background image

ERICH MARIA REMARQUE 

PRZYSTANEK NA HORYZONCIE 

(Station am Horizont) 

Przełożył Andrzej Zawilski 

background image

Kai zdumiewał się, że po roku znów jest w domu, że otaczają go te same co w młodości 

krajobrazy i ludzie, wśród których dorastał. To zdumienie towarzyszyło mu zawsze, kiedy wracał 

i wszystko było jak przedtem: hrabina Ghest ze swoją słabością do ciasta cytrynowego i muzyki 

romantycznej, białowłosy pan von Croy, rodzeństwo Holgersen. Tylko mała Barbara nie była już, 

jak wtedy, dzieckiem. 

Wszyscy siedzieli jeszcze na tarasie rodowej siedziby. Drzwi do pokoju muzycznego były 

otwarte, gdyż uważano, że muzyka dobrze się komponuje z wczesnojesiennym otoczeniem. Park 

i  żółknące  w  nim  liście  tworzyły  odpowiednie  tło.  Tym  milej  zasiądzie  się  potem  do  stołu: 

stosowne uwagi o znikomości rzeczy zaostrzą apetyt. 

Spokojnie,  gdzieś  z  samego  dna,  wpełzało  dotychczas  głęboko  uśpione  poczucie 

własnego istnienia - zdominowane nastrojem pory roku, spotęgowane porządkiem zdarzeń dnia. 

Tutaj  siewy  i  żniwa  były  zawsze  ważniejsze  od  spraw  serca.  Wszyscy  żyli  tak  samo,  nie  było 

większych  różnic.  Znano  się  zbyt  długo,  by  jeden  drugiego  mógł  jeszcze  czymś  zaskoczyć. 

Dlatego  w  rozmowach  nie  wykraczano  poza,  jakże  zdrową,  przyziemność  dnia  powszedniego. 

Chwilami natrętne „ja” domagało się względów. Godzono się z tym. Nikt jednak nie pojmował, 

jak bardzo to ciągłe bycie z sobą przeszkadza penetracjom Ale w zamian pozostawała pokrywana 

gadulstwem pustka. 

Wiatr  targał  zamaszyście  wierzchołkami  platanów  i  chwilami  zagłuszał  muzykę.  Spoza 

drzew błysnął spóźniony piorun. 

Kaia  ogarnął  niepokój:  nagle  dotarło  doń,  że  minuty  i  sekundy  jego  życia  przemijają 

bezpowrotnie,  podczas  gdy  on  tkwi  tutaj,  obecny  jedynie  połowicznie.  Obok  przepływał 

bezgłośnie strumień czasu, zagadkowy, niepokojący, niepowstrzymany, sunący niczym cień, bez 

ustanku, jak niemiłosierne krwawienie. 

Dłużej Kai nie mógł tego znieść. Pod jakimś pretekstem pożegnał się i poszedł do stajni. 

Chciał wziąć konia i przez wrzosowiska popędzić do domu. 

W  cieple  półmroku  pachnącego  słomą  i  oddechem  zwierząt  leżała  pośród  koni  Frute, 

błękitna  dożyca.  Słysząc  kroki,  zerwała  się  i  wypadła  na  zewnątrz  z  radosnym  ujadaniem.  Jej 

szczek zamienił się po chwili w pełen zachwytu skowyt. Kai nasłuchiwał. W drzwiach stajni stała 

młodziutka Barbara. 

background image

-  Kai,  pojadę  z  panem!  -  zawołała.  -  Mamy  na  to  cały  wieczór.  Za  lasem  jeszcze  widać 

burzę. 

Wsparta o boks przyglądała się Kaiowi. Jej twarz ginęła w ciemności. Zarysy jaśniejącego 

w  mroku  czoła  i  ocienionych  ust  miały  osobliwy  urok.  Wpadające  przez  okno  nikłe  światło 

odbijało  się w jej oczach. Kai  widział, jak bardzo coś wyrywa się w niej  naprzód  - coś, czego 

jeszcze  sobie  nie  uświadamiała.  Pobiegła  za  nim,  bo  zdawało  się  jej,  że  chce  z  nim  jechać;  w 

rzeczywistości chodziło o więcej. 

Stali  pomiędzy  stłoczonymi  zwierzętami,  obok  okrytych  gładką  sierścią  koni  i  mocno 

przytulonego,  lśniącego  psa,  pośród  końskiego  potupywania,  cichego  parskania  i  brzęku 

łańcucha. Naraz Kai chwycił Barbarę za ręce i rzekł dobitnie: 

-  Barbaro,  zawsze  po  powrocie  zastawałem  panią  dojrzalszą.  Dlatego  te  powroty  były 

wspaniałe. Ale pani nie wolno opuszczać tego miejsca. Proszę mi wierzyć, pani należy do tego 

domu,  do  tych  lip  i  platanów,  psów  i  koni.  Ja  powinienem  był  nigdy  stąd  nie  wyjeżdżać  albo 

wcale  nie  wracać;  teraz  jestem  rozdarty,  nie  umiem  już  tak  naprawdę  wrócić.  Pani  miejsce, 

Barbaro,  jest  jednak  tutaj,  pośród  tej  ciszy,  jest  pani  stworzona  do  takiego  życia:  godnego, 

pełnego prostoty. 

Jej  dłonie  drżały.  Nie  odpowiadała.  Milczenie,  które  zapadło,  nabrzmiewało 

wyczekiwaniem, zaczynało ciążyć. Kai przerwał je: 

- Trzeba osiodłać klacz, Barbaro. 

Jechali obok siebie. Zaraz za parkiem ciągnęły się łąki i pola, pomiędzy nimi leżała wieś. 

Dalej zaczynały się wrzosowiska porośnięte brzozą, krzewami jałowca, usiane głazami. Horyzont 

był  zachmurzony.  Co  chwila  rozświetlały  go  poskręcane  zygzaki  błyskawic.  Konie  uniosły 

głowy. Wiatr, który dotąd hulał pod lasem, owładnął aurą wieczoru. 

- Znowu pan wyjedzie? 

- Nie wiem. Być może. - Kai naraz się pochylił i znów wyprostował. - Tak. Możliwe, że 

wyjadę... 

Popędzili  konie.  Droga  wiodła  na  wzniesienie.  Z  góry  roztaczał  się  rozległy  widok. 

Ściągnęli  koniom  cugle.  Na  wzgórze  opadał  cień,  wciskając  się  między  kamienie  i  krzaki.  Za 

wzgórzem, w gęstniejącym mroku, falowały wrzosowiska. 

Błyskało się coraz częściej. W rudawym blasku leżąca opodal wieś wyglądała jak nocna 

zjawa. Gwałtowne rozbłyski wydobywały z ciemności rzędy dachów i niską, jasną wieżę. Potem, 

background image

tak samo nagle, wszystko wpadało w otchłań. Wykwitający na sekundę obraz sprawiał wrażenie 

oglądanej we śnie dalekiej fatamorgany. Najcichszy nawet grzmot nie odezwał się w przerwach 

dzielących błysk od ciemności. 

Okolicę  prostą  linią  przecinał  nasyp  kolejowy.  Na  podobieństwo  lśniącej,  podniecającej 

obietnicy  biegły  po  nim  szyny.  To  srebrząc  się,  to  matowiejąc,  zlewały  się  na  widnokręgu  w 

jednolity,  fosforyzujący  punkt.  Biegną  tak  ku  nieskończoności,  pomyślał  Kai.  Grzbiet  konia 

kołysał  się  pod  nim  rytmicznie.  Szyny  wybiegały  w  bezkresną  dal.  Pośród  wiatru  i  błyskawic 

nadciągała noc. Krzyknął do Barbary: 

- Zwolnij, o tej porze powinien przejeżdżać pociąg! 

Naraz  drgnęła  ziemia,  w  głębi  odezwał  się  jakiś  rumor.  Druty  wzdłuż  nasypu  jęknęły 

metalicznie  i  po  chwili  ich  śpiew  zmieszał  się  z  narastającym  hałasem.  Łańcuch  lampek 

sygnałowych  zamigotał  jak  sznur  nagle  zastygłych  lśniących  oczek  wodnych,  bezgłośnie 

podskoczyło ramię semafora. Ponad torami wyrosły reflektory poprzedzane białą smugą światła. 

Obok  jeźdźców  przetoczyły  się  jasno  oświetlone,  długie  wagony  ekspresu.  Przez  sekundę  było 

widać  ludzi  w  oknach;  jakaś  postać  przylgnęła  do  szyby,  nie  wiadomo  -  kobieta,  a  może 

mężczyzna?  I  już  po  wszystkim.  Jeszcze  tylko  rozpływające  się  w  oddali,  podskakujące  tylne 

światełka pociągu, po czym znów zapadła cisza. 

Kai  skulił  się  w  siodle  i  mocno  wsparł  na  łęku. To  była  jasna  wyspa,  która  jak  kometa 

przecięła nieboskłon. Przybyła nie wiadomo skąd i pomknęła w nieznane. Wewnątrz ludzie: teraz 

obok siebie, za chwilę każdy podąży w inną stronę. Cały ogrom ludzkich przeznaczeń pędzących 

w  jasnej  kabinie  poprzez  ciemność.  Jakiż  splot  podniecających  tajemnic  ciągnął  za  nimi. 

Zdawało  się,  że  ponad  bezkresem  równiny,  z  chmur  i  cienia,  z  ziemi  i  nocy  wołają  głosy  - 

niezrozumiałe i pomieszane, istna kipiel morza, które kłębi się i woła... 

Nad  lasami  przetoczył  się  pierwszy  grzmot.  Kai  wyprostował  się.  Uśmiechnął  się  do 

Barbary i chwycił cugle jej konia. 

- Miała pani rację, Barbaro. Znowu chcę wyjechać. 

Będę podróżował. Wyjadę zaraz. Zegnaj, zawdzięczam pani najpiękniejsze chwile... 

Puścił cugle i chciał odjechać, lecz zatrzymało go spojrzenie dziewczyny. Czuł, że trzeba 

coś jeszcze powiedzieć, coś istotnego, ważnego. Nie mógł jednak znaleźć słów. Choć szukał ich 

gorączkowo,  umykały  mu,  przepadały  w  natłoku  obrazów.  W  końcu  pośpiesznie,  niemal 

gwałtownie wykrzyknął: 

background image

- Ale wrócę...! 

To  też  znaczyło  niewiele.  Jednakże  czas  naglił,  nabierał  tempa.  Jakby  strata  minuty 

oznaczała utratę życia. Koń kręcił się i przytupywał, udzielił mu się niepokój jeźdźca. 

Barbara uniosła głowę i poruszyła się znacząco. Kai zrozumiał. Zawrócił konia. Chciał do 

niej podjechać. Wiedział, że przytuliłaby się teraz do niego. Wiedział też, że jego „nie” zabrzmi 

stanowczo, że się od niej na dobre odsunie. Nie mógł dopuścić do wybuchu namiętności. Bał się, 

że nałoży sobie pęta. Ale przypływ w nim wzbierał. Nim sięgnął szczytu, Kai spiął konia i nie 

patrząc  za  siebie,  puścił  się  galopem  z  góry,  prosto  do  swego  domu.  Przed  nim  przez  zarośla 

pędziła psica. Wyglądała jak błękitny lis. 

Wjechał  na  podwórze,  zaprowadził  konia  do  stajni  i  zaczął  go  czyścić.  Zaraz  jednak 

przerwał, oddał stajennemu szczotki i szmaty, a sam poszedł do siebie na górę. 

We  wszystkich  kątach  pokoju  stały  ogromne,  okute  metalem  walizy.  Biła  z  nich  jakaś 

władcza moc. Odrapane, poobcierane, oklejone były mnóstwem kolorowych etykiet hotelowych. 

Każda  oznaczała  jakiś  etap,  migotanie  dni  podobne  do  szybowania  mew,  jakieś  wspomnienie. 

Krawędź  ozdabiała  charakterystyczna  plakietka  z  Mena  House  -  palmy,  pustynia,  piramidy, 

mętnoszary  Nil,  orkiestra  wojskowa  w  sali  restauracyjnej  Shephearda,  pola  golfowe  Grand 

Hotelu  w  Heluanie,  zachody  słońca  pod  Asuanem,  hotel  Katarakta,  jazda  powolną  dahabiją 

prosto w niebo barwy jadeitu. Dalej był emblemat hotelu Galie Face - czyli plaża w Kolombo, 

gdzie grzywy fal morskich rozpryskiwały się niemal na szybach okiennych, w sali mauretańskiej 

buczały wentylatory, a dwudziestu milczących, odzianych w biel hinduskich boyów czatowało za 

kolumnami na samotnych gości, by uraczyć ich wodą sodową i zielonymi cygarami; Grand Hotel 

w  Gardone  z  kiczowatymi  landszaftami  przedstawiającymi  Lago  di  Garda  -  a  więc  przejażdżki 

motorówką w bryzgającej pianie i słońcu, szkocki pled i popołudnia w San Vigilio; brązowy bilet 

bagażowy kolei andyjskiej - pociągi wspinające się ponad przepaściami Kordylierów. Na jakiejś 

stacji  indiański  dzieciak,  nieruchawy,  o  wąskiej  głowie,  w  o  wiele  za  dużym  poncho,  patrzący 

przerażającym wzrokiem stulatka - stemple komór celnych w Buenos, w Rio, księżycowe noce w 

tropiku owiewane pasatem, Amerykanka i Murzyn w orkiestrze okrętowej; hotel Medan, Palące 

Hotel,  Grand Orient,  hotel Buitenzorg  -  jawajski  płaskowyż, brązowe dziewczęta i  dudniące po 

całych  nocach  gongi  tysiąca  gamelanów.  Wszystkie  naklejki  należały  do  przeszłości.  Teraz 

jednak każda stawała się realną rzeczywistością: to był zew życia. Właśnie te niezgrabne walizy z 

drewna, mosiądzu i skóry, grube, opasłe, kanciaste, rozstawione nocą po pokoju, działały niczym 

background image

wielki  nadajnik  radiowy  świata,  anteny  własnego  jestestwa.  Kolorowe,  wyblakłe  etykiety 

rozbrzmiewały muzyką przygody. 

Kai przyniósł jedną z waliz, otworzył zamki. Pusta czeluść żarłocznie pochłonęła bieliznę, 

ubrania i różne drobiazgi. 

Za jednym zamachem spakował się do końca i zniósł wszystko do garażu. Później wrócił 

na górę i przebrał się do podróży. Wiedział, że postępuje niemądrze, że byłoby lepiej spokojnie 

wszystko uporządkować i opóźnić wyjazd o godzinę, a nawet o dzień. Nie chciał jednak tłumić w 

sobie  owych  namiętności,  które  wzbierały,  burzyły  się,  gnały  go  naprzód.  Odrzucał  namysł  i 

rozwagę, ryzykował. 

Utwierdził się w postanowieniu i razem ze swymi zamiarami, myślami i słowami rzucił w 

porywający go nurt. Przegryzł kilka kęsów, wydał polecenia zarządcy, podpisał jakieś papiery i 

zszedł  znów  do  garażu.  Włożył  zakurzony  kombinezon  automobilowy,  gwizdnął  na  psa,  który 

jednym  susem  znalazł  się  obok,  nacisnął  starter  i  powoli,  na  najniższym  biegu,  przetoczył  się 

przez  podwórze.  Potem  warkot  silnika  przeszedł  w  jednostajny  szum,  dziko  i  przeciągle 

zakrzyczał ponad polami klakson, reflektory omiatały drogę. Pojazd rwał na południe. 

Pierwszego  dnia  po  południu  Kai  spotkał  Cyganów.  Omal  nie  rozjechał  pomarszczonej 

staruchy, która została z tyłu za taborem, by żebrać po wsiach. Spluwając ze strachu, złorzeczyła 

kołom  i  wygrażała  wychudłymi  pięściami.  Kiedy  jednak  dojrzała  skuloną  na  tylnym  siedzeniu 

Frute, zlękła się i chciała uciec. 

Kai  przywołał  Cygankę.  Mocno  zagniewana  wróciła.  Zaprosił  ją  do  samochodu. 

Powiedział, że może z nim jechać tak daleko, jak tylko zechce. Stara zagadała coś do psa, potem 

kiwnęła głową i wsiadła. 

Kai  dowiózł  ją  do  taboru  i  zamierzał  ruszyć  dalej.  Przeszkodził  mu  w  tym  mężczyzna 

krępej  postury,  o  ciemnym  wejrzeniu  chytrego  chłopa.  Malowniczo  gestykulując,  przekonywał 

Kaia, by został jeszcze godzinę - stąd już niedaleko do miejsca na obóz. Próbował wytłumaczyć, 

że odmowa zmartwi starą. 

Kai dał się uprosić. Po chwili zaprzęgi zjechały w leśną drogę i wtoczyły się na polanę. 

Ustawiono  wozy  i  wkrótce  nad  gorejącym  ogniem  zawisł  wielki,  miedziany  kocioł.  Starucha 

pochyliła się nad nim z warząchwią i mieszała, dorzucając do kotła ziół i okrawków mięsa. 

Zupa miała niezwykły smak, tak ostry, jakby doprawiono ją alkoholem. Na pytanie Kaia 

stara zaśmiała się: 

background image

- Nie, tylko zioła... 

Chwyciła  go  za  lewą  rękę  i  zaczęła  wróżyć.  Szybko,  z  ogromną  wprawą  mamrotała. 

Naraz  coś  spostrzegła  i  zamilkła.  Kai  nie  pytał  o  nic.  Wyjął  papierosy  i  poczęstował  starą. 

Gwałtownie zbiegły się dziewczęta, ich chwytliwe palce przebierały w pudełku. Na czyjejś ręce 

błysnął agat. Dłoń była smukła, delikatna w przegubie. 

Kai uniósł oczy, szukając twarzy. Dziewczyna wytrzymała jego wzrok, z wolna się jednak 

zarumieniła, rysy jej zmiękły. Pod delikatną cerą pulsowała krew. 

Powiedział  coś  do  niej.  Potrząsnęła  głową,  nie  rozumiała.  Patrzyli  tak  na  siebie, 

odgrodzeni od całego świata ludzkiej mowy, w całkiem nowy i szczególny sposób, szukając w 

końcu porozumienia bez słów. 

Kai  zauważył,  że  stara  to  spostrzegła  i  chce  coś  powiedzieć.  Natychmiast  ją  uprzedził, 

rzucając  mimochodem  pytanie  o  jej  sprawy  osobiste.  Odparowała  od  razu,  reagując  jak  stary 

wyjadacz, po czym wpadła w lament. Nagle jednak przestała rozpaczać, zmrużyła figlarnie oko, 

roześmiała się i zaczęła wybierać z kotła kawałki mięsa dla Frute. Kai pożegnał się. 

W Monachium zaopatrzył się w wizy i dokumenty automobilowe. 

W  Kochel  padał  deszcz.  W  Walchensee  kleiła  się  do  szyb  wirująca  śnieżna  breja.  Dwa 

kilometry dalej leżał śnieg. Przed Zirlbergiem droga pod śniegiem była zlodzona. Koła kręciły się 

w miejscu. Kai nie miał łańcuchów. 

Odpiął  rzemienne  pasy  od  waliz  i  obwiązał  nimi  opony.  Po  kilkuset  metrach  ze  skór 

zostały strzępy. Powiązał je, powplatał drut i gałęzie jodły. Spróbował raz jeszcze. Na ostatnim 

ostrym podjeździe wóz bezwładnie stoczył się z góry i tylko z najwyższym trudem udało się go 

powstrzymać. Kai musiał wrócić po łańcuchy śniegowe. 

Wiedział,  że  nie  ma  innego  wyjścia.  Jednak  na  przekór  wszelkiej  logice  konieczność 

zawrócenia  zdeprymowała  go.  Najchętniej  by  zaryzykował  i  jeszcze  raz  spróbował  pokonać 

wzniesienie. 

Z łańcuchami na kołach wóz gładko wspiął się na górę. Niebo pojaśniało. Odbijało od gór 

nasyconym  błękitem.  Dotychczas  Kai  jechał  bez  określonego  celu.  Teraz  się  zdecydował. 

Postanowił skierować się na Lazurowe Wybrzeże. 

Następnego ranka zostawił Alpy za sobą i pędził pośród białego pyłu włoskich dróg. 

Raz  z  prawa,  raz  z  lewa,  kiedy  indziej  nad  nim  lub  głęboko  w  wąwozie  biegła 

zelektryfikowana linia kolei pośpiesznej. Krętymi serpentynami droga opadała do Pontedecimo. 

background image

Późnym popołudniem był w Genui. Nie zatrzymując się, pojechał dalej do Monte Carlo. 

Po przyjeździe do hotelu przygotował sobie japońską kąpiel w ukropie z dodatkiem olejku 

eukaliptusowego.  Potem  natarł  ciało  spirytusem  mentolowym.  Tak  odświeżony  wypakował 

smoking i ubrał się. 

Kupił  zieloną  kartę  wstępu  do  cercie  priue  kasyna.  Po  drodze  rzucił  okiem  w  stronę 

wielkich  sal.  Drobni  kupcy  angielscy  tłoczyli  się  wokół  stołów  gry  wraz  z  miejscowymi 

Rosjanami  i  podstarzałymi  Amerykankami.  Obstawiano  jak  najniżej.  Pomiędzy  nimi  siedziało 

towarzystwo  pośledniejszej  rangi  przemieszane  z  kokotami  i  leciwymi  Angielkami,  których  na 

całym świecie uniknąć nie sposób. 

Jak dobrze być Brytyjczykiem, pomyślał Kai. Wszystkie stare panny wysyła się z Anglii 

na Lazurowe Wybrzeże bądź do Egiptu. 

W  salons  prives  kończyła  się  partia  bakarata.  Nie  było  w  tym  nic  interesującego.  Kai 

wyszedł  z  kasyna  i  snuł  się  wzdłuż  Avenue  de  Monte  Carlo.  Zza  budynku  poczty  błyskały 

latarnie  stojące  u  wejścia  do  portu.  Na  wodzie  obok  zacumowanych  jachtów  motorowych 

kołysały się troskliwie okryte żaglówki. Prychające automobile wspinały się po stromej ulicy. Na 

prawo jaśniał oknami Sporting - Club. 

Kai wszedł, pokazał legitymację. Trafił między znajomych. 

Panowało tu ożywienie. Jakiś Rosjanin właśnie stracił ćwierć miliona franków. Przy stole, 

gdzie grano wtrente - et - quarante, po raz szósty z rzędu wygrana padła na noir. Wyglądało to na 

początek passy i ludzie w podnieceniu cisnęli się obstawiać. 

Kai podszedł do stołu i postawił kilka razy. Przed nim siedział jakiś typ z Bałkanów. Miał 

zapadnięte czoło. Jego palce zdobiło mnóstwo pierścieni. Choć różniły się od siebie, w każdym 

tkwił szmaragd. Obok leżała szkatułka z japońskiej laki - w połowie czarna, w połowie czerwona. 

Wewnątrz  uwięziony  był  mały  pajączek.  Jegomość  co  chwila  potrząsał  szkatułką.  Zależnie  od 

tego, w której połowie znalazł się pajączek, stawiał na rouge lub noir. 

- A pan jaką ma maskotkę? - spytał Kaia Bird, producent automobili. 

- Po co mi maskotka? - odparł Kai. 

- Wobec tego nie może pan grać - ciągnął z całą powagą Bird. - W tym sezonie nikt nie 

ryzykuje  gry  bez  maskotki.  Niech  pan  spojrzy  na  tę  rudą  Amerykankę.  Krowi  dzwonek,  który 

przypasała  do  lewej  ręki,  waży  co  najmniej  kilogram.  Zobaczy  pan,  że  nie  rozstaje  się  z  nim 

nawet na minutę. To właśnie jej maskotka. 

background image

- Co za szczęście, że nie przyszło jej do głowy dzwonić przed każdą grą - powiedział Kai. 

Niech  pan  nie  żartuje.  Mężczyzna  naprzeciw  jest  Brazylijczykiem  i,  jak  sądzę, 

plantatorem  kawy.  Widzi  pan?  Obok  niego  leży  mały  żółw.  Brazylijczyk  przywiózł  go  tu  zza 

oceanu.  Niestety,  żółw  nie  znosi  miejscowego  pokarmu.  Dlatego  codziennie  właściciel 

sprowadza mu specjalną sałatę z Nicei. Zanim zagra, każdy żeton pociera o pancerz zwierzęcia. 

W ten sposób wygrał już dwieście tysięcy franków. Seria, w której sześć razy wygrana padała na 

noir, już się skończyła. Przed siódmą grą nieuważny sąsiad strącił żółwia ze stołu. Brazylijczyk 

natychmiast  przerwał  grę  i  wyszedł.  Od  tej  chwili  stale  wygrywał  rouge.  Przed  godziną  żółw 

znowu zjawił się na stole. Widać przywrócono go do łask. Cóż... chodźmy do rulety. Po prawej 

siedzi książę Fioła. To dzięki niemu przy tym stole gdzieś od dwunastej gra się bardzo wysoko. 

Kai znalazł jakieś miejsce i zasiadł do gry. Mało go to jednak obchodziło. Fioła windował 

stawki i wkrótce nikt nie obstawiał poniżej tysiąca franków. 

Brazylijczyk  też  się  tu  przeniósł,  usadził  swego  żółwia  i  postawił  kilka  numerów 

d’cheval. Potem najchętniej obstawiał noir. Gra nabierała tempa. Głos krupiera ożywił się, coraz 

częściej  powtarzały  się  jego  stereotypowe  zapowiedzi,  coraz  krótsze  były  przerwy  między 

kolejnymi grami. 

Kai  bezmyślnie  patrzył  na  siedzącą  obok  Amerykankę  i  jej  dużą  indiańską  broszkę 

wyklepaną ze szczerego złota. Nie wiedział, co bardziej podziwiać - brak gustu właścicielki czy 

wartość  broszki.  Miał  za  sobą  czternaście  godzin  jazdy  samochodem.  Wciąż  prześladował  go 

szum silnika, jego monotonny, usypiający śpiew. 

Po  chwili  odkrył,  że  dotychczas  cały  czas  przegrywał.  Wyjął  z  kieszeni  banknoty  i 

przesunął je po stole. Wspaniałe uczucie rozdwojenia nie opuszczało go, wprawiając w jedyny w 

swoim rodzaju nastrój. Lekko, wręcz beztrosko odbierał siebie tutaj przy rulecie. Przed sobą miał 

ludzi, dla których całe życie skupiało się teraz w oszczędnych ruchach rąk. Czasem tylko drgnęła 

powieka,  unosiła  się  brew,  jakaś  dłoń  wędrowała  na  chwilę  w  górę  przetrzeć  skronie  i  czoło, 

poprawić włosy, rozpalały się i zaraz gasły czyjeś oczy. 

Półświadomie  Kai  stale  słyszał  łagodny,  monotonny  szum.  Wydawało  mu  się,  że 

mozaikowy  ornament  na  ścianach  rozpływa  się,  staje  przezroczysty,  że  jakimś  cudownym 

sposobem  przenikają  przezeń  obrazy  gór  i  lasów,  rozświetlonych  słońcem  wyżyn  i  dolin, 

czerwieniejących o zachodzie szczytów. Widział wszystkie drogi i dróżki, które przemierzył dziś 

w ciągu wielu godzin pędzących jak wiatr. Równocześnie jednak śledził dokładnie grę i wciąż w 

background image

niej uczestniczył. 

Czymś niemal boskim było owo ogarnięcie dwóch obszarów - jednoczesne przebywanie 

tu i całkiem gdzie indziej. Przypominało wszakże o częstym udręczeniu wywoływanym zwykłą 

ludzką  niemocą  sprawiającą,  że  nie  da  się  podzielić  swej  jaźni  tak,  by  w  tym  samym  czasie 

dosięgnąć odmiennych rzeczy i spraw. 

Żetony  i  pieniądze  piętrzyły  się  przed  Kaiem.  Wędrowały  do  niego  od  Brazylijczyka 

przez  cały  stół.  Książę  Fioła  zauważył  to  i  położył  plik  banknotów  na  wybranym  przez  Kaia 

numerze.  Prawie  wszyscy  zrobili  to  samo.  Z  nieomylnym  instynktem  bywalców  salonów  gier 

wyczuli zbliżającą się serię. Tylko Brazylijczyk przycupnął zawzięty obok swego żółwia. Ostro i 

głośniej niż zwykle uderzał płytkami z galalitu o pancerz zwierzęcia. Kai odwrócił się do Birda. 

Ironicznie zauważył: 

- Zdaje się, że budzę wielkie zaufanie. 

Bird wpatrywał się w drgający krążek. 

- Proszę tam nie patrzyć, dopóki kulka się nie zatrzyma. 

Kai uśmiechnął się. 

- Ależ Bird... - powiedział i odwrócił się. 

W tej samej chwili kulka wskoczyła w przegrodę oznaczoną siódemką i  zatrzymała się. 

Kai wygrał. Bird promieniał. 

- Musi pan przerwać - poradził. 

Po  chwili,  kiedy  Kai  przesunął  znów  sporą  sumę  na  numer  siódmy,  na  twarzy  Birda 

wykwitły wszystkie odcienie zdumienia. 

Całe zresztą towarzystwo osłupiało, widząc ten oczywisty błąd. Gdy seria się kończy, nikt 

nie  obstawia  szczęśliwego  numeru,  czeka  się  na  nową  passę.  Teraz  prócz  Kaia  nikomu  nie 

przyszłoby do głowy stawiać na siódemkę. Kai nieco ironicznie przyglądał się grającym. Nie ma 

żadnej  różnicy  między  nimi  a  otoczeniem  hrabiny  Ghest,  pomyślał.  Zawsze  robią  tylko  to,  co 

właściwe. Przecież to okropne... 

Teraz  Kai  przegrał.  Gra  przestała  go  interesować.  Wstał  od  stołu  i  wyszedł  zapalić,  a 

także sprawdzić, co porabia pies, którego zostawił w samochodzie. 

Książę Fioła poszedł za nim i przedstawił się. Postanowili iść w stronę tarasów kasyna, by 

posłuchać kreolskiej orkiestry. 

Wokół  rozpościerała  się  noc,  podobna  do  czarnego  szkła.  Za  hotelem  de  Paris  szklany 

background image

monolit  kruszył  się.  Czuło  się  tutaj  jedwabisty  podmuch  morskiego  powietrza,  jego  iście 

południową miękkość. 

Przed budynkiem poczty stał wóz Kaia. Błotniki były zbryzgane gliną, koła usmarowane, 

zakurzone, zmaltretowane długą jazdą przez kilka krajów i góry. Odcinał się wyraźnie od szeregu 

wspaniałych  limuzyn  błyszczących  chromem  i  lakierem,  był  jedynym  wśród  nich  wozem 

sportowym - brudnym i wspaniałym. 

Fioła mu się przyglądał. 

- To mój pojazd - powiedział Kai. 

- Przyjechał pan dzisiaj? - zdziwił się Fioła Kai skinął głową. 

- Przed trzema godzinami. 

Już  prawie  minęli  samochód,  gdy  na  tylnym  siedzeniu  coś  się  poruszyło.  Z  ciemności 

wynurzył się psi łeb i rozległ się żałosny skowyt. 

Kai zaśmiał się. 

- Frute! 

Jednym susem dożyca wyskoczyła z wozu i prężąc się, stanęła obok mężczyzn. 

- Powinniśmy zajrzeć do Cafe de Paris. Pies jeszcze nie jadł kolacji. 

Kai  wybrał  najlepsze kąski  spośród zimnych kotletów, jakie jeszcze były, i  dopilnował, 

by Frute je dostała. Kiedy oblizywała się po jedzeniu, Kai kazał jej wracać do auta. Posłusznie 

odmaszerowała,  choć  nim  wskoczyła  na  siedzenie,  próbowała  psiej  dyplomacji.  Lekko  drżała, 

niby to nasłuchując gwizdu, po czym wielkimi susami popędziła z powrotem. W ostatniej chwili 

ruszyło  ją  jednak  sumienie.  Nim  dobiegła  do  Kaia,  zatrzymała  się,  wyraźnie  nieufna, 

wyczekująca,  z  przekrzywionym  łbem.  Kai  pogroził  jej  palcem.  Odszczeknęła  z  wyrzutem  i, 

pogodzona już z losem, zawróciła. 

Na  tarasie,  pod  gołym  niebem  tańczyło  kilka  par.  Do  tego  celu  służyła  niewielka, 

kwadratowa  przestrzeń  pomiędzy  stolikami.  Usadowioną  w  muszli  orkiestrę  zasłaniała  bariera. 

Wyglądało to dziwnie, jakby sama muszla grała. Na niebie błyszczały gwiazdy. 

Od  morza  dobiegały  różne  odgłosy.  Motorówka  żłobiła  w  wodzie  pienistą  bruzdę.  W 

oddali unosił się samotny żagiel, oświetlony reflektorem przepływającej łodzi. W ciemnościach 

nocy sprawiał wrażenie czegoś nadprzyrodzonego: zdecydowanie odcinając się od czarnego tła, 

stał nieporuszony niczym kredowa skała w blasku magnezji. 

Kreole świetnie improwizowali, w ich grze zupełnie nie czuło się rutyny. Tanga wabiły 

background image

melancholią, chciało się tańczyć. 

Fioła przyrządzał sobie martini. Przerwał na chwilę i zwrócił się do Kaia: 

- Niech pan patrzy, jak ta kobieta trzyma głowę. Co za linia - od skroni przez policzki do 

podbródka... Za późno, już jej nie widać. 

Po chwili jednak tańcząca, otulona brokatem, znów się ukazała. Trudno było dociec, czy 

nosi  suknię,  czy  też  nadzwyczaj  zręcznie  upięty  kupon  materiału.  Wąskie  biodra  wysmuklały 

całą postać, ozdoby na przegubie rozrzucały błyski. Kobieta odchylała głowę nieco do tyłu, jej 

ramiona  były  nagie.  Zdawało  się,  że  unoszą  całą  tancerkę.  Nic  nie  było  wyraziste, 

dopowiedziane. Na tym właśnie polegał niezwykły urok. 

Skąpe  światło  sprzyjało  marzeniom.  Zamazywało  kontury.  Przybliżająca  się  i 

odpływająca wraz z muzyką powiewna postać rzucała jakiś czar. 

- Jakie to szczęście oderwać się czasem od ziemi i dać upust fantazji - rzekł Kai. - Można 

taką  chwilę  zamienić  w  coś  naprawdę  romantycznego.  O  ileż  lepiej  być  tu  niż  na  miejscu 

mężczyzny, który tańczy z brokatową damą. On wie, czy jego pani chętnie jada przekąski, jakie 

gatunki win przedkłada nad inne, o czym lubi rozmawiać. Dla niego to kobieta, być może nawet 

kobieta  ukochana.  Dla  nas...  -  Tutaj  Kai  zerknął  na  kieliszek  Fioli.  -  Widzę,  że  już  pan  wypił 

martini.  Dlatego  mogę  moje  wrażenia  wyrazić  dokładniej.  Otóż  dla  nas  to  symbol 

najwspanialszego nastroju. I tak doszliśmy do czegoś, co chyba najbardziej warte pożądania. 

Fioła zamyślił się. 

- Bardzo możliwe. Takie błąkanie się po obrzeżach ma szczególny wdzięk. Ale dlaczego 

sądzi pan, że zbliżając się choćby o krok, doznajemy zawodu? 

- Niekoniecznie zaraz zawodu. Ale to już nie to. Będąc bliżej, musimy niejedno określić, 

wyjaśnić. Tworzą się współzależności. Może nieco przesadzam, ale coś takiego sprawia, że czar 

pryska. 

- To teoria. 

-  Oczywiście  -  przyznał  Kai.  -  Życie  wedle  podobnych  zasad  byłoby  bardzo  głupie,  a 

założenie, że istnieją bezbłędne reguły postępowania, to czysta niedorzeczność. Z teorią jest jak z 

medycyną. Kiedy trzeba, sięgamy po nią, w miarę możności jednak z sofistycznym umiarem. 

- To wygodne. 

-  Ale  z  wygody  płyną  korzyści.  Wygoda  to  przyjemność,  zwłaszcza  gdy  łatwo  ją  mieć. 

Czemu z niej nie skorzystać dla pobudzenia swej jaźni. 

background image

Takie poglądy można znakomicie określić jako niemoralne - powiedział Fioła, przy czym 

ściągnęły się nieco rysy jego twarzy. - Poza tym nie są logiczne, ale to dobrze. Postępowcy mają 

logikę w małym palcu, szczyciły się tym całe pokolenia. Logika jednak paraliżuje uczucia, jeśli 

rozumieć  pod  tym  pojęciem  nie  sentymenty,  lecz  giętką,  niezmiernie  aktywną  część  duszy 

wyposażoną w iście koci kręgosłup - gibki i sprężysty - zawsze gotową do skoku. Logika stwarza 

tę wyśmienitą pozycję, z której w poczuciu wyższości można obalić każde odczucie. Nawet jeśli 

wiąże się ze sprawami godnymi uwagi. Dzięki temu rzeczywistość pozostaje izolowana, z dala 

od  profesorów  i  bankierów.  -  Fioła  dokończył  z  ironią:  -  Także  z  dala  od  tego,  co  rzetelne, 

przyzwoite. Kai wyjął papierosy. 

- Nie psujmy nastroju prawieniem morałów. 

- Mam wrażenie, że raczej mocno go podbudowaliśmy. 

- Tym gorzej. Idźmy stąd, trzeba coś zrobić. 

Kreole śpiewali teraz na tle bandżo i  saksofonów. Spomiędzy siedzących znów wyłonił 

się profil tańczącej kobiety. 

-  Ma  pan  rację  -  powiedział  Fioła.  -  Trzeba  coś  przedsięwziąć  i  powinno  to  być  równie 

wyjątkowe jak ta tańcząca dama.  - W uśmiechu  odsłonił ostre zęby.  - Może znów spróbujemy 

rulety i postaramy się rozbić bank? 

- Zgoda. 

Wstali od stolika. 

- Widzę, że obaj należymy do ludzi zdecydowanych - ciągnął uradowany Fioła. 

- Nawet bardzo. Teraz również mamy od czego zaczynać. 

- Należy zauważyć, że nawet moralność obecnie jest po naszej stronie. 

- Tym rozważniej będziemy grali. 

Przed wejściem do Sporting - Clubu Fioła rzucił za siebie żeton. 

- Ofiara dla Merkurego - wyjaśnił, gdy krążek spadł na ulicę. 

Nie, dla Wenus. - Kai wskazał na kokotę, jedną z tych, które sprzedają się po sto franków. 

Zaskoczona podniosła żeton, który przypadkiem upadł u jej stóp, i teraz słała im całusy. 

- To z pewnością oznacza szczęście. 

Przez  chwilę  przypatrywali  się  rulecie.  Kai  usiadł.  Fioła  robił  notatki.  Grano  ostro  o 

wysokie sumy, nie było mowy o żartach ani pogawędce, nerwy napięte do granic wytrzymałości. 

W powietrzu krążyły ścierające się fluidy. 

background image

Bankiem  miotały  potężne  wstrząsy,  gdy  kilka  razy  wypadło  zero.  Gość  z  Bałkanów 

zdenerwował  się,  roztrzaskał  pajęczą  szkatułkę  i  tak  ją  zostawił.  Na  jego  miejsce  wskoczyła 

korpulentna belgijska dama. Jak kwoka ukokosiła się na poduszkach, którymi wyścieliła krzesło, 

i leniwymi ruchami tłustych ramion wiosłowała nad stołem. 

Tymczasem  Kai  testował  ruletę.  Trzy  razy  udało  mu  się  wygrać,  obstawiając  rouge, 

następnie  całą  wygraną  przerzucił  na  impair  i  znów  mu  się  powiodło.  W  ten  sposób  zapewnił 

sobie pierwszą douzaine. Potrojoną sumę pomnożył w bloku czwórkowym i całość postawił na 

siódemkę. Było to wszystko, co miał przy sobie. 

Gra pochłonęła go teraz tak mocno, że nie istniało dlań nic prócz zielonego blatu stołu, 

który  -  zdawało  się  -  niemal  pękał  pod  naporem  napięcia  i  koncentracji.  Gwizd  wirujących 

numerów zapierał dech. Wreszcie niczym błysk zjawiała się liczba, coraz wyraźniejsza, rosnąca, 

kulka  pożerała  przestrzeń,  wahała  się,  znikała  i  w  końcu  najzwyczajniej  stanęła  w  polu: 

siódemka. Kai wygrał. 

Już  rozluźniony  pomyślał,  że  sytuacja  sprzed  godziny  powtarza  się.  Jakby  koło  czasu 

zawróciło  i  los  darował  mu  jeszcze  jedną  szansę.  Kai  dał  się  porwać  chwili:  zrobił  to  samo  co 

przedtem - jeszcze raz postawił na siódemkę. 

Fioła,  który  tymczasem  wszystko  stracił,  próbował  powstrzymać  Kaia,  czyniąc 

rozpaczliwe  gesty.  Nawet  krupier  się  ociągał.  Mimo  to  Kai  wytrwał  w  swym  postanowieniu. 

Przegrał, lecz znów obstawił tak samo. Po trzykroć krupier zgarniał najwyższą stawkę. Po kilku 

dalszych zagrywkach miejsce obok Kaia opustoszało. Bank odrobił straty. 

Kai chciał wstać. Oparł ręce na stole i naraz poczuł pod dłonią jakieś żetony. Zupełnie nie 

zauważył,  kto  i  jak mu je podsunął.  Dopiero teraz spostrzegł  kobietę, która już od dość dawna 

siedziała obok. Odgadł, że to od niej dostał żetony. Powiedziała bardzo cicho i stanowczo: 

- Musi pan grać dalej. 

Ociągał się przez moment. W tej grze nie było już mowy o pojedynczych zagrywkach, nie 

dało  się  jej  przerwać  w  każdej  dogodnej  chwili.  Gra  przeistoczyła  się  w  samoistną  moc  - 

panującą  nad  całym  stołem,  rządzącą  się  własnymi,  surowymi  prawami.  Moc  ta  bez  reszty 

owładnęła sytuacją, wszystko, co nie dotyczyło gry, odsuwała w cień. Nie istniało już nic prócz 

mieszaniny gorączkowych przeczuć i drżącego wyczekiwania. 

Ludzie,  którzy  siedzieli  przy  stole,  czuli,  że  tworzą  teraz  wspólny  front.  Być  może  to 

zrozumieli  i  dlatego  nie  przeszkodzili  Kaiowi,  kiedy  postanowił  grać  dalej  żetonami,  które  nie 

background image

należały do niego; przecież każdy rasowy gracz wyczuwa emanację magii zawsze towarzyszącą 

serii i stara się do niej dostroić. Wie także, że rezygnacja z gry w takiej chwili może wszystko 

obrócić wniwecz. 

Każdy  z  grających  czuł  intuicyjnie,  że  zbliża  się  rozstrzygnięcie,  że  to  właśnie  Kai  stoi 

przed wielką szansą. I wszyscy byli gotowi grać wraz z nim. Nikt nie zauważył, że Kai nie ma 

pieniędzy, w przeciwnym wypadku ktoś by mu pomógł. Sam zapewne by o to poprosił, gdyby 

nie tempo, w jakim toczyła się gra. Nie mając pieniędzy, opuścił kilka kolejek. Ale teraz nadeszła 

chwila  szczególna:  odstąpienie  od  gry  byłoby  nonsensem,  ponowny  w  niej  udział  zakrawał 

natomiast  na  nieco  żałosne  trwanie  przy  swych  błędach.  Chodziło  jednak  tylko  o  tę  grę,  o  tę 

jedyną, w której za wszelką cenę powinien obstawić. 

Krupier już klepał swój tekst i spoglądał na Kaia. Kai zauważył, że Fioła połapał się w 

sytuacji i posłał mu pod stołem wizytówkę, na której coś pośpiesznie napisał. Czuł, że zewsząd 

otaczają  go  bratnie  dusze,  w  ostatniej  chwili  przesunął  żetony  nieznajomej  na  rouge  

natychmiast wygrał drugie tyle. 

Podziękował nieznajomej, oddał jej dług, po czym obstawił impair, rouge i dwie liczby. 

Na liczby padła wygrana. 

W  potrójnej  serii  dama  z  Belgii  straciła  wszystko,  co  miała.  Roześmiała  się  nerwowo  i 

wstała  od  stołu.  Za  to  pomiędzy  górą  banknotów  i  gęsto  zapisanym  notesem  znów  pojawił  się 

żółw. Mariaż maskotki i systemu - czyż mogło się nie udać...? 

A  jednak  się  nie  udało.  Kai  znowu  szturmował  bank.  Kobieta  obok  przeniknęła  jego 

zamiary  i  postanowiła  się  przyłączyć.  Fioła  zaciągnął  pożyczkę,  którą  poręczył  wizytówką,  i 

wrócił do gry. Na razie jednak bank był wypłacalny, Brazylijczyk bowiem sporo przegrał. 

W sali stał jeszcze jeden stół do rulety. Fioła wstał i zaczął grać również przy nim. Kai 

poszedł w jego ślady. W krótkim czasie przepadł gdzieś żółw. Pojawił się natomiast Bird, który 

wraz z innymi zrobił to samo: włączył się do natarcia na bank. 

Wiadomość  o  szalonym  pojedynku  szybko  się  rozeszła.  Pozostałe  sale  opustoszały. 

Ludzie tłoczyli się w kilku rzędach wokół stołów, niektórzy przyszli prosto z czytelni, z gazetami 

w  ręku.  Niesłychane  -  krupier  wyraźnie  się  przeliczył.  Gorączka  zataczała  coraz  szersze  kręgi. 

Coraz  więcej  ludzi  przychodziło  wziąć  udział  w  bitwie.  W  przemyślną  grę  wkładano  całą 

energię. Najbardziej oblężone były miejsca, w których obstawiano podwójnie bądź potrójnie. 

Bank  zaczynał  topnieć.  Wprawdzie  powiększył  swe  zasoby  podczas  kilku  gier, 

background image

ostatecznie jednak trzeba było wszystko wypłacić i uruchomić rezerwy. 

W  końcu  Fioła  i  Kai  poszli  na  całość.  Ulokowali  najwyższe  sumy  na  kilku  zaledwie 

polach, na które natychmiast popłynął strumień pieniędzy od innych graczy. Na jednym z dwóch 

stołów  komuś  dopisało  szczęście.  W  banku  zabrakło  pieniędzy  i  krupier  poprosił  o  chwilę 

przerwy. W podnieceniu ludzie przeciskali się do drugiej rulety. Zapanował nastrój entuzjazmu i 

powszechnego  zbratania,  który  zdawał  się  mieć  wpływ  na  wirującą  kulę.  Już  następna  gra 

osiągnęła  maksimum  en  plain.  Bank  nie  mógł  wypłacić  wygranej.  Również  tutaj  trzeba  było 

zrobić  przerwę  i  przynieść  pieniądze.  Gwar  narastał  niczym  przypływ  morza.  Sporting  -  Club 

mógł przez najbliższe dni żywić się sensacją: w całej sali bank został rozbity. 

Kai opuszczał Sporting - Club w wyśmienitym nastroju. Czuł się jak ktoś, komu udało się 

szczęśliwie zakończyć ciężką pracę. Wewnętrzne obawy i rozterki nic go już teraz nie obchodziły 

Rozpierało go uczucie nieco zuchwałej lekkości. Nie było dlań ważne, że wygrał dużo pieniędzy. 

Nie wiedział nawet, czy odebrał całą wygraną. Czuł jednak, że ten dzień jak zawrotna spirala był 

wspaniały, że go uskrzydlił, że dosłownie wszystko mu sprzyjało. 

Szedł prosto do swego wozu, czekającego jak wierny przyjaciel, nisko usadowionego na 

kołach, wyróżniającego się sportową linią. 

Maskę oblepiała u góry zaskorupiała glina. Kai odłamał grudkę i bezwiednie rozcierał w 

palcach. Zauważył, że tu i ówdzie nikiel poszarzał. Wyjął chusteczkę i przetarł mały fragment do 

połysku. 

Dziwiło go, że jego umysł wciąż żywo pracuje. Wyrzucił chusteczkę i uruchomił silnik. 

Na  zakończenie  pełnego  wrażeń  dnia  chciał  pojechać  w  górę  przez  Grandę  Corniche  do  La 

Tourbie. 

Frute  wsunęła  mu  łeb  pod  ramię  i  przeszkadzała  w  prowadzeniu  auta.  Powoli,  w  kilku 

nawrotach, zdołał zawrócić. Avenue de Monte Carlo wyglądała jak wymarła, tylko jakaś samotna 

postać  szła  od  strony  Boulevard  de  la  Condamine.  Okrągły  kapelusik,  uszminkowane  usta  i 

zmęczona twarz. 

Kaiowi  wydawało  się,  że  poznaje  w  niej  kobietę,  która  podniosła  żeton  rzucony  przez 

Fiole.  Kobieta  podeszła  bliżej,  stanęła  niezdecydowana,  uśmiechnęła  się.  Stała  tak  szczupła  i 

niepozorna, mając za sobą pustą ulicę i, w głębi, masyw górski - żywa istota na tle milczącego 

szeregu ulicznych latarni. Mizerny, zawodowy uśmiech pokrywał niepewność; był jak zaszczute 

zwierzę, które boi się, że w każdej chwili może mu się coś przydarzyć. 

background image

Ów uśmiech zmieszał Kaia: był w nim tragizm znacznie większy niż w głośnym krzyku. 

Mała kokota zapewne nie miała o tym pojęcia. Bo ten tragizm nie przynależał do niej - ona była 

jedynie istnieniem o mocno przytępionych przez płatną miłość odczuciach. To było tragiczne dla 

każdego, kto próbował doszukać się w niej człowieczeństwa - dostrzegał je poza nią, nie zaś w 

niej... 

Kai uchylił drzwi. 

- Jadę na spacer. Może miałaby pani ochotę pojechać ze mną? 

Nie była zaskoczona. Jej zawód przyzwyczaił ją do dziwactw. Skinęła głową i wsiadła. Za 

chwilę przecież się dowie, o co chodzi. 

Okrążyli  gazon  przed  kasynem,  skręcili  w  Avenue  de  Spelughes,  zostawili  po  prawej 

Mirabeau  i  zaczęli  podjeżdżać  pod  górę.  Gaźnik  zasysał  strumień  powietrza,  cicho  przy  tym 

pomlaskując,  prędkość  rosła.  Po  lewej  wyrosła  ściana  pionowych,  stromych  skał,  z  prawej 

krajobraz  wciąż  się  zmieniał.  Raz  rozciągał  się  daleko  ponad  kamienną  barierą,  kiedy  indziej 

widać było tylko niebo. 

Kai włączył reflektory i skierował cienką smugę światła ukosem na pobocze. Sto metrów 

z przodu droga ożyła w  bladym  niesamowitym  świetle, wielkie palmy  - jak czarne olbrzymy  - 

wystrzeliwały przed nimi, a za samochodem natychmiast zapadały w ciemność. 

Niczym pies myśliwski biegło obok wozu światło reflektora; podobne do ostrego, jasnego 

palca  lub  świetlistej  szpili  wyławiało  z  ciemności  ukryte  sceny  -  willę  o  białych  ścianach, 

połamane  gałęzie drzew, skalne zwaliska, alejki  ogrodowe, które  w wąskim strumieniu  światła 

sprawiały wrażenie położonych nieprawdopodobnie wysoko, wręcz zawieszonych w powietrzu, 

prowadzących ku gwiazdom. 

Nocna  panorama  stawała  się  coraz  rozleglejsza.  Wybrzeże  ciągnęło  się  majestatycznym 

łukiem od Bordighery po Cap d’Antibes. W dole, poniżej garbów skalnych, leżało Monte Carlo i 

Monako, jak oblany wodą grzbiet bawołu, na którym roi się od robaczków świętojańskich. Cicho 

szumiało  morze,  fale  uderzały  z  rzadka,  w  oddali  połyskiwała  piana.  Słaby  powiew  przynosił 

delikatny, słony zapach. 

Na  zboczach  chwilami  błyskało  światło,  narastało  i  zbliżało  się.  Były  to  reflektory 

jakiegoś samochodu, widoczne na długo przed spotkaniem, gdy jeszcze ślizgały się po drogach i 

ogrodach. Zwykle skręcały w dół, ku drodze nadmorskiej. Raz jednak światło pozostało na górze, 

błyskało już to wyżej, już to we wgłębieniu kamiennej drogi. Nagle ta para żarzących się oczu 

background image

przygasła  i  Kai  usłyszał  przyjazny  szum  silnika  mijającej  go  limuzyny.  Lampka  wewnątrz 

pojazdu oświetlała starszą kobietę; spod narzuconego futra widać było jej ramiona. Wyglądały, 

jakby należały do młodej dziewczyny. 

Na wysokości La Tourbie Kai zawrócił. W czasie jazdy dziewczyna się nie poruszyła. On 

też nie miał pojęcia, o czym z nią rozmawiać. Kiedy znów ich oczom ukazało się kasyno, Kai 

zapytał: 

- Dokąd mam panią zawieźć? 

Cienie podkreślały regularne rysy jej twarzy, wyraziste czoło i podbródek. 

Jest naprawdę ładna, pomyślał Kai, oczekując odpowiedzi. 

Popatrzyła na niego i ze spokojem odparła: 

- Dokąd pan chce. - Dopiero po chwili zrozumiała, co Kai miał na myśli. Zmieszała się i 

pośpiesznie dorzuciła: - Na Boulevard de la Condamine. 

Jej twarz znów się zapadła. Wcisnęła się w kąt, rękę trzymała na klamce od drzwi, jakby 

nie miała już chwili do stracenia. 

Kai  cały  czas  błądził  myślami  wokół  niej.  Był  w  znakomitym  nastroju.  Chciał  komuś 

sprawić przyjemność, zabrał więc dziewczynę ze sobą. Odkrył, że podczas przejażdżki kokota na 

moment przeobraziła się w kobietę. 

Kiedy  mijali  Sporting  -  Club,  Kai  przypomniał  sobie  scenkę  z  żetonem  rzuconym  przez 

Fiole. Chwycił damską torebkę, która leżała pomiędzy nimi, wsunął do niej pieniądze, zatrzasnął 

zamek i trzymając ją, powiedział: 

- Przyniosła mi pani dziś szczęście. Jutro będzie tak samo. 

Chwilę  zwlekała,  nim  wzięła  torebkę.  Kai  nawet  sądził,  że  odejdzie  bez niej.  Ale  zaraz 

odebrała  swą  własność:  była  to  dla  niej  znaczna  suma.  Nawyk  brania  pieniędzy  wziął  górę. 

Odeszła bez specjalnych podziękowań. 

Kai trochę późno się połapał, że popełnił błąd i zachował się wobec niej zbyt oschle. Czuł 

wewnętrzną  potrzebę  powiedzenia  dziewczynie  czegoś  miłego  -  że  chętnie  spotkałby  się  z  nią 

jutro,  że  dopiero  dziś  przyjechał  i  jest  potwornie  zmęczony.  Lecz  na  co  mogło  się  to  zdać: 

zyskałby krótką chwilę, a dziewczyna i tak pewnie by go nie zrozumiała. 

Czekał, aż zniknie w głębi Avenue de Monte Carlo, patrzył na jej drobną postać rysującą 

się na tle wyludnionej ulicy. 

Towarzystwo  Kaia  opuszczało  właśnie  Sporting  -  Club.  Jakaś  dama  przechodziła  przez 

background image

ulicę.  Ozdobny  kandelabr  oświetlał  żółto  jej  twarz.  To  była  kobieta,  która  poratowała  Kaia 

żetonami. Była sama. Nie oglądając się za siebie, wsiadła do limuzyny. 

Kai nagle poczuł ogromne zmęczenie. 

background image

II 

Spał do późnego popołudnia. Obudziło go głośne zawodzenie Frute, która domagała się 

wyjścia.  Na  wieczorny  spacer  pojechali  we  dwójkę  do  Nicei.  Dożyca  miała  swój  dzień.  Na 

Promenadę  des  Anglais  rozbawiona  bezceremonialnie  wciskała  się  między  spacerowiczów, 

okazując im względy tak natarczywie, że wielkim kołem omijano osobliwą parę. 

Ktoś przyglądał się im, wyraźnie zaskoczony. Po chwili wzrok przechodnia zderzył się ze 

spojrzeniem Kaia. 

-  Co  za  niespodzianka!  Chyba  niedawno  pan  przyjechał.  Gdyby  to  się  stało  wcześniej, 

zapewne byśmy się spotkali. 

- Jestem tu od wczoraj, Lieven, dziś po raz pierwszy w Nicei. 

Lieven pogłaskał psa. 

-  Pamięta  pan,  jak  chciał  mi  podarować  Frute  przed  odjazdem  z  Surabai?  Wtedy  była 

jeszcze szczenięciem, teraz prezentuje się wspaniale. 

- Dziś nie oddałbym jej nikomu. Ile to czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz? 

- Dwa lata. 

- Dwa lata. Czas pędzi jak rozregulowany zegar. Zdawało mi się, że to nie więcej niż dwa 

tygodnie. 

- Dużo się wydarzyło? 

Niewiele.  Rok  przeżyłem  bardzo  spokojnie.  Po  części  przez  rozwagę,  po  części 

przesądziły o tym sentymenty. Dobrze mi to zrobiło. 

-  Stara  przypadłość,  czyli  niezdrowe  zasiedzenie  się.  Zjawia  się  jak  malaria,  w 

regularnych nawrotach. Dopiero co udało mi się z niej wyleczyć po wizycie u Kinsleya. On się 

ożenił, pochłania faszerowane gęsi i poważną lekturę. Coś takiego odstrasza przynajmniej na rok. 

Jak długo chce pan tu zostać? 

- Nie mam pojęcia. - Kai wzruszył ramionami. 

- W takim razie spotkaliśmy się we właściwym momencie. Jutro jadę do Monzy. Pojedzie 

pan ze mną? 

- Na wyścigi? 

- Tak, ale niewielkie, bez specjalnego znaczenia. Dla mnie jednak bardzo ważne. Kilka lat 

temu kupiłem akcje fabryki samochodów. Teraz moja pozycja umocniła się na tyle, że zostałem 

background image

współpracownikiem. Skonstruowaliśmy nowy, doskonały model - bardzo szybki. Zamierzamy go 

wypróbować.  Jedną  z  maszyn  zgłosiliśmy  do  jutrzejszego  wyścigu.  Nie  nadając  sprawie 

rozgłosu,  chcemy  sprawdzić,  na  ile  ten  pojazd  odpowiada  wymogom  toru  wyścigowego. 

