powiedziawszy, co by mi dało takie odkrycie? Trzeba by odzyskać wolność, a z tym, co 
wiedziałem — choć było to tak niewiele — Pan. Świata nie uwolni mnie! 

background image

 

94 

 

Na  dobrą  sprawę  pozostawała  mi  możliwość  ucieczki.  Czy  jednak  nadarzy  się  kiedykolwiek 

okazja? A gdyby się nie trafiła w czasie podróży „Grozy”, czy zdarzy się podczas postoju w tej 
skalnej hali? 
Wszelako najważniejszą dla mnie sprawą było zorientować się, gdzie jest położony ten cyrk. W 
jakim  regionie  wylądował  pojazd?  Jakie  było  połączenie  z  pobliskimi  terenami?  Czy  przez  te 
skały,  nie  prowadzi  żadne  inne  wyjście?  Czy  można  tu  dotrzeć  tylko  drogą  powietrzną,  za 
pomocą latającej maszyny? W którym miejscu Stanów wylądowaliśmy? Zakładając, że „Groza” 
wyruszyła  w  przeddzień,  to  gdyby  nawet  szybciej  leciała,  z  pewnością  nie  mogła  opuścić 
Ameryki  ani  Nowego  Światas  nie  mogła  znaleźć  się  w  Starym!  Rozsądek  nakazywał  oceniać 

zaledwie na kilkaset mil trasę przebytą przez noc. 

Przychodziło  mi  do  głowy  pewne  przypuszczenie,  które  przez  swoje  uporczywe  powroty 
zasługiwało  na  to,  by  jeśli  go  nie  przyjąć,  to  przynajmniej  rozważyć.  Dlaczego  schronieniem 
„Grozy” nie miałby być właśnie Great-Eyry? Czy latająca maszyna nie mogła z łatwością się tam 
dostać? Czy nie była zdolna dokonać tego, co czyniły sępy i orły? To niedostępne gniazdo mogło 
przecież  stanowić  dla  Pana  Świata  tę  tajemniczą  kryjówkę,  której  nie  potrafiła  odkryć  nasza 
policja, i w niej właśnie mógł czuć się bezpieczny. W dodatku odległość  między wodospadami 
Niagara  i  tą  partią  Pasma  Błękitnego  nie  przekracza  czterystu,  pięćdziesięciu  mil,  a  .w  ciągu 

dwunastu godzin „Groza” była w stanie ją przebyć! Tak! Myśl ta, wśród wielu innych, utrwalała 
się coraz bardziej w mojej głowie. A czyż nie wyjaśniały się w ten sposób związki, których nie 

pojmowałem, między Great-Eyry i autorem listu, jaki otrzymałem? A pogróżki, w razie gdybym 
podjął, jeszcze jedną próbę zbadania szczytu? 
A to, że byłem śledzony? A zjawiska, jakie zaszły na Great-Eyry z nieznanych mi dotąd przyczyn 
— czy nie należało ich przypisać Panu Świata? Tak! Great-Eyry! Great-Eyry! Skoro jednak do 
tej pory nie udało mi się dotrzeć do jego wnętrza, czy teraz będę mógł opuścić go inaczej niż na 
pokładzie „Grozy”? 

Ach!  Gdyby  mgła  się  uniosła,  może  bym  go  rozpoznał.  Może  hipoteza  ta  zamieniłaby  się  w 
pewność? 
Tymczasem, ponieważ miałem całkowitą swobodę poruszania się, a kapitan ani jego towarzysze 

nie interesowali się mną, postanowiłem obejść cyrk dookoła. Wszyscy trzej byli akurat w grocie 
położonej w północnej części, a ja inspekcję zacząłem od południowego krańca. 
Doszedłszy  do  skalnej  ściany,  ruszyłem  wzdłuż  jej  podstawy  poprzecinanej  licznymi 
szczelinami. Wyżej wznosiła się gładka ściana ze skał zwanych skaleniami, z których zbudowane 

background image

 

95 

 

są  Appalachy.  Nie  mogłem  na  razie  dojrzeć,  jak  jest  wysoka,  jak  przedstawiają  się  jej  zręby; 

musiałem zaczekać, aż wiatr rozwieje mgły albo aż rozproszy je słońce. 
W międzyczasie nadal szedłem podnóżem skały, a zagłębienia rozjaśniało tylko światło padające 
przez  wejścia  do  nich.  Na  ziemi  poniewierały  się  kawałki  drewna,  kupki  suchej  trawy.  Widać 
było jeszcze ślady kroków, które kapitan i jego towarzysze zostawili na piasku. 
Oni sami nie pokazywali się, niewątpliwie bardzo zajęci w grocie, a przed wejściem do niej stało 
kilkanaście pakunków.  Czy przeniosą je na pokład „Grozy”, przystępując do czegoś w rodzaju 
przeprowadzki w celu definitywnego opuszczenia tej kryjówki? 
W ciągu pół godziny obszedłem cyrk. Tu i ówdzie leżały grube warstwy zimnych, zbielałych już 

popiołów, resztki zwęglonych belek i desek, dźwigarów, na których trzymały się jeszcze okucia, 

powykręcanych  w  ogniu  metalowych  rusztowań,  szczątki  jakiegoś  mechanizmu  zniszczonego 
przez ogień. 
Niezawodnie  w  przeszłości  bardziej  lub  mniej  oddalonej  w  cyrku  tym  miał  miejsce  pożar, 
zaplanowany,  a  może  przypadkowy.  I  jakże  tu  nie  zestawiać  tego  pożaru  i  zjawisk 
zaobserwowanych  na  Great-Eyry,  płomieni  ukazujących  się  nad  szczytem,  hałasów,  jakie 
rozchodziły  się  w  powietrzu,  a  które  tak  bardzo  przeraziły  mieszkańców  hrabstw  Pleasant-
Garden  i  Morganton?  Ale  co  to  były  za  materiały  i  jakie  przyczyny  skłoniły  kapitana,  by  je 

spalić? 
W tym momencie zerwał się nagły, wiejący na wschód wiatr. Niebo naraz uwolniło się od mgieł. 

Wnętrze cyrku zalał blask słońca, które stało w połowie drogi między horyzontem a zenitem. 
Z ust wyrwał mi się okrzyk! 
Na  wysokości  około  stu  stóp  odsłonił  się  szczyt  skalnego  obwarowania...  A  po  stronie 
wschodniej moim oczom ukazała się charakterystyczna sylwetka skały w kształcie orła... 
Była to na pewno ta sama, którą zauważyliśmy ze Smithem w czasie naszej wspinaczki na Great-
Eyry! 

Nie ma zatem wątpliwości! Ostatniej nocy pojazd przebył w powietrzu odległość dzielącą jezioro 
Erie  od  Północnej  Karoliny!  I  właśnie  to  gniazdo  stanowiło  schronienie  maszyny.  Było  ono 
godne silnego i wielkiego ptaka, którego stworzył geniusz wynalazcy. I nikt inny oprócz niego 

nie miał możliwości przebycia niedostępnych skał. W dodatku kto wie, czy w jakiejś głębokiej 
szczelinie  nie  odkrył  podziemnego  korytarza  prowadzącego  na  zewnątrz,  co  pozwalało  mu 
opuścić Great-Eyry, pozostawiając tam „Grozę”? 

background image

 

96 

 

Rozjaśniło  mi  się  w  głowie.  Zrozumiałem  datowany  na  Great-Eyry  list,  w  którym  grożono  mi 

śmiercią. Gdybyśmy wtedy mogli dostać się do tego cyrku, kto wie, czy tajemnice Pana Świata 
nie zostałyby odsłonięte, zanim stałby się nieuchwytny? 
Znieruchomiałem,  głęboko  poruszony,  z  oczami  utkwionymi  w  kamiennego  orła.  I 
zastanawiałem  się,  czy  nie  bacząc  na  nic,  nie  powinienem  spróbować  zniszczyć  ten  pojazd, 
zanim znów podejmie lot. 
Naraz rozległy się kroki. Odwróciłem się. 
Kapitan szedł w moją stronę. Zatrzymał się i spojrzał mi prosto w twarz. 
Nie mogłem się powstrzymać. 

— Great-Eyry!... Great-Eyry!.. — wyrwało mi się. 

— Tak, inspektorze Strock! 
— A pan jest... Panem Świata?... 
— Tego świata, któremu objawiłem się już kiedyś jako najsilniejszy z ludzi! 
— Pan?... — zawołałem niezwykle zaskoczony. 
— Ja — odparł, prostując się z dumą. — Ja... Robur... Robur Zdobywca! 
 
