Moja opowieść (2)


MOJA

OPOWIEŚĆ

Spisana latem A.D. 1999

Kiedyś chciałaś usłyszeć, jakie opowiadam bajki. Spełniam twoją prośbę Nie będzie to jednak bajka z morałem, ani saga o zaczarowanych księżniczkach, ukrytych skarbach, ani też żadna z tego rodzaju opowieści, jakimi dorośli raczą swoje pociechy. Opowiem ci historię, która wydarzyła się naprawdę. Co prawda będą w niej czarownicy, przeznaczenie, klątwy i złe duchy, lecz zapewniam Cię, w czasach, w których rozgrywały się niżej opisane wydarzenia, wróżki i czary nie były jeszcze zepchnięte do sfery baśni i wymysłów. No cóż, świat jednak się zmienia, i to co kiedyś wydawało nam się wieczne i trwałe, dziś przemieniło się w proch…

To będzie moja historia, wycinek mojego długiego i dziwnego życia…

Ile razy już opowiadałeś tę historię, Wyklęty ? Ile razy musiałeś ścierpieć śmiech głupców i kpinę w ich świecących się od taniego alkoholu oczach ? Ile razy miałeś nadzieję, że zostaniesz zrozumiany, że ktoś podzieli twój ból, z jakim musisz żyć do Ostatecznych Dni - o ile takie nastąpią? Ile razy odchodziłeś wyśmiany, z rozdrapanymi ranami, które od wieków ropieją i wciąż zaognione puszczają czarną, zatrutą krew? Ile razy jeszcze powtórzysz swą historię?

Znam odpowiedź- dopóki będą istnieli ludzie, którzy zechcą słuchać.

Nawet, jeśli potem odpłacą mi się drwiną i kopniakami…

Bo ktoś samotny tak jak ja-samotny w kosmicznym wymiarze tego słowa- cieszy się nawet wtedy, gdy go kopią.

Przynajmniej zauważają moje istnienie.

A to już jest coś…

Yasmir

Działo się to wieki temu, gdy naszą ziemię porastały przepastne puszcze, nie tknięte jeszcze stopą osadnika. Wąskie trakty, niczym nitki, przecinały splątany dywan zieleni, a nawleczone na nie jak korale nieliczne ludzkie sadyby dawały schronienie podróżnym, którzy podążali daleko na zachód, do Cesarstwa i jeszcze dalej, nad brzeg morza, gdzie kopano bursztyn.

Kraj jawił się jako dzika połać lądu, gdzie cywilizacja przegrywała z nieokiełznaną przyrodą. Rzadko spotkałabyś tu rolnika, uczciwego kupca czy pobożnego osadnika. Lud tej krainy rekrutował się ze zbiegłych chłopów, banitów, ludzi dzikszych niż zwierzęta zamieszkujące bagna, oparzeliska i mroczne mateczniki. Z niechęcią poddawali się oni władzy lokalnych baronów i szlachty. Chłopi, mając w pamięci krzywdy, jakich doznanie zmusiło ich do ucieczki z ziemi ojców z uczuciem nienawiści patrzyli na panoszących się po ulicach miast i wiosek wysoko urodzonych. Często też nienawiść owa znajdowała ujście w gwałtownych i nieludzkich mordach, które topiły tę krainę we krwi szlachty. Jednak w czasach, gdy dorastałem w rodzinnej wiosce Rotekirche, krwawe rebelie i chłopskie bunty należały już do zamierzchłej przeszłości, a wszelkie zalążki nowego zrywu były brutalnie tłumione przez wierne książętom oddziały kondotierów.

Rotekirche była charakterystyczną wioską tego regionu- skupiskiem domków ze strzechami krytymi słomą, otoczonym splątaną palisadą drzew i kolczastych krzewów. Pola ciągnące się aż ku lazurowej tafli jeziora porastała soczysta szmaragdowa trawa, upstrzona plamami kwiatów i ziół. Za jeziorem czaił się bór- pełen łownej zwierzyny, owoców runa i niebezpieczeństw, o jakich ludzie naszych czasów nawet nie śnią w najgłębszych koszmarach.

To było moje królestwo, moja domena. Tam czułem się jak w domu. To, przed czym najodważniejsi mężczyźni z naszej wioski uciekali z krzykiem, było dla mnie owocem dnia powszedniego. Nie bałem się mrocznych cieni, czających się w zakątkach lasu, rzucałem wyzwania dzikim niedźwiedziom, rysiom. Noc w lesie przyprawiłaby większość z moich przyjaciół o drżenie serca- ja spędzałem pod drzewami więcej czasu, niż pod strzechą rodzinnego domu- zwłaszcza od czasu, gdy Czarna Śmierć przewaliła się przez Rotekirche, wyludniając ją i czyniąc mnie sierotą, mrukiem i samotnikiem.

Byłem gajowym- z łaski i mianowania sir Lousia de Carnaca, gubernatora pobliskiego miasta Tumsterg. Leśne komysze dawały schronienie nie tylko zwierzynie- także wyjęci spod prawa łotrzykowie, banici i kłusownicy znajdowali kryjówkę w cieniu drzew. Moim zadaniem było pilnowanie, by nikt nie tykał królewskiej zwierzyny, wyszukiwanie nor zbójców i informowanie o nich żołnierzy gubernatora. Byłem dobry w tym, co robiłem. Znałem ścieżki, o których inni nie mieli pojęcia, a w szyciu z łuku nikt z okolicznych mieszkańców nie mógł mi dorównać. Gubernator miał powody, aby być ze mnie zadowolony…

Byłem zwykłym człowiekiem- miałem swoje słabości, problemy, drobne sukcesy i porażki. Jednak to wkrótce miało ulec zmianie. Nadszedł dzień, kiedy wszystko się zmieniło. Dzień, który zapowiadał się zwyczajnie, jak dziesiątki innych... Tu rozpoczyna się moja dziwna historia…

…historia, która trwa do dziś.

Boję się, że mnie wyśmiejesz. Że nie zrozumiesz…

Nawet jeśli, przejrzysz mnie na wylot- zobaczysz użalającego się nad swoim parszywym losem mięczaka, któremu pozostały już tylko łzy, rozpacz i beznadzieja.

A może…może choć przez chwilę pojmiesz ból, przeszywający moją duszę…

Wtedy przez jakiś czas nie będę sam... aż zwiędniesz w moich rękach jak przejrzały kwiat.

Był pogodny, letni dzień. Lekki wietrzyk wiejący od strony jeziora poruszał koronami sosen, przynosił znad wody kwaśny zapach gnijących wodorostów, tataraku i świeżo skoszonej trawy z łąk. Plamy słonecznego światła kładły się na polanach, tworzyły mozaikę na pniach drzew i gęstej, bujnej trawie. Zapowiadała się wspaniała pogoda, czysta sielanka.

Tego dnia krążyłem po lesie niedaleko Darkwaldu, tuż przy trakcie do Tumsterg. Szedłem śladem bestii- wielkiego basiora, który od wielu dni porywał dorodne sztuki ze stad gospodarzy. Wójtowie okolicznych wiosek wyznaczyli wysoką sumę w srebrze za skórę rabusia, a ja zamierzałem tę nagrodę odebrać jeszcze dzisiejszego dnia. Zaczaiwszy się rankiem na bestię w pobliżu stada sir Simona na łąkach przy strumieniu Leśnym szybko przekonałem się, że przeczucie mnie nie myliło. Jeden strzał wystarczył, aby rozbójnik zostawił po sobie wyraźny ślad. Wytrwale szedłem krwawym tropem wiedząc, że nie mam się po co spieszyć. Wkrótce wilk straci siły i stanie do ostatniej walki o łatwym do przewidzenia wyniku…

Dźwięk, jaki dobiegł mnie z pobliskiej kępy zarośli, spowodował, że zgarbiłem się, naciągając jednocześnie cięciwę łuku. Początkowo podejrzewałem, że moja zwierzyna oddaje właśnie w krzakach ostatnie tchnienie. Byłem lekko zawiedziony, spodziewałem się bowiem po starym, szarowłosym rabusiu większej determinacji.

To nie był wilk. Z krzaków dobiegł przerażający szloch. Taki dźwięk może wydać tylko człowiek. Zdesperowany człowiek. Rozgarnąłem krzaki i zobaczyłem ją- siedziała tam, umorusana, zaszczuta, wyprana z godności. Wielkie, dziewczęce oczy spojrzały na mnie z wyrazem złapanego we wnyki, otoczonego przez sforę myśliwskich psów lisa. Popatrzyłem na podarte ubranie, z ledwością zakrywające młode posiniaczone ciało. Ze zgrozą ujrzałem ślady po oparzeniach, błyszczące różowo blizny i otarcia na przegubach rąk. Siedziała tak i patrzyła na mnie, a ja nie mogłem wykrztusić słowa, porażony okropnością tej sceny. Stanąłem naprzeciw zezwierzęcenia, wywołanego strachem i głodem.

Chwila bezruchu nie trwała długo. Niczym spłoszona sarna, dziewka rzuciła się w bok, jęcząc dziko. Zaskoczenie minęło szybko- długim susem odciąłem jej drogę ucieczki. Desperacko wywinęła mi się spod ręki- była zwinna jak piskorz i sturlała się na dno jaru leśnego strumienia. Zanurkowała w gęste jeżyny. Ktoś inny może zaniechałby pościgu, ale je nie. Ten las był moim domem i tylko głupiec mógłby sądzić, że mógłby mi się w nim wymknąć.

Obiegłem zarośla i poczekałem, aż wyłoni się z drugiej strony. Nie wiem, po co to robiłem. Może powodowała mną litość dla tego nieszczęsnego stworzenia- zaiste rzadkie w tych czasach uczucie, a może poczucie obowiązku, wynikające z mojego zajęcia. W każdym razie zabiegłem jej drogę i gdy wyskoczyła pokrwawiona ze splątanych chaszczy, wpadła prosto na mnie. Jej krzyk przepojony strachem, a potem gibkie, nadzwyczaj mocne ciało, łomot przerażonego serca, pragnącego rozerwać pierś. Rozszerzone strachem oczy i szarpanina. Oboje runęliśmy w trawę. Mówiłem uspokajająco. Przemawiałem, błagałem, szeptałem. Musiałem mówić długo, zanim przestała szlochać. Ale nadal trzęsła się i oddawała mocz na moje spodnie.

Nina

Była ładna. Przynajmniej do czasu, dopóki nie trafiła w ręce swoich oprawców. Potem owe bydlaki zadały jej więcej bólu, niż byłby w stanie wytrzymać niejeden człowiek. Pastwiły się nad nią i zadawały męki, które pozostawiły ślady oparzeń na plecach, pręgi sińców na twarzy i ramionach i zaschnięte strumyczki krwi po wewnętrznej stronie ud.

Jednak najgorsze męki musiał przeżywać jej umysł. Tortury wycisnęły niezatarte piętno we wspomnieniach, piętno, które sprawiało, że jęczała poprzez niespokojny sen, w jaki zapadła godzinę temu.