Trenujemy wytrwale od dawna i marzy mi się, by wóz okazał się przebojem wyścigów o Grand 

Prix  Europy.  Dlatego  też  nie  można  do  końca  odsłaniać  jego  możliwości.  Nie  chcemy 

przedwczesnego zwycięstwa, zależy nam jedynie na próbie. Czy to pana interesuje? 

- Tak, pojadę z panem. 

Postanowili  coś  zjeść  i  zajęli  stolik  w  restauracyjnym  ogródku.  Było  miło,  spokojnie 

gawędzili o wspólnie przeżytych latach, racząc się okruchami wspomnień jak dzieci ciastem. 

W  ramionach  odlanych  w  brązie  figur  wokół  hotelu  Ambasadeur  zapaliły  się  kuliste 

lampy. Za hotelem Negresco wschodził księżyc. Stojący w wodzie, niegustowny jetee pauillon 

nabrał urody, gdy z jego okien spłynęło do morza światło elektryczne. Wzdłuż promenady sunęły 

automobile,  jeden  obok  drugiego,  w  kilku  rzędach,  co  trochę  przypominało  defiladę.  Szum 

przypływu mieszał się z warkotem silników. 

Lieven odwiózł Kaia. Był z nim szofer, którego Lieven zamierzał zostawić w Monzie, by 

pomógł mechanikom. Jechali z umiarkowaną prędkością. Ulicą toczyło się mnóstwo autobusów, 

w  których  panowie  z  megafonami  udzielali  wyczerpujących  objaśnień  krajoznawczych 

przedstawicielom wykształconej klasy średniej. 

Droga zataczała łuk, po czym opadała w dół, tworząc zakręt o ograniczonej widoczności. 

Za sobą usłyszeli przenikliwy dźwięk klaksonu. 

Lieven  ostrzegawczo  podniósł  rękę,  lecz  mimo  to  zjechał  na  bok,  by  przepuścić 

doganiający ich pojazd. 

Dostrzegli  maskę  dużego  kabrioletu,  który  na  pełnym  gazie  próbował  ich  wyprzedzić. 

Siedząca za kierownicą kobieta zbyt późno zauważyła, że ma przed sobą podwójny zakręt. Mimo 

to usiłowała jak najszybciej znaleźć się przed samochodem Lievena. 

Naraz zza zakrętu usłyszała sygnał pojazdu nadjeżdżającego z przeciwnej strony, zupełnie 

straciła głowę i zbyt szybko zjechała na właściwą stronę. Choć Lieven zahamował, kabriolet otarł 

się o jego wóz i odgiął błotnik. Autem zarzuciło tak mocno, że Lieven musiał odbić kierownicą, 

by nie stoczyć się w dół. 

Oba  samochody  stanęły  sczepione  z  sobą.  Lieven  włączył  gwiżdżący  sygnał 

ostrzegawczy. Kai wyskoczył i pobiegł na zakręt zatrzymywać pojazdy jadące z naprzeciwka. 

background image

W  kabriolecie  siedziała  dama,  która  prowadziła  wóz.  Mocno  pobladła  patrzyła  na 

Lievena. Ten wzruszył ramionami. 

- Przykra sprawa. 

- To była moja wina - powiedziała pośpiesznie dama. 

Automobiliści  nigdy  nie mówią o winie  - odparł  Lieven.  - To był  godzien pożałowania 

wypadek. Mam nadzieję, że uda się nam uruchomić pani wóz. 

Szofer rozgiął błotniki. Lieven ostrożnie cofnął, wyłączył silnik i oglądał uszkodzenia. 

-  Tylko  błotnik,  a  więc  drobiazg.  Reszta  jest  nietknięta.  Odstawił  pojazd  na  widoczne 

miejsce i wraz z Kaiem wrócił przejrzeć kabriolet. Dama wysiadła i bezradnie stała obok auta. 

Lieven uruchomił silnik i wsłuchiwał się weń. Wszystko było jak należy. 

- Myślę, że może pani jechać - powiedział głosem, w którym pobrzmiewało współczucie. 

Wrzucił bieg, nacisnął pedał sprzęgła. Coś zgrzytnęło, kabriolet jednak ani drgnął. 

- Możliwe, że to skrzynia biegów! - krzyknął w podnieceniu, manewrując drążkiem. 

Wóz nie reagował. 

Szofer  wymontował  siedzenia  i  boczne  stopnie,  podstawił  podnośnik  pod  tylną  oś  i  po 

chwili dwa koła zawisły w powietrzu. Silnik pracował, koła jednak się nie obracały. 

Lieven pokręcił głową i odwrócił się do młodej damy. 

-  Już  wiemy,  co  się  stało.  Przypuszczalnie  pękła  tylna  oś  albo  został  uszkodzony 

dyferencjał. Tak czy inaczej bez warsztatu się nie obejdzie. 

-  Możliwe, że wyłamał się tylko  jeden bolec  - uspokajał Kai.  -  Proponuję odstawić wóz 

do najbliższej miejscowości i tam poszukać warsztatu. Musimy panią wziąć na hol. To dla nas 

żaden kłopot. 

- Raczej przyjemność - roześmiał się Lieven. - Jednak do tego potrzeba linki holowniczej. 

- Czy nie lepiej zostawić samochód tutaj i kogoś po niego przysłać? - zapytała dama. 

Nie  byłoby  chyba  po  co  wracać.  Wóz  stoi  wyjątkowo  niefortunnie  i  najbliższy  autobus 

mógłby  z  niego  zrobić  miazgę,  zwłaszcza  gdyby  za  kierownicą  siedział  Włoch  o  ambicjach 

rajdowca. Zresztą oni wszyscy tak jeżdżą. Myślę, że bez trudu znajdziemy linę. 

Lieven zatrzymał kilka przejeżdżających samochodów. 

- Lina holownicza? 

Przeczący ruch głowy. 

Po  chwili  obok  przystanął  autobus,  z  którego  wysypała  się  grupa  zaciekawionych 

background image

turystów. 

Kai wdał się w pertraktacje z szoferem i w końcu wyprosił od niego linę. Dał mu swój 

adres i obiecał, że odwiezie linę do zajezdni. 

W kierowcy jednak obudziła się zawodowa solidarność. Zostawił autobus na pastwę losu, 

wczołgał  się  pod  unieruchomiony  kabriolet  i  wielkim  głosem  jął  spod  kół  wykrzykiwać 

instrukcje. 

Przewodnik  grupy  wołał  go  przez  megafon.  Osiągnął  tyle,  że  szofer  wsunął  się  pod 

samochód jeszcze głębiej. Zrezygnowany przewodnik odwrócił się do wycieczkowiczów i podjął 

swą zwykłą opowieść o urokach okolicy. 

W końcu udało się wyciągnąć szofera spod kabrioletu, choć nie obeszło się bez łagodnego 

przymusu. Został hojnie obdarzony papierosami, nim wreszcie dał spokój i przypomniał sobie o 

swoich obowiązkach. 

Szofer Lievena mocno splótł linę pomiędzy pojazdami i zasiadł za kierownicą kabrioletu. 

Ustalono, że miss Maud Philby wybierała się do Genui. 

-  My  także  tam  jedziemy  -  powiedział  Lieven.  -  Tak  więc  do  warsztatu  będzie  nam  po 

drodze. 

Siedli we troje obok siebie. Wóz ruszył. Lieven krzyknął do szofera: 

- Hamulce działają?! 

- Tak. 

- Zatem hol nie przeszkodzi w płynnej jeździe - stwierdził uspokojony i podjął rozmowę 

ze swymi pasażerami. 

Po  dwudziestu  kilometrach  ujrzeli  szyld  warsztatu  samochodowego.  Wprowadzili 

kabriolet do środka, oś została wymontowana. Po godzinie pojawił się szofer, który zameldował, 

że doraźna naprawa mija się z celem i  trzeba sprowadzić części  do  wymiany.  Za trzy dni  wóz 

powinien być gotów do drogi. 

Lieven spojrzał pytająco na Maud Philby. 

Skinęła głową. 

- Zostawię samochód tutaj. Czy moglibyście zabrać mnie do Genui? 

- Chętnie - padła uprzejma odpowiedź. - Jedziemy przecież przez Genuę. Ale może chce 

pani jechać dalej? 

- Nie, tylko do Genui. Tam zaczekam. 

background image

- Możemy już ruszać? 

Czas  naglił.  Lieven  jechał  szybko.  Od  morza  wiała  bryza.  Woda  miała  kolor 

ciemnoniebieski. Niebo i morze tworzyły znakomite tło dla profilu Amerykanki. Rysy jej twarzy 

wyglądały jak płaskorzeźba. Uwydatniał je mistrzowski makijaż. 

Kai  wyłączył  się z rozmowy.  Ich współpasażerka należała do kobiet, które na pierwszy 

rzut oka trudno zaszufladkować. W dodatku była Amerykanką, a to niebagatelnie komplikowało 

ocenę.  W  Europie  uznać  by  ją  należało  za  znakomitość  z  półświatka,  jako  Amerykanka  mogła 

być równie dobrze żoną chorującego na wątrobę maklera. 

Wszystko przemawiało za tym, że jest egzaltowana i ma własny, raczej amerykański styl 

bycia, w którym miesza się uprzejmość z rycerskością. 

W Genui rozstali się. Kai i Lieven pojechali dalej do Mediolanu. 

- Śliczna osóbka - rzekł Lieven. - Jej żółty kabriolet zdarzało mi się już widywać. Mieszka 

chyba w Nicei. 

- Ale wyprzedza nieuważnie. 

- Dużo ostrożniejsza jest w rozmowie. 

Była z nami sama, przypuszczalnie jest niezamężna. Potraktowała nas jednak dość lekko. 

Widać podobne przygody zdarzają jej się częściej i nie przykłada do nich większej wagi. 

- Jeśli ma pan rację, Kai, nasze szanse wobec niej rysują się całkiem obiecująco. 

- Przeciwnie, dopiero wtedy można by mówić o szansach, gdyby była z kimś. 

-  Jak  na  mój  gust  jest  kobietą  co  się  zowie  -  Lieven  zamyślił  się  -  ale  chyba  zbyt  sobie 

ceni wygodę, by mogło do czegoś dojść. 

-  Jest  pan  praktycznym  człowiekiem  -  rzekł  z  uznaniem  Kai.  -  Cóż  za  przezorność  w 

takim  oglądaniu  od  podszewki  rodzących  się  namiętności,  wyszukiwaniu  wszelkich 

zabezpieczeń, zanim runie lawina uczuć. To cudownie praktyczne. 

Lieven pochylił się ku niemu. 

- Długie życie... - zaczął. 

Kai przerwał mu z uśmiechem: 

-  Wiem,  wiem...  nauczyło  pana,  że  we  wszystkim,  co  dotyczy  uczuć,  najpierw  trzeba 

wytyczyć  granice,  gdyż  powody  katastrofy  mogą  tkwić  wszędzie.  Coś  takiego  jednak  nie 

imponuje - to tylko rozsądek. 

- Nazywa pan rozsądkiem coś, co umożliwia pełną samoocenę. Można to jednak określić 

background image

trafniej: jest to mądrość, rozważna i przewidująca. 

- Pańska mądrość traktuje dość rygorystycznie stację początkową. Znakomicie umie pan 

przewidzieć,  jaki  będzie  koniec;  niewykluczone,  że  ma  pan  równie  niezawodne  metody  oceny 

początku. Ale dzisiejsza zdobycz wygląda dość skromnie. 

Lieven zamyślił się. 

- Zapomina pan o kabriolecie oddanym do naprawy - powiedział w końcu. - To po prostu 

dar  niebios.  Teraz  trzeba  całą  sprawę  pociągnąć  dalej  tak,  by  wszystko  wyglądało  jak  szkolne 

zadanie dla początkujących. Myślę, że dam sobie z tym spokój i przekażę sprawę Hollsteinowi. 

- Kto to taki? 

- Człowiek, który pojedzie dziś dla mnie na wyścigach: dwadzieścia trzy lata, doskonały 

za  kierownicą,  trochę  jednak  idealista.  Obiecujące  predyspozycje,  pies  gończy  pierwszej  klasy, 

dobry w biegu, kiepski jednak podczas polowania. 

-  Stwierdzam,  że  przez  te  dwa  lata,  kiedy  się  nie  widywaliśmy,  stał  się  pan  wręcz 

wspaniałomyślny. Taki dar... 

-  To  jeszcze  nie  do  końca  postanowione.  A  poza  tym  proszę  zauważyć,  że  moja 

wspaniałomyślność  idzie  w  parze  z  rozsądkiem:  ogranicza  się  do  spraw,  co  do  których  sam 

jeszcze mam wątpliwości. 

- Przy takim nastawieniu rzadko chyba odczuwa pan stratę. 

-  Taki  jest  cel.  Moja  postawa  jest  tak  egoistyczna,  że  chwilami  niemal  ociera  się  o 

szlachetność: chroni innych... 

Powietrze  zmatowiało.  Przydrożne  zarośla  pokrywała  tak  gruba  warstwa  kurzu,  że 

przypominały gipsowe figury. Jak mgła unosił się w powietrzu biały, wapienny pył i kłębił się 

nad  polami.  Jeden  za  drugim  sunęły  terkoczące  automobile.  Droga  wiodła  wprost  na  tor 

wyścigowy w Monzie. 

Słońce  z  rzadka  przedzierało  się  przez  pył.  Sprawiał  on  przez  to  wrażenie  jeszcze 

gęstszego. Strumień pojazdów kończył  się po kilku  kilometrach. Trzeba  było  stać w kolejce, z 

której dopiero rozjeżdżano się na parkingi. 

Na  wypełnionych  po  brzegi  trybunach  panował  nastrój  gorączkowego  wyczekiwania. 

Obojętne,  czy  w  teatrze,  czy  na  wyścigach,  tłumom  na  widowni  zawsze  towarzyszy  to 

podniecenie,  ogarniające  każdego  bez  wyjątku.  Łopotały  flagi,  w  powietrzu  unosiły  się  balony 

reklamowe, z dołu dobiegał ryk silników - trwały jazdy próbne. 

background image

Lieven  zdziwił  się,  widząc  tłumy  na  trybunach.  Wraz  z  Kaiem  udał  się  w  stronę 

pomieszczeń  technicznych,  by  sprawdzić,  jak  wygląda  jego  stanowisko  fabryczne.  Panował  tu 

wielki ruch. W kręgu grupy mechaników dyskutowano o czymś z przejęciem. Jakiś młodzieniec 

ruszył pośpiesznie w stronę Lievena. Miał zabandażowaną prawą rękę. 

-  Hollstein,  skąd  ten  opatrunek?!  -  zawołał  Lieven  i  przedstawił  młodego  człowieka 

Kaiowi. 

- Miałem mały wypadek. 

-  Przecież  z  tym  bandażem  nie  będzie  mógł  pan  jechać!  Co  teraz  zrobimy?  -  Lieven 

przyglądał się solidnie owiniętej ręce. - Co takiego się stało? 

-  Dziś  w  południe  chciałem  raz  jeszcze  sprawdzić  smarowanie  i  podniosłem  tył  auta. 

Musiałem  krzywo  podstawić  podnośnik,  bo  podczas  smarowania  wóz  się  obsunął  i  koło 

przygniotło mi rękę. 

- No i...? 

- Stłuczenie. Na szczęście niezbyt poważne. Myślę, że jakoś z tym pojadę. 

Lieven gniewnie potrząsnął głową. Hollstein uśmiechnął się z przymusem. 

- Mogę jechać, proszę mi wierzyć! Będę prowadził głównie lewą ręką. Świetnie sobie nią 

radzę, prawej nie muszę wcale używać. Poza tym do hamowania i zmiany biegów wyklepaliśmy 

specjalny  hak.  Przywiążę  go  mocno  do  przedramienia.  Jest  prawie  jak  ręka.  -  Przyniósł  hak  i 

demonstrował,  jak  się  nim  posługuje.  Z  niepokojem,  ale  i  nadzieją  patrzył  na  Lievena.  Potem 

poszukał wsparcia u Kaia. - Proszę panów, przecież to proste. Na tak gładkim torze nic złego nie 

może się stać. 

Lieven nie wiedział, czy się roześmiać, czy złościć. 

-  Ten  pański  hak  jest  po  prostu  genialny!  Tak  użyteczny,  że  być  może  w  przyszłości 

będziemy konstruować samochody z takim  hakiem. Na razie jednak poczekamy. Pan nie może 

jechać, zaraz wycofamy zgłoszenie. 

Twarz Hollsteina wyrażała rozpacz. Trzymał w ręce nieszczęsny hak i jeszcze próbował 

coś wskórać: 

-  Objaśnię  w  samochodzie,  będzie  łatwiej  zrozumieć.  Zrobiłem  już  próbne  okrążenie.  - 

Siadł za kierownicą i zaczął wiązać rzemień. 

Lieven chwycił go mocno za ramię. 

- Hollstein, zachowuje się pan jak dzieciak. Kiedy wóz pędzi sto pięćdziesiąt na godzinę, 

background image

na północnej, wąskiej pętli potrzebuje pan nie dwóch, lecz często trzech rąk, żeby utrzymać się 

na  torze  i  nie  przelecieć  nad  barierą.  Wielka  szkoda,  ale  nic  pan  już  nie  poradzi.  Dobrze  to 

świadczy  o  panu,  że  chce  pan  jechać.  Ale  pan  nie  pojedzie.  Byłaby  to  niewiarygodna 

lekkomyślność.  Pójdę  teraz  odwołać  pański  udział  w  wyścigu.  -  Po  koleżeńsku  chwycił 

zabandażowaną rękę Hollsteina, potrząsnął nią i krótko dodał: - Ale spodziewam się, że wkrótce 

się zagoi. 

Oddalił się wraz z Kaiem, zostawiając osłupiałego Hollsteina. 

Przeciskali  się  przez  tłum.  Trasa  była  ogrodzona.  Pierwszy  wyścig  zaczynał  się 

niebawem. 

-  Lieven,  dlaczego  pan  się  gniewa?  -  mówił  Kai.  -  Młody  człowiek  robi  jak  najlepsze 

wrażenie. 

-  Rzeczywiście  jest  dobry  -  odparł  Lieven.  -  Jeden  z  najlepszych,  jakich  znam,  młody, 

zadziorny,  lecz  jeszcze  chyba  mało  rozważny.  Trzeba  na  niego  uważać  i  mocno  trzymać  w 

ryzach.  -  Narastał  huk  podobny  do  ryku  przelatujących  szrapneli.  Pierwsze  pojazdy  ze  świstem 

przemknęły po torze.  Lieven rzucił okiem za siebie.  - Gdyby  Hollstein miał  jechać, zależałoby 

mi,  żeby  pan  obejrzał  maszynę.  Dyrektor  naszej  fabryki,  Pesch,  siedzi  już  ze  stoperem  na 

trybunie. Jeszcze o niczym nie wie. 

Dziś rano był tutaj - ciągnął Lieven. - Telefonował, że wszystko jest w porządku i że mam 

przyjeżdżać.  Potem  pojechał  do  Mediolanu  i  stracił  naszą  ekipę  z  oczu.  Chciał  mierzyć  czas  z 

trybuny,  podczas  gdy  ja  stanąłbym  ze  stoperem  za  zakrętem  Lesmo.  W  ten  sposób  dałoby  się 

uniknąć zaliczania pełnych okrążeń. Już podczas treningu wypadliśmy interesująco, może nawet 

zbyt interesująco. - Znów rozległ się ryk i przeleciało kilka maszyn. Lieven potupywał nerwowo. 

-  Co  za  wrażenie!  Tyle  razy  oglądałem  wyścigi,  że  już  nie  powinny  na  mnie  działać.  Kiedy 

jednak  słyszę  silnik  wyjący  na  pełnych  obrotach,  za  każdym  razem  skóra  mi  cierpnie.  To 

doprawdy irytujące, że tym razem musimy zrezygnować. 

Naraz usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się. Jeden z mechaników biegł do niego. 

- Niech pan szybko przyjdzie... 

- Co się stało? 

- Hollstein... 

- Co z nim? 

- Zerwał opatrunek. 

background image

Lieven poczerwieniał z wściekłości i pośpiesznie podążył za mechanikiem. 

Po drodze dowiedział się, co zaszło.  Kiedy  Lieven i  Kai  odeszli, Hollstein zachowywał 

się spokojnie. Mechanicy pocieszali go, ale wydawało się, że nic do niego nie dociera. Przejrzał 

wóz  -  biegi,  pedały.  Potem  siadł  na  masce  i  gryzł  papierosa.  Nagle  usłyszał  ryk  startujących 

maszyn i zobaczył, jak z łoskotem przemyka pierwsza z nich. W jednej chwili coś się z nim stało. 

Uderzył  zranioną  ręką  o  maskę  i  zanim  komukolwiek  udało  się  doskoczyć,  potargał  bandaże 

żelaznym hakiem. 

Byli  na  miejscu.  Hollstein  stał  bardzo  blady,  z  dzikim  wzrokiem  i  mocno  zaciśniętymi 

ustami. Prawa ręka wisiała bezwładnie, z opatrunku zostały jedynie zakrwawione strzępy. 

Lieven  chwycił  hak,  który  dotychczas  trzymał  jeden  z  mechaników,  i  zaczął  kląć.  Gdy 

jednak ujrzał nieprzytomny wyraz twarzy szofera, dał spokój, wyrzucił hak do kąta i położył dłoń 

na ramieniu Hollsteina. 

-  Wiem,  co  to  znaczy,  kiedy  trzeba  rezygnować  z  wyścigów.  Szczególnie  boleśnie 

odczuwa się to w pańskim wieku, chyba nawet bardziej niż utratę kobiety. Powinien był pan kląć, 

wyć i - niech tam! - nawet próbować z tym hakiem lewą ręką. Proszę mnie dobrze zrozumieć: 

można  było  od  biedy  poprowadzić  wóz  samą  lewą.  Ale  to,  co  pan  zrobił,  było  doprawdy 

niepotrzebne. Chyba się pan zgodzi? 

Hollstein bezgłośnie poruszał ustami. Lieven patrzył na krwawiącą rękę. 

- W tym wyścigu chodziło tylko o próbę, nie zależało nam na zwycięstwie. 

Hollstein wykrztusił: 

- Wygrałbym na pewno. 

Jego  kredowobiała  twarz  stężała  z  bólu.  Lieven  spojrzał  na  szofera  z  góry  i  cienko 

gwizdnął. 

-  Ach,  o  to  chodzi.  -  Zaśmiał  się.  -  Więc  zamierzał  pan  spłonąć.  Mieliśmy  zatem  sporo 

szczęścia. Nie ma rady, trzeba odłożyć tę próbę do następnego razu. 

Udręczony Hollstein próbował oponować: 

- Później zostaje nam już tylko Puchar Mediolanu. 

Lieven udobruchał się. 

- Wiem. I chcielibyśmy go zdobyć. 

Hollstein potrząsnął głową. Z szeroko otwartych oczu naraz trysnęły mu łzy i spłynęły po 

policzkach. Twarz pozostała jednak nieporuszona. 

background image

Kai odciągnął Lievena na stronę, po czym podszedł do Hollsteina. 

- Pojadę w tym wyścigu - oznajmił. 

- Pan? Kiedy? 

- Dzisiaj, teraz. - Odwrócił się do Lievena: - Myśli pan, że uda się jeszcze zgłosić zmianę? 

- Kai, pan naprawdę chce jechać? 

-  To  mnie  podnieca.  W  zasadzie  znam  tor,  z  maszyną  jakoś  sobie  poradzę.  Nie  muszę 

wygrać, myślimy przecież tylko o próbie. Możemy się jeszcze wpisać na listę? 

Lieven niemal dał się przekonać. 

- Obawiam się, że nie. Skoro jednak chce pan jechać, postaramy się to zaraz zgłosić. Jak 

daleko jest pierwsza grupa? 

- Na trzecim okrążeniu - rzekł mechanik. 

-  Druga  runda  trwa  mniej  więcej  godzinę.  Mamy  zatem  dość  czasu  na  przygotowania. 

Najlepiej będzie, jeśli w trójkę pójdziemy do dyrekcji wyścigów. Przedtem jednak do lekarza. 

Hollstein dalej nie słuchał. Zostawił swych rozmówców, pobiegł do biura i przyprowadził 

kierownika  wyścigów.  Chwilę  rozmawiali,  po  czym  człowiek  ów  znikł  w  biurze,  by  omówić 

sprawę z kolegami. Lekarz opatrzył ranę Hollsteina. W końcu Kai dostał zezwolenie na start. 

Hollstein zmienił się całkowicie. Wyjaśnił, że może znów poruszać palcami, posunął się 

nawet do stwierdzenia, jakoby uderzenie o maskę wpłynęło dobroczynnie na stan ręki i że lekarz 

niechybnie  by  się  zdziwił,  gdyby  ją  zobaczył:  z  pewnością  nie  spodziewał  się  tak  szybkich 

postępów w kuracji. 

- Bez wątpienia - mruknął Lieven i zapytał Kaia: - Pamięta pan jeszcze ten tor? 

- Ścigałem się na nim trzy lata temu. Dla orientacji pierwsze okrążenie pojadę ostrożnie. 

Jak wóz trzyma się na zakrętach? 

-  Jeśli  będzie  pan  na  nie  wchodził ze  środka,  na  pewno  nie  wypadnie  pan  z toru  -  rzekł 

Hollstein. 

- Świetnie. Pojadę tak, żeby można było zmierzyć czas przy pełnej prędkości. Czy trzeba 

wymieniać opony? 

- Po trzecim okrążeniu trzeba zmienić wszystkie. Chcemy się przekonać, ile gumy zedrze 

pan na zakrętach i, być może, zamówimy solidniejsze opony na wyścigi o Puchar Mediolanu. 

Hollstein  podniósł  maskę  i  pokazywał  Kaiowi  nowe  rozwiązania  konstrukcyjne  silnika. 

Nieoczekiwanie obaj pogrążyli się w rozmowie na tematy techniczne. 

background image

Drugi wyścig już się zaczął. Hollstein pociągnął Kaia za sobą. 

-  Musi  pan  się  przebrać.  Proszę  włożyć  moje  rzeczy,  chyba  będą  na  pana  pasowały. 

Potrzebuje pan spodni, kurtki, paska... a może lepszy byłby kombinezon? Mam wszystko! Chce 

pan kask? Może być też grubo wywatowana czapka. Okulary? Proszę wziąć jaśniejsze. W słońcu 

będzie pan doskonale widział nierówności. Na dużym zakręcie tor jest trochę wyjeżdżony, dalej 

trafi pan na twardy  grunt.  Nie powinien się pan  niczego obawiać, nawet  jeśli  spod kół  pryśnie 

trochę  żwiru.  Rękawice?  Dobrze,  można  się  bez  nich  obejść,  koło  kierownicy  jest  wyłożone 

gumą.  -  Troszczył  się  o  Kaia  jak  matka.  -  Jeśli  pojedzie  pan  ostro,  będzie  pan  od  razu  w 

czołówce. Wóz ma znakomite przyśpieszenie. - Po chwili dodał ciszej: - Kto wie, czy nie jedzie 

pan po zwycięstwo... Kai zmrużył oko. 

- Ależ pan zawzięty... 

Zjawił się Lieven. 

Kai,  może  pan  wyjeżdżać.  Drugi  wyścig  się  skończył.  Silnik  zawarczał.  Kai  zajął 

właściwą pozycję. Praca wysokoobrotowej maszyny robiła wrażenie. Karoseria nie przejmowała 

całości wibracji i drgania wstrząsały ciałem, przenikały do krwi. 

Wóz potoczył się na pole startowe. Kai podał swój numer i zgłosił zmianę kierowcy. Po 

dwóch minutach z megafonów na trybunach usłyszał swoje nazwisko. 

Uważnie  przyglądał  się  podjeżdżającym  maszynom.  Ustawiały  się  w  małych  boksach  - 

prostokątach nakreślonych zmieloną kredą. Nie wszyscy zawodnicy byli na stanowiskach. Jeden 

nerwowo wygładzał  bluzę i  szarpiąc, poprawiał  kołnierz, inni w ostatniej  chwili próbowali coś 

ulepszać. Niedaleko Kaia toczyła się rozmowa, czyjeś plecy zasłaniały kierowcę. 

Kai  starał  się  rozluźnić  i  zachować  spokój.  Ustalił,  że  gawędzący  zawodnik  nosi  szyte, 

brązowe  buty  na  gumowych  obcasach,  ma  za  ciasną  skórzaną  czapkę,  a  nogi  stojącej  obok 

kobiety są pierwszej klasy. 

Teraz dostrzegł również dłoń w długiej rękawiczce, która wydała mu się znajoma. Musiał 

ją  gdzieś  niedawno  widzieć.  Kiedy  mężczyzna  usunął  się  na  bok,  Kai  poznał  kobietę,  z  którą 

jechał do Genui. To była Maud Philby. 

Ku jego radości w tej właśnie chwili zaczął się wyścig. 

Oczy  Kaia  powędrowały  dalej.  Wkrótce  jednak  poczuł  na  sobie  czyjeś  spojrzenie.  Bez 

ceremonii przechwycił je i wytrzymał przez chwilę, udając, że nie poznaje. Potem odwrócił się w 

stronę trybun, rzucił raz jeszcze okiem na publiczność. Wreszcie w ostatniej chwili zręcznie dał 

background image

do  zrozumienia,  że  sobie  przypomina,  i  z  całym  spokojem,  a  także  pewną  rezerwą,  pozdrowił 

damę. 

Wprawił  ją  w  zakłopotanie,  co  poznał  po  tym,  jak  mu  odpowiedziała:  zbyt  wcześnie  i 

dlatego w pośpiechu; była wyraźnie niezadowolona, że nie poznał jej od razu. 

Nie patrzył więcej w tamtą stronę, wiedział jednak, że wciąż jest pod obserwacją. Udział 

Kaia w wyścigu wyraźnie zaskoczył Maud Philby. 

Kierowca  podszedł  do  swej  maszyny  i  Kai  miał  uczucie,  że  bezustannie  mu  się 

przypatruje. Wywnioskował, że oboje mówią o nim. Usadowił się jak najwygodniej; bardzo teraz 

żałował, że nie wolno mu wygrać wyścigu. 

Rozległ  się  strzał.  Silniki  zawyły  i  biały  wóz  Kaia  skoczył  naprzód,  dał  się  jednak 

wyprzedzić  i  przyblokować.  Utkwił  pośród  grupy,  nie  mógł  się  z  niej  wydostać.  Czołówka 

znajdowała  się  dwieście  metrów  przed  nim.  Pierwszy  zakręt  Kai  pokonał  dziewięćdziesiątką. 

Wóz dobrze trzymał się toru. Za drugim razem wszedł ostrzej w luk i znakomicie pokonał zakręt. 

Zadowolony zwiększył  szybkość i  starał  się ją utrzymać. Próby sprawdzenia, jak pojazd bierze 

zakręty,  spowodowały  jednak  straty  na  trasie.  Kai  dał  się  wyprzedzić  dwóm  zawodnikom.  Na 

początku  trzeciego  okrążenia  mocno  docisnął  pedał  gazu.  Omal  nie  stracił  panowania  nad 

maszyną,  zaskoczyła  go  ogromna  nadwyżka  mocy.  Wyprzedził  dwóch  rywali  i  podjechał  na 

stanowisko obsługi. 

Hollstein wcisnął mu do ust papierosa. Kai pośpiesznie się zaciągnął. 

- Silnik ciągnie bardzo dobrze. 

Mechanicy mocno dokręcili śruby. 

Czołówka  miała  dwa  kilometry  przewagi.  Kai  jednak  już  wiedział,  jak  trzeba  jechać,  i 

powoli odrabiał straty. Z łatwością wyprzedził kilka maszyn i zbliżył się do prowadzącej grupy. 

Linię mety przejechał na niezłej, czwartej pozycji, dziewięćdziesiąt sekund za zwycięzcą. Wygrał 

kierowca, który rozmawiał z Maud Philby. 

Lieven cieszył się. 

- Zdumiewająco łatwo opanował pan wóz. Jak pan myśli, mamy widoki na Prix Europy? 

- Auto jest bardzo szybkie. 

Mechanicy przynieśli opony. 

- Tylko trochę starte. Po bokach są w dobrym stanie, co oznacza, że wóz mocno trzyma 

się drogi. Nie wynosiło pana z zakrętów? 

background image

-  Nie,  maszyna  pewnie  trzyma  się  podłoża.  Dobrze  byłoby  poćwiczyć  technikę  brania 

zakrętów. To szansa dla tego wozu. 

- Jutro wszystko rozmontujemy i dokładnie sprawdzimy, co ucierpiało najbardziej. 

Koło  stanowiska  przetoczył  się  cały  sznur  aut  szykujących  się  do  następnego  wyścigu. 

Hollstein siedział na barierze i czuł się szczęśliwy. 

Czekał na konstruktora, którego spostrzegł dopiero w chwili, gdy ten stał tuż obok niego i 

krzyczał: 

- Tak ostrożnie brał pan dziś zakręty...! 

Hollstein uradowany wskazał na Kaia, podnosząc przy tym zabandażowaną rękę. 

- To nie ja siedziałem za kierownicą. 

Lieven wyjaśnił, co się stało. 

- Jaki ma pan czas? - zapytał Pesch. 

Porównali wskazania stoperów. Lieven wybuchnął śmiechem. 

-  Nie  ma  wątpliwości,  Kai.  Pod  koniec  osiągnął  pan  szybkość  dochodzącą  do  stu 

siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. 

Pesch był podniecony. 

- To więcej, niż się spodziewaliśmy. - Zwrócił się do Kaia; - Czy według pana silnik ma 

jakieś rezerwy? 

-  Oceniam,  że  można  liczyć  jeszcze  na  jakieś  dziesięć  do  dwudziestu  kilometrów  na 

godzinę. 

Pesch wpatrywał się w Kaia. 

- Kiedy pan dokładnie pozna wóz, pojedzie pan jeszcze prędzej. 

- Niestety, do tego nie dojdzie - odparł uprzejmie Kai. 

Pesch puścił to mimo uszu. 

- Musimy koniecznie o tym pomówić. Teraz idę do dyrekcji wyścigów. Czy moglibyśmy 

się spotkać dziś wieczorem? 

Kai zerknął na Lievena. 

- To się da zrobić. 

Hollstein zeskoczył z bariery i zawołał zaskoczony: 

- Murphy do nas idzie! 

Kai  nastawił  uszu.  To  nazwisko  przez  ostatnie  dwa  lata  stało  się  sławne.  Należało  do 

background image

jednego z najlepszych amerykańskich kierowców wyścigowych. 

- To Murphy brał udział w wyścigu? - zapytał. 

- Przecież właśnie on wygrał - zaśmiał się Hollstein. 

Kai  nie  zwracał  uwagi  na  nazwiska  kierowców  i  teraz  go  zdziwiło,  że  obsada  była  tak 

bardzo międzynarodowa. Przyszło mu do głowy, że Murphy to zapewne ów kierowca, który stał 

razem z Maud Philby. Zaciekawiony rozejrzał się za nim i naraz zobaczył, że nadchodzi razem ze 

swą towarzyszką. 

Rzucił szybkie spojrzenie Lievenowi. 

W uprzejmych słowach Murphy podziękował Lievenowi za pomoc okazaną miss Philby 

podczas  wypadku.  Wóz,  którym  jechała,  mówił,  należy  do  niego,  tym  bardziej  więc  czuje  się 

zobowiązany za odstawienie go do dobrego warsztatu. 

Możliwość  podtrzymania  znajomości  ucieszyła  Lievena.  Rozmowa  o  wypadku  była 

jedynie pretekstem, ale ten pretekst był mu na rękę. Lieven zakładał, że Murphy robi to, czego 

chce Maud Philby. Jeśli nawet poznali się w nieszczególnych okolicznościach, teraz - inaczej na 

to  patrząc  - należało  uznać, że znajomość utrwaliła się na tyle, ile uważał  za stosowne. Przede 

wszystkim  jednak  czuł  się  zniewolony  osobliwą  elegancją  Maud  Philby  i  gotów  był  na  każdy 

kompromis. Ta sfera jego życia nie była pozbawiona sukcesów, dlatego też doskonale wiedział, 

że nie należy przeceniać zobowiązań kobiety wobec jej partnera. 

Kai nie podzielał zdania Lievena. Wedle niego to raczej Murphy’emu, a nie Maud Philby, 

zależało  na  wykorzystaniu  okazji.  Tym  bardziej  że  Amerykanin  ani  razu  nie  wspomniał  o 

wyścigu, a przecież temat ten wręcz prosił się o rozmowę. 

Murphy opowiadał zabawne historyjki, jego dowcip chwilami stawał się niemal jowialny. 

Wciągał w rozmowę Hollsteina, a rzucane mimochodem słowa w połączeniu z uśmieszkami miss 

Philby miały tworzyć beztroski nastrój. Nie zmieniając tonu, odezwał się naraz do Kaia: 

-  Gratuluję,  pańska  jazda  była  wspaniałą  improwizacją.  Gdyby  pan  trenował,  zapewne 

bym  z  panem  przegrał.  -  Te  uprzejme  słowa  rzucił  z  pewną  nonszalancją,  dając  wyraźnie  do 

zrozumienia, że są tylko zdawkowym komplementem, zwykłą galanterią, opinią, której nikt nie 

traktuje serio. Znów przywołał na usta uśmieszek, jakby chciał opowiedzieć kolejną anegdotę. - 

Pod  koniec  jechał  pan  niemal  sto  siedemdziesiąt  kilometrów  na  godzinę...  Spojrzał  w  drugą 

stronę, starając się okazać, że myśli teraz o czymś innym. Położył dłoń na ramieniu Hollsteina i 

dał  do zrozumienia, że  poza tą jedyną odpowiedzią nic go już nie interesuje. Kai jednak w lot 

background image

pojął, że całe spotkanie Murphy zaaranżował jedynie w tym celu, by zadać owo pytanie. Teraz w 

napięciu oczekiwał odpowiedzi. 

Nie krył rozczarowania, gdy Kai obojętnie odparł: 

- Ma pan rację, silnik nie spisał się najlepiej. Amerykanin nie dawał za wygraną. Niby od 

niechcenia rzucił na pożegnanie: 

-  Będziemy  teraz  częściej  widywać  się  na  torze...  Kai  nie  chciał  kolejną  wykrętną 

odpowiedzią  sprawiać  wrażenia,  że  ma  coś  do  ukrycia.  Po  takim  debiucie  ocenił  Murphy’ego 

jako dobrego, choć trochę niecierpliwego dyplomatę i chciał mu okazać, jak mało go to wszystko 

obchodzi. Wzruszył ramionami i rzekł: 

- Bardzo możliwe. 

Umyślnie powiedział aż tyle, choć dotychczas niczego nie postanowił. 

Przy  tym  niby  przypadkiem  skierował  wzrok  w  stronę  Maud  Philby  i  dostrzegł  w  jej 

oczach drwinę wywołaną chybionymi zabiegami Amerykanina. Wywnioskował, że choć rozumie 

Murphy’ego,  który  starał  się  przejrzeć  nowego  przeciwnika,  nie  popiera  jednak  takiego 

postępowania. Na myśl, że znajomość będzie miała ciąg dalszy, Kai odczuł podniecenie. 

Maud  Philby  uznała  natomiast,  że  nadarza  się  okazja  do  ekscytującego  flirtu 

stwarzającego  możliwość  najprzeróżniejszych  kombinacji.  Nie  byłaby  Amerykanką,  gdyby  coś 

takiego  przepuściła.  Zbyt  nęcąco  rysowała  się  szansa  uknucia  misternej  intrygi,  w  której 

jednocześnie  mogła  się  czuć  upragnioną  nagrodą  i  działać  na  własny  rachunek.  Po  takich 

partnerach  można  się  było  wiele  spodziewać.  Im  bardziej  sprawa  wyglądała  niejednoznacznie, 

tym szybciej dojrzewały decyzje miss Philby. 

Lieven  powziął  już  pewien  plan.  Zamierzał  się  taktownie  wywiedzieć,  co  łączy  Maud 

Philby  z  Murphym,  by  potem  więzy  te  systematycznie  i  po  przyjacielsku  podkopywać,  a  w 

rozstrzygającej chwili znaleźć się na właściwym miejscu. Wiedział, jakie to ważne, by wytropić 

u płci pięknej chwilę słabości i ją wykorzystać. Każda, nawet najodporniejsza kobieta miewa dni, 

w których słabnie jej hart ducha i, bezbronna, ulega mężczyźnie, jeśli ten to dostrzeże (chwała 

Bogu rzadko dostrzega) i rozpocznie skuteczne oblężenie. W miłości był trochę jak maruder i nie 

miał żadnych złudzeń. Uważał, że naprawdę trudno tutaj podporządkować się zwykłym regułom 

i  nacierać  frontalnie;  nie  zawsze  da  się  zadośćuczynić  wymaganiom  sumienia,  w  innych 

sytuacjach nawykłego do otwartego stawiania spraw. 

Dziwaczny wielokąt, w którym każdy milcząco upatrywał czegoś dla siebie, utwierdzał tę 

background image

znajomość  o  wiele  bardziej  niż  zwyczajna,  wzajemna  sympatia.  Niezmiernie  ożywiona  Maud 

Philby zaprosiła wszystkich na herbatę w któryś z nadchodzących dni. 

Pesch  czekał  już  na  Kaia  i  Lievena.  Zaproponował,  by  teraz,  późnym  popołudniem, 

jechać  do  Genui.  Jeszcze  przez  kilka  godzin  będzie  jasno,  Lieven  uznał  zatem,  że  jadąc  w 

szybkim tempie, pokonają większą część trasy, nim zapadnie zmrok. 

W drodze rozmowa się nie kleiła. Kai rozsiadł się wygodnie i przespał kilka godzin. Od 

pewnego  czasu czuł się zmęczony. Oświadczył,  że najwspanialej śpi w samochodzie jadącym z 

prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeśli nawet sen nie jest twardy i głęboki, 

można to sobie z nawiązką powetować równoczesnym odczuwaniem skrajności  - przebłyskami 

rozespanej  świadomości,  do  której  dociera  ciemny,  szumiący  powiew  szybkiej  jazdy,  i 

bezczasowym  strumieniem  snów,  przy  czym  oba  te  światy  się  mieszają.  Nudzącemu  się 

Peschowi  powiedział,  że  coś  takiego  da  się  określić  jako  włóczęgę  przez  chaos,  po  czym  z 

czystym  sumieniem  zapadł  w  sen  tak  wyborny,  że  obudził  się,  dopiero  gdy  klaksony  otrąbiły 

przybycie do Miramare. 

Kolację  jedli  późnym  wieczorem  na  tarasie.  Z  tyłu  jarzyły  się  szerokie  okna  sali 

restauracyjnej,  przed  tarasem,  głęboko  w  dole,  widać  było  nieliczne  liście  wydobywane  przez 

światło z ciemności ogrodów palmowych. 

Via San Benedetto tonęła w bladym świetle; po lewej nad spowitym w noc miasteczkiem 

pochylała  się,  strzegąc  go  zazdrośnie,  Statione  Principe.  Daleko  z  tyłu,  zawieszony  wysoko  w 

ciemnościach, błyszczał jasnym światłem szyld hotelu Savoy. 

Pesch zagłębił się w fotelu i zapytał Kaia: 

- Jak się panu podoba nasz wóz? 

- Bardzo. 

-  Jeszcze  do  końca  pan  go  nie  poznał.  Na  następnych  wyścigach  trzeba  będzie 

wypróbować go bardziej gruntownie, pojechać ostrzej. 

Kai skinął głową. Pesch milczał wyczekująco. Po chwili dalej sondował: 

- Można by do tego czasu potrenować... 

- Z pewnością; ręka Hollsteina zagoi się dużo wcześniej. 

-  Bawimy  się  w  chowanego  -  wtrącił  się  Lieven.  -  Kai,  dlaczego  pan  się  wykręca? 

Przecież wiemy, o co chodzi. 

- Ach tak - rzekł z uśmiechem Kai. - Chcielibyście, żebym pojechał w wyścigu o Puchar 

background image

Mediolanu? 

- Tak - odparł Pesch. - O tym chciałem z panem pomówić. 

-  To  stało  się  zbyt  prędko.  Nie  chciałbym  jechać.  Jestem  tu  dopiero  kilka  dni  i  bardzo 

możliwe, że niebawem wyjadę. Cztery tygodnie to dużo czasu. Biorąc pod uwagę powody, dla 

których  przyjechałem,  decyzja  jest  dla  mnie  zbyt  trudna.  Mam  zobowiązania  i  właśnie  dlatego 

muszę odmówić. 

Pesch jednak kusił: 

-  Wyścig  mediolański  traktuję  jedynie  jako  przygrywkę.  Chodzi  przede  wszystkim  -  tu 

zrobił efektowną pauzę  -  o mistrzostwa Europy  wjeździe górskiej,  gdzie właśnie pan powinien 

pojechać. 

- Mistrzostwa Europy na trasie Targa Florio. Cztery lata temu przejechał pan ten dystans. 

- Lieven pochylił się z przejęciem. 

- Miałby pan wszystko do dyspozycji... - dodał wolno Pesch. 

Nie było odpowiedzi. 

Pesch dokończył: 

- Sposób, czas trwania i terminy treningów zależą wyłącznie od pana. 

Teraz czekał. 

Kai zwlekał. Poznał już urok wyścigów automobilowych, wobec których inne dziedziny 

sportu wydają się wręcz dyletanckie. Dziś po południu znów zetknął się z tą atmosferą; uwielbiał 

chwilę, w której przeobrażał się w zawodnika i siadając za kierownicą wozu wyścigowego, całe 

swe doświadczenie, duszę i jestestwo kierował na osiągnięcie niedorzecznego celu - musiał być 

szybszy  o  kilka  sekund  niż  inni  ludzie  w  takich  samych  pojazdach.  Istota  rekordu  polegała  na 

negowaniu samego siebie; właśnie dzięki temu łatwiej i z całą bezwzględnością mógł wyzwolić 

w sobie nadzwyczajną wolę walki i wydestylować z niej żar oczekiwań tak wielkich, jakby szło o 

istnienie całego świata, kiedy w rzeczywistości oznaczało to zaledwie kilkumetrowe zwycięstwo 

nad podobnymi sobie, którzy nosili pikowane kamizelki i lubili pieczyste z rożna. 

Kai  umiał  docenić propozycję. Wydawało  mu  się jednak, że jeszcze jej czegoś brak, że 

wobec zapału, z jakim tu przybył, jest dalece niewystarczająca. Coś buntowało się w nim i nie 

pozwalało jej przyjąć. Wstał. 

- Nie, nie chcę, nie chciałbym teraz podejmować decyzji. 

Pesch skinął głową. 

background image

- Jak pan uważa. Ale niech pan to przemyśli. Zostaję w San Remo jeszcze przez tydzień. 

Czekam na pana... 

Kai zwrócił się do Lievena. 

-  Moglibyśmy  wyjechać  jutro  wczesnym  rankiem?  Trochę  boję  się  o  Frute.  Nie  jest 

przyzwyczajona zostawać długo sama. A teraz chyba pójdziemy spać. 

Przez chwilę jeszcze stał na balkonie i wyrzucał sobie, że nie zabrał suki. Była do niego 

bardzo  przywiązana  i  na  pewno  tęskniła.  Postanowił,  że  nazajutrz  kupi  jej  funt  polędwicy 

wołowej. Przepadała za nią. 

background image

III 

Maud Philby miała swoje sposoby wymuszania haraczu, tak skuteczne, że dostawała go 

nawet  wówczas,  kiedy  nie  chciała.  Danina  była  znacznie  wygodniejsza  niż  narażanie  się  na 

wymianę  ognia  -  tej  zawsze  lepiej  unikać.  Znała  na  wylot  wszystkie  pułapki  oraz  subtelności 

flirtu i w końcu zawsze odnosiła sukces. Gdyby było inaczej, uznałaby to za blef. 

U  Lievena  taktykę  ostrożnego  wyczekiwania  rozgryzła  w  jeden  dzień.  Lieven  został 

odpowiednio  sklasyfikowany  i  stracił  w  jej  oczach,  Kai  natomiast  zabiegom  miss  Philby 

przeciwstawił uprzejmy brak zainteresowania. Amerykanka nie natrafiała również na jego opór, 

toteż nigdy nie wiedziała, czy jej strzały są celne. 

Zbyt  długo  mieszkała  w  Ameryce,  aby  była  w  pełni  zdolna  do  cywilizowanego  flirtu. 

Lubiła wprawdzie ten rodzaj szermierki i uprawiała go po mistrzowsku, ale tajemnica milczenia, 

jej przemożne oddziaływanie nie należały do repertuaru miss Philby. 

Nie pojmowała, że Kai na nią nie reaguje, uznała to za bierny opór. Chociaż nie musiał jej 

przyświecać żaden cel, nabyła już dość europejskiej ogłady, aby brać w rachubę i taką możliwość 

- w zbyt małej jednak mierze, by w sprawach flirtu, tej na wskroś europejskiej sztuki, nie poddać 

się amerykańskiemu pomieszaniu spraw. To zaś nie pozwalało jej dostrzec we flircie czarownej, 

pełnej  wdzięku,  czasem  doprawionej  smutkiem  (przecież  we  flircie  wyrzekamy  się  spełnienia 

właśnie ze względu na  melancholijną mądrość)  konwersacji i  kazało  go  traktować jak sport, w 

którym dopuszczalny jest wyłącznie happy end. 

Pewnego dnia rankiem wszyscy spotkali się na korcie tenisowym. Maud Philby wpadła na 

szczególny  pomysł  -  chciała  grać  o  wschodzie  słońca.  Wyświadczono  jej  grzeczność, 

towarzystwo  stawiło  się  punktualnie.  O  wczesnej  godzinie  piękną  okolicę  rozjaśniał  fiołkowy 

brzask.  Zaspani  balownicy  przykucnęli  po  kątach,  ciemne  karły  w  szarym  półcieniu,  krzewy  i 

kamienie  zaczarowane  w  figury  znad  niewidocznych  jeszcze,  choć  głośno  szumiących  wód 

kołyszącego się morza.  Wraz z pojawieniem  się słońca nadleciał wiatr,  o którym  Maud Philby 

każdego ranka umiała powiedzieć coś trafnego. Wyjątkowo ładnie potrafiła okazywać zachwyt i 

było jej z tym do twarzy. 

Zaczynało wiać zawsze o tej samej porze. Wiatr zdawał się przybywać nie wiadomo skąd, 

z  wnętrza  budzącej  się  do  życia  szarości,  miękkiej  jak  pióra  mew.  Początkowo  czuło  się  jakiś 

chłód  na  czole,  który  stopniowo  narastał  i  przeobrażał  się  w  wiatr.  Z  mglistych  oparów 

background image

wynurzało się ołowiane morze, rozdygotane, niespokojne. Dalej rozpościerało się niebo, które z 

wolna nabierało barw. 

Maud Philby spoglądała przed siebie ze zmarszczonym czołem. 

-  Dwie  rzeczy  w  życiu  uważam  za  zbyt  trudne,  choć  ambicja  każe  mi  dopiąć  swego: 

zobaczyć,  jak  porusza  się  godzinowa  wskazówka  zegara  i  jak  przemyka  blask  jutrzenki  na 

bezchmurnym niebie. Ani jedno, ani drugie dotychczas mi się nie udało, nie umiałam wpatrywać 

się wystarczająco długo i w skupieniu. Żyjemy w zabieganym stuleciu, Murphy... 

Czerwień stawała się coraz intensywniejsza. Naraz wystrzeliło słońce, od razu wysoko na 

niebie,  ogniste,  gorejące.  Morze  zadrżało...  oczywiście  drugiego  ranka  Maud  Philby  chciała  to 

zobaczyć...  i  przybrało  barwę  srebrzystego  brokatu,  piasek  na  kortach  przemienił  się  w  złoto, 

hotel zaś zaróżowił na podobieństwo brodzącego flaminga - takie to porównania wymyślała miss 

Philby, nim pierwszy raz uderzyła rakietą. 

Innym  pomysłem  Amerykanki  było  śniadanie  w  plenerze.  W  małej  hali  klubowej 

podstawili  głowy  pod  tryskające  z  prysznica  jasne  strugi  wody,  zestawili  razem  kilka  giętych 

stolików i krzeseł, a po chwili pojawiły się talerze i dzbanki. 

Maud  Philby  ogromnie  się  troszczyła,  by  każdy  dostał,  co  lubi.  Sama  wzięła  grzanki  z 

masłem i rzeżuchę wodną. Lieven dostał duże kawałki arbuza doprawione pieprzem i musztardą 

ziołową, które bardzo sobie chwalił. Murphy zamówił czarną kawę, Kai zaś stwierdził, że z rana 

najlepiej smakuje papieros, trochę jak orzeszki ziemne z migdałami. 

Maud  Philby  orzekła  jednak,  że  samym  papierosem  nie  da  się  żyć.  To  był  jeden  z  jej 

największych  przymiotów  -  podczas  jedzenia  wygłaszała  wyłącznie  komunały  i  starała  się  nie 

zadręczać  otoczenia  problemami  duszy.  Kai  dostosował  się  do  obowiązujących  reguł  i  kazał 

sobie przynieść ananasa. 

Służba  hotelowa  zabrała  się  do  dzieła.  Dwóch  ludzi  trzymało  ananasa,  trzeci  przyniósł 

prasę do owoców i szklanki, a szef sali czynił swą powinność i  w nienaganny sposób podawał 

sok - z lodem oraz słomkami do picia. Każdego ranka ten obrzęd dostarczał podobnych uciech. 

W  końcu  rakiety  tenisowe  powędrowały  do  przechowalni  i  towarzystwo  się  rozeszło. 

Właśnie schodzili się pierwsi goście, co dla Maud Philby było przykre. Uważała, że przychodzą 

za wcześnie: wedle niej powinni byli się zjawić dopiero za dwie godziny. 

O  jedenastej  nastąpiło  kolejne  spotkanie  i  wszyscy  udali  się  na  promenadę.  Jak  zwykle 

wygłaszano  uszczypliwe  uwagi,  w  tonie  żartobliwym,  doprawionym  niekiedy  złośliwością,  co 

background image

podobnym  spacerom  nadaje  niepowtarzalny  urok.  Lieven  wyróżniał  się  wręcz  wizjonerskimi 

porównaniami i opisami fizjonomii przemierzających deptak Angielek. 

Maud Philby gustowała w napojach orzeźwiających podawanych w wysokich szklanicach 

oraz w konwersacji, przy czym w spokojnej chwili wzniecała żar, tłumiła go łagodnie, podpalała 

lont i momentalnie, jednym słowem, gasiła. 

I  właśnie  teraz,  kiedy  całe  towarzystwo  zasiadło  w  kawiarni,  chroniąc  się  przed  ostrym 

słońcem pod rozłożystym czerwonym parasolem, ze swadą opowiadała o rozbitym samochodzie, 

który właśnie wrócił z naprawy. 

Rozumowała poprawnie. Murphy podejrzewał winę Lievena lub Kaia, zakładał, że jechali 

nieuważnie i z całą pewnością dałoby się uniknąć zderzenia z wozem, w którym za kierownicą 

zasiadała dama. Dlatego żywo wypytywał o przyczyny wypadku. 

Nie doczekał się satysfakcji. Z drugiej strony również miss Philby mówiła z przejęciem o 

swojej  niezręczności,  przy  czym  mocno  przesadzała,  chcąc  podkreślić  przytomność  umysłu 

Lievena. 

Taki początek uznała za wielce obiecujący: Murphy rozgniewał się na dobre. Nie mówił 

nic, tylko kiwał głową, pozornie ze wszystkim się zgadzał, dając do zrozumienia, że są to sprawy 

oczywiste i przerabia się je na kursach dla kierowców. Ironizował, cedząc niedbale „tak, tak”, i 

nawet kiedy rozlał absynt, nie stracił promiennego wyrazu twarzy. 

Zapadło  wymowne  milczenie.  Lieven  nie  chciał  replikować,  bo  wiodłoby  to  ku 

niepożądanej  jednoznaczności,  przyjął  zatem  zupełnie  odmienną  taktykę.  Oświadczył 

nonszalancko,  że  miss  Philby  jest  zbyt  uprzejma.  Sama  zdecydowała  o  wszystkim,  kiedy  tak 

dzielnie poczynała sobie za kierownicą; sprawy potoczyły się tak, jak już opowiedziano, po czym 

- tu głos Lievena zabrzmiał przymilnie - możliwe było tylko miękkie zderzenie. 

Z  namaszczeniem  zapalił  papierosa.  W  takich  chwilach  nieważne  czynności  miewają 

pewien urok. Murphy dał spokój. Zwrócił się do Maud Philby: 

- Ostatnio do dobrego tonu należy mieć niewielki dywan z Genui. Widziałem tam niezły 

isfahan. Może chciałaby go pani obejrzeć? 

Zmiana  tematu  nie  była  po  myśli  miss  Philby.  Odparowała  pośpiesznie,  że  chętnie 

pojedzie, zwłaszcza że kabriolet został już naprawiony. Chciałaby jechać nie tylko do Genui, lecz 

także do Mediolanu, obejrzeć wyścigi pucharowe. 

Sytuacja  zrobiła  się  interesująca.  Maud  Philby  miała  wrażenie,  że  dopięła  swego.  Było 

background image

cudownie patrzeć, jak Murphy z nadętą miną zamawia absynt, a Lieven zaciąga się papierosem. 

Nie udało się jednak przełamać dyplomatycznej rezerwy. Wobec tego spróbowała z innej strony i 

zapytała Lievena, czy te wyścigi rzeczywiście są ważne. 

- Nic szczególnego, to całkiem przeciętna impreza - odpowiedział wymijająco. 

Murphy, spoglądając zza wysokich kieliszków, wtrącił: 

- Ale warto się pokusić o wygraną. 

- Oczywiście - zgodził się lakonicznie Lieven. 

Murphy naciskał: 

- Będziecie startowali? 

- Jeszcze się nie zgłaszaliśmy - zbył pytanie Lieven. 

- Nie wiecie, czy wasz kierowca będzie do tego czasu zdrów? O to chodzi? 

- Zgadł pan - rzekł z przekąsem Lieven. 

- Uważam, że jego rana była naprawdę poważna - ciągnął Murphy. 

Istotnie. 

- Szkoda. Zatem nie spotkamy się na torze. 

-  Ależ  dlaczego  nie?  Może  jednak  tak!  -  Lieven  rozzłościł  się  na  Amerykanina. 

Utrzymywanie go w niepewności sprawiało mu radość. 