 

ROBUR ZDOBYWCA 
 

Średniego wzrostu, o sylwetce przypominającej trapez, którego większy bok równoległy tworzy 
linia  ramion.  Na  linii  tej,  osadzona  na  mocnej  szyi,  olbrzymia,  sferoidalna  głowa.  Oczy,  które 
najmniejsza  przeciwność  musi  doprowadzać  do  jarzenia,  a  nad  nimi  nieustannie  zmarszczone 
brwi — znak wielkiej energii. Włosy krótkie, nieco kędzierzawe, o metalicznym połysku, niczym 
wiązka  stalowych  wiórek.  Szeroka  pierś  wznosi  się  i  opada  rytmicznie  jak  miech  kowalski. 
Ramiona, dłonie, nogi, stopy godne tułowia. Nie ma wąsów ani faworytów. Szeroka, marynarska 

broda  w  stylu  amerykańskim  okala  jego  twarz  uwidaczniając  szczęki,  które  muszą  posiadać 
niesłychaną siłę. 
Taki portret niezwykłego człowieka przedstawiły wszystkie dzienniki Stanów Zjednoczonych w 

numerze z dnia 13 czerwca 18.., a więc nazajutrz po sensacyjnym wystąpieniu tego osobnika na 
posiedzeniu Weldon-Institute w Filadelfii. 
I właśnie tenże Robur Zdobywca ujawnił się przede mną, wypowiadając swe nazwisko brzmiące 
jak pogróżka, w dodatku we wnętrzu Great-Eyry. 

background image

 

97 

 

Koniecznie trzeba w skrócie przypomnieć fakty, jakie zwróciły na Robura uwagę całego kraju. Z 

nich  bowiem  wynikają  konsekwencje  niezwykłej  historii,  której  zakończenie  wykroczyło  poza 
ludzkie możliwości przewidywania. 
Wieczorem  12  czerwca  w  Filadelfii  odbywało  się  posiedzenie  WeldonInstitute  pod 
przewodnictwem  Uncle  Prudenta,  jednej  z  najznaczniejszych  osobistości  stolicy  stanu 
Pensylwania;  sekretarzem  był  Phil  Evans,  nie  mniej  ważna  persona  tego  samego  miasta. 
Dyskutowano  nad  kapitalnym  problemem  kierowania  balonami.  Staraniem  zarządu  klubu 
budowany  był  właśnie  „Go  ahead”,  sterowiec  o  pojemności  czterdziestu  tysięcy  metrów 
sześciennych. Jego ruch poziomy miał się odbywać pod wpływem działania poruszającej śmigło 

prądnicy, lekkiej,  a o dużej  mocy, po której  spodziewano się świetnych  wyników. Tylko  gdzie 

umieścić to śmigło: na rufie gondoli, jak chcieli jedni, czy też na dziobie, czego pragnęli inni? 
Problem  ten  jeszcze  nie  został  rozwiązany  i  owego  dnia  stawiał  w  szranki  „dziobistów”  i 
„rufistów”. Dyskusja stała się tak ożywiona, że między niektórymi członkami Weldon-Institute 
już miało dojść do rękoczynów, kiedy w chwili szczytowego zamieszania jakiś obcy poprosił o 
wejście na salę posiedzeń. 
Przedstawił  się  nazwiskiem  Robur.  Poprosiwszy  o  głos,  począł  mówić  wśród  ogólnej  ciszy. 
Zajmując  otwarcie  stanowisko  w  sporze  dotyczącym  sterowania  balonami,  oświadczył,  że 

ponieważ człowiek stał się panem mórz dzięki statkom poruszanym żaglami, turbiną lub śrubą, 
zapanuje  nad  powietrzem  tylko  używając  maszyn  cięższych  od  powietrza,  gdyż  trzeba  być 

silniejszym niż ono, by poruszać się w nim swobodnie. 
To właśnie było przedmiotem wiecznej walki między zwolennikami baloniarstwa i lotnictwa. Na 
posiedzeniu,  gdzie  przeważali  stronnicy  lżejszego  od  powietrza,  spór  rozpętał  się  zatem  z  taką 
gwałtownością, że Robur, któremu drwiący z niego przeciwnicy nadali przezwisko „Zdobywcy”, 
musiał opuścić salę. 
Ten dziwny osobnik znikł, a kilka godzin później prezes i sekretarz Weldon-Institute padli ofiarą 

zuchwałego  porwania.  W  momencie,  gdy  przechodzili  przez  park  Fairmont  w  towarzystwie 
Frycollina, służącego Uncle Prudenta, rzuciło się na nich kilku mężczyzn, po czym związali ich, 
zakneblowali i  mimo  oporu unieśli pustymi  alejkami do maszyny  stojącej  na jednej  z polanek. 

Kiedy  nastał  dzień,  więźniowie  statku  powietrznego  należącego  do  Robura  szybowali  nad 
krajem, który daremnie usiłowali rozpoznać. 

background image

 

98 

 

Uncle Prudent i Phil Evans mieli osobiście stwierdzić, że mówca nie oszukał ich w przeddzień 

twierdząc, iż posiada powietrzną maszynę opartą na zasadzie cięższego od powietrza, na niej też, 
szczęśliwym czy nieszczęśliwym trafem — to się miało okazać — czekała ich niezwykła podróż: 
Ruch  maszyny,  zaprojektowanej  i  skonstruowanej  przez  inżyniera  Robura,  opierał  się  na 
podwójnym funkcjonowaniu śmigła, które obracając się, powoduje przesuwanie się w kierunku 
zgodnym, z ustawieniem osi. Jeżeli oś jest pionowa, śmigło ciągnie do góry; jeżeli jest pozioma 
— wywołuje  ruch poziomy. A więc zasada helikoptera, który wznosi się, gdyż ukośnie uderza 
powietrze, jakby poruszał się po równi pochyłej. 
„Albatros”,  ów  statek  powietrzny,  składał  się  z  kadłuba  długiego  na  trzydzieści  metrów, 

zaopatrzonego  w  dwa  pędniki  —  po  jednym  na  dziobie  i  na  rufie,  oraz  z  zespołu  trzydziestu 

siedmiu śmigieł zawieszających 
o osi pionowej, z których po piętnaście rozmieszczonych było wzdłuż burt, a siedem wyższych 
pośrodku. Stanowiło to jakby układ trzydziestu siedmiu masztów zaopatrzonych zamiast żagli w 
ramiona, a zainstalowane w pokładówkach maszyny nadawały im niezwykle szybkie obroty. 
Jeśli chodzi o siłę, jaka utrzymywała i poruszała w powietrzu maszynę, to nie dostarczała jej ani 
para wodną czy inny płyn, ani sprężone powietrze, ani też żaden inny gaz. Robur nie otrzymywał 
jej także z mieszanek wybuchowych, lecz stosował tak rozmaicie wykorzystywaną elektryczność, 

która ładowała baterie i  akumulatory. Skąd jednak wynalazca ją czerpał? Najprawdopodobniej, 
nigdy bowiem nie odkryto tego sekretu, pobierał ją z otaczającego powietrza, podobnie zresztą, 

jak  ów  sławny  kapitan  Nemo  otrzymywał  ją  z  wody,  gdy  wyruszał  w  „Nautilusie”  w  głębiny 
oceanów. 
Należy zaznaczyć, że ani Uncle Prudent, ani Phil Evans sekretu tego nie odkryli przez cały czas 
trwania powietrznej podróży, kiedy to „Albatros” unosił się nad kulą ziemską. 
Robur miał na swe rozkazy załogę, w której skład wchodził Tom Turner — zastępca inżyniera, 
trzech mechaników, dwóch pomocników 

i kucharz, a więc osiem osób wystarczających do obsługi statku. 
Robur  powiedział  swoim  dwóm  pasażerom  —  pasażerom  mimo  woli:  „Dzięki  tej  maszynie 
jestem panem siódmej części świata, większej niż Australia, Oceania, Azja, Ameryka i Europa, 

panem  powietrznej  Ikarii,  olbrzymich  włości,  które  pewnego  dnia  zaludnią  tysiące 
Ikaryjczyków!” 
Rozpoczęła się więc pełna przygód wyprawa na pokładzie „Albatrosa”, najpierw nad rozległymi 
terenami Ameryki Północnej. Daremnie Uncle Prudent i Phil Evans zgłaszali słuszne protesty — 

background image

 

99 

 

Robur  odrzucił  je  na  mocy  prawa  silniejszego.  Musieli  się  więc  pogodzić  ze  swym  losem,  a 

raczej ulec temu prawu. 
„Albatros”  kierując  się  na  zachód,  przebył  olbrzymi  łańcuch  Gór  Skalistych  i  kalifornijskie 
równiny;  potem,  zostawiając  za  sobą  San  Francisco,  przeleciał  nad  północną  częścią  Oceanu 
Spokojnego i dotarł aż do półwyspu Kamczatka. Z kolei pod pasażerami „Albatrosa” rozpostarły 
się  ziemie  Królestwa  Spokoju,  a  później  dojrzeli  Pekin,  stolicę  Chin,  otoczony  poczwórnym 
kręgiem  murów.  Unoszony  przez  śmigła  zawieszające,  statek  powietrzny  wzbił  się  wyżej 
przebywając Himalaje z białymi od śniegu szczytami i błyszczącymi lodowcami. Kierunek lotu 
nie  ulegał  zmianie.  Kiedy  już  przeleciał  nad  Persją  i  Morzem  Kaspijskim,  minął  granicę 

europejską,  potem  wzdłuż  doliny  Wołgi  stepy  rosyjskie;  spostrzeżono  go  w  Moskwie  i  w 