Kto ją tak potraktował? Bez wątpienia zbójcy- oto jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło mi na myśl. Musiała należeć do jakiejś rozbitej przez bandytów karawany, nie przypomniałem sobie bowiem, abym kiedykolwiek widział ją w jednej z okolicznych wiosek. Mogła też pochodzić z miasta- Tumsterg, lub położonego nad Iną Christofberg. To jednak nie miało w obecnej chwili znaczenia- teraz musiałem iść po pomoc. Jednak nie dałbym rady nieść jej całą drogę do Rotekirche, a bałem się zostawiać ją samą w lesie. Cienie wydłużały się, pomiędzy drzewami gęstniał mrok i zdałem sobie sprawę, jak wiele czasu upłynęło odkąd zapadła w sen. Uświadomiłem sobie, że nie zdążę tu wrócić przed zmierzchem. Postanowiłem przenocować na pobliskiej polanie i dowiedzieć się czegoś więcej.

Bierwiono strzeliło iskrami, płomień na ułamek sekundy rozjaśnił polankę, odbił się w zmrużonych oczach dziewczyny. Potem przygasł, i w półmroku widziałem tylko jej przygarbioną sylwetkę i ciemną ścianę drzew w tle. Dookoła panowała nocna cisza, przerywana jedynie krzykiem jakiegoś nocnego ptaka. Obserwowałem dziewczynę, jak szarpie zębami mięso upolowanego zająca. Jadła żarłocznie, łapczywie, tłuszcz spływał jej po brodzie, ale nie zważała na to. Musiała nie jeść od wielu godzin, jeśli nie dni. Naszło mnie podejrzenie, że to zbiegły więzień, niewolnica. Za pomoc takim groziły różne kary, zazwyczaj okrutne.

Zdążyła już się uspokoić. Nadal toczyła dookoła trwożliwym spojrzeniem, ale zorientowała się, że nie chcę jej skrzywdzić. Jednak za każdym razem, gdy unosiłem się, aby dorzucić do ognia, kuliła się w obronnym geście, zastygając w przerażeniu, niczym mały ptaszek, na którego padnie cień sokoła.

Była urodziwa. Nie miała więcej, niż osiemnaście wiosen. Szare włosy spływały jej na ramiona, w nieładzie plątały się na karku, zwijały się w strączki nad ładnie wyprofilowanym, nieco zadartym nosem. Oczy, wcześniej rozszerzone przerażeniem, teraz zmieniły się w szparki, obserwowały mnie z uwagą, śledziły każdy mój ruch. Nie zauważyłem, jakiego były koloru. Twarz miała delikatną, ładną, ale reszta ciała zdradzała raczej chłopskie pochodzenie.

Ubranie leżało na niej w nieładzie. Najgorszy był zapach. Nawet mój przyzwyczajony do różnego rodzaju odoru nos z trudnością znosił kwaśny smród, jakim przesączona była jej suknia. W fetorze tym było coś, co kojarzy się z ochłapem zgniłego mięsa, otoczonego przez rój brzęczących much, coś odpychającego.

Obrazu nieszczęścia dopełniały rany. Pokrywały całe ciało, a ból, jaki sprawiały, za każdym poruszeniem wykrzywiał jej twarz. Były tam rany od bicza, ślady bicia i przypalania ogniem, Była wielokrotnie gwałcona, nie miałem wątpliwości…

…ale była ładna. Było w niej coś, co sprawiało, że mogłeś ją polubić, jakieś wewnętrzne ciepło, które biło z tych oczu. I od uśmiechu, który właśnie przed chwilą, po raz pierwszy pojawił się na wargach. Uśmiechu zadowolenia, może pierwszej próby nawiązania kontaktu, nieśmiałego podziękowania za ciepło ogniska i serca…

- Może w końcu powiesz, co się stało? Kim jesteś i skąd się tu wzięłaś, kto zrobił ci krzywdę? Zbóje? Najemnicy?- podjąłem próbę wydobycia z niej jakiejś informacji. Jak przed kilkoma minutami, próba ta skończyła się fiaskiem. Uśmiech na jej ustach zgasł, szybko wycofała się w głąb siebie, zamknęła się w sobie i odgrodziła od świata murem milczenia. Tak od godziny. Początkowo sądziłem, że mam do czynienia z cudzoziemką lub niedojdą, ale szybko stwierdziłem, że pojmuje to, co do niej mówię. Jednak jakiekolwiek pytanie o jej losy wywoływało ten sam efekt- w oczach pojawiał się ból, źrenice przyćmiewało wspomnienie męki (…Boże Wszechmogący, co takiego jej uczyniono??). I traciłem z nią kontakt.

Wzdrygnęła się, wyraźnie przestraszona. Widziałem, jak walczy z przerażeniem i zrozumiałem, że w mieście nie znajdzie spokoju. Złe przejścia wiązały się albo z Tumsterg, albo z gubernatorem lub możnymi panami. Możliwe, że była zbiegłą niewolnicą. Zacząłem wyrzucać sobie, że wpakowałem się w tę paskudną sprawę. Ale nie mogłem się wycofać. Nie leżało to w mojej naturze. Zastanawiałem się nad tym, co zrobię. Jutro pójdę- sam- do Rotekirche, i pogadam z Calebem, wójtem i zarazem moim przyjacielem (jednym z niewielu- mogłem ich policzyć na palcach jednej ręki). Razem uradzimy, co zrobić z nieszczęsną dziewczyną. Możliwe, że trzeba będzie powiadomić strażników z miasta. Bo Nina może być przestępcą, morderczynią, trucicielką, wszetecznicą…tylko, że ja…

…tylko że ja w to nie wierzyłem. Nie mogłem uwierzyć.

Bo byłem sam, żałosny człowieczek, sam jak palec, i pragnąłem towarzystwa kogoś, kto wie, co to wyobcowanie, kogoś zaszczutego, kto nie może wrócić do ludzi. Kogoś, kto zrozumie, czym jest ból samotności. A Nina, zaszczuta dziewczyna, jawiła mi się jako bratnia dusza. Miałem kogoś, o kogo mogłem się troszczyć, i kto mógł mi się odpłacić uśmiechem-szczerym. Pojawiła się wizja zabłąkanego psa, którego w końcu ktoś pogłaskał.

Nocne ostrze

Poruszenie pośród ciemności wyrwało mnie z półsnu. Zaalarmowany ruchem dobiegającym z mroku, bezszelestnie uniosłem się z prowizorycznego posłania. Nasłuchiwałem przez chwilę- szybki, przyśpieszony oddech i delikatne kroki nie budziły wątpliwości, kto porusza się w mrokach nocy.

Złapałem ją wpół. Nawet nie krzyknęła. Czułem tylko bijące w niej oszalałe ze strachu serce. Ale litość i współczucie skończyło się wraz z cierpliwością

-Dobrze- warknąłem- widzę, że szybko powróciłaś do zdrowia. Nawiasem mówiąc, nieładnie tak bez pożegnania opuszczać człowieka, który cię ugościł i opatrzył rany.

Żadnej reakcji. Tylko przerażone spojrzenie. Zacząłem tracić spokój.

-Posłuchaj dziewko- starałem się nadać brzmieniu głosu nieprzyjemny, zgrzytliwy ton, ale nie bardzo mi to wyszło.- jutro ruszamy do miasta. Tam przekażę cię strażom. Nie moja sprawa, co z tobą zrobią. Jeśliś niewinna i nic nie masz na sumieniu, nie musisz się niczego obawiać.

Jej twarz przybrała płaczliwy wyraz, usta wykrzywiły się w podkówkę. Natychmiast pożałowałem ostrego tonu.

-Nino- starałem się uspokoić- nie musisz się mnie bać. Ja nie jestem katem. Cokolwiek zrobiłaś- spojrzałem na okaleczenia-odpokutowałaś swoją winę. Jestem tego pewien. Powiedz mi coś o sobie, o tym, co się stało. Jeżeli mam ci pomoc, muszę wiedzieć, co ci się przydarzyło, zrozum mnie dziecko.

-Oni…oni…brali mnie po kolei…rzucali kości o to, kto następny…szloch zdławił resztę, a ja poczułem że śmierć jest blisko, spogląda przez ramię. Ocalił mnie doskonały słuch: szelest liści za plecami a potem rozedrgany wrzaski, kiedy atakujący mnie nieznajomy dał się ponieść żądzy walki. Ledwo uniknąłem ciosu krótkiego oszczepu, który celował w mój korpus. Hartowane w ogniu ostrze rozdarło sukno i drasnęło skórę. Poczułem piekący ból w prawym boku, ale nie miałem czasu, aby się nad sobą rozczulać. Jednym, wytrenowanym ruchem wyszarpnąłem z pochwy myśliwski kord- nóż o obosiecznym ostrzu, mogącym jednym pociągnięciem przeciąć nawet skórę niedźwiedzia. Uderzyłem na odlew, mając nadzieję, że to zmusi mego przeciwnika do uskoczenia i zasłony, a potem odskoczyłem poza zasięg jego ostrza.

Zaczął się śmiertelny taniec. W mroku, rozjaśnionym jedynie blaskiem księżyca i wiśniowym żarem bijącym od niewygasłego jeszcze ogniska rozgrywał się bój. Nie wiedziałem, kim był mój wróg, ale z pewnością nie był zwykłym rabusiem. Posługiwał się krótkim oszczepem z niebywałą wprawą, a jego ciało chronił kolet z wyprawianej skory, po której mój nóż ześlizgiwał się raz za razem. Powoli zacząłem tracić nadzieję, że zdołam go pokonać. Zdawał się także wytrzymalszy. Ja zacząłem sapać i tracić oddech, on zaś- po początkowym okrzyku- teraz walczył w całkowitym milczeniu, oddychał równo, skoncentrowany przymierzał się do kolejnych ciosów, które spadały na mnie z precyzją atakującej żmii.

Zadał następny cios, a ja nie zdążyłem ze złożeniem parady. Ostrze trafiło mnie w bok i zjechało po żebrach, kalecząc i szarpiąc skórę. Nie zadało poważnych obrażeń, ale sam impet uderzenia sprawił, że zwaliłem się na kolana, oszołomiony, z przyćmionym wzrokiem.

Posłyszałem jego krok. Podniosłem spojrzenie i ujrzałem, jak ostrożnie zbliża się, podnosząc oszczep do zadania ostatecznego ciosu. Nachylił się, i przez chwilę nasze oczy spotkały się. Zadrżałem. I już wiedziałem, że nie mogę liczyć na miłosierdzie.

Mój skok był podyktowany desperacją. Zawiodła taktyka i umiejętności-pozostała tylko rozpaczliwa walka do końca. Mój przeciwnik nie docenił mnie. Nie spodziewał się ataku, oczekiwał raczej błagań o litość. Zasłonił się oszczepem, a ja wpadłem na niego i obaliłem na ziemię. Ciszę przerwały jego plugawe klątwy i mój jęk, każdy bowiem ruch wywoływał ból w zranionym boku. Jeździłem ostrzem po chropowatej powierzchni jego skórzanej kurty, szukając jakiejś szczeliny, przez którą mógłbym mu zadać śmierć. Moje palce napotkały w ciemnościach jego szyję; zacisnąłem na niej palce, wpijając mu paznokcie w skórę. Poczułem pulsującą tętnicę, a potem pchnąłem. Obrzydliwy, bulgoczący dźwięk, a potem chrzęst, gdy ostrze przejechało po tchawicy; świst uchodzącego z płuc powietrza. Śmiertelnie ranny napastnik zakrakał, zagarnął rozczapierzonymi palcami ziemię, i oddał ducha.