Maud  Philby  przysłuchiwała  się  uważnie.  Z  uśmieszkiem,  z  góry  przepraszając  za 

naiwność, zwróciła się do Kaia: 

- Przecież pan mógłby wskoczyć na miejsce poszkodowanego kierowcy? 

Murphy zmierzył Kaia bystrym spojrzeniem. Nagle zrobił się przymilny. 

-  Bardzo  przepraszam,  nie  wiedziałem  o  tym  i  nawet  nie  przyszło  mi  to  na  myśl.  W 

przeciwnym wypadku nie byłoby już o czym mówić. - Patrzył na Kaia uprzejmie, ale i czujnie. - 

Jesteśmy zatem rywalami. 

Pomimo  tych  prób  nie  uzyskał  zadowalającej  odpowiedzi,  nie  dowiedział  się  niczego  o 

planach Kaia. Uważał, że Kai jest przeciwnikiem niebezpieczniejszym niż Hollstein, i na wszelki 

wypadek chciał w porę wiedzieć, co go czeka. 

Lieven  już  od  dawna  budził  w  nim  głęboką  niechęć;  Kaia  jeszcze  spodziewał  się 

obłaskawić. 

Nader przykra była dla  niego chwiejność i  kokieteria Maud Philby. Wówczas, na torze, 

przystał na zawarcie znajomości, ponieważ liczył, że dowie się czegoś o wyścigach i pociągnie 

background image

za  język  przeciwnika;  jakakolwiek  myśl,  że  znajomość  rozwinie  się  w  takim  tempie,  była  mu 

obca. Nie rozumiał Maud Philby i jej dwuznacznej roli w całej tej historii. Przecież właśnie dla 

niej nie powinna mieć żadnego znaczenia. 

Jej jednakże wyraźnie się to podobało. Bez reszty pochłonęła ją rozmowa z Lievenem, z 

którym wymieniała szydercze żarciki na temat Sporting - Clubu i jego nowych członków. 

Na asfalcie alei zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej dama, w której Kai rozpoznał 

swą partnerkę od stołu gry z pierwszego wieczoru. Była sama i wolnym krokiem szła promenadą. 

Pochylenie  głowy,  ruchy  jej  ramion  i  całej  postaci  przypominały  mu  pewien  znajomy  obraz: 

rozmowę  z  Fiolą  na  tarasie  kasyna  podczas  dansingu.  Sądził,  że  ma  do  czynienia  z  tą  samą 

kobietą. 

Przeszła  kilka  kroków,  odpowiedziała  na  czyjś  ukłon,  po  czym  przepadła  w  tłumie 

spacerowiczów.  Kai  zerknął  w  stronę  Maud  Philby  i  uśmiechnął  się:  nagle  bardzo  mu  się 

spodobała.  Przywołał  Frute  i  pogłaskał  ją  po  grzbiecie.  Orkiestra  zaczęła  grać.  Kai  poczuł  się 

dziwnie lekko. Podjął decyzję. 

Muzyka uwodziła słodyczą skrzypiec, ich ckliwą kantyleną. Instrumenty dęte blaszane w 

nieregularnym rytmie przeciwstawnych synkop z czasem cichły, by po chwili dać się słyszeć na 

tle tematu. 

Coś  działo  się  z  trąbką.  Było  ją  wprawdzie  słychać  w  wysokim  rejestrze,  kiedy  jednak 

trębacz dobywał  dźwięku silniejszego i  głębszego, instrument  chrypiał  i  tylko  czasem  odzywał 

się  czysto.  W  końcu  ów  muzyk,  grubas  o  czerwonych  policzkach,  też  to  zauważył.  Potrząsnął 

głową, jak lekarz opukał i osłuchał instrument, zajrzał do środka, przedmuchał wentyle, jeszcze 

raz spróbował, mocniej potrząsnął głową, zaraz potem trąbką i w końcu zrezygnował z gry. 

Oparł instrument na kolanach i śledził utwór w nutach. Widać było, że nie ma pojęcia, co 

z  sobą  zrobić.  Jakiś  czas  wybijał  takt  nogą,  po  chwili  jednak  dał  spokój  i  siedział  bezczynny, 

rozglądając  się  bezmyślnie,  podczas  gdy  inni  grali:  silny,  dobrze  odżywiony  mężczyzna  o 

dziecinnym, bezradnym uśmiechu, człowiek, którego złożony organizm, w tym skomplikowane 

zwoje mózgowe, nie mógł sobie poradzić z zatkaną trąbką. 

Tak niekiedy objawia się tragiczna tajemnica ludzkiej egzystencji. 

Przy rozstaniu Kai z całym spokojem zapytał Maud Philby: 

-  Pojedzie  pani  dziś  ze  mną  na  wycieczkę?  Mam  coś  do  załatwienia  po  drugiej  stronie 

granicy. Będzie mi miło, jeśli się pani zgodzi. 

background image

Była zaskoczona, ale podejrzewała, że ma to związek z poprzednią rozmową. Spytała od 

razu: 

- O której? 

- Jeśli pani to odpowiada, możemy jechać o piątej. 

- W porządku - zgodziła się i poprosiła Murphy’ego, by zabrał ją do restauracji. 

- Murphy staje się figurą tragiczną - rzekł Lieven, kiedy tych dwoje odeszło. 

- Dla mnie, na razie, raczej zabawną. - Kai aż gwizdnął z uciechy. 

-  Będzie  jednak  tragiczną.  Tymczasem  sroży  się  na  nas  obu,  nie  wie,  którego  ma 

zaatakować. Znam podobne sytuacje. Zazwyczaj fałszywie dobiera się cel ataku. 

- Kto według pana byłby tym fałszywym celem? 

Lieven zamyślił się i po chwili odpowiedział: 

- Oczywiście, że pan! 

Kai roześmiał się. 

- Rozumuje pan jak starożytni Rzymianie. I ja, i pan bylibyśmy celami chybionymi. 

- Nie rozumiem. 

-  Naprawdę  obawiam  się,  że  ma  pan  jakieś  złudzenia.  Nie  zauważył  pan,  że  w  całej  tej 

sprawie o nic nie chodzi? 

- Od początku na to wyglądało - powiedział po namyśle Lieven. 

- Zobaczy pan, idę o zakład. Ta Philby zupełnie nie jest zainteresowana. 

- Jeśli chodzi o nas. Ale Murphy... 

Drogi Lieven, jedyną szansą dla kogoś takiego jak Murphy jest to, że może posłużyć do 

zabijania  nudy,  gdy  jednak  trafi  się  coś  lepszego,  najpewniej  zostanie  odsunięty.  To  lepsze 

jednak  szybko  przemija,  dzięki  czemu  Murphy  znów  wróci  do  łask.  W  ten  sposób  przetrzyma 

innych.  Byłoby  ogromnym  błędem  sądzić,  że  jeśli  coś  jest  trwałe,  musi  być  wartościowe.  To 

oszustwo  formułowane  przez  proroków  postępu  na  użytek  większości,  która  bywa  niepokorna 

albo  zagubiona.  To,  co  wartościowe,  jest  zawsze  w  ruchu,  przeciętność  natomiast  trwa  w 

miejscu. Dlatego Murphy jest typem małżonka. Często zresztą posiadanie łączy się z gniewem, 

zwykle wówczas, gdy czujemy się odsuwani od tego, co uważamy za swoje. 

- Po pańskich sądach znać spore doświadczenie. 

- Nie miałem zamiaru osądzać, chciałbym się raczej włączyć. 

Lieven, zaskoczony, zaniemówił. Kai z całym przekonaniem ciągnął dalej: 

background image

- Wchodzę w to już dziś po południu. Zdecydowałem, że zostanę tu dłużej. W tej sprawie 

niczego nie da się zrobić, ale właśnie dlatego postanowiłem zostać. Czasem, by uruchomić bieg 

wydarzeń, trzeba uderzyć z innej strony. W najbliższych dniach chciałbym odszukać Fiole: mam 

do niego kilka pytań. 

Lieven  nie  do  końca  rozumiał  sens  decyzji  Kaia,  nie  chciał  też  niczego  więcej  się 

dowiadywać.  Postanowił  trzymać  się  swej  wypróbowanej  taktyki  wyczekiwania,  zachowując 

przy tym większą czujność. 

Maud Philby czekała na Kaia w hallu hotelowym. Wyruszyli niezwłocznie. 

Popołudnie  minęło  przyjemnie,  wczesny  zmierzch  na  Lazurowym  Wybrzeżu  trudno 

porównać z czymkolwiek. Znad morza, które na horyzoncie połyskiwało czerwienią wina, niósł 

się krystaliczny podmuch. Do zatok nie docierały już jaskrawe promienie słońca, pogrążały się w 

cieniu, który je dzielił, odgradzał  od siebie. Roślinność opadała ze  wzniesień ku ulicom,  ledwo 

powstrzymywały  ją  mury  ogrodów  i  zdawało  się,  że  pod  swym  zielonym,  kwitnącym 

nienasyceniem pogrzebie cały świat. 

Na  wodzie  kołysały  się  żagle  łodzi  rybackich  w  kolorze  brązu  bądź  ochry.  Często 

dobiegały  z  nich  nawoływania,  dźwięczne  i  przenikliwe  niczym  krzyki  ptaków  -  wirująca  gra 

dźwięków opadająca z wysokości błękitnego nieba. 

- Popołudnie jest jak owoc pomarańczy - mówiła Maud Philby. - Nie wiadomo, co lepsze: 

podziwiać czy może obrać ze skórki i wgryźć się w miąższ. 

Kai  nie  spodziewał  się  tak  obrazowych  porównań:  był  pochłonięty  wymijaniem 

autokarów  z  wycieczkowiczami,  które  bez  ostrzeżeń  wypadały  zza  zakrętów,  a  za  sprawą 

objaśniających przez tuby cicerone były jak wyspy objawienia. Chyląc czoło przed poetycznym 

nastrojem,  jaki  zagościł  na  sąsiednim  fotelu  auta,  odpowiedział  poniekąd  twierdząco,  ucinając 

jednak rozmowę: 

- Jedno i drugie... 

Sądził,  że  dzięki  temu  będzie  pamiętał,  by  zatankować  jeszcze  przed  granicą,  i  zyska 

trochę spokoju. Kiedy siedział za kierownicą, rzadko miewał  ochotę na  wymianę górnolotnych 

frazesów. 

Następne pytanie miss Philby było znacznie bardziej na miejscu: 

- Właściwie dokąd jedziemy? 

Zrobił tajemniczą minę. 

background image

- Przekona się pani za pół godziny. 

Wóz  sunął  przed  siebie.  Most  i  jakieś  ruiny,  dalej  znów  szosa,  agawy,  palmy,  między 

nimi  domy.  Przez  uliczki  niósł  się  śpiew  dziewcząt,  całe  rodziny  gromadziły  się  na  wieczorne 

rozmowy  przed  pootwieranymi  drzwiami  domów;  ciemną  czeluść  za  plecami  ludzi  cień  barwił 

złotem i umbrą. 

- Nie powie mi pan, dokąd jedziemy? - nie dawała za wygraną Maud Philby. 

- Jesteśmy na miejscu. 

Kai  skręcił  na  podjazd  hotelu  Royal.  Wręczył  portierowi  swą  wizytówkę  i  poprosił  o 

przekazanie jej doktorowi Peschowi. Sam został na dole. 

Po  chwili  w  towarzystwie  boya  hotelowego  pojawił  się  Pesch.  Kai  przedstawił  go  miss 

Philby i rzekł: 

- Rozstaliśmy się kilka dni temu, nie kończąc rozmowy. 

Pesch skinął głową. 

- Mówiłem, że będę na pana czekał. 

Kai odwrócił się do Amerykanki. 

- Doktor Pesch skonstruował wóz, którym jechałem w Monzie. 

Pojęła i od razu zrobiła się czarująca. Kai zapytał: 

- Kto dotychczas zgłosił się do wyścigu o Puchar Mediolanu? 

Pesch wymienił nazwiska. 

- Będzie to zatem dobry wyścig. Pan też się zgłosił? 

- Nie. Chcemy, żeby startował tylko jeden nasz wóz. Zgłosimy go jednak, jeśli pan zgodzi 

się nim pojechać. 

Jego  upór  miał  w  sobie  coś  sympatycznego.  Kai  niczego  mu  nie  gwarantował,  Pesch 

właściwie go nie znał. Wiedział jedynie od Lievena, że Kai kiedyś jeździł na wyścigach. Teraz 

po prostu realizował swój pomysł i był w tym konsekwentny. Należał do ludzi sukcesu, o czym 

nie rozstrzygały pomysły, lecz właśnie konsekwencja... 

Maud Philby nachyliła się do Pescha. 

- A kogo spośród zgłoszonych uważa pan za faworyta? 

Pesch zastanowił się. 

- Myślę, że Murphy’ego... 

Rozpromieniona  Amerykanka  spojrzała  na  Kaia,  którego  jej  zachowanie  bawiło.  Kiedy 

background image

obserwował  ją  z  bezpiecznego  schronienia,  jakim  była  dlań  dawno  powzięta  decyzja,  jej 

gorliwość  śmieszyła  go  w  dwójnasób.  By  nie  psuć  sobie  zabawy,  Kai  odezwał  się  do  Pescha 

dźwięcznym głosem, w którym brzmiało zdecydowanie: 

- Przyjechałem tutaj powiedzieć panu, że poprowadzę ten wóz. Za tydzień chcę rozpocząć 

trening. 

W  drodze  powrotnej  Maud  Philby  milczała.  Rozkoszowała  się  myślą,  że  niebawem 

przekaże wiadomość Murphy’emu. W życiu trafiają się naprawdę wspaniałe chwile. 

background image

IV 

Fioła odstawił srebrny puchar. 

- Ten koktajl musi dojrzewać trzy tygodnie. Ostatnie trzy dni powinien stać w zamknięciu 

z  lodem  i  dopiero  wtedy  można  dodać  przecedzonego  soku  cytrynowego.  Jeszcze  tylko  nieco 

mokki  i  koniecznie  kilka  kropel  angostury.  -  Brzegi  szklanych  kieliszków  przetarł  połówką 

cytryny i zanurzył w cukrowym pudrze, który natychmiast zamienił się w kryształki. Potem dodał 

sproszkowanego  lodu,  mocno  potrząsnął  pucharem  i  napełnił  szkło  zawartością.  -  Nie  podaję 

słomek, za to jest cytryna. - Podsunął Kaiowi plasterki. 

Do  pomieszczenia  wpadało  przytłumione  światło,  nadając  wnętrzu  miękkość  jedwabiu. 

Sofy dosunięto do okien; na niskich taboretach leżały pliki gazet. 

- Dawno nie było tu prasy - zauważył Fioła. 

- Po pierwszym wieczorze już więcej nie grałem - rzekł Kai, myśląc o rulecie. 

-  Kilka  dni  temu  podniósł  się  krzyk.  Człowiek  z  żółwiem  poczuł  się  oszukany.  Tak 

protestował,  że  aż  ten  jego  amulet  spadł  na  podłogę.  Facet  wyglądał  groteskowo,  kiedy  żółw 

niepostrzeżenie i z dostojeństwem ruszył naprzód, a on wyrzekał, machając przy tym rękami jak 

wiatrak. 

- Trudno dziś o wytworne maniery. 

Kai patrzył przez okno. Dwie motorówki właśnie opuszczały port w Monako - niewielki, 

w  kształcie  prostokąta,  trochę  jak  dla  zabawek.  Chciał  się  od  Fioli  dowiedzieć  czegoś  o 

nieznajomej z salonu gier i myślał, od czego by tu zacząć. Jakiś wstyd nie pozwalał mu zapytać 

wprost. Wpadł w zadumę i coraz głębiej się w niej pogrążał. Fioła wyrwał go z niej: 

- Daleko odbiegł pan myślami. 

Kai drgnął zaskoczony. Właśnie zamierzał sprecyzować pytanie i naraz stanęły mu przed 

oczami obrazy z przeszłości. Światło potęgowało nastrój, owa stonowana połyskliwa szarość, na 

której tle nawet odległe sprawy udawało się zrozumieć. Myślał o młodej  Barbarze i o tym, jak 

pochylała się ku niemu w stajni, mając za sobą końskie boki i ciemność, a w oczach przebłyski 

budzącej  się  dopiero  kobiecości.  Obraz  był  niezwykle  wyrazisty,  Kai  widział  go  wciąż  równie 

ostro jak rozświetlone okno, krzesła, gazety i swego rozmówcę. Chwilami, choć nie bez oporów, 

obraz ten się rozmywał, zawsze jednak gotów był wrócić. 

-  Robi  pan  nadzwyczajne  koktajle  -  odezwał  się  w  zamyśleniu  do  Fioli.  -  Właśnie  się 

background image

zastanawiam, czy życie bez celu to nie za mało. Zapewne byłoby lepiej gdzieś osiąść, do czegoś 

się  zabrać,  wytyczyć  sobie  jakieś  granice.  Czegoś  takiego  chce  się  dopiero  w  pewnym  wieku, 

może nawet takie jest prawo natury. 

- Niewątpliwie. Ale nie sądzę, by to odpowiadało każdemu. 

Gonimy  bez  tchu  od  jednej  sprawy  do  drugiej,  wirujemy  jak  kula  niesiona  wartkim 

nurtem ku kolejnej kipieli, żądni jedynie doznań zaspokajających nasze „ja”. 

Nieraz  mi  się  wydaje,  że  stoję  na  rozstajach:  z  jednej  strony,  jak  dotychczas,  mam  do 

czynienia  ze  swoim  ego,  dla  którego  nadrzędnym  celem  jest  coraz  to  głębsze  przeżywanie 

samego  siebie,  często  pełne  zwątpienia,  z  drugiej  zaś  życie  wsparte  na  trwałych  podstawach  i 

rozumie, ugruntowane i zakotwiczone, ożywiane mądrością i wolą. 

Fioła wstał. 

- To zdumiewające, ale mam wrażenie, że chce się pan żenić. 

Kai milczał. Odpowiedział dopiero po chwili: 

-  Rzeczywiście,  tego  nie  można  wykluczyć.  -  Potrząsnął  głową.  -  Właściwie  chciałem  z 

panem mówić o czymś całkiem innym. 

- Dziś przyjmuje księżna Parmy - oznajmił Fioła. - W tym nastroju przyjęcie u niej dobrze 

panu  zrobi.  Chodźmy  tam  razem.  Poza  tym  powinien  pan  wiedzieć:  spokojną  przystań  zawsze 

chwalą  ludzie,  którzy  akurat  tkwią  pośrodku  oceanu.  Gdyby  ich  jednak  zatrzymać  w  porcie,  z 

pewnością by tego nie znieśli. 

Księżna  Parmy  była  stara.  Chodzenie  sprawiało  jej  kłopot  i  najczęściej  opierała  się  na 

solidnej lasce. Prowadziła dom otwarty, którego styl i wystrój wnętrz był bardzo niejednorodny. 

Kilka pokoi całkowicie wypełniały cenne kolekcje, lecz do nich księżna nigdy nie wchodziła. 

Kai  i  Fioła  zostali  zaproszeni  na  festyn  kostiumowy.  Klub  tego  dnia  był  pusty.  Portier 

ziewał, zasłaniając usta wyzłoconym rękawem, bezczynni krupierzy siedzieli dostojnie, sztywni i 

znudzeni niczym olimpijscy bogowie. Tylko przy jednym stole toczyła się gra z udziałem jakichś 

nieznanych  gości,  pozostałe  stały  opuszczone.  Obowiązywało  niepisane  prawo  nakazujące 

zjawiać się u księżnej punktualnie. 

Kai rozpoczął przygotowania z dużym wyprzedzeniem. Umiał cieszyć się chwilą, gdy po 

wymyślnej kąpieli, odziany w gruby szlafrok frotte, wyciągał się na szezlongu lub w fotelu, palił 

lekkie papierosy Wirginia, piłował paznokcie i patrzył w okno. Pozwalał wtedy leniwie błądzić 

myślom,  spokojnie  oddawał  się  marzeniom,  zagłębiał  w  lekturę  gazet  bądź  książek,  w  których 

background image

rozcinał zazwyczaj tylko pierwsze strony. 

Potem  następowało  powolne,  przedłużane  z  rozmysłem  ubieranie  się.  Podczas  wiązania 

krawatu  nagle  pojawiał  się  jakiś  interesujący  pomysł,  wart  przemyślenia.  I  naraz  wzrok  Kaia 

napotykał  w  lustrze  odbicie  wykrzywionej  tajemniczym  uśmieszkiem  twarzy;  zaskoczenie,  że 

można się było tak dalece zapomnieć. Jeszcze trzeba uformować węzeł krawatu i zdjąć z włosów 

siatkę. Z dołu dobiegał dźwięk klaksonu. To był wóz Fioli. 

W  zamkniętym  samochodzie  Kai  czuł  się  nieswojo.  Był  przyzwyczajony  do  pojazdów 

otwartych. Jeszcze dziwniejsze było  dlań, że nie siedzi  za kierownicą. Kabina wozu, jak mała, 

dziwna  wysepka,  przesuwała  się  z  cichym  buczeniem  wzdłuż  ogrodów  i  drzew  morwowych. 

Zwietrzałe  brązowe  kolumny,  rozmyty,  nadgryziony  zębem  czasu  herb  o  ledwo  widocznej 

rzeźbie, wypadające z ciemności gałęzie drzew, aleje podtrzymujące niebo niczym kolumnada. A 

przed  podjazdem  bajkowe  widowisko  -  oświetlone  automobile,  pochodnie,  lampiony, 

rozkołysany, połyskujący złotem tłum gości, przemieszanie czerwieni i jasnych barw. 

Księżna przyjmowała przyjaciół w niewielkim, nieco oddalonym pokoju. Nie wymagała, 

by się z nią witać, kto chciał, mógł zostać nierozpoznany, dopóki sam nie zdjął maski. 

Większość pomieszczeń została przygotowana dla gości.  W kilku pokojach było  jednak 

ciemno. 

- To są pokoje japońskie - mówił Fioła. - Do nich goście nie mają wstępu. 

Gdy Kai i Fioła się pojawili, księżna była bardzo zmęczona. 

-  Od  godziny  co  chwila  wysłuchuję  tego  samego.  To  męczy.  Chodźcie,  proszę,  ze  mną, 

chciałabym trochę odpocząć. 

Oparła się na ramieniu Fioli i poprowadziła obu do pokoi japońskich. Były duże, ściany 

przyozdobiono,  zachowując  umiar,  nie  przeładowano  ich  obrazami.  Stało  tu  obok  siebie  kilka 

miękko wyściełanych mebli, na nich leżały poduszki. W powietrzu unosił się zapach mimozy. 

Szerokie  skrzydła  okien  niemal  sięgały  podłogi.  Za  nimi  jak  barwny  obraz  filmowy 

przesuwały  się  roziskrzone,  gwarne  sceny  zabawy.  Spoza  ciemnej  ściany  parkowych  drzew 

nadciągał  korowód  z  pochodniami,  które  chwiały  się  to  w  górę,  to  w  dół,  i  po  chwili  zniknął. 

Bezgłośnie,  dalekie  i  wspaniałe,  wzniosło  się  ponad  wierzchołkami  drzew  słońce,  zastygło 

wielkie,  nieruchome  i  w  zupełnej  ciszy  opadło,  rozpryskując  się  mgławicą  srebra  i  błękitu. 

Jednocześnie  w  nocne  niebo  strzelały  świetlnymi  smugami  fajerwerki,  smugi  zamieniały  się  w 

języki ognia i skrzący się pył. 

background image

-  W  dzieciństwie  często  na  takich  przyjęciach  siadaliśmy  w  ciemnym  pokoju  i  choć 

kazano nam spać, przyciskaliśmy czoła do szyb, pełni obaw, że zostaniemy przyłapani - mówiła 

księżna. - Drżeliśmy z przejęcia, czekając na sztuczne ognie, wstrzymywaliśmy oddech na myśl 

o tych romantycznych wspaniałościach. Nauczyciel wyjaśnił mi później, że to przede wszystkim 

magnezja; znienawidziłam go, uciekłam od niego, nie chciałam wiedzieć, jak to się dzieje, że w 

ciągu  minuty  zapala  się  na  niebie  zorza  polarna.  Teraz  mam  siwe  włosy,  muszę  podpierać  się 

laską  i  opowiadam  sentymentalne  historyjki.  Tak  bywa,  gdy  nie  starcza  już  sił  na  życie  w 

wielkim  stylu.  Wciąż  lubię  fajerwerki  i  jak  dawniej  najbardziej  je  przeżywam,  gdy  stoję  tu  w 

ciemnym  oknie.  Wtedy  mam  uczucie,  że  zza  takiego  fajerwerku  wystrzela  jeszcze  jeden;  ten 

fajerwerk błyszczy dłużej i skłania do zadumy. 

W łukowatym zwieńczeniu okien teraz znów widać było tylko gwiazdy. Wokół niosły się 

stłumione  śmiechy  kobiet.  Twarze  przesuwały  się  za  szybą  i  znikały  w  parku.  Świetliste 

lampiony jak wielkie motyle przycupnęły wśród liści. 

Księżna podniosła się z miejsca i odezwała się z pewną obawą w głosie: 

- Nie jest dobrze przebywać tutaj zbyt długo. Zaczyna się filozofować. A kiedy filozofia 

miesza się z sentymentami, rzadko wynika z tego coś sensownego. Chodźmy stąd. 

Tłum  postaci  w  maskach  wtargnął  na  schody  i  rozsypał  się  po  korytarzach.  Balansując 

tacami, na których piętrzyły się piramidy naczyń z napojami orzeźwiającymi, służący prowadzili 

gości  na  pokoje.  Na  tarasie  na  postumentach  ustawiono  kilka  bufetów  z  kryształową  zastawą. 

Wyglądały jak ogromne stoły z lodu. Pośrodku z fontanny tryskała barwiona woda, rozsiewająca 

cierpki zapach. Z długich rynienek napełnionych lodem wystawały lśniące szyjki baterii butelek. 

- Chodźmy do pawilonu - rzekł Fioła. - Tańczy się tam jak w paryskich barach. 

Spoza  drzew  znów  wystrzeliły  zielone  race.  Fioła  odprowadził  je  wzrokiem  i  ciągnął 

dalej: 

- Teraz księżna znów jest w pokoju japońskim - jedynym, którego się nie oświetla. Stoi z 

twarzą przyciśniętą do szyby, jak w dzieciństwie, i wstrzymując oddech, daje upust skrywanym 

emocjom.  Robi  jej  się  lżej  na  sercu,  opuszczają  ją  zmartwienia.  To  jej  chwila  i  często  mi  się 

wydaje, że tylko po to urządza przyjęcia. Dzięki temu wraca... 

- Może raczej odczuwa potrzebę przeżywania czegoś romantycznego - rzekł Kai. 

Nie, wprawdzie tego potrzebuje, ale nie sądzę, by się to objawiało w ten sposób. Księżna 

ma za sobą wspaniałe życie. Nawet tutaj może pan spotkać mężczyzn, których kiedyś kochała. 

background image

Więcej nawet, bywają tu mężczyźni, o których po prostu zapomniała. Księżna bowiem była tak 

łakoma  życia,  że  kiedy  oglądała  się  za  innym,  nie  dostrzegała  już  poprzednika  i  o  nim 

zapominała.  Nigdy  nie  poznałem  kobiety  bardziej  prostolinijnej.  Cieszyła  się  nieposzlakowaną 

opinią,  toteż  zawsze  właściwie  oceniano  jej  starania  wobec  wyróżnianych  przez  nią  ludzi. 

Człowiek,  którego  musiała  poślubić  jako  szesnastolatka,  został  dzięki  niej  ministrem.  Był  przy 

tym  bezspornym  durniem.  Ona  zaś  wiodła  światowe  życie,  zatrzymując  się  na  rozlicznych 

stacjach,  i  wielu  znamienitych  ludzi  nigdy  o  niej  nie  zapomni.  A  teraz  stoi  w  ciemnym  oknie  i 

znów przeżywa swą młodość, ludzką i dobrotliwą. 

- Chciałbym o tym jeszcze pomówić, później, w klubie  - odezwał się Kai. - W ostatnich 

tygodniach dużo o tych sprawach myślałem i teraz to wszystko wywołało jakiś kryzys. Nie wiem, 

co  ważniejsze:  kwestie  zasadnicze  czy  obrzeża  spraw,  jakie  są  związki  między  tym,  co 

wewnętrzne, i co na zewnątrz. 

- Skoro tyle spraw pana dręczy, możemy się nie zrozumieć. Obstawałbym przy kwestiach 

zewnętrznych, peryferyjnych. Aż za dobrze wyuczyliśmy się gospodarki rabunkowej; po czymś 

takim trudno zamienić się w dobrego ogrodnika. 

- Ale jedno i drugie może się stać nawykiem - zauważył Kai. 

-  Ogrodnictwo  zapewne  tak.  Ono  nawet  wymaga  przyzwyczajenia.  Poza  tym  jednak 

przyzwyczajenia  budzą  sprzeciw.  Lubimy  tempo,  ono  przesądza  o  wszystkim.  Ale  chyba  nie 

podziela pan zdania teoretyków sztuki miłosnej, wedle których tempo zawsze sprawia, że miłość 

jest powierzchowna. 

Kai przesunął się, jakby chciał się zasłonić. 

- Ja się z nim nie godzę - ciągnął Fioła. - Dlatego nie widzę problemu tam, gdzie pan go 

dostrzega. Sprzeczność uważam  za pozorną. Nasze życie wewnętrzne jest  takie samo  jak życie 

człowieka,  który  kocha  tylko  jedną  kobietę  (żal  mi  takich  kobiet)  i  inne  sprawy  tego  świata 

uznaje za błahe. Nasza psychika już się do takiego życia dostroiła, wytrenowaliśmy umiejętność 

przeżywania: odpowiednie filtry nie przepuszczają niczego, co podsuwa egocentryzm. Różni nas 

jedynie  tempo.  Ci  odmienni  od  nas  są  powolni,  ociężali,  poprzestają  na  małym,  my  działamy 

prędzej, z rozmachem, i osiągamy dużo. Cenimy rozmach tak samo jak oni spokój i dzięki temu 

każdy  ma,  co  dla  niego  niezbędne.  Różnica  polega  jedynie  na  intensywności,  nie  zaś  istocie 

spraw.  Dlaczego  mamy  się  ograniczać  i  nie  wybiegać  dalej?  A  może  pan  też  chciałby  się 

podporządkować  zasadom,  które  wyznaje  większość?  Kai  zwlekał  z  odpowiedzią.  W  końcu 

background image

rzekł: 

-  Waham  się.  Stale  nachodzą  mnie  wspomnienia  i  nie  wiem,  co  z  nimi  począć.  Ale  nie 

chcę ich od siebie odsuwać. Od pewnego czasu jestem na Lazurowym Wybrzeżu, wystarczająco 

długo jak na tutejszy krajobraz o nużącej, szablonowej urodzie. Dlatego nie jadę dalej? Brak mi 

odwagi, mam wrażenie, że coś mi umyka. Ale nie wiem co. 

Fioła, który już wstał, roześmiał się głośno. 

- Pańskie problemy są okropne! Z całą pewnością stoi za tym kobieta! Co za absurdalne 

pomysły! 

Kai także się roześmiał. 

- Nie ma żadnej kobiety, w każdym razie nie jest tak, jak pan sądzi. Najlepszy dowód, że 

mam ochotę wypytać pana o damę, której nie znam. 

-  To  może  dowodzić  również  czegoś  wręcz  przeciwnego.  Kai  nie  umiał  znaleźć 

odpowiednich  słów  i  schylił  się  po  kwiat.  Był  to  narcyz.  Fioła  miał  po  trosze  rację.  Jego 

niepokoje  wiązały  się  z  obrazem  młodej  Barbary.  Była  wprawdzie  postacią  odległą, 

równocześnie  jednak  czymś  stałym  w  życiu  Kaia.  Pod  żadnym  pozorem  nie  wolno  mu  było 

dopuścić, by stała się jedynie epizodem. Gdyby się na nią zdecydował, byłoby to rozstrzygnięcie 

trwałe  i  coś  takiego  także  wchodziło  w  rachubę.  Życie  z  Barbarą  oznaczałoby  spokój,  byłoby 

wartością niepowtarzalną i nie do podważenia, aż dziwne jak bardzo... 

- Prowadzimy iście niemiecką dysputę. - Fioła chwycił Kaia pod ramię. 

- I całkowicie bezużyteczną - westchnął Kai. 

Zawinił pokój japoński. Pocieszające jedynie, że jeśli kogoś tak dręczą marzenia o życiu 

osiadłym, nigdy nie zapuści korzeni. Tych ludzi przede wszystkim pociąga przygoda. 

Wśród  starych  dębów  stał  pawilon  urządzony  specjalnie  do  zabaw  tanecznych.  Zamiast 

podłogi  była  w  nim  bardzo  gruba,  szklana  płyta.  Pod  nią  umieszczono  sznury  żarówek  i 

reflektory  rzucające  matowe  światło  o  zmieniających  się  płynnie  kolorach.  Poza  tym  w 

pomieszczeniu nie było żadnego oświetlenia. 

Twarze tańczących  ginęły  w mroku,  gdyż światło spod podłogi  nie sięgało  tak wysoko. 

Czasem  tylko  dały się zauważyć czyjeś loki, czoło,  jakieś ucho. Jedynie nogi  otaczała jasność, 

żyły  one  własnym,  iluminowanym  życiem;  szczupłe  łydki  i  zgrabne  kolana  rytmicznie 

podrygiwały. Pomiędzy nimi przemykał Pierrot w jedwabiach  - aksamitna plątanina pomponów 

w ledwie sączącym się świetle obok skąpanych w promieniach reflektorów długich, szczupłych 

background image

nóg i bioder opiętych błyszczącą materią. 

Kai nie zabawił tu długo. W tym stanie ducha nie mógł ścierpieć podszytych erotyzmem 

akrobacji, czuł do nich głęboką odrazę, tym bardziej że działo się to przy muzyce. Wyszedł na 

zewnątrz  i  spacerował  samotnie  wzdłuż  ścieżki  wiodącej  do  altany.  Znalazł  miejsce,  z  którego 

widać  było  taras,  zatrzymał  się  i,  niewidzialny  w  ciemności,  ściągnął  maskę;  stał  tak  zupełnie 

spokojny, rozluźniony. 

W  bocznej  alejce  słychać  było  czyjeś  kroki,  tak  lekkie,  że  z  pewnością  należały  do 

kobiety. Kai dojrzał zarys zbliżającej się postaci. Przechodząc obok, kobieta otarła się o niego i 

wystraszyła się. Nie przypuszczała, że ktoś może stać na drodze. Kai przeprosił ją i wytłumaczył, 

że uciekł z pawilonu w poszukiwaniu spokoju. 

- Sądziłem, że pani przejdzie i mnie nie zauważy. 

Dlatego uznałem, że będzie najprościej, jeśli się nie odezwę - dodał i zamilkł na chwilę. - 

Mamy stąd ładny widok na zastawione stoły - zauważył. 

- Lecz raczej platoniczny. Czy oglądanie bufetu ma jakikolwiek sens? 

-  Jeśli  nie  jest  się  głodnym,  to  tak.  Ale  przecież  w  każdej  chwili  można  zmienić 

zapatrywania. 

- To dość praktyczne, nie każdy jednak tak potrafi. 

Kai roześmiał się. 

- Zdaje sobie pani sprawę, o jakich głupstwach mówimy? Roztrząsanie każdej błahostki, 

przypisywanie  jej  jakiegoś  znaczenia  wymaga  sporego  wysiłku.  Poza  tym  bywa  nudne.  Lepiej 

przygotować sobie pewien zasób nie zużytych powiedzonek i korzystać z nich w miarę potrzeby. 

To taki rodzaj drobnej monety, niezastąpionej w mało ważnych sytuacjach. 

-  A  kiedy  powaga  chwili  wymaga  czegoś  innego,  trzeba  się  posłużyć  amunicją 

prawdziwych przekonań? 

Kai  spoważniał.  Miał  do  czynienia  z  grą  żartów  i  przekomarzań.  Gdyby  ją  podjął, 

skończyłoby się na beztroskiej paplaninie. Nie mógł dać się tak zwyczajnie odprawić, z drugiej 

jednak strony drążenie rozterek ducha i wszelkie próby brylowania wokół kwestii zasadniczych 

byłyby  czymś  z  gruntu  fałszywym.  O  wiele  skuteczniejsze  i  bardziej  na  miejscu  powinny  być 

wykwintnie opakowane banały. 

Zawiesił maskę na przegubie i spokojnie powiedział: 

-  Słowa,  słowa.  Raz  mówi  się  to,  innym  razem  co  innego.  Ważne,  na  co  akurat  mamy 

background image

ochotę. Po co zaraz amunicja?! Nie jesteśmy wcale bohaterami. Upodobanie do militariów jest 

czymś  typowo  kobiecym.  Niestety,  cały  świat  zdaje  się  je  teraz  podzielać.  Nawet  adwokaci 

chcieliby czasem uchodzić za rycerzy serca. Przerażająca ambicja. 

- Jeśli ją pan odrzuci, co pozostanie? 

Kai postanowił dowiedzieć się czegoś więcej i ostrożnie ciągnął dalej: 

- Po co zaraz odrzucać?! Wystarczy ją powściągnąć. Wszelkie porywy traktować tak, jak 

na to zasługują, nie czynić z nich norm. Życie nie przysparza wielu radości. 

Ileż zawdzięczamy konfliktom. A konflikty związane z kobietami należą do najczęstszych 

i najdawniejszych, są najbardziej pierwotne. Czy można nie dostrzegać, że wszystkie są jedynie 

życiowymi wariacjami? 

- Ale jak znieść, gdy pojawia się zbyt wiele tematów wariacji? Jak odróżnić te w dobrym 

guście od kiepskich... 

- Jedne i drugie są nie do zniesienia; na razie jednak zbytnio się nie narzucają. 

- Za to bardziej męczą. 

- Raczej śmieszą. 

- Wyglądają na zwykłe filisterstwo. 

Spojrzeli po sobie. Oboje myśleli o tym samym. Kai odezwał się pierwszy: 

-  Jeśli  będziemy  ciągnąć  tę  rozmowę,  stracimy  wieczór  i  wszystkie  uciechy.  Poza  tym 

trochę nierozważnie weszliśmy w zarośla i oto zwyczajnie siedzimy w krzakach. Powinniśmy się 

posilić. Zobaczmy, co przygotowano do jedzenia. 

Ruszyli ku pawilonowi i wszczęli wartką rozmowę, która okazała się zabawna; Kai tym 

razem czuł, że panuje nad sytuacją, chwytał wszystkie aluzje, celnie ripostował i nie potrzebował 

żadnych  dodatkowych  objaśnień.  Dziwne,  ale  oboje  nabrali  do  siebie  większego  zaufania,  niż 

gdyby się znali od dawna. Było im z sobą dobrze, poddali się nastrojowi chwili bez obaw, że coś 

im grozi. 

Skrzyły  się  błyskotliwe  powiedzonka,  jedno  celne  spostrzeżenie  goniło  drugie,  często 

zapędzali się w boczne uliczki - rozmowa pulsowała w coraz żywszym rytmie. 

Z  ciemności  wyłonił  się  pawilon.  Dobiegające  zeń  dźwięki  były  przytłumione,  jakby 

wydobywały  się  z  zatopionego  miasta.  Opadające  kaskadą  arpedżia,  na  ich  tle  świergoczące 

pizzicata i melodia skrzypiec. 

- Zatańczy pani? - zapytał Kai. 

background image

- Nie teraz. Wolę patrzyć. 

Skręcili do wejścia. Z mroku, spomiędzy tańczących, wyłonił się Fioła. 

- Popełniacie grzech pychy. Jak można stać tak obojętnie? 

- Obojętnie? 

Fioła wyciągnął ręce w stronę Kaia. 

- Postępuje pan dziś, jakby stosował się do zaleceń Sokratesa. Proszę mi tego oszczędzić. 

Może przyniosę coś do picia? 

Wrócił  z  butelkami  i  ciasteczkami,  przysunął  kilka  niskich  krzeseł,  poustawiał  je  i 

napełnił kieliszki. Zwrócił się do Kaia: 

- Zawsze przed zebraniami towarzyskimi i wszelkimi zabawami powinien pan przeczytać 

kilka stron czegoś mocnego. Pomoże to panu skutecznie pozbyć się niepotrzebnych myśli. 

Nieznajoma odstawiła kieliszek. 

-  To  przerażające,  jak  wiele  mądrości  dziś  się  trwoni.  Wciąż  słucham  pouczeń  na  temat 

sztuki  życia.  Widocznie  musi  być  ona  niezwykle  krucha,  skoro  wymaga  takiego  wsparcia  i 

ciągłego potwierdzania. 

Fioła westchnął. 

-  Prawie  pani  zgadła.  Jest  jeszcze  gorzej:  coś  takiego  w  ogóle  nie  istnieje.  To  jedynie 

konstrukcja  pomocnicza.  Rodzaj  urojonego  banku,  na  który  z  ochotą  wystawia  się  weksle.  Do 

przyjęcia tylko wówczas, kiedy się tyle o tym mówi. 

Pożegnał się. Zaraz potem na chwilę ucichła orkiestra. Kai, którego zaskoczyła przerwa, 

powiedział coś, czego właściwie nie chciał mówić: 

- Zdaje się, że skądś panią znam. 

Poruszyła się, wyraźnie zaniepokojona. 

- Nieważne, chyba mi się zdawało. To tylko takie wrażenie, nie wiem, skąd się wzięło. 

Kobieta wstała. 

-  Możliwe,  że  gdzieś  się  widzieliśmy.  Na  tym  skrawku  wybrzeża  nietrudno  o 

przypadkowe spotkanie. Na pewno nie pogniewam się za to na pana. 

Kai roześmiał się i poszedł za nią. Nie chciał i nie potrafił jej zostawić. Weszli do domu, 

przemierzyli obszerny hall. W jednym z bocznych pomieszczeń ustawiono stoły do gry. Miejsca 

przy nich były zajęte. 

Szczupły, dość młody Pierrot zerknął znad stołu, podniósł się natychmiast i podszedł do 

background image

nieznajomej. 

- Jest pani nareszcie. Już się martwiłem. 

- Jak pan widzi, całkiem niepotrzebnie. 

Dama  nie  zatrzymała  się,  zrobiła  jeszcze  kilka  kroków  i  przeszła  obok  młodego 

człowieka, traktując go jak obraz. Nie było w jej zachowaniu nic obraźliwego, starała się wręcz 

okazywać  serdeczność,  przez  co  jej  wyniosłość  jeszcze  bardziej  rzucała  się  w  oczy. 

Zafascynowała Kaia, który po raz pierwszy zobaczył, jak poczucie wyższości może się ocierać o 

dobroć. 

- Chce pan zagrać? 

- Tak, ale niedługo. 

Poszukali  miejsca  i  usiedli.  Kai  stanął  za  nią.  Przypomniał  sobie  pierwszy  wieczór  w 

Monte Carlo. Uśmiechnął się: gdzie miał oczy! Siedząca teraz przed nim kobieta podsunęła mu 

wówczas żetony. 

Poprosiła o radę w jakiejś kombinacji. Kai pochylił się i położył na stole jej stawki. Grali 

tak jakiś czas. W końcu dali spokój i wyszli. 

- Jak miło spacerować. 

Szli  skrajem  klombu,  na  którym  rosły  narcyzy.  Po  stawie  sunęła  łódka  oświetlona 

lampionami. Zza drzew eukaliptusowych wyzierał księżyc. 

-  I  znów  jedna  z  roztropnych  wskazówek  życiowych.  Wiadomo,  że  w  chwilach 

duchowego  rozdarcia  skupienie  uwagi  na  zewnętrznej  stronie  tego  świata  pomaga  bardziej  niż 

czyjaś pociecha i zrozumienie. Kiedy ogarnia nas rozpacz i ubieramy się w stroje, które lubimy, 

wszystko znów wydaje się proste. Ale jeśli otwieramy swą duszę, jest nam ciężko, widzimy, jak 

wolno puszczają okowy. 

Kobieta nie odpowiedziała. Kai też milczał. Znów zbliżyli się do tarasu. Dama podała mu 

rękę. Kai nie ruszał się, czekał, aż jego towarzyszka zniknie w oddali. 

Nie stało się nic, co mogłoby zburzyć jego spokój: spotkanie, trochę słów, mało znacząca 

rozmowa. Mimo to czuł jakąś przemianę, niewielką wprawdzie, lecz przeciwstawić się jej byłoby 

mu równie trudno jak oprzeć się tej kobiecie. Zastanawiał się, jak to ująć; zbyt mało jednak się 

zdarzyło, by pokusić się o jakieś podsumowanie. W końcu uznał to za miłe przeżycie mające coś 

wspólnego z wierszami Matthiasa Claudiusa. 

Ten  stan  ducha  nie  trwał  długo.  Niebawem  zastąpiły  go  pragnienia.  Spenetrował  dom. 

background image

Kobiety już nie było. Tłumaczył sobie, że nie powinien jej szukać. Wiedział jednak, że gdyby ją 

znalazł,  bardzo  by  się  ucieszył.  Dlatego  uderzył  do  Pierrota,  ten  jednak,  uniósłszy  głowę  znad 

stołu gry, zmierzył Kaia przeciągłym, taksującym spojrzeniem. Rozzłościło go to; usiadł przy tej 

samej  rulecie  i  zagrał.  Kiedy  po  chwili  znów  poczuł  na  sobie  badawcze  spojrzenie  tamtego, 

pochwycił je i gniewnym wzrokiem zmierzył z wolna całą postać Pierrota - od stóp po jedwabne 

guzy  szpiczastej  czapy.  Pierrot  mocno  zacisnął  zęby.  Kai  stracił  chęć  do  gry  i  poszedł  szukać 

Fioli. 

Znalazł go koło pawilonu. Przez chwilę rozmawiali o niczym, aż w końcu Kai zapytał go, 

kim była nieznajoma. Fioła osłupiał. 

- To pan tego nie wie? 

- Nie. 

- W takim razie można panu pozazdrościć czarownego tete - a - tete. 

Kai uniósł głowę. 

- Czemuż to? 

- To najtrudniejsza, najbardziej kapryśna i zarazem najmniej wierna kobieta sezonu. 

Kai czekał. 

Fioła zaśmiał się. 

- Lilian Dunquerke. Kocha wicehrabiego de Courbisson. 

background image

Na  jasnej  nawierzchni  toru  wyścigowego  w  Monzie  trwały  treningi.  Już  od  wczesnego 

ranka dolatywał stamtąd huk motorów. W parku królów Italii coraz to rozlegał się grzmot, który 

po  chwili  zlewał  się  w  oddali  z  jednostajnym,  wytężonym  rykiem,  aż  z  czasem  przybliżał  się 

niczym łoskot pędzącej nawałnicy. 

-  Przepyszny  koncert  -  cieszył  się  Lieven,  przekraczając  z  Kaiem  bramę  prowadzącą  do 

stanowisk technicznych. 

Jasne powietrze lekko drżało. Poranne słońce padało na trybuny. Lieven patrzył właśnie w 

tamtą stronę. 

-  Niech  pan  spojrzy,  jak  dziwnie  słońce  układa  się  na  drewnianym  belkowaniu;  kiedy  z 

tyłu jest cień, trybuny wyglądają po trosze jak monstrualny szkielet. Nie wiem dlaczego, ale nie 

lubię pustych trybun. Mogą zepsuć humor. Szczególnie gdy przypisujemy im natrętną i zarazem 

zbyteczną symbolikę. Jest pan przesądny? 

- Czasami. 

- Więc niech pan dziś zachowa rozsądek. Proszę zająć się tylko tym, co niezbędne. 

Przed  garaże  zajechał  samochód.  Za  kierownicą  siedział  Hollstein,  który  już  z  daleka 

krzyczał: 

-  To  wspaniałe!  Od  rana  sam  na  sam  z  takim  wozem!  Nie  wytrzymałem  i  zrobiłem  już 

dwa okrążenia. Sądzę, że Murphy okropnie się z tego powodu wścieka. Jest tutaj od godziny. 

Kai patrzył na słońce i cieszył się, że zaraz rozpocznie trening. Czuł głęboką potrzebę, by 

przez najbliższe dni zajmować się wyłącznie jazdą, potem padać ze zmęczenia i spać. O niczym 

nie chciał myśleć, spodziewał się, że problemy, które go nurtują, rozwiążą się same. Wiedział, że 

spokojne  przeczekanie  bywa  niekiedy  najlepszym  sposobem  na  podjęcie  właściwej  decyzji; 

przekonał się o tym już nie raz. Tydzień treningów w Monzie przyszedł w samą porę. Codzienny 

wysiłek działał jak sen - Kai pogrążał się w nim pełen ufności, wierzył, że kiedy się zbudzi, świat 

będzie  całkiem  inny.  Czuł  się  wspaniale,  trenując  do  upadłego,  robiąc  coś,  co  angażowało 

wyłącznie wzrok i ręce. 

Gang silników działał jak podniecająca muzyka. Niewidoczne wozy wyścigowe słychać 

było z oddali i tylko co jakiś czas rozlegał się gwizd pojazdu przelatującego obok niczym żelazny 

pocisk na ogumionych kołach. 

background image

- Ile zgłoszeń dotychczas wpłynęło? 

- W naszej klasie dwanaście. 

Zza  zakrętu  wystrzelił  czerwony  bolid  i  zatrzymał  się.  Spod  białej  czapki  wyzierały 

czujne szparki przymrużonych oczu i zaciśnięte usta kierowcy. 

- Czy to może...? - Kai spojrzał pytająco na Hollsteina. 

Ten odparł z uśmiechem: 

- Murphy. 

Kai  teraz  w  dwójnasób  smakował  ożywczą  świeżość  poranka.  Miał  przed  sobą  jasny, 

jednoznaczny cel, jakże wyraźny wobec powikłanej, mgliście rysującej się przyszłości. Wszystko 

było nieważne oprócz stojącego przed nim zadania - może niespecjalnie poważnego, niezmiernie 

jednak podniecającego. 

Mężczyzna w czerwonym wozie wyścigowym nie obchodził go jako człowiek; nie miało 

też znaczenia, że źle ocenił sytuację (ocenie tej  zresztą skwapliwie dostarczano pożywki) i  nie 

wahając się, wywołał przykre starcie, co świadczyło, że myślenie nie jest jego mocną stroną. 

Był  jednak  jeszcze  jeden,  zupełnie  inny  powód,  dla  którego  umysł  Kaia  nagle  nabrał 

lotności.  Była  nim  tkwiąca  w  każdym,  nawet  najbardziej  wyrafinowanym  intelektualnie 

człowieku  wola  walki,  próby  sił,  ów  pierwotny  instynkt,  który  w  tajemniczy  sposób  każe 

odrzucić  godność  i  rozwagę,  zapomnieć  o  potrzebach  ducha,  o  całym  nalocie  kulturowym  - 

przemożna  chęć,  by  twardo  rzucić  przeciwnikowi  w  oczy:  Chodź,  spróbuj,  ale  miej  się  na 

baczności! 

To,  czego  Kai  dotychczas  nie  traktował  poważnie,  stało  się  nagle  rzeczywistością:  był 

gotów  walczyć  z  Murphym;  przez  najbliższy  tydzień  nic  na  tym  świecie  nie  miało  być  dlań 

ważniejsze  od  ryczącej  maszyny  i  toru  wyścigowego,  na  którym  za  wszelką  cenę  musiał  być 

szybszy niż inni. 

- Zaraz zaczynamy. - Kai wkładał kombinezon. - Czy wóz jest po przeglądzie? 

- Wszystko powinno być w porządku. 

- Dobrze. Zrobię dziesięć okrążeń. Kiedy wystawi pan w bok prawą rękę, pojadę szybciej, 

jeśli ją pan podniesie do góry, spróbuję jeszcze przyspieszyć. Kiedy zobaczę, że wyciąga pan w 

bok lewą rękę, zmniejszę prędkość, jeśli zobaczę ją nad pańską głową, pojadę jeszcze wolniej. 

Wóz przemierzył dziesięciokilometrową trasę i znowu się ukazał. Lieven uniósł wysoko 

prawe  ramię  i  Kai  skoncentrował  uwagę  na  pedale  gazu.  Z  maksymalnie  wyśrubowaną 

background image

prędkością  dość  ryzykownie  wziął  zakręt.  Po  dziesięciu  okrążeniach  zatrzymał  się.  Pulsująca 

krew rozsadzała mu żyły, jazda pochłonęła go bez reszty. Zupełnie zapomniał o wcześniejszych 

niepokojach i zwątpieniu. 

- Teraz ćwiczymy start! 

Wóz poderwał się z rykiem, zdławiony, wyhamowany stawał dęba, znów się rozpędzał - 

raz, dziesięć razy, pięćdziesiąt, aż Kaiowi udało się osiągnąć pożądane przyspieszenie startowe. 

Zbliżało się południe. Kai wysiadł z samochodu. 

- Wystarczy. Koniecznie muszę coś zjeść. Pierwszego dnia apetyt zawsze jest największy. 

Czeka nas wspaniały lunch. 

Umył  się,  po  czym  wraz  z  Lievenem  i  Hollsteinem  udali  się  w  stronę  pawilonu 

restauracyjnego. 

-  Kai,  widzi pan kanarkowożółty kabriolet?  - Lieven ożywił  się.  -  Nieczęsto  spotyka się 

takie między Mediolanem a Niceą. 

Maud Philby z Murphym już tutaj byli. Amerykanka wołała do nadchodzącej trójki: 

- Zabieram was na lunch do Mediolanu! 

Z  rozkoszą  obserwowała,  z  jakim  chłodem  witają  się  Murphy  i  Lieven.  Murphy 

natychmiast odwrócił się do niej i rzekł: 

- Wybaczcie, ale chciałbym zostać na torze. 

- Ja też chciałbym po południu jeszcze pojeździć - odezwał się Kai. 

Maud Philby patrzyła na nich dobrodusznie. 

- Widzę, że bardzo poważnie traktujecie wyścigi. 

- Istotnie. 

Lieven postanowił zmienić temat. Ostrożnie zaproponował: 

- Możemy wszyscy po prostu zjeść tutaj. Będzie skromniej, za to bardziej praktycznie. 

-  Dobry pomysł.  -  Maud Philby uśmiechnęła się  do Kaia.  -  W samochodzie mam nawet 

dla pana ananasa. Możemy go zjeść na deser. 

Dla Murphy’ego była to kropla przepełniająca kielich goryczy. Zrobił się ponury niczym 

wieczór  listopadowy  i  niemal  całkiem  wyłączył  się  z  rozmowy.  Początkowo  ostentacyjnie 

wzgardził ananasem. Ale kiedy spostrzegł uśmieszek na ustach miss Philby, sam, nie kryjąc przy 

tym pogardy, bez słowa pochłonął prawie cały owoc. Kiepski nastrój nie opuścił go, nawet gdy 

zobaczył zdumienie w oczach Lievena, który tego wszystkiego nie mógł pojąć. Na dodatek Maud 

background image

Philby przymilnie dopraszała się papierosa. 

Murphy popełniał błąd, starając się dociec powodów kokieterii miss Philby. Rozumiał jej 

sztuczki,  nie  na  tyle  jednak,  by  się  zorientować,  do  czego  zmierza.  Tym  bardziej  że  ona  też 

najczęściej nie miała o tym pojęcia. 

Mógłby  położyć  kres  jej  czarującym  intrygom,  gdyby  zajął  się  swoimi  sprawami  i 

pozostał obojętny wobec tych niegodnych knowań. Tymczasem reagował dokładnie na odwrót: 

szedł  na  całość,  od  razu  chciał  zgarnąć  całą  pulę.  Taka  taktyka  może  skutkować  w  typowym, 

nieskomplikowanym 

układzie 

towarzyskim; 

stosunkach 

intelektualnie 

bardziej 

wyrafinowanych,  tracących  dekadencją,  należy  postępować  zgoła  inaczej.  Gra  w  otwarte  karty 

nie wchodzi tu w rachubę, sprzyja cudzym oszustwom i własnej klęsce. 

Murphy  chciał  wygrać  wyścig  i  odnieść  triumf  nad  Kaiem.  Na  razie  jego  ambicja 

pogrążała go w oczach miss Philby, wręcz wystawiała na cios. Czuł to, lecz tym niecierpliwiej 

czekał na zwycięstwo, po którym spodziewał się korzystnego zwrotu. 

Szybko wstał od stołu, choć nie było dlań miłe zostawiać Kaia i Lievena z Maud Philby. 

Wkrótce od strony toru dobiegł warkot jego wozu. 

Maud  Philby  miała  teraz  swoją  chwilę.  Dotychczas  w  powabnej  intrydze  brakowało  jej 

trochę  konsekwencji;  swe  posunięcia  wykonywała  jedynie  podczas  przypadkowych  spotkań. 

Teraz  jednak  grunt  był  dość  dobrze  przygotowany  i  należało  unikać  nieporozumień.  Kluczyła 

zatem  rozważnie:  uznała,  że  to  właściwa  pora,  by  jeszcze  raz  szczegółowo  ocenić  układ  sił. 

Czyniła to z wielką pasją. 

Zaczęła  niewinnie  od  rozmowy  o  wyścigach  z  zamiarem  wygłoszenia  kilku  zgrabnych 

pochwał pod adresem Murphy’ego. 

Nie udało jej się jednak wciągnąć Kaia w ogień dyskusji. Natychmiast ją osadził: 

- Jestem głęboko przekonany, że Murphy wygra ten wyścig. 

Zmierzyła  go  wzrokiem,  próbując  się  dopatrzyć  ironii.  Kai  pozbawił  ją  jednak  tej 

przyjemności, dorzucił natomiast szereg informacji technicznych; rozmowa przestała się kleić. 

Zupełnie  nie  wiedziała,  czego  jeszcze  mogłaby  się  uczepić.  Pewną,  słabą  zresztą, 

pociechą było dla niej, że Kai z Hollsteinem po chwili też udali się na tor. Postanowiła więc, że 

wieczorem zje kolację z Murphym. 

Ostatecznie na placu boju pozostał tylko Lieven, zachwycony, że po raz pierwszy zbiera 

owoce  swej  polityki  wyczekiwania.  Było  mnóstwo  powodów,  dla  których  Maud  Philby 

background image

zachowywała  się  czarująco,  żaden  z  nich  nie  miał  jednak  nic  wspólnego  z  Lievenem.  Ten  zaś 

wielkodusznie zrezygnował z dogłębnej analizy i cieszył się tym, czym go raczono. Co jakiś czas 

nasłuchiwał odgłosów z toru. Zaraz jednak wracał do pogawędki, wytwornej i błyskotliwej, którą 

prowadził w błogim przeświadczeniu, że jego rywale przez najbliższy tydzień będą dostatecznie 

zajęci. 