Petersburgu,  z  kolei  jego  przelot  zasygnalizowali  mieszkańcy  Finlandii,  wreszcie  rybacy  na 
Bałtyku.  Dotarłszy  do  Szwecji  na  wysokości  Sztokholmu  i  do  Norwegii  wzdłuż  równoleżnika 
przechodzącego  przez  Christianię,  skierował  się  na  południe,  przeleciał  nad  Francją  szybując 
tysiąc metrów nad ziemią, a gdy znalazł się nad Paryżem, zniżył lot do stu stóp, jego latarnie zaś 
rzuciły wtedy na miasto oślepiające snopy światła. Potem przyszła kolej na Włochy z Florencją, 
Rzymem,  Neapolem  i  Morze  Śródziemne,  nad  którym  przeleciano  na  ukos.  Statek  powietrzny 
dotarł  do  wybrzeży  olbrzymiej  Afryki  i  przemierzył  je  od  przylądka  Spartel  w  Maroku  aż  po 

Egipt,  nad  Algierią,  Tunisem,  Trypolitanią.  Skręcił  następnie  w  stronę  Timbuktu,  „Królowej 
Sudanu”, po czym zapuścił się nad Ocean. Atlantycki. 

I  ciągle  kierował  się  na  południowy  zachód;  nic  go  nie  mogło  zatrzymać  nad  tą  rozległą 
przestrzenią  wodną,  nic,  nawet  sztormy,  jakie  rozpętywały  się  ze  straszliwą  gwałtownością, 
nawet przerażająca trąba powietrzna, co porwała go w swe wiry, z których dzięki opanowaniu i 
zręczności dowódcy udało mu się wyrwać załamując je wystrzałem z działa. 
Kiedy  znów  ukazał  się  ląd,  było  to  przy  wejściu  do  Cieśniny  Magellana.  „Albatros”  przeleciał 
nad nią z północy na południe, po czym zostawił ją na wysokości przylądka Horn, zapuszczając 

się nad południowe wody Oceanu Spokojnego. 
Z  kolei,  nie  bacząc  na  niebezpieczeństwa  przelotu  nad  pustymi  wodami  oblewającymi 
Antarktydę, stoczywszy walkę z cyklonem, w którego względnie spokojny środek udało mu się 

wejść, Robur wdarł się nad prawie nieznane tereny Ziemi Grahama; w cudownym blasku zorzy 
polarnej przeleciał nad biegunem. Po czym znów „Albatrosa” schwycił w swe objęcia huragan, 
pociągając go w stronę ziejącego ogniem Erebusu, którego płomieni cudem tylko uniknął. 

background image

 

100 

 

Wreszcie pod koniec lipca, kierując się ponownie nad wody Pacyfiku, zatrzymał się wcześniej w 

pobliżu  jakiejś  wysepki  na  Oceanie  Indyjskim.  Rzucona  kotwica  wczepiła  się  w  przybrzeżne 
skały  i  „Albatros”,  podtrzymywany  przez  śmigła,  zawieszające,  po  raz  pierwszy  od  odlotu  z 
Filadelfii znieruchomiał sto pięćdziesiąt stóp nad ziemią. 
Wyspa ta, jak mieli się dowiedzieć Uncle Prudent i jego towarzysz, nosiła imię Chatham i leżała 
w odległości piętnastu stopni na wschód od Nowej Zelandii. Statek powietrzny zetknął się z nią 
tylko  dlatego,  że  jego  pędniki  w  czasie  ostatniego  huraganu  uległy  uszkodzeniu  i  wymagały 
naprawy, bez której  nie  byłby w stanie dotrzeć do odległej jeszcze o dwa tysiące osiemset mil 
wyspy X — nieznanej wysepki na Oceanie Spokojnym, gdzie został zbudowany „Albatros”. 

Uncle Prudent i Phil Evans zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że po ukończeniu naprawy 

statek znów podejmie swą podróż bez końca. Toteż dopóki był zakotwiczony nad lądem,. wydało 
im się, że jest. to sprzyjająca chwila, by spróbować ucieczki. 
Lina  kotwiczna  przytrzymująca  „Albatrosa”  miała  długość  około  stu  pięćdziesięciu  stóp. 
Ześlizgując się po niej, dwaj towarzysze i Frycollin bez trudu znajdą się na ziemi, a jeśli ucieczką 
odbędzie  się  w  nocy,  nikt  ich  nie  zauważy.  Co  prawda  ó  świcie  spostrzeżona  zostanie 
nieobecność  zbiegów,  którzy  nie  będą  mogli  opuścić  wyspy  Chatham  i  Robur  z  łatwością  ich 
schwyta. 

Podjęli  zatem  zuchwałą  decyzję:  wysadzą  w  powietrze  maszynę  za  pomocą  kartacza 
dynamitowego skradzionego z pokładowego zapasu amunicji, połamią skrzydła potężnego statku, 

zniszczą go razem z wynalazcą i jego załogą. Nim ładunek wybuchnie, wystarczy im czasu, by 
uciec zsuwając się po linie, a potem będą świadkami eksplozji, po której z „Albatrosa” nic nie 
zostanie. 
Jak postanowili, tak też. uczynili. Kiedy nadszedł wieczór, podpalili lont i wszyscy trzej, przez 
nikogo nie widziani, ześliznęli się na ziemię. 
W tym momencie jednak ich ucieczka została odkryta. Z platformy padły niecelne na szczęście 

strzały.  Wtedy  Uncle  Prudent,  podbiegając  do  liny,  przeciął  ją,  i  „Albatrosa”,  pozbawionego 
śmigieł pchających, uniósł wiatr, a niebawem rozerwany wybuchem statek zanurzył się w falach 
oceanu. 

Jak  pamiętamy,  Uncle  Prudent,  Phil  Evans  i  Frycollin  zniknęli  nocą  z  12  na  13  czerwca,  po 
wyjściu z Weldon-Institute. Od tej pory nie nadeszła od nich żadna wieść. Niemożliwością było 
stworzenie  w  związku  z  tym  jakiejkolwiek  hipotezy.  Czy  jakieś  ogniwo  łączyło  to  niezwykłe 

background image

 

101 

 

zniknięcie i zajście z Roburem w trakcie pamiętnego posiedzenia? Taka myśl nie wpadła, bo nie 

mogła, nikomu do głowy. 
Jednakże  koledzy  dwóch  szanownych  zaginionych  zaniepokoili  się  ich  zniknięciem.  Podjęto 
poszukiwania,  wmieszała  się  w  nie  policja,  na  nowym,  jak  i  na  starym  kontynencie  we 
wszystkich  kierunkach  rozesłano  depesze.  Nic  to  nie  dało.  Nawet  nagroda  w  wysokości  pięciu 
tysięcy  dolarów,  obiecana  każdemu,  kto  dostarczyłby  jakichkolwiek  wieści  dotyczących  Uncle 
Prudenta i Phiła Evansa, pozostała w kasie Weldon-Institute. 
Tak  przedstawiała  się  sytuacja.  Poruszenie,  zwłaszcza  w  Stanach  Zjednoczonych,  było 
olbrzymie, i doskonale je pamiętałem. 

Ale oto 20 września nowina, która najpierw obiegła Filadelfię, natychmiast rozeszła się po całym 

kraju. 
W  godzinach  popołudniowych  Uncle  Prudent  i  Phil  Evans  pojawili  się  w  mieszkaniu  prezesa 
Weldon-Institute. 
Tego  samego  wieczoru  zwołani  na  posiedzenie  członkowie  klubu  zgotowali  entuzjastyczne 
powitanie  dwóm  kolegom,.  Ci  zaś  na  zadawane  im  pytania  odpowiadali  z  wielką  rezerwą,  a 
prawdę powiedziawszy, nie odpowiadali wcale. 
Później dopiero wyjawiono, co następuje. 