Wstałem, ciężko dysząc. Trząsłem się jak w febrze; teraz, gdy walka minęła, zaatakował szok i strach. Rozejrzałem się wokół, w poszukiwaniu innych zagrożeń. Las jednak milczał. Nie było Niny. Zawołałem, a potem ruszyłem pomiędzy drzewa. Nie szukałem długo- usłyszałem, jak przedziera się przez zarośla.

-Nino, wróć! -wrzasnąłem- on nie żyje, kimkolwiek był! - przekląłem, a potem pokuśtykałem za nią. Musiała bardzo się bać, i strach ten był silniejszy, niż uczucie wdzięczności. Dopadłem ją w gęstwinie, niedaleko obozowiska.

Natychmiast pożałowałem tych słów. Nawet na mnie nie spojrzała. Zatoczyła się tylko, a potem osunęła się na ziemię. Gdybym w porę jej nie złapał, złamałaby sobie nos.

Wstawał świt. Granatowe, rozgwieżdżone niebo gasło i bladło, w miarę jak wschód nieboskłonu barwił się szarością poranka. W lesie panowała głucha cisza, jak zawsze tuż przed wschodem słońca. Za jakiś czas przebudzą się ptaki, i gęstwa koron drzew ożyje tysięcznymi wrzaskami i kląskaniami. Ale na razie panował śmiertelny spokój. Zwykle rozkoszowałem się tą chwilą, chłonąłem ją, wyciszony i rozmarzony. Zawsze wstawałem wcześniej, po to tylko, aby przeżyć te kilka chwil, gdy świat zastyga w bezruchu, a potem nagle niebo rozjarza się złocistą poświatą, a wszystko wokół eksploduje życiem.

Teraz jednak nie miałem czasu na rozkoszowanie się spektaklem Natury. Byłem zdenerwowany i niewyspany- po nocnym napadzie nie ośmieliłem się zmrużyć oka- pilnowałem odrętwiałej Niny i własnej skóry.

Od czasu, gdy zemdlała, nie ocknęła się ani razu. Wciąż leżała tam, gdzie ją położyłem- po drugiej stronie wygasłego ogniska. Jej włosy rozwiewane przez słabiutki wietrzyk, falowały i opadały w popiół. Podszedłem bliżej i dotknąłem jej pleców. Czułem, jak pod skórą ciało lekko drży. Nagła fala pożądania przez chwilę zalała moje myśli, ale opanowałem się.

Odwróciłem się w kierunku trupa mojego niedoszłego zabójcy. Leżał w zdeptanej, pokrytej długimi pasmami zakrzepłej krwi trawie. Nie był to najpiękniejszy widok. Nie chciałem, aby Nina zobaczyła ciało po przebudzeniu, lecz nie mogłem się przełamać, aby wziąć zwłoki w ręce i zatargać je do lasu.

Znałem tego człowieka. Za życia nosił miano Rudi Schoemaker. Był łotrem spod ciemnej gwiazdy. Wiele plotek słyszało się o sposobach, w jakie zarabia pieniądze. Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie mieszka Rudi. Kręcił się to tu, to tam. Można było go spotkać „U Furmana” czy „Pod złamanym ostrzem” w Tumsterg. Powszechnie wiedziano, że załatwiają tam swoje interesy rozmaitej maści bandyci, porywacze, drobni łotrzykowie i złodzieje. Rudi jak dotąd miał szczęście. Nigdy nie wpadł w ręce kata, wszystkie jego złe uczynki uchodziły mu na sucho. Tej nocy w końcu podwinęła mu się noga. Zadrżałem na samo wspomnienie pojedynku, tych oczu, bezlitosnych i pałających żądzą mordu. Jeżeli jeszcze tliły się w mej duszy resztki poczucia winy, to właśnie w tej chwili wygasły.

Pamiętam, ile wysiłku kosztowało mnie, by przełamać się i odwrócić trupa na drugą stronę, twarzą w górę. Czekałem z tym do świtu, w nocy i tak niewiele bym zobaczył. Teraz leżał tam, z szeroko otwartymi, szklistymi oczami, otoczony zapachem zakrzepłej krwi i strachu.

Rudi, Rudi… dlaczego chciałeś mnie zabić ?

Od strony posłania dziewczyny dobiegło westchnienie. Uznałem, że nadszedł czas, aby dowiedzieć się, za jaką sprawę omal nie oddałem życia.

Sen dobrze jej zrobił. Nadal był blada, ale w jej oczach było już mniej bezrozumnego przerażenia i otępienia. Krzywiła się za każdym razem, gdy szorstkie ubranie ocierało rany. Spojrzała na mnie.

Dorzuciłem do ognia. Przewróciłem kawałek mięsa na drugi bok. Tłuszcz skapnął w płomienie, zaskwierczał. Patrzyliśmy w żar.

Boże, czy ja zawsze muszę być taki ? Ta dziewczyna przeżyła w ostatnich dniach więcej okropności, niż ja podczas swojego życia. Jest przepełniona strachem, jak ścigana zwierzyna. A ja zachowuję się, jak jeden z tych bydlaków…cham…

…jest jeszcze jeden powód, prawda? Pragniesz ludzkiego towarzystwa. I czegoś więcej. Ach ty durniu, to tylko ścigana niewolnica. Nie jest piękną nieznajomą. To nie dwa statki, zderzające się pośrodku mgły.

Sentymentalny głupiec Yasmir…

-Idź do diabła !.

Wstała. Zatoczyła się, tracąc równowagę, nas twarzy odbił się wyraz cierpienia. Poderwałem się i złapałem ją, zanim upadła. Była blada, wstrząsały nią suche torsje. Oczy uciekły jej pod powieki.

Nazbierałem żywności, zostawiłem jej bukłak pełen świeżej, źródlanej wody i pozostawiłem w gęstych krzakach. Pożegnałem pokrzepiającym uśmiechem i ruszyłem do Rotekirche.

Żmija w trawie

Konni krzyknęli. Kopyta załomotały po drewnianym mostku rozpiętym nad strumieniem płynącym nieopodal młyna. Jeden za drugim, kawalerzyści opuścili wieś. Wzniecili na trakcie do Tumsterg chmurę kurzu, po chwili zniknęli wśród drzew. Pozostawili po sobie tłumek zaaferowanych wieśniaków, kupiących się po zagrodach i komentujących najświeższe wydarzenie.

Spodziewałem się tego, ale i tak musiałem odwrócić wzrok, żeby Caleb nie mógł odczytać w moich oczach nagłego przestrachu. Wszędzie szukają. Rotekirche nie jest bezpiecznym schronieniem. Zacząłem mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłem, przychodząc tutaj.

Wnętrze wioskowej oberży było przesycone zapachem potu, szczyn i gotowanej cebuli. Na chwilę zaparło mi dech. Rozejrzałem się po zaciemnionym dymem unoszącym się znad paleniska pomieszczeniu. Pozdrowiłem kilku znajomych. Znalazłem wolną ławę i ciężko opadłem na nieheblowane drewno. Skinąłem na Helmuta, wiecznie skwaszonego szynkarza- Piwo ! I coś do żarcia.

W kącie wybuchł wrzask. Kilku ludzi kłóciło się zawzięcie. Zorientowałem się, że wszyscy dookoła rozmawiają o poszukiwanym zbiegu. Istniał tylko ten temat.

Przeczekałem, aż Helmut postawi michę z kaszą i oddali się od ławy.

Spojrzał na mnie żywo. Pijackie otępienie zastąpił błysk podejrzliwości. Nagle jego twarz zastygła w dziwnym grymasie. Wykrzywił usta, uśmiechnął się nieładnie, ponuro. Spojrzałem mu hardo w oczy, i wtedy spuścił wzrok.

Westchnął, i wyszedł, a ja za nim. Ruszyliśmy do chaty, gdzie wójt zaczął przetrząsać skrzynię w poszukiwaniu przyodziewku. Milczał, i było to wymowne milczenie. Odezwał się tylko raz.

Nie odpowiedziałem. Bo cóż miałem odrzec? Udawać głupca? Zaprzeczyć? Nie miało to sensu. W milczeniu wyszliśmy na zewnątrz.

Szliśmy nie patrząc na siebie. Obserwowałem ludzi wokół. Jak szybko odkryją prawdę? Caleb domyślił się niemal od razu, ale jemu mogłem zaufać. Lecz inni…

Doszliśmy do ostatniej chaty. Dalej był już tylko zakurzony gościniec, wijący się między łanami młodego zboża, wchodzący w las.

Caleb unikał mojego wzroku, był zakłopotany.

Odwróciłem się. Wzruszyłem ramionami. Milczałem. Ruszyłem w las, brnąc przez łany żyta. Caleb zawołał za mną ostatni raz.

A potem odwrócił się i odszedł. Zniknął.

Nie zauważyłem, kiedy wszedłem w las. Nie zważałem na nic. Maszerowałem jak automat. Przez głowę galopowały mi setki myśli. Zabobonny strach mieszał się z uczuciem żalu (a może czegoś więcej) do dziewczyny, która bezbronna oczekiwała mnie w leśnej kryjówce…

Bezbronna? Czy aby na pewno? Jeżeli to, co o niej mówią, jest prawdą, to czy nie wchodzę w paszczę bestii? W głowie zakłębiły się nagle setki bajęd, jakimi straszono mnie w ciemne, jesienne wieczory, gdy na zewnątrz jęczał wiatr, w szeleście suchych liści słychać było dziwne szepty, a na skraju cmentarza tańczyły przerażające cienie. Któż z nas nie tulił się do maminej piersi słysząc opowieści o rogatych diabłach, rusałkach i skrzatach? Młodzi mężczyźni, porywani przez driady, aby potem skonać wśród straszliwych mąk. Wiedźmy, rzucające złe uroki. Złe elfy…

Nawet teraz, po latach, nie wyzbyłem się tego lęku. Możesz mi wierzyć mi lub nie, ale miałem podstawy by sądzić, że jesienne opowieści mają w sobie ziarno prawdy. Ja widziałem dużo niewytłumaczalnych rzeczy w leśnych ostępach, widziałem, jak ziemia na cmentarzysku porusza się i wybrzusza, widziałem płonące stosy Inkwizycji i czarownice śmiejące się opętańczo, gdy jasny płomień lizał ich skwierczącą skórę. Widziałem umierających od Czarnej Śmierci. Słyszałem nieludzkie śmiechy na bagnach, i taneczną muzykę dobiegającą z oświetlonych pełnym księżycem śródleśnych uroczysk.

Tak, bałem się.

Bo cóż, jeżeli Nina jest wiedźmą? Moja dusza, przeklęta, będzie się wiecznie błąkać po świecie, bez nadziei na wybawienie. Podam rękę kochanicy diabła, i tym samym zgubię siebie. Struje mnie, lub użyje do plugawego, piekielnego obrządku. Albo gorzej…stanę się jej niewolnikiem zauroczonym słowem lub spojrzeniem. Jeżeli już tak się nie stało. Bo co ja robię ? Pomagam nieznajomej, narażając przyjaciela.