Maud Philby zjawiała się teraz rzadziej. Sytuacja dojrzewała, ona zaś wolała niczego nie 

psuć i jeśli już przychodziła, to tylko na chwilę. W stosunku Murphy’ego do dwójki znajomych 

w  ciągu  kilku  następnych  dni  zaszła  jakaś  zmiana.  Zrobił  się  zaskakująco  miły.  Raz 

niespodziewanie włączył się do pogawędki. 

- Chce podsłuchać to i owo - ocenił Hollstein. 

- Niczego się nie dowie... 

Kai  spędzał  każdy  dzień  na  torze.  Tutaj  wszystko  było  jak  naprężona  cięciwa,  łatwo 

dostrzegalne, proste. Wyciąga się rękę, sięga w określone miejsce i dalej reszta zależy od tego, 

czy  dłoń  zacisnęła  się  wystarczająco  mocno.  Pędzi  się  z  wyjącym  silnikiem.  Trzeba  go 

przemyślnie  poskromić  i  zmusić  do  jak  najlepszych  wyników.  Jest  to  jednoznaczne,  rzetelne 

zadanie, wymagające siły. Nie ma mowy o pogrążaniu się w niepewność śliskich jak ryby uczuć. 

Można rzucić na szalę całą ambicję bez obawy, że się pobłądzi. 

Z dnia na dzień czuło się coraz większe napięcie. Przeciwnicy obserwowali się nawzajem 

i próbowali na wszelkie sposoby dowiedzieć się, z jaką prędkością jeździ konkurencja. Spotykało 

się ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i po prostu snuli się wokół toru ze stoperem w kieszeni. 

Kai wyczekiwał południowej sjesty, żeby w końcu spróbować jazdy na pełnych obrotach 

na dłuższej części toru. W tym czasie nie było nikogo, kto mógłby go wyśledzić na starcie. 

Na  próbie  generalnej  zjawili  się  Lieven  i  Hollstein.  Trochę  jeszcze  obawiając  się 

niepożądanych oczu, Kai ruszył wolno i dopiero po chwili rozwinął pełną szybkość. 

Wciskał  się  w  zakręty  jak  w  miękkie  poduszki  i  dziesięć  kilometrów  przemknęło  pod 

kołami wozu jak jedno tchnienie. Znów był obok trybun i Lievena, ponownie miał przed sobą tor, 

las, znowu migoczące bielą puste trybuny, chociaż tym razem zdawało mu się, że w zacienionym 

kącie widzi jakiś ruch. Niestety, już przeleciał obok. Po chwili jednak znów zbliżał się do trybun 

i  już  z  daleka  omiatał  je  wzrokiem.  Wyraźnie  dostrzegł  coś  jasnego,  co  z  bliska  okazało  się 

marynarką - w cieniu kryła się jakaś postać. W pędzie, jeszcze z daleka, dawał znaki Lievenowi, 

żeby  mierzył  czas,  po  czym  trochę  wolniej  zrobił  następne  okrążenie,  przed  trybunami  dodał 

background image

jednak  gazu,  udając,  że  wyciska  pełną  moc  z  silnika,  lecz  za  zakrętem  znów  zwolnił  i  mijając 

trybuny, po raz ostatni upewnił się, że widzi na nich Murphy’ego. 

Wściekły  z  tego  powodu  wyhamował.  Murphy  wie  już  teraz,  na  co  stać  maszynę.  Na 

pewno  nie  dał  się  zwieść  manewrom  Kaia  na  ostatnich  dwóch  okrążeniach.  Pozostawała  nikła 

nadzieja, że nie widział wszystkiego. 

Kai zatrzymał się i zawołał: 

- Ktoś jest na trybunach, przypuszczalnie Murphy! 

Lieven, klnąc siarczyście, podniósł do oczu lornetkę. 

- Gdzie? 

- Po prawej. Głęboko w kącie. Od jak dawna może tam być? 

Lieven zbladł ze złości. 

- Istotnie, to Murphy. Właśnie schodzi. Podjadę tam i dam mu wycisk. 

Kai zatrzymał go. 

-  Nie  ma  sensu.  To,  co zrobił,  jest  wprawdzie  nie  fair,  ale  i  nie  zabronione.  Inni  też  tak 

postępują. Pozostaje nam jedno: trzeba się dowiedzieć, jaka jest jego prędkość. Zrobimy to. Ja na 

razie nie mam zamiaru się stąd ruszać. 

Hollstein mruczał zdenerwowany: 

- Właśnie do nas idzie. 

- A to lis. Zauważył, że go widzieliśmy. 

Lieven spojrzał osłupiały na Kaia. 

- Rzeczywiście idzie. Czy to odwaga, czy raczej bezczelność? 

- Postępuje prawidłowo. 

- Będę... 

- Lieven, zachowajmy spokój... 

- Ja nie potrafię - rzekł Hollstein, po czym szybko się oddalił. 

Murphy zbliżał się spacerkiem, bez pośpiechu, uśmiechając się przyjaźnie. 

- Właśnie się przyglądałem, jak pan jeździ. Wóz ciągnie znakomicie. 

Przez  chwilę  Kai  miał  wątpliwości.  Może  Murphy  całkiem  przypadkowo  znalazł  się  na 

trybunie.  Jeśli  nie  znaczyłoby  to,  że  go  dotychczas  nie  doceniał.  Rozpoczęcie  rozmowy  od 

kwestii najdrażliwszej było wyśmienitą zagrywką, w każdym razie niecodzienną. 

Kai odpowiedział wymijająco: 

background image

- Jeszcze nie jestem całkiem zadowolony. 

Zatem wymaga pan bardzo dużo. Oceniam, że jechał pan z prędkością stu osiemdziesięciu 

kilometrów na godzinę. 

-  To  zbyt  piękne,  żeby  było  prawdziwe.  -  Kai  zdziwił  się  jeszcze  bardziej.  Taka 

przerażająco bezwstydna odzywka Murphy’ego mogła być konsekwentną próbą wprowadzenia w 

błąd;  przecież  z  całą  pewnością  miał  w  kieszeni  rezultaty,  chodziło  więc  o  to,  by  wszystko 

zagmatwać. Kai dorzucił: - Byłoby jeszcze lepiej, gdyby mi się udało dojść do dwustu. 

- Wtedy zwycięstwo należałoby do pana. - Murphy roześmiał się i oparł o maskę pojazdu. 

- Co pan powie na temperaturę wody w chłodnicy? - zapytał wyzywająco Lieven. 

Murphy spoważniał. Ostentacyjnie obmacał chłodnicę. 

- Znakomicie, naprawdę znakomicie - odparł lodowato, po czym poszedł w swoją stronę. 

- Już chciałem powiedzieć, że popełnił pan błąd - rzekł z namysłem Kai, gdy zostali sami. 

-  Sądził  pan,  że  on  powie  coś  o  przegrzaniu  wody.  To  był  przypadek,  jestem  tego  pewny,  ale 

zareagował tak niesamowitym chłodem, że trudno się dopatrywać jakichś podtekstów. Niestety, 

powoli wkraczamy na teren, gdzie najłatwiej się porozumieć za pomocą prawego sierpowego. 

Lieven wzruszył ramionami. 

- Czyżby się poczuł obrażony? 

- Z całą pewnością. 

- Wszystko mi jedno. Nie cierpię takiego szpiegowania. Czego u nas szukał? 

- Niepokoi się. 

- My też. Szczególnie teraz. 

- Zgadzam się. Ale jego dopiero czekają kłopoty. 

- Czyżby? - Lieven błysnął okiem i roześmiał się. - Niech więc ma za swoje. 

Daję słowo. I muszę panu coś wyznać: od dziś powody mojego startu w tym wyścigu z 

obiektywnych  zmieniły  się  w  subiektywne.  Ten  Murphy  podrażnił  moją  ambicję.  Będziemy  z 

nim walczyć tą samą bronią co on z nami. I jeśli to możliwe, z jeszcze większą zajadłością. Nie 

będzie to wprawdzie gra salonowa, ale dzięki temu okażemy się skuteczniejsi. 

Przez ostatnie dni podbródek Hollsteina pokrył się jasnym puchem. Młody człowiek był 

tak  zajęty,  że  nie  miał  czasu  się  ogolić.  Cały  czas  krążył  w  pobliżu  toru.  Warkot  silnika  wozu 

Murphy’ego rozpoznawał niemal z każdej odległości. 

Jego  trud  okazał  się  daremny.  Robił  co  mógł,  Murphy  jednak  nie  dał  się  przyłapać. 

background image

Amerykanin  pozornie  jechał  zawsze  tak  samo,  lecz  jego  czas  za  każdym  razem  się  zmieniał  i 

pomiary  nie  miały  żadnej  wartości.  Hollsteinowi  nie  udało  się  namierzyć  choćby  jednego 

okrążenia,  które  Murphy  przejechałby  z  równą  prędkością.  Stary  wyga  wiedział,  że  go 

obserwują, i był bardzo ostrożny. 

Hollstein musiał dać za wygraną. Lieven go uspokajał: 

-  Nie  zależy  nam  na  zwycięstwie.  W  tym  roku  głównym  celem  jest  udział  w  górskich 

mistrzostwach Europy na Sycylii. 

Kai  wynajął  szopę,  w  której  urządził  warsztat.  Odwiedziła  go  tu  Maud  Philby.  Była 

zaskoczona  radością,  z  jaką  Kai  ją  przywitał.  Kwiaty,  które  przyniosła,  z  zagadkowym 

uśmiechem wetknął do chłodnicy auta. Krytycznie przyjrzał się swemu dziełu i jeszcze co nieco 

poprawił. 

- Oto moja niezawodna maskotka! 

Miss  Philby  stwierdziła,  że  dopisało  jej  szczęście.  Jak  się  wydawało,  kilkudniowa 

nieobecność wzmogła zainteresowanie Kaia jej osobą. 

- Chciałbym się w końcu trochę odprężyć. Napije się pani ze mną herbaty?  - Kai już był 

gotów do wyjścia. Ruszył w stronę toru. - Muszę się jeszcze zobaczyć z Hollsteinem. Mam dla 

niego zadanie. 

Hollsteina nie było na torze, był za to Murphy. Kai jechał w kierunku Mediolanu. Czuł 

osobliwą  radość  na  myśl,  że  dokuczył  Murphy’emu,  uciekając  się  do  tak  prymitywnych  i 

zarazem wypróbowanych metod; najzwyczajniejszy oręż bywa często najbardziej skuteczny Miło 

spędził popołudnie. Wcześniejsza złość zamieniła się w serdeczność, a Maud Philby udzielił się 

ów  nastrój.  Gawędzili  beztrosko  i  było  im  z  sobą  wyśmienicie.  Po  raz  pierwszy  zjawiło  się 

między nimi coś cieplejszego, jakby początek autentycznego uczucia. 

Wieczorem  Kai  znów  był  w  szopie.  Wyrzucił  bukiet  z  chłodnicy,  rozmyślił  się  jednak, 

podniósł kwiaty, wstawił do szklanki i schylił się przed nimi w oszczędnym ukłonie. Jego cień 

powtórzył ukłon na ścianie. Spodobało mu się to na tyle, że przez chwilę zabawiał się sztuką gry 

cienia, z którą zetknął się na Jawie. Potem wyjął kwiaty i wyrzucił z szopy. 

Uniósł  wóz  na  dwóch  podnośnikach  w  ten  sposób,  by  tylne  koła  nie  dotykały  ziemi. 

Następnie  długo  przyglądał  się  przewodom  prowadzącym  do  gaźnika.  Przyszedł  mu  do  głowy 

pewien pomysł. Szybko coś nakreślił, pobiegł do najbliższego telefonu i poprosił Hollsteina, by 

przyszedł z mechanikiem. 

background image

Obaj zjawili się po kilku minutach. Na twarzy Hollsteina malował się niepokój. 

- Miał pan jakąś awarię? 

- Nie, chcę coś wypróbować. 

Kai objaśnił szkic. 

- To jest pomysł na usprawnienie zasysania jeszcze lepiej rozpylonej mieszanki. Wkrótce 

wypróbujemy urządzenie, będzie chyba gotowe na mistrzostwa Europy. Teraz chodzi mi jednak 

o  coś  innego.  Przekonacie  się,  że  podczas  jazdy  z  największą  prędkością  wóz  niezbyt  dobrze 

trzyma się toru, trochę tańczy i zarzuca na boki. 

Hollstein skinął głową. 

- Na mokrej nawierzchni... - ciągnął Kai. 

- Nie damy rady tego do końca wypróbować - wpadł mu w słowo Hollstein. - Już o tym 

myślałem. 

-  Żeby wóz nabrał stabilności, trzeba go z przodu odciążyć. Przyczyną braku stabilności 

są hamulce przednich kół. Musimy je zdemontować. To powinno pomóc. 

Hollstein przyciągnął bliżej żarówki na długich kablach. 

- Na pewno pomoże. Zabierzmy się do tego od razu i wymontujmy oś. 

Pracowali z wysiłkiem. Silnik połyskiwał w świetle żarówek. Szczękały klucze, zgrzytały 

śruby. Zapadła noc. 

- Hollstein, nie jest pan głodny? 

Mechanik  przyniósł  wędzone  ryby,  ser,  chleb  i  wino.  Umyli  z  grubsza  ręce,  Hollstein 

siadł przy stole, Kai oparł się o ścianę z chlebem w jednej ręce i srebrzystym kawałkiem ryby w 

drugiej,  na  papierze  walały  się  resztki  posiłku.  Jedli  tak  z  apetytem,  popijając  przy  tym 

orzeźwiające wino. 

Kai słyszał, jak na zewnątrz hula wiatr. Pomiędzy pogrążonymi w cieniu ścianami kładło 

się  przytłumione  światło.  Rozjaśniało  wyłącznie  dolną  część  szopy.  Wydobywało  z  ciemności 

połysk i kontury metalowych przedmiotów. Na chwilę Kai wrócił myślami do owego wieczoru, 

kiedy był w stajni z Frute i młodą Barbarą, pośród koni, w półmroku zapadającego zmierzchu. 

Zdawało mu się, że słyszy głos: 

- Znowu pan wyjedzie? 

Jakiś czas nasłuchiwał, po chwili jednak otrząsnął się i dał spokój wspomnieniom. 

- Musimy teraz złożyć to, co rozkręciliśmy. Pracowali w milczeniu. Kai zdziwił się, kiedy 

background image

stwierdził, że skończyli. Z twarzy Hollsteina biła powaga. 

- Hollstein, dlaczego nic nie mówimy? - zapytał go Kai. 

Czar prysł. 

- Nie mam pojęcia - roześmiał się zagadnięty. - Nagle zrobiło się jakoś dziwnie. 

- Żeby zmniejszyć tarcie w cylindrach, dodałem do oleju trochę grafitu - powiedział Kai. - 

Zobaczmy, jak to zadziała. 

Podnieśli cały wóz i uruchomili silnik. Szyby w oknach się rozdzwoniły, szopa jęknęła w 

posadach,  zadrżało  wino  w  kieliszkach  -  tak  potężny  był  ryk  olbrzyma  uwięzionego  w  ciasnej 

przestrzeni, którego koła wirowały ponad ziemią. 

Gdy po kilku minutach się uspokoił, zapadła niesamowita, dławiąca cisza. Kai zmierzył 

temperaturę wody w chłodnicy oraz oleju, przyjrzał  się też uważnie cylindrom. Maszyna znów 

się  rozszalała,  zdawało  się,  że  ryk  silnika  wypiera  z  szopy  całe  powietrze.  W  końcu  potwór 

zaczął  opadać  z  sił,  wycie  przeszło  w  świst  i  ucichło.  Do  tego  zamierającego  już  śpiewu 

dołączyła  inna  melodia,  dobiegająca  z  oddali,  cicha,  lecz  uporczywa.  Zrazu  była  stłumiona  i 

złowroga jak triumfalny hymn, po chwili ucichła i znów, za jakiś czas, powróciła. 

Wsłuchiwali się w napięciu. Hollstein jednym susem znalazł się przy drzwiach i otworzył 

je na oścież. Była ciemna, chłodna noc, na niebie błyszczały gwiazdy. Wciąż nasłuchiwali. Żeby 

lepiej  słyszeć,  Hollstein  przyłożył  dłonie  do  uszu  i  szeroko  otworzył  usta.  Przeciągły  dźwięk 

rozdzierał nocną ciszę. 

Hollstein odwrócił się. 

- Ktoś jest na torze, trenuje. 

- O tej porze... 

Noc była jasna, świecił księżyc. Ale jak kierowca dostał się na tor? 

Kai  czekał.  Bez  wątpienia  był  to  silnik  pracujący  na  najwyższych  obrotach.  Naraz 

zaświtał  mu  pewien  pomysł.  Hollstein  spojrzał  na  Kaia  i  w  lot  pojął,  o  co  chodzi.  Pobiegł  do 

szopy i przyniósł stopery. 

Jechali  w  stronę  toru.  Koła  bezgłośnie  toczyły  się  po  drodze.  Wycie  nasilało  się,  było 

coraz  bardziej  intensywne,  potężne,  brzmiało  jak  ryk  rosłego  jelenia.  Kai  i  Hollstein  czuli,  że 

budzi się w nich żyłka myśliwska. 

Zostawili auto w parku i ruszyli pieszo. 

- Jestem ciekaw, jak wjechał na tor - szepnął Kai. 

background image

Zatrzymali  się  za  jakimiś  deskami  i  zaczęli  się  rozglądać  w  poszukiwaniu  punktu 

obserwacyjnego. Skradając się w milczeniu, podeszli jeszcze kawałek, skąd widać było odcinek 

toru. 

W  srebrzystym  świetle  księżyca  szary  tor  lśnił  i  wyglądał  jak  z  aksamitu.  Na  zakręcie 

poświata wpadała niemal w biel, łuk toru wybiegał z głębokiego cienia i w cieniu się roztapiał. W 

rozedrgane niebo uderzał jednostajny szum, który niepostrzeżenie je wypełniał, potężniejąc to tu, 

to znów dalej w całej przestrzeni pomiędzy lasem i gwiazdami. 

W tej chwili huk się przybliżał. Kai podniósł głowę. Cyferblaty stoperów fosforyzowały 

biało  pod  palcami.  Pochylił  się,  zmrużył  oczy,  zacisnął  w  pięść  wolną  rękę;  z  ciemności 

wystrzeliła  mroczna  zjawa,  przemknęła  z  łoskotem,  mignęła  na  pochyłości  łuku,  jak  nocne 

ptaszysko przeleciała wysoko nad zakrętem i przepadła. 

- Rozpoznał go pan? 

- To Murphy. 

- Udało się go namierzyć? 

- Tak. 

- Niech pan tu zostanie i zaczeka. Ja biegnę na zakręt. 

- To pachnie przygodą. - Hollstein roześmiał się radośnie, jak chłopiec, który bawi się w 

Indian. 

-  Wręcz  nieprzyzwoite,  ale  ekscytujące.  To  nasz  rewanż  -  rzucił  Kai  i  pobiegł  wzdłuż 

toru. Znowu słyszał gwizd opon trących o podłoże. Jak upiór wynurzył się z ciemności blady cień 

pojazdu,  przemknął  błyskawicznie,  zapierając  dech,  i  wyrwał  prosto  w  niebo  -  istny  pocisk  na 

kołach wystrzelony w dal i, pochwycony magiczną dłonią, z powrotem wepchnięty na prostą. 

Za pierwszym razem ten obraz go oszołomił, za drugim Kai już coś zaobserwował, przy 

trzecim  przejeździe  analizował  technikę  jazdy,  wreszcie  kiedy  wóz  przemknął  czwarty  raz, 

wiedział tyle, że wrócił do Hollsteina. Ten leżał na ziemi, miał z sobą stoper, papier, rękę trzymał 

na wyłączniku latarki i coś notował. 

Pojechali do szopy i obliczyli prędkość Murphy’ego. Hollstein pobladł. 

- Był nieprzyzwoicie szybki. 

-  Oczywiście,  ale  trzeba  założyć,  że  nocą  prędkość  może  być  większa  nawet  o  dziesięć 

procent. Nasze pomiary były robione w południe. Zaraz się przekonamy, czy dobrze rozumuję. 

- Jak to? 

background image

- W tej chwili jadę, właśnie teraz. To będzie interesujące. Wszystko wskazuje na to, że tor 

jest otwarty. 

Hollstein zaczął się śmiać. 

- Szalony pomysł, ale jestem za. 

Kai chwycił go w ramiona. 

- Czasem nie da się postępować po dżentelmeńsku. Zbyt wiele skrupułów może podciąć 

skrzydła.  Ale  to  będzie  cudownie  ożywcze.  Rzadko  jestem  w  tak  świetnym  nastroju,  pełen 

werwy. 

- Murphy pewno jeszcze tam jest. 

- Będzie zatem uroczo, w każdym razie nie powinniśmy się tym przejmować. Cóż nas to 

może obchodzić? Będziemy nieostrożni. Jeśli go spotkamy, tym lepiej dla niego. Bez względu na 

wszystko jedziemy. 

Silnik mruknął, potem kichnął; w mgnieniu oka wóz dopadł linii horyzontu - jak głodny 

wilk dyszący żądzą mordu. 

Jakiś kot przebiegł drogę tuż pod kołami i teraz uciekał. Hollstein przegonił go na prawą 

stronę. Kai potrząsnął głową. 

- Koty w księżycową noc... dziś mimo to nic nam nie grozi. Jesteśmy pod ochroną. 

Dojechali  do  toru.  Murphy’ego  już  nie  było.  Kai  pełną  piersią  zaczerpnął  powietrza, 

śmiało spojrzał przed siebie, nacisnął pedał gazu i całym ciałem przylgnął do kierownicy. Znów 

był  dwudziestolatkiem,  którego  coś  podobnego  wciąga  znacznie  bardziej  niż  wszystko,  co  się 

wiąże  z  kobietami.  Wóz  połykał  trasę  oświetloną  płytkim  światłem  księżyca,  pędził  jak  wiatr, 

odrywał się od ziemi, sięgał chmur. 

Pełen  zaufania  do  swej  maszyny  Kai  jechał  jak  w  transie;  zatopiony  w  półśnie  ulegał 

bezwiednie instynktowi. Dopiero kiedy zobaczył, że Hollstein wymachuje rękami, dała o sobie 

znać rzeczywistość. Zupełnie już przytomny zjechał z trasy. Obliczyli prędkość. 

- Jesteśmy szybsi. 

background image

VI 

Następnego  dnia  była  piękna  pogoda.  Ranek  Kai  spędził  jeszcze  w  Monzie,  gdzie 

intensywnie pracował wraz z Hollsteinem. W południe, kiedy wrócił z Mediolanu, był elegancko 

ubrany. 

- Mam ochotę pojechać do Nicei. 

Hollstein, zdziwiony, wyprostował się. 

- Przecież mieliśmy trenować. 

-  Na  razie  daję  sobie  spokój.  Zupełnie  nie  wiem,  co  mnie  naszło,  ale  muszę  dziś  być  w 

Nicei. W jakim celu, też właściwie nie wiem. Widzi pan, Hollstein, z pomysłami często tak bywa 

i nic na to nie można poradzić. Jutro w południe będę z powrotem. 

- Rozumiem, ale byłoby lepiej, gdyby pan został. 

Kai położył mu dłoń na ramieniu. 

- To dziwne, ale poczucie obowiązku miewa się przed dwudziestym piątym rokiem życia 

i  po  ukończeniu  trzydziestego  piątego.  Dziesięć  lat  pośrodku  jest  czasem  dziwactw  i 

nieprzewidywalnych zachowań. Zostawmy to jednak. Wrócę do pana w jeszcze lepszej formie. 

Pojechał  do  księżnej  Parmy.  Początkowo  nie  miał  takiego  zamiaru,  przyszło  mu  to  do 

głowy, kiedy dojeżdżał do Nicei. Cieszył się na to spotkanie. Ogarnął go przy tym jakiś spokój. 

Jeden z pokoi księżnej zapełniały akwaria i terraria. Starsza pani lubiła tu przesiadywać 

wieczorami. Jedyna, osłonięta lampa paliła się nad szklanymi zbiornikami, w których rosły gęsto 

obok  siebie  strzałki  wodne  i  walisnerie.  Światło  przesączało  się  przez  przezroczystą, 

jasnozieloną,  krystaliczną  toń.  Wolno  poruszały  się  w  niej  czarno  -  srebrzyste  Pterophylla 

amazonae,  wachlując  płetwami  i  wąsami  -  bardzo  delikatne,  wręcz  dekadenckie.  Czerwone 

ślimaki  w  okrągłych  skorupach  przycupnęły  w  gęstej  wyściółce  z  porostnic,  uciesznie  zwisał 

wijący  się  haplochilus,  jego  pogięty  grzbiet  barwił  się  nieco  perłową  czerwienią  -  okaz,  jaki 

spotkać  można  jedynie  na  Cap  Lopez  pośród  szklistych  listeczków  niewielkich  krzewinek 

halofitowych. 

Księżna  była  sama.  Wskazała  Kaiowi  miejsce  obok  siebie,  naprzeciw  szerokich  szyb 

akwarium. 

- Sądziłam, że jest pan w Monzie. 

- Jeszcze dziś tam byłem, jutro też będę. 

background image

- A teraz? 

- Nagła ochota - szybko się pojawiła, szybko została zaspokojona... 

Księżna się uśmiechnęła. 

- Pan jest bardzo młody. 

- Już nie. 

Zaśmiała się głośniej. 

- Jeszcze tak, jeszcze bardzo młody. 

-  Tego  właśnie  nie  wiem.  Nawet  się  z  tego  powodu  martwię.  Czuję  się  rozdwojony. 

Niczego  nie  potrafię  dobrze  uchwycić  -  wiem,  że  mnóstwo  spraw  mi  umyka.  Nie  umiem  na 

niczym  się  zatrzymać,  nie  chcę  też  tego.  Często  mi  się  zdaje,  że  balansuję:  po  prawej  cisza,  z 

lewej  niepokój,  wrażenie,  że  już  chyba  ostatni  raz  taka  huśtawka,  że  w  końcu  trzeba 

rozstrzygnąć. 

Rozstrzygnięcia  zapadają  do  dwudziestego  roku  życia  -  mówiła  z  powagą  księżna.  - 

Później  żyjemy  według  tych  pierwszych  ustaleń.  Jeśli  do  czegoś  się  bierzemy,  robimy  to 

niejednokrotnie dlatego, że wydaje się ważne. Zwykle jednak są to tylko zmiany powierzchowne, 

zmiany otoczenia, upodobań. A rozstrzygnięcia? Te, jeśli chodzi o pana, dawno już zapadły. 

- Wciąż próbuję sobie poradzić z rozdarciem, które wprawia mnie w niepewność i lęk, ale 

jakoś  mi  się  nie  udaje. Muszę  zdecydować,  jak  dalej  pokierować  życiem.  Wcześniej  myślałem 

podobnie  jak  dziś.  Ale  teraz  tracę  pewność  siebie,  zaczynam  sobie  wytyczać  granice  -  usiłuję 

określić  je  na  nowo,  spojrzeć  inaczej.  Dotychczas  uważałem,  że  granice  są  narzędziem 

powstrzymywania,  dziś  widzę,  że  mogą  sprzyjać  skupieniu.  To  cały  splot:  spokój,  cisza, 

zakorzenienie,  możliwe,  że  również  kobieta;  praca,  stabilizacja,  rozrost,  obowiązki  -  wartości 

trwałe.  Widzi  pani,  jak wiele  to  wszystko  daje  do  myślenia:  Ja”  stojące  w  centrum,  nie  zaś  na 

obrzeżach - promień okręgu zamiast stycznych. 

Księżna przyglądała mu się przez chwilę. 

-  Jestem  starą  kobietą,  wiele  przeżyłam.  Nie  ma  trwałych  związków  ani  trwałych 

układów. Bywają jednak trwałe rozwiązania. 

Kai skinął głową, śledząc przez szklaną ścianę szybkie skręty wąskich, płaskich ryb. 

Księżna mówiła dalej, cicho, głosem o ciepłym brzmieniu: 

- Wśród ryb są takie, które nazywają się borzoj - jak chart rosyjski. Są równie eleganckie. 

Z karpi jest większy pożytek, lecz co karpiom z tego... 

background image

Ryby krążyły niczym motyle, wachlowały przez zielonkawy odmęt. 

Stara dama ciągnęła: 

- Kiedy ujmiemy ładunku tragarzowi niosącemu kamienie, ulżymy mu. Jeśli spróbujemy 

tak  samo  postąpić  z  duszą,  dusza  się  poskarży.  Wolność,  którą  cieszymy  się  od  pokoleń, 

przyzwyczaiła  nas  do  odczuwania  balastu  jako  czegoś  dobrego.  W  jakim  celu  chce  pan  wziąć 

ciężar  na  siebie?  Z  rzeką  jest  tak  samo,  wybiera  swoją  drogę:  może  płynąć  prosto  lub  wić  się 

tysiącem meandrów. Ważne, by znalazła kres w morzu, a nie w stawie, który napędza młyny, w 

którym moczy się len i płucze pranie. 

Mówiła  głośniej.  Kai  wyczuł  powagę  chwili  i  szukał  odpowiedniego  tonu  dla  swych 

wynurzeń. Księżna to spostrzegła i po jej twarzy przemknął uśmiech. 

- Cofam, co powiedziałam - że pan jest taki młody. 

-  Proszę  mi  nie  uciekać.  Oczywiście  posłużyłem  się  obrazami,  a  obrazy  niczego  nie 

przesądzają, mogą co najwyżej wzmacniać dowody. Światu nie zależy na świadectwie prawdy, 

proszę spojrzeć na stulecia historii: przetoczyły się, mając za nic słuszność i sprawiedliwość. To 

oznacza  wyrok  śmierci  na  każdą  demokrację,  tak  bardzo  po  ludzku  ją  przecież  pojmujemy. 

Śmierć grozi też wszystkiemu, co pożyteczne. 

Kai zmarszczył czoło. 

-  Pożyteczne,  ależ  to  brzmi!  Budzi  wstręt  jak  drobny,  wyświechtany  pieniądz.  W  ten 

sposób  pojawia  się  słowo,  urabia  się  w  jednorodną  papkę  z  jakimś  pojęciem  i  zaczyna  się 

nadymać: ty jesteś mną. Przy czym cały czas słowo i pojęcie są od siebie oddzielone, samo słowo 

zaś jest daleko uboższe  od pojęcia i kryjących się za nim znaczeń. Trzeba o tym  pamiętać, bo 

posługiwanie  się  słowami  przychodzi  bez  trudu  i  niczym  nie  grozi.  A  przecież  możemy  w  ten 

sposób  ośmieszyć  to  niewypowiedziane,  ukryte  poza  słowami.  Dobór  odpowiednich  słów 

wymaga większego wysiłku i nieraz trzeba coś oglądać z zupełnie innej strony. 

Twarz księżnej - duża, o rysach mocno przywiędłych - przybliżyła się do Kaia. 

- Trafił pan w mój słaby punkt. Mało co bywa równie bezużyteczne jak słowa. Widać to 

doskonale, kiedy dużo czasu spędza się samotnie. Słowa przychodzą wprost z ulicy i sporo z niej 

można w nich odnaleźć. Co powinno pozostać czymś osobistym, bywa przez język uogólniane, a 

przez to źle rozumiane. W ten sposób słowa sprowadzają wyłącznie dobro... 

W bladych kącikach ust księżnej pojawiła się ironia. Kai wyczekująco uniósł brwi. 

Księżna mówiła teraz cichym, stonowanym głosem: 

background image

-  Słowa  są  pożywką  dla  błędu,  ich  wąskie  znaczenie  bywa  ważniejsze  od  istoty  spraw. 

Najczęściej wtedy, gdy sami sobie chcemy czegoś dowieść... - Jej twarz naraz się rozpogodziła. 

Falami  pojawiały  się  na  niej  już  to  łagodna,  ciepła  radość,  już  to  iskierki  przekory,  a  nawet 

niegroźnej  złości.  -  Nieważne,  ile  ziemi  wydobędziemy,  drążąc  szyb,  chodzi  o  to,  w  jakim 

stopniu  ta  praca  nas  zadowoli.  Gest  znaczy  więcej  od  treści.  Treść  to  rzecz  znana,  nudna  i 

ostatecznie bez sensu - umieramy, nie bacząc na nią, a wtedy nie należy już do nas. Jest czymś 

obcym  i  tylko  nas  dręczy.  Natomiast  gest  przynależy  do  nas  tak  dalece,  że  bez  nas  nie  ma  go 

wcale.  A  ponieważ  Jest  z  nami  nierozłączny,  jest  czymś  wiekuistym.  To  niczego  nie  oznacza, 

wieczność  to  jedynie  słowo  posiłkowe.  Prawdy,  które  pozostawiamy,  umierając,  nie  mają 

żadnego  sensu.  Poszukiwanie  ich  trudno  uznać  za  heroizm,  wymaga  jednak  odwagi.  Można  w 

poznanie  prawdy  włożyć  wiele  wysiłku  i  nawet  nie  trzeba  tego  robić  długo.  Ale  dopiero  gdy 

zaprzestaniemy prób przeniknięcia poprzez transcendentalne podwoje i przerzucania mostów na 

tamtą  stronę,  rozpocznie  się  życie,  dla  którego  my  sami  staniemy  się  punktem  centralnym. 

Wszystko  jedno,  co  będzie  dalej;  ja  dla  swych  trosk,  dążeń  i  miłości  wybrałam  obszary  dość 

odległe, w których te kruche sprawy rzadko stają się ciężarem i niewiele nas obchodzą. 

Księżna umilkła, jej twarz się wygładziła. Po chwili odezwała się cicho: 

-  Spraw  serca  nigdy  nie  powinno  się  uzależniać  od  ludzi.  Jeśli  tak  uczynimy,  nasze 

szczęście może się okazać chwiejne i wątpliwe. Jeszcze gorzej, gdy powierzamy serce jednemu 

człowiekowi. Cóż pozostanie, gdy ten jedyny odejdzie? A odejdzie na pewno... 

W  jednej  chwili  cały  pokój  wypełnił  się  marzeniami,  ożyły  w  nim  cienie  i  imiona. 

Pojawiły się w oczach księżnej, otoczyły ją, chyliły się ku jej starym dłoniom. Nie przysparzały 

cierpień,  nie  było  w  nich  żalu.  Świadczyły  o  pełni  życia,  które  powstało  z  przeszłości  i  teraz 

wewnętrznym żarem tliło się w dobrotliwych oczach leciwej kobiety. 

Księżna zbliżyła twarz do szklanej ściany akwarium. Smukłe rybki syjamskie bezgłośnie 

wynurzyły się z gęstwiny strzałkowców i całą ławicą podpłynęły na spotkanie starszej damy. 

-  Poznają  mnie.  Początkowo  byłam  chyba  dla  nich  czymś  niezwykłym:  wolno 

przybliżającą się wyblakłą górą, pełną wzniesień i nierówności, z rozpadliną ust i jeziorami oczu, 

może  nawet  rodzajem  zorzy  polarnej,  której  odbite  światło  pada  na  ich  trójkątne,  okryte  łuską 

łebki...Trudno  powiedzieć,  jak  to  wygląda  z  ich  strony...  Nie  sposób  zresztą  o  tym  zbyt  długo 

myśleć... 

-  I  nie  trzeba  -  powiedział  Kai.  -  Nie  odeszliśmy  tak  daleko,  by  warto  było  podobnym 

background image

myślom poświęcać wiele czasu. Zwierzęce rozumowanie nie jest jeszcze dość odległe, byśmy się 

mogli w nim przeglądać. Prowadziłoby to do zawirowań, skłaniałoby do ucieczki czy okopania 

się na zajętych pozycjach. Ten świat  bowiem,  od którego uciekliśmy, izoluje nas i  zarazem  na 

nas  czyha.  A  każdy  nosi  w  sercu  dziedzictwo  zdrady.  Nie  staliśmy  się  jeszcze  wystarczająco 

odmienni, by porównywać. 

Księżna uśmiechnęła się. 

-  Tym  samym  ogłasza  pan  wyrok  na  siebie.  Powiada  pan,  że  obciąża  nas  dziedziczna 

skaza, a zatem nie jest wskazane nicowanie najgłębszych warstw naszego bytu; lepiej poruszać 

się na powierzchni i wiele spraw zaakceptować. Pan jednak chce zstąpić w głąb, opuścić się w 

dół  jak  górnik,  by  drążyć  pokłady  duszy.  Widzi  pan,  w  przerażeniu  obracam  się  nawet  ku 

alegoriom. 

Kai złożył płasko dłonie. 

-  Dziś  myślę  tak  jak  pani.  Jutro  może  być  inaczej,  czy  to  komuś  przeszkadza?  Może 

lepiej, że myśląc o sobie, wybiega się poza teraźniejszość? Księżna Parmy sięgnęła po laskę. 

- Dlaczego zadaje pan sobie tyle trudu, by odgadnąć przyszłość? I tak będzie, co ma być. 

Panu, który tak bardzo przejmuje się swoją przyszłością, mogę dziś tylko jeszcze raz powtórzyć, 

że jest pan bardzo młody. 

Kai schylił się do ręki księżnej. Księżna podniosła się i patrzyła na niego. Czuł, że stara 

dama  myśli  o  czymś  całkiem  innym.  Pomiędzy  nimi  stanęły  znów  cienie  wspomnień  jej 

wspaniałego życia, które już wcześniej zapełniły pokój. Były tak wyraźne, że mogły porwać ku 

miłości,  niosły  z  sobą  powiew  przeszłości.  Były  jednak  zbyt  słabe  i  zupełnie  bezsilne  wobec 

jednego: tajemnicy życia pulsującej falą gorącej krwi w młodym ciele Kaia. 

Nieobecne  spojrzenie  księżnej  ożywiło  się.  Wróciła  do  rzeczywistości.  Ujęła  Kaia  pod 

ramię. 

-  Czy  pojedzie  pan  w  niedzielę  na  wyścigach?  -  A  kiedy  potwierdził,  dodała:  - 

Chciałabym dać panu talizman. 

Przyniosła jakąś monetę. 

-  Nie  mam  tego  dużo.  To  stara  koreańska  moneta  szczęścia.  Kiedy  pana  zmęczy 

powodzenie,  niech  ją  pan  komuś  podaruje.  Taki  obowiązek  nakłada  zaklęcie  zapisane  na 

monecie... 

Oboje się roześmiali. 

background image

VII 

Kai  wrócił  do  Mediolanu,  ale  przez  ostatnie  dwa  dni  poprzedzające  wyścigi  nawet  nie 

dotknął  auta.  Hollstein  wciąż  za  nim  chodził  i  czynił  mu  wyrzuty.  Nie  zdołał  jednak  Kaia 

przekonać. Najbardziej dziwili się Murphy i Maud Philby. 

Murphy  prawie  nie  opuszczał  toru.  Wymyślał  najróżniejsze  sytuacje,  chciał  się 

przygotować  na  każdą  okoliczność.  Hollstein  popadał  w  melancholię,  kiedy  widział,  jak 

Amerykanin trenuje. Dla Maud Philby te dni wyczekiwania były pełne napięcia pomieszanego ze 

wzmożoną czujnością. 

Pierwszego wieczoru stała się nawet trochę sentymentalna. Popołudnie spędziła z Kaiem i 

musiało  do  niej  dotrzeć,  że  jej  zaloty  trafiają  w  próżnię.  Kai  odnosił  się  do  niej  z  serdeczną 

uprzejmością, która niczym walec drogowy miażdżyła każdą z wkluwanych weń igieł. 

Nie  pozostało  nic  innego,  jak  czekać,  aż  Kaiowi  przejdzie.  Wieczorem  jednak  było 

jeszcze  gorzej.  Kai  stracił  całe  zainteresowanie  dla  wyścigów  i  mówił  o  nich  jak  o  wystawie 

bydła. Pierwszy raz Maud Philby na dobre się rozgniewała i musiała zadać sobie wiele trudu, by 

nie ulec amerykańskim manierom. 

Raz jeszcze pośpiesznie wypunktowała swoje racje i doszła do wniosku, że wszystko się 

zgadza.  Teraz  należało  już  tylko  poczekać  na  stosowny  nastrój  u  Kaia.  Dlatego  zachowała 

rezerwę  i  postanowiła  nie  dawać  za  wygraną  dopóty,  dopóki  Kai  oficjalnie  nie  potwierdzi,  że 

rezygnuje z udziału w zawodach. 

Z  tego  też  względu  zatrzymała  Lievena,  który  ciesząc  się  na  wspaniały  wyścig,  wraz  z 

całym  towarzystwem  stale  przebywał  w  pobliżu.  Zdecydowanie  go  wyróżniała,  a  kiedy  zostali 

sami, nie wytrzymała i zapytała Lievena, czy Kai wystartuje. 

- Oczywiście - odparł zdumiony Lieven. 

-  W  takim  razie  albo  jest  pewien  zwycięstwa,  albo...  -  Tu  spojrzała  wyczekująco  na 

Lievena. 

-  ...nie  zamierza  wygrać.  Tak  pani  sądzi  -  dokończył  Lieven.  -  Ani  jedno,  ani  drugie. 

Znam jego taktykę. Na dwa dni przed wyścigami nie chce o nich słyszeć. Dzięki temu na starcie 

czuje się znacznie swobodniej, bez obciążeń. Zawsze tak postępuje. 

Maud  Philby  odetchnęła.  Lieven  przyjrzał  jej  się  badawczo  i  doszedł  do  wniosku,  że 

Amerykanka  przejawia  wyjątkowe  zainteresowanie  sprawami  Kaia.  Znajomość  ta  wyraźnie 

background image

wykraczała  poza  ramy  towarzyskiej  gry,  a  nawet  -  jak  mu  się  zdawało  -  traciły  znaczenie 

subtelne  aluzje  na  temat  automobilowego  współzawodnictwa  obu  panów.  Widać  było,  że  w 

postępowanie miss Philby wkradło się coś osobistego. 

Lieven postanowił powściągnąć zapędy Kaia wobec Amerykanki i już się zastanawiał, co 

robić,  by  jego  działania  wyglądały  na  bezinteresowne.  Było  bowiem  dlań  jasne,  że  powodem 

ekscytacji  Maud  Philby  jest  wyłącznie  okazywana  przez  Kaia  obojętność;  obawiał  się 

niepotrzebnego  uczucia,  które  mogłoby  się  zrodzić,  gdyby  rywal  wygrał  wyścig.  Należało 

popchnąć  Kaia  w  stronę  miss  Philby,  aby  Amerykanka  miała  go  w  nadmiarze.  Takie  były 

założenia  planu  Lievena.  Całą  rozgrywkę  już  przemyślał  i  rozpierała  go  duma  z  pomysłu  a  la 

Maupassant - działania nie wprost. To, co knuł, było zaiste szachowym  gambitem z damą. Aby 

uprzedzić ewentualne niespodzianki, poszedł  na wyścigi  razem  z miss  Philby. Dzień wcześniej 

przekonał Amerykankę, że łączą ich interesy. Zajmował dogodną pozycję do ataku. 

Teraz potrzebował czegoś, co nagle rozczaruje Maud Philby. Najwięcej nadziei wiązał z 

możliwością  nieoczekiwanego  zwycięstwa  kogoś  trzeciego.  Nawet  oswoił  się  z  tą  myślą, 

zwłaszcza że chwilowe zachcianki zwykł przedkładać nad korzyści zawodowe. I tak nieuchronny 

pojedynek Kaia z Murphym z dnia na dzień zyskiwał wielowarstwową otoczkę. 

Trybuny  wypełniły  się  na  długo  przed  rozpoczęciem  wyścigów  i  teraz,  upstrzone 

rozedrganymi,  barwnymi  plamami,  wyglądały  jak  pola  namalowane  przez  impresjonistę.  Nad 

trasą krążyły samoloty, zrzucając ulotki. Mnóstwo ich kołysało się w powietrzu i niczym ławica 

białych  ryb  opadały  na  głowy  ludzi  bądź  wirując,  trafiały  na  tor,  skąd  natychmiast  usuwali  je 

porządkowi. 

Kłuła  oczy  biel  nakreślonych  kredą  prostokątów  wyznaczających  pola  startowe. 

Mechanicy  w niebieskich kitlach uwijali  się na stanowiskach, piętrzyły się piramidy  czarnych i 

szarych opon, obok walały się podnośniki samochodowe, wiadra z wodą i butelki. 

Auta,  które  miały  jechać  w  pierwszym  wyścigu,  ustawiały  się  na  starcie.  Padł  strzał  i 

maszyny jak wilcza wataha wyrwały z wyciem do przodu. Maud Philby ani razu nie spojrzała na 

tor,  czekała  na  Kaia  i  Murphy’ego.  Kai  pojawił  się  pierwszy  Pomachała  mu  radośnie,  a  na  jej 

twarzy wykwitł rumieniec. Kai ukłonił się. 

- Niebawem będę z powrotem, ten wyścig nie trwa długo. 

Rozpromieniła się. 

- Życzę panu szczęścia. 

background image

- Zobaczymy. 

Lieven czuł, że ogarnia go wzburzenie. Kiedy zobaczył, jak bardzo Maud Philby ożywiła 

się podczas tej króciutkiej wymiany zdań, wręcz tracąc panowanie nad sobą, uczucie to jeszcze 

się wzmogło. Do reszty stracił humor i wiarę w bliźniego, kiedy po chwili równie gorąco życzyła 

sukcesu Murphy’emu. 

Ten  człowiek  jest  i  pozostanie  kanalią,  pomyślał  i  na  razie  postanowił  wstrzymać  się  z 

realizacją swych przemyślnych planów. 

Pierwszy  wyścig  się  skończył.  Głos  z  megafonów  bezustannie  coś  mówił  o  Pucharze 

Mediolanu.  Wysoko  powiewały  proporce  z  numerami  startowymi  i  nazwiskami  zawodników. 

Kolejne maszyny podjeżdżały na start. 

Kai  miał  w  kieszeni  monetę  talizman  od  księżnej  Parmy.  Czuł  wewnętrzny  żar  i  przez 

chwilę wydawało  mu się, że znów słyszy dźwięki  tamtej zabawy w parku  - syk  fajerwerków i 

głos kobiety, na której ramiona padało światło. W tajemniczy sposób ów nastrój przeniknął go na 

wskroś,  po  czym  przeszedł  w  zuchwałe  wyczekiwanie,  pełne  przeczuć  i  nadziei,  osobliwe 

wyzwanie bezkresu i skrzącej się jasności... Zacisnął ręce na kierownicy. 

Trzask  wystrzału  był  jak  ukąszenie  komara  w  porównaniu  z  niemal  jednoczesnym, 

rozdzierającym rykiem startujących maszyn. Murphy od razu wyrwał do przodu i zajął pierwszą 

pozycję,  jakieś  trzydzieści  metrów  przed  całą  grupą.  Jego  czerwony  wóz  na  czele  przykuwał 

wzrok niczym sztandar wiodący oddział do ataku. 

Maud Philby zastygła w bezruchu. Zacisnęła wargi,  rysy jej twarzy ściągnęły się, profil 

znaczyły jedynie oszczędne linie. 

- Kto prowadzi? 

- Murphy. Ucieka całej grupie. Kai... 

- Kai? - Lieven, zdenerwowany, wstał. 

- Kaia nie ma w grupie. 

- Gdzie...? 

- Gdzie jest Kai? 

Miss Philby wyciągnęła rękę. 

- Tam... 

Przekleństwo zamarło na ustach Lievena. Biały wóz jedyny został na starcie. 

- Nie odpalił! 

background image

Zdawało się, że trwa to całą wieczność. Auto ani drgnęło. Lieven nie mógł na to patrzyć. 

Kręcił się w kółko i tupał, złorzecząc: nerwy tego starszego, raczej korpulentnego człowieka były 

napięte do granic wytrzymałości. Nie mógł nic poradzić, gotów był tłuc głową w mur, widząc, 

jak inni pędzą przed siebie. 

Maud  Philby  przywarła  wzrokiem  do  linii  startu.  Nagle  rozległ  się  grzmot  silnika  i 

samotna biała plama ruszyła z miejsca, zostawiając za sobą pióropusz dymu. Lieven podskoczył i 

rozczarowany załamał ręce. 

- Za późno, o wiele za późno... - Spojrzał na cyferblat, zerknął na Maud Philby, potrząsnął 

zegarkiem i zapytał Amerykankę o czas. Porównali zegarki i Lieven odetchnął z ulgą. Sądził, że 

Kai stracił kilka minut; w rzeczywistości było to zaledwie czterdzieści osiem sekund. 

Ścigające  się  maszyny  z  wyciem  przemknęły  znów  obok  trybun.  Prowadził  Murphy, 

udało  mu  się  jeszcze  zwiększyć  dystans  wobec  innych.  Dalej,  gęsto,  jeden  za  drugim,  gnali 

następni. Na końcu jechał Kai, któremu nawet udało się trochę zbliżyć do grupy. 

Na  trzecim  okrążeniu  Kai  dogonił  przedostatniego  kierowcę.  Powoli  wysunął  się  przed 

niego.  Po  pięciu  okrążeniach  wyprzedził  dwie  kolejne  maszyny.  Od  Murphy’ego  dzieliły  go 

jednak cztery kilometry. 

Maud Philby wsparła dłonie na barierze. 

- Stopniowo połyka rywali. 

- Wyścig jeszcze trwa. 

- Sądzi pan, że dojdzie...? - Poprawiła się: - ...że będzie dalej wyprzedzał? 

- Do końca zostało piętnaście okrążeń. W tej chwili nie można niczego przesądzać. Nawet 

co do Murphy’ego. 

Na siódmym okrążeniu Kai zwolnił. Zjechał na stanowisko. 

Hollstein krzyczał: 

- Tylna prawa opona! 

Mechanicy rzucili się do kół. 

- Wymienić wszystkie! - wołał Kai. 

Hollstein  wepchnął  mu  papierosa  do  ust  i  trzymając  w  lewej  ręce  butelkę  wody 

mineralnej, pytał: 

- Coś do picia? 

-  Nie!  Źle  wyszedłem  ze  startu,  Hollstein,  ale  to  nie  powinno  nam  psuć  humoru!  Wóz 

background image

ciągnie  wspaniale.  -  Kai  rzucił  okiem  na  koła,  podnośniki  trzasnęły  o  grunt.  Już  był  za 

kierownicą. - Świetna robota, ani minuty za długo. 

Wokół wszystko wirowało. Megafony na trybunach dudniły: 

- Na zakręcie Lesmo Mazzini miał awarię tłoka  - kończy wyścig! Rath musiał wymienić 

świece - jedzie dalej! 

Na  torze  zostało  sześć  aut.  Kai  dopadł  ostatniego  zawodnika  i  zdołał  go  wyprzedzić  na 

prostej.  Z  rozpędu zostawił za sobą jeszcze jeden wóz, przykleił  się do  niewielkiej, niebieskiej 

maszyny i metr po metrze zmniejszał dystans. 

Sytuacja robiła się interesująca. W przelocie koło stanowiska technicznego Kai dostrzegł 

bladą twarz Hollsteina i zaraz za nim stojący wóz Murphy’ego. Kiedy Kai przejeżdżał, Murphy 

właśnie  siadał  za  kierownicą.  Miał  jednak  całe  okrążenie  przewagi,  z  którą  Kai  musiał  sobie 

poradzić. 

Po dwóch następnych okrążeniach Murphy wymieniał zanieczyszczone świece. Podczas 

krótkiego postoju  stracił niemal  całą przewagę.  Kai  jechał  już tylko  trzysta metrów za nim, na 

trzeciej pozycji. 

Dodał gazu i udało mu się wyprzedzić kierowcę jadącego za Murphym. Teraz przed sobą 

miał już tylko Amerykanina. 

Uspokoił się, opadło z niego całe podniecenie ostatnich godzin. Teraz musiał wytrzymać 

jeszcze trzy rundy. Wiedział, że jest szybszy od Murphy’ego i że jeśli nic się nie wydarzy, stać 

go będzie na więcej niż tylko odrobienie strat. 

Na pełnym gazie pokonał najważniejszy zakręt, wziął go - jak szaleniec - górą, dopadł do 

czerwonej maszyny i przez sekundę pędził obok, po czym wysunął się przed nią. 

Maud  Philby  szarpała  batystową  chusteczkę.  Trybuny  szalały.  Nieznajomi  wymieniali 

opinie. Najwięksi zapaleńcy niebezpiecznie przechylali się ponad barierą. 

- Jadą! 

Zelektryzowany tłum znieruchomiał, wpatrując się w tor, skąd dobiegał potężniejący ryk 

silników. Wielcy rywale zbliżali się, pierwszy przemknął biały wóz - miał dużą przewagę. 

- Kai! 

Maud Philby jęknęła i naraz poczuła, że słabnie. 

- Lieven, proszę mi przynieść pomarańczę. 

Zaskoczyła go, zrozumiał, że widzi teraz jej prawdziwe oblicze, że się w końcu odsłoniła. 

background image

Kręcąc głową, przyniósł owoce i uznał, że trzeba działać i że jego przemyślenia były słuszne. 

Kai przemknął wzdłuż trybun. Zaczynało się ostatnie okrążenie. Napięcie sięgało zenitu. 

Zaciążyło  nad  tłumem,  dusząc  eksplozję  krzyku,  zastygło  w  milczeniu  nabrzmiewającym 

wyczekiwaniem jak prężący się do skoku drapieżca. 

Nagle na trybunach zrobiło się małe zamieszanie. 

Jakaś kobieta krzyczała. Nikt na nią nie zwracał uwagi. 

Wciąż jednak wołała. Ponaglała, prosiła, coraz głośniej. 

Tym wymowniejsze było milczenie tłumu. 

Powoli do krzyku kobiety dołączały kolejne, wołających przybywało i w końcu okazało 

się, o co chodzi: w poprzek trasy turlał się jasny kłębuszek, za nim następny, jeden tańczył wokół 

drugiego:  za  barierę  wypadły  dwa  pieski  maltańskie  i  beztrosko  baraszkowały  na  torze,  nie 

bacząc na dobiegające z góry nawoływania. 

Przez to drobne zdarzenie rozładowało się całe dotychczasowe napięcie trybun; obawa o 

los szczeniąt zataczała coraz szersze kręgi i niczym potężna fala rozlewała się wokół. Zatrzymać 

jej już się nie dało. Rozległy się gwizdy, ludzie krzyczeli, machali rękami, oba psy znalazły się w 

centrum uwagi. 

Teraz para maltańczyków wyraźnie się zaniepokoiła, pieski wyglądały na skołowane. Już 

nawet  znalazł  się  ktoś  chętny  do  sforsowania  bariery  z  desek,  ale  go  odciągnięto.  W  strachu  o 

życie zwierząt ludzie wstrzymali oddech: świst kompresorów potężniał, nadjeżdżały finiszujące 

maszyny. 

Kai mógł jeszcze zwiększyć dystans, ponieważ Murphy znów miał defekt cylindra i jego 

wóz  nie  rozwijał  pełnej  szybkości.  Był  pewien  zwycięstwa,  ta  pewność  dostarczała  mu 

szczególnej satysfakcji. 

Z drugiej strony, gdyby teraz zamiast bezpiecznie zdążać do mety, siedział Murphy’emu 

na zderzaku, wyścig ekscytowałby go znacznie bardziej. 

W  polu  widzenia  miał  już  trybuny  i  uderzyło  go,  że  wśród  publiczności  dzieje  się  coś 

niezwykłego. Wytężył wzrok i zobaczył dwie małe plamki na torze. Natychmiast się połapał, o 

co  chodzi:  znał  kapryśną  zmienność  tłumów,  wiedział,  że  w  tej  chwili  dla  trybun  los  dwóch 

szczeniaków jest ważniejszy od rezultatu wyścigu (złośliwość bywa zaraźliwa, współczucie może 

przerodzić się w epidemię, ponieważ ma za sobą sankcję moralną, a łatwość, z jaką można się 

stać moralnym, pociąga w takich okolicznościach każdego). 

background image

Naraz  Kai  wpadł  na  pomysł,  nieodparty:  musiał  postąpić  właśnie  tak.  Błyskawicznie 

rozejrzał  się  i  ocenił,  że  zdąży.  Ostrożnie  popuścił  pedał  gazu,  nacisnął  delikatnie  hamulce,  a 

kiedy poczuł, że biorą, docisnął je mocniej. Oba psy widział już wyraźnie - zupełnie ogłupiałe z 

powodu wrzawy biegły prosto pod samochód. Teraz Kai nacisnął pedał hamulców z całej siły - 

rozległ  się  ostry  zgrzyt  i  zaraz  potem  przeraźliwy  pisk  opon.  Wóz  stanął  dęba,  chwilę  jeszcze 

sunął  po  ziemi  i  zatrzymał  się  obok  trybun.  Od  mety  dzieliło  go  jakieś  sto  metrów,  szczenięta 

były tuż przed maską. 

Wychylił się. Jeden psiak biegł mu wprost do ręki. Kai podniósł go i spróbował schwycić 

drugiego. Ten jednak uciekł i wcisnął się pod samochód. 

W tej samej sekundzie obok mignął czerwony wóz Murphy’ego i z rykiem dopadł mety. 

Murphy zdobył Puchar Mediolanu. 

Owację  jednak  zgotowano  Kaiowi.  Tłum  zrozumiał,  że  wewnętrzny  impuls  kazał  mu 

wyrzec  się  zwycięstwa  dla  ratowania  zwierząt.  Nieważne,  czy  była  to  tylko  poza,  czy  odruch 

serca. Doceniono gest. 

Kai wcisnął sobie szczeniaka pod ramię i sięgnął po drugiego, który zaszył się pod kołami 

i zaciekle ujadał. Pośród nadjeżdżających z hukiem maszyn starał się wyciągnąć zwierzaka. 

Ostatnie  pojazdy  kończyły  wyścig.  Kai  ze  zdziwieniem  przyglądał  się  swej  ręce,  którą 

maltańczyk pogryzł do krwi. Ludzie to dostrzegli i na trybunach rozległ się śmiech. Na tor upadły 

pierwsze  kwiaty;  tłumy  ogarnął  szał  entuzjazmu,  zapomniano  o  wyścigu,  ważny  był  tylko  ten 

incydent,  który  zaczął  się  niepozornie,  lecz  ku  powszechnemu  zdumieniu  zamienił  się  w 

wydarzenie dnia i zrządzeniem losu zakończył się pomyślnie. Rekordowy wynik wyścigu stracił 

znaczenie, stał się kwestią drugorzędną. Był zbyt świeży, nikt się nim nie zajmował. Przesądził o 

tym czyn Kaia i może też dwa jedwabiste kłębuszki - doprawdy trudno o coś milszego... 