Po ucieczce i zniknięciu „Albatrosa”, Uncle Prudent i Phil Evans zatroszczyli się o swój byt w 
oczekiwaniu  na  okazję  opuszczenia  wyspy  Chatham,  jak  tylko  taka  się  nadarzy.  Na  wybrzeżu 

zachodnim  spotkali  wioskę  tubylców,  którzy  ich  całkiem  nieźle  przyjęli.  Wyspa  ta  jest  jednak 
mało  uczęszczana,  statki  rzadko  tam  zawijają.  Trzeba  więc  było  uzbroić  się  w  cierpliwość; 
powietrzni rozbitkowie mogli wsiąść na statek dopiero pięć tygodni później. 
Zaraz  po  powrocie  Uncle  Prudent  i  Phil  Evans  zajęli  się  wyłącznie  —  to  nie  do  wiary!  — 
dalszym  prowadzeniem  przerwanych  prac,  ukończeniem  budowy  balonu  „Go  ahead”  i 
ponownym  wyruszeniem  na  powietrzne  szlaki,  które  dopiero  niedawno  przemierzali,  i  to  w 

jakich  warunkach  —  na  pokładzie  statku  powietrznego!  Nie  byliby  prawdziwymi 
Amerykaninami, gdyby tak właśnie nie postąpili. 
Dwudziestego  kwietnia  następnego  roku  sterowiec  gotów  był  do  lotu;  na  pilota  powołano 

Harry'ego  W.  Tindera,  słynnego  aeronautę,  któremu  mieli  towarzyszyć  prezes  i  sekretarz 
Weldon-Institute. 
Należy dodać, że od ich powrotu nikt nie słyszał, żeby mówili 

background image

 

102 

 

o  Roburze,  jakby  nigdy  nie  istniał.  Czyż  zresztą  nie  było  podstaw,  by  uważać,  iż  jego 

awanturniczemu  życiu  położyła  kres  eksplozja  na  „Albatrosie”,  który  zatonął  w  głębinach 
Oceanu Spokojnego? 
Nadszedł  wreszcie  dzień  lotu.  Wraz  z  tysiącami  widzów  i  ja  znalazłem  się  w  parku  Fairmont. 
„Go  ahead”  dzięki  swej  objętości  miał  się  wznieść  niesłychanie  wysoko.  Rozumie  się,  że 
problem  „dziobistów”  i  „rufistów”  rozwiązany  został  w  sposób  równie  prosty,  co  logiczny:  na 
dziobie 
i  rufie  gondoli  zamontowano  po  jednym  śmigle,  które  miała  wprawiać  w  ruch  energia 
elektryczna o mocy przewyższającej wszystko, co dotąd stworzono. Pogoda była sprzyjająca — 

bezwietrzna, a niebo bezchmurne. 

O  godzinie  jedenastej  dwadzieścia  wystrzał  z  działa  oznajmił  wszystkim,  że  „Go  ahead”  jest 
gotów do lotu. 
— Puśćcie wszystkie liny! 
Ten sakramentalny okrzyk rzucił mocnym głosem sam Uncle Prudent.  Majestatycznie i powoli 
sterowiec  uniósł  się  w  powietrze.  Potem  zaczęły  się  doświadczenia  w  ruchu  poziomym,  które 
zakończyły się wspaniałym sukcesem. 
Nagle rozległ się krzyk — krzyk powtórzony tysiącem ust! 

Na północnym zachodzie ukazał się ruchomy punkt, zbliżający się z wielką prędkością. 
Był to ten sam pojazd, na którym rok wcześniej dwaj członkowie Weldon-Institute, kiedy zostali 

porwani, podróżowali nad Europą, Azją, Afryką, obydwiema Amerykami. 
— „Albatros”!... „Albatros” !... 
Tak... To był on, a na jego pokładzie bez wątpienia znajdował się wynalazca, Robur Zdobywca! 
Jakież musiało  być zdumienie Uncle Prudenta i  Phila Evansa,  gdy ujrzeli „Albatrosa”, którego 
uważali  za  zniszczonego!...  Bo  tak  też  było  w  istocie:  po  wybuchu  jego  szczątki  wpadły  do 
Pacyfiku  wraz  z  inżynierem  i  całą  załogą!  Ale  niemal  natychmiast  wyłowił  ich  przepływający 

akurat statek i dowiózł do Australii, skąd niebawem dotarli na wyspę X. 
Robur opanowany był tylko jedną myślą: zemścić się. Toteż aby być pewnym zemsty, zbudował 
drugi statek powietrzny, może nawet doskonalszy niz pierwszy. Następnie dowiedziawszy się, że 

prezes  i  sekretarz  Weldon-Institute,  jego  byli  pasażerowie,  przygotowują  się  do  wykonania 
doświadczeń  z  „Go  ahead”,  wyruszył  w  drogę  do  Stanów  Zjednoczonych,  gdzie  znalazł  się  w 
oznaczonym dniu i godzinie. 

background image

 

103 

 

Czyżby ten gigantyczny drapieżny ptak miał się rzucić na „Go ahead”? Czy dokonując zemsty 

Robur chce jednocześnie wykazać publiczności wyższość statku powietrznego nad sterowcami i 
innymi pojazdami lżejszymi od powietrza? 
Uncle  Prudent  i  Phil  Evans  zdali  sobie  sprawę  z  niebezpieczeństwa,  jakie  nad  nimi  zawisło,  z 
losu, jaki ich czekał. Trzeba było uciec, ale nie poziomo, w którym to ruchu „Go ahead” zostałby 
z  łatwością  wyprzedzony,  lecz  docierając  do  możliwie  najwyższych  stref  atmosfery,  gdzie  uda 
mu się może umknąć przed straszliwym wrogiem. 
„Go ahead” wzniósł się  zatem na wysokość pięciu  tysięcy  metrów. „Albatros” poleciał za nim 
ruchem  wznoszącym  i  jak  relacjonowały  dzienniki,  których  sprawozdania  zachowałem  w 

pamięci, oblatywał sterowiec dokoła, zamykając go w kręgach o coraz to mniejszym promieniu. 

Czy chciał go zniszczyć jednym uderzeniem, przebijając delikatną powłokę? 
„Go  ahead”,  wyrzucając  część  balastu,  wzniósł  się  jeszcze  o  tysiąc  metrów...  Obroty  śmigieł 
zawieszających „Albatrosa” wzrosły do maksimum i statek nie odstępował sterowca. 
Raptem rozległ się wybuch. Pod wpływem ciśnienia zbyt rozrzedzonego na tej wysokości gazu 
pękła powłoka balonu, a on sam opadał szybko. 
I  wtedy  „Albatros”  podleciał  bliżej,  nie  po  to  jednak,  by  zadać  mu  ostateczny  cios,  ale  niosąc 
pomoc. Tak! Robur, zapominając o zemście, zbliżył się do „Go ahead” i jego załoga przeniosła 

Uncle  Prudenta,  Phila  Evansa  i  aeronautę  na  platformę  statku  powietrznego  Balon,  zupełnie 
pusty, opadł na drzewa w parku Fairmont niczym ogromny łachman. 

Widzowie wstrzymali oddech z emocji i przerażenia! 
Co się stanie teraz, kiedy prezes i sekretarz Weldon-Institute znów są więźniami Robura? Czyżby 
chciał ich zabrać ze sobą w przestrzeń, tym razem na zawsze? 
Wszyscy  byli  tego  niemal  pewni.  Zatrzymawszy  się  na  chwilę  na  wysokości  około  sześciuset 
metrów,  „Albatros”  począł  schodzić  niżej,  jakby  miał  zamiar  wylądować  na  polanie  parku 
Fairmont. Jeśli jednak tak się stanie, to czy oszalały tłum wytrzyma, żeby nie rzucić się na statek? 

Czy nie skorzysta z takiej okazji, aby ująć Robura Zdobywcę? 
„Albatros”  był  coraz  niżej,  a  kiedy  znalazł  się  już  sześć  stóp  od  ziemi,  zatrzymał  się,  nie 
wyłączając śmigieł zawieszających. 

Wspólny odruch pchnął wszystkich ku niemu. 
Wtedy rozległ się głos Robura; oto co powiedział: 
„Obywatele Stanów Zjednoczonych! Prezes i sekretarz WeldonInstitute znów są w moich rękach. 
Zatrzymując  ich,  skorzystałbym  tylko  z  przysługującego  mi  prawa  odwetu.  Widząc  jednak 

background image

 

104 

 

uczucie, jakie rozpalił w nich sukces »Albatrosa«, zrozumiałem, że umysły nie dojrzały jeszcze 

do  wielkiego  przełomu,  do  którego  przyczyni  się  pewnego  dnia  podbój  powietrza.  Jesteście 
wolni, panowie!” 
Prezes  i  sekretarz  Weldon-Institute  oraz  aeronauta  Tinder  natychmiast  zeskoczyli  na  ziemię,  a 
statek wzniósł się jakieś trzydzieści stóp nad zgromadzonych, wychodząc spoza ich zasięgu. 
Robur mówił dalej: 
„Moje  doświadczenie  dobiegło  końca,  ale  na  wszystko  musi  przyjść  pora...  Jest  jeszcze  za 
wcześnie,  by  przyznano  mi  słuszność  pośród  sprzecznych  i  podzielonych  interesów.  Odchodzę 
więc i zabieram mój sekret. Ludzkość nie straci go jednak. Stanie się jej własnością w dniu, kiedy 

będzie  wystarczająco  światła,  by  nigdy  go  nie  nadużyć.  Czołem,  obywatele  Stanów 