Komu zaufać? Ludziom, którzy storturowali jej ciało i duszę ( o ile ta nie była we władaniu czarta)? Czy może jej spojrzeniu, które miało w sobie więcej ciepła, niż w oczach wielu ludzi zwących siebie miłosiernymi …? Szedłem przez las i biłem się z myślami.

Coś w mej duszy drgnęło. Nie mogłem sobie wyobrazić, że mogła dokonać takich rzeczy, o jakie ją posądzano. Po prostu biła z niej niewinność, dobroć, spokój. Ja to zauważyłem, dla mnie było to widoczne jak na dłoni. Znowu naszły mnie sentymentalne myśli. Jaki ze mnie głupiec.

Oszukała mnie. Rozumiałem to i nie miałem jej tego za złe.

Ale w dziwny sposób mnie to zabolało.

- Nino! - osunąłem krzaki i wszedłem na polanę. Siedziała tu, i mógłbym przyrzec, że od rana nie ruszyła się z miejsca. Nadal blada i drżąca, ze skrzywionymi ustami. Spojrzała z wdzięcznością na szarą sukienkę, która przed nią rozpostarłem.

Psiakrew. W całym tym zamieszaniu myśli zapomniałem o tym. Będę musiał sprowadzić Wiedzącą. Stara, mądra kobieta. Mieć nadzieję, że jeszcze nic nie wie o pościgu. Ale jej akurat ufałem. Były natomiast inne myśli, które sprawiały, że siedziałem ponuro, wpatrzony przed siebie.

Nie wiedziałem, jak zacząć. Jeszcze przez chwilę siedziałem w ciszy. W końcu jednak przestałem uporczywie wpatrywać się w nieistniejący punkt i spojrzałem na Ninę.

(co bym uczynił, gdybym poprzedniej nocy poznał jej winę?)

Nie mówiłem tego głośno, ale podejrzewałem jakąś chorobę. Jeżeli karmili ją czymś w lochach, mogła się zatruć. Ale to by nie było najgorsze. To mogła być cholera, dur brzuszny, czerwonka, tyfus- cała gama chorób, które szaleją w ciemnicach. Muszę natychmiast iść po Wiedzącą.

Nie wytrzymała, zaszlochała, ale szybko opanowała się. A ja siedziałem jak ten dureń. Nawet jej nie objąłem. Byłem jak ogłuszony.

(tak jak moi Nino, tak jak moi…. Tyle w nas podobieństw…)

Przybliżyłem się i objąłem ją delikatnie, a ona przytuliła się do mnie. Czułem się strasznie. Nie wiedziałem, jak mam złagodzić ten ból. Może…Pozwolić jej to zrzucić z siebie, niech podzieli się bólem z inna osobą…

Poruszyła się gwałtownie i zamilkła. Powiedziała coś, czego nie chciała mówić. Nagle poczułem się niepewnie.

Tak. Potem byłem ja. Ale co dalej? Kto ją mógł oskarżyć ? Sierota, nie ma majątku, nie ma wrogów. Nikomu nie wadzi, taka mniszka. Któż mógłby chcieć jej śmierci, w tak straszny sposób ? Komu wadziła ? Kto chciał z niej zrobić wiedźmę ? A… te sny. A konwulsje i mówienie w dziwnym języku ?

Ruszyłem do chaty zielarki. Byłem zagubiony. Rozmowa zrodziła nowe wątpliwości i pytania. Jedno z nich trapiło mnie najbardziej- kto tu komu zadaje fałsz, i czy przypadkiem nie kładę się w jednym legowisku ze żmiją ?

Objawienie

Wiedząca mieszkała w starej leśnej chacie, niedaleko traktu. Był to dziki zakątek lasu, z którym wiązały się przerażające pogłoski. Mówiono, że kiedyś pochowano tu prochy spalonych żywcem w Tumsterg heretyków, i odtąd, nocą, pośród drzew błąkają się blade widma. Unikano porośniętych splątanymi krzakami polan, gdzie pradawne drzewa pochylały swoje konary ku ziemi.

W takim miejscu stała chata wiedzącej, rozpadający się szałas, kryty strzechą, otoczony aurą tajemniczości i zapachem ziół. Wiedząca nie bała się upiorów nawiedzających polanę. Wątpię, by obawiała się samego Diabła. Ludzie szeptali, że znała zaklęcia, dzięki którym mogłaby odgonić wszystkie piekielne stwory, lub zmusić je do służby. Niektórzy dodawali, że potrafiła wskrzeszać zmarłych i czynić z nich posłuszne sobie marionetki. Ja znałem Wiedzącą lepiej, niż jakikolwiek tubylec, i wiedziałem, że wszystko to są wierutne brednie. Wiedząca nie była czarownicą, ale uzdrowicielką. Wyznawała się na ziołach, potrafiła leczyć niemal każdą chorobę. Całą swoją wiedzę wykorzystywała do czynienia dobra.

Wiedziałem, że mogę zaufać Wiedzącej. Jakkolwiek była ona zabobonną kobietą (jak zresztą my wszyscy), wiedziałem, że nie wyda mnie ani Niny, ani nie uwierzy w jej winę. Zbyt dobrze się znaliśmy.

Kiedy wszedłem na polanę, siedziała przed swoim szałasem i mówiła coś do swojej dłoni. Kiedy chrząknąłem, nawet nie podniosła głowy. Odpowiedziała cichym zaśpiewem, a potem wyrzuciła dłoń wysoko w górę. Z furkotem skrzydeł w powietrze wzleciał mały, kolorowy ptaszek. Nigdy jeszcze podobnego nie widziałem. Przysiadł wysoko na gałęzi, i wydał z siebie śliczny świergot, wesoły i dźwięczny, niczym srebro.

Dopiero teraz spojrzała na mnie. Zobaczyłem łagodne oczy otoczone puklami siwych włosów, poradloną zmarszczkami twarz, smutny uśmiech.

Siadłem na ziemi. Znachorka podała mi gliniany kubek z wodą i garść cierpkich jagód. Grzecznie podziękowałem. Z ledwością powstrzymałem się, aby nie jęknąć, kiedy odezwała się rana na boku. Jeżeli to zauważyła, nic nie rzekła.

Wiedząca zaśmiała się skrzekliwie. Zniknęła w szałasie, a po chwili wyłoniła się z flaszeczką w ręku. Twarz mi pojaśniała. Łyknęliśmy mocnego trunku. Kaszlnąłem.

Obruszyła się.

Zauważyła.

Siedziała, słuchając uważnie i nie odzywając się. Opowiedziałem o Ninie, o nocnej walce, o poszukiwaniach wiedźmy. Czasami tylko kiwnęła głową, dając znać, że wie o czym mówię. W trakcie opowieści kolorowy ptaszek sfrunął pomiędzy nas i przysłuchiwał się, przekrzywiając łepek. Kiedy skończyłem, Sharah milczała przez dłuższy czas.

Spojrzałem z wdzięcznością. Potem poderwałem się z ziemi i zarzuciłem klamoty na ramię. Wiedząca zabrała swoje rzeczy- zioła, jakieś gliniane flaszki i ohydnie cuchnącą torbę. Popatrzyła na mnie.

Dwa razy nie trzeba było powtarzać.

Była blada i trzęsła się. Patrzyła z nieufnością na Wiedzącą, delikatnie dotykającą ran. Czasami po jej ciele przebiegał dreszcz, a wtedy uzdrowicielka mruczała przeprosiny, i badała dalej.

Uważnie obserwowałem twarz starej kobiety. Dominował na niej wyraz skupienia, ale w pewnym momencie zmienił się w maskę zdziwienia. Znachorka popatrzyła żywo na Ninę, ale nic nie powiedziała.

Wiedząca popatrzyła na nas oboje. Chrząknęła.

Zamarliśmy w oczekiwaniu na wyrok. Nagle zacząłem przeczuwać najgorsze. Ale nie to, co miało nastąpić.

Poczułem, jak żołądek zawiązuje mi się w lodowaty, ciasny supeł. Ale i tak przyjąłem to lepiej niż Nina. Ona od razu wybuchnęła szaleńczym śmiechem.

Bluźniła tak, a Wiedząca i ja patrzyliśmy odrętwiali. Nagle Nina umilkła. Przez chwilę siedziała cicho, a potem jej źrenice rozszerzyły się przerażeniem.

Milczałem, niezdolny wykrztusić ni słowa. Wiedząca próbowała coś powiedzieć, ale dziewczyna wcale jej nie słuchała.

Krzyknąłem widząc, co ma zamiar zrobić. Zanim wbiła sobie w brzuch nóż leżący przy ognisku, zdążyłem schwycić ją za rękę. Skaleczyła sobie tylko skórę. Krzyknąłem do Sharah. Wiedząca rozwinęła rzemień i zaczęła ją krępować. Nina rzucała się przy tym jak szalona. Gryzła, pluła i skowytała. Zachowywała się jak opętana. Poczułem strach pomieszany z odrazą i litością.

Nie słuchała mnie, zamiast tego krzyczała histerycznie. Nagle wyprężyła się, wygięła do tyłu, w łuk. Jej powieki zatrzepotały. I zaczęła coś mówić. Nie rozpoznałem języka, ale szorstkość mowy, brzmiącej niczym szelest przesypującego się piasku, wzbudziła we mnie przerażenie. Wiedząca musiała rozpoznać ten język. Przez chwilę przysłuchiwała się w skupieniu. Nagle krzyknęła.-podaj moją torbę ! Ton jej głosu brzmiał rozpaczliwie, niemal piskliwie, jak u małej, przestraszonej dziewczynki- szybko, na Boga Wszechmogącego!!

Podałem jej sakwę. Wyjęła z niej pęk ziół i śpiewając coś przyłożyła do czoła Ninie. Dziewczyna umilkła i zasnęła. Starsza kobieta odwróciła się od niej i popatrzyła na mnie. A potem powiedziała:

Kiedy uzdrowicielka skończyła z Niną, opatrzyła mi ranę. Teraz siedzieliśmy w milczeniu. Obserwowałem śpiącą dziewczynę.

Zachodziło słońce. Robiło się coraz ciemniej. Powoli między drzewa wpełzał mrok, a na polanę kładły się wydłużone cienie. Patrzyłem, jak niebo z wolna powleka się szkarłatem zachodu, a ostatnie promienie gasną za horyzontem.

Wkrótce miały zapaść ciemności. Chyba po raz pierwszy od czasów dzieciństwa obawiałem się nadchodzącej nocy. Nie wiedziałem już co począć. Nie wiedziałem, co jeszcze może zrobić Nina. Kim ona była ?

Od czasu tego okropnego zajścia Wiedząca nie odezwała się ani słowem. Siedziała tylko i tępo wpatrywała się w niebo. Nie miałem zresztą ochoty z nią rozmawiać. Byłem lekko oszołomiony. Nie rozpaliłem nawet ogniska. Teraz, kiedy słońce zaszło, siedzieliśmy w czerwonej poświacie zmierzchu.

W końcu przerwałem milczenie.

Milczała, nie patrzyła na mnie.

Wiedząca powoli wstała. Ja także.

Teraz ja zamilkłem. Popatrzyłem na śpiącą Ninę, potem zamknąłem oczy. Poczułem ból.