Nikt  nie  słuchał  gardłujących  megafonów.  Ludzie  tłoczyli  się  obok  bariery,  las  rąk 

wyciągał się do pomocy, z tłumu wynurzyła się czyjaś ciemna czupryna, potem szczupła twarz, 

jakaś  młoda  dama  balansowała  przez  chwilę  ponad  głowami  zgromadzonych,  zeskoczyła  z 

bariery i wbiegła na tor. Pieski poturlały się do niej, dama zgarnęła je z toru i z zajętymi rękoma 

stanęła  przed  Kaiem.  Postawiła  swawolną  parę  ponownie  na  ziemi  i  na  oczach  wszystkich 

ucałowała go z całej siły. 

Publiczność  wpadła  w  zachwyt.  Jacyś  mężczyźni,  którzy  wtargnęli  na  tor,  chcieli  nieść 

Kaia na rękach. Z największym trudem wrócił do samochodu. 

background image

Obok stanowiska technicznego zderzył się z Murphym, który natychmiast go pochwalił za 

znakomitą  jazdę.  By  ceremoniom  stało  się  zadość,  Kai  pogratulował  Amerykaninowi 

zwycięstwa. Dla odmiany Murphy, powodowany szlachetną uczciwością, wyjaśnił, że gdyby nie 

malheur  Kaia,  absolutnie  nie  wygrałby  wyścigu,  ponieważ  z  powodu  defektów  maszyny  został 

daleko w tyle. 

- To było raczej bonheur, nie malheur - zaśmiał się Kai. 

Murphy patrzył na Kaia i niczego nie pojmował. 

- Pęknięcie tłoka? - zapytał rzeczowo. 

Zupełnie nie rozumiał, co się naprawdę wydarzyło. 

W dyrekcji wyścigów,  gdzie panowało  niejakie  zamieszanie, postawiono Kaiowi  szereg 

pytań. Nikt dokładnie nie wiedział, jak należy postąpić. Zachowanie Kaia godziło w regulamin, 

co nie miało jednak znaczenia, skoro Kai nie wygrał. Domniemaniom nie było końca, szukano 

jakiegoś  punktu  oparcia.  Przecież  miał  wolną  drogę:  gdyby  rozjechał  szczeniaki,  wozem  by 

nawet nie zarzuciło, może poczułby co najwyżej lekkie uderzenie. 

Kai z powagą kiwał głową. 

-  Tak  więc  chcą  panowie  zdjąć  ze  mnie  ten  ciężar.  Następnym  razem  wezmę  to  pod 

uwagę. 

Czy to były jego psy? A może zna właścicielkę? - reporterzy już ostrzyli ołówki. 

Kaia  ogarniało  zniechęcenie.  Zrozumiał,  że  łatwo  zrobić  coś  wymagającego  fantazji, 

trudniej  zadowolić  otoczenie  sensownymi  wyjaśnieniami.  Wszystko  musi  mieć  jakiś  powód, 

inaczej nikt nie daje wiary tłumaczeniom. Przyczyny, powody, motywy - oto mizeria tego świata. 

Kai uciekł do Frute i nawet nie pożegnał się z przyjaciółmi. 

background image

VIII 

Zatoka pokryła się srebrem i błękitem. Błękitu wciąż przybywało. W świetle opadającego 

słońca zarysy gór gubiły się niczym wątła melodia skrzypiec. W końcu światło zupełnie zeszło z 

gór i jeszcze tylko przez jakiś czas rozjaśniało zielonkawe niebo. 

Kai usiadł na dywanie obok Frute. 

-  Frute,  od  dwóch  godzin  tylko  milczymy  i  napawamy  się  atmosferą  wieczoru.  To 

oczywiste,  że  rozmyślamy  i  próbujemy  dociec  przyczyn  naszego  nastroju.  Murphy’ego 

wpędziliśmy w chorobę, o czym nie pomyślałem podczas naszej akcji. Jesteśmy poza tym tanimi 

pozerami, chociaż już dziesięć lat temu z przykrością odstąpiliśmy od podobnych praktyk. Tym 

razem  musieliśmy  je  zaakceptować  z  własnej  woli,  choć  odrobinę  przymuszeni.  Czyżbyśmy 

popadali  w  pesymizm?  Maud  Philby  to  chyba  niezbyt  ważna  znajomość,  owszem,  miła,  nie 

narusza  spokoju;  niewykluczone,  że  też  się  rozchorowała,  a  może  i  nie  -  co  do  niej  jesteśmy 

zgodni.  Ale  widzisz,  Frute,  jest  jeszcze  Barbara,  wobec  której  odżywa  wszystko,  co  było 

wcześniej, i w serce wkrada się rozterka, bo opowiada się właśnie za Barbarą. Barbara jest nie 

tylko  kobietą  -  to  fundament,  to  skrzyżowanie  wszelkich  dróg.  Musimy  się  z  tym  zgodzić. 

Podobne wyznania zawsze są trudne. Zwykle wolimy przeczekać i z całym przekonaniem ruszyć 

tymczasem  gdzie  indziej,  w  zupełnie  odmienny  teren.  Coś  takiego  pomaga  bardziej  niż 

przemyślne analizy. Z analiz zresztą niewiele wynika. Pozostaje jeszcze Lilian Dunquerke. Z nią 

trudno będzie coś osiągnąć, jest na pewno wyjątkowa. Fioła twierdzi, że kocha wicehrabiego de 

Courbisson. Miejmy się na baczności, Frute! 

Murphy patrzył rozdrażniony na Maud Philby. 

- Kai powinien zostać aktorem, a nie kierowcą wyścigowym. 

-  Aktorstwo  to  trudny  zawód  -  odparła  ironicznie.  -  Ale  czyż  nie  jest  prawdziwym 

kierowcą? 

- Zdaje się, że lubi efektowne zagrania. Tak postępują amatorzy. 

- Jak na amatora jest całkiem niezły. 

- To szarlatan, który ponad wszystko przedkłada poklask publiczności. 

- Wczoraj nawet sam coś takiego powiedział. 

- Starał się zatrzeć złe wrażenie. Jakie właściwie mogą być motywy jego postępowania? 

Maud Philby spojrzała Murphy’emu prosto w oczy i zapytała uprzejmie: 

background image

- A jakie są pańskie motywy? 

- Kai nie gra fair. 

Miss Philby, zniecierpliwiona, wzruszyła ramionami. 

- Uchodzi za człowieka światowego, z klasą. 

- Może w, innych okolicznościach. Wyścigi zamienił w farsę i zniszczył rywali. Zrobił to 

z  premedytacją  -  głośno  myślał  Murphy.  -  Maud,  może  mi  pani  wierzyć,  że  gdybym  wiedział, 

dlaczego  on  się  zatrzymał,  również  bym  wyhamował!  A  gdyby  wóz  się  przewrócił,  nie 

dojechałbym do mety! - Czekał, uniósł wzrok. - To była nierówna walka. Kai musiał wygrać, ja 

znalazłem się na straconej pozycji. 

Murphy, to się robi niesmaczne. Poza tym z sentymentalizmem nie jest panu do twarzy. 

-  Wiem,  że  to  niestosowne.  Nie  potrafię  żonglować  uczuciami.  Myślę  jednak  o 

zaszłościach,  które  zakorzeniły  się  tak  mocno,  że  przetrwały  niejedno  i  teraz  wymagają 

specjalnego traktowania. Maud, chodziliśmy razem na lody i uczyliśmy się francuskiej wymowy; 

co do francuskiego zresztą nie była pani najlepsza. Jedno dla drugiego było ucieleśnieniem wielu 

niejasnych  pojęć,  pomagaliśmy  sobie,  nawet  o  tym  nie  wiedząc.  Od  dawna  wyrośliśmy  z 

wcześniejszego  poczucia  wspólnoty,  każde  buduje  teraz  własny  świat,  do  którego  drugiemu 

znacznie  trudniej  przeniknąć  niż  kiedyś.  Coś  z  tego  jednak  pozostało,  są  we  mnie  obrazy 

związane  Wyłącznie  z  pani  osobą.  Ich  obrona  nie  oznacza  tchórzostwa,  lecz  -  proszę  mi 

wybaczyć te słowa - poczucie słabości wobec innych. 

Maud Philby zaśmiała się. 

- To prawda, Murphy, jadaliśmy razem lody, razem żeglowaliśmy. Ale od kiedy jest pan 

tak wrażliwy, by się rozczulać nad wspomnieniami? 

- Odkąd musiałem się zetrzeć z komediantem, który pomylił tor wyścigowy z salonem. 

-  Murphy,  pańska  zajadłość  dowodzi,  że  zainkasował  pan  celny  cios.  Powiedzmy 

uczciwie: cały ten gniew bierze się z przeświadczenia, że Kai mógł wygrać, gdyby tylko zechciał. 

Murphy zastygł w fotelu. Maud Philby obserwowała go z zainteresowaniem. Liczyła się z 

wybuchem. Zaczął jednak miękko: 

- Powinniśmy być wobec siebie szczerzy. Ja nie rozczulam się nad wspomnieniami, lecz 

staram się chronić naszą przyszłość. Wiem, z jakiego powodu tego chcę. Pani też wie... 

Otwartość godna pozazdroszczenia. Jak sobie przypominam, dwukrotnie proponował mi 

pan  małżeństwo.  Nie  mogłam  panu  odpowiedzieć  twierdząco,  szybko  też  o  wszystkim 

background image

zapomniałam. Zalet małżonka ma pan nawet w nadmiarze. Czasem wręcz wydaje mi się, że pan 

już  się  urodził  żonaty.  Wszelkie  chwyty  stosowane  w  małżeństwie  zna  pan  na  wylot.  Jest  pan 

wprost niesamowicie etyczny i prostoduszny. Co się z panem dzieje? 

- Jestem wściekły! 

-  Gorzej,  wściekle  zazdrosny!  To  właśnie  wpędziło  pana  w  chorobę.  -  Próbowała  go 

udobruchać:  -  Dopiero  co  mówił  pan  o  zaszłościach.  Zostańmy  przy  nich.  I  niech  pan  już  da 

spokój! 

-  Od  pewnego  czasu  trzymają  się  pani  żarty  psychologiczne.  Na  tym  terenie  zawsze 

czułem się obco, darujmy więc to sobie. Rozmawiajmy znów jak kiedyś w Teksasie... 

- Czyli jak? 

- Bez konwenansów. Nie mówmy o uczuciach. Pani wie, że chciałbym panią przy sobie 

zatrzymać. Pogodziłem się z tym, że ma pani wiele cech niezbyt dla mnie miłych. Jestem tego 

świadomy i spodziewam się, że potrafię je nawet uszanować. Na moją decyzję nie mają żadnego 

wpływu. Dlaczego jestem głęboko przekonany o słuszności takiej decyzji...? Nie mogę i nie chcę 

o tym mówić. Maud, bardzo mi zależy, aby pani ze mną została. Tymczasem dla pani to tylko 

gra... - Zrezygnowany machnął ręką. - Zresztą dobrze... Wie pani, co sądzę o tych zapierających 

dech sztuczkach, iskrzeniu to tu, to tam, podniecającym, ale i niebezpiecznym. Maud, powinna 

pani ciągnąć tę grę... 

Przyglądała  się  Murphy’emu  spod  na  wpół  opuszczonych  powiek,  nie  zdradzając,  jak 

bardzo ekscytuje ją ta tyrada, której spodziewała się już od dawna. 

- Teraz znów prowadzi pani grę - ciągnął Murphy. - Moim przeciwnikiem jest Kai. 

- Kai. - Miss Philby się uśmiechnęła. 

Tak. Ale to się musi skończyć. Grę, którą pani zaczęła, zamierzam podjąć jako kierowca 

wyścigowy. Wszystko przewidziałem. Pierwszy etap mamy za sobą. Wyścig w Monzie był farsą. 

Teraz czeka nas wyścig górski o mistrzostwo Europy. To zadecyduje. 

- Owszem, ale o czym zadecyduje? 

- O pani, Maud - odparł chłodno Murphy. 

- Mówi pan jak prawdziwy Teksańczyk. 

- Pani nie chce zrozumieć. Nie chodzi o Kaia i o mnie. Kai zniknie, a po nim pojawią się 

inni. Pani musi zdecydować sama o sobie. Czy dalej ma być tak samo, czy może inaczej? Wiem, 

że  my,  Amerykanie,  nie  dorównujemy  Europejczykom  w  psychologicznych  zawiłościach. 

background image

Wierzymy wyłącznie w sukces, który ja także uważam za rozstrzygający. Odwołajmy się więc do 

sukcesu. Jeśli wygram wyścig, raz na zawsze zwyciężę Kaia i jemu podobnych. 

- Pomylił mnie pan z kimś, kogo podniecają wskazania stopera. Pański obraz świata, mój 

drogi,  jest  niezwykle  uproszczony.  Wygląda  na  to,  że  składa  się  wyłącznie  z  tras 

automobilowych zaliczanych jedna po drugiej. 

- Maud, popada pani w sentymentalizm. Nigdy pani taka nie była. 

-  Tylko  w  pańskiej  obecności.  Nie  zawsze  bywam  taka  sama.  Wręcz  przeciwnie,  nie 

umiem żyć bez zmian. 

-  Zarzuca  mi  pani  uproszczone  spojrzenie  na  świat.  Chciałbym,  żeby  tak  było.  Do 

wytłumaczenia  tej  sytuacji  posłużyłem  się  najprostszym  szablonem.  Zrobiłem  to  niechętnie, 

wcześniej  musiałem  wiele  przemyśleć,  niejedno  przezwyciężyć.  Ale  nie  roztrząsajmy  tego;  dla 

pani  tak  też  będzie  lepiej.  Przyjęcie  prostych  reguł  nie  przyszło  mi  łatwo,  w  każdym  razie 

znacznie trudniej niż pani. Ale teraz dużo rozumiem, dla pani rozeznanie w sytuacji też powinno 

się stać łatwiejsze. W sprawach ważnych, na które nie mamy wpływu, często pozostaje nam zdać 

się na przypadek, coś nieprzewidywalnego. Poddam się próbie, mimo że moje szanse nie rysują 

się korzystnie. 

Maud Philby zwlekała z pytaniem, które musiało paść: 

- Dlaczego? 

Ponieważ wóz Kaia jest szybszy od mojego. Wyścig w Monzie tego dowiódł. To nie Kai 

wygrał, lecz jego maszyna. 

- Podczas wyścigu górskiego prędkość maksymalna będzie miała drugorzędne znaczenie. 

-  To  prawda,  prędkość  nie  będzie  najważniejsza.  Kai  jednak  pojedzie  z  ulepszonym 

gaźnikiem, dzięki któremu wóz lepiej przyśpiesza. 

- Czy to ma znaczenie? 

- Ogromne. Jego szanse będą nieporównywalnie większe niż moje. 

- Skąd pan o tym wie? 

- Od niego samego, od Hollsteina, od Lievena - nie robią z tego tajemnicy. 

- Nie wie pan, na czym polega ulepszenie? 

Murphy ociągał się z odpowiedzią. 

-  Nie  -  odrzekł  w  końcu.  -  Gdybym  wiedział,  szanse  byłyby  równe.  Podczas  zwykłego 

wyścigu  wyrównanie możliwości  nie ma wielkiego znaczenia, tam każdy  troszczy się o siebie. 

background image

Ale to będzie pojedynek, za którym stoi cały splot okoliczności i spraw. Tutaj szanse muszą być 

identyczne. Tylko wtedy można mówić o walce fair. 

Miss Philby wiedziała już, do czego Murphy zmierza. Postanowiła mu pomóc: 

- Co na to Kai? 

Murphy odezwał się nader spokojnie: 

- Trzeba to wyjaśnić, Maud. I właśnie pani musi to zrobić! 

- Toż to absurd. 

Nie miała ochoty do niczego się mieszać, a już na pewno nie zamierzała zrażać do siebie 

Kaia.  Poraził  ją  bezmiar  nonsensu  w  rozumowaniu  Murphy’ego,  coś  takiego  mogło  się  jednak 

przydać, w dodatku jej pochlebiało. Gdyby zebrać wszystko razem i dobrze przemyśleć, dałoby 

się uknuć sensacyjną intrygę. 

Maud Philby zdawała sobie sprawę, że nadgorliwość Murphy’ego pomaga jej zbliżyć się 

do  Kaia.  Myślała  na  tyle  nowocześnie,  by  wiedzieć,  że  już  rozpoczęty  flirt  się  rozwinie,  a 

rywalizacja go podtrzyma. Dlatego sama powstrzymywała się od działania; wierzyła w sprawczą 

moc układu. Ufała jej w przekonaniu, że wszystko może się wydarzyć. 

Wspomniała wizytę u Pescha w San Remo, gdzie Kai wyraził chęć udziału w wyścigach. 

Od tamtego czasu wciąż o nim myślała i porównywała go z Murphym. Myśli te coraz bardziej ją 

zaprzątały  i  teraz  wystarczyłby  drobny  pretekst,  by  poszła  za  Kaiem.  Zamierzała  poszukać 

takiego pretekstu. 

Miała  świadomość,  że  wbrew  temu,  co  sugerował  Murphy,  nie  chodzi  o  czysto 

intelektualne  podłoże  tego  sportowego  flirtu.  To  było  coś  poważniejszego.  Pragnęła  Kaia.  A 

Murphy miał jej pomóc. W końcu - i tutaj Murphy się nie mylił - pozostanie właśnie on. A wtedy 

zawsze będzie można pomyśleć, co dalej. 

Na  razie  jednak  Murphy  wszystko  pogmatwał.  Byłoby  dobrze  wybrnąć  z  opresji,  nie 

wiążąc się zbyt mocno, ale też nie dając się zranić. Miss Philby zdecydowała się więc na kolejny 

zwrot. Ponieważ Murphy sądził, że jego szarża niemal się powiodła, należało teraz pomieszać mu 

szyki i uderzyć z przeciwnej strony. 

- Murphy, przestałam pana rozumieć. Zupełnie nie wiem, o co panu chodzi. Mówił pan o 

wizycie  w  warsztacie  samochodowym.  Uważam,  że  nawet  pańskie  szaleństwo  nie 

usprawiedliwia podobnych manier. Postaram się zapomnieć o dzisiejszej rozmowie. 

Murphy  się  przestraszył.  Pogubił  się  przy  jej  kolejnym  wyskoku  i  nie  zauważył  wolty, 

background image

którą  Maud  Philby  zatoczyła,  by  dotrzymać  obietnicy,  a  zarazem  nie  krępować  sobie  ruchów. 

Próbował jej przerwać. Odparowała stanowczo: 

- Nasza rozmowa dobiegła końca. 

Zamierzał  oponować,  przekonywać,  że  może  później...  Spostrzegła  to  i  uprzedziła  go, 

wstając. 

-  Powinien  pan  znaleźć  czas  na  trening  nie  tylko  automobilowy:  niech  pan  spróbuje 

powściągnąć swą fantazję. Jest w okropnym stanie. - Drżała z radości na myśl, że skłoni Kaia do 

rozmowy  o  ulepszeniach  konstrukcyjnych.  Jeśli  Kai  nie  zechce  mówić,  zamierzała  mimo 

wszystko zwodzić Murphy’ego. Swą chwilową przewagę wykorzystała do ostatka. - Będzie pan 

miał okazję zająć się tak jazdą, jak i ćwiczeniem fantazji jeszcze przed mistrzostwami Europy. 

- A co z wyrównaniem szans? - spytał Murphy, po czym zerwał się gwałtownie. 

- To się da zrobić. 

Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszła. 

background image

IX 

Sporting  -  Club  urządzał  wielkie  strzelanie  do  gołębi.  Traktowano  to  jak  imprezę 

zamkniętą, nie przewidywano udziału gości, toteż zgromadziła się klubowa elita. 

Wstępne  zmagania  rozpoczęły  się  rano.  Przez  cały  dzień  słychać  było  suchy  trzask 

wystrzałów, który niósł się wzdłuż promenady, docierał do sal kasyna, czytelni, przenikał przez 

drzwi i okna - cichy, wytworny, śmiercionośny. 

Po południu wszyscy zgromadzili się na stanowisku, gdzie miała się rozegrać decydująca 

walka. 

Kai przyszedł w towarzystwie Maud Philby. 

Było  późne  popołudnie,  złocista  pora  pogłębionych  barw  Lazurowego  Wybrzeża, 

spokojnego morza i nasycenia światłem. Na pootwierane drzwi opuszczono nisko markizy, które 

strzegły  cienia  niczym  kwoki  jaj.  Przez  wzorzysty  parasol  przeświecało  słońce  i  rzucało 

kwiatowy wzór na balustradę tarasu. Zaraz za polem strzeleckim znajdował się przepływ koloru 

lapis lazuli, delikatnie obmywany wodą sięgającego tu ramienia zatoki. 

W  rogu  ogrodzonego  placu  powiewała  chorągiewka.  Na  jednym  ze  stołów  leżały  różne 

papiery,  sprawozdania  i  formularze.  Rozgrywki  dobiegały  końca:  na  placu  boju  zostało  dwóch 

rywali i walka pomiędzy nimi właśnie wkraczała w rozstrzygającą fazę. 

Lieven  podszedł  do  Maud  Philby  i  Kaia  i  udzielił  im  wyczerpujących  informacji. 

Przeciwnikami byli kapitan O’Donnel i wicehrabia Courbisson. Obaj mieli po dwadzieścia sześć 

trafień przy trzydziestu strzałach. Pozostało im jeszcze po pięćdziesiąt strzałów. 

- Courbisson strzela bez pudła. 

Kai  spojrzał  w  tamtą  stronę.  Courbisson  był  młodym  jasnowłosym  mężczyzną  o 

angielskich rysach twarzy. Jedynie brwi miał ciemne, świadczyły o pochodzeniu wicehrabiego. 

Mimo podniecenia umiał nad sobą zapanować, każdy jego ruch był wyważony. 

Kai  czuł,  że  budzi  się  w  nim  ciekawość.  Przypomniał  sobie  ogród  księżnej  Parmy, 

rozmowę z Fiolą o Lilian Dunquerke i utkwiony w nim wzrok Pierrota, z którym spotkał się przy 

stoliku do kart. Pierrotem był Courbisson. 

Z  przeciwnej  strony  stanowiska  rozległ  się  głośny  sygnał  powiadamiający,  że 

wypuszczono gołębia. Opadła ruchoma ścianka klatki i Courbisson uniósł brwi. Gołąb jednak, po 

wyjściu z ciemnej skrzynki oślepiony blaskiem słońca, nie ruszał się. Wystraszony przycupnął na 

background image

ziemi i nastroszył pióra. 

Courbisson  opuścił  fuzję:  regulamin  zabraniał  strzelać  do  siedzącego  ptaka.  Ze 

znaczącym uśmiechem odwrócił się w stronę obserwujących go osób, dając do zrozumienia, że 

celny strzał to dla niego fraszka. 

Taka  nonszalancja  rozzłościła  Kaia.  Kontrast  był  przykry:  z  jednej  strony  bezbronny, 

wystraszony  gołąb,  z  drugiej  człowiek  zadający  śmierć  -  postawny,  zadufany  w  sobie, 

wyposażony w doskonałą broń, odziany w świetnie skrojony garnitur, traktujący to wszystko jak 

zabawę. 

Ludzie stojący przy klatkach próbowali wypłoszyć ptaka. Gołąb najpierw zaczął biec, po 

czym uniósł się nad ziemię, bijąc pośpiesznie skrzydłami. Courbisson był bez wątpienia dobrym 

strzelcem:  odczekał  sekundę,  następnie  zakreślił  lufą  niewielki  łuk  i  wypalił.  Rozległ  się  huk 

wystrzału,  któremu  towarzyszył  obłoczek  dymu.  Trzepoczące  ciało  gołębia  opadło,  akurat  gdy 

ptak  pierwszymi,  pewnymi  uderzeniami  skrzydeł  wzbijał  się  w  przestrzeń;  podrygujący  kłębek 

piór został szybko uprzątnięty. 

- Pierwszorzędny strzał. 

Kai  podszedł  kilka  kroków  i  niemal  dotknął  sznura  ograniczającego  teren  zawodów. 

Panowie  z  komisji  sędziowskiej  poznali  go  i  przekonywali,  by  jeszcze  teraz  przystąpił  do 

rozgrywki. Wiedzieli, że jest dobrym strzelcem. 

Ktoś machał kartką papieru. 

- Zrobimy wyjątek. Szanse są obiecujące. Wpisać pana na listę? 

- Nie. 

- Może uśmiechnie się do pana szczęście. Labouchere i Monty odpadli... 

Kai pokręcił głową. Widział, że Courbisson uważnie mu się przygląda. 

- Dlaczego pan odmawia? 

-  Wolę  strzelanie  do  rzutków.  Zabijanie  dla  przyjemności  tych  niewinnych  i  pięknych 

ptaków zupełnie mnie nie pociąga. 

Zależało  mu,  by  jego  słowa  dotarły,  gdzie  trzeba.  Courbisson  usłyszał  ostatnie  zdanie  i 

zrozumiał je właściwie. Jeszcze trzymając fuzję w ręku, postąpił dwa kroki w stronę Kaia i rzekł: 

-  Czy  byłby  pan  na  tyle  miły,  by  raz  jeszcze  przedstawić  swój  punkt  widzenia?  Proszę 

przy tym pamiętać, że za chwilę będę znów strzelał do żywych gołębi. 

Sytuacja stawała się groźna, napięcie sięgało zenitu. Kai odezwał się bardzo spokojnie: 

background image

- Nie mam zwyczaju tłumaczyć się przed nieznajomymi... 

Courbisson pobladł i oddalił się. Nie odezwał się więcej. Otoczyli go znajomi. O’Donnel 

podjął się mediacji. 

- Courbisson, niepotrzebnie się pan unosi. Razem z Lievenem próbowali załagodzić spór. 

Zanim jednak, szepcząc, zdołali coś ustalić, dał się słyszeć jakiś głos: 

- To prawda. Strzelanie do ptaków jest niepotrzebne i okrutne. 

Rozmowa urwała się jak nożem uciął. Kai rozpoznał głos. Obok stała Lilian Dunquerke. 

Nagle  ciszę  napełnił  gwar,  ludzie  mówili  jeden  przez  drugiego,  szum  rozmów  wzbierał 

kipiącą falą.  Kobieta stojąca obok  Kaia wiedziała jednak, co robi, wiedziała też, na ile ją stać. 

Szczupła, o chłopięcej figurze, wyglądała, jakby znalazła się w salonie. Czekała. Była czarująca i 

pewna siebie, całkowicie panowała nad sytuacją. 

Wobec takiego obrotu spraw nie pozostawało już nic do zrobienia. O’Donnel zwrócił się 

do zgromadzonych i wyjaśnił, że nie weźmie udziału w finale. 

Napięcie opadło. Rezygnując z zawodów, kapitan wykazał się bystrością umysłu. Ludzie 

śmiali  się  i  cieszyli,  że  byli  świadkami  drobnej  sensacji,  całkiem  nieprzewidzianej,  o  której 

przyczynie  już  zapominano  -  kolejnego  kaprysu  Lilian  Dunquerke  i  szarmanckiej  galanterii 

O’Donnela, co dostarczyło  tematu  ożywionej  i  wdzięcznej  konwersacji. Podziwiano tę kobietę, 

jej pewność siebie i  zimną krew: jedno jej słowo wystarczyło, by wytworzyć  atmosferę, której 

dramaturgia sięgała korzeniami minionych stuleci. Przez sekundę pośród słomkowych kapeluszy 

i  panów  ze  strzelbami  zalśnił  blask  rokoka,  kiedy  to  wola  kobiety  była  prawem,  a  jego 

dobrowolne przestrzeganie czymś oczywistym. Ciepły nurt unosił wszystkich, ludziom zdawało 

się,  że  ich  odmienia;  uwodził  ich  czar  formy  i  zniewalający  wdzięk,  które  potrafią  zapanować 

niezależnie od okoliczności. 

Lilian  Dunquerke  wzięła  O’Donnela  pod  ramię  i  poprowadziła  pomostem  aż  do  końca 

półkolistego  tarasu.  Przez  chwilę  rozmawiali,  stojąc  w  jasnym  świetle,  które  nieodmiennie 

pojawiało  się  wraz  z  przypływem.  Na  tle  morza  ich  twarze  promieniały  swobodą,  śmiałością  i 

pięknem. 

Wkrótce  wolnym  krokiem  ruszyli  w  stronę  zgromadzonych  gości.  Lilian  Dunquerke 

podeszła  do  Kaia,  a  w  jej  postanowieniu  znać  było  tę  samą  stanowczość  i  opanowanie.  Nie 

odezwała się, Kai wiedział jednak, że ma podążyć za nią. Kroczył zatem obok damy, bliski jej i 

jednocześnie  daleki,  obdarzony  zaufaniem,  lecz  obcy,  szedł  lekki  i  radosny,  bez  żadnych 

background image

określonych zamiarów. 

Powyżej stopni wiał wiatr. Weszli razem na górę. Sprzed dworca kolejowego wypełzały 

szyny, wyglądały jak z ołowiu. Na moście słychać było muzykę dobiegającą z tarasu. Okna sali 

restauracyjnej  stały  otworem.  Wychodziły  na  gazon,  który  tulił  się  do  budynku  niczym  pies  - 

ociężały, nawykły do wygody. Dalej lśniły w szeregu automobile. Minęli je. Z boku stało jeszcze 

kilka samochodów. Nad jednym z nich pochylał się jakiś mężczyzna. Courbisson. 

Mimo że musiała go widzieć, Lilian Dunquerke wciąż zachowywała się tak samo. Zaczęła 

coś mówić - bez pośpiechu, zupełnie się do tego nie zmuszając; mówiła niewiele i powoli nastrój 

opadał jak skraplająca się mgła. Szła prosto do swego wozu, nie wstrzymując kroku ani go nie 

przyśpieszając,  jakby  chodziło  o  coś  najbardziej  oczywistego  pod  słońcem.  Courbissona  nie 

dostrzegała, traktowała go jak powietrze. 

Przez ułamek sekundy widać było, jak wicehrabia stoi lekko pochylony, wyczekujący, z 

dłonią zaciśniętą na ozdobionym figurką żurawia korku chłodnicy. Kai otworzył drzwi limuzyny. 

Zanim Lilian Dunquerke postawiła nogę na stopniu, pochyliła głowę w stronę Kaia i spokojnie, 

ale stanowczo zażądała: 

- Proszę mnie odwieźć do domu. 

Zupełnie roztrzęsiony Courbisson zrobił krok do przodu. Nie panując nad sobą, chwycił 

za klamkę i wykrztusił: 

- Madame, pani jedzie ze mną. 

Kai spojrzał na niego. 

Dopiero  co  zachował  się  pan  nietaktownie.  Gdyby  teraz  potraktować  pana  poważnie, 

należałoby  uznać,  że  pan  się  po  prostu  kompromituje.  -  Przez  chwilę  patrzył  wicehrabiemu  w 

oczy, dając do zrozumienia, że to wszystko mało go obchodzi; w rzeczywistości jednak miał się 

na baczności i nie zamierzał ustąpić pola. 

Zniknięcie  Courbissona  zostało  zauważone.  Fioła,  Lieven  i  O’Donnel  udali  się  w 

kierunku  zaparkowanych  automobili.  Fioła  wziął  wicehrabiego  pod  ramię  i  pociągnął  za  sobą. 

Courbisson nie stawiał oporu. 

Kai  wsiadł  do  samochodu  i  zwolnił  hamulec.  Cichy,  wyrazisty  śpiew  pracującego  na 

pełnych obrotach silnika wnikał w krew, umysł Kaia ogarniał coraz szersze obszary. Kierując się 

instynktem  igły  magnetycznej,  upewniał  się,  że  wkracza  w  coś  niezwykłego,  urągającego 

konwencjom  i  logice;  owo  przeżycie  leży  w  zasięgu  ręki,  trzeba  jednak  wszystko  postawić  na 

background image

jedną  kartę.  Chcąc  nie  chcąc,  rozpoczął  już  tę  grę,  mógł  bowiem  chłonąć  uroki  życia  nie 

obciążony  gęstą  magmą  uczuć,  dając  upust  porywom  gorącej  krwi  i  niezmąconego  instynktu, 

ufając przy tym, że jego anioł stróż nie pozwoli zasnąć czujnym zmysłom i w porę zadmie w róg. 

Odwrócił  się  do  Lilian  Dunquerke,  jakby  dopiero  teraz  zamierzał  rozpocząć  niewinną 

rozmowę, i ujął drążek zmiany biegów. 

- Jak się wrzuca drugi bieg? Do przodu i w prawo? 

Skinęła głową. 

- Trzeci jest naprzeciw? 

- Tak. 

Lilian  Dunquerke  nie  chciała  więcej  mówić  o  tym,  co  zaszło.  Wytłumaczyła,  dokąd 

jechać, po czym wóz gładko pomknął aleją do dzielnicy willowej; zatrzymali się przed domem 

stojącym w głębi ogrodu, pośród palm i eukaliptusów. 

Żadne się nie odezwało, nie uzgodnili dalszego ciągu, zgodnie jednak szli w stronę domu, 

obok kamiennej kolumnady porośniętej wybujałym winem. Ciemny, masywny portal w kolorze 

umbry przywitał ich chłodem i szczególnym, przenikającym na wskroś światłem. 

Dolne  pomieszczenia  znajdowały  się  tuż  nad  poziomem  ziemi,  wchodziło  się  tam  po 

kilku zaledwie stopniach. Dzięki temu łączyły się z parkiem, który wdzierał się niemal na ściany 

i okryte dywanami posadzki, choć nie zagrażał im, jakby istniała jakaś nieprzekraczalna granica. 

Spokojną  harmonię  płaszczyzn  zakłócały  nieliczne  meble;  ogromne  okna  były  jak  obrazy, 

śródziemnomorski pejzaż przezierał przez nie w całym swym bogactwie. 

Pociemniałe  drewno,  stare  i  wyblakłe  dywany.  Wszystko  w  subtelnych,  pastelowych 

tonacjach.  Jedynie  płaszczyzny  szyb  odbijały  różnorodność  kolorów  parku  i  nasycony  błękit 

nieba. 

Siedząc  w  fotelu,  Kai  patrzył  na  zdziczały  park.  Z  przodu  rósł  trawnik,  dalej  wybujałe 

cisy,  za  nimi  dęby,  akacje  i  kilka  cyprysów.  Zwietrzałe,  kruszące  się  posągi  nimf  porosły 

krzewami, w pełnym świetle grał na swej fletni Pan. Czas zdawał się o nich zapominać. 

Lilian Dunquerke przebrała się i zeszła do Kaia. Podchwyciła jego spojrzenie. 

-  Park  dziczeje,  często  mi  to  powtarzają.  Nie  chcę  jednak  zabierać  mu  swobody,  nie 

potrafię się na to zdecydować. Jego bogowie są cisi i wyrozumiali. Umierają, a nożyce ogrodnika 

nie powinny im przeszkadzać. Jeśli park ich zarośnie, będę najszczęśliwsza. 

Kai podjął wątek: 

background image

-  Ich  czas  minął,  nie  trzeba  go  przemocą  przywracać.  Świadczą  o  tym  muzea.  W 

zakurzonym posągu za szybą lub pod szklaną kopułą trudno się dopatrzyć powabu Ateny. 

- Byłoby wspaniale, gdyby została po niej tylko legenda. 

Wielu ludziom odebrałoby to chleb i poczucie własnej wartości - tym wszystkim, którzy 

okupują katedry uniwersyteckie bądź uganiają się za jakimś odłamkiem, którego nikt dotychczas 

nie odkrył. 

- Tak miałaby wyglądać nieśmiertelność...? 

-  Bywa  jeszcze  gorzej,  na  przykład  w  British  Museum.  Spójrzmy  na  faraonów.  Ci 

zapewnili  sobie  nawet  nieśmiertelność  ciał.  Ich  mumie  leżą  tam  jak  drukowany  perkal  na 

straganach przekupniów z mórz południowych. Ponieśli sprawiedliwą karę. Każdy może ich teraz 

oglądać. Zdobyli nieśmiertelność. 

- Napisano o tym niejeden dobry wiersz. 

- Ale znam wiele złych przykładów, nie każdy bowiem ma w sobie coś, co upoważnia do 

zadawania się z nieśmiertelnością. 

- Czy nasze drwiny są na miejscu? 

- Co zatem pozostaje? 

- A czy w ogóle coś pozostaje? 

- Drwina może działać oczyszczająco i na pewno niczego nie niszczy... 

- Czy coś jednak zostaje? 

- Nic, co mogłoby być nieśmiertelne... 

- Zatem... 

- To, co wieczne. - Kai powiedział to lekko, zupełnie bez patosu. 

Lilian  Dunquerke  potraktowała  jego  słowa  jak  komplement.  Chcąc  zamknąć  temat, 

odezwała się głosem brzmiącym teraz zgoła inaczej: 

- Może napilibyśmy się herbaty? 

Kai  nie  próbował  przedłużać  rozmowy,  mimo  że  urwała  się  w  momencie,  w  którym 

szermierzowi słowa trudno oprzeć się pokusie zgłębiania dialektyki utajonej przecież w każdym 

paradoksie,  dać  spokój  tym  akrobacjom  umysłu  polegającym  na  igraniu  ideami.  Rozmowa 

zresztą zamierała, być może jej przedłużanie oznaczałoby skłonność do niepotrzebnego gadania, 

może nawet próżność. Niemalże nagły finał był pułapką, przez którą złotousty pięknoduch miał 

popaść  w  sentymentalizm  i  tym  samym  dać  się  zdemaskować.  Bywają  sytuacje,  w  których 

background image

jedynie milczenie popłaca; dzięki milczeniu dojrzewają znacznie łatwiej niż w powodzi słów. 

Teraz  mówili  o  zupełnie  innych  sprawach,  o  drobiazgach  -  herbacie  oraz  japońskich 

obrazach  i  książkach,  o  automobilach,  o  San  Sebastian  i  okultyzmie.  Lilian  Dunquerke 

przekonała  się,  jak  wspaniałym  causeurem  jest  Kai  i  że  błyskotliwa  konwersacja  zdaje  się  nie 

sprawiać mu żadnego wysiłku. Sama prześlizgiwała się z tematu na temat jak łyżwiarz kreślący 

na lodzie ósemki, lekko przeskakiwała na odległe niekiedy obszary. 

Kai  starał  się  jej  dotrzymywać  kroku,  zataczał  koła,  uzupełniał,  dopowiadał  i  ani  na 

chwilę nie zapominał o dobrych manierach. W miarę jak nadciągał zmierzch, spowalniał jednak 

tempo, jego wypowiedzi stawały się coraz bardziej osobiste. 

Choć  słowa  wciąż  płynęły  wartkim  strumieniem,  zmienił  się  tembr  głosu  Kaia,  dzięki 

czemu ważniejszym zdaniom nadawał szczególne zabarwienie. 

Lilian  Dunquerke  to  wyczuła  -  nastrój  szarej  godziny  wybiegał  naprzeciw  jej 

oczekiwaniom  niczym  ciepły,  łagodny  powiew  południowego  wiatru.  Skuliła  się  w  sobie, 

próbując dociec, czy ów nastrój nie uniesie jej ze sobą, czy nie przerodzi się w burzę. Siedzieli w 

fotelach  twarzą  w  twarz.  Ciemniejący  wieczór  zacierał  rysy,  kontury  ginęły  w  mroku  jak  na 

przestylizowanej  fotografii  portretowej,  jaśniały  tylko  gładkie  dłonie,  w  których  żarzyły  się 

czerwone ogniki papierosów. 

Znów  wdali  się  w  szermierkę  słowną,  jeszcze  bardziej  podniecającą,  pełną 

nieoczekiwanych zwrotów. Kai musiał przyznać, że w starciu z tą kobietą każde pchnięcie trafia 

w próżnię, każdy atak spełza na niczym. Wychwytywała je bezbłędnie, z czarującym uśmiechem, 

wprawiając  adwersarza  w  stan  podniecenia:  rozkoszował  się  dysputą,  w  której  wspaniale  go 

rozumiano,  choć  niczego  nie  mówił  do  końca;  wystarczyły  lekkie  muśnięcia,  postępowanie  za 

ruchem ręki przeciwnika - wszystko to składało się na urok pojedynku, tego misterium miłości i 

braterstwa  dusz,  owego  skrzyżowania  broni  spowodowanego  najwyższym  napięciem  ducha. 

Miłość i walka wyrastają bowiem z tych samych korzeni. 

Rozmowa  zatracała  powiązania  logiczne,  dała  się  ponieść  fali  rozluźnienia  związków 

przyczyn  i  skutków,  podporządkowała  emocjom,  które  decydują  o  wszystkim,  zanim  w  końcu 

rogowe okulary użyczą rozumowi ostrości wejrzenia. 

To było balansowanie na krawędzi, Lilian Dunquerke i Kai traktowali słowa jak nośniki 

pojęć, po czym odbierali im znaczenie, naraz te same słowa przemykały jako impresje i obrazy. 

Lilian Dunquerke pochyliła się. Bawiła się naszyjnikiem z jadeitu, który chciała pokazać 

background image

Kaiowi.  Zbliżyła  kamienie  do  okna.  W  szarym  świetle  miały  kolor  ciemnej  zieleni  wpadającej 

niemal  w  czerń.  Tylko  krawędzie  połyskiwały  niczym  powierzchnia  morza  w  pogodne  dni. 

Pośrodku naszyjnika tkwił duży aleksandryt. Mienił się czerwono, a opuszczany przybierał barwę 

ciemnego fioletu, jak stuła duchownego. 

-  Ponieważ  zmienia  kolor,  dopasowując  się  do  otoczenia,  jest  jedynym  dżentelmenem 

wśród kamieni; zawsze przybiera odcień bardziej nasycony od otaczających go barw, zawsze w 

najlepszym guście. 

Okna wychodzące na taras sięgały podłogi. Były otwarte. Wieczorne powietrze z wolna 

wypełniało pokój. Lilian Dunquerke wstała i wsparła ramię na fotelu. Tylko ono jaśniało na tle 

ścian,  reszta  ginęła  w  mroku.  Spoczywając  tak  na  oparciu,  wyglądało  przepięknie  -  długie  i 

zgrabne, jak żywe stworzenie; zdawało się, że oddycha... 

W  ciemnościach  mówiła  do  Kaia  -  powoli,  spokojnie,  dźwięcznym  głosem.  Do  jej 

ramienia tuliły się resztki światła. W dłoni trzymała naszyjnik, nieco go unosząc. 

Barwny odblask aleksandrytu padał na przegub dłoni. Widok ramienia Lilian Dunquerke 

w takiej chwili zapierał dech o wiele bardziej, niż gdyby patrzeć na całą postać. Jej głos przy tym 

brzmiał uwodzicielsko. 

Lilian  Dunquerke  przerywała,  opuszczała  Kaia,  wracała,  jej  słowa  stawały  się  coraz 

bardziej niebezpieczne, wieloznaczne. 

Kai  dopowiadał  coś  nieważnego,  zbaczał  ku  niewinnym  powiedzonkom  człowieka 

światowego  i  wpadał  w  ton  osobisty.  Kilka  razy  pozwolił  sobie  na  kuszące  napomknienia,  ich 

przedmiotem  stawało  się  „co”  i  ”jak”  było  mu  znajome  i  tutaj  zachowywał  spokój.  Nadeszła 

chwila,  kiedy  doświadczenie  bezwzględnie  domagało  się  zmniejszenia  dystansu  -  Kai  wiedział 

jednak, że chodzi o coś więcej, i podtrzymywał towarzyską konwersację. 

Dunquerke  stała  obok.  Miał  tuż  przed  oczami  jej  ramiona,  usta,  czuł  zapach  jej  ciała; 

uśmiechała  się,  chwytała  za  głowę,  jakby  o  czymś  zapominała,  rozkładała  ręce,  przechodziła 

obok,  obracała  się,  przystając  wyczekująco.  Kai  siedział  nieporuszony,  nie  dał  się  zwieść 

kuszącym obrazom. Wiedział bowiem, że jeśli pofolguje dyscyplinie i ulegnie, gra zamieni się w 

rzeczywistość i  bardzo wiele  go  ominie - znał  tę  grę, to  wzajemne sprawdzanie się i  kuszenie, 

których  zadaniem  jest  poddanie  partnera  próbie,  by  się  przekonać,  czy  jest  zdolny  do  jeszcze 

większych  namiętności,  czy  też  od  razu  zwietrzy  podstęp.  W  tej  grze  partner  nie  ma  nic  do 

zyskania, może natomiast stracić wszystko. 

background image

Nie chodziło o nic wielkiego, trzeba było jedynie mieć trochę taktu i smaku. W tej jednak 

sytuacji było to sporo, ponieważ niełatwo przyjąć, że coś, co tylko mogłoby być prawdziwe, jest 

prawdą  bez  wątpienia  i  że  nie  można  niczego  zakładać  z  góry,  lecz  trzeba  zostawić  sprawę  w 

zawieszeniu, trzymając się złotego środka, by nadmiar nie zranił, niedosyt zaś nie zepsuł humoru. 

Nerwy  Kaia  drżały,  jakby  płynął  przez  nie  prąd  elektryczny.  Podjął  grę  i  robił  nawet 

więcej: doprowadził ją do punktu, w którym, jak się zdawało, wyczerpały się możliwości i zbliżał 

się  przełom.  W  milczeniu,  które  zapadło,  wypełnionym  drżącym  wyczekiwaniem  kobiety, 

milczeniu  podsycanym  zarówno  przez  strach,  jak  i  podniecenie,  Kai  naraz  z  kopyta  ruszył  ku 

tematom  ubocznym,  po  czym  wyciął  woltę,  uciekając  na  teren  obiegowych  powiedzonek 

wygłaszanych  przymilnym  tonem,  z  zamiarem  podkreślenia  ich  li  tylko  dekoracyjnego 

charakteru,  ich  językowej  pikanterii  i  podrzędnego  znaczenia.  Wydawało  mu  się,  że  prowadzi 

auto  drogą  pełną  zakrętów,  czuł  się  pewnie,  choć  obok  otwierała  się  przepaść,  brał  zakręt  za 

zakrętem tak długo, jak tylko się dało. 

Lilian  Dunquerke  zdumiewało,  że  Kai  tyle  razy  się  zmieniał.  Nie  ustawał,  wciąż  parł 

przed siebie. Ani razu nie zachował się niezręcznie; w tym,  co osobiste, pozostał rzeczowy, w 

tym zaś, co ogólne - pełen czaru. 

Szli  przez  park.  Zdążali  aleją  eukaliptusów  w  kierunku,  gdzie  mieszkali  starożytni 

bogowie.  Minęli  jakiś  mur,  ulicę,  kraty  ogrodzeń.  Potem  znów  był  park  opadający  do  samego 

morza. 

Już poza obrębem zatoki stał na kotwicy jacht - biały na tle błękitnej wody. 

Rozmowa krążyła teraz wokół spraw codziennych i kończyła się niemal konwencjonalnie. 

Każde wiedziało już wystarczająco dużo o partnerze, by jeszcze się w czymś utwierdzać  lub w 

cokolwiek  wsłuchiwać.  Konwencjonalne  zakończenie  było  najstosowniejszą  osłoną  dla 

wspólnych doznań dnia. 

Lilian  Dunquerke  pokazała  Kaiowi  swój  jacht  i  opowiedziała  o  wygranych  w  zeszłym 

roku  regatach.  Przez  chwilę  stali  wsparci  o  reling.  Dopiero  teraz  Kai  okazał  inicjatywę.  Choć 

propozycja  była  najzupełniej  oczywista,  musiała  jednak  pochodzić  od  niego.  Rzucił 

mimochodem: 

- W tym sezonie też zamierza pani popłynąć? 

- Tak, za jakieś trzy tygodnie wyruszam do Neapolu. 

- W tym czasie w Palermo rozpoczynam treningi. To ta sama droga. 

background image

- Prześlę panu wiadomość. 

Oboje wiedzieli, o co chodzi. 

background image

Do hotelu Kai wracał wolnym krokiem. Pozbył się wewnętrznego napięcia i napawał się 

świeżym,  wieczornym  powietrzem.  Był  pewien,  że  odbierze  dziś  pocztę  od  Barbary.  Myślał  o 

tym, jakby chodziło o coś najzwyczajniejszego w świecie. 

Szedł tak wolno, że nim znalazł się w hotelu, minęła godzina. Wstąpił na pocztę. Czekał 

tam na niego tylko jeden list, w białej, grubej kopercie. Rozpoznał pismo Barbary. 

Skinieniem  ręki  odprawił  chłopca  obsługującego  windę.  Z  listem  w  dłoni  wszedł  po 

schodach.  Dopiero  w  pokoju  otworzył  kopertę.  Barbara  pisała,  że  wybiera  się  do  St.  Moritz,  i 

pytała, czy by do niej nie przyjechał. 

Zrobiło  się  cicho.  Kai  został  sam  z  listem,  miał  przy  tym  wrażenie,  że  również  sam  z 

całym swoim życiem. 

Myślał o młodości jak o ogrodzie; obrazy tego ogrodu od dawna nie dawały mu spokoju i 

teraz,  niezwykle  wyraźne,  wyzierały  spoza  horyzontu.  Wraz  z  szumem  drzew  powracały  doń 

głosy, o których - jak sądził - zdążył już zapomnieć. 

Wyrwało  mu  się  głębokie  westchnienie.  Postanowił,  że  nie  będzie  uciekał  od  decyzji. 

Pojedzie do St. Moritz. 

Następnego ranka zameldowano Kaiowi o wizycie kapitana O’Donnela, który przybył w 

towarzystwie członka Sporting - Clubu przedstawiającego się jako Chattingius. 

Trzeba przyznać, że tej wizyty Kai trochę się spodziewał. 

Z  niezmąconym  spokojem  taksował  zatem  wzrokiem  żakiet  O’Donnela:  prążkowane 

spodnie były chyba nieco za wąskie, a o plastronie też dałoby się to i owo powiedzieć. Czuło się, 

że trochę sztywny O’Donnel nie jest do końca przekonany do swej misji. 

Jeszcze bardziej ceremonialnie zachowywał się Chattingius. Z namaszczeniem rozwodził 

się  nad  tym,  co  zaszło,  dając  do  zrozumienia,  że  chodzi  o  honor,  po  czym  w  wyważonych 

słowach, jako zaufany Courbissona, przekazał wyzwanie. 

Kai  przyjął  wyzwanie  i  podał  nazwiska  sekundantów  -  Fioli  i  Lievena.  Zapewniał,  że 

niezwłocznie  ich  o  wszystkim  powiadomi.  Chattingius  uznał  sprawę  za  załatwioną,  po  czym, 

wciąż sztywny i pełen dystynkcji, zamierzał się oficjalnie pożegnać. 

Nie  bez  przymusu  Kai  zaproponował  aperitif.  Z  trudem  powstrzymał  się  od 

uszczypliwych uwag: wiedział, że nie zostaną zrozumiane. 

background image

O’Donnel  w  minutę  wyłożył  wszystko,  co  miał  do  powiedzenia.  Kai  doskonale  go 

rozumiał. Wiedział, że O’Donnel zgodził się być sekundantem tylko dlatego, by cały ten spór w 

miarę możności łagodzić. 

Niestety,  Frute  zepsuła  Chattingiusowi  cały  efekt  pożegnania:  miała  kiepskie  wyczucie 

stylu i wytworne maniery poczytała za afront. Przywarowała obok drzwi i przeciągłym skowytem 

wystraszyła  Chattingiusa  tak  bardzo,  że  omal  nie  zgubił  cylindra.  Rozbawiła  tym  Kaia,  który 

przepraszał gościa, śmiejąc się w duchu z jego wystraszonej miny. 

Po chwili telefonował do Fioli i Lievena. 

Fioła zjawił się niemal natychmiast. Głupota Courbissona wprawiła go w zły humor. 

- Jest za młody, by pojąć, o co chodzi. Ma wielkie serce i za to go lubię; drzemie w nim 

jednak nieszczęsna skłonność do romantycznych zachowań, nie rozumie niczego ze spraw, które 

toczą się obok własnym biegiem. Ma pan zamiar potraktować go surowo? 

- Raczej nie. Choć to strzelanie do gołębi rzeczywiście mnie wtedy rozzłościło. 

-  Ale  pan  wrażliwy.  Cóż,  jest  pan  przecież  Niemcem.  Przed  dwoma  laty  pan  jednak  też 

strzelał. 

Kai skinął głową. 

-  To  nic  nie  znaczy.  Uważam,  że  trzeba  myśleć  logicznie,  niekoniecznie  jednak  logikę 

należy stosować w życiu. 

Fioła śmiał się. 

- Ma pan rację. Po co się przejmować tym, co myśleliśmy poprzedniego dnia... Powinien 

pan  wybaczyć  Courbissonowi,  ponieważ  wychował  się  w  Anglii.  Sport  cieszy  się  tam 

szczególnymi względami, co wiele tłumaczy; nie ma w tym żadnej pruderii. 

- Już mu wybaczyłem... 

Fioła wzruszył ramionami. 

-  Irytujące.  Jednak  uważa  pan,  że  porozumienie  się  z  nim  nie  jest  możliwe...  -  Spojrzał 

badawczo na Kaia. 

Kai wytrzymał jego wzrok i spokojnie odparł: 

- To prawda. Myślę, że nie będę mógł się z nim porozumieć. 

Przez chwilę milczeli. Fioła popadł w zadumę. Wiedział, do czego Kai zmierza, chciał to 

zawrzeć w swym pytaniu. Kai dążył do zwarcia, ponieważ pragnął Lilian Dunquerke. Zerwanie 

byłoby dlań usprawiedliwieniem. 

background image

- A jeśli Courbisson poprosi o wybaczenie? 

- Do tego na pewno nie dojdzie. 

- Ma pan rację. 

Fioła znów się zamyślił, po czym rzekł: 

- O ile mi wiadomo, świetnie strzela pan z pistoletu... 

- Tak... 

- Chcę panu zwrócić uwagę, że Courbisson ma o tym nikłe pojęcie. To grozi katastrofą... 

Z fuzją w ręku jest znakomity, niemal nie do pokonania... Ale pistolety... tego już się nie zdoła 

nauczyć... 

Kai ściszył głos: 

- Proszę się nie martwić, postaram się go nie trafić... 

- Jeśli tak, byłbym panu bardzo wdzięczny... 

Kai skinął głową. 

- I bez tego mój zamiar był właśnie taki. 

Fioła podał mu rękę. 

Kai dodał: 

- Nawet dam mu szansę. 

Fioła zdziwił się. 

- Jak pan to sobie wyobraża? Courbisson jest kiepskim strzelcem... ależ oczywiście, zaraz 

do niego idę. 

- Nie to miałem na myśli - odparł Kai. 

- Obawiam się, że nie zrozumiałem. 

-  Nie  jestem  obojętny  wobec  rozwoju  pewnych  zdarzeń,  także  w  trochę  innym  sensie  - 

możliwe nawet, że je spowodowałem. 

Fioła poderwał głowę i odezwał się ostrożnie: 

- Sądzę, że teraz pana rozumiem. Chce pan powiedzieć, że są zdarzenia, których tak czy 

owak nie dało się uniknąć. 

-  Właśnie...  musiało  do  nich  dojść,  prędzej  czy  później.  Myślę,  że  będzie  dobrze,  jeśli 

udzielę Courbissonowi także formalnej satysfakcji. To powinno - tutaj Kai się zawahał - ułatwić 

mu wyplątanie się ze wszystkiego. Courbisson nie widzi przyczyny nieporozumienia tam, gdzie 

ona  tkwi  rzeczywiście,  choć  takie  stawianie  sprawy  jest  dla  niego  mniej  bolesne  od  zdarzeń 

background image

późniejszych;  ma  jeszcze  zbyt  mało  lat,  by  pojąć,  że  najbardziej  godna  szacunku  jest  w  nim 

młodość. 

Fioła się roześmiał. 

-  Byłoby  miło  jeszcze  trochę  porozmawiać.  Muszę  jednak  pomówić  również  z 

Courbissonem... widzi pan, to mój daleki krewny... a później z Lievenem i O’Donnelem. Kiedy 

to się odbędzie? 

- Wczesnym rankiem... 

Fioła  pojechał  do  Courbissona,  którego  gryzło  sumienie,  toteż  potraktował  gościa  z 

rezerwą. 

Fioli to nie zmartwiło. Podszedł do Courbissona jak najbliżej i ze spokojem, ale i energią, 

mówił do niego: 

-  Renę,  sprowokował  pan  pojedynek  i  ja  będę  jednym  ze  świadków.  Ten  smutny  fakt 

winien raz na zawsze uzmysłowić panu istotę pojedynku. Otóż wiedz, że pojedynek jest jedynie 

formalnym  zakończeniem  sporu  i  pod  żadnym  pozorem  nie  wolno  traktować  go  inaczej.  Pod 

żadnym pozorem, Renę! 

- Tak... 

Courbisson nie drgnął. Był blady i wyglądał na wyczerpanego. 

Fioła  umówił  się  z  Lievenem.  Wspólnie  z  O’Donnelem  i  Chattingiusem  ustalili  czas  i 

miejsce pojedynku. 

Postanowiono,  że  do  spotkania  dojdzie  za  dwa  dni  o  świcie  na  dalekich  tyłach  pola 

golfowego używanego przez klub z Monte Carlo. 

Morze  miało  kolor  ołowianoszary,  tylko  horyzont  przybierał  jaśniejszy  odcień;  w 

zatokach woda była jeszcze ciemniejsza, jak poczerniałe żelazo. Nieliczne fale obmywały plażę. 

Bez wątpienia byłoby wspaniale popłynąć w gęstą szarość przedświtu, kiedy barwy dnia - srebro 

i  błękit  -  jeszcze  śpią,  i  widzieć,  jak  ożywają  w  bryzgach  piany  na  jasnym  ciele,  zanim 

wschodzące słońce użyczy im winnoczerwonego blasku pierwszych promieni. 

Kai  drżał  na  balkonie  w  zimnym  powietrzu  przenikającym  tym  mistycznym  chłodem, 

który po zachodzie oddaje zatokę we władanie ducha Północy. 

Kiedy się ubierał,  uzmysłowił sobie, że ostatnio zaniedbał  Maud Philby. Postanowił, że 

jeszcze dziś ją odnajdzie. 