Zjednoczonych!” 
I  „Albatros”,  bijąc  powietrze  śmigłami,  unoszony  przez  pędniki  znikł  na  wschodzie  w  burzy 
owacji. 
Zależało mi, aby ostatnią scenę przypomnieć ze szczegółami ze względu na to, że pozwala ona 
poznać psychikę tej przedziwnej osoby. Robur nie wydawał się wtedy być przepełniony wrogimi 
uczuciami  w  stosunku  do  ludzkości.  Zadowalał  się  czekaniem  na  to,  co  przyniesie  przyszłość. 
Bezsprzecznie czuło się jednak w takiej postawie niezachwianą wiarę w swój geniusz, olbrzymią 

dumę, jaką budziła w nim jego nadludzka moc. 
Nie  jest  zatem  dziwne,  że  uczucia  te  z  czasem  pogłębiły  się  do  tego  stopnia,  iż  zamierzał 

podporządkować  sobie  cały  świat,  co  potwierdził  jego  ostatni  list  i  wielce  znaczące  pogróżki. 
Czy należało więc przypuszczać, że z upływem lat to zadufanie w siebie wzrosło w tak dużym 
stopniu, iż groziło doprowadzeniem do nadużycia posiadanej mocy? 
Informacje,  jakie  teraz  miałem,  pozwalały  mi  bez  trudu  odtworzyć  to,  co  się  działo  od  odlotu 
„Albatrosa”.  Niezwykłemu  inżynierowi  nie  dość  było,  że  skonstruował  tak  doskonały  pojazd 
powietrzny. Przyszedł mu do głowy pomysł zbudowania maszyny zdolnej poruszać się po lądzie, 

wodzie  i  pod  wodą,  a  także  w  powietrzu.  I  prawdopodobnie  doborowemu  personelowi,  który 
zachował  rzecz w tajemnicy, udało  się w warsztatach na wyspie X złożyć wehikuł mogący się 
przeistaczać w trojaki sposób. Następnie zniszczono drugiego „Albatrosa”, i to niewątpliwie we 

wnętrzu  skał  otaczających  Great-Eyry,  niemożliwych  do  przebycia  dla  kogokolwiek  innego. 
Wtedy  właśnie  „Groza”  pojawiła  się  na  drogach  Stanów  Zjednoczonych,  na  morzach 
oblewających  Amerykę,  w  powietrzu.  I  wiadomo,  w  jakich  okolicznościach,  po  daremnym 

background image

 

105 

 

pościgu  na  powierzchni  jeziora  Erie,  uciekła  drogą  powietrzną,  unosząc  mnie  jako  więźnia  na 

pokładzie. 
 
 

W IMIENIU PRAWA 
 
Jaki będzie wynik tej historii, w którą się wplątałem? Czy mogłem przyczynić się do jej mniej 
lub  bardziej  odległego  zakończenia?  Czy  nie  znajdowało  się  ono  w  ręku  samego  Robura? 
Prawdopodobnie nigdy nie będę miał sposobności ucieczki, jaka nadarzyła się Uncle Prudentowi 

i Philowi Evansowi na wyspie Chatham. Musiałem czekać, a jak długo to potrwa? 

W każdym razie ciekawość moja została częściowo zaspokojona, ale tylko w kwestii tajemnicy 
Great-Eyry. Zbadawszy  wreszcie jego wnętrze, poznałem przyczynę zjawisk zaobserwowanych 
w tym regionie Pasma Błękitnego. Miałem pewność, że ani wieśniakom tego hrabstwa Północnej 
Karoliny,  ani  mieszkańcom  Pleasant-Garden  i  Morgantonu  nie  zagraża  wybuch  wulkanu  albo 
trzęsienie  ziemi.  Nie  trzeba  było  obawiać  się  wyników  działalności  energii  plutonicznej  we 
wnętrzu Ziemi. 
Żaden  wylot  krateru  nie  znajdował  się  w  tej  części  Appalachów.  Great-Eyry  służył  po  prostu 

Roburowi Zdobywcy jako kryjówka. To niemożliwe do zbadania gniazdo, gdzie zmagazynował 
swoje narzędzia i zapasy, odkrył zapewne przypadkiem podczas jednej z podróży powietrznych, 

a stało się ono prawdopodobnie pewniejszym schronieniem niż wyspa X na Oceanie Spokojnym. 
Tak, ale choć odsłonięto przede mną tę tajemnicę, cóż wiedziałem w sumie o wspaniałym środku 
lokomocji,  o  jego  różnorakich  przeistoczeniach?  Zakładając,  że  jego  złożony  mechanizm 
poruszany był elektrycznością czerpaną, jak w „Albatrosie”, z otaczającego powietrza za pomocą 
jakichś nowych metod, pojęcia nie miałem, jak się przedstawia budowa jego maszyn. Tego nie 
pozwolono mi dotąd zbadać, a i później na pewno nie dowiem się więcej. 

„Niewątpliwie  Roburowi  zależy  na  tym  —  myślałem,  rozważając  sprawę  mojej  wolności  i 
zastanawiając się, czy zostanie mi kiedyś zwrócona — żeby pozostać nieznanym. Obawiam się 
natomiast,  pamiętając  o  jego  pogróżkach,  że  po  tym,  co  zamierza  uczynić  ze  swoją  maszyną, 

należy spodziewać się więcej złego niż dobrego!... W każdym razie incognito, które zachowywał 
w przeszłości, niezawodnie zechce strzec także w przyszłości. Otóż istnieje jeden tylko człowiek 
będący  w  stanie  zidentyfikować  Pana  Świata  i  Robura  Zdobywcę:  tym  człowiekiem  jestem  ja, 

background image

 

106 

 

jego  więzień,  który  ma  prawo  go  aresztować,  którego  obowiązkiem  jest  położyć  mu  dłoń  na 

ramieniu w imieniu prawa!...” 
A czy mogłem spodziewać się pomocy z zewnątrz? Oczywiście, że nie, choć władze wiedziały o 
wszystkim, co zaszło nad zatoką Black-Rock. Wywiadowcy Hart i Walker powinni byli wrócić 
do Waszyngtonu z Wellsem. Ward, dokładnie poinformowany, nie mógł się łudzić co do mojego 
losu, a problem przedstawiał się następująco: 
Kiedy  „Groza”  opuściła  zatokę  pociągając  mnie  za  sobą  na  końcu  liny  cumowniczej,  to  albo 
utonąłem w jeziorze Erie, albo znalazłem się w rękach jej dowódcy. 
W  pierwszym  przypadku  pozostawało  tylko  włożyć  żałobę  po  Johnie  Strocku,  nadinspektorze 

policji waszyngtońskiej. 

W drugim zaś, jakże można się spodziewać jeszcze zobaczenia go?... Pamiętamy, że przez resztę 
nocy i dzień następny „Groza” pływała po powierzchni Erie. Około godziny czwartej w okolicy 
Buffalo ruszyły za nią w pogoń dwa niszczyciele, a ona, czy to przewyższając je prędkością, czy 
to  zanurzając  się  pod  wodą,  uciekła  im.  Jeśli  nawet  ścigały  ją  po  Niagarze,  to  zatrzymały  się, 
kiedy prąd zagrażał im porwaniem do wodospadów. Dzień chylił się ku końcowi, musiano zatem 
dojść  do  przekonania,  że  „Groza”  stoczyła  się  w  otchłań  katarakt.  Zapadła  noc  i  wszystko 
wskazywało na to, że pojazd nie został zauważony ani wtedy, kiedy wznosił się nad Horse-Shoe-

Fall, ani w trakcie lotu do Great-Eyry. 
Nie byłem pewien, czy zdecyduję się na zadanie Roburowi dotyczących mnie pytań. Czy w ogóle 

zgodzi  się  pojawić,  by  mnie  wysłuchać?  Może  uważał  za  wystarczające,  że  wyjawił  mi  swoje 
nazwisko, które — w jego przekonaniu — było odpowiedzią na każde pytanie? 
Dzień  mijał,  nie  przynosząc  najmniejszej  zmiany  sytuacji.  Robur  i  jego  ludzie  zapamiętale 
pracowali w pojeździe, którego mechanizmy wymagały rozmaitych napraw. Wywnioskowałem z 
tego,  że  niebawem  wyruszymy  i  że  znów  znajdę  się  w  drodze.  Co  prawda,  można  by  mnie 
zostawić na dnie tego cyrku, skąd nie potrafiłbym wyjść, a gdzie materialna strona mojego życia 

byłaby zapewniona na długie dni... 
Rzeczą,  na  którą  zwróciłem  szczególną  uwagę,  był  stan  psychiczny  Robura.  Inżynier  wydawał 
się żyć pod wpływem nieustannej ekscytacji. Nad czym pracował jego ciągle wzburzony umysł? 