Nic nie powiedziała. Zamiast tego zrobiła zaskakującą rzecz. Objęła mnie mocno i trzymała tak przez długi czas. Zakłopotany stałem w tym ciężkim, zalegającym polanę milczeniu. Kiedy Sharah puściła mnie, zauważyłem pojedynczą, spływającą po policzku łzę.

Potem odwróciła się, i odeszła. Przepadła, jakby nigdy nie istniała. Wchłonęła ją noc.

Spojrzałem na nią. Siedziała naprzeciwko, widziałem jej oczy błyszczące w ciemności. Owinęła się pledem. Nie zapaliłem ogniska, obawiałem się, że blask ściągnie kolejnego łowcę nagród. Noc była ciepła, mimo to co chwila wstrząsały mną dreszcze.

Przysiadłem się do dziewczyny i objąłem ją ramieniem.

Kłamałem. Kiedy Wiedząca odeszła, zastanawiałem się, czy nie podążyć jej śladem. Przecież Nina naprawdę mogła być opętana, lub służyć diabłu. Mogła perfidnie mnie omotać, uczynić swą marionetką. Wiedząca udzieliła mi ostrzeżenia, ale jednak wspomniała o przeznaczeniu.

Wiedziałem, że nie mogę odejść od Niny. Nawet to, co się stało na polanie, nie zgasiło we mnie dziwnego żaru, jaki rozpalał mnie na samą myśl o niej. I nie było to zwykłe pożądanie, ale raczej jakiś dziwny związek dwóch dusz, nić łącząca obie jaźnie, poczucie wspólnoty. Kiedy jeszcze spała, a ja patrzyłem na nią w ciemnościach nocy, pojąłem, że nie mógłbym bez niej żyć. I nie mogłem tego wyjaśnić. To było irracjonalne. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ale wiedziałem, że jej nie opuszczę. Wiedząca też to wiedziała, ale ona znała powód. Wkrótce ja też miałem go poznać, lecz na razie trwałem w miłosiernej nieświadomości.

Schwyciła mnie za dłoń i przytuliła się. To stało się szybko. Objąłem ją, schwyciłem dłonią za pierś. Zacząłem całować.

Kretyn ze mnie. Ona po prostu potrzebuje bliskości, a ja pcham się od razu z łapami. Mój boże , jakiż ze mnie kretyn…

Siedzieliśmy tak do późnej nocy, objęci, ciesząc się własną bliskością. Czy ty to zrozumiesz ? Chyba nie. A ja nie jestem poetą, więc nie jestem w stanie opisać ci tego, co przeżywałem tej nocy. Świat, Rotekirche, Wiedząca, Caleb, znajomi, wszystko to straciło znaczenie. Liczyła się tylko ona.

Zasnęła z głową na moich kolanach. Ja czuwałem cała noc i patrzyłem, jak śpi. Nie wiem dlaczego, ale chciało mi się płakać.

Krzyknęła, a potem zerwała się, nieprzytomnie rozglądając się dookoła. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, ale potem zobaczyła mnie, siedzącego w smudze księżycowego światła.

Nie chciała o tym rozmawiać, ale nalegałem.

Pomarkotniałem. Widząc to, chwyciła mnie za rękę.

Nic nie odpowiedziałem. Przytuliłem ją. Więcej o tym nie rozmawialiśmy.

Nie spaliśmy do rana. Kiedy słońce rozproszyło mroki nocy, nazbierałem opału i rozpaliłem mały ogień. Pokrzepiliśmy się mięsem, które przyniosłem z Rotekirche i winem. Niebo powoli rozjaśniało się, szarówka świtu ustąpiła miejsca błękitowi poranka.

Siedzieliśmy w bezruchu.

Milczałem.

Poderwałem się z ziemi.

Nagle umilkłem, zaskoczony. Na polanę wleciał ptaszek, którego widziałem przed szałasem Wiedzącej. Zaśpiewał i usiadł na ramieniu Niny. Oboje patrzyliśmy urzeczeni. Nagle ptaszek poderwał się w gorę, zakołował nad polaną, pomknął nad lasem, a po chwili wrócił. Zrozumiałem.

Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Czy to Wiedząca nas wzywała? Coś mi mówiło, że nie. Szybko, bacząc pilnie, aby dziewczyna nie została w tyle, przedzierałem się przez las.

Słońce stało już wysoko. Robiło się gorąco. Cały las rozbrzmiewał trzepotem skrzydeł, ćwierkaniem ptaków ukrytych w listowiu. Jednak przez ten gwar wyraźnie przebijał się srebrzysty trel kolorowego ptaszka, w którym brzmiała nuta zniecierpliwienia.

Las zaczął się niezauważalnie zmieniać. Chyba zbliżaliśmy się do moczarów. Strzeliste sosny zniknęły, w ich miejsce zaczęły pojawiać się wielkie dęby, olchy i buki. Pod nogami zachlupotała woda. Pojawiły się pierwsze bajorka, smużki mgły, usłyszałem sapanie i bulgot, dobiegający z trzęsawisk.

Poszła za mną. Ptaszek nakłaniał do pośpiechu. Brnąłem przez chaszcze, zapadałem się po łydki w błoto. Nie wiedziałem, dokąd idziemy, ale postanowiłem zaufać skrzydlatemu przewodnikowi.

Znałem las jak własną kieszeń, ale tej części nie mogłem sobie przypomnieć. Niemożliwe, bym tu nigdy nie był. Przecież znajdowaliśmy zaledwie pół godziny drogi od Rotekirche. A mimo to, nie poznawałem okolicy, która był jak z koszmarnego snu - wszędzie poskręcane, chorowite drzewa, nurzające się w bagnie, splątane konarami i gałęziami, z korzeniami wyglądającymi jak kończyny człeka chorego na reumatyzm.

A potem zobaczyłem wzgórze. Górowało nad całą okolicą. Zdębiałem. Nie przypominałem sobie, abym widział takie z Rotekirche. A powinienem. Było całkiem wysokie. Na szczycie dojrzałem wielkie, samotne drzewo stojące w kręgu kromlechów. Tam też podążał ptaszek. Spojrzałem na Ninę.

Podjęliśmy wspinaczkę ku ruinom. Na zboczu wiał silny wiatr. W pewnym momencie odwróciłem się. Chciałem zorientować się, gdzie jesteśmy. Zobaczyłem jedynie splątaną ścianę lasu, choć powinienem stąd dojrzeć mury i wieże nieodległego Tumsterg.

W końcu doszliśmy do szczytu. Nina zwaliła się pod jeden z omszałych głazów, a ja zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu ptaszka. Ale ten gdzieś zniknął.

Zbliżyłem się do drzewa. Ze zdumieniem popatrzyłem na starą korę, pomarszczoną, jak skóra starca, pokrytą brodą mchu. Ten dąb musiał mieć chyba z tysiąc lat. A ile miały kamienie ?

Pojawił się znikąd. W jednej chwili byliśmy na szczycie sami, a w następnej zjawił się ten staruch. Wyszedł za jednego z kamieni. Z początku myślałem, że się tam ukrywał przed naszym nadejściem, ale i tak musiałbym go zauważyć, kiedy pięliśmy się pod górę.

Był obleśny. Garbaty grzbiet okrywał starymi, śmierdzącymi szmatami, długa, skudlona broda nadawała mu wygląd szaleńca. Ciało jednak miała zadziwiająco krzepkie, choć pomarszczone jak skóra węża. Najdziwniejsze jednak były oczy- pokryte bielmem. Na ich widok Nina z ledwością stłumiła okrzyk.

Niepewnie dotknąłem głowicy korda.

Starzec spojrzał na nią ślepymi oczami.

Ruszyłem za nim, ale zniknął. Sapnąłem i przeżegnałem się, co czyniłem nadzwyczaj rzadko.

Rozejrzałem się, gotowy do odparcia niespodziewanego ataku. Dookoła jednaki było spokojnie. Byliśmy sami, ale…

Coś faktycznie się działo. Zaszumiało mi w głowie, jakbym za dużo wypił. Potem rozległ się dźwięk. Najstraszliwszy, jaki dane było mi kiedykolwiek usłyszeć. Brzmiał, jak potworna trąba. Hałas był nie do zniesienia. Zatkałem uszy rękoma. Dźwięk uderzył we mnie, niemal zwalając z nóg. Zacząłem się skręcać w męce.

Zobaczyłem ją. Stała z szeroko rozłożonymi rękoma, przed drzewem. Wpatrywała się w liście, a na jej twarzy malowało się uniesienie. I nagle wkoło zakotłowało się, powietrze wypełniło się furkotem skrzydeł. Białe gołębie wyłoniły się z listowia, i zaczęły śmigać wokół dziewczyny, a ona tańczyła. Widziałem jej twarz-śmiała się ! Pląsała jak nimfa, otoczona płatkami śniegu, unosiła się nad ziemią, ledwo muskając trawę palcami stóp. A ja zwijałem się z bólu, doprowadzany hałasem niemal do szaleństwa.

Nina wyrzuciła ręce do góry, po czym upadła. Skoczyłem ku niej, ale znowu znalazłem się na ziemi, powalony uderzeniem dźwięku.

Nagle trąbienie umilkło. Zapanowała niewiarygodna cisza. Podniosłem się z ziemi i dowlokłem do dziewczyny. Zobaczyłem uśmiech i łzy na jej twarzy. Trzymała się za brzuch.

A wtedy bez słowa chwyciła mnie za rękę i położyła ją na swoim brzuchu. Poczułem nagle to, co było jej udziałem. Uczucie to oszołomiło mnie. Krzyknąłem w krótkotrwałej, uskrzydlającej ekstazie. A potem świat wokół zawirował, a ja pogrążyłem się w mroku nieświadomości.

Byłem sam w otaczających mnie ciemnościach. Nie było tam ni promienia światła, ani nadziei nań. Było cicho i wiedziałem, że jestem tu zupełnie sam. Od eonów nie było tu nikogo, poza mną.

Nagle zaatakował strach. Poczułem go, musnął mnie ledwie, a i tak zadrżałem z obrzydzenia. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Na mojej piersi leżał zimny głaz.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem nachyloną nade mną twarz Niny.

Podniosłem się. Zakręciło mi się w głowie.

Zauważyłem, że bezwiednie pieści brzuch. Rozejrzałem się. Byliśmy w lesie, chyba niedaleko Krzemiennego Strumienia.

Znowu się uśmiechnęła.

Zastanowiła się.

Poderwałem się.

Siedziała wyrazem zamyślenia na twarzy. Po jej ustach błąkał się uśmieszek pełen tęsknoty. Nagle z oczu pociekły jej wielkie łzy.

Podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem.

Tumsterg

Byliśmy przy starej, opuszczonej chacie, niedaleko traktu. Nikt z miejscowych o niej nie wiedział. Miała chyba ze sto lat, a nieznani właściciele porzucili ją pewnie z pół wieku temu. Nina leżała na ziemi, grzejąc się w promieniach popołudniowego słońca, a ja szykowałem się do drogi. Przewiesiłem przez plecy łuk i kołczan ze strzałami, poprawiłem kord przy pasie, mocniej owinąłem buty rzemieniem. Do Tumsterg było niedaleko, ale ja zamierzałem wrócić przed zmrokiem. Nie chciałem, aby Nina była w ciemnościach sama.