Przeżywał  istny  natłok  najróżniejszych  myśli  i  obrazów.  Myślał  o  swej  maszynie,  o 

background image

Barbarze,  o  Murphym,  o  młodym  Hollsteinie  -  odkrywał,  że  wspaniale  jest  żyć  i  mieć  jeszcze 

tyle przed sobą... 

Wiedział, skąd się to bierze, i właśnie dlatego lubił podobne sytuacje. 

Szczękając zębami, wrócił do pokoju  i wziął kąpiel. W łazience było  ciepło,  błyszczały 

kafle  i  niklowane  krany.  Chropawe  ziarna  soli  kąpielowej  rozpuszczały  się  w  dłoni  pod 

strumieniem  wody.  Ciepło  było  rozkoszne  niczym  łóżko  w  chłodach  Islandii.  Potem  wziął 

siekący ciało prysznic, a ręczniki frotte dokonały reszty. 

Fioła  i  Lieven  przybyli  z  lekarzem  od  strony  Avenue  de  Monte  Carlo  i  spotkali  się  z 

Kaiem w Cafe de Paris. 

Wóz  ruszył  w  kierunku  Grandę  Corniche  i  zakręt  za  zakrętem  zmierzał  do  rozwidlenia 

dróg, po czym skręcił do Col de l’Arme. Po jednej stronie widok ograniczały kamienne ściany, 

po przeciwnej wyłaniały się skały Monako i nieliczne, gasnące już światła, przesuwały się zarysy 

wybrzeża. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Morze nabierało blasku, wierzchołki nadbrzeżnych 

Alp czerwieniały w pierwszych promieniach słońca. 

Kiedy  auto  wjechało  na  płaskowyż,  na  którym  rozciągało  się  pole  golfowe,  słońce  już 

wzeszło. Fioła spojrzał na zegarek. Byli na miejscu zgodnie z planem. Wóz został zaparkowany 

po lewej stronie, na umówione miejsce czterech panów udało się pieszo. 

Nie  było  tam  jeszcze  nikogo.  Jakiś  automobil  jechał  jednak  pod  górę.  Wiatr  przynosił 

stłumione  dźwięki  klaksonu  -  czasem  mocniejsze,  innym  razem,  kiedy  wóz  pokonywał 

serpentyny po drugiej stronie skał - słabsze. 

Lieven wpatrywał się w nadjeżdżający pojazd. 

- Tylko dwóch, ale może... 

Przywitano się z rezerwą. 

Ku  zaskoczeniu  Fioli  i  Kaia  pojawił  się  tylko  O’Donnel  w  towarzystwie  Chattingiusa. 

Chattingius był śmiertelnie poważny, O’Donnel bardzo niespokojny. 

Obaj  czekali i  naradzali się po cichu. O’Donnel  raz jeszcze poszedł  na parking, lecz po 

kilku minutach wrócił, potrząsając głową. 

Chattingius zdecydowanym krokiem podszedł do Fioli. 

- Czy możemy porównać czas? 

- Jest dziesięć po szóstej. 

- Zatem dziesięć minut później, niż ustaliliśmy. Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że od 

background image

wczorajszego popołudnia wicehrabia Courbisson był nieosiągalny. Dlatego też, niestety, nie jest 

możliwe  wyjaśnienie  powodów,  dla  których  dotychczas  się  nie  pojawił.  Pozostaje  nam 

przypuszczenie,  że  doszło  do  jakiegoś  wypadku  lub  też  pojawiły  się  inne,  nieprzewidziane 

okoliczności,  które  nie  pozwoliły  wicehrabiemu  nas  powiadomić.  Mam  nadzieję,  że  podzielą 

panowie  nasz  punkt  widzenia  do  czasu,  kiedy  dowiemy  się  czegoś  bliższego,  i  proszę  o 

wybaczenie, ponieważ trud przybycia tutaj okazał się zbyteczny. 

Fioła był przerażony i spoglądał na O’Donnela, który czynił rozpaczliwe gesty. 

- W nocy nie było go w domu... 

Lieven  chwycił  Fiole  za  ramię  i  nasłuchiwał.  Całe  towarzystwo  zamilkło.  Wiatr  niósł 

daleki odgłos silnika. 

-  Doktorze  -  odezwał  się  Fioła  -  nie  wiadomo,  kto  się  zbliża,  może  więc  będzie  pan 

łaskaw odejść nieco na stronę. 

Ktoś nadjeżdżał z wyraźnym pośpiechem. Chattingius nagle znów przybrał sztywną pozę 

i stanął z boku. Między drzewami ukazał się Courbisson. 

Był blady, zdenerwowany, patrzył błędnym wzrokiem. 

Przywitał się ze swymi sekundantami  i  chwilę z nimi  rozmawiał. Chattingius  chciał już 

podejść do Fioli, lecz Courbisson go powstrzymał stygnącym uśmiechem. Był całkiem załamany, 

miał jednak jeszcze tyle godności, by samemu doprowadzić sprawę do końca. 

Poprzedniego  dnia  Courbisson  próbował  znaleźć  Lilian  Dunquerke,  ale  do  południa  mu 

się to nie udało. Po południu raz jeszcze do niej zaszedł, mocno już rozdrażniony wcześniejszym 

wyczekiwaniem.  Sądził,  że  Lilian  Dunquerke  go  nie  przyjmie,  że  znajdzie  po  temu  tysiąc 

powodów. 

Ku jego zdziwieniu poproszono go od razu. Zupełnie nie był przygotowany na spotkanie 

w  wesołym  towarzystwie,  nie  było  najmniejszej  szansy,  by  choć  przez  chwilę  został  z  panną 

Dunquerke sam na sam i mógł pomówić o tym, co go dręczy. 

Lilian Dunquerke go nie dostrzegała. Został jednak, robił dobrą minę do złej gry i czekał, 

aż goście pójdą. W końcu, kiedy zostało już niewiele osób, udało mu się dopaść panią domu w 

pokoju obok. 

Chciał  prosić  o  rozmowę,  zanim  jednak  cokolwiek  powiedział,  uprzedziła  go,  podając 

łaskawie rękę. 

-  Zegnaj,  Renę.  Proszę  niczego  nie  wyjaśniać.  Byłoby  mi  przykro  oglądać  pana 

background image

odgrywającego  tragedię.  Kiedy  pan  stąd  wyjdzie,  będzie  pan  miał  jeszcze  przed  sobą  kawał 

życia; cały czas jesteśmy przecież w drodze. Zegnam... 

Chciał  coś  powiedzieć,  przekonywać  ją,  tłumaczyć,  nawet  zrobić  coś  niezwykłego.  Ale 

nie było wyjścia: spotkał się ze stanowczą odprawą. 

Godzinami  snuł  się  po  ulicach,  dorożkarze  krzyczeli  na  niego,  kiedy  wchodził  im  w 

drogę, automobilistów zmuszał do hamowania. Czuł się jak ktoś ukąszony przez węża, poruszał 

się jak automat, musiał wciąż chodzić, chodzić bez końca. 

Wędrował  przez  stare  miasto,  wspinał  się  stromymi  uliczkami  -  zupełnie  rozbity 

wewnętrznie, zrozpaczony, otępiały. 

Poniżej widział wystające spośród palm latarnie, które otaczały taras kasyna i schodziły 

do samego morza. Dworzec kolejowy błyszczał kolorami jak dziecięca zabawka, tuż nad morzem 

rozpościerał się okrągły placyk, gdzie strzelano do gołębi. 

Courbisson  mówił  cicho  do  siebie,  wygłaszał  formuły  błagalne  i  zaklęcia,  wyrzucał  z 

siebie wszystko, co go dręczyło. Była już późna noc i ubranie wicehrabiego nasiąkło mgłą. Nagle 

poczuł głód, tak silny i nieokiełznany, że zadrżały pod nim kolana. Otworzył drzwi, za którymi 

znajdowała się mała jadłodajnia z kilkoma stałymi gośćmi przy stole, zażądał chleba i owoców, 

pochłonął je łapczywie, zostawił na stole pieniądze i poszedł dalej. 

W końcu zatrzymał się przed niewielkim hotelem. Uprzytomnił sobie, że nie zdoła dojść 

do domu, nie myślał już o niczym, zamówił pokój i niemal natychmiast zapadł w sen. 

Nagle  się  przebudził,  zapalił  światło  i  spróbował  pomyśleć.  Przypomniał  sobie,  że 

powinien powiadomić sekundantów, postanowił, że pojedzie po nich rano i zabierze ich ze sobą. 

Swoje  położenie  oceniał  teraz  inaczej  niż  wieczorem,  wzburzenie  minęło,  choć  rozterki 

pozostały. 

Zrozumiał  swoją  winę  i  zdawało  mu  się,  że  przez  kilka  godzin  postarzał  się  o  lata. 

Wiedział,  że  otwierają  się  przed  nim  nowe  horyzonty,  których  nie  dostrzegał  w  swym 

dotychczasowym, beztroskim życiu; ta noc była dla niego czasem wielu decyzji. 

Uznał,  że najgorsze minęło.  Nie wiedział, jak bardzo sobie szkodzi,  ze wszystkich jego 

planów  i  zamierzeń  jedno  bowiem  liczyło  się  naprawdę  -  odzyskanie  Lilian  Dunquerke. 

Rozmyślając  tak,  zdrzemnął  się,  po  czym  znów  zapadł  w  ciężki,  głęboki  sen  i  nie  usłyszał 

budzika.  Ponieważ  spóźnił  się  pół  godziny,  nie  zastał  sekundantów  na  umówionym  miejscu. 

Popędził samochodem na pole golfowe z nie do końca jasnym, dopiero co powziętym zamiarem 

background image

potwierdzenia wobec siebie swej wartości, dokonania czegoś znaczącego i właściwego. 

Tę  potrzebę  zaszczepiła  w  nim  Lilian  Dunquerke,  a  on  zaspokajał  ją  dotychczas 

bezwiednie;  teraz  zrozumiał  wagę  daru,  na  który  nie  zasłużył,  i  tym  bardziej  zależało  mu,  by 

okazać się godnym pani swego serca. 

Nie  wyczuwał  pomieszania  materii,  owego  spóźnionego  działania  na  rzecz  przegranej 

sprawy. 

Gubiąc  się  w  tym  chaosie  przemyśleń,  przybył  na  spotkanie  i  pośpiesznie  oświadczył 

O’Donnelowi  i  Chattingiusowi,  że  powody,  dla  których  chciał  walczyć,  są  obecnie  bez 

znaczenia. 

O’Donnel odetchnął. Chattingius, napuszony i dostojny, zapytał: 

-  Czy  wobec  tego  należy  podać  do  wiadomości,  że  rezygnuje  pan  z  honorowego 

rozstrzygnięcia? 

- Tak... - Courbisson odszedł z nim na stronę i mówił, z trudem dobierając słowa, lecz na 

tyle  głośno,  że  również  Kai  usłyszał:  -  Chciałbym  wyjaśnić,  że  uzyskałem  pewne  informacje, 

które poważnie nadwątliły moje przekonanie o słuszności pojedynku. 

Fioła podszedł do niego i z radością pogratulował wicehrabiemu rozsądnej decyzji. 

Courbisson potrząsnął głową; razem z Fiolą zbliżył się do Kaia, patrzył na niego, ociągał 

się, usiłował się zmusić do mówienia... 

Kai  wiedział,  jak  bardzo  młody  człowiek  cierpi  z  powodu  swej  straty;  wiedział,  że  jest 

zbyt dumny, by się przyznać do porażki i że mimo rozdartego serca pragnie postąpić zgodnie ze 

swym wychowaniem oraz zasadami i nie chce okazywać zazdrości zwycięskiemu rywalowi... 

Szybkim ruchem ujął dłoń Courbissona i zanim ktoś się odezwał, powiedział: 

-  Przeceniamy  sytuację,  choć  każdy  widzi  ją  inaczej.  Rozwiązanie,  jakie  pan  znalazł, 

świadczy,  że  zdaje  pan  sobie  sprawę  z  podwójnego  oblicza  całej  tej  historii.  Zatem  wie  pan 

również  -  tutaj  Kai  ściszył  głos  -  że  zerwanie  nie  zawsze  bywa  końcem,  często  natomiast 

pierwszym krokiem ku jeszcze większej namiętności... 

Courbisson spurpurowiał. 

Fioła za jego plecami uśmiechnął się do Kaia, który dokończył: 

-  Chciałbym  jeszcze  z  panem  pomówić.  Za  kilka  tygodni  zaczynam  trening  przed 

mistrzostwami Europy; myślę, że nasza rozmowa mogłaby wiele wyjaśnić. 

Courbisson  nagle  się  zmienił.  Opadło  zeń  napięcie  i  poczuł,  że  udręka  ustąpiła 

background image

wewnętrznej jasności. Z błyskiem nadziei w oku uścisnął dłoń Kaia. 

- Na pewno przyjadę... 

Po czym oddalił się w towarzystwie Fioli i przyjaciół. 

Kai  i  Lieven  jeszcze  jakiś  czas  zostali  na  polu  golfowym.  Trawa  zieleniła  się  w 

promieniach słońca. Brązowe skały rysowały się łagodną linią na tle błękitu nieba. Las chylił się 

na  nie,  a  jasne  promienie  oświetlały  falujące  połacie  zieleni.  Niżej  rozciągały  się  łąki  pełne 

kwiatów, usiane plamami krzyczących barw, otoczone srebrzystą zielenią gajów oliwnych. 

W  kierunku  Ventimiglii  połyskujące  wody  zatoki  pokrywała  czerwona  mgiełka,  kiedy 

patrzyło  się  w  stronę  Nicei,  można  było  rozróżnić  każdy  dom.  Zdawało  się,  że  okna  zamku  w 

Monako  płoną.  Również  domy  na  skałach  błyszczały  w  blasku  słońca.  Ulicami  mknęły 

samochody. 

Lieven wziął w rękę kij golfowy i machnął nim, rozcinając ze świstem powietrze. 

-  Golf  bez  wątpienia  jest  interesujący,  automobile  jednak  podobają  mi  się  znacznie 

bardziej. Kai, postarajmy się wygrać mistrzostwa Europy! 

- To będzie niezły numer! 

- A co pan myśli o Murphym? 

- Wszystko... 

Lieven  miał  jeszcze  na  końcu  języka  drugie  pytanie.  Wolał  jednak  je  przemilczeć. 

Manewry oskrzydlające wymagają ostrożności. Lepiej nie pytać Kaia o Maud Philby... 

background image

XI 

Frute słuchała Kaia z cierpliwą wyrozumiałością zwierzęcia. Choć nie rozumiała niczego, 

spokojnie wpatrywała się w pana, stroiła mądre miny i usiłowała zgadnąć, o co mu chodzi. 

Kai mówił długo. W końcu przerwał, poklepał sukę po grzbiecie i roześmiał się: 

- Masz rację, Frute. Gadam jak adwokat, bo myślę zupełnie co innego. Sądzę, że zrobimy 

tak: pojedziemy do St. Moritz, weźmiemy jednak z sobą Hollsteina. 

Pól godziny wystarczyło, by nie spodziewający się niczego Hollstein był gotów do drogi. 

Bardzo zaprzyjaźnił się  z Kaiem, wyruszyli zatem w świetnych humorach, ciesząc się, że przy 

okazji  będą  mogli  oglądać  dwie  pory  roku  jednocześnie  i  w  środku  wiosny  przeżyją  kilka  dni 

rzetelnej zimy. Pędzili przed siebie w jasną przestrzeń, droga wiła się malowniczo, a szum silnika 

przydawał podróży osobliwego uroku. 

Niebawem zostawili za sobą równiny i przed maską samochodu wyrosły góry. Mnożyły 

się  wzniesienia,  pojawiły  ostre  zakręty.  W  pewnej  chwili  zerwała  się  ulewa  tak  mocna,  że 

automobil torował sobie drogę, wzbijając fontanny. Strumienie deszczu ograniczały widoczność 

do kilku zaledwie metrów. Wobec takiego potopu Kai zjechał na pobocze i zatrzymał się. 

Z  obu  stron  naciągniętego  wysoko  dachu  spływały,  chlupocząc,  strugi  wody.  W 

samochodzie gęstniał niebieski dym z papierosów, ściana deszczu nie pozwalała mu wydostać się 

na zewnątrz. Schronienie pod brezentem było jak mała bezpieczna wysepka. 

Po pewnym czasie szum ulewy zamienił się w ciche, nieco przekorne ciurkanie sączącej 

się wody; w końcu i ono ucichło. W ciężkich chmurach rozwarła się szczelina, przejaśniało się 

coraz  bardziej,  aż  wreszcie  błysnęło  słońce  i  pokazały  się  szczyty  gór.  Po  chwili  koła 

niezawodnej maszyny znów jęły znaczyć na drodze podwójny ślad opon. 

Niebawem  auto  wjechało  pomiędzy  chłodne  nawisy  skalne  i  pojawił  się  śnieg. 

Początkowo zalegał tylko jedno zbocze, zsuwając się pofałdowanym jęzorem na sam dół; dalej 

jednak  poszarpanymi  łatami  rozpościerał  się  szeroko,  przetykany  z  rzadka  brunatnymi 

wysepkami zeszłorocznej, oliwkowej trawy. Tu i ówdzie na niewielkich łączkach pojawiały się 

krokusy,  ich  kwiaty  mieniły  się  wszystkimi  barwami;  wszystko  to  było  osobliwym 

przemieszaniem zimy i lata. 

Wóz parł poprzez tę niezwykłą krainę i wdzierał się coraz wyżej. 

Do zboczy przywarły niskie chaty, wzrok przemierzał  długą, jasną dolinę, za nią widać 

background image

było  srebrzące  się  szczyty,  wzgórza,  płaskowyż  i  naraz  wynurzyły  się  ciemne,  brązowe  domy, 

potem cała wieś i kamienne budynki hoteli. Byli w St. Moritz. 

Frute wyskoczyła z auta z takim impetem, że aż zaryła się w śniegu. Za drugim skokiem 

omal  nie  przewróciła  Barbary,  rzuciła  się  na  nią  w  porywie  żywiołowej  radości  i  dopóki  szał 

psich powitań nie minął, Barbara, śmiejąc się, mogła witać Kaia jedynie na odległość. 

Patrzył na nią w milczeniu. Na jej widok zabiło mu serce, nie mocniej jednak niż zwykle. 

Nie czuł podniecenia, choć wcześniej myślał, że bez tego się nie obejdzie. Natomiast z całą mocą 

dotarło doń, jaki spokój ogarnia go w jej obecności. Rysy Barbary podkreślała opalenizna, w jej 

ruchach  znać  było  rozluźnienie  i  brak  wysiłku,  stąpała  lekko  i  swobodnie.  Zachowywała  się  z 

dystynkcją damy, choć jej uroda była jeszcze dziewczęca. 

Szli obok siebie zaśnieżoną drogą. Kai stawiał duże kroki. 

- Od dawna nie widzieliśmy śniegu, Barbaro. Nad Morzem Śródziemnym kwitną narcyzy 

i mimozy. 

Uśmiechnęła się. 

- A tu zbocza pokryły się krokusami i tylko patrzeć, jak się pojawią narcyzy. 

Weszli w sześcioczęściowe drzwi obrotowe hotelu. Przez chwilę dreptali obok siebie jak 

w szklanej skrzyni. Gdy urządzenie z kryształu i mosiądzu przekręciło się do końca, wypchnęło 

ich do ciepłego hallu, który w porównaniu ze śnieżną jasnością panującą na zewnątrz zdawał się 

tonąć w ciemnościach. 

- Kai, wybrałam dla pana dobry pokój. Będzie pan miał cudowny widok i pierwszorzędny 

leżak. 

- To wspaniałe, Barbaro, że tak się pani o mnie troszczy. 

Rozstali  się  na  godzinę.  Kai  szybko  się  przebrał  i  zszedł  do  hallu;  Hollstein  jeszcze 

pluskał się w wannie. Barbara, w stroju narciarskim, już czekała. Obok siedziała Frute, która na 

krok nie odstępowała dziewczyny. 

Kai  nie  mógł  oderwać  wzroku,  obrazek  robił  wrażenie:  młodziutka  kobieta  o  szczupłej, 

prostej  jak  trzcina  figurze  odziana  w  obcisły  kostium,  wdzięcznie  unosząca  głowę,  obok  zaś 

dożyca z dwojgiem postawionych czujnie, szpiczastych uszu. 

- Jest pani jedyną osobą, Barbaro, dla której Frute mnie zdradza. 

Suka  podniosła  głowę  w  niejasnym  poczuciu  winy  i  niepewnie  spojrzała  na  Kaia. 

Następnie  uznała,  że  warto  ulokować  się  za  plecami  pana;  uderzając  go  delikatnie  ogonem  w 

background image

kolano, przypominała o swym istnieniu. 

Barbara chwyciła Frute za obrożę i wyciągnęła z ukrycia. Objęła łeb suki. 

- Myślałam o tym często: ona ma izabelowe oczy - na pewno jest zaczarowana. 

- Nie wydaje mi się. Za bardzo gustuje w surowym mięsie. 

Dziewczyna się roześmiała. 

- Kai, tak się cieszę, że pan przyjechał. 

-  Ja  też  się  cieszę,  że  jesteśmy  razem.  Pani  obecność,  Barbaro,  ma  na  mnie  niezwykły 

wpływ: kiedy jest pani obok, życie wydaje się zupełnie proste. 

Chwilę się zastanawiała i uśmiechnęła się lekko. 

- Czyżby było aż tak skomplikowane? 

- Tylko czasami. I zawsze na krótko. Im jest się starszym, tym prostsze się staje. Z wielu 

rzeczy wyrasta się jak ze starego ubrania, bywa, że zaczynają śmieszyć, choć traktowało się je 

poważnie. Ale o tym wolałbym nie rozmawiać; zaczekajmy na Hollsteina i ruszajmy w śnieg. 

Góry  stały  nieruchome,  oślepiająco  białe,  jakby  zwaliła  się  na  nie  i  naraz  zastygła 

eksplozja  porażającego  blasku.  Roiło  się  od  barwnych  swetrów;  krążąc,  tłocząc  się  wokół 

zamarzniętych  stawów,  wyglądały  z  daleka  jak  amazońskie  papugi.  Nieustraszone  panie  w 

obcisłych,  kraciastych  bryczesach  przemierzały  śnieżne  szlaki.  Nie  krępował  ich  męski  strój, 

wiedziały, że podobają się w nim jeszcze bardziej. Ciemne okulary złociście połyskiwały na tle 

spalonych  na  brąz  twarzy.  Kaia  zadziwił  widok  łysych  głów.  Bił  od  nich  niezwykły  blask. 

Rozsiane po całej okolicy przypominały gwiezdne konstelacje. 

Barbara  paplała  o  różnych  sprawach.  Było  w  niej  tyle  wdzięku,  że  mogła  sobie  na  to 

pozwolić.  Żłobiła  w  śniegu  koleiny,  chwytała  go  w  ręce,  strząsała  z  jodłowych  gałęzi, 

przyglądała  mu  się  z  powagą,  próbowała  dociec  zapachu  i  innych,  ukrytych  przymiotów,  w 

końcu podrzucała śnieżną kulę do góry i puszczała się pędem w dół. 

Frute  zupełnie  oszalała.  Udając  wściekłość,  wgryzała  się  w  śnieżny  puch,  po  czym 

gwałtownie rzucała się przed siebie, podskakując niepotrzebnie wysoko, strojąc przy tym chytre 

miny.  Barbara  skorzystała  z  okazji  i  zaczęła  ją  gonić,  obrzucać  śniegiem,  aż  obie  zadyszane 

upadły;  a  kiedy  dziewczyna  chciała  wstać,  suka,  uderzając  delikatnie  łapą,  powalała  ją  znowu, 

przy czym cały czas radośnie poszczekiwała. 

Nie  trzeba  było  długo  czekać,  by  Hollstein  również  wkroczył  do  akcji.  Poszybowały 

śnieżne kule, a Frute znowu zaczęła za nimi uganiać. Kai stał z boku i zagrzewał towarzystwo do 

background image

zabawy.  Sam  jednak  się  nie  przyłączył.  Nie  mógł  sobie  poradzić  z  lekkim,  osobliwym 

niepokojem, który go ogarnął. Nie było to szczególnie przykre uczucie, ale wbrew jego woli nie 

chciało go opuścić. 

Wieczorem  zeszli  potańczyć.  Za  dnia,  zarówno  nad  morzem,  jak  i  w  górach,  płuca 

wypełnia ożywcze powietrze, skóra zdaje się wdychać promienie słońca, a czas spędzony wśród 

szczytów  o  nieokiełznanych  kształtach  bądź  w  przestrzeni  ograniczonej  odległym  horyzontem 

sprawia,  że  wieczorne  spotkania  pulsują  żywym,  zdrowym  rytmem,  żyły  wypełnia  gorący 

strumień krwi, myśl porusza się wartko niczym  nogi tancerzy, a ciała od stóp do głów wibrują 

radością. 

Błyszczało szkło, snuła się melodia skrzypiec, za oknem rozciągały się górskie łańcuchy, 

niebo,  noc  i  nieskończoność;  Barbara  i  Hollstein  często  kierowali  się  ku  tanecznej  części 

parkietu. 

Kai wyprosił dyspensę. Przygotowywał sobie koktajl i bez reszty oddał się tej ceremonii. 

Zanim  wypił,  puścił  znad  szklanki  oko  do  tancerzy,  życząc  im  jak  najlepiej,  choć  spoglądał  z 

lekką ironią. 

Ilekroć  go  mijali  w  tańcu,  wzrok  Kaia  biegł  w  okolice  ramion  Hollsteina.  Hollstein 

odpowiadał  flegmatycznym,  nieco  wyniosłym  spojrzeniem,  czuł  się  przy  tym  trochę  nieswojo, 

choć promieniał radością. 

Wraz z Barbarą powrócił spokój. Jej obecność przypominała o platanach rosnących obok 

domu, o wrzosowiskach, o purpurowych zachodach słońca na nizinie, nocach, podczas których 

śpi się spokojnie, lasach, gwiazdach, o świeżości poranków i jasnych dniach. Ale dała też o sobie 

znać zadawniona konieczność samoograniczenia i niezrozumiały strach. 

Zrobiło się późno. Widać było, że Hollstein jest zmęczony. Kai dał znak tańczącej parze. 

-  Barbaro,  dzień  był  pełen  wrażeń,  szczególnie  dla  Hollsteina.  Dajmy  mu  się  wyspać. 

Dobrej nocy, Hollstein, zobaczymy się rano! 

Hollstein nieśmiało zaprotestował, po chwili jednak posłusznie się oddalił. Barbara oparła 

dłoń na ramieniu Kaia. 

-  Chodźmy  się  przewietrzyć.  Robię  tak  co  wieczór...  Kai  pomógł  jej  włożyć  płaszcz. 

Chwycił tęgi mróz i w zmarzniętym na kamień śniegu nie odciskały się ślady, nie było wiatru. 

Frute stawiała łapy niezdarnie jak dziecko, które uczy się chodzić. 

Barbara opowiadała o starszym panu von Croyu, o rodzeństwie Holgersen, o klaczy, która 

background image

urodziła  śnieżnobiałe  źrebię  z  czarną  strzałką  na  czole  -  w  Egipcie  zapewne  uznano  by  je  za 

święte  -  o  swoich  psach,  parku,  o  sąsiadach  i  przyjaciołach.  Dla  Kaia  wszystko  to  było  jak 

spokojny, ciepły, letni dzień. Milczał i nie potrafił powiedzieć niczego, co złamałoby konwencję 

rozmowy. 

Wrócili do hotelu. W hallu Barbara przystanęła. 

- Dobranoc, Kai... 

- Dobrej nocy, Barbaro... 

Wyczekiwanie,  które  odmalowało  się  na  jej  twarzy,  skrył  cień.  Czy  już  raz  nie 

przeżywałem tego samego? - pomyślał Kai. Chwycił jej dłoń, lekko uścisnął. 

- Dobranoc... 

Patrzyła  na  niego  dziwnie,  bezosobowo,  przez  chwilę  wydawało  się,  że  to  nie  Barbara, 

lecz  zupełnie  obca  kobieta...  potem  jednak  w  drżącym  głosie  dziewczyny  odezwały  się  echem 

słowa: - Dobrej nocy... 

Przed  południem  Kai  często  zostawał  w  hotelu.  Twierdził,  że  musi  się  zająć 

korespondencją. W takie dni Barbara i Hollstein szli sami na narty. Szybko się zżyli, oboje byli 

przecież bardzo młodzi. 

Czasami,  kiedy  się  rozstawali,  Kai  znów  dostrzegał  niepokojący  wzrok  Barbary,  który 

przypominał mu, że za mało się z nią liczy i traktuje zbyt zasadniczo. Tymczasem ona przestała 

być dzieckiem, osiągnęła wiek, w którym w ciągu miesiąca zmieniała się bardziej niż starsi od 

niej przez lata. 

Bez  towarzystwa  dzień  mu  się  dłużył.  Kai  układał  się  na  balkonie,  a  resztę  zostawiał 

słońcu. 

Na lunch przychodził późno, ponieważ obawiał się, że jeśli zejdzie na werandę wcześniej, 

nie zastanie tam Barbary i Hollsteina. Jeśli ich miejsca były puste, czuł się zawiedziony i od razu 

drwił z siebie. 

Podobnie  jak  inni  goście,  Kai  miał  w  jadalni  stały  stolik.  Raz zszedł  na dół  wyjątkowo 

późno.  Na  werandzie  zastał  jakieś  poruszenie.  Frute  zwykle  spędzała  przedpołudnia  sama  na 

dworze, a poza tym zaprzyjaźniła się z kucharzami. Kiedy gong wzywał na lunch, natychmiast 

przerywała swe zajęcia i szła do jadalni przywitać się z panem. Tym razem jednak go nie zastała, 

wobec czego położyła się obok stołu i czekała. 

Tymczasem w stronę stolika skierowała się grupa amerykańskich dziewcząt i nie bacząc 

background image

na  sytuację,  z  niefrasobliwością  właściwą  swej  nacji  zamierzała  go  zaanektować.  Kiedy 

Amerykanki od stolika dzieliły dwa kroki, Frute podniosła głowę; przy następnym kroku dożyca 

wstała;  kiedy  wreszcie  czyjaś  ręka  chwyciła  poręcz  krzesła,  Frute  obnażyła  kły  i  dziewczęta 

musiały się zatrzymać. 

Szef sali wyjaśnił, że stolik jest zarezerwowany. Uraziło to  dumę przewodniczki  grupy, 

która  zareagowała,  jakby  szło  o  honor  wszystkich  kobiecych  organizacji  z  jej  kraju.  Zażądała 

wydalenia  psa.  Kiedy  Kai  wkroczył  do  jadalni,  bezradność  jednych  mieszała  się  z  przewrotną 

radością  innych,  nad  wszystkim  zaś  górowały  głośne  wyrzekania  wypowiadane  w  dziwacznej, 

obcej mowie. 

Dożyca złagodniała, wciąż jednak strzegła stolika i nie pobiegła przywitać Kaia. Dopiero 

gdy stanął przy krześle, zeszła z posterunku. Kai w lot pojął, co się stało. Spokojnie usiadł, dając 

do zrozumienia, że nie zaszło nic ważnego. 

Awantura  rozeszła  się  po  kościach.  Potrząsając  głowami,  z  gniewnym  prychaniem 

Amerykanki przesiadły się do sąsiedniego stolika. Dwoje dziewcząt trzęsło się w obawie o życie 

i  opiekunka  musiała  się  nimi  zająć.  Po  chwili  z  ożywieniem  rozprawiano  o  każdej  z 

serwowanych potraw. 

Frute  przywarowała  obok  Kaia  i  zaczęła  węszyć.  Opiekunka  grupy  wyraźnie  się 

zaniepokoiła  takim  obrotem  sprawy.  Poszeptała  z  dziewczętami,  odcięła  kawałek  kotleta  i 

pokazała go suce, pogwizdując przyzywająco. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, postanowiła 

obłaskawić zwierzę. 

Frute uniosła łeb i postawiła uszy. Na tym się jednak skończyło, suka okazała całkowite 

desinteressement.  Za  to  delikatnym  drapaniem  przypominała  Kaiowi,  że  czas  najwyższy  zrobić 

dla niej kanapki. Kawałek kotleta z powrotem powędrował na talerz, wciąż jednak słychać było 

natarczywy  głos:  Amerykanka  nie  przestawała  chwalić  dobrze  ułożonego  psa.  Kai  odetchnął, 

spór został zażegnany. 

Barbara  i  Hollstein  nie  przyszli  na  lunch.  Idąc  w  góry,  zabrali  pieczone  mięso,  owoce, 

grzanki,  masło  i  zostawili  mu  wiadomość,  że  może  do  nich  dołączyć.  Kai  oczami  wyobraźni 

widział, jak siedzą gdzieś na śniegu - dwoje roześmianych młodych ludzi pośród słońca i bieli. 

- I na co nam przyszło, Frute? - Myśli Kaia stale krążyły wokół tego samego. - Nawet nie 

wiesz,  jak  staro  się  czuję  od  kilku  dni.  Zawsze  tak  bywa,  kiedy  proste  sprawy  stają  się  zbyt 

trudne.  Popatrz,  taki  Hollstein  wie,  co  robić,  i  świetnie  sobie  radzi.  Tymczasem  ja  ustawiłem 

background image

przed  sobą  barierę  i  dziwię  się,  że  nie mogę  jej  pokonać.  Wyobraź  sobie,  że  facet  obok  ciebie 

zdołał  dzięki  frywolnym  gierkom  zawojować  Agnes  Guermantes,  a  potem  przez  miesiąc  ją 

zwodził, tłumacząc, że nie mógłby jej zadowolić. A teraz stoi tu, nieborak, i nie ma pojęcia, co 

robić. Jeśli znało się kobietę, gdy była dzieckiem, widziało, jak dorasta, to mamy do czynienia ze 

szczególną sytuacją i  niełatwo się w niej znaleźć. Ta bezradność pojawia się zawsze, kiedy od 

nowa próbujemy ułożyć nasze stosunki z ludźmi, których znaliśmy dawno temu. 

Amerykanki  porozsiadały  się  swobodnie  i  od  czasu  do  czasu  porozumiewawczo 

uśmiechały się do Kaia. Zepsuły mu tym humor do końca. Resztę dnia spędził w pokoju, aż w 

końcu wyciągnęła go stamtąd Barbara. 

Wieczorem  Frute  urządziła  kolejną  awanturę.  Było  już  późno,  Kai  się  zaczytał  i 

zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Frute skorzystała z okazji, pchnęła klamkę i wymaszerowała 

na  korytarz.  Kai  usłyszał  stłumiony  krzyk,  stwierdził,  że  psa  nie  ma  w  pokoju,  i  ruszył  na 

ratunek. 

Po przeciwnej stronie korytarza zobaczył jakiegoś dżentelmena w piżamie, a obok niego 

sukę; mężczyzna bał się zamknąć za sobą uchylone drzwi. Kai zawołał Frute i chciał przeprosić 

za  napaść.  Nic  z  tego  nie  wyszło,  gdyż  mężczyzna  w  piżamie  błyskawicznie  się  ulotnił.  Kai 

postanowił, że wytłumaczy się rano, i zapamiętał numer pokoju. 

Gdy  jednak  na  drugi  dzień  zapytał  portiera,  ten  wymienił  mu  nazwisko  jakiejś  damy  z 

Pensylwanii. W tej sytuacji Kai darował sobie przeprosiny. 

Ostatni  dzień  Barbara  chciała  spędzić  w  schronisku  wysoko  w  górach.  Frute  została  w 

hotelu.  Wyruszyli  jeszcze  przed  świtem,  oświetlając  drogę  latarkami.  Śnieg  był  szaroblady  jak 

twarz  topielca,  światło  latarek  wydawało  się  zupełnie  bezsilne,  sprawiało  wrażenie  kompletnej 

nicości. 

Po dwóch godzinach rozjaśniły się szczyty gór. Niektóre pokazały się od razu, inne ginęły 

we mgle. Potem góry znów pociemniały, a mgła  ustępowała, w miarę jak przybywało  dnia. Na 

szczytach cały czas coś się działo. Najpierw zalśniła czerwień, która z wolna schodziła niżej ku 

skalnym ścianom, mgły zabarwiły się perłowo, wszędzie pojawiały się złociste błyski, wreszcie 

jasne  światło  wydobyło  z  mroku  granitowe  krawędzie,  które  zastygły  dostojne  i  wyniosłe;  w 

końcu słońce zdobyło ostatnie przyczółki nocy i wzniosło się ponad góry. 

Mróz tracił na ostrości. Barbara dość prędko zrzuciła kaptur. Hollstein rozpiął kurtkę. Kai 

zaproponował, żeby pozbyć się wszystkiego za jednym zamachem. Kurtki i swetry powędrowały 

background image

do plecaków, podwinięto rękawy i Barbara, w cienkiej, białej bluzie, jak chłopiec wspinała się do 

schroniska - niewielkiej, brązowej chaty wtulonej w zbocze góry. 

Od frontu była kuchnia z paleniskiem, przed którym ułożono zapas drewna. Do słupa ktoś 

przypiął  kartkę,  na  której  w  najlepszej  wierze  wypisał  kilka  naiwnych  pouczeń.  Za  kuchnią 

znajdowało  się  pomieszczenie  sypialne.  Pod  południową  ścianą  schroniska  stała  ławka.  Cała 

trójka przejrzała teren wokół chaty, uzupełniła zapas drewna - takie prawo obowiązuje w górach. 

Teraz każde mogło wystawić się na słońce w zawczasu upatrzonym miejscu. 

Po  południu  Barbara  zabrała  się  do  garnków  i  rondli.  Zapach  kawy  wzbudził  niepokój 

Hollsteina. 

- Cywilizacja ma swój urok - wyznał z takim przekonaniem, że Kai wybuchnął śmiechem 

i poczłapał do kuchni. Później kartkowali księgę schroniska, a Hollstein dał wspaniały popis gry 

na harmonijce ustnej. 

Wieczór nastroił Kaia melancholijnie. Patrzył, jak cień osacza światło, które usuwa się i w 

końcu ginie, jak w pewnej chwili spełza z dachu chaty i przepada w powietrzu. 

Cały  czas  milczał  i  wydawało  mu  się,  że  jest  bardzo  stary;  kiedy  z  chaty  doszły  doń 

przytłumione odgłosy rozmowy Barbary z Hollsteinem, poczuł się też samotny. 

Myślał  o  swych  dokonaniach  i  nachodziły  go  wątpliwości  -  owoce  tych  dokonań  nie 

budziły  zachwytu,  był  zdecydowanie  kiepskim  ogrodnikiem.  Wieśniak  uprawiający  rolę  żyje 

uczciwiej,  bardziej  rzetelnie,  może  nawet  bardziej  heroicznie.  Codzienna  praca,  która  daje 

zadowolenie, jest prawdziwym błogosławieństwem. Ale przecież to kłamstwo: co innego może 

zadowalać nie mniej niż ona; tak czy owak nie sposób w tym rozumowaniu posunąć się naprzód. 

Kai uderzył kijem w zamarznięty blok śniegu, który oderwał się, przekoziołkował i potoczył w 

dół. 

Patrzył, jak śnieżna kula opada, i znów pogrążył się w zadumie, w świecie symboli oraz 

porównań tak pospolitych, że poczuł do siebie niesmak. Niełatwo jednak mu było położyć kres 

rozmyślaniom, gdyż takie porównania są jak paciorki różańca, które przesuwamy mechanicznie, 

jeden po drugim. 

Naraz posłyszał, że Barbara go woła, i wrócił do schroniska. Pod stropem wisiała lampa 

naftowa,  w  piecu  płonął  ogień.  Barbara  z  zakasanymi  rękawami  uwijała  się  wokół  garnków, 

pieca oraz patelni i szykowała kolację. Hollstein przeszkadzał jej ciągłymi pouczeniami. Mimo to 

dopięła swego i podała jedzenie. 

background image

Na  noc  opatulili  się  we  wszystkie  koce,  swetry  i  kurtki.  Hollstein  zasnął  pierwszy. 

Barbara  próbowała  jeszcze  coś  mówić,  po  chwili  jednak  spokojny  oddech  dziewczyny 

zaświadczył, że i ona zapadła w sen. 

Kai długo nie mógł zasnąć. Noc mijała mu wśród marzeń i snucia planów na przyszłość. 

Około  północy  poczuł  głód;  był  to  jedyny  konkretny  rezultat  przemyśleń.  W  plecaku  znalazł 

herbatniki i w końcu udało mu się zasnąć. 

Poranek przywitał ich chłodem i słońcem. Znów ruszyli w śnieg, wybuchom śmiechu nie 

było końca. Spod nart wzbijały się tumany śnieżnego puchu, na zakrętach z trudem udawało się 

utrzymać równowagę... 

Do  odjazdu  zostało  już  zaledwie  kilka  godzin.  Hollstein  poszedł  uwolnić  Frute,  którą 

zamknęli w pokoju hotelowym. Jeszcze raz Kai został sam na sam z Barbarą. Siedzieli naprzeciw 

siebie,  oboje  czegoś  wyczekiwali.  Kai  znów  czuł  na  sobie  pytające  spojrzenie  dziewczyny,  na 

które nie znajdował odpowiedzi. I nagle dotarło doń, że Barbara może wobec niego żywić jakieś 

uczucia. Chwila pożegnania zacierała jednak wcześniejsze wrażenia, nie było się już nad czym 

zastanawiać. 

Kai wiedział, że się myli, lecz brakło mu odwagi, by się do tego przyznać. Ze zdumieniem 

odkrył, że ogarnia go smutek. 

Zbliżał  się  Hollstein  z  Frute.  Duszę  Kaia  rozdarło  nagłe,  rozpaczliwe  pragnienie,  ale 

Hollstein był tuż obok. Już po wszystkim, uświadomił sobie Kai. 

Pożegnali się przed bramą. 

- Barbaro, proszę spojrzeć na Frute. Smutno jej, że musi wyjeżdżać... 

- Tak, Kaiu... 

Podjechał samochód. 

- Do widzenia, Barbaro... 

Po chwili minęli zakręt. Za nim nie było nikogo. 

background image

XII 

Maud  Philby  miała  szczupłe  uda  Diany;  ich  idealne  proporcje  przydawały  ruchom 

Amerykanki powiewnej lekkości, która wrażliwego poetę może uskrzydlić o wiele bardziej niż 

cierpienie duszy i natchnąć do ułożenia hymnu. Nawet w najbardziej niebezpiecznych dla kobiety 

okolicznościach,  widziana  z  tyłu,  bosa,  brodząca  w  piasku,  nie  traciła  wdzięku  i  stąpała 

sprężyście. 

Kai dopiero teraz miał okazję to ocenić; wiedział, jak niewiele kobiet ma tak zgrabne nogi 

i porusza się równie lekko. 

Miss  Philby,  w  kostiumie  kąpielowym  z  niebieskiego  jedwabiu,  z  Frute  u  nogi,  szła 

posuwiście  po  kamiennym  obramowaniu  plaży.  Mijała  okrągłe  stoliki,  nad  którymi  drżały  na 

wietrze  wielkie  czerwone  i  niebieskie  parasole.  Wśród  kabin,  na  niskim  stole  o  masywnych, 

krzywych nogach, ulokował się bufet przyciągający mnogością kapslowanych butelek i sałatek. 

Instruktorów pływania, szarmanckich młodzieńców iście apollińskiej urody - spalonych na brąz, 

żylastych,  wspaniałej  budowy  -  oblegała  grupa  Amerykanek.  Młodzi  mężczyźni  zajmowali  się 

nimi uprzejmie, choć raczej opieszale. Przebierali się co godzina i pokazywali w coraz to innych 

trykotach. Niechętnie wchodzili do wody, ale też rzadko tego od nich wymagano. 

Kai  leżał  na kamiennym molo i  mrużąc oczy, obserwował jakiegoś Kreola nurkującego 

niczym  foka. Za nim unosiły się na wodzie tratwy z mat kokosowych; dobiegały z nich krzyki 

młodych Amerykanek; ich język nadawał tym wołaniom jedyną w swoim rodzaju intonację. 

Zatarg, do którego doszło podczas zawodów strzeleckich, był dla Maud Philby przykrym 

zajściem. Natychmiast się zorientowała, o co chodzi, wiedziała też, że Kai wywołał ten incydent 

w określonym celu. Była nim zaskoczona, uznała przy tym, że całkowicie przekreślił jej plany. 

Wszystko, czego w ciągu tygodnia dopięła, teraz w jednej chwili straciło sens. Nie było ważne, 

czy Kai już wcześniej znał Lilian Dunquerke, czy też poznał ją dopiero teraz, gdy rozpoczęła się 

między nimi gra - ekscytująca, zuchwała i pełna uroku; zdarzenie to należało do tych nielicznych, 

w których tak naprawdę ważne są tylko fakty. 

Maud Philby bynajmniej nie czuła się zraniona. Musiała jednak, wbrew woli, przyznać, że 

umiarkowana  sympatia,  jaką  żywiła  dla  Kaia,  gwałtownie  ustąpiła  mieszaninie  gniewu, 

zdumienia i czegoś jeszcze, co na razie nie poddawało się rzeczowej ocenie. Kai jej się wymknął, 

gorzej  -  zrobił  to  nieumyślnie;  najlepszy  dowód,  że  zanim  do  czegoś  doszło,  stali  obok  siebie. 

background image

Kai i Lilian Dunquerke jej zaimponowali: zdawała sobie sprawę, jakiej odwagi wymagało od tej 

kobiety  bezceremonialne  zachowanie;  gdyby  oboje  wykazali  tylko  trochę  mniej  zręczności, 

skończyłoby  się  to  bolesnym  zgrzytem.  Takie  śmiałe  zagrywki  z  godnym  zaufania  partnerem 

miały również dla Amerykanki niepośledni urok. Gorzko żałowała, że wypadła z gry. Jej chłodna 

rozwaga  gdzieś  się  ulotniła,  miss  Philby  czuła  się  dotknięta.  Teraz  Kai  mógłby  ją  zawojować, 

wykonując  jeden  tylko  właściwy  ruch.  Wiedziała  jednak,  że  akurat  na  tym  zupełnie  mu  nie 

zależy. 

Podeszła do Kaia i usiadła na kamieniu. 

-  Wczoraj  woda  była  tak  przejrzysta,  że  płynąc,  widziało  się  na  dnie  swój  cień.  Kiedy 

wracałam do brzegu, cały czas sunął kilka metrów przede mną. Podobnie bywa z samolotem, za 

którym po ziemi biegnie cień - nieco tajemniczy, zagadkowy. 

- W ogóle cienie to osobliwe zjawisko - rzekł Kai. - Można się nawet o nie potknąć. Nocą 

w światłach samochodu stają się najbardziej niezależne. Zalegają płasko w jakimś zagłębieniu i 

naraz  z  niego  wyskakują;  niesamowite  stwory  -  umykają  i  przerażają.  Zdarzyło  się,  że  pewien 

kierowca  wymieniał  na  szosie  żarówkę  reflektora.  Kiedy  ruszył,  ujrzał  przed  sobą  jakąś 

podskakującą  zjawę.  Chwilami  wyglądała  jak  człowiek  rozkładający  ramiona,  innym  razem 

niczym baśniowy upiór. Nie wiedział, co o tym myśleć, i dopiero po jakimś czasie spostrzegł, że 

gdy  wkręcał  żarówkę,  do  reflektora  dostał  się  komar,  który  -  powiększony  przez  paraboliczne 

lustro do monstrualnych rozmiarów - wykonał w strumieniu światła ten diabelski taniec. 

Maud Philby siedziała skulona, z podciągniętymi nogami, dłonie splotła na kostkach. 

- To doprawdy niezwykłe! Pan jest romantykiem... 

- Też mi się czasem tak zdaje... 

-  Czy  to  nie  męczy?  -  Oparła  podbródek  na  kolanach.  Pod  kostiumem  plażowym 

zarysowała  się  wdzięcznie  wygięta  linia  kręgosłupa;  gdyby  rozłączyła  ręce,  zwolniłyby 

napinającą ów łuk cięciwę. 

-  Kogoś  zręcznego  nie  bardzo  -  odrzekł  Kai,  któremu  rozmowa  zaczęła  sprawiać 

przyjemność. 

- A jeśli ktoś nie jest zręczny? 

- To czeka go los rybaka, który wpada do wody, zaplątuje się we własną sieć i tonie. 

- Nadzwyczaj przykry koniec... 

- Najgorsze, najbardziej przykre są ostatnie chwile - te, w których rybak walczy z siecią. 

background image

- Chce pan powiedzieć, że romantyzm bywa niebezpieczny? 

Niezwykle... 

- To znaczy, że też wymaga zręczności? 

-  Trudna  sprawa  -  rozważał  Kai.  -  Ale  choćby  ze  względu  na  tradycję  powinniśmy 

zachować trochę romantyzmu. Co bowiem w innym razie stałoby się z miłością...? 

Amerykanka zmieniła pozycję, wyprostowała plecy opięte niebieskim jedwabiem. 

- Chodźmy popływać. 

Weszli do wody. Maud Philby zrzuciła buty. Drobne kamyki trzeszczały pod jej stopami. 

Oboje mocno chwycili za liny, które prowadziły do morza; trzymając się ich, brnęli przed siebie. 

Nadciągała  mlecznobłękitna  fala  przyboju,  rozbiła  się  o  ciała  Kaia  i  miss  Philby, 

zamieniła  w  pianę  i  wyglądało  na  to,  że  cofając  się,  chce  ich  porwać  za  sobą.  Ręce  jednak 

trzymały  linę.  Gdy  następna  fala  zakryła  ich  głowy,  puścili  liny  i  zaczęli  płynąć.  Za  nimi  z 

pluskiem podążyła Frute. 

Opłynęli  pierwszą  tratwę  i  zostawili  ją  z  tyłu.  Dalej  kołysała  się  następna,  pusta. 

Wciągnęli  się  na  nią.  Nadpłynęła  Frute,  jej  głowa  wyglądała  jak  fragment  wystającej  z  wody 

antycznej rzeźby. Kai pomógł suce wejść na tratwę, Frute otrząsnęła się, urządzając niezgorszy 

prysznic. Fale coraz to zalewały tratwę. Kai i Maud Philby wstali. 

-  Zgłosił  pan  już  swój  udział  w  mistrzostwach  Europy?  Tratwa  zakołysała  się. 

Amerykanka chwyciła Kaia za ramię i spojrzała mu w oczy. 

- Do zamknięcia listy jest jeszcze dużo czasu - odpowiedział, po czym znienacka ją objął i 

szybkim ruchem wepchnął do wody, a zaraz za nią rozszczekaną Frute. 

Obie natychmiast się wynurzyły; Kai wyciągnął się wzdłuż tratwy, jego twarz znajdowała 

się na samym skraju, tuż obok głowy miss Philby. 

- Może miałaby pani ochotę zjeść ze mną obiad? 

Chlusnęła mu wodą w oczy, pomachała ręką i odpłynęła. 

Obiad jedli na niewielkim tarasie na pierwszym piętrze hotelu. 

Nad tarasem  rozpięto płócienne zadaszenie, by  osłonić stoliki przed piekącym  słońcem. 

Na  posadzce  ostro  odcinał  się  zarys  cienia.  Oślepiające  słońce  kontrastowało  z  łagodnym, 

miękkim światłem pod płóciennym dachem. 

Maud Philby stanęła obok balustrady. Słońce rozświetliło jej włosy, blask padał na szyję 

Wydawało się, że światło ją porywa, nie pozwala dotknąć; wyglądała jak skrząca się Amazonka. 

background image

Kiedy  przekroczyła  linię  cienia,  jej  skóra  zmatowiała,  na  twarzy  pojawił  się  uśmiech,  oczy 

straciły wyrazistość - znów była kobietą. 

Po  kąpieli  oboje  odczuwali  lekkie  znużenie,  które  bywa  doskonałą  podstawą  do  miłej 

pogawędki i flirtu. Wiedli wartką konwersację, nad którą unosiła się subtelna mgiełka erotyki, z 

radością patrzyli na siebie, rozumieli się bez słów. 

Kiedy zapadała cisza, Kai wybiegał myślami daleko, wracały doń najróżniejsze odczucia i 

wspomnienia, splatały się ze sobą i nie do końca wiedział, czy ten nastrój jest dalekim echem dni 

spędzonych  z  Barbarą,  przeczuciem  przeżyć  u  boku  Lilian  Dunquerke  czy  może  wytworem 

chwili obecnej, w której siedział przy stole razem z Maud Philby... 

Jedno  doznanie  przechodziło  w  następne,  już  to  zatrzymując  się  i  przenikając  go  bez 

reszty,  już  to  sprawiając,  że  drżał,  wstrzymywał  oddech  i  nadal  nie  wiedział,  co  dalej. 

Amerykanka pociągała go teraz bardziej niż tamte kobiety, ale może dlatego, że siedziała obok, 

że  to  właśnie  w  niej  upatrywał  ukojenia  swych  rozterek;  z  drugiej  strony  wiedział,  że  nad  tą 

osobliwą  wizją  ciąży  cień  osobowości  Barbary  i  Lilian  Dunquerke  -  to  one  w  tym  momencie 

składały się na tajemniczy syndrom kobiecości obejmujący tak wiele czarownych odcieni, często 

przeciwstawnych, jakże jednak pociągających dla mężczyzny. 

Maud Philby zanurzyła końce palców w miseczce z wodą i odłożyła serwetę. 

- Proszę o papierosa. - Wstała, ale z wyjściem na słońce wyraźnie zwlekała. 

Kai  podał  jej  ogień.  Amerykanka  pochyliła  się,  Kai  wyciągnął  rękę  z  zapałką  ku  jej 

twarzy.  Maud  Philby  przyglądała  się  jego  dłoni,  której  dotychczas  nigdy  nie  oglądała  z  tak 

bliskiej odległości, tak dokładnie - patrzyła na opaleniznę, na wypukłe i ostre paznokcie, a potem 

przeniosła  wzrok  nieco  dalej,  na  twarz.  I  nagle  widząc  tę  rękę  i  twarz,  które  na  moment 

pociemniały  i  zmatowiały  za  drgającym  płomykiem  zapałki,  podczas  czynności  wykonywanej 

setki  razy,  zaciągając  się  papierosem,  przez  sekundę  niemal  nieobecnym  spojrzeniem  ogarnęła 

całą postać Kaia i uświadomiła sobie, że go kocha. 

Opadło ją zdumienie i poczuła się bezradna. Nieoczekiwane odkrycie powaliło ją, zrobiło 

jej się słabo i musiała się podeprzeć. 

Ujęła rękę Kaia, jakby chciała podtrzymać zapałkę, musiała się czegoś chwycić, bo czuła, 

że traci równowagę. Wystarczyłby jakikolwiek ruch i zamieniłaby się w jeden wielki akt oddania. 

Kai  nie  miał  nic  przeciw  zacieśnieniu  znajomości,  nadaniu  jej  bardziej  osobistego 

charakteru.  Często  nawet  -  może  niezbyt  serio  -  o  tym  myślał,  a  w  obecnym  nastroju  z  chęcią 

background image

przystałby na zbliżenie. 

Mimo  to  utrzymywał  dystans  -  nie  utracił  jeszcze  zdrowego  instynktu,  dzięki  któremu 

rzadko wystawiał się na cios w sprawach mniejszej wagi; instynkt ów nie tylko wskazywał mu 

właściwą  drogę,  pomagał  również  pokonywać  zakręty  i  unikać  pułapek,  a  teraz  sprawił,  że  na 

osobę pokroju Maud Philby, kiedy już ją trochę poznał, nie mógł się zdecydować. 

Należała do dość irytującego rodzaju ludzi, wobec których blef wydaje się jedyną słuszną 

metodą  postępowania.  Nie  sądził, że  przez  to  jest  mniej  warta,  jednak  blef  stosowany  w  takiej 

sytuacji wymaga bądź co bądź wszechstronnego wsparcia umysłu i charakteru oraz duchowego 

dystansu. W przeciwnym razie kończy się wyłącznie rozczarowaniem. 

W ten sposób, nawiązując poważną znajomość z Maud Philby, Kai cudownie napytałby 

sobie biedy; nie mógłby też zbytnio liczyć na bezpieczeństwo i odkrycie swych uczuć. Natomiast 

to,  co  się  przydarzyło  Amerykance,  możliwe,  że  pierwszy  raz  w  życiu,  zakrawało  na 

tragikomedię; ona - dotychczas zawsze taka pewna siebie - popełniła w decydującej chwili błąd: 

cały oręż jej wyrafinowania, tylekroć sprawdzony w różnych sytuacjach, teraz, kiedy naprawdę 

okazał  się  potrzebny,  nie  tylko  nie  pomagał,  lecz  wręcz  przeszkadzał.  Przez  tę  sprzeczność 

bezradność  Maud  Philby  robiła  wrażenie  gry,  dlatego  też  Kai  wietrzył  podstęp  tam,  gdzie  go 

absolutnie nie było. 

Tak więc nie wykonał żadnego ruchu i ważki moment przeminął. 

Maud Philby uznała, że spotkała ją odprawa. Nie zauważyła przy tym, jak dalece jej nie 

zrozumiano.  Tyle  że  jej  zdolność  odczuwania  przybrała  teraz  zupełnie  inny  wymiar  - 

Amerykanka była niemal powalona, wstydziła się, czuła się chora i udręczona, uważała, że musi 

możliwie  prędko  wrócić  do  dawnej  poprawności,  gdy  tymczasem  poprawność  nie  doznała 

żadnego uszczerbku. 

Aby  zatrzeć  wcześniejsze  wrażenie,  rozpaczliwie  szukała  tematu  do  dalszej  rozmowy: 

spodziewała się, że mówiąc o sprawach bieżących, ukryje powody swego zachowania i zarazem 

przedłuży spotkanie z Kaiem. Uznała, że najbezpieczniejszym tematem będzie Murphy. Od razu, 

nie bawiąc się w dyplomację, przeszła do sedna. 

-  Słyszałam,  że  zmienił  pan  coś  w  konstrukcji  silnika  -  powiedziała  z  uśmiechem  i  z 

powrotem usiadła. 

Zmiana  tematu  zaskoczyła  Kaia,  zupełnie  nie  rozumiał,  o  co  chodzi.  Potwierdził 

skinieniem głowy. 

background image

- Czy to jakieś udoskonalenie? - indagowała go Maud Philby. 

Stał się czujny, obawiał się, że Amerykanka znów zastawia pułapkę. Nie dał się podejść. 

- A pani wie to od... - Tu zawiesił wyczekująco głos. Miss Philby spodziewała się pytania, 

wiedziała, że musi się częściowo odkryć, by tym skuteczniej się zasłonić. 