Jakie  plany  na  przyszłość  rodził?  W  jakim  kierunku  uda  się  wynalazca?  Czy  zapragnie 
zrealizować zawarte w liście pogróżki, niewątpliwie pogróżki szaleńca? 
Pierwszą noc przespałem na posłaniu z siana w jednej z grot GreatEyry, gdzie złożono żywność 
dla mnie. Przez dwa następne dni, 2 i 3 sierpnia, prace były dalej prowadzone, a Robura i jego 

background image

 

107 

 

towarzyszy  tak  one  pochłaniały,  że  zaledwie  kilka  słów  zamienili  ze  sobą.  Zadbali  też  o 

uzupełnienie  zapasów,  planując  być  może  dłuższą  nieobecność.  Kto  wie,  czy  „Groza”  nie 
wypuści się w rozległe przestrzenie atmosfery, czy jej dowódca nie ma zamiaru dotrzeć do owej 
wyspy X, leżącej gdzieś na Oceanie Spokojnym? Czasem widziałem go, jak w zamyśleniu błądzi 
wśród tych skał, zatrzymuje się, wznosi ramię ku niebu wygrażając Bogu, z którym chciał dzielić 
władzę nad światem! Czy ta olbrzymia pycha nie doprowadzi go do szaleństwa, szaleństwa nie 
do  powściągnięcia  przez  jego  nie  mniej  osobliwych  towarzyszy?  W  jakież  nieprawdopodobne 
wyczyny wplatają się jeszcze ci ludzie? Czy Robur nie uważał się za silniejszego od żywiołów, 
którym stawiał tak,zuchwale czoła już wtedy, kiedy dysponował tylko statkiem powietrznym? A 

teraz ziemia, woda, powietrze ofiarowywały mu  przecież nieskończone przestrzenie, gdzie nikt 

nie mógł go doścignąć... 
Z  obawą  spoglądałem  w  przyszłość,  dopuszczając  nawet  możliwość  katastrofy.  Nie  miałem  co 
marzyć  o  ucieczce  z  Great-Eyry,  zanim  zostanę  zabrany  w  kolejną  podróż.  A  i  później,  kiedy 
„Groza” będzie leciała albo płynęła, jakże mam uciec? Chyba że pojedzie lądem, i to z niezbyt 
dużą prędkością. W sumie nadzieje były nikłe, każdy to przyzna. 
Wspominałem  już,  że  od  przylotu  do  Great-Eyry  daremnie  usiłowałem  uzyskać  od  Robura 
odpowiedź na pytanie dotyczące mojej osoby. Tego dnia raz jeszcze podjąłem próbę. 

Po  południu  spacerowałem  tam  ł  z  powrotem  przed  główną  grotą.  Stojący  u  wejścia  do  niej 
Robur z pewną natarczywością wodził za mną  wzrokiem.  Czyżby miał  zamiar odezwać się do 

mnie? 
Podszedłem do niego. 
—  Kapitanie  —  powiedziałem  —  zadałem  już  panu  pytanie,  na  które  nie  raczył  pan 
odpowiedzieć... Powtarzam je raz jeszcze: co zamierza pan uczynić ze mną? 
Staliśmy  naprzeciwko  siebie,  w  odległości  dwóch  kroków.  Miał  skrzyżowane  ramiona  i 
przyglądał mi się, a jego wzrok przeraził mnie. Tak, przeraził! To odpowiednie słowo. Nie było 

to spojrzenie człowieka w pełni władz umysłowych, lecz wzrok, który wydawał się nie mieć w 
sobie już nic ludzkiego! 
Powtórzyłem pytanie głosem bardziej stanowczym. Przez moment sądziłem, że Robur poniecha 

swego milczenia. 
— Co zamierza pan ze mną uczynić?... Zwróci mi pan wolność?... Niezawodnie Robura nękała 
jakaś nieustanna obsesja. Gest, który 

background image

 

108 

 

już  wcześniej  zauważyłem,  kiedy  się  przechadzał,  powtórzył  raz  jeszcze,  wyciągając  w  górę 

ramię.  Zdawało  się,  że  jakaś  nieodparta  siła  pociąga  go  ku  niebu,  że  przestał  już  należeć  do 
Ziemi,  że  przeznaczone  mu  jest  żyć  w  przestrzeni,  do  końca  być  gospodarzem  powietrznych 
włości. 
Nie  udzieliwszy  mi  odpowiedzi,  sprawiając  nawet  wrażenie,  że  mnie  wcale  nie  słyszał,  Robur 
wrócił do groty, gdzie dołączył do niego Turner. 
Jak  długo  potrwa  pobyt,  a  raczej  postój  „Grozy”  w  Great-Eyry?  Tego  nie  wiedziałem. 
Zauważyłem wszelako, iż po południu 3 sierpnia prace naprawcze i przystosowawcze dobiegły 
końca.  Ładownie  zostały  napełnione  zapasami  zmagazynowanymi  wewnątrz  skalnego 

obwarowania.  I  wtedy  Turner  ze  swoim  towarzyszem  znieśli  na  środek  cyrku  wszystko,  co 

jeszcze  zostało  z  surowców,  puste  skrzynie,  resztki  rusztowań,  jakieś  drewniane  części 
pochodzące zapewne ze starego „Albatrosa”, którego poświęcono na rzecz nowego pojazdu. Pod 
tym stosem rozciągała się gruba warstwa suchej  trawy. Przyszło mi wtedy do głowy, że Robur 
przygotowuje się do bezpowrotnego opuszczenia tej kryjówki. Bo i przecież świadom był tego, 
,że  Great-Eyry  przyciąga  powszechną  uwagę,  że  podjęta  została  próba  zbadania  go...  Czyż  nie 
miał powodów, by, obawiać się, iż znowu pewnego dnia będzie przeprowadzona i jej rezultaty 
okażą  się  lepsze,  a  skończy  się  to  opanowaniem  jego  schronienia?  Jego  intencją  było  zatem 

zatrzeć wszelki ślad po sobie. 
Słońce skryło się za szczytami Pasma Błękitnego. Jego promienie zapalały jeszcze tylko czubek 

Black-Dome, który wznosi się na północnym wschodzie. Prawdopodobnie „Groza” poczeka na 
noc, aby podjąć swój lot. Nikt nie wiedział, że z automobilu lub statku może się przeistaczać w 
pojazd  latający.  Dotychczas  nigdy  jej  przecież  nie  zauważono  w  powietrzu.  A  może  pod  tą 
czwartą postacią objawi  się dopiero w dniu,  kiedy Pan Świata zapragnie wypełnić swe szalone 
pogróżki?... 
Około dziewiątej głębokie ciemności otulały już skalne ściany. Ani jednej gwiazdy nie było na 

niebie,  które  pokryły  gęste  chmury  przygnane  wschodnim  wiatrem.  Nikt  nie  będzie  mógł 
dostrzec przelotu „Grozy” ani nad terenami amerykańskimi, ani nad pobliskimi morzami. W tym 
momencie Turner podszedł  do stosu wzniesionego pośrodku  gniazda i  podpalił  warstwę suchej 

trawy. Płomień buchnął w jednej chwili. Wśród gęstego dymu płonące snopy wybiegały powyżej 
skał  otaczających  Great-Eyry.  Raz  jeszcze  mieszkańcy  Morgantonu  i  Pleasant-Garden  mogli 
sądzić, że otworzył się krater i obawiać się, czy płomienie te nie zwiastują bliskiej erupcji!... 

background image

 

109 

 

Patrzyłem  na  ognisko,  słuchałem  trzaskania,  które  rozdzierało  powietrze.  Stojący  na  mostku 

„Grozy”  Robur  też  to  oglądał.  Turner  i  jego  towarzysz  ciskali  ponownie  w  płomienie  to,  co 
gwałtowny ogień odrzucił na ziemię. 
Potem  powoli  blask  zmalał.  Pozostał  tylko  tlący  się  żar  pod  grubą  warstwą  popiołu  i  znów 
zaległa cisza wśród ciemnej nocy. 
Naraz poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Turner ciągnął mnie do pojazdu. Opór byłby daremny, 
a zresztą wolałem wszystko, niż zostać bez szans ratunku we wnętrzu Great-Eyry. 
Kiedy  znaleźliśmy  się  na  pokładzie,  Turner  skierował  się  do  maszynowni  rozjaśnianej  nie 
przedostającym  się  na  zewnątrz  światłem  żarówek  elektrycznych,  jego  towarzysz  zaś  stanął  na 

dziobie. Robur tkwił na rufie, mając w zasięgu ręki  przekładnię, by móc regulować prędkość i 

kierunek jazdy. Ja zaś  musiałem zejść do mojej  kabiny, której  pokrywa została zamknięta. Tej 
nocy, podobnie jak w czasie odlotu znad wodospadów Niagara, nie będzie mi dane obserwować 
manewrów „Grozy”. 
Choć  jednak  nie  mogłem  widzieć  niczego  z  tego,  co  się  działo  na  pokładzie,  wolno  mi  było 
przynajmniej  słuchać  odgłosów.  Poczułem  też,  że  pojazd,  unosząc  się  wolno,  tracił  kontakt  z 
ziemią. Zakołysał się lekko, potem turbiny nabrały niezwykłej szybkości obrotów, podczas gdy 
wielkie skrzydła uderzały powietrze z doskonałą regularnością. 