Po tym, co się stało na wzgórzu, nie wiedziałem już, co sądzić o całej tej sprawie. Uczucie niepewności pełzało mi we wnętrznościach, jak jakiś zimny, śliski węgorz. Instynktownie czułem, że to jakaś sprawa, przekraczająca ludzkie pojęcie, i moje starania, aby na nią wpłynąć, nic tu nie dadzą. Nie byłem jednak typem człowieka, który czeka z założonymi rękami. Chciałem wyjaśnić zagadkę proroka Bernarda, a także spojrzeć w twarz temu Bjornowi, którego- o dziwo- w pewien sposób nienawidziłem. O, gdybym wiedział, co mnie czeka, moja noga nigdy nie postałaby w Tumsterg !

Podszedłem do Niny i przytuliłem ją.

Uścisnęła mnie i spojrzała w oczy.

Znajdę go, tak czy owak, pomyślałem. A potem dodałem- poszukam chociaż kogoś, kto wiedziałby coś o proroctwach Bernarda.

Uśmiechnąłem się, a potem poprawiłem sakwę i wszedłem w las. Spiesznym krokiem- miałem bowiem niewiele czasu- ruszyłem w kierunku traktu. Słońce stało jeszcze wysoko, kiedy wyszedłem na pylisty gościniec. Nie zwlekając ruszyłem do miasta. Kiedy zbliżyłem się do niego na odległość mili, niebo zasnuło się ponurymi chmurami, a na zachodzie zaczęło grzmieć i błyskać.

Tumsterg było dużym grodem - zamieszkiwało je kilka tysięcy ludzi- głównie Cammarańczyków, choć była spora liczba smagłoskórych Semickich kupców, ponurych haldebarskich rzemieślników i przedstawicieli innych narodowości ze wszystkich zakamarków kontynentu.

Otoczone murami z czerwonej cegły, strzeżone przez potężne baszty i najeżone zębatymi bronami i blankami bramy, budziło Tumsterg podziw i respekt. Daleko mu było do wielkich miast Cesarstwa, o których prawili kupcy i podróżnicy, ale i tak było duże. Ponad murami widziałem przysadzisty donżon zamku gubernatora, czerwone dachy kupieckich kamienic i strzeliste wieże katedry, górujące nad całą okolicą.

Minąłem rozwrzeszczane podgrodzie, zanurzyłem się w chłodny mrok bramy i pod czujnym okiem wartowników wszedłem w obręb murów. Miasto wchłonęło mnie. Ciasne ulice zapełnione były barwnie ubranymi mieszczanami, pomiędzy którymi kręcił się szary tłum żebraków, naciągaczy, kramarzy i podróżników. Musiałem lawirować w tej ciżbie, odganiając się od natrętnych kupców, próbujących wcisnąć mi cudowne mikstury lub sznury karali dla wybranki. Krztusząc się smrodem dobiegającym z pobliskich stajni jakoś przebrnąłem przez wąskie uliczki i wyszedłem na plac miejski. Znalazłem się u stóp katedry.

Jej potężna bryła rzucała na targ ponury cień, przytłaczała swym ciężarem i ogromem, wywoływała w duszy lęk przed bożą potęgą. Surowe piękno, strome iglice, lśniący miedzią dach, łuki i płaskorzeźby portalu zawsze mnie urzekały, tworzyły tajemniczy nastrój i przemawiały do wyobraźni, ale teraz wiedziałem, że za tą fasadą piękna czai się okrucieństwo zabobonnego umysłu. Dlatego ominąłem kościół z daleka, nie zbliżając się do schodów, gdzie kłębił się pospołu tłum pątników, żebraków, kalek i oszustów sprzedających fałszywe relikwie. Nie chciałem tam zaglądać, póki nie będę miał wyjścia.

Udałem się od razu do karczmy „ Kramarskiej”, gdzie spodziewałem się zasięgnąć potrzebnych mi informacji.

Minąłem szubienicę - upiorne drzewo z jeszcze straszniejszymi owocami. Kilka ciał kołysało się na wzbierającym na sile wietrze, zobaczyłem sine języki wywalone na brody i wybałuszone, szkliste oczy, w których odbijała się przedśmiertna groza. Opanowały mnie złe przeczucia.

Kiedy wchodziłem do karczmy, burza właśnie zbliżała się do Tumsterg. Niebo pociemniało, a potem nagle rozjaśnił je błysk pioruna. Zerwał się wiatr, podnosząc w górę kurz i śmiecie. Spadły pierwsze krople deszczu.

W sali oberży było ciepło i ciemno. Kilka lampek oliwnych nie było w stanie rozjaśnić panującego tu półmroku. Nozdrza moje zaatakował swojski smrodek, będący niezbyt wyrafinowaną mieszaniną spalonego tłuszczu, starego potu, zwymiotowanego piwa i, ogólnie rzecz biorąc, biedy. Z kuchni dobiegały chichoty zabawiającego się z dziewkami karczmarza, przytłumiane przez gwar głosów na sali. Siwowłosy dziadunio brzdąkający na lutni bezskutecznie próbował wzbudzić jakieś zainteresowanie wśród kłębiącego się tłumu opojów.

Potoczyłem spojrzeniem po sali i zobaczyłem tego, który mógł mi pomóc.

Krotko ostrzyżony, czarnowłosy łotr podniósł głowę znad zlanego piwem blatu. Spojrzał na mnie i czknął.

Adam Bell, łotr nad łotry, dla złota sprzedałby własną matkę. Obmierzły szczur, bez honoru i czci. Nie pytaj mnie, skąd go znałem. Nawet ja mam własne mroczne sekrety. Ważne jest to, że Bell mógł mi pomóc.

Już sam jego wygląd był odpychający. Twarz, okoloną szczeciniastym zarostem, szpeciło klejmo i podłużna, świecąca blizna, ciągnąca się od oczodołu do kącika ust. Nadawała ona jego obliczu dziwaczny grymas, ni to uśmiechu, ni to strachu. Tego obrazu dopełniały jeszcze blade, wodniste oczy, wyprane z wszelkich uczuć, martwe, jak u ryby.

Ubrany był w ćwiekowaną kurtę ze skóry, a za jego pasem widniały dwa noże. Wiedziałem, że Bell jest mistrzem we władaniu nimi. Kiedyś miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Ale o tym chcę zapomnieć, więc nie pytaj.

Teraz siedzieliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się spojrzeniami. Bell milczał. Taki już był. Wiedział, że potrzebuję jego pomocy, więc mógł sobie pozwolić na cierpliwość. A ja nie miałem czasu.

Przyszła dziewka z winem. Wydawało się, że uwagę Bella całkowicie pochłonęło wgłębienie między jej piersiami, ale ja doskonale wiedziałem, że łotr mnie słucha- i to bardzo uważnie, że notuje sobie w pamięci każde moje słowo. Na zewnątrz burza rozpętała się na dobre. Przez okna oklejone rybimi pęcherzami wpadało do środka niebieskawe światło błyskawic.

Miałem nadzieję, że się nie omyliłem. Skoro Nina spotykała się z Bjornem nawet w nocy, nie mógł on mieszkać na podgrodziu.

Skinąłem głową

Nie zauważyłem, aby Adam dawał jakiś znak, ale musiał to zrobić. Do stołu zbliżył się szczerbaty drab, śmierdzący końskimi szczynami. Szeptali przez chwilę. Złowiłem niespokojny wzrok karczmarza i zaniepokojone spojrzenia gości. Zaczęliśmy ściągać na siebie uwagę. Na całe szczęście szczerbaty wyniósł się, rzucając mi nienawistne spojrzenie. Kiedy odszedł, Adam zwrócił się ku mnie.

Zerknąłem na dziadunia, któremu jakiś złośliwiec wylał właśnie piwo na głowę.

Adam Bell spojrzał na mnie z uciechą w oczach. Bawił się, jak kot z myszą. Powoli wykonał gest dłonią, a wargi wykrzywił mu znowu ten szyderczy grymas.

Siedziałem przez chwilę z kamienna twarzą. Oceniałem odległość od tego wrednego skurwysyna i zastanawiałem się, czy zdołam wypruć mu flaki, zanim jego oprychy mnie dostaną. Musiał odczytać me myśli, bo wyszczerzył zęby jak wilk.

Trudno. Jakoś sobie poradzę.

Posłał mi promienny uśmiech. Lubił, kiedy ludzie tak się do niego zwracali. Naprawdę był strasznym skurwysynem, i chciał by za takiego go uważano.

Poczułem obrzydzenie do tego człowieka.

Z ledwością pohamowałem się, by się nie rzucić na niego z pięściami. Ale zdradził mnie wyraz twarzy. Bell uniósł wysoko jedną brew. Nic jednak nie powiedział. Zamiast tego kontynuował swoją wypowiedź.

Przerwał nam jakiś obleśny karzeł, który zbliżył się i poszeptał chwilę do ucha Adama. Król łotrów spojrzał na mnie.

Zerwałem się od stołu.

Bell obserwował mnie. Czułem jego wzrok na plecach, kiedy zmierzałem do wyjścia.

Odwróciłem się i szybko doskoczyłem do niego. Chwyciłem go za koszulę i przyciągnąłem do siebie. Kilku zarośniętych łotrów poderwało się ze stołków, ale Adam uspokoił ich gestem. Spojrzał mi wyzywająco w oczy.

Nie odpowiedział, tylko wyszczerzył zęby i rozłożył dłonie, jakby w geście pojednania. Odwróciłem się i podszedłem do drzwi.

Obejrzałem się. Stał tam, otoczony swoją świtą łotrów. Po jego wargach błąkał się leciutki uśmieszek.

Zatrzasnąłem za sobą drzwi, i odszedłem w deszcz mając w uszach jego szyderczy rechot.

Ulewa przepłoszyła ludzi z ulic i placów. Siekła gęstymi strugami, rozmiękczyła grunt, czyniąc z uliczek bajora. Zrobiło się ciemno, choć do zmierzchu pozostało jeszcze parę godzin. Nad dachami domów niebo kłębiło się ołowianymi chmurami, czasami półmrok ulic rozjarzył na chwilę blask błyskawicy.

Zmierzałem ku szynkowi Gertrudy. Mój krok rozbrzmiewał echem w wąskich wąwozach zaułków. Nie napotkałem prawie nikogo, poza paroma żebrakami, którzy widząc moją zaciętą twarz, szybko zeszli z drogi

Nagle stanąłem. Ulicą przecinającą tą, którą szedłem, jechał ponury orszak. Otwierał go maszerujący mnich w czarnym habicie, niosący przed sobą krzyż. Z tyłu turkotał pękaty wóz, wyładowany jakimiś pakunkami. Jednak w oczy najbardziej rzucała się gromada konnych, a pomiędzy nimi okutany czerwoną opończą człek potężnej postury, o skrytej pod kapturem twarzy. Poznałem znak wyhaftowany na materiale płaszcza.

Święta Inkwizycja, bicz na heretyków i młot na czarownice.

Kiedy zniknęli za zakrętem, ruszyłem biegiem.

Gertruda była nieziemsko brzydką babą. Już sama jej postura zniechęcała do jakichkolwiek burd. Patrzyła na mnie, jak na kąsek do połknięcia.