- Murphy coś o tym wspominał... 

- Ach, Murphy... 

- Twierdził, że to może mieć znaczenie... 

- Mocno przesadził. 

Widząc, jak Kai ją traktuje, trochę się uspokoiła; nadal jednak była zmuszona grać swoją 

rolę i teraz uderzyła w ton koleżeńskiej poufałości. Jak sądziła, wybrała najmniejsze zło. 

- Czy wyścig nie straci przez to uroku? 

- Dla Murphy’ego z pewnością tak. 

-  Według  mnie  również  dla  pana.  Przede  wszystkim  dla  pana.  Panu  nie  zależy  na 

zwycięstwie  za  wszelką  cenę,  pan  jeździ  dla  emocji.  -  Znów  zdobyła  się  na  odwagę:  -  Pan  po 

prostu lubi niejasne sytuacje. 

Kai zaczął coś podejrzewać i omal nie odgadł prawdy. Jeśli ktoś decyduje się na szarżę, 

zawsze może spaść z konia. 

- Uważa pani, że przy równych szansach byłoby bardziej interesująco? - Głos Kaia ożywił 

się. 

- Tak. 

Odetchnęła. Wydawało jej się, że niebezpieczeństwo minęło. 

- I zależy pani na tym? - Kai nie patrzył teraz na nią. 

Amerykanka milczała, trochę się przestraszyła. 

Kai wstał i przyniósł plik kartek. Podał go jej. 

- To są szkice konstrukcji, o którą pani pytała. 

Oszołomiona patrzyła na papiery, kręciło jej się w głowie, nie przypuszczała, że sprawy 

przybiorą taki obrót, wstydziła się bardziej niż przedtem. Już myślała, że jej uczucie przybladło. 

Teraz dosięgło ją ze zdwojoną siłą, czuła się całkiem bezbronna. 

- Pan mi to daje... - odezwała się z trudem. 

- To są kopie, już ich nie potrzebuję. 

- Ale po co mi one... 

background image

- Dzięki temu - Kai uśmiechnął się ironicznie - wyścig dostarczy nam więcej emocji. 

Maud  Philby  była  półprzytomna,  niezdolna  do  logicznego  myślenia.  Odczuwała 

przemożną  chęć  wyjaśnień,  przywrócenia  jakiegoś  ładu.  Było  jej  obojętne,  co  się  stanie. 

Chwyciła szkice i je podarła. 

-  Nie,  to  nieprawda,  ja  nie  chcę  czegoś  takiego.  Tym  razem  prawda  dotarła  do  Kaia. 

Reakcja miss Philby dostarczyła jego rozumowaniu brakującego ogniwa. 

Ale  teraz  na  nowo  czuł  lęk  przed  tym,  co  jeszcze  kilka  minut  temu  uważał  za  godne 

pożądania.  Sytuacja  zanadto  się  zmieniła,  pojawiły  się  zbyt  wielkie  namiętności  i  dalsza  ich 

znajomość  musiałaby  się  wiązać  z  całym  tragicznym  bagażem  nieporozumień,  wyjaśnień  i 

przeprosin, czego wolał uniknąć. Poza tym nie chciał, by Amerykanka go kochała: uważał, że ich 

związek  może  być  trochę  prymitywny  i  monotonny.  Jak  na  nowicjuszkę  Maud  Philby  miała 

bowiem za dużo doświadczenia. 

Odłożył na później smakowanie owoców, które właśnie dojrzały. Dodał do nich jeszcze 

coś. Zmiął podarte papiery, wyrzucił je i powiedział: 

- Szkoda tego pomysłu, ale w praktyce nic z niego nie wynika. Wypróbowaliśmy go i się 

nie udało. Rysunki są nawet interesujące, ale zupełnie bez wartości. 

Maud Philby osłupiała. 

- Naprawdę nie wprowadził pan tego ulepszenia? 

- Próbowaliśmy. Niestety, pomysł okazał się chybiony. 

- Wobec tego plany są... 

- ...bez znaczenia. 

Kai roześmiał się serdecznie, jakby udał mu się najprzedniejszy żart, choć ani on, ani miss 

Philby, każde na swój sposób, nie traktowali poważnie tego, co powiedział. 

Amerykanka  patrzyła  na  Kaia,  z  trudem  powstrzymując  wybuch.  Bez  wątpienia  miała 

czarny dzień. 

Kai  szybko  przeszedł  do  porządku  nad  rozterkami  Amerykanki,  dając  tym  samym  do 

zrozumienia,  że  na  podobne  zmartwienia  szkoda  czasu.  Rozmowa  zamieniła  się  w  cudowną 

idyllę, a miss Philby całkowicie odzyskała rezon. 

Po pewnym  czasie Kai  zaproponował  kawę na tarasie kasyna. Wiedział, że zastaną tam 

Lievena. 

Wyszli razem, Maud Philby wciąż jeszcze trochę zdenerwowana, choć zbierała już myśli i 

background image

liczyła, że zdoła je jakoś uporządkować. Nie dano jej czasu, gdyż Lieven z ogromnym przejęciem 

opowiadał  właśnie  zabawną  anegdotę  z  życia  cokolwiek  podejrzanej  hrabiny  C,  której  mąż 

sprowadzał  jej  do  domu  kochanków,  aż  w  końcu  jeden  z  nich  uznał,  że  niegodnie  nadużył 

przyjaźni  hrabiego,  ze  wstydem  stanął  przed  nim  i  wszystko  mu  opowiedział.  I  choć  hrabia 

przedstawił mu iście tagorejską listę rozkoszy, ten nie popuścił dopóty, dopóki hrabia nie przyjął 

wyzwania.  Był  to  najpocieszniejszy  pojedynek,  jaki  kiedykolwiek  widziano.  W  swym 

zapamiętaniu skruszony donżuan nie pomyślał, jak tu oszczędzić hrabiego, i przestrzelił mu udo. 

Zrobił się niezgorszy zamęt, wszyscy uwierzyli, że to poważne, nawet niezmiernie poważne, że 

broniący  się  gotów  był  walczyć  do  ostatka.  Swoją  inicjatywą  hrabia  zaskoczył  otoczenie, 

przypuszczano, że się zmienił, każdy następny zalotnik starał się unikać jego towarzystwa, aż w 

końcu o całej awanturze zapomniano. 

Tymczasem Maud Philby znów była sobą. Po półgodzinie Kai pożegnał się i ustąpił pola 

Lievenowi. Ten nie miał pojęcia, że może teraz zebrać coś, czego bynajmniej nie posiał. 

background image

XIII 

Kai  jeszcze  na  chwilę  wstąpił  do  Hollsteina.  Omówili  pokrótce  przebieg  treningów  i 

ustalili, kiedy powinni się spotkać na Sycylii. 

- Hollstein, niech pan uważa na hamulce. Z hamulcami jak nasze musimy wygrać wyścig 

górski. 

Kiedy  to  załatwił,  wrócił  do  hotelu,  by  się  spakować.  Na  placu  przed  kasynem  czekały 

rozliczne limuzyny obładowane walizami. Bagaże piętrzyły się na dachu hotelowego autobusu. 

Sezon dobiegał końca. 

Kai  zawiózł  kufer  na  jacht  Lilian  Dunquerke.  Pozostałe  walizy  oraz  wóz  Hollstein  miał 

dostarczyć do Genui i zostawić w strzeżonym miejscu. 

Nadszedł  czas  pożegnania  z  widokiem  na  morze,  oknem  i  balkonem  w  pokoju 

hotelowym.  Kai  zżył  się  z  otoczeniem,  czuł  się  w  nim  bezpiecznie.  Morze  było  spokojne, 

powietrze łagodne i miękkie, cisza przypominała harmonijny akord poprzedzający melodię, która 

niebawem rozwinie się i wypełni przestrzeń. 

A  jeśli  zaraz  zabije  dzwon?  -  mogłaby  przecież  nadciągnąć  burza  pędząca  przed  sobą 

kolorowe ptaki od brzegu po horyzont, ku nawałnicy i zagładzie. 

Zastygłe  godziny  poprzedzające  spełnienie,  w  których  ani  się  na  nic  nie  czeka,  ani  do 

niczego nie dąży  - rzadkie chwile, kiedy wiatr i chmury mogą oznaczać przeznaczenie, a serce 

staje się kompasem pozbawionym na moment swej mocy, poddanym działaniu bieguna, którego 

położenie samo ustaliło. 

Złote  godziny  bezbronności,  powrotu  w  dzieciństwo,  ufności  i  zawieszenia.  Świecie  ty 

mój, czyń ze mną, co tylko zechcesz - niech zadmie wiatr i wypełni żagle. 

Niepokój rozwiał się. Żagle z wolna obracały się na południe. Sprawy dopiero co minione 

traciły  blask.  Słońce  stało  w  zenicie,  nie  liczyło  się  już  wczoraj  ani  jutro.  To  było  trwanie  - 

jednako odległe od ciszy i burz... 

Przed  wieczorem  krajobraz  nabrał  kolorów.  Skalne  ściany  okalające  wschodnią  zatokę 

pojaśniały,  ukazały  się  kamienne  zręby  i  rozpadliny.  Ukośne  promienie  słońca  kładły  się  na 

zboczach,  zamieniając  je  w  barwne  bryły  i  płaszczyzny.  Na  zachodzie  opadała  czerwonawa 

mgiełka,  naprzeciwko  czerniały  palmy.  Słońce  powoli  przygasało  -  resztki  światła  gubiły  się 

pośród ulic, nad powierzchnią morza. 

background image

Rozległ  się  gwizd  lokomotywy.  Sapiąc,  wychynął  zza  skały  pociąg,  niczym  ruchoma 

bransoleta otoczył skraj zatoki. Zostawił za sobą pasmo błękitnego dymu, którego kłęby barwiły 

się perłowo. 

Automobile  bezgłośnie  przemierzały  skrzyżowanie  obok  stacji  końcowej  i  pędziły  w 

stronę zakładu kąpielowego. Wielkie autobusy uginające się miękko na grubych oponach, pękate 

i szybkie niczym chrabąszcze, kluczyły w wąskich zaułkach. Z Cafe de Paris dolatywały dźwięki 

muzyki. 

Kai zszedł do hallu i wydał kilka poleceń portierowi. Murzynowi w bramie wcisnął garść 

drobnych, które zostały mu jeszcze w kieszeni. 

Na  plac  cały  czas  podjeżdżały  samochody.  Ubrani  na  biało  chłopcy  z  Cafe  de  Paris 

wskakiwali  na  stopnie  i  kierowali  pojazdy  na  wolne  miejsca  postojowe.  Kilka  kabrioletów 

parkowało  tuż  obok  stolików;  ich  właściciele  gawędzili  z  gośćmi.  Policjanci  niezawisłego 

państewka,  odziani  w  białe,  szamerowane  złotem  mundury  i  ozdobne  hełmy  tropikalne,  stali 

pośród  tego  zamieszania  dostojni  jak  królowie.  Między  nimi  uwijali  się  kucharze  w  wysokich 

czapach. 

Ponad ulicą opadającą stromo w kierunku Mirabeau odcinał się wąskim pasem przyczółek 

leżącego wysoko Corniche. 

Kai  skręcił  na  Boulevard  de  Monte  Carlo  i  z  wolna  szedł  w  dół  po  schodach. 

Rozkoszował się chwilą, jego umysł przenikała idealna harmonia, cieszył się tym, co nadchodzi, 

chciał  zatrzymać  czas  wypełniony  błogim,  mądrym  spokojem,  marzeniami,  szczęściem.  Był 

świadom, że znalazł się u wrót szczęścia; chciał smakować każdą minutę tak długo, jak to tylko 

możliwe. 

Stał na szerokim deptaku obok przystani. Patrzył na Monako, niespokojne miasto, którego 

zabudowania pięły się po skale niczym wybujała roślina. Wybiegający w morze akwedukt z Tir - 

aux  -  Pigeons  kształtem  filarów  przypominał  swych  rzymskich  poprzedników.  W  sklepach 

jubilerskich przy Boulevard de la Condamine paliły się już światła. Godzina pomiędzy dniem i 

zmierzchem przynależy jeszcze do światła, zdaje się jednak poddawać mistyce wieczoru; dlatego 

Włoszki z nizin Lombardii zwykły się o niej pozdrawiać, mówiąc: felicissima notte. 

Jacht  czekał,  jego  dziób  obmywały  przezroczyste  fale.  Kadłub  lekko  drżał,  z  wnętrza 

dobiegał cichy szum: maszyny były pod parą. 

Frute  jednym  susem  wskoczyła  na  pokład.  Kai  wszedł  za  nią.  Po  kilku  minutach  jacht 

background image

odbił od brzegu i wyszedł w morze. 

Kai  był  sam  na  pokładzie.  Nikt  mu  nie  przeszkadzał.  Niewidoczny  dla  cudzych  oczu 

siedział przy relingu i patrzył, jak pieni się woda za rufą. Wieczorne słońce barwiło kilwater na 

czerwono.  Kobaltowoniebieskie  i  zielone  bryzgi  wznosiły  się  jasną  ścianą,  po  czym 

rozpryskiwały nad pofalowaną powierzchnią wody. Nadciągnął wiatr. 

Frute uniosła łeb. Zbliżała się Lilian Dunquerke. Kai podszedł do niej. Długo stali obok 

siebie, patrząc na znikające w oddali wybrzeże. Oboje wiedzieli, że wraz z lądem zostawiają za 

sobą świat i jego problemy. 

Na tyle pogardzali utartymi normami, że je wykorzystywali; zawsze mogły posłużyć do 

obrony  i  zdystansowania  się  wobec  spraw  drugorzędnych.  Ale  teraz  od  norm  odstąpili,  każde 

bowiem znalazło w drugim partnera o tym samym formacie osobowości. 

Mogli  sobie  pozwolić  na  udźwignięcie  przygody,  która  przeskakując  rozliczne  stacje, 

pojawiła  się  niczym  dar  i  zapewne  tak  samo  znienacka  miała  przeminąć;  byli  dość  silni,  by 

niczego na powrót nie przywoływać ani nie zatrzymywać. 

Dlatego  nie  tracili  czasu  na  jakiekolwiek  próby  pogłębiania  zadzierzgniętych  więzi,  po 

prostu dali się całkowicie ponieść fali; wiedzieli, że przygoda potrwa tyle co tchnienie, że będzie 

jak przelotny uśmiech lub uścisk dłoni... 

Nie mogliby zostać z sobą dłużej, zbyt duże było między nimi pokrewieństwo ducha. 

Oboje musieli odrzucić pokusę wielu miałkich okazji, by sięgnąć dalej, ku pełni przeżyć. 

Zwątpienie,  które  kazało  im  odwrócić  się  od  powierzchownych  uczuć,  obecnie  pomagało 

zrozumieć  całą  niezwykłość  sytuacji,  w  naiwnych  oczach  mogącej  wyglądać  jak  ucieleśnienie 

romantycznego ideału. 

Byli jak Adam i Ewa. Arka unosiła ich poprzez wody, które zatopiły ziemię; mijały ranki, 

popołudnia, wieczory i noce, a na zaczarowanym okręcie czas stał w miejscu, chociaż złociste, 

nabrzmiałe godziny wciąż biegły naprzód. 

Nie dążyli do niczego więcej ponad to, co przeżywali. Umieli odnaleźć właściwy wymiar 

szczęścia,  mniej  liczyła  się  intensywność  przeżyć,  bardziej  ich  trwanie.  Można  przeżywać 

wspólnie  coś  wielkiego  lub  małego;  oboje  dla  swych  przeżyć  mieli  dużo  spokojnego,  choć 

bynajmniej  nie  mistycznego  poszanowania,  nie  uciekali  się  do  eksperymentów  i  dzięki  temu 

przeżycia w nich trwały. 

Niepotrzebny  był  żaden  patos  ani  wielkie  słowa.  Byłyby  skazą  kładącą  się  cieniem  na 

background image

trwaniu. Wystarczyło zająć się po prostu i zwyczajnie tym, co codzienne. Powab świata polega 

na  migotaniu  dni  i  godzin,  przemykaniu  zdarzeń  i  nie  wolno  zapominać,  że  należy  z  nimi 

harmonijnie współbrzmieć. 

Ale dzięki temu w każdej chwili przeżywa się zachwyt. A ponieważ stale poruszamy się 

w górnych rejonach, przestajemy ocierać się o sprawy szare i płaskie. O ileż więcej barw staje się 

naszym udziałem. 

Lilian Dunquerke i  Kai  świetnie wiedzieli, że miłość nie jest doskonała; przekonanie to 

nie burzyło im spokoju i pogody ducha. Nie próbowali we wszystkim się zgadzać, za to bardzo 

się starali, by każde mogło pozostać sobą. 

Z wygodnych leżaków rozstawionych obok relingu przyglądali się rybakom o spalonych 

na brąz plecach, którzy korzystali właśnie z przypływu. 

Kiedy  jacht  nieruchomiał  na  kotwicy,  Kai  i  jego  towarzyszka  dobywali  wędek  bądź 

wyglądali  w  przezroczystej  wodzie  żółwi  i  ośmiornic.  Drobne  fale  rozbijały  się  z  chlupotem  o 

dziób statku. W pełnym słońcu, jedynie w koszulach i luźnych spodniach, siedzieli na pokładzie; 

zakładali  się,  kto  pierwszy  coś  złowi.  Nieraz  między  korkowe  pływaki  wpadała  ławica  ryb, 

innym razem zdawało się, że coś szarpie wędką. 

Wiele radości przysparzało im śledzenie tańczących na fali plam słońca. Wystarczyło się 

pochylić  nad  dziobem  jachtu,  by  się  przekonać,  że  niżej  jest  głębia,  która  otwiera  się  niczym 

niema otchłań. 

Z  czasem  mieli  dosyć  wrażeń,  spoza  których  wyzierała  nieco  podejrzana  filozofia 

symboli.  Wtedy  kładli  się  płasko  na  plecach  i  oglądali  już  tylko  błękit,  w  którego  bezkresie 

można było pogrążyć się bez reszty. 

W takiej chwili do świadomości obojga przenikały doznania o niezwykłej sile. Czy leżące 

obok ciało nie jest prawdziwym cudem? Jego istnienie dawało się chłonąć bez udziału zmysłów, 

a przez to wrażenie stawało się tym pełniejsze; patrząc w niebo, czuło się wzajemne zespolenie z 

zachowaniem  wszelkich  indywidualnych  rysów  i  zupełnego  bezruchu;  to  doznanie  ożywiał 

wszechobecny  prąd,  którego  oddziaływanie  docierało  do  świadomości  dopiero  wtedy,  gdy 

udawało  się  w  nim  powoli  zatracić,  a  potem  odeń  odciąć  i  skierować  własne,  jednostkowe 

istnienie  ku  temu,  co  ogólne,  a  także  wówczas,  kiedy  kwestie  ogólne  traciły  blask  i  otwierały 

drogę szczególnemu i bardzo intensywnemu przeżywaniu, w którym dusza zdaje się całkowicie 

wnikać w skórę i które bywa najcenniejszym instrumentem wysublimowanego uczucia. 

background image

Wszystko  to  jednak  rozwiewało  się  jak  dym  w  obliczu  pasztetu  z  małych  raczków, 

przyrządzanego przez kucharza doprawdy genialnie. 

Na  jachcie  były  radioodbiorniki  i  nieraz  udawało  się  wychwycić  w  eterze  koncert  z 

Londynu  lub  Paryża.  Bardzo  często  audycję  zakłócały  niezrozumiałe  sygnały  radiostacji 

okrętowych; nic bowiem nie może konkurować z gadulstwem statku, który wyszedł w morze  - 

wszyscy muszą wiedzieć, że zdąża właśnie do Pernambuco bądź Kolombo. 

I tak, leniwie i bez starć, mijały dni. Ani jedno, ani drugie nigdy słowem nie wspominało 

o wcześniejszych wydarzeniach. Odsunęli je od siebie, nie zastanawiając się nawet dlaczego. 

Pozwalali sobie na luksus samotności. Kai lubił się zaszyć z lekturą w kącie obok łodzi. 

Czasami  oboje  zachowywali  się  jak  dzieci,  w  czym  nie  było  odrobiny  pozy  ani  przymusu. 

Podobnie jak w innych sytuacjach, i tutaj ulegali najbardziej naturalnym impulsom. 

O uczuciach się nie mówiło. Dlatego też ani trochę nie byli sobą zmęczeni... 

Pod  wydętymi  żaglami  Kai  i  Lilian  Dunquerke  uprawiali  szermierkę,  krzyżując  oręż  o 

wąskiej, zagiętej klindze. Zachodzące słońce barwiło na brązowo ich twarze i ramiona. 

Przywierali  do  siebie,  z  kocią  zręcznością  odskakiwali,  wsunięte  w  rękojeść  dłonie 

miotały  błyskawice.  Stal  uderzała  o  stal,  we  wszystkie  strony  strzelały  iskrzące  się  zygzaki  i 

zdawało  się,  że  można  z  floretem  w  ręku  ruszyć  w  afrykański  busz  i  pochwycić  na  sztych 

skaczącego w górę lamparta. 

Kai odrzucił floret. 

- Czas kończyć, bo zaczniemy walczyć na serio. - Te florety wręcz prowokują, by przebić 

komuś gardło; byłoby to teraz bardzo proste, o wiele trudniej wrzucić je po prostu do wody. 

Nocą wiał wiatr z południa. Na niebie wzeszedł ogromny księżyc, niemal jak w tropikach. 

Statek jaśniał w niematerialnej poświacie. Nie dało się spać. 

Kai  i  jego  towarzyszka  krążyli  po  pokładzie.  Natknęli  się  na  florety.  Kai  podniósł  je  i 

wygiął. 

- Księżyc się z nimi rozprawi. 

Rzucił  obie  klingi  wysoko  w  górę;  ze  świstem  przecięły  powietrze,  wpadły  do  wody  i 

zatonęły. 

- W księżycową noc nie wolno mieć żadnej broni. 

Z podciągniętymi kolanami przysiedli na dziobie. Twarz Lilian Dunquerke odbijała blade 

światło.  Morze  wyglądało  jak  ołów,  w  którym  jacht  żłobił  srebrzystą  bruzdę.  Fosforyzujące 

background image

srebro mamiło wzrok. Cicho nadleciał wiatr i teraz jęczał w ożaglowaniu. Księżyc był zabójczy, 

wystawianie się nań bez ochrony mogło się okazać niebezpieczne. Wiadomo, że jasna poświata 

zagraża życiu. Za jej sprawą młode zwierzęta zamieniają się w nocne zjawy o zielonych oczach. 

Jeśli  ktoś  w  afrykańskiej  zagrodzie  zje  podczas  pełni  kurze  mięso,  to  poprzez  żołądek  zyskuje 

zdolność  widzenia  rzeczy  odległych.  Osobliwością  bywa  również  drzewo  z  Walhalli,  które 

rozrasta się i nagle rozpada na strzępy. 

Kai  opowiadał  o  przesądach  ludzi  z  dalekich  krajów.  Wedle  nich  niektóre  czary  zadają 

śmierć,  są  też  amulety,  które  od  niej  chronią.  Sam  doświadczył  złych  mocy  kamienia 

księżycowego i opali - odczyniła je jawajska dziewczyna za pomocą ametystów; zdarzyło się to 

w jakiejś wsi, Kaiowi brakowało wtedy chininy. Dziewczyna potem poszła za nim, a po jakimś 

czasie go opuściła. Lilian Dunquerke nie musiała pytać: wiedziała, że dziewczyna umarła... 

Naraz Kai gwałtownie wykrzyknął: 

- Życie dzień po dniu może okropnie zmęczyć! 

- Tylko teraz... 

-  Ani na chwilę nie można przestać żyć, tak samo jak czasem  nie da się  zejść na ląd ze 

statku cumującego przy nabrzeżu. Życie jest jak jazda bez przystanków. 

- Tak się tylko zdaje. 

- Wciąż się żyje i żyje, toż to prawdziwe utrapienie. A gdyby tak dać spokój, zniknąć na 

jakiś czas i potem znów powrócić do życia? 

- A czy nie wracamy? 

- Tak nie dojdziemy do niczego - rzekł Kai i roześmiał się. - Księżyc działa pobudzająco. 

Szkoda, że nie da się zburzyć porządku lat i miesięcy wypełniających czarę życia - wybrać jakiś 

dzień z czterdziestego piątego roku, innym razem z osiemnastego i dowolnie je układać. O ileż 

byłoby to barwniejsze; teraz co dzień jesteśmy tacy sami i czegoś brakuje. 

Lilian Dunquerke milczała. 

- Jak pięknie wygląda pani w tym świetle - ciągnął Kai - uwodzicielskim i dekadenckim, 

w  dodatku  tak  bezsilnym.  Patrzę  na  pani  oczy,  usta,  ramiona,  wracam  myślami  do  naszych 

zmagań  szermierczych,  czuję  jeszcze  pani  ruchy...  Rozumie  pani,  że  to  za  mało,  że  chciałbym 

dodać  do  tego  wszystko,  co  było  wczoraj  i  dziś,  zwłaszcza  kiedy  podświadomie  czuję,  z  całą 

mocą,  jak  dalece  niemożliwe  jest  związanie  się  z  drugim  człowiekiem  bez  reszty,  tak  jak 

naprawdę  bym  pragnął.  Mamy  odrobinę  za  wiele  zdrowego  rozsądku,  a  przy  tym  zbyt  gorącą 

background image

krew. Byłoby prościej, gdybyśmy mieli tylko jedną z tych dwóch rzeczy. 

Patrząc w pani oczy, widzę, że myśli pani teraz wyłącznie o mnie. Wiem jednak, że choć 

to  prawda,  później  już  nigdy  tak  nie  będzie.  Nie  układam  zgrabnych  zdań,  powiedzonek  -  to 

światło  wszystko  odmienia.  Czuję  się  szczęśliwy,  że  jestem  tutaj  i  mogę  podążać  za  pani 

myślami;  wierzę,  że  gdyby  udało  się  pochwycić  stygnące  tchnienie  czasu,  byłoby  można 

dosięgnąć wieczności... 

Idźmy  dalej:  jest  mi  pani  całkowicie  oddana,  ale  jednocześnie  przypomina  pani  pasmo 

tęczy wyrastające z mgieł, potem coraz wyraźniejsze, przybierające swą właściwą postać, które 

dalej  znów  się  rozmywa  w  mgliste  smugi.  Chciałbym  do  siebie  przyciągnąć  również  te 

umykające końce, przytrzymać rękami jak łuk, napiąć, nałożyć strzałę, wypuścić ją i trafić w to, 

co już poza nami. Za jednym zamachem wypełnić ten krąg sobą, ujrzeć tysiąc swoich wcieleń w 

nowej, innej przestrzeni! Odrzucam następstwo zdarzeń - niech współistnieją! 

Przeżywamy  osobliwe  godziny.  Poza  nami  nie  ma  niczego,  każda  moja  myśl  dąży  ku 

pani,  pani  całą  sobą  roztapia  się  we  mnie;  taki  układ  zapewnia  szczęście,  jest  dla  niego 

najkorzystniejszy. A mimo to pojawiają się pragnienia. Ale czy ta godzina spełnionego szczęścia, 

godzina  roztropności  serca,  powstrzymywanych  dłoni,  skupienia  duszy  -  istne  dzieło  sztuki, 

najczystszy produkt wysublimowanego jestestwa (trzeba było starań całego życia, by wyjść na jej 

spotkanie) - nie nastraja pani melancholią? 

Lilian Dunquerke podniosła dłonie do oczu i splotła palce. Patrzyła przez nie na Kaia. 

- Jeśli zechcemy, czas umrze... - odezwała się po chwili. 

-  Można  i  tak.  Światło  księżyca  jest  jak  podmuch  rozniecający  uczucia.  Nie  mogę  się 

oprzeć wrażeniu, że przed chwilą byłem bardzo niemądry. 

- Przeciwnie, bardzo się pan starał. Proszę spojrzeć przez moje palce. Morze przypomina 

wtedy stado słoni, ich grzbiety są szare. Nie da się zaprzeczyć, że tak wygląda bycie z sobą... 

Rozległo  się powolne człapanie. Coś zaszurało  i w bladym  świetle księżyca ukazała się 

Frute. Wyglądała jak szara zjawa o długich łapach i szklistych oczach. Czar jednak zaraz prysł, 

zjawa promieniowała ciepłem i z pełnym zaufaniem wsunęła łeb pod ramię Kaia. 

Zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech psa. Drobne fale obmywały dziób jachtu, 

który w ciszy, to unosząc się, to zanurzając, podążał przed siebie; wraz z nim przemieszczał się 

horyzont, jakby był krynoliną narzuconą na statek. 

Zawiązał  się  intymny  krąg  z  trzema  istotami  pośrodku,  trojgiem  bijących  serc,  wokół 

background image

których  królowała  noc.  Każda  z  nich  skuliła  się  w  sobie,  łączyła  je  wspólnota  istot  żywych. 

Czuło się tchnienie wszechświata rozciągającego się poza horyzontem, oddech niepojętego, jego 

trwanie  i  nieskończoność;  z  całym  jednak  spokojem  zakreślano  dlań  granice,  wyznaczano 

początek i koniec, pomiędzy którymi znajduje się miejsce dla życia. 

Nie poddali się jednak temu doznaniu  bez reszty.  Lilian Dunquerke zażądała koktajlu  z 

koziej  śmietanki,  zadarskiego  maraskino,  wermutu  i  kilku  kropel  angostury,  którą  Kai  zdołał 

gdzieś  wyszperać.  Dla  siebie,  co  już  zakrawało  na  cud,  przyniósł  karafkę  koniaku,  a  dla  Frute 

grube jak ramię salami, które udało mu się ściągnąć kucharzowi. 

I tak zwycięsko dotrwali świtu. 

Mijał  dzień  za  dniem  i  nikt  nie  pilnował  kalendarza.  Czas  się  zatrzymał,  na  statku 

panował osobliwy nastrój zawieszenia, który ogarniał całą przestrzeń ograniczoną horyzontem. 

W końcu jednak nadszedł dzień, w którym znów pojawiły się zegarki, czas, terminy. Jacht 

zbliżał się do Neapolu i Palermo. 

W ciągu ostatnich nocy  przechodziły burze. Ruchome przedmioty w ciemnych kajutach 

przetaczały się z miejsca na miejsce z łoskotem przypominającym huk wystrzałów. Nad morzem 

wiatr cichł, morze jednak było wzburzone i musiało upłynąć trochę czasu, nim fale opadły. 

Pod  wieczór  część  horyzontu  zaczęła  się  zamieniać  w  zatokę.  Już  w  południe  z  tamtej 

strony widać było pionowy słup dymu. 

Kai uśmiechnął się do Lilian Dunquerke. 

-  Szkoda  czasu  na  sentymenty:  doskonale  wiemy,  że  było  to  przeżycie  jednorazowe  i 

niepowtarzalne.  Cieszmy  się  ostatnimi  godzinami,  ich  melancholią  i  smutkiem  -  one  także  są 

odcieniami szczęścia. Czymże byłoby szczęście bez pożegnań? 

Wybrzeże rosło w oczach. Najpierw wyglądało jak cienki łańcuszek, potem z obu stron 

zatoki  brzegi  nabierały  kształtów,  spoza  błękitnej  mgły  wyłaniały  się  wyraźne  zarysy  stałego 

lądu. Po zboczu góry tarasami aż na sam szczyt pięło się miasto: Neapol. 

Jacht  zawrócił  i  wyszedł  w  morze.  Niewiele  później  przed  dziobem  wyrosło  okazałe 

wybrzeże  Sycylii.  To  był  już  inny  świat:  po  trosze  tropikalny,  przypominający  Afrykę.  Na 

jachcie opuszczano żagle, prędkość zmalała. 

Tylko kilka słów. Uniesiona dłoń i głos Lilian Dunquerke: 

- Na pewno przyjadę na wyścigi. 

Niewielka łódka odbiła od burty i niebawem ląd stały, ludzie i palmy odgrodziły Kaia od 

background image

jachtu. 

background image

XIV 

W  Palermo  Kai  zatrzymał  się  zaledwie  na  kilka  godzin.  Wynajął  samochód  i  kazał  się 

zawieźć do Termini. Szofer przejechał trzydzieści siedem kilometrów w dwadzieścia pięć minut. 

Obok dużej przewiewnej hali stał grubo okryty kurzem wóz wyścigowy. Kai przyjrzał mu 

się  uważnie:  tego  typu  wozem  jeździł  Murphy.  Poprosił  szofera,  by  się  zatrzymał;  od  razu 

rozpoznał  Amerykanina,  który  także  go  zauważył,  choć  równocześnie  do  kogoś  machał. 

Pokazało się dwóch mechaników, którzy przepchnęli auto do hali. 

Murphy podszedł do Kaia. Wymienili kilka niezobowiązujących słów. Zawziętość rywala 

niemile dotknęła Kaia. Murphy okazał się nadzwyczaj skryty i jedynie półgębkiem odpowiadał 

na pytania. 

Kai  podjechał  dalej  i  ujrzał  Hollsteina,  który  biegł  z  naprzeciwka,  trzymając  w  ręce 

świece zapłonowe. Zastanawiał się, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widział Hollsteina. Choć 

wydawało się, że mógłby to być nawet rok, w rzeczywistości od poprzedniego spotkania upłynął 

niecały  miesiąc.  Ale  teraz,  kiedy  stanął  z  Hollsteinem  twarzą  w  twarz,  czuł,  że  ten  czas  się  w 

ogóle  nie  liczy,  że  znów  w  obecności  młodego  człowieka  odżywa  cała  przeszłość.  Przygodę  z 

Lilian Dunquerke postrzegał jak samotną wyspę pośród ogromu morza; z wyspą tą nie łączyła go 

już żadna nić. Poweselał i zapytał Hollsteina: 

- Co z tymi świecami? 

-  Od  kilku  dni  wciąż  je  wymieniamy.  Ostatnio  udało  nam  się  trafić  na  świece  o 

zwiększonej  trwałości,  doskonale  wytrzymujące  najwyższe  obroty.  Ale  może  przejrzy  pan 

pocztę? 

Przyniósł plik listów i gazet. 

Kai przerzucał je pośpiesznie. Hollstein tymczasem opowiadał, że dostał list od Barbary. 

Barbara... 

Wśród  swych  przesyłek  Kai  także  znalazł  listy  od  Barbary.  Mimo  to  słowa  Hollsteina 

sprawiły mu ból. 

Dziwił się sobie, temu, jak osobliwie zachowuje się czasem serce. Dopiero rozstał się z 

kobietą, przy której zapomniał o innej; teraz myśli o drugiej, zupełnie wykreślając z pamięci tę, z 

którą spędził bez mała miesiąc. Przy czym żadna z nich nie opuściła jego jaźni. Pokrętne drogi 

miłości umykają racjonalnym uzasadnieniom, pod tym względem miłość nie daje się porównać z 

background image

niczym. 

Przede  wszystkim  jest  w  niej  coś  z  aforyzmu,  i  to  o  wiele  więcej,  niżby  się  mogło 

wydawać.  Nie  można  zbyt  długo  uprawiać  jej  bezkarnie.  Jeśli  ma  trwać  dłużej,  konieczne  są 

interludia.  Kai  odkrył,  że  terminy  wyścigów  w  jakimś  metafizycznym  rytmie  współgrają  z 

zawirowaniami jego psychiki. Tak jak ostatni wyścig, pojawiają się zawsze we właściwej porze. 

Wzrok Kaia objął masyw górski, Kai przyglądał się drogom, potem niebu. 

- Dużo pan jeździł, Hollstein? 

- Niemal codziennie. 

- Także w deszczu? 

-  W  ogóle  nie  padało.  Zmieniliśmy  parę  drobiazgów  w  hamulcach,  myślę,  że  nawet  na 

mokrej nawierzchni poradzą sobie z rozpędzonym autem. 

- Lieven już przyjechał? 

- Tak, nawet już tutaj przychodził. 

Ale nie za często. 

- Nie, raczej rzadko. 

- A mechanicy? 

- Wszyscy już są. 

- Wystartujemy na trzech maszynach. Ile zgłosił Murphy? 

- Cztery. 

- Cztery? 

- Murphy jest bardzo przewidujący. 

- Już to zauważyłem. Wręcz nieprzyzwoicie ostrożny. 

- Dopiero od niedawna. Przedtem okazywał duże zaufanie. Przychodził co dzień i udzielał 

mi  wielu  istotnych  informacji.  Zupełnie  nie  rozumiałem,  o  co  mu  chodzi.  W  końcu  się 

połapałem, że okrężną drogą próbuje się dowiedzieć, co udoskonaliliśmy w gaźniku. Kiedy z całą 

powagą wyjaśniłem mu, że się myli, że nam się, niestety, nie powiodło, przestał mnie nachodzić. 

Teraz, jak sądzę, pluje sobie w brodę, że przekazał mi tyle wskazówek, a okazało się to chybioną 

inwestycją. Trudno inaczej wytłumaczyć jego postępowanie. 

Kai doskonale wiedział o innych powodach poczynań Murphy’ego. 

- Czy Maud Philby też jest na Sycylii? - zapytał. 

- Tak, mieszka w Palermo. 

background image

- Przyjeżdżała już tutaj? 

- Była raz z Lievenem. 

Kai  stukał  palcami  o  maskę  samochodu.  Sprawiało  mu  to  przyjemność;  do  rytmicznie 

postukującej jednej ręki dołączył drugą, którą naśladował uderzenia w bęben. Po chwili przerwał. 

- Hollstein, tym razem musimy zwyciężyć. 

- Zgadzam się. Myślę, że na pewno się uda. 

- Jutro rozpoczynamy forsowny trening. 

- Możemy zacząć już dzisiaj. 

Lepiej jutro. Dziś uporządkuję swoje sprawy i spróbuję obudzić w sobie wolę walki. 

W Palermo Kaiowi udało się bez kłopotu odnaleźć znajomych. Po przyjeździe niemal od 

razu zadzwonił do Lievena, który koniecznie chciał się z nim zaraz widzieć. Trochę zdziwiony 

Kai poprosił o przełożenie spotkania na wieczór, tym bardziej że Lieven nie wymienił żadnego 

konkretnego powodu. Kai był jednak ciekaw, o co chodzi, a jednocześnie przewidywał zabawne 

komplikacje wiążące się z Maud Philby. 

By osiągnąć należyty efekt, zszedł do restauracji, a kiedy Lieven się pojawił, zaprosił go 

do swojego stolika i zaproponował mu wspólny posiłek. Lieven się żachnął, po czym  - z nieco 

nadętą miną - odmówił. 

- Przecież chciałem z panem pomówić. 

- Właśnie po to tu jesteśmy. Jednak jedzenie w samotności działa na mnie deprymująco. 

Te drobne przystawki są jedyne w swoim rodzaju. Tylko nad samym morzem można je dostać. 

Lieven  się  ociągał.  W  końcu  zrozumiał,  że  dalsze  wzbranianie  się  niczego  nie  zmieni  i 

może nawet lepiej poczekać razem, a w tym czasie czymś się zająć. Zwłaszcza że mieli o czym 

rozmawiać. 

Kai zaczął: 

- Zdaje się, że Hollstein już się na dobre rozjeździł... 

- O, tak... 

- I dużo czasu spędza na torze? 

- Tak. 

- Lieven, dlaczego pan taki małomówny? 

- Różne myśli chodzą mi po głowie. 

- Tego się nie da ukryć. Zje pan ciastko francuskie? 

background image

- Chętnie. 

- Delikatne, nieprawdaż? 

- Bardzo delikatne. 

- Kawę może wypilibyśmy na zewnątrz? 

- Rzeczywiście, będzie przyjemniej. 

Świetnie!  Poszukajmy  jakiegoś  ustronnego  kąta.  Kącika  do  spokojnej  pogawędki. 

Dobrze? 

Lieven roześmiał się. 

- Kai, stara się pan być nadzwyczaj miły. I bynajmniej nie jest pan ciekaw, z czym się do 

pana wybierałem. To cygara zawijane w zielony liść. Proszę się poczęstować. 

Pili  kawę.  Lieven  nie  milkł  teraz  ani  na  chwilę.  O  ile  przedtem  opowiadał  pośpiesznie 

byle  co,  o  tyle  przy  kawie  prawie  całkiem  się  rozluźnił  i  myślał,  jak  pokierować  rozmową,  by 

nadać jej możliwie beztroski charakter. 

Kai przerwał mu: 

- Podobno Maud Philby także jest w Palermo. 

- Tak. 

- Od dawna? 

-  Od  kilku  dni.  -  Lieven  wydmuchiwał  kółka  dymu  i  śledził  je  wzrokiem.  Po  chwili 

ciepłym głosem dodał: - Przyjechaliśmy razem. 

-  Ach  tak  -  odezwał  się  Kai,  patrząc  również  gdzieś  daleko  przed  siebie,  pozornie 

nieobecny myślami, w głębi ducha jednak szczerze ubawiony. 

Lieven milczał. Chciał się przekonać, jak Kai zareaguje na ostatnie słowa. Z pewnością 

doń dotarło, że pomiędzy Lievenem a Maud Philby coś się zmieniło. Z tego powodu miał nawet 

trochę  nieczyste  sumienie,  ponieważ  do  końca  nie  wiedział,  co  właściwie  zaszło  między  nią  a 

Kaiem.  Podejrzewał  więcej  niż  w  istocie  było,  w  czym  zresztą  utwierdzały  go  aluzje 

Amerykanki. 

Choć wiedział, że obojętne „tak” niczego nie załatwia, miał na tyle doświadczenia, by w 

związkach z kobietami zakładać każdą możliwość, każdy bieg wydarzeń. W dodatku, mając do 

czynienia z Kaiem, liczył się z wszelkimi dziwactwami, a nieobecność Kaia przez ostatnich kilka 

tygodni też dawała do myślenia. 

- Cudowna kobieta... 

background image

Kai obracał w palcach cygaro. 

- I znakomite cygaro. Tak świeże, jakby dopiero co skręcono liść. 

- Bo też zostało zwinięte przed kilkoma dniami. Dostałem je poleconą pocztą. 

- Niesamowite. Będziemy je palić razem. 

-  Ależ  oczywiście.  -  Lieven  nastawił  uszu.  Zdawało  mu  się,  że  słyszy  coś  pomiędzy 

wierszami. 

-  Te  cygara  są  jak  najprawdziwsza  fajka  pokoju  -  ciągnął  Kai.  -  Zmuszają  do  zawarcia 

porozumienia  bez  konieczności  wybaczania  czegokolwiek.  Szczególnie  pierwsza  połowa.  Przy 

całym szacunku dla jakości tytoniu, nie należy ich palić do końca. Druga połowa jest już trochę 

za ciężka. Nie sądzi pan, że można ją sobie darować? 

- Na wszelki wypadek? 

- Są wyjątkowe. Rozumie się, że na wszelki wypadek. Bardzo to miłe z pańskiej strony, 

Lieven, że przyjmuje pan na siebie zobowiązania, których nikt nie wymaga. Kiedy mieliśmy obaj 

zdecydowanie mniej lat, ulegając nieobliczalnemu impulsowi... a byliśmy w iście romantycznym 

nastroju... obiecaliśmy sobie, że nasza przyjaźń nigdy nie ucierpi z powodu kobiety. Myślę, że to 

była zdrowa idea. Więc dlaczego teraz mówimy przede wszystkim o tym...? 

Lieven odetchnął i rzekł bez ogródek: 

- A to kanalia... 

Kai roześmiał się. 

- Co się stało? 

- Bardzo pogmatwana historia. 

- Obcując z kobietami tego pokroju, zawsze wpadamy w sieć intryg. 

-  Potrafię  zrozumieć,  że  spiskują,  zanim  do  czegoś  dojdzie;  ale  kiedy  sprawa  już 

przebrzmiała? Po co? 

Muszę pana sprowadzić na ziemię: do niczego jeszcze nie doszło, nic się nie wydarzyło. 

Nie  mógł  pan  o  wszystkim  wiedzieć.  Widzę  całość  szerzej,  a  robi  się  coraz  bardziej  zabawna. 

Krótko mówiąc: Maud Philby przybyła tutaj na swój prywatny wyścig; mistrzostwa Europy będą 

bowiem w rzeczywistości wyścigiem o nią. Naturalnie zobaczymy jeszcze wymianę rozmaitych 

grzeczności, wdzięczenie się, gierki osobiste i nawet ludzkie odruchy... pozostaje jednak pewna 

niedorzeczność,  o  której  wolałbym  nie  mówić.  Ale  jak  zręcznie  została  zamaskowana  i 

opakowana, szczególnie teraz: to - niech pan wybaczy, Lieven - spore osiągnięcie. Nie wahałbym 

background image

się nazwać tego mistrzowską zagrywką, skoro i pan został w to wplątany. 

Lieven  nie  wszystko  zrozumiał,  zaczął  jednak  podejrzewać,  że  jego  zwycięstwo  nad 

Maud Philby nie jest bezsporne;  przeczuwał  nawet,  że chyba żadnego zwycięstwa nie było, że 

raczej poniósł porażkę. 

Gryzło  go to, by jednak przywrócić równowagę w swych poglądach na życie, pocieszał 

się wzniosłą zasadą poprzestawania na tym, co się posiada. 

Gniew  wywołany  niezasłużoną  krzywdą  (przecież  mógł  osiągnąć  to  samo,  nie 

przeżywając aż takich rozterek) sprawił, że musiał się wygadać. Gdyby Philby nie rozzłościła go 

tak  bardzo,  nigdy  nie  przyszłoby  mu  do  głowy  rozmawiać  w  ten  sposób  z  Kaiem.  Aby  się 

ratować, otworzył serce i wyrzucał z siebie wszystko: 

- Myśli pan, że chciała nas poróżnić? Kilka dni temu opowiadała... nie, przecież to się nie 

trzyma  kupy;  właściwie  niczego  nie  powiedziała.  Kiedy  w  pewnej  chwili  pojawiło  się  między 

nami  coś  na  kształt  zaufania,  dała  mi  zręcznie  do  zrozumienia,  że  okazuje  jej  pan  spore 

zainteresowanie.  Jak  to  zrobiła,  już  nie  pamiętam.  W  każdym  razie  mówiła  z  takim 

przekonaniem, że uznałem za konieczne powiedzieć o tym panu. 

- Jedyne, czego przypuszczalnie nie wzięła w swych kalkulacjach pod uwagę - rzekł Kai. 

- Ale dlaczego? 

Bo  mijałoby  się  to  z  celem.  Przecież  podobnie  jak  Murphy’ego  i  mnie,  również  pana 

chciała  zaprząc  do  wyścigu.  Trzech  cichych  rywali,  z  czego  dwóch  występujących  otwarcie... 

podniecająca  sprawa,  godny  podziwu  pomysł  na  wspaniałe  przeżycie  naszych  zmagań 

sportowych. Musi pan przyznać, że w sprawach  związanych z flirtem  stacją na pociągnięcia w 

wielkim stylu... 

- A ja... - Lieven potrząsnął głową. - Że też na to nie wpadłem... 

- Niech pan nie rozpacza - szydził Kai. - Wyścig dopiero się zaczyna. 

Lieven  był  wstrząśnięty.  Od  początku  wszystko  dokładnie  skalkulował,  a  jego 

przewidywania  spełniły  się  co  do  joty.  Jako  praktyk  świetnie  wiedział,  że  każda  kobieta  ma 

chwile słabości. Zaraz po wyjeździe Kaia coś takiego spotkało także Maud Philby. Niestety, była 

to  tylko  chwila,  a  tego  Lieven  nie  wziął  pod  uwagę.  Jako  przyjaciel  Kaia  był  dla  zranionej 

Amerykanki  smacznym  kąskiem.  A  ponieważ  wiedział,  co  się  wcześniej  zdarzyło,  wszystko 

tłumaczył  na  opak.  Zamiast  zadowolić  się  okazywaną  mu  łaskawością,  wzniecał  iskry  i  kiedy 

jego  mocno  wątpliwa  zdobycz  znowu  wszczęła  grę,  był  tak  niemądry,  że  spodziewał  się  dla 

background image

siebie  korzyści  w  tych  posunięciach  miss  Philby,  które  zmierzały  zupełnie  gdzie  indziej. 

Podejrzenie  rzucone  przez  Maud  Philby  na  Kaia  uznał  za  wyraźny  dowód,  że  Amerykanka  od 

dłuższego  czasu  czuje  doń  sympatię,  i  tylko  dlatego  zdecydował  się  na  tę  śmieszną  rozmowę. 

Tak bywa, kiedy porzucamy wypróbowane zasady i pozwalamy się zwabić na teren prawdziwych 

uczuć:  intuicja  podpowiadała  Lievenowi,  że  będzie  musiał  odpłacić  pięknym  za  nadobne.  Był 

szczerze  oburzony  i  czuł,  że  wystrychnięto  go  na  dudka.  Ponieważ  sam  podobne  podchody 

zawsze  uważał  za  jedną  z  najmilszych  stron  ziemskiej  egzystencji,  oburzał  się  tym  bardziej.  I 

wykonywał ruchy zgoła komiczne. 

Teraz, strojąc się w piórka urażonej uczciwości, serdecznie ubawił Kaia, wyłuszczając, w 

jaki sposób zamierza wybrnąć z opresji. 

Kai przerwał mu: 

- Poraża mnie pański heroizm. Cóż pana tak dotknęło? 

Rozwodząc się obszernie, Lieven dowodził, że nie czuje się ani odrobinę dotknięty. 

- Tak właśnie to widzę - stwierdził Kai. - Przecież wcześniej nie raz postępował pan tak 

samo. 

Lieven  zaniemówił.  Tu  był  pies  pogrzebany.  Postąpił  nieostrożnie  i  zupełnie  nie 

zauważył, że się zakochał. Może nie do utraty zmysłów, wystarczająco jednak, by odkrywszy to, 

do reszty stracić spokój. 

Kai ciągnął: 

- Ze wszystkich wyścigów, w jakich startowałem, ten będzie najbardziej niezwykły. Musi 

pan  przyznać,  że  perturbacje  psychologiczne  wydatnie  zwiększają  napięcie  towarzyszące 

zawodom. 

Lieven skinął głową. 

- Niestety... 

- Murphy potraktował mnie dziś lodowato. 

- Świetnie go rozumiem. Wycięła mu niezły numer! 

- Widać się z tym godzi. Jego sytuacja jest jasna: pojedzie w wyścigu, w którym nagrodą 

ma być Maud Philby. Murphy, niestety, jest za mało dekadencki,  by pojąć całe wyrafinowanie 

sytuacji;  Amerykanie  jednak  potrafią  się  zadowolić  sportowym  wymiarem  spraw  i  dla 

Murphy’ego  wszystko  powinno  być  all  right.  Postawieni  wobec  trudnych  problemów,  ludzie 

czasem postępują z godną pozazdroszczenia elastycznością. Są po prostu praktyczni. 

background image

Lieven  sposępniał.  Patrzył  na  cygaro.  Dręczyła  go  jakaś  myśl,  zmieniały  mu  się  rysy 

twarzy i w końcu wyrzucił z siebie: 

- Uważam, że po prostu postąpiła ze mną nieprzyzwoicie. 

Kai  nie  mógł  dłużej  nad  sobą  zapanować  i  roześmiał  się.  Lieven  patrzył  na  niego 

osłupiały. Kai śmiał się jeszcze głośniej. Lieven był rozbrajający: jakże cudownie oddzielał to, co 

spotkało jego, od tego, co się przydarzyło innym; nie przychodziło mu nawet do głowy, że Maud 

Philby  pograła  z  nim  tak  samo,  jak  on  zawsze  miał  w  zwyczaju.  Tym  razem  Amerykanka  go 

ubiegła. Czuł się nieswojo i zmienił temat: 

- Kiedy rozpoczyna pan trening? 

- Jutro. 

- Murphy będzie bezlitosnym przeciwnikiem. 

- Szczególnie odkąd Maud Philby zrobiła z niego desperata. 

- Świadczą o tym choćby cztery wozy, które zgłosił do wyścigu. 

Kai  poczuł  naraz  przypływ  sympatii  do  Maud  Philby.  Jego  nieobecność  wykorzystała 

nadzwyczaj  zręcznie.  Kombinacja  okazała  się  bez  zarzutu,  wszystko  zostało  zapięte  na  ostatni 

guzik. Z pewnością zasługiwała na blef. Kai był ciekaw ponownego z nią spotkania, tym bardziej 

że rozstanie sprawiło jej pewną przykrość. Nie zamierzał jednak ułatwiać jej życia. 

Lieven wyjął z teczki papiery. 

- Wciąż chce pan jechać razem z Fiolą? 

Kai potwierdził. 

- Obiecałem mu to. Jest zresztą bardzo dobry. Dokładnie zna trasę. 

Dobrze.  Rozegramy  ten  wyścig  następująco.  Hollstein  spróbuje  od  razu  doskoczyć  do 

czołówki, gdzie narzuci mordercze tempo. Na czwartym okrążeniu może spuścić z tonu. Jeśli się 

uda, powinien podczas dwóch pierwszych okrążeń oczyścić pole i wtedy my ruszymy do przodu. 

Przy  takim  tempie  słabsi  zostaną  szybko  wyeliminowani.  Hollstein  poprowadzi  przez  dwie 

pierwsze rundy, my będziemy się trzymać głównej grupy, nie tracąc jednak z nim kontaktu. Na 

trzecim okrążeniu podciągniemy do przodu, dogonimy i wyprzedzimy Hollsteina, który powinien 

się trochę oszczędzać i pozostać w rezerwie. Dalej poprowadzę ja, pan pojedzie tuż za mną. Na 

czwartym okrążeniu pan wyjedzie przede mnie i zaatakuje każdego, kto jeszcze będzie z przodu. 

-  A  więc  pełne  maskowanie.  Drużyna  cały  czas  razem,  jeden  blisko  drugiego.  Pesch 

czuwa nad sprzętem? 

background image

- Tylko tak jak każdy konstruktor: boi się wypadku. 

-  Może  lepiej  zostawić  Hollsteina  na  czele?  Wtedy  z  łatwością  prześcignie  innych  i 

wygra. 

- Ryzyko jest dość duże. Jutro możemy omówić to z Peschem. 

- Będzie naprawdę miło, jeśli Hollstein zwycięży. 

Lieven roześmiał się. 

Sprawiłby Maud Philby nie lada niespodziankę. Chłodno kalkulował. Oto nastręczała się 

okazja,  dzięki  której  w  ostatecznym  rozrachunku  mógłby  się  nie  wycofywać  ze  wszystkiego. 

Jeśli  eksperyment  się  powiedzie,  pojawi  się  jeszcze  mnóstwo  dodatkowych  okoliczności.  To 

zaskakujące rozwiązanie mogłoby dla Maud Philby okazać się zbawienne. Byłoby małą zemstą, 

dostarczyłoby nowych możliwości... Lieven odłożył papiery. 

- Kai, mówi pan poważnie? 

- Oczywiście, czemu nie spróbować? 

Lieven dał się przekonać. 

-  Nie  wiemy  tylko,  co  powie  Pesch.  Niestety,  nasz  konstruktor  jest  do  obrzydliwości 

zasadniczy. 

- Myślę, że bez trudu mu pan wytłumaczy, że takie rozwiązanie będzie najlepsze właśnie 

z powodów zasadniczych. 

- Postaram się. 

- Zrobimy to razem. Pesch z pewnością nam wówczas uwierzy. 

Od  biedy  jeszcze  inaczej  moglibyśmy  go  skłonić  do  zmiany  planów.  Po  każdym 

okrążeniu mamy zjeżdżać na stanowisko, by wymieniać koła. Pesch boi się jak ognia wypadku 

spowodowanego zużyciem opon. Wtedy może się okazać, że trzeba zmienić strategię; w końcu 

wszystko  może  się  zdarzyć.  Każdy  plan  należy  traktować  jak  założenie  prowizoryczne. 

Najważniejsze są zawsze decyzje podejmowane podczas wyścigu. 

- Dobrze. Zatem od jutra bierze się pan do dzieła? 

- Tak. I będę trenował z Hollsteinem. 

Kai  nie  dziwił  się,  widząc,  jak  Lieven  nagle  zapala  się  do  nowego  pomysłu  i  jak  mu 

zależy, by możliwie dobrze przygotować do wyścigu Hollsteina. 

- Mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu - stwierdził i obojętnie skinął głową. 

Lieven wyraźnie poweselał. 

background image

Przez następne dni Kai nie opuszczał Termini. Razem z Hollsteinem nocował w hali dla 

samochodów.  Cały  czas  coś  wypróbowywali.  Pracowali  do  późnej  nocy,  robili  obliczenia, 

pomiary, różne eksperymenty. 

Pesch  w  towarzystwie  Lievena  zjawiał  się  każdego  dnia  już  wczesnym  rankiem.  Kiedy 

trasa była wolna, wszystkie wozy wyjeżdżały, nie tracono ani minuty. 

Niemal codziennie Kai spotykał Murphy’ego. Ścigali się, na tyle jednak ostrożnie, by nie 

zdradzać swych sekretów. Jeden usiłował podpatrzyć drugiego. Za krzakami i skałami czatowano 

na siebie z zegarkami, które mierzyły czas przejazdu różnych odcinków trasy. Każdy kierowca 

starał  się  ukryć  przed  rywalami  swe  umiejętności,  a  na  wysuniętych  stanowiskach  umieszczał 

kolegę obserwatora. 

Na wzniesieniu pomiędzy Calvaturą a Polizzi Kai dostrzegł dwie głowy. Pomachał w ich 

stronę. Głowy zniknęły. Krzyknął do Fioli: 

-  Blef!  Założę  się,  że  te  głowy  pokazały  się  po  to,  byśmy  się  teraz  poczuli  bezpiecznie. 

Następne, ze w stoperami, są dopiero przed nami, dużo dalej.  -  Zatrzymał się, po  czym  wolno 

podjechał  do  malowniczego  skupiska  skał.  Za  nimi  leżał  jakiś  osobnik  i  smacznie  chrapał.  Na 

widok Kaia ocknął się, Kai zaś grzecznie życzył mu dobrego dnia. 

Dwa  dni  przed  wyścigiem  Kai  zakończył  treningi.  Hollstein  trenował  teraz  sam,  Kai 

natomiast  udał  się  do  Palermo.  Kładł  się  wcześnie  spać,  wstawał  dopiero  późnym  rankiem. 

Potem przez godzinę pływał i  szedł  na śniadanie. Wypalał najwyżej  pięć papierosów dziennie. 