W  ten  sposób  „Groza”  prawdopodobnie  na  zawsze  opuściła  GreatEyry  i  niczym  statek,  który 
wypływa  w  morze,  ona  „wypłynęła  w  powietrze”.  Maszyna  szybowała  nad  Appalachami  i 

niezawodnie nie wyląduje, dopóki nie minie tej górzystej części terytorium. 
Ale  w  jakim  kierunku  leciała?...  Czy  znajdowała  się  nad  rozległymi  równinami  Północnej 
Karoliny, zdążając w stronę Oceanu Atlantyckiego? A może przeciwnie, pędziła na zachód, aby 
przebyć Ocean Spokojny?. .. Czy też skierowała się na południe, żeby znaleźć się nad wodami 
Zatoki  Meksykańskiej?...  Kiedy  wstanie  dzień,  jakże  rozpoznam,  nad  jakim  morzem  lecimy, 
jeżeli ze wszech stron otaczać nas będzie woda zlewająca się z niebem? 

Minęło kilka godzin, a jak długie mi się wydawały! Nie próbowałem nawet szukać zapomnienia 
we śnie. Opanowało mnie istne kłębowisko myśli, w większości nieuporządkowanych. Czułem, 
że  podobnie  jak  w  przestworzach  bezwolnie  unosił  mnie  mechaniczny  potwór,  tak  ja  wbrew 

sobie  zanurzam  się  w  świat  wyobrażeń.  Mogąc  rozwinąć  tak  wielką  prędkość,  jak  daleko 
„Groza” doleci w czasie tej nie kończącej się nocy? Przywodziłem na pamięć nieprawdopodobną 
podróż „Albatrosa”, której historię opublikował Weldon-Institute na podstawie wspomnień Uncle 
Prudenta  i  Phila  Evansa.  To,  czego  Robur  Zdobywca  dokonał  na  swoim  statku  powietrznym, 

background image

 

110 

 

mógł  też  uczynić  posiadając  tę  maszynę,  i  to  tym  łatwiej,  że  był  panem  lądów,  mórz  i 

przestworzy! 
Wreszcie pierwsze blaski dnia rozjaśniły kabinę. Czy wolno mi będzie wyjść i zająć miejsce na 
mostku, podobnie jak uczyniłem w czasie podróży po jeziorze Erie? 
Pchnąłem pokrywę.. Otworzyła się. Wychyliłem się do połowy ciała. Wokół „Grozy”, aż po sam 
horyzont,  nic, tylko  woda.  Lecieliśmy nad jakimś morzem  na wysokości, którą szacowałem na 
około tysiąc do tysiąca dwustu stóp. 
Nie  dostrzegłem  Robura,  zajętego  w  maszynowni.  Turner  stał  za  sterem,  jego  towarzysz  na 
dziobie. 

Jak tylko znalazłem się na mostku, ujrzałem to, czego nie mogłem zobaczyć w czasie nocnego 

przelotu między wodospadami Niagara i Great-Eyry: działanie potężnych skrzydeł” uderzających 
za prawą i lewą burtą, a równocześnie pod kadłubem pojazdu obracały się w powietrzu turbiny. 
Położenie  słońca,  stojącego  kilka  stopni  nad  horyzontem,  pozwoliło  mi  się  zorientować,  że 
lecimy na południe. W związku z tym, jeżeli kierunek nie uległ zmianie od chwili, kiedy „Groza” 
wyleciała z otaczających Great-Eyry skał, pod nami rozciągała się Zatoka Meksykańska. 
Zapowiadał się gorący dzień, a na zachodzie kłębiły się wielkie, sine chmurzyska. Te zapowiedzi 
nadchodzącej  burzy  nie  uszły  uwagi  Robura,  kiedy  około  ósmej  pojawił  się  na  mostku,  by 

zastąpić Turnera. Może przypomniał sobie trąbę powietrzną, w której „Albatros” o mało się nie 
roztrzaskał, i straszliwy cyklon, z którego cudem tylko wyrwał się nad antarktycznymi wodami? 

Prawdę  powiedziawszy,  czego  nie  potrafił  dokonać  statek  powietrzny,  tej  latającej  maszynie 
przyszłoby  z  łatwością.  Opuści  przestworza,  gdzie  będą  walczyły  żywioły,  zejdzie  na 
powierzchnię  wody,  a  jeśli  i  tam  fale  okażą  się  zbyt  gwałtowne,  bez  trudu  znajdzie  ciszę  w 
spokojnych głębinach morza. 
Po pewnych zresztą objawach Robur — a z pewnością miał w sobie coś z barometru — osądził, 
ze burza nie wybuchnie tego dnia. Nadal więc lecieliśmy, a po południu, kiedy statek znalazł się 

na  wodzie,  nie  uczynił  tego  w  obawie  przed  złą  pogodą.  „Groza”  była  niczym  morski  ptak, 
fregata albo nawałnik, który może siadać na falach, z tą tylko różnicą, że zmęczenie nie imało się 
jej metalowych organów poruszanych niezmordowaną elektrycznością. 

W  dodatku  szeroka  przestrzeń  wodna  była  absolutnie  pusta.  Nawet  na  krańcach  horyzontu  nie 
pojawiał się żagiel ani dym. Nie zauważono by zatem przelotu statku w powietrzu. 
Po  południu  nic  się  nie  wydarzyło.  „Groza  płynęła  niezbyt  szybko.  Nie  potrafiłem  odgadnąć 
zamiarów jej dowódcy. Trzymając nadal ten sam kurs, natknie się na Wielkie albo Małe Antyle, 

background image

 

111 

 

a  potem,  w  głębi  Zatoki,  pojawią  się  wybrzeża  Wenezueli  lub  Kolumbii.  Chyba  że  w  nocy 

maszyna  znów  się  uniesie  w  powietrze,  aby  przebyć  długi  przesmyk  Ameryki  Środkowej  i 
dotrzeć do położonej na Oceanie Spokojnym wyspy X. 
Nadszedł  wieczór  i  słońce  schowało  się  za  krwistoczerwonym  horyzontem.  Morze  skrzyło  się 
wokół  „Grozy”,  która  zdawała  się  wzbijać  swym  przejazdem  chmury  iskier.  Należało  się 
spodziewać zdradzieckiego uderzenia żywiołów. 
Takiego tez niechybnie zdania był Robur. Musiałem więc opuścić mostek i zejść do kabiny, jej 
pokrywa zaś zamknęła się za mną. 
Kilka chwil później po dźwiękach, jakie rozległy się na pokładzie, zorientowałem się, że pojazd 

wkrótce  się  zanurzy.  I  rzeczywiście,  nim  upłynęło  pięć  minut,  płynął  spokojnie  w  morskich 

głębinach. 
Wyczerpany zarówno zmęczeniem, jak i dręczącymi mnie niepokojami, zapadłem w głęboki sen, 
tym razem naturalny, nie wywołany żadnym środkiem nasennym. 
Kiedy obudziłem się po nie wiem ilu godzinach, „Groza” nie wypłynęła jeszcze na powierzchnię 
wody. Niebawem jednak manewr ten został wykonany. Przez bulaje wpadło światło dzienne, a 
równocześnie odczułem silne kołysanie na dość wysokiej fali. 
Mogłem  znów  zająć  miejsce  koło  wejścia  do  kajuty,  a  pierwsze  spojrzenie  skierowałem  na 

horyzont.  Z  północnego  zachodu  nadciągała  burza,  zapowiadały  ją  ciężkie  chmury,  między 
którymi przebiegały gwałtowne błyski. Słychać już było uderzenia piorunów, ich echo zaś długo 

niosło się w przestrzeni. 
Byłem  zaskoczony,  ba,  więcej  niż  zaskoczony  —  przerażony  prędkością,  z  jaką  rozpętała  się 
burza. Statek miałby zaledwie czas na zwinięcie żagli, żeby nie zostać uniesionym, tak szybki i 
nagły był jej atak. Raptownie rozszalał się niesamowicie silny wiatr, jakby rozerwał pętającą go 
mgłę. W jednej chwili morze wzburzyło się straszliwie. Rozhukane fale, rozbijające się na całej 
długości, zalały całą „Grozę”. Gdybym się nie przytrzymał relingu, przeleciałbym nad pokładem. 

Pozostawało tylko jedno jedyne wyjście — przeistoczyć pojazd w łódź podwodną. Kilkadziesiąt 
stóp  pod  wodą  znalazłby  spokój  i  byłby  bezpieczny.  Dłuższe  narażanie  się  na  gniew 
wzburzonego morza oznaczało zgubę... 

Robur stał na mostku,  gdzie oczekiwałem rozkazu wejścia do kabiny. Ale rozkaz ten nie padł. 
Nie poczyniono nawet żadnych przygotowań w celu zanurzenia się. 
Ze  wzrokiem  bardziej  niz  zwykle  gorejącym,  obojętny  w  obliczu  burzy,  kapitan  „spoglądał  jej 
prosto  w twarz”, jakby ją wyzywał  wiedząc, że nie ma jej się co obawiać. „Groza” koniecznie 

background image

 

112 

 

powinna  była  zanurzyć  się  nie  tracąc  ani  minuty  więcej,  a  nie  wydawało  się,  żeby  Robur 

postanowił to właśnie uczynić. Nie! Nadal zachowywał  wyniosłość jak człowiek, który w swej 
nieposkromionej  pysze  uważa,  że  jest  ponad,  a  raczej  poza  ludzkością!  Widząc  go  takim 
zastanawiałem  się,  nie  bez  obaw,  czy  ten  mężczyzna  nie  jest  jakąś  urojoną  istotą  zbiegłą  ze 
świata fantazji. 
I wtedy z ust jego wydobyły się słowa, które wypowiedział pośród wycia burzy i huku piorunów: 
— Ja... Robur... Robur... Pan Świata!... 
Wykonał  gest,  który  Turner  i  jego  towarzysz  zrozumieli.  Był  to  rozkaz,  a  ci  nieszczęśnicy, 
równie szaleni jak ich dowódca, wykonali go bez wahania. 