Wskazała mi stół, przy którym siedział młody chłopak. Pił na umór. Kiwał się na ławie.

Wyszedłem.

Nie czekałem długo, zaledwie tyle, ile potrzeba na zmówienie dwóch pacierzy. Wyszedł z szynku zataczając się lekko, i ruszył uliczką. Wtedy wyłoniłem się z cienia i podążyłem za nim. Dorwałem go w najbliższym zaułku. Przyparłem do ściany i przystawiłem kord do szyi. Zakwilił, jak niemowlę.

Chyba pojął, o czym mówię. Zbladł jak ściana. Zachwiał się, jakby miał upaść. Nie miałem czasu na takie zabawy. Rzuciłem nim o ścianę.

Nacisnąłem kordem na szyję tego bękarta.

Szarpnął się do tyłu. Zaskowyczał jak pies.

Oklapł mi w rękach.

Odepchnąłem go, poleciał w błoto.

A potem ruszyłem wyrównać rachunki Niny.

Kobieta roznosząca posiłki krzyknęła, kiedy wpadłem jak burza do zajazdu. Omal nie upuściła misek.

Kobieta spojrzała na mnie z grozą w oczach. Podszedł do niej właściciel zajazdu, otoczył ramieniem w obronnym geście. W ręku trzymał nóź do patroszenia zwierzyny.

Kilku ludzi szybko odeszło pod ściany. Karczmarz mocniej ścisnął nóż.

Obróciłem się. Stał tam, na szczycie schodów. Spoglądał na mnie z góry. W jego oczach zauważyłem iskierki wesołości. I… smutek, bezbrzeżny smutek.

Zszedł do sali. Teraz, gdy stanął w pełnym świetle lamp, mogłem mu się przyjrzeć. Wyglądał na szlachcica, choć nie widziałem pierścienia herbowego. Ale ubiór wskazywał na wysokie pochodzenie. Nie szokował bogactwem, był raczej skromny, ale elegancki. Czerń kaftana i spodni uzupełniały srebrne hafty. Przy pasie miał krotki sztylet w bogatej pochwie powlekanej srebrem.

W twarzy, gładko ogolonej i przystojnej, gorzały wielkie, przepełnione smutkiem i tęsknotą oczy.

Nieznajomy wzruszył ramionami i wyszedł. Ruszyłem do drzwi. Karczmarz przeżegnał się.

Stajnia pachniała mokrym sianem i końską sierścią. Było tu ciemno, w mrokach słyszałem parskania zwierząt i tupotanie kopyt. Byliśmy tu sami. Na zewnątrz prawie zapadł mrok. Na wieży ratusza zapalono już lampy.

Spojrzał na mnie ze zdumieniem.

Wcale się nie przestraszył. Wcale. Stał tam i uśmiechał się smutno.

Umilkłem. Zamurowało mnie. Ten człowiek był szaleńcem, albo… Bawił się ze mną, bawił się mą niewiedzą. I to mnie rozwścieczyło.

Poczułem, jak po plecach przebiega mi dreszcz.

Zachichotał. Zaczął się śmiać. Zadrżałem, słysząc ten śmiech.

Zaczął się opętańczo śmiać. Zanosił się tym śmiechem, który wypełniał dudnieniem całą stajnię. Konie zaczęły kwiczeć. A on się śmiał, jak potępieniec, wył niemalże, ale w oczach miał przerażenie. Dławiony przez strach, cofnąłem się i potknąłem o zwój lin. Upadłem na ziemię. Poderwałem się i rzuciłem do wyjścia.

Wtedy opanowała mnie trwoga. Uciekłem stamtąd, jak z legowiska węży, ścigany tym śmiechem, który jeszcze na długo po tym, jak przemknąłem przez bramy miasta, huczał w mojej głowie. Śmiechem starego szaleńca, zrodzonym z totalnego braku nadziei i wiekuistego strachu.

Gnałem przed siebie jak obłąkaniec. Burza już minęła, ale deszcz siąpił nadal. Kiedy zanurzyłem się w las, zrobiło się już niemal ciemno. Pędziłem na oślep gościńcem. Miałem tylko jedno pragnienie- zabrać Ninę i uciekać jak najdalej stąd. Do Cesarstwa, na sam koniec świata. Gdziekolwiek.

W ciemnościach panujących pod koronami drzew coś zauważyłem. Biały, blady kształt na drzewie. Ostrożnie podszedłem bliżej, wstrzymując oddech. A potem zobaczyłem…

To była Wiedząca. Wisiała na gałęzi, powieszona za ręce. Jej skatowane ciało pokryte świeżymi ranami, wirowało i kołysało się na wietrze. Chwyciłem ją za nogi, niezdolny już do płaczu. Jęczałem tylko i złorzeczyłem. Wyciągnąłem kord i odciąłem sznur. Opadała mi w ramiona. Była zadziwiająco lekka, jak piórko. Ostrożnie ułożyłem ciało na ziemi. Dotykałem tych okropnych ran, szukając śladów życia. Nadaremno. Poczułem się złamany, całkowicie pognębiony.

Nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. To był ten starzec ze wzgórza. Patrzył, jak tuliłem Sharah do siebie, a piersi rozrywało mi suche łkanie.

Zasmucił się.

Spojrzał na mnie, naprawdę rozbawiony.

Zaprawdę, klęcząc na gościńcu, z zaciśniętym kułakami mierzącymi w ciemniejące niebiosa, musiałem wyglądać jak potępieniec. Starzec podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.

Zamilkł.

Wtedy zobaczyłem, że po policzkach ciekną mu łzy. A może to były krople deszczu?

Niezbadane wyroki Boże…

Powinienem był to przewidzieć. Powinienem być ostrożniejszy. Ale nie byłem. Popełniłem błąd.

Czekali na mnie. Kiedy wpadłem na polanę okalającą starą chatę, rzucili się całą zgrają. Nawet nie zdążyłem wyciągnąć broni. W ciemnościach, w mżącym deszczu, rozpętała się wściekła walka, równie krótka, co beznadziejna. Zwalili mnie na ziemię, i zaczęli okładać pięściami. Wrzeszczałem i gryzłem, ale śmiali się tylko.

Potem, wykręcając mi ręce do tyłu i trzymając z włosy, postawili mnie na nogi. Twarz oświetlił mi płomień pochodni, syczącej i skwierczącej, kiedy padały na nią krople.

Poznałem go. Otulony czerwoną szatą, zwalisty i odpychający. W okolonej czarną brodą twarzy zauważyłem oczy, płonące ogniem fanatyzmu. Wiedziałem, że to Dagobert, Inkwizytor. Bo któż by inny ?

Chwycił mnie za podbródek i obrócił głowę.

Spojrzał mi w oczy, uśmiechając się bezlitośnie. Zbliżył się kapitan strażników.

Kapitan wzruszył ramionami. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę. Z właściwą sobie rutyną zaczął czyścić buty z łajna.

Rozejrzałem się. Zobaczyłem ją. Siedziała pod ścianą chaty, pilnowana przez dwóch strażników. Na jej twarzy, obok starych siniaków i zadrapań, pojawił się strumyczek świeżej krwi. Omal nie zapłakałem w bezsilnej złości. Boże mój, czy kiedyś dadzą jej spokój?

Celny cios w twarz zamknął mi usta. Ale na co innego mogłem liczyć?

Och, ten sukinsyn naprawdę świetnie się bawił.

Zamilkłem. Co miałem im powiedzieć. Dla mnie samego rozmowa w stajni była raczej bardziej snem niż jawą. Oni i tak by mi nie uwierzyli. Nie wierzył mi człowiek uczony w Piśmie, znający Apokalipsę i przepowiednie. A ja miałem przekonać pijany zapachem krwi, ciemny tłum…

Dał znak stojącemu obok żołnierzowi, o twarzy poznaczonej śladami po ospie. Ten wykonał krótki zamach. Na chwilę utraciłem przytomność. Gardło wypełniła mi kwaśna krew cieknąca z połamanego nosa. Przed oczyma zawirowały świetliste iskry. Zobaczyłem jak przez mgłę, że żołnierz masuje sobie pięść.

Nic nie odpowiedziałem. Straciłem resztki nadziei. Byłem bezbronny, otoczony wrogami, na wyciągnięcie ręki od dziewczyny, która mi zaufała i powierzyła mi swój los. A ja zawiodłem. Ogarnęło mnie odrętwienie.

Jego twarz płonęła szatańskim uniesieniem, jakby w zadawaniu bólu bliźnim znajdował jakąś rozkosz. Nachylił się ku mnie i poczułem na twarzy jego gorący oddech. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem jego ospowaty pomagier chwycił mnie za włosy i przechylił głowę w bok, w kierunku szopy. Nina siedziała tam, złamana, skulona, sparaliżowana grozą.

Znowu chwycono mnie za włosy i szarpnięto w górę, tak, abym musiał patrzeć Dagobertowi prosto w oczy. Chwyciły mnie torsje, przez chwilę myślałem, że się zadławię. Oczy wypełniły łzy, świat rozmył się, oblicza moich katów przypominały monstrualne maski zapustowe. Obleśnie wykrzywione w parodii uśmiechu, patrzyły zewsząd rozkoszowały się moim upodleniem.

Milczałem. Miałem wydać na nią wyrok śmierci? Patrzyłem mu w oczy. Torsje minęły i teraz usta wypełnił słodkawy smak wymiocin. Splunąłem pod nogi klechy. Strażnicy popatrzyli pytająco, ale Dagobert pokręcił głową.

Pociągnęli mnie po ziemi, ku szopie, gdzie stało wypełnione wodą koryto. Poczułem, jak unoszą mnie do góry, a potem moja głowa pogrążyła się w wodzie. Szarpnąłem się w beznadziejnej próbie oswobodzenia się. Płuca zaczęły pęcznieć, miażdżący ból rodził się w klatce piersiowej i rozpełzał po całym ciele, poczułem, jak oczy wyłażą mi z orbit. Dusiłem się. W uszach usłyszałem łoskot krwi, jak głębokie bicie dzwonów.

Kiedy, kiedy pozwolą mi zaczerpnąć oddech ?

Oczekiwanie trwało wieczność. A potem wyciągnęli mi głowę spod wody. Zachłysnąłem się świeżym powietrzem.

Popatrzyłem na niego. Chcesz odpowiedzi, bydlaku ?

Plusk i szum w uszach. Dudniące, zniekształcone śmiechy dobiegające znad koryta. Znowu ten strach. Dławiący lęk przed uduszeniem, i rozpaczliwe powstrzymywanie się, by w ostatecznej próbie złapania oddechu nie wypełnić płuc wodą.

Kiedy dadzą mi spokój, o Boże…

Gdy mnie wyciągnęli, zwijałem się, wstrząsany torsjami. Nie pozwolili mi zaczerpnąć oddechu. Odebrali mi nadzieję na haust ożywczego powietrza. Zanim zdążyłem otworzyć usta, moja głowa ponownie znalazła się pod wodą. Poczułem paniczny lęk, którego nie mogłem opanować. Zacząłem rzucać nogami i szarpać się, chciałem wrzeszczeć (oddech, potrzebuję odetchnąć), uciekać. To było ponad moje siły. Płuca pękały, ciało zaczęło dziwnie drętwieć. Chyba umierałem. Poczułem lęk, straszniejszy niż wszystko, co dotychczas przeżyłem.