Wylegiwał się na słońcu, z rana i wieczorem brał masaże. Po południu czytał na tarasie, później 

spacerował.  Nie  brał  do  ust  alkoholu.  Zamiast  tego  nakupił  francuskich  książek  i  pism;  zaczął 

także  flirtować  z  dziewczyną  sprzedającą  pomarańcze.  Nie  odbierał  poczty,  niczym  się  nie 

martwił. 

Wiele jednak obiecywał sobie po spotkaniu z Maud Philby. Niezmiernie go interesowało, 

jak  sobie  poradziła  po  wszystkim,  co  ją  ostatnio  spotkało.  Liczył  się  z  tym,  że  będzie  nieco 

nieśmiała, speszona. 

Mylił  się  gruntownie.  Żadne  z  jego  przypuszczeń  nie  okazało  się  prawdą.  Maud  Philby 

przyszła na spotkanie radosna, pełna życia, bez żadnych obciążeń. 

Kai  początkowo  sądził,  że  Amerykanka  po  mistrzowsku  panuje  nad  sobą,  a  objawy  jej 

znakomitego samopoczucia zaraz znikną. Ku jego zaskoczeniu nic w zachowaniu miss Philby się 

nie zmieniło, nawet gdy zadał jej kilka podstępnych pytań. 

background image

Dziwił się, jego zdaniem w takiej pewności siebie było coś nienaturalnego. 

Próbował  zgłębić,  o  co  chodzi,  nie znalazł  jednak  żadnego  sensownego  wytłumaczenia. 

Zachowanie  Maud  Philby  przybrało  teraz  cechy  niczym  nie  skrępowanej,  koleżeńskiej 

poufałości. Amerykanka bez trudu się poruszała w tych  ramach, demonstrując przy tym  wielki 

styl, nie zdradzając ani przez chwilę, że wcześniej cokolwiek się zdarzyło. 

Doszło  do tego, że Kai  zaczął  się gubić. Wszelkie rozterki  odsunął  jednak od siebie do 

czasu,  kiedy  będzie  sam  i  pojawią  się  ważniejsze  powody.  Wydawało  się  niepojęte,  że  Maud 

Philby tak świetnie radzi sobie z tą drażliwą materią, mimo że podczas ostatniego spotkania w 

Monte Carlo nie umiała powściągnąć emocji. 

Na razie Kai musiał przyjąć do wiadomości, że miss Philby zapomniała o swym uczuciu; 

wręcz  z  podziwem  myślał  też  o  Lievenie,  który  tak  prędko  zdołał  się  zakręcić  wokół  pięknej 

Amerykanki. 

Jednakże  nowa  sytuacja  pobudzała  jego  wyobraźnię.  Zmienność  Maud  Philby  mu 

imponowała, o ile komuś może imponować utrata pozycji uważanej dotychczas za pewną. 

Coś,  co  od  kilku  tygodni  interesowało  go  raczej  średnio,  naraz  stało  się  obiektem 

pożądania.  Przedtem  w  Monte  Carlo,  kiedy  wystarczyło  wyciągnąć  rękę,  rozkoszował  się 

cokolwiek  snobistycznym  pomysłem,  by  Maud  Philby  odepchnąć  i  dzięki  temu  zakosztować 

czysto  intelektualnej,  przewrotnej  radości.  Teraz,  przekonawszy  się,  że  podobny  czyn  nie 

wywarłby  żadnego  wrażenia,  ponieważ  raz  już  stracił  okazję,  gorąco  zapragnął  Amerykanki; 

chciał nie tylko ją odbić, lecz także wykorzystać. 

Wieczór  spędzili  razem.  Umysł  Kaia  pracował  na  najwyższych  obrotach,  rozmowa 

skrzyła  się  dowcipami:  tym  razem  po  prostu  rozpoczął  się  najprawdziwszy  flirt  oparty  na 

solidnych  podstawach.  Kai  nie  szczędził  starań.  Wybrał  najlepszą  drogę:  całkowicie  wymazał 

przeszłość, nie wspomniał o niej ani słowem, nawet nie pomyślał. Zaczął od samego początku, 

jakby poznał Maud Philby dopiero przed godziną. 

Palmy  z  szelestem  gięły  się  na  wietrze.  Jakiś  tenor  zakradł  się  do  hotelowego  ogrodu  i 

śpiewał  włoskie  canzony.  Wypłoszono  go,  udało  mu  się  jednak  wrócić  i  po  chwili  z  drugiej 

strony  ogrodu  znów  popłynęła  szeroka  kantylena.  W  końcu,  gdy  śpiewak  zaintonował  Santa 

Lucia, przestał uważać, personel hotelowy go wytropił i wyrzucił za ogrodzenie. 

W  tym  samym  czasie,  jakby  się  wcześniej  umówili,  z  sali  tanecznej  dolatywały 

synkopowane  rytmy  melodii  granej  przez  big  -  band  z  Argentyny.  Dźwięki  były  stłumione, 

background image

przenikające jednak na wskroś, ożywcze. Stanowiły tło a zarazem rezonans rozmowy i słysząc je, 

Kai  uprzytomnił  sobie,  że  całkowicie  oddał  się  konwersacji.  O  jakiejkolwiek  refleksji  nie  było 

mowy:  rozmowa  absorbowała  go  zbyt  mocno,  a  postępy,  jakie  czynił,  przyprawiały  o  zawrót 

głowy. 

W  pewnym  sensie  cała  ta  historia  zawierała  niemało  komizmu,  umykającego  zresztą 

uwagi obojga, nie chodziło bowiem o to, co działo się tu i teraz. Kai i Amerykanka podążali za 

światłem,  którego  blask  pamiętali  z  poprzedniego  spotkania.  Ileż  wcześniejszego  zapału 

roztrwonili,  nic  nie  osiągnąwszy.  Teraz  z  zaskoczeniem  odkrywali  coś,  do  czego  zmierzali  z 

pomocą jak najbardziej sztampowych zabiegów, czemu dodawało pikanterii to, że u źródła nowej 

sytuacji leżały błędy popełnione wcześniej. 

Beztroska, z jaką Maud Philby traktowała zdarzenia sprzed miesiąca, fascynowała Kaia; 

nie  był  przy  tym  do  końca  pewien,  jaką  rolę  grał  w  nich  Lieven.  Chciał  się  tego  dokładnie 

dowiedzieć i dlatego próbował wymusić na Amerykance coś w rodzaju jasnej deklaracji. O tym, 

że przemawia przezeń starannie maskowana, męska próżność, wolał na razie nie myśleć. Zamiast 

tego wmawiał sobie, że nie doceniał Maud Philby. 

Natomiast miss Philby bynajmniej nie blefowała, i to z powodów, których istnienia Kai 

nawet  nie  przeczuwał.  Ostatnie  spotkanie  w  Monte  Carlo  nie  tylko  ją  zraniło  -  to  ostatecznie 

mogła  znieść  -  gorzej,  odebrało  jej  pewność  siebie.  Nie  miała  pojęcia,  co  dalej;  była  wówczas 

dokładnie w takim nastroju, jakiego oczekiwał Kai. Zamiast Kaia spotkała jednak Lievena. 

Nie znała zamiarów Lievena. Wiedziała jedynie, że przyjaźni się z Kaiem. To tu tkwiło 

sedno sprawy, tu należało uderzyć; natychmiast zdecydowała, że weźmie w ten sposób odwet za 

upokorzenie,  którego  doznała  od  Kaia.  Zakładała,  że  będzie  musiała  pokonać  opór  Lievena; 

nader  łatwe  zwycięstwo  nie  przywróciło  jej  wprawdzie  pewności  siebie,  zyskała  jednak  broń, 

którą  mogła  obrócić  przeciw  Kaiowi:  słodką  tajemnicę,  doprawioną  szczyptą  przewrotnej 

złośliwości. Posunęła się tak daleko, że wciągnęła nawet w swe intrygi Lievena, chytrze mu to i 

owo podpowiadając, co miało doprowadzić (tego, niestety, Lieven nie brał w swych kalkulacjach 

pod  uwagę)  do  zerwania  przyjaźni  z  Kaiem.  Ale  na  ten  temat  niczego  nie  wiedziała,  dlatego 

zachowała wewnętrzną równowagę. 

- Zatańczymy? 

- Chętnie. 

Muzyka porwała ich jak wir. Niewiele par tańczyło, na gładkim parkiecie mieli więc dużo 

background image

miejsca. 

Maud Philby utrzymywała dystans, pozwalając tylko na ten subtelny kontakt ciał, który 

stanowi  o  magii  każdego  tańca.  Niczym  nie  zakłócony  równoległy  krok  pozwalał  wyczuć 

bliskość okrytej cienkim jedwabiem długiej, sarniej nogi i taneczną wibrację kolan. 

Dali  się  unieść  rytmicznej  frazie,  która  wyprowadziła  ich  aż  na  taras,  poddali  melodii 

wprawiającej  w  nastrój  wzajemnej  życzliwości,  miękkiej  łagodności  pełnej  jak  najcieplejszych 

uczuć  wobec  partnera.  Pogrążali  się  w  rozmarzeniu,  czuli,  że  wyrastają  ponad  rzeczywistość, 

zataczając  powolne  koła,  unosili  się  bądź  pochylali  ku  posadzce;  nad  sobą  mieli  wspaniale 

wygwieżdżone niebo południa, a powietrze smakowało niczym wino; kiedy przesuwali się obok 

sali  dansingowej,  ich  ciała  mimowolnie  się  zbliżyły,  a  ramię  spoczęło  na  ramieniu  bez 

specjalnych zamysłów, gdyż taniec narzucał ten gest zaufania; połączeni uściskiem ramion, stali 

twarzą w twarz i wystarczył nieznaczny obrót, by całkiem z bliska spotkały się ich oczy. 

Nie  obchodziło  ich,  że  gwiazdy,  palmy  i  muzyka  tworzą  szablonową  i  trochę  tanią 

scenerię,  niemalże  nie  odzywali  się  do  siebie,  unikali  przedwczesnych  wyjaśnień.  Wieczór 

osiągnął idealną harmonię, Kai i jego partnerka przypominali parę zakochanych, którzy odnaleźli 

się po latach. 

Jednak  już  nazajutrz  rano,  kiedy  poszli  pływać,  pojawiły  się  komplikacje.  Maud  Philby 

zrozumiała wieczorne spotkanie po swojemu i teraz uznała za stosowne pomówić o wyścigu. 

Kai okazał całkowitą obojętność, o niczym nie chciał słyszeć. 

Ona  jednak  nie  dała  się  zbyć  byle  czym,  ostrożnie,  choć  stanowczo  próbowała  dopiąć 

swego, a Kai nie potrafił jej powstrzymać. 

Obserwował Amerykankę spod na wpół opuszczonych powiek, dochodząc do wniosku, że 

ta znajomość byłaby dlań cudowną przygodą, gdyby los zesłał mu ją kiedy indziej, nie teraz - w 

porze duchowego kryzysu i rozterek. 

Bawiła  go  strategia  Maud  Philby,  choćby  to,  jak  -  taktownie  i  ironicznie  -  mówiła  o 

Murphym, dzięki czemu Kai mógł przejrzeć plany rywala. 

Postanowił  jej  przerwać,  by  w  końcu  też  się  czegoś  dowiedzieć.  Spokojnie  i  jakby 

mimochodem wtrącił: 

- Nasz team pojedzie tak, żeby zwyciężył Lieven. 

Zaśmiała się. 

- Nie wierzę. 

background image

- A to dlaczego? 

-  Nawet  gdyby  pan  rzeczywiście  chciał,  żeby  Lieven  wygrał,  nie  dopuści  pan  do  tego. 

Choćby ze względu na Murphy’ego. 

-  A  jeśli  Lieven  naprawdę  chce  zwyciężyć?  Błyskawicznie  pojęła,  o  co  chodzi,  nie  dała 

się jednak podejść. Odparowała natychmiast: 

- W takim razie zachowuje się głupio. 

Kai  postanowił  przyprzeć  ją  do  muru.  Nie  liczył  się  z tak  nagłą  odmianą,  był  wyraźnie 

zaskoczony. Zamiast dyplomatycznie się bronić, Maud Philby ustąpiła z zajmowanych pozycji. 

Nie skapitulowała - miała jeszcze przecież tysiące możliwości  - po prostu wkroczyła do obozu 

wroga i zrobiła rzecz najbardziej zdumiewającą: powiedziała prawdę. 

Ze śmiechem opowiedziała Kaiowi o swych zamiarach - wprawdzie niezbyt szczegółowo, 

napomykając jedynie o niektórych sprawach, jak mówi się do kogoś, kto i bez tego swoje wie. 

Wtajemniczając  go,  uczyniła  zeń  sprzymierzeńca.  Teraz,  kiedy  zaledwie  jeden  dzień  dzielił 

Amerykankę  od  realizacji  ambitnych  planów,  bez  wyraźnej  potrzeby  pochłonął  ją  pewien 

pomysł; mówiła o nim jak dzieciak, który przyznaje się, że nabroił. 

Czegoś takiego Kai zupełnie nie oczekiwał. Pojął, że poprzedniego wieczoru pomylił się 

zasadniczo.  Mimo  to  niczego  nie  żałował  -  przeciwnie,  stację,  do  której  wówczas  dotarł, 

akceptował  całym  sercem.  W  tej  chwili,  nie  mając  o  tym  pojęcia,  Maud  Philby  zupełnie  go 

zawojowała. 

Odkryła się całkowicie i okazało się, że jej ambicji nie należy traktować zbyt poważnie. O 

ambicji zresztą nie było już mowy, miss Philby z całą otwartością obnażyła prawdziwe uczucia. 

Gdyby  nie  wczorajszy  wieczór,  nie  przyszłoby  jej  to  do  głowy.  I  tak  w  postępowaniu 

Amerykanki  urok  i  czar  nie  przesłaniały  już  najważniejszego  -  jej  kobiecości,  która  daleko  za 

sobą pozostawiła zwykły flirt i sportowe emocje. 

W ten sposób komedia pomyłek z minionego dnia doprowadziła do osobliwej kapitulacji 

po obu stronach. 

Nadeszła wiadomość od Fioli, który prosił o pilne odwiedziny. 

Kai natychmiast do niego pojechał. 

Fioła  leżał  w  łóżku,  szczelnie  okryty.  Na  czoło  wystąpiły  mu  grube  krople  potu.  Miał 

dreszcze, trząsł się i szczękał zębami. 

- Atak malarii. Tydzień za wcześnie. Nie mogę z panem jechać. To potrwa do jutrzejszego 

background image

wieczora. 

Kai skinął głową. 

- Proszę się nie martwić, może nie będzie tak źle... - Powiedział to odruchowo, chciał się 

pocieszyć; nagłe nieszczęście zupełnie go jednak przybiło. 

- Musi pan jechać... - wyrwał go z zamyślenia głos Fioli. 

Kai, całkiem nieobecny duchem, odparł: 

- Tak, jakoś sobie poradzę... 

Zastanawiał się nad rozwiązaniem. Gdyby, na przykład, wystawili tylko dwie maszyny, 

pojechałby  z  Hollsteinem,  to  jednak  byłoby  dość  ryzykowne...  A  może  powinien  wziąć  do 

pomocy któregoś z mechaników...? 

Fioła podniósł się, zaraz jednak opadł na łóżko w kolejnym ataku lodowatych dreszczy. 

- Zamiast mnie proszę wziąć Courbissona. - Skierował wzrok w przeciwną stronę pokoju. 

Kai  obrócił się i  dopiero teraz zobaczył  bladą twarz i  chłopięcą sylwetkę wicehrabiego. 

Od razu stanęło mu przed oczami zajście na zawodach strzeleckich. 

- Zna trasę - mówił z trudem Fioła - często ze mną jeździł i... chciałby z panem pojechać. 

Kai  zdecydował  się  od  razu.  Zachowanie  Courbissona  na  polu  golfowym  mu  się 

spodobało;  teraz  młody  człowiek  stał  obok  blady,  pełen  dobrych  chęci,  ze  szczerym  zamiarem 

wymazania win i potwierdzenia swej wartości. A Kai obiecał mu poważną rozmowę. To mogła 

być najlepsza okazja. Podał Courbissonowi rękę. 

- Jedziemy razem. 

Od  razu  wsiedli  do  samochodu  i  z  umiarkowaną  prędkością,  oszczędzając  maszynę, 

objechali całą trasę. Kai dokładnie poinformował Courbissona o wszelkich szczegółach. 

Potem go odwiózł i doradził, by się położył już po południu i spokojnie przespał całą noc. 

background image

XV 

Już  wieczorem  hotele  przeżywały  prawdziwe  oblężenie.  Trzeba  było  wynająć  łazienki. 

Wanny pozamieniano na łóżka. Z każdego dobijającego parowca wysypywały się kolejne grupy 

ludzi. 

Noc  była  głośna.  Komu  nie  udało  się  zdobyć  miejsca  w  hotelu,  koczował  pod  gołym 

niebem.  W  przepełnionych  restauracjach  ludzie  pili  do  białego  rana,  potem  z  nastaniem  świtu 

lokale  gwałtownie  pustoszały.  W  ogrodach  ulokowały  się  sprowadzone  specjalnie  z  tej  okazji 

zespoły jazzowe. Protesty nie zdawały się na nic. 

Kai  obudził  się  w  środku  nocy  i  w  barwnym  świetle  latarni  ujrzał  ludzi  tańczących  na 

piasku pod palmami; w powietrzu unosił się wir świateł, różnych odgłosów i muzyki. 

Rankiem  wypchał  kieszenie  tabletkami  i  bardzo  wcześnie  opuścił  hotel.  Minęło  jednak 

sporo czasu, zanim dotarł do Cerdy: droga była zatłoczona pojazdami, mimo że o tak wczesnej 

porze jeszcze nie dojechały specjalne pociągi z Palermo. 

Razem  z  Courbissonem  jakoś  w  końcu  przedarli  się  przez  ten  ścisk.  Na  stanowisku 

czekali  już  mechanicy,  jeszcze  raz  mieli  przejrzeć  maszyny.  Piętrzyły  się  stosy  opon. 

Przygotowano także specjalne opony antypoślizgowe, nabite błyszczącymi metalowymi kolcami. 

- To na wypadek deszczu - wyjaśnił Pesch. 

- Deszcz? - Kai patrzył na bezchmurne niebo. - Zanosi się raczej na upał. 

Pokazali się Hollstein i Lieven. Byli gotowi do jazdy. Zdołali już włożyć obszerne, lekkie 

ubiory odsłaniające szyję. Kai także poszedł się przebrać. Powoli naciągał na siebie kombinezon. 

Czuł, że tym razem gra toczy się o więcej niż zwykle; przez moment przytrzymał w ręku chłodną 

tkaninę, po czym się pozapinał i zaciągnął pas. 

W  ostatniej  chwili  wszystko  się  pozmieniało.  Murphy’emu  chodziło  o  Maud  Philby,  to 

było oczywiste. Z kolei dla Kaia wyścig bynajmniej nie oznaczał walki o piękną Amerykankę, 

coś  takiego  wręcz  go  śmieszyło.  Za  nic  jednak  nie  chciał  dopuścić  do  wygranej  Murphy’ego. 

Zamierzał powstrzymać jego natarczywe pretensje, do których Amerykanin mógłby sobie rościć 

prawo tylko w zupełnie odmiennych okolicznościach. 

Pojazdy  wjeżdżały  na  wagę.  Wydano  szesnaście  numerów.  Cztery  czerwone  wozy 

należały  do  zespołu  Murphy’ego.  On  sam,  w  samochodzie  z  numerem  dziesiątym  na  masce, 

ruszał ostatni z grupy. Za Murphym startował Hollstein, potem Lieven, za nimi Kai. 

background image

Jechali  trasą  Coppa  Florio,  pięć  razy  mieli  okrążyć  masyw  Le  Madonie.  Na  każdym 

okrążeniu  o  długości  stu  ośmiu  kilometrów  znajdowało  się  tysiąc  pięćset  zakrętów,  tak  więc 

jeden  wypadał  średnio  co  siedemdziesiąt  pięć  metrów.  Przyjmowano  zakłady,  zwycięstwo 

Murphy’ego typowano w stosunku cztery do jednego. 

Kierowcy startowali w odstępach dwuminutowych. Rozległ się ryk silnika i pierwszy wóz 

ruszył, wzbijając chmurę kurzu. 

Courbisson denerwował się i koniecznie już chciał wsiadać. 

- Tylko spokojnie - rzekł Lieven. - Ma pan jeszcze dużo czasu. 

Co rusz rozlegał się grzmot odpalających maszyn. Powietrze drżało od nieopisanego ryku, 

zdawało  się,  że  potężny  łoskot  rozrywa  je  na  strzępy,  nie  dało  się  rozmawiać,  trzeba  było 

krzyczeć wprost do czyjegoś ucha, co i tak sprawiało wrażenie szeptu. 

Kai nie poddawał się, próbował mówić, rozdzierający huk przenikał jednak do krwi. 

Kolejka  wozów  wciąż  się  posuwała.  Pierwsza  z  czterech  czerwonych  maszyn 

Murphy’ego wyrwała przed siebie. Hollstein siedział już za kierownicą, Lieven zamierzał zrobić 

to samo, Kai skinął na Courbissona. Usiedli, włożyli okulary, czapki, ściągnęli rękawy, owinęli 

skórą  kolana  i  łokcie.  Murphy  nawet  się  nie  obejrzał.  Jego  wóz  przyspieszył  ostro  i  już  był 

daleko. Przez twarz Kaia przemknął osobliwy grymas. 

Wystartował  Hollstein,  po  nim  Lieven.  Kai  patrzył  przed  siebie,  nerwy  miał  napięte  do 

granic wytrzymałości; naraz poczuł drżenie stóp wspartych na pedałach. Zagryzł wargi i rozejrzał 

się wokół, co jednak niewiele pomogło. Zdał się zatem na los i w szalonym napięciu czekał na 

sygnał startu, czając się do skoku od chwili, kiedy przed sobą nie miał już nikogo. 

I nagle, z potężnym grzmotem, maszyna wyrwała ze stanowiska. Kai runął w słoneczną 

biel drogi. Wóz zdawał się unosić ponad wzniesieniami i zagłębieniami, przemykał pośród plam, 

cienia  i  jasności,  przeskakiwał  przez  garby,  wystrzelał  w  przód  na  prostej.  Wiraże  migały  w 

żółtym,  rozświetlonym  przez  słońce  pyle,  skały  wypadały  raz  z  boku,  raz  przed  samochodem, 

zakręt za zakrętem i znowu chmura kurzu, a za nią na łuku trasy coś ciemniejszego, pędzącego w 

górę, skręcającego niczym błyskawica, przez ułamek sekundy lśniącego białym odblaskiem - Kai 

odetchnął głęboko: to był Lieven. Jechał więc tuż za nim. 

W pędzie przemykały obok srebrzystozielone gaje oliwne. Jak ogromny wąż wyłoniła się 

z  kurzu  serpentyna,  wyrosła  na  moment  i  znikła.  Spod  kół  strzelały  kamienie,  tempo  było 

zawrotne. 

background image

Z  przodu  za  czerwonym  wozem  Murphy’ego  ciągnął  Hollstein;  od  jakiegoś  czasu  z 

błyskiem szaleństwa w oku gonił Amerykanina tak zaciekle, że gdy brał wiraż, wyrzuciło go na 

skraj drogi... 

Nagle  ukazała  się  przepaść,  a  później  przez  kilometr  drogę  zalegał  tłuczeń:  zaczęło  się 

istne bombardowanie, spod samochodu na wszystkie strony leciały kamienie, trzeba było z całej 

siły zacisnąć ręce na kierownicy i jakoś zygzakami przedostać się przez wyboje. 

Na  tle  jaśniejącego  nieba  ukazały  się  szarozielone  zarysy  obronnego  miasteczka 

Caltavuturo. Droga wspinała się, świszczały kompresory, trzaskały skalne odłamki, kurz wciskał 

się  w  gardło,  droga  znów  się  wznosiła  -  i  nagle  przed  Hollsteinem  wyrósł  pierwszy  wóz,  od 

szarości  drogi  odbijający  jasnym  błękitem.  Nie  było  to  żadne  z  czerwonych  aut,  niestety; 

zgrzytając zębami, Hollstein wyprzedził rywala na wąskiej drodze, która znów pięła się w górę 

na osiemset, dziewięćset, wreszcie dziewięćset siedemnaście metrów, osiągając Polizzi. 

Otwierał  się  stąd  rozległy  widok  na  błękitną  przestrzeń  nieba  wypełnioną  tchnieniem 

jedwabistego powietrza,  a także na słup  dymu  unoszący się pionowo nad Etną.  I jeszcze jeden 

wóz,  tym  razem  czerwony  -  czyżby  Murphy?  Wyprzedzając  go,  Hollstein  spojrzał  na  numer: 

dziewiątka. Murphy był więc przed nim. 

Teraz  jednak  przy  zjeździe  zaczęły  się  ostre  zakręty,  wóz  pomykał,  przyprawiając  o 

zawrót  głowy,  co  chwila  rozlegał  się  pisk  hamulców,  biały  bolid  jak  burza  pokonywał  wiraże, 

parł bez wytchnienia. W dolinie Fiume Grandę Hollstein znów zobaczył chmurę kurzu, ruszył jak 

szalony,  musiał  niemal  pionowo  wdrapać  się  na  dziewięćset  metrów  i  w  końcu,  w  Collesano, 

połknął przeciwnika. Był to Francuz Balbot. 

Pojawiły się palmy, agawy i morze - koło Campo Felice droga wiodła na zachód i był to 

jedyny  prosty  odcinek  trasy:  siedem  kilometrów  plażą  poprzez  rozpadliny,  wodne  przepływy, 

kamienne rozwaliska. Hollstein ścigał jakiegoś Włocha. Blisko trybun Włochem zarzuciło i jego 

wóz zablokował trasę. Hollstein zdołał go ominąć dosłownie o włos i rozpoczął drugie okrążenie. 

Po czterech minutach nadjechał Lieven, dwie minuty za nim Kai. 

Pesch  zarządził,  by  czasy  Murphy’ego  wraz  z  czasami  Hollsteina,  Lievena  i  Kaia 

wypisywać  grubym  węglem  na  białej  planszy.  Dwóch  mechaników  podnosiło  tablicę  wysoko, 

kiedy nadciągały rozpędzone auta. 

Kai widział, że Murphy zyskał dwie minuty przewagi. Przejechał okrążenie w godzinę i 

trzydzieści sześć minut, Hollstein w godzinę trzydzieści osiem minut, Lieven i Kai w godzinę i 

background image

czterdzieści minut. 

Za  Polizzi  Hollstein  wyprzedził  następnego  rywala,  minutę  później  ujrzał  kolejny  wóz, 

który nie wytrzymał tempa;  teraz stał na drodze  i  dymił.  Był  czerwony,  pierwszy samochód  w 

teamie Murphy’ego. Szanse się wyrównały, trzy maszyny jechały przeciw trzem. 

Niewiele  później  znów  pokazał  się  czerwony  wóz,  droga  jednak  była  tak  wąska,  że 

wyprzedzanie nie wchodziło w rachubę. 

Na  następnym  zakręcie  Hollstein  podjął  kolejną  próbę,  przeciwnik  jednak  trzymał  się 

środka  drogi.  Wiedział,  kogo  ma  za  sobą,  i  nie  zamierzał  się  poddać.  Hollstein  pozwolił  mu 

trochę uciec, ponieważ w tumanach kurzu niczego nie widział. 

Po chwili sytuacja się zmieniła, droga była teraz szersza; z piskiem kompresora Hollstein 

dogonił  rywala.  Momentami  siedział  mu  na  kole,  chwilami  udawało  mu  się  z  nim  zrównać. 

Przeciwnik jednak postanowił zepchnąć go z drogi. 

Hollstein  wiedział,  czym  to  grozi,  wysunął  się  do  przodu  i  chciał  oderwać  się  od 

czerwonego  wozu,  tamten  jednak  nie  popuszczał,  aż  w  końcu  źle  ocenił  odległość,  zaczepił  o 

tylne koło Hollsteina, oba auta zarzuciło, przeleciały ponad skrajem drogi i gwałtownie uderzyły 

o siebie. 

Hollstein wyskoczył z samochodu i obiegł go dokoła. Jeden rzut oka mu wystarczył, by 

stwierdzić, że pękła lewa tylna oś. Połowa drugiego wozu stała na drodze. 

W  każdej  chwili  mógł  nadjechać  Lieven.  Razem  ze  swym  współtowarzyszem,  ciężko 

sapiąc,  Hollstein  odsunął  czerwony  pojazd  na  pobocze,  po  czym  wskoczył  na  swój  wóz,  dając 

znaki. Dał się słyszeć ryk silnika, pilot Lievena podniósł w przelocie rękę, obaj zrozumieli, co się 

stało. Hollstein nie schodził z wozu, czekał na Kaia. 

Od pola kapusty po drugiej stronie drogi nadszedł mechanik. Kierowca, z którym jechał, 

miał złamaną rękę, na jego twarzy malowało się cierpienie. 

Z  czerwonego  wozu  Hollstein  przyniósł  drewniany  podnóżek,  roztrzaskał  go  o  maskę 

samochodu  na  wąskie  deszczułki,  podarł  kurtkę  i  starannie  usztywnił  ramię  poszkodowanego, 

który ani na chwilę nie przestawał obrzucać swego dobroczyńcy obelgami. 

Kiedy Hollstein skończył, wyglądał marnie. Raz jeszcze podszedł do czerwonego wozu, 

kopnął  weń,  potem  pobiegł  do  swego  auta,  siadł  za  kierownicą  i  w  porywie  niczym  nie 

uzasadnionej nadziei wielkim głosem przywołał swego pilota; po chwili jednak padł na kolana, 

widząc,  że  nie  ma  już  żadnych  szans,  i  w  końcu,  załamany,  przykucnął  na  ziemi:  dla  niego 

background image

wyścig się skończył. 

Lieven  rozpoznał  Hollsteina  i  zrozumiał,  co  się  stało;  teraz  on  prowadził,  i  to  ze 

zwielokrotnioną  energią.  Kiedy  Kai  spostrzegł  Hollsteina  na  poboczu,  zdecydował  się  na  atak. 

Jechał tak ostro, jak tylko mógł, ponieważ wiedział, że Lieven gotów jest wszystko zaprzepaścić. 

Chciał  się  do  Lievena  zbliżyć  i  w  trzeciej  rundzie  go  wyprzedzić.  Zjechał  na  stanowisko  w 

chwili, gdy Lieven właśnie odjeżdżał. Krzyknął za nim: 

- Teraz ja poprowadzę! 

Przejechał  dwa  okrążenia  w  trzy  godziny  i  dwanaście  minut,  Murphy  w  trzy  godziny 

dziesięć; Amerykanin był więc osiem minut przed nim i miał dwie minuty przewagi. 

O wszystkim Kai poinformował Courbissona. Wypił niemal do dna olbrzymi kubeł wody, 

resztę chlusnął przed siebie nad maską, zmienił rękawiczki bez palców i na pełnym gazie ruszył 

w trzecie okrążenie. 

Szpaler  kaktusów  przy  drodze  wyglądał  jak  przedpotopowe  skamieliny.  Jakiś  kamień 

wystrzelił w górę i uderzył w żołądek stojącego na trasie kibica, aż ten się przewrócił. Kai brał 

zakręty na pełnym gazie. Wyprzedził Lievena; przez chwilę obie maszyny, pędząc bok w bok na 

najwyższych  obrotach,  znieruchomiały  względem  siebie.  Lieven  sądził,  że  goni  go  któryś  z 

rywali,  i  nie  zamierzał  go  przepuścić;  dopiero  ujrzawszy  wysuwającą  się  w  przód  białą  maskę, 

natychmiast się usunął. 

Jak  przypływ  morza  narastało  na  trybunach  podniecenie  zmieszane  z  gorączką 

wyczekiwania. Wysoko w górze tablice z numerami pokazywały czas zawodników. Najszybszy 

był  Murphy  z  dwiema  minutami  przewagi,  za  nim  Kai.  Potem  był  Lieven  i  jeszcze  jeden 

Amerykanin z czerwonego zespołu - jechali w odstępach pięćdziesięciosekundowych. Trzy wozy 

już odpadły. Kiedy wystrzał z armatki obwieszczał jadącym z przodu kierowcom koniec każdej 

rundy, na czele stawki pędził Zamboni, tuż za nim cała sfora psów i, coraz to bliżej, Murphy  - 

niczym goniący je wilk. 

Kai  wyprzedził  Manniego,  potem  poradził  sobie  z  Willsem  i  Toskanim;  Murphy’ego 

jednak nie zdołał dopaść. Ilekroć widział przed sobą chmurę kurzu, serce tłukło mu jak oszalałe, 

omal  nie  rozsadzając  piersi.  Za  każdym  jednak  razem  przeżywał  rozczarowanie:  Amerykanina 

ani  śladu.  Kai  zsunął  okulary.  Pot  strumieniami  spływał  mu  z  czoła  na  policzki  i  podbródek, 

pociły  mu  się  dłonie.  Twarz  miał  szarą  do  kurzu,  który  grubą  warstwą  wciskał  się  w  każde 

wgłębienie skóry. Na którymś z zakrętów Courbisson omal nie wypadł na zewnątrz, tak mocno 

background image

nim zarzuciło. Kai chwycił go za pas i z całej siły przyciągnął do siebie. 

Termometr wskazywał czterdzieści stopni Celsjusza. Hiszpan Rodiño uderzył w trybuny, 

odrzuciło go na drugą stronę, zatrzymał się, wydostał z wozu, przez chwilę stał prosto, po czym 

runął rażony udarem słonecznym prosto w ramiona ludzi śpieszących mu na ratunek. 

Kai  poczuł,  że  potworne  ciśnienie  rozsadza  mu  czaszkę.  Wskazał  kieszeń.  Courbisson 

wydobył  z  niej  tabletki  i  wepchnął  je  Kaiowi  do  ust,  a  następnie  przystawił  do  nich  butelkę  z 

wodą.  Kai  nie  widział  już  niczego  poza  drogą:  trasa  przesłaniała  wszystko,  wydawała  mu  się 

powiększona  do  nienaturalnych  rozmiarów,  jakby  włożył  szkła  o  nadzwyczajnej  mocy  -  każdy 

kamień, każdy garb, każde zagłębienie; chwilami linia drogi rozmywała się, robiła niewyraźna, 

Kai widział jak przez mgłę, za którą mogło nie być już niczego; nie próbował tego zrozumieć, 

wręcz przestał myśleć, liczyła się tylko ta szalona jazda; nie słyszał nic poza własnym silnikiem, 

którego potężny ryk niczym płomień przenikał weń porami skóry; pędził tak już cztery godziny 

w zupełnym otępieniu, za chwilę rozpoczynała się piąta godzina i zdawało się, że ta jazda trwać 

będzie wiecznie... 

Znów  podjeżdżali  na  stanowisko  techniczne,  obok  którego  stał  jakiś  wóz  dymiący  jak 

Wezuwiusz;  ktoś  zaglądał  pod  uniesioną  pokrywę  silnika.  Zatrzymali  się  z  piskiem  opon.  Kai 

wyskoczył  z  wozu,  spragniony  dopadł  napojów,  pił  bez  umiaru,  łapczywie,  po  czym  rozciął 

cytrynę i wgryzł się w nią; w tym czasie Pesch krzyczał mu do ucha: 

- Lieven...! 

- Lieven powinien zaraz nadjechać... 

- Miał wypadek! - ciągnął Pesch i w rozpaczy szarpał ramię Kaia. - Teraz został pan sam! 

Proszę jechać, jak pan chce... 

Pesch  był  przybity,  już  nie  wierzył  w  sukces.  Jeden  z  mechaników  przyniósł  tablicę  z 

wynikami. 

- Jaki czas? 

-  Kai:  cztery  godziny  czterdzieści  osiem  minut,  Murphy:  cztery  godziny  czterdzieści 

siedem. 

Kai błyskawicznie wskoczył do samochodu i krzyknął: 

- Czy Lievenowi coś się stało?! 

Mechanik, który klęczał przy przednim kole, poinformował Kaia: 

- Uraz ramienia, na szczęście niezbyt poważny, wóz całkiem rozbity... 

background image

Ledwo  śruby  zostały  dokręcone,  Kai  znów  był  na  trasie.  Na  którymś  z  zakrętów  ujrzał 

Hollsteina;  po  twarzy  młodzieńca  ciekły  łzy,  przestępował  z  nogi  na  nogę  i  wyciągał  do  Kaia 

ręce. 

Wóz przeistoczył się w bladego, wyjącego upiora. Kai tracił poczucie rzeczywistości. Na 

jednym z szalonych wiraży auto przechyliło się na dwa koła i Courbisson dotknął gruntu; teraz 

jego dłonie krwawiły. Podczas tej jazdy nie dało się myśleć, to był rozpasany instynktowny pęd; 

jego  kierunek  wyznaczał  punkt  znajdujący  się  gdzieś  z  przodu  na  trasie.  Tym  punktem  był 

Murphy. 

Kai brał zakręty jak straceniec, wóz z łoskotem przelatywał przez kamienne rumowiska, 

ścinał  trawiaste  łachy  -  i  oto  rozległ  się  huk  wystrzału  anonsujący  przejazd  zawodnika 

otwierającego  stawkę.  Kai  zjechał  na  stanowisko.  Wyskoczył  z  auta  i  jeszcze  przez  chwilę  z 

rozpędu biegł przed siebie, nim się opamiętał, zawrócił i zapytał o czas. 

Pesch podszedł do Kaia i zaklinał go: 

- Ma pan minutę przewagi nad Murphym, jest pan pierwszy i, na miłość boską, niech pan 

będzie ostrożny. Oby nic się nie przydarzyło, tak czy owak będziemy wśród najlepszych... 

Kai  ledwie  słuchał  Pescha.  Mechanicy,  którym  udzieliło  się  jego  podniecenie,  pobili 

rekord - w czterdzieści osiem sekund zmienili cztery koła. 

Przed  maską  wyrósł  brązowy  samochód.  Kiedy  Kai  doszedł  go  na  dwa  metry,  z 

kłębiącego  się  pyłu  w  czoło  białej  maszyny  wystrzelił  ze  świstem  kamień.  Kai  skulił  się 

odruchowo, jakby kamień trafił w niego, po czym poraziła go nagła myśl: co będzie, jeśli kamień 

rozbił chłodnicę?! 

Courbisson wyczołgał się na maskę i rozciągnął wzdłuż pojazdu - na szczęście nie było 

żadnych szkód. Utrzymali tempo. 

Znów dogonili brązowy wóz, który po chwili znalazł się z tyłu; wyprzedzili też czerwoną 

maszynę, ostatnią przed Murphym, oraz zielony wóz Boillota, który zostawili za sobą po prawej; 

przypuszczalnie  byli  teraz  tuż  za  czołówką.  Wystarczyło,  by  Kai  nawiązał  z  nią  kontakt,  a 

zwycięstwo  z  pewnością  będzie  należało  do  niego.  Wiedział,  że  jeśli  nic  szczególnego  się  nie 

zdarzy,  będzie  miał  najlepszy  czas;  czymś  takim  jednak  nie  zadowoliłby  się  nigdy,  istniał  dla 

niego tylko jeden rodzaj zwycięstwa: musiał być na mecie przed Murphym! 

Usłyszeli  przed  sobą  ryk  silnika  i  połknęli  rywala  w  zielonym  samochodzie;  był  to 

Zamboni. Courbisson w podnieceniu krzyczał do Kaia: 

background image

- Teraz przed nami może być już tylko Murphy! 

Pędzili  jak  w  transie.  Przed  maską  mignął  cień  otoczony  gęstą  chmurą  kurzu.  Kai 

wstrzymał oddech. To była czerwień - a więc Murphy... 

Zmrużył  oczy  i  wpił  się  wzrokiem  w  drogę.  Widział  jedynie  podrygujący,  niewyraźny 

cień  ciągnący  za  sobą  chmurę  pyłu.  Zbliżał  się  doń  z  każdą  minutą.  Naraz  kurz  zrobił  się  tak 

gęsty,  że  nie  było  widać  pobocza;  na  którymś  zakręcie  żwir  pod  tylną  osią  obsunął  się,  koła 

zakręciły  się  raz  i  drugi,  wóz  zachwiał  się  i  przewrócił.  Kai  z  całej  siły  chwycił  kolumnę 

kierownicy,  zdołał  jakoś  poderwać  auto  i  postawić  je  na  kołach.  Courbisson  złapał  za  przednią 

oś, podniósł ją, próbował objąć mocniej i oparł lewą rękę na chłodnicy; w tym momencie poczuł 

dojmujący ból. Jeszcze jedno pchnięcie i wóz znalazł się na drodze; dłonie Courbissona były od 

wewnątrz  jedną  wielką  raną  -  poparzone  rozżarzonym  metalem,  obdarte  ze  skóry  podczas 

dźwigania samochodu. 

Znów  zagrzmiał  silnik,  strata  nie  przekraczała  kilku  sekund.  Były  to  jednak  niezwykle 

cenne sekundy; obłok kurzu znikł z pola widzenia, powietrze pojaśniało. 

Wóz się rozszalał, unosił się, przeginał, przeskakiwał ponad blokami zastygłej lawy, sunął 

przez płytkie rowy, z rykiem wdrapywał się na wzniesienia - Kai i jego towarzysz usiłowali znów 

pochwycić  w  nozdrza  zapach  szarobiałej,  najwspanialszej  rzeczy  pod  słońcem,  czyli  kurzu  - 

zazwyczaj  nieprzyjaciela  kierowców  wyścigowych,  teraz  wyczekiwanego  jak  zbawienie;  kurz 

bowiem oznaczał Murphy’ego. 

W  Polizzi  znów  go  dostrzegli.  Kai  zrósł  się  z  maszyną,  jęczał  razem  ze  świszczącym 

kompresorem, całym sobą wysuwał się w przód lub do tyłu, jakby w ten sposób chciał zwiększyć 

szybkość.  Setki  razy  byli  w  niebezpieczeństwie,  groziły  im  wywrotki,  omal  się  nie  rozbili  o 

skarpę - w końcu jednak dopadli Murphy’ego... 

Pokonali siedem tysięcy zakrętów i oto siedzieli Amerykaninowi na ogonie; w Collesano 

dzielił ich tylko metr, w Campo Felice obie maszyny się zrównały, teraz zaczynała się obłędna 

gonitwa wzdłuż plaży. 

Murphy tracił panowanie nad sobą, krzyczał, klął, robił, co mógł - Kai nagle się uspokoił, 

rozsiadł  się  wygodnie,  wysunął  głowę  tuż  nad  kierownicę.  Wpadli  w  rozlewisko  i  wokół 

chlusnęła woda. Courbisson przez jakiś czas widział obok siebie przód maszyny Amerykanina, 

potem Murphy coraz bardziej zostawał w tyle; rozległ się wystrzał z armatki i jednoczesny ryk na 

trybunach;  wśród  nieopisanej  wrzawy  biały  wóz  Kaia  przeciął  linię  mety.  Murphy  był  cztery 

background image

metry za nim. 

Rozpętała  się  burza.  Powalono  bariery,  publiczność  zbierała  się  wokół  maszyn.  Kai 

wygrał  z  przewagą  ponad  sześciu  minut.  Zasypywano  go  kwiatami,  wrzucano  wiązanki  do 

samochodu.  Energiczni  panowie  z  opaskami  na  rękawach  próbowali  ochronić  kierowców.  Kai 

dostrzegł  Pescha,  który  przedzierał  się  przez  tłum  -  konstruktor  cieszył  się,  był  rozluźniony  i 

szczęśliwy. Na trasę wyjechali motocykliści z czerwonymi chorągiewkami, którymi wskazywali 

drogę zawodnikom kończącym wyścig; publiczności nic już nie mogło powstrzymać. 

Po wyjściu z auta Kai poczuł gwałtowny ból, nie mógł chodzić i musiał się o coś oprzeć. 

Podniósł  stopy  i  pokazał  Courbissonowi:  żar  silnika  przepalił  podeszwy,  które  zupełnie 

poczerniały. 

-  Obu  nam  będą  potrzebne  bandaże,  ale  najpierw...  -  Rozejrzał  się  wokół  i  zrobił  kilka 

kroków. Natychmiast jednak wpadł w ręce przedstawicieli prasy i trzeba było sporego wysiłku, 

by się od nich uwolnić. 

Ruszył w przeciwnym kierunku, próbując się dostać na zaplecze warsztatów. Tutaj z kolei 

czekała na niego grupka żądnych spotkania Amerykanek; musiał się wycofać. 

Kai bynajmniej nie promieniał szczęściem, na jego twarzy malował się szczególny rodzaj 

napięcia  i  udręczenia.  Odwracał  się  tyłem  do  gratulujących,  był  obojętny  wobec  wyrazów 

uznania, wycofywał się i wręcz chował, kiedy - ni stąd, ni zowąd - znów napotykał wyciągające 

się ręce. 

Był  nieskończenie  zmęczony,  ubrudzony  smarem,  przepocony  i  cały  okryty  kurzem. 

Marzyła mu się kąpiel w strumieniach krystalicznej wody, a po niej kojący, spokojny wieczór w 

miękkim fotelu z dużą ilością schłodzonego szampana, który przywróciłby względną równowagę 

wysuszonej i spalonej upałem skórze. 

Jednocześnie  po  wyjściu  z  auta  czuł  przemożną,  dręczącą  go  i  nadzwyczaj  przyziemną 

potrzebę; bądź co bądź osiem godzin bez najmniejszej przerwy spędził za kierownicą, a przecież 

jak każdy podlegał prawom natury. 

Tak więc wobec ogromu zachwytów pozostał nieco markotny i szukał okazji, by choć na 

chwilę niepostrzeżenie się oddalić. W końcu mu się udało, z wielkim jednak trudem. 

Ogarnęło  go  przygnębienie.  Przypisywał  je  wyczerpaniu:  ostatnie  godziny  odebrały  mu 

cały zapas energii. 

Wracali do Palermo. Kai usiadł z tyłu, za nic w świecie nie dotknąłby teraz kierownicy, 

background image

miał  wobec  jazdy  uraz  i  przysięgał,  że  już  nigdy  nie  wsiądzie  do  samochodu  wyścigowego. 

Zawsze tak było po trudnym wyścigu. 

Courbisson z zabandażowanymi rękami siedział obok i patrzył na niego. Kai pochwycił 

jego spojrzenie, obaj myśleli o tym samym: wiedzieli, że jeśli wicehrabia wróci teraz do Lilian 

Dunquerke,  zostanie  przywrócony  do  łask.  Na  jak  długo  i  dlaczego  -  tego  do  końca  nie  mógł 

wiedzieć. Myślał, że sprawy potoczą się jak najlepiej i w dużej mierze jego marzenia miały się 

spełnić.  Kai  znał  prawdziwe  przyczyny,  postanowił  jednak  Courbissona  oszczędzić  i  nic  nie 

powiedział. 

Sam nie zobaczył już Lilian Dunquerke. Nie przyjechała na wyścigi, tak szybkie ponowne 

spotkanie  musiałoby  oznaczać  koniec.  Wszak  oboje  ponad  wszystko  uwielbiali  gesty;  gest 

bowiem jest częścią formy, a forma to świętość. Znacznie bardziej niż jakakolwiek treść. 

W przyszłości mieści się niejedno prawdopodobieństwo  - odległe, niejasne, Kai wolał o 

tym  nie  myśleć,  starał  się  wręcz  zapomnieć.  Bardzo  wcześnie  wyuczono  go  heroicznego 

godzenia  się  z  tym,  co  oczywiste;  może  dlatego  niezbyt  poważnie  traktował  wszelkie 

przewidywania dotyczące rozwoju uczuć. 

Z  tego  powodu  popadł  w  melancholię,  mimo  że  przecież  nie  przejmował  się  odległymi 

kwestiami.  Przygnębienie  to  musiało  się  pojawić;  można  je  było  przezwyciężyć  tylko  w  jeden 

sposób: należało mu stawić czoło. 

Kiedy wieczorem, znużony kąpielą, Kai siedział sam w pokoju, melancholia jeszcze się 

pogłębiła i zamieniła w krańcową depresję; czuł, że chodzi nie tylko o spóźniony, szczery i nie 

pozbawiony  uroku  żal  po  pewnym  epizodzie,  który  podzielił  los  wszystkiego,  co  ludzkie,  i 

przeminął,  żal  wolny  od  przykrej  i  sentymentalnej  żądzy  posiadania,  powiązany  z  każdym 

przeżyciem  tak  samo  jak  śmierć  nieodłączna  jest  od  wszelkiej  egzystencji;  wiedział,  że  wiele 

spraw dobiega kresu, zamyka się jakiś krąg, nadciąga koniec i pora pożegnań. 

Z  czasem  ogarnął  go  spokój,  depresja  ustępowała.  Noc  była  jak  matka,  Kai  coraz 

wyraźniej  odczuwał  tchnienie  czegoś  nowego,  czegoś,  co  dopiero  się  rodzi.  Nie  miał  pojęcia, 

dokąd  ta  noc  go  zaprowadzi,  podporządkował  się  jednak  całkowicie,  obdarzył  ją  zaufaniem 

śpiącego dziecka. 

Powoli wyłaniał się znajomy obraz, znikał i pojawiał się na nowo; za każdym razem był 

coraz wyraźniejszy, bardziej czytelny, aż w końcu ustalił się na dobre. 

Kiedy Kai późno kładł się do łóżka, wiedział już, że trzeba wracać do domu, do dworu 

background image

ocienionego platanami i do młodej Barbary. 

Wierzył, że podjął ostateczną decyzję. Następnego dnia też nie miał  wątpliwości. I choć 

wcześniejsza  stanowczość  minęła,  gdy  opadło  napięcie  związane  z  wyścigiem,  Kai  wciąż  był 

wewnętrznie wyciszony  i  pogodny, lecz ta spokojna radość osobliwie mieszała się z łagodnym 

smutkiem. 

Choć wiedział, że nieprędko, a może nawet nigdy nie zobaczy już przyjaciół, pożegnał się 

całkiem  zwyczajnie,  jakby  chodziło  o  krótkie  rozstanie  podyktowane  li  tylko  chwilowym 

kaprysem. 

Co  do  Maud  Philby  miał  wątpliwości.  Ostatnio,  całkiem  niespodziewanie,  stosunki 

między nimi całkowicie się zmieniły: zwariowany, iskrzący się flirt ustąpił miejsca prawdziwej 

skłonności, której owoców nie zdołali zakosztować i której nie dało się ukryć. To uczucie było na 

razie rozproszone, dzięki temu miało jednak wiele twarzy, było serdeczne i otwarte. 

Maud Philby zamierzała spędzić lato na francuskim wybrzeżu. Kiedy Kai ją o to zapytał, 

niemal się zaczerwieniła, a jej twarz zajaśniała ciepłym blaskiem. 

Kai razem z Courbissonem płynął do Genui. Hollstein odprowadzał ich na statek. 

- Kai, proszę przekazać pozdrowienia... 

- Oczywiście, chętnie - rzekł ostrożnie Kai, ponieważ w oczach Hollsteina zauważył coś 

więcej i nie chciał mu sprawiać przykrości. Dlatego też dorzucił: - Jeśli zajdzie potrzeba, zawsze 

będzie pan mógł jakiś czas pomieszkać u mnie. 

Hollstein spojrzał na Kaia, po czym pośpiesznie uścisnął mu dłoń. 

- Z największą przyjemnością... - powiedział. 

Kai więcej się nie odezwał. 

W Genui zostawił Courbissona i odebrał swój wóz. 

Mknął  przez  płaskie  równiny,  mijał  pola,  drzewa,  wsie,  ludzi,  niczego  jednak  nie 

dostrzegał, parł przed siebie i tylko to się liczyło. Nie zatrzymywał się nawet w górach o późnej 

porze,  pośród  głębokiej  nocy;  kapitulował  dopiero  wtedy,  gdy  mokra  droga  groziła 

niebezpieczeństwem. 

Zostawiwszy za sobą góry, mimowolnie zwolnił tempo. W Monachium zatrzymał się cały 

dzień. Nie rozumiał sam siebie: dotychczas gnał go niepokój, teraz wyraźnie grał na zwłokę. Na 

niemieckich wyżynach pozwolił sobie na dwudniowy wypoczynek. 

Przyglądał  się  życiu  niewielkiego  miasta.  Każdy  dzień  wiązał  się  tutaj  z  następnym, 

background image

bliźniaczo  podobnym,  jak  regularne  warstwy  układały  się  całe  lata.  Kai  przypomniał  sobie 

pewien  wieczór  w  Genui,  szybki  wjazd  serpentynami  do  Miramare,  windę,  pokój,  szeroko 

otwarte  okna,  a  za  nimi  głęboko  w  dole  port,  ponad  którym  rozbrzmiewał  donośny  dźwięk 

dzwonów. Przez cały ten zgiełk przedzierał się krzyk syren ze statków wychodzących w morze - 

rozdzierający  ciszę,  władczy  i  mocarny,  od  którego  drżało  nocne  powietrze.  Następnego  ranka 

Kai wypłynął do Singapuru i na Jawę. 

Opuścił go wcześniejszy zapał - cóż miał począć, przecież się zdecydował. Wyruszył w 

drogę. Tyle że jechał jeszcze wolniej... 

Uznał, że będzie najlepiej, jeśli przyjedzie w środku nocy. Nikogo nie zawiadomił. 

Nie pojechał do swojej posiadłości. Kiedy znalazł się na drodze, do której przylegał park, 

zostawił wóz, chwycił Frute za obrożę i wszedł w aleję. 

Drzewa  pachniały  wilgocią  i  liśćmi.  Na  tle  nocnego  nieba  rysowały  się  potężne  konary 

platanów.  Kai  zatrzymał  się.  Patrzył  na  dom,  który  jaśniał  igrającym  na  szybach  światłem 

księżyca. Liczył okna - tam na górze spała Barbara. W pokoju było ciemno. 

Kai stał i wyczekiwał. Widok przyprawił go o silne bicie serca. Nigdy nie przypuszczał, 

że dom zrobi na nim aż takie wrażenie. Natężył uwagę - w ziemi, gdzieś pod stopami, wspierane 

przez  tajemne  moce,  ożywały  najgłębsze  pokłady  jego  świadomości.  Gałąź  plątana  zwisała  na 

tyle nisko, że mógł ją pochwycić; liście były chłodne i wilgotne. 

Milczenie  potężniało.  Było  jak  niemy,  odwieczny  pierścień  obejmujący  ziemię,  życie  i 

noc.  Stojąc  tak  w  samotności,  Kai  nagle  doznał  olśnienia:  pojął,  że  zbyt  szybko  uwierzył  w 

decydujące  rozstrzygnięcie.  Walka  o  zwrot  w  jego  życiu  nie  zakończyła  się  wtedy,  gdy  tak 

sądził;  rozstrzygnęła się  dopiero teraz, kiedy stanął  oko w oko ze swą decyzją. Dlatego musiał 

tutaj przyjechać. 

W  obliczu  osiągniętego  celu  powróciły  niepokoje  ostatnich  dni.  Kai  odczuwał  je 

dotkliwiej niż wszystko  dotychczas, nie umiał ich przezwyciężyć; sens ich bowiem sprowadzał 

się do tego, że cel ów został na zawsze utracony. 

Jeśli  nie  pojawiała  się  tęsknota,  drzemiące  zazwyczaj  ego  tkwiło  w  bezruchu.  Siła 

pragnień  jestestwa  odpowiadała  natężeniem  rozmiarom  zwątpienia;  niczego  bowiem  nie 

pożądamy  równie  gwałtownie  i  namiętnie  jak  inności,  ona  zaś  nigdy  nie  stanie  się  częścią 

naszego „ja”. 

W  drobnych  zdarzeniach  nie  urzeczywistnia  się  przeznaczenie:  przyjazd  w  rodzinne 

background image

strony nie musi oznaczać powrotu do domu. Kai wiedział teraz, że wszystko, do czego ostatnio z 

całych  sił  dążył,  było  dlań  bliskie  i  zarazem  dalekie;  w  chwili  wyrzeczenia  odbierał  własne 

zespolenie z tym światem jak zagadkowy dysonans, czuł, jak mocno go kocha. 

Jego  życie  było  jak  barwny  film,  jego  udziałem  stało  się  wiele  spraw,  niektórych  tylko 

dotknął,  rzadko  natomiast  coś  tracił  i  nigdy  nie  rezygnował.  Teraz  po  raz  pierwszy  czegoś  się 

wyrzekał i wiedział, że będzie to strata bezpowrotna. 

Chciał odejść, coś jednak trzymało go w miejscu. Cicho mówił, patrząc na dom. Trwało 

to długo, wypowiedział wiele słów. 

Od  strony  zabudowań  doleciało  szczekanie,  Frute  natychmiast  odpowiedziała.  Kai  się 

przestraszył. 

Tłumionym  gwizdem  przywołał  psa  i  ruszył  z  powrotem  wzdłuż  alei.  Przytrzymywał 

Frute, która skomlała i co rusz oglądała się za siebie. 

Podjechał  pod  uśpiony  budynek  urzędu  pocztowego.  Długo  się  dobijał,  zanim  obudził 

telegrafistę. Nadał sążnistą depeszę do Hollsteina, w której zapraszał  go na najbliższe miesiące 

do  swej  posiadłości.  Sam,  pisał,  ma  zamiar  udać  się  w  podróż,  przypuszczalnie  nie  będzie  go 

przez całe lato. Chciał podać jakiś powód, chwilę się wahał, po czym uśmiechając się, dodał, że 

myśli również o wędrówce wzdłuż francuskiego wybrzeża. 

A więc Hollstein przyjedzie i zostanie razem z Barbarą. 

Z nieco nawet przesadną troską Kai ulokował Frute na siedzeniu obok siebie. Zrobiło się 

chłodno,  suka drżała z zimna, owinął  ją  więc kocem.  Myślał o ostatnich słowach depeszy. Jak 

szybko  pędzi  życie,  skoro  nie  dostrzegamy  cezur!  Jeszcze  kilka  minut  temu  trwało  w 

zawieszeniu, przyszłość rysowała się mgliście; teraz tamto minęło i Kai pośpiesznie porządkował 

wydarzenia: „ja” dostarczało ogromnych przeżyć i wstrząsów tylko mimochodem; jeśli ktoś zda 

się  wyłącznie  na  swą  jaźń,  zniszczy  siebie  lub  zdolność  przeżywania.  Tylko  ten,  kto  żyje 

tymczasowością  i  traktuje  ją  jako  coś  trwałego,  kto  wciąż  zwraca  się  ku  ulotnym  przeżyciom, 

potrafi dotrzeć do samego jądra. 

Barbara i Lilian Dunquerke należą już do przeszłości; Maud Philby czeka. 


Document Outline