Z rozpostartymi skrzydłami maszyna wzbiła się w powietrze, tak samo jak wcześniej uniosła się 

nad wodospadami Niagara. Ale wtedy uniknęła odmętów, katarakt, tym razem zaś jej obłąkańczy 
lot rzucił ją w objęcia burzy. 
Pojazd przelatywał między tysiącami błyskawic, wśród łoskotu gromów, pod gorejącym niebem. 
Lawirował między oślepiającymi wybuchami ryzykując, że trafi go piorun. 
Robur nie zmienił pozycji. Ze sterem w jednej ręce, dźwignią napędową w drugiej, pchał bijący 
pełną  mocą  skrzydłami  pojazd  w  sam  środek  burzy,  tam  gdzie  najgwałtowniej  następowały 
wyładowania elektryczne między chmurami. 

Należało powstrzymać tego szaleńca, przeszkodzić mu w rzuceniu pojazdu pomiędzy zmagające 
się  żywioły!  Należano  zmusić  go  do  wodowania,  do  szukania  pod  wodą  ratunku,  który  ani  na 

powierzchni morza, ani w powietrzu nie był możliwy. Tam będzie można czekać, aż dobiegnie 
końca ta straszliwa walka żywiołów. 
Wszystkie  instynkty,  całe  poczucie  obowiązku  rozgorzały  wtedy  we  mnie!  Ależ  tak!  Było  to 
czyste  szaleństwo,  ale  jakże  nie  powstrzymać  tego  zbrodniarza,  którego  moja  ojczyzna  wyjęła 
spod  prawa,  który  całemu  światu  zagrażał  swoim  straszliwym  wynalazkiem?  Jakże  go  nie 
zaaresztować, nie oddać w ręce sprawiedliwości? Jestem w końcu czy nie jestem nadinspektorem 

policji?  I  zapominając,  gdzie  się  znajdowałem,  ze  byłem  nad  wzburzonym  morzem  sam 
przeciwko trzem, skoczyłem na rufę i głosem, który przebił się przez łoskot burzy, krzyknąłem, 
rzucając się na Robura: 

— W imieniu prawa... 
Naraz  „Grozą”  wstrząsnęło,  jak  gdyby  gwałtownie  przebiegł  przez  nią  prąd.  Cała  konstrukcja 
dygotała, zupełnie niczym człowiek pod wpływem wyładowań elektrycznych. Pojazd, trafiony w 
sam środek maszynowni, rozprysł się na wszystkie strony. 

background image

 

113 

 

W  „Grozę”  biły  pioruny  i  z  połamanymi  skrzydłami,  strzaskanymi  turbinami,  spadała  z 

wysokości ponad tysiąca stóp w odmęty Zatoki Meksykańskiej!... 
 
 

OSTATNIE SŁOWO NALEŻY DO GRAD 
 
Kiedy po nie wiem jak długo trwającym omdleniu przyszedłem do siebie, w kabinie, gdzie mnie 
położono, znajdowało się kilku marynarzy, których starania przywróciły mi życie. 
Stojący u mego wezgłowia oficer zaczął mnie wypytywać, a kiedy wróciła mi pamięć, mogłem 

udzielić mu odpowiedzi. 

Wyjawiłem im wszystko. I niechybnie ci, co mnie słuchali, musieli uważać, że mają do czynienia 
z nieszczęśnikiem, który wraz z życiem nie odzyskał rozumu. 
Znajdowałem się na pokładzie parowca „Ottawa” płynącego po wodach Zatoki Meksykańskiej i 
kierującego się do Nowego Orleanu. W czasie ucieczki przed burzą załoga natknęła się na jakieś 
szczątki, których się uczepiłem, i wyciągnęła mnie z wody. 
Byłem uratowany, a Robur Zdobywca i jego dwaj towarzysze w wodach Zatoki zakończyli swój 
awanturniczy  żywot.  Znikł  na  zawsze  Pan  Światy  uderzony  gromem,  któremu  ośmielił  się  w 

przestworzach stawić czoła, i w nicość uniósł sekret swego niezwykłego wynalazku. 
Pięć dni później „Ottawa” dopływała do wybrzeży Luizjany, a rankiem 10 sierpnia zawinęła do 

portu. 
Pożegnałem  się  z  załogą  parowca  i  wsiadłem  do  pociągu  jadącego  do  Waszyngtonu,  mojego 
miasta rodzinnego, którego obawiałem się już nigdy nie ujrzeć! 
Najpierw  udałem  się  do  urzędu  policji,  chcąc  pierwszą  wizytę  złożyć  Wardowi.  Jakież  było 
zdziwienie i osłupienie, a także radość szefa, kiedy otworzył mi drzwi gabinetu! Czyż zgodnie z 
raportami  moich  towarzyszy  wszystko  nie  wskazywało  na  to,  że  utonąłem  w  wodach  jeziora 

Erie? 
Opowiedziałem mu wszystko, co się wydarzyło od mojego zniknięcia — pościg niszczycieli na 
jeziorze,  wzniesienie  się  „Grozy”  nad  wodospadami  Niagara,  postój  we  wnętrzu  Great-Eyry, 

katastrofę w czasie burzy nad Zatoką Meksykańską. Dopiero wtedy dowiedział się, że maszyna 
zbudowana przez genialnego Robura mogła się poruszać w powietrzu, podobnie jak czyniła to na 
lądach i morzach. 

background image

 

114 

 

A  prawdę  powiedziawszy,  czy  posiadanie  takiego  pojazdu  nie  usprawiedliwiało  imienia  „Pan 

Świata”, jakie nadał  sobie jego twórca? Oczywiście, bezpieczeństwo publiczne z pewnością na 
zawsze pozostałoby w zagrożeniu, gdyż ciągle brakowałoby środków obronnych. 
Ale  rosnąca  z  wolna  pycha,  jaką  zauważyłem  u  tego  niezwykłego  człowieka,  popchnęła  go  do 
walki w powietrzu z najstraszliwszym z żywiołów, i cudem tylko wyszedłem cały i zdrowy z tej 
tragicznej katastrofy. 
Ward ledwie mógł uwierzyć w moją opowieść. 
— Ostatecznie, drogi Strock — powiedział — wróciliście, a to jest najważniejsze!... Najpierw ten 
słynny Robur, a teraz wy jesteście „człowiekiem dnia”. Mam nadzieję, że w związku z tym nie 

stracicie głowy przez próżność, jak to się stało z owym szalonym wynalazcą... 

—  Nie,  panie  Ward  —  odparłem.  —  Przyzna  pan  jednak,  że  nigdy  ciekawski  łaknący 
zaspokojenia swojej ciekawości nie zostanie wystawiony na takie próby... 
— Zgadzam się, Strock!... Tajemnice Great-Eyry, przeistaczanie się „Grozy” — wszystko to wy 
odkryliście! Na nieszczęście sekrety Pana Świata zginęły razem z nim... 
Tego samego wieczoru dzienniki Stanów Zjednoczonych opublikowały relację z moich przeżyć, 
której wiarygodność nie mogła być podana w wątpliwość, i jak przepowiedział Ward, siałem się 
„człowiekiem dnia”. 

Jeden z artykułów mówił: 
„Dzięki inspektorowi Strockowi Ameryka szczyci się rekordem policyjnym. Podczas gdy gdzie 

indziej z większym lub mniejszym sukcesem działa się na lądzie i wodzie, policja amerykańska 
puściła się w pogoń za złoczyńcami w głębiny mórz i oceanów, a nawet w przestworza...” 
Czyż opowiedziane tutaj moje działania nie staną się być może w końcu naszego wieku chlebem 
powszednim dla policjantów przyszłości? 
Łatwo  sobie  wyobrazić,  jakie  przyjęcie  zgotowała  mi  moja  stara  gosposia,  gdy  wróciłem  do 
domu. Kiedy się jej ukazałem — czyż nie jest to właściwe słowo? — myślałem, że poczciwina 

wyzionie ducha. A usłyszawszy mój głos, z oczami mokrymi od łez dziękowała Opatrzności, że 
wyszedłem cało z tylu niebezpieczeństw. 
— I co?... — powiedziała na koniec. — Nie miałam racji?... 

— Racji, droga Grad? A w czymże to? 
— No, jak to, uważałam, że Great-Eyry jest schronieniem diabła! 
— Ależ Robur nie był diabłem... 
— Nic nie szkodzi — odparła staruszka. — Ale równie dobrze mógłby nim być!