Ten kapłan musiał wyczuć mój strach. Wyciągnięto mnie z wody. Zadławiłem się powietrzem

Boże, poczułem niemal wdzięczność do mych dręczycieli !.

Przyświecając sobie pochodniami, żołnierze zaczęli wypełniać rozkazy wydawane przez kapitana. Chwycono Ninę za ręce i wsadzono na konia. Ludzie zaczęli wyprowadzać inne konie zza chaty. Dwóch z nich poprowadziło mnie w kierunku luzaka.

Teraz, albo nigdy.

Nie sądzili, że stać mnie jeszcze na opór. Nie spodziewali się takiej wściekłości i determinacji. Ten po lewej zawył, kiedy uderzyłem go łokciem w oczodół. Drugi stracił czas, próbując wyciągnąć miecz. Chwilę potem leżał na ziemi, trzymając się z krocze.

Polana eksplodowała wrzaskami i rżeniem koni. W migotliwym blasku pochodni, wśród tańczących cieni, stracili mnóstwo czasu na zorientowanie się, co naprawdę się stało. Wtedy byłem już w połowie drogi do ściany chaty, pod którą leżał mój łuk, kołczan i kord.

Chwyciłem za broń i desperacko rzuciłem się w kierunku konia, na którym siedziała Nina. Strzegący jej żołnierze trzymali w rękach obnażone miecze. Nie miałem szans. Nasze spojrzenia spotkały się…

Wrócę po ciebie, przyrzekam

Wierzę ci

Rzuciłem się w kierunku lasu, w mrok panujący pod drzewami. Żołnierze deptali mi po piętach. Wbiegłem w zbawienną ciemność i wtedy moje lewe udo eksplodowało jak zmiażdżona wiśnia. Bełt wystrzelony z kuszy przeszył je na wylot. Krzyknąłem wysokim głosem i zwaliłem się na ziemię. Tłumiąc jęk cisnący się na usta wpełzłem w krzaki i zacząłem się czołgać. Cierpienie zaćmiewało mi wzrok, ale nie potrzebowałem oczu. Stały się nimi moje dłonie i uszy. Ja byłem Yasmirem z Lasu. Za mną żołnierze oślepiani przez blask pochodni, walczyli z cieniami. Słyszałem okrzyki Dagoberta.

Pełzłem dalej. Przez krzaki, zarośla, wykroty. Oddalałem się od pościgu, który rozproszył się po lesie.

Ja byłem Yasmirem z Rotekirche, a ten las był moim domem. Znałem go.

Nie było pisane mi zginąć. Przeznaczono mi inny los, który miałem wkrótce poznać.

Uciekłem im.

Boli mnie, moja Nino, ale ten opatrunek i zioła nałożone na ranę powinny pozwolić mi przetrwać do rana. Wtedy zbiorę resztkę sił, i wrócę do miasta, po ciebie. Kiedy już im uciekniemy, ruszymy na sam koniec świata, gdzie nikt nas nie znajdzie.

Tam będziemy szczęśliwi. Zapomnimy o wszystkim, co nas tu spotkało. Narodzimy się na nowo. Widzę cię, jak tańczysz w słońcu. Dotykam twoich włosów, gładzę twoją skórę…

Obudziłem się, zlany potem. Wstawał świt.

Plac szczelnie wypełniał tłum. Dzieci płakały i wrzeszczały, mężczyźni klęli i rozpychali się łokciami, starając przedostać się bliżej miejsca kaźni, aby nic nie uronić z nadciągającego widowiska. Kobiety kłóciły się, a handlarze nawoływali do kupna spermy wisielca i krwi ściętego. Nikt nie zwrócił uwagi na obdartusa w łachmanach, kuśtykającego, podpierającego się laską i mamroczącego przeprosiny. Ani strażnicy w bramie, ani patrol straży miejskiej, ani krążący w tłumie szpicle.

Nie wiedziałem co robić. Nie miałem żadnego sensownego planu. Nie przypuszczałem nawet, ze zechcą tak szybko rozpalić stos.

Tłum wrzał. Napięcie rosło w miarę upływu czasu. Dziesiątki głów wyciągały się w stronę bramy zamku, w nadziei zobaczenia więźnia. Nagle z drugiego końca placu dobiegł szmer podniecenia, który po chwili przerodził się w wrzask. Nie zwlekając wspiąłem się na stojący obok wóz z mąką i spojrzałem.

Jechała na wozie, blada i przerażona, patrząca z trwogą na krzyczących ludzi. Otaczała ją drużyna tarczowników. Zmierzała w kierunku ułożonego stosu, ulicą utworzoną pośród tłumu przez postępujących na czele halabardników. W tyle zobaczyłem idącego powoli kata w czarnej szacie, zakapturzonego księdza i Dagoberta.

Tłum zawył. Zewsząd posypały się zgniłe owoce, zdechłe koty i łajno. Nad placem wzniósł się podnoszący włosy na głowie pomruk. Czy mogły go wydać istoty ludzkie?

Stałem zmartwiały. Nie wiedziałem, co czynić. Zabić Dagoberta? A co mi to da? Tłum rozerwie mnie na strzępy. Zaatakować zbrojnych? Nie mam szans. Mogłem liczyć już tylko na cud.

Niezbadane są wyroki Pana…

Zawsze jest jakaś nadzieja…

Przywiązali ją do słupa pośrodku stosu. Leciała im przez ręce. Tłum buczał jak rój wściekłych szerszeni. Patrzyłem na jej twarz. Mógłbym przysiąc, że na jej obliczu widniał uśmiech. Ale byłem zbyt daleko, by mieć pewność. Nie, myliłem się. To był grymas strachu.

Odczytywano wyrok, ja jednak nic nie słyszałem. Patrzyłem na nią. Była blada jak płótno, toczyła dookoła przerażonym spojrzeniem.

Wyrok odczytano. Dagobert dał znak. Kat przytknął pochodnię do stosu. Nina krzyknęła wysokim, dźwięcznym głosem.

Drwa zajęły się błyskawicznie. Płomienie strzeliły w górę. Widziałem, jak Nina szarpie się w więzach, próbuje uciec przed bólem…

Spojrzałem w czyste niebo…

Nie ma nadziei…

I wtedy, w jednym przebłysku myśli pojąłem los, jaki mi przeznaczono. Duszę moją ogarnął śmiertelny spokój.

To mój wybór, Boże nie twój…

Bądź przeklęty…

Wyprostowałem się, ignorując ból w zranionej nodze. Odrzuciłem łachmany i chwyciłem łuk i strzałę.

Wyklęty

Na jej twarzy malował się spokój śmierci…

W ciszy, która nagle zapadła, wszedłem w tłum, a ten rozstąpił się przede mną.

Podniosłem nad głowę łuk i złamałem go. Z kołczana wysypałem resztę strzał.

Rzucili się na mnie z rykiem huraganu. Oczy, wypełnione żądzą mordu, w zaciśniętych dłoniach kamienie i noże. Nienawiść…

Stałem spokojnie, z kpiącym uśmieszkiem na wargach.

No dalej…

Dopadli i obalili na ziemię, szarpiąc jak wściekłe psy. Kopali i tratowali. Nie byli ludźmi. Nie wiem, czym byli. Bili gdzie popadło. A potem jakiś litościwy cios wtrącił mnie w ciemności.

Nie widziałem już, jak Caleb i ludzie z Rotekirche otoczyli mnie kręgiem najeżonym drągami i nożami. Nie czułem, jak ładują mnie na konia uczynnego szlachcica w czerni. Nic już nie czułem…

Moich dobroczyńców zadziwiło, jak wróciłem do zdrowia. Nic nie mówili, ale w ich oczach widziałem nieme oskarżenie.

Po ranach nie zostało ni śladu… Nie miałem nawet blizn…

Chciałem zapłakać. Żal dusił mnie za gardło. A potem nagle, w jednym przebłysku myśli, uświadomiłem sobie samotność, która mnie czekała. I pozazdrościłem martwym. I zacząłem przeklinać Diabła, Boga i Śmierć. Ale przeklinani byli głusi na me klątwy. Przeklinałem i wyłem wniebogłosy. Bluźniłem nawet wtedy, gdy człowiek, który wczoraj wyniósł mnie na własnych plecach ze środka rozszalałej tłuszczy, ze zgrozą wygnał mnie z domu. Bluźniłem, gdy opuszczałem świat, który był moim domem. Przeklinałem ten dzień, który był pierwszym dniem mojej wiecznej tułaczki. Stałem się obłędem, szaleństwem, grozą. Stałem się Wyklętym....

Nie zapomniałem o śmierci, choć śmierć zapomniała o mnie. Szukałem jej na wielu lądach i w wielu epokach. Próbowałem, możesz mi wierzyć. Zawsze byłem tam, gdzie zbierała ona największe żniwo. Rzucałem się w jej objęcia, ale unikała mych rozwartych ramion i odwracała się ode mnie plecami. A ja szukałem, składałem jej hołd w jej świątyni.

Przez setki lat…

Setki lat jej szukałem.

Widziałem, jak pożera miliony paszczą zarazy- ja wyszedłem cało z miast, gdzie zapach kadzideł mieszał się z odrażającym odorem rozkładających się ciał.

Modliłem się do niej o zmiłowanie przy ołtarzu wojny- a ona omijała mnie na polach bitewnych Starego Świata, podczas gdy moi towarzysze padali od duszących gazów i krwawili, sieczeni ogniem. karabinów maszynowych na plażach desantowych.

Korzystałem z wszelkich wynalazków ludzkości, aby przejść na tamtą stronę, i zobaczyć się z kobietą, która przez wieki żyła w mej pamięci. Jednak Śmierć okazała się niełaskawa.

Teraz już straciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę Ninę. W moim żałosnym życiu są inne kobiety, które traktuję jak lek na samotność. Patrzę na nie i staram się odnaleźć w nich tą, która dała mi wszystko to co najważniejsze w życiu. Nadaremno.

Stare księgi, których już dzisiaj nikt nie czyta, powiadają, że kiedyś nadejdzie kres Świata, i nastanie czas Zmartwychwstania. Ale wiem, że wtedy ja odejdę do krainy Ciszy i Mroku, którą wyśniła dla mnie Nina. Ale może kiedy ona zmartwychwstanie, miniemy się, i spojrzymy na siebie.

Zgorzkniały i cyniczny, opowiadam ci tę historię, choć wiem, że miłość płynąca z litości jest po tysiąckroć gorsza, niż samotne cierpienie. Dłużej jednak nie mogłem milczeć.

Teraz już wiesz, kim jestem.

Wybieraj-litość czy pogarda ?

33



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
moja kariera www prezentacje org
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
agresja moja
HOTELARSTWO MOJA KOPIA
Moja macocha
opowiesci niesamowite poe e a UDP2EQ3BGP7D4J6A5NHY7TZ67LQSIR4RBUZKB6Q
16 OPOWIEŚĆ O HELU
Moja Funkcja, excel
Moja autocharakterystyka - do przerobienia

więcej podobnych podstron