background image

STEPHANIE LAURENS

JAK USIDLIĆ KAWALERA?

Tłumaczyła Anna Bartkowicz

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane, niewinnym 

tonem przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego 

Lestera.

-   Gorzej,   mój   drogi   Dawlish,   gorzej.   Przed   podstarzałymi   swatkami   i 

salonowymi lwicami.

Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i 

silne, szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc 

za sobą kariolkę. Newmarket było już niedaleko.

- A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót.

- Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że 

pan Jack się podda. I to właściwie bez walki.

Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie może zobaczyć jego 

miny, pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie 

od czasu, gdy jako piętnastoletni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei 

synem Lesterów po raz pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka.

- Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że ja nie mam zamiaru ulec 

wdziękom żadnej kusicielki.

- To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech 

pan popatrzy na pana Jacka.

- Wolę tego nie robić - uciął Harry.

Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała 

mu pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem 

światowe życie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej powodów od 

background image

niego, by kwestionować wartość miłości, jednak fakt, że jej uległ bynajmniej nie 

wbrew swej woli, wyprowadzał Harry'ego z równowagi.

Opuścił   Londyn   z   nadzieją,   że   nie   czyni   tego   na   zawsze.   Sądził,   że, 

przyczaiwszy   się   poza   stolicą,   przeczeka   aż   do   czasu,   gdy   damy   z   towarzystwa 

zapomną o nim, i liczył, że to się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu.

Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, 

hulaki i rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera 

amatora, doskonałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. 

Z   drugiej   strony   jednak   wiedział,   że   pieniądze,   którymi   ostatnio   zostali 

pobłogosławieni   zarówno   on,   jak   i   jego   bracia,   Gerald   i   Jack,   sprawią,   że   wiele 

grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym wrodzonym talentom i pozycji, 

którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostatnie dziesięć lat przyjemnie, smakując w 

równym stopniu wina, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by mu się oparła, 

ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpustny tryb życia.

Teraz jednak, gdy został właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w 

kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie.

Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowało się skrzyżowanie z 

gościńcem prowadzącym do Cambridge.  Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo 

przebytej   drogi   z   Londynu.   Wyprzedzili   kilka   powozów,   wiozących   przeważnie 

dżentelmenów, którzy pragnęli, by wyścigi konne w Newmarket rozpoczęły się jak 

najprędzej.

Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na którym tylko gdzieniegdzie 

rosły   kępy   drzew,   w   oddali   majaczyły   zagajniki.   Do   gościńca   prowadzącego   do 

Cambridge   nie   zbliżał   się   żaden   powóz.   Harry   skierował   zaprzęg   na   bitą   drogę. 

background image

Newmarket i jego wygodną kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o 

kilka mil.

- W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha.

Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew.

Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął 

po pistolet znajdujący się pod siedzeniem.

Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Dawlish,   który   także   trzymał   duży   kawaleryjski   rewolwer,   skomentował   to 

następującymi słowy:

- W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzieje? Dokąd zmierza ten 

świat?

Kariolka pojechała szybko dalej.

Harry   nie   zdziwił   się,   że   mężczyźni   przyczajeni   między   drzewami   nie 

próbowali   nawet   ich   atakować.   Byli   na   koniach,   ale   mimo   to   mieliby   ogromne 

trudności z zatrzymaniem rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w 

tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich przekleństwa.

- A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między 

drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu.

Harry zmarszczył brwi.

Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze 

zdumienia.

Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtownie, a kariolka stanęła 

w poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach.

Z kozła posypały się przekleństwa.

background image

Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w 

przydrożnym   rowie.   Ale   widok,   jaki   przedstawił   się   ich   oczom,   był   obrazem 

katastrofy.

W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się 

jedno z tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd 

przewrócił się. Wypadek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu koła 

wciąż się obracały. Harry zobaczył młodego chłopaka, prawdopodobnie stajennego, 

który usiłował wyciągnąć z rowu histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, 

starszy człowiek - sądząc po stroju, stangret - pochylał się nad siwowłosą kobietą 

leżącą na ziemi.

Konie zaprzężone do powozu były spłoszone.

Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i podbiegli, żeby je uspokoić.

Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego 

stajennego   i   podszedł   do   starszej   kobiety.   Jęczała,   leżąc   sztywno   na   ziemi,   z 

zamkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi.

- Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzywiąc się. - A niech cię, 

Joshua, rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z 

bólu. - To znaczy, jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała.

Do Harry'ego zbliżył się stangret.

- Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi.

Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie.

- O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Nasza pani i panienka 

Heather! - Spojrzała spłoszona na powóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie 

myślisz?! Zajmujesz się mną, kiedy tam jest nasza pani!

background image

Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu.

- Tylko bez paniki!

Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza 

powozu.

- Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestraszone. - Tu dźwięczny, 

bardzo   kobiecy   głos   przerwał   z   lekkim   wahaniem,   a   po   chwili   dodał:   -   Ale   nie 

możemy się wydostać.

Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując 

się tylko po to, żeby pozbyć się płaszcza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do 

tylnego koła, wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył 

drzwiczki.

Zajrzał do środka.

Aż   zamrugał   oczami,   bo   widok,   jaki   ujrzał,   był   zachwycający.   W   snopie 

światła padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz 

miała kształt serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Kobieta 

miała wyraziste rysy - prosty nos i pełne, pięknie wykrojone wargi oraz delikatny, 

choć znamionujący zdecydowanie, podbródek.

Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcennych pereł. Wzrok 

Harry'ego bezwiednie przesunął się z jej policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną 

szyję i spoczął na dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z 

góry, Harry widział je dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku 

nieskromny.

Harry poczuł mrowienie w dłoniach.

Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi 

background image

rzęsami.

Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w 

głowę. Bo skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń?

Oto - wspierając się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał 

nad nią mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste 

włosy prześwietlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec rysów twarzy.

Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła dojrzeć jego elegancki 

strój   -   doskonale   leżący   szary   surdut   i   obcisłe   ineksprymable   w   kolorze   kości 

słoniowej, pod którymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błyszczące 

cholewy długich butów, a świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa 

łańcuszka od zegarka, a jedyną jego ozdobą była złota szpilka u krawata.

Według   ogólnie   przyjętych   poglądów   strój   taki   czynił   dżentelmena 

nieinteresującym.   Nieciekawym.   Lucinda   pomyślała   jednak,   że   ogólnie   przyjęte 

poglądy są w tym wypadku błędne.

Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie elegancką dłoń o długich 

palcach.

- Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się rozpadło. Nie można 

więc postawić powozu.

Głos   miał   dźwięczny   i   wymawiał   wyrazy,   nieco   je   przeciągając.   Lucinda 

spojrzała   na   niego   zza   rzęs.   Przyklęknął   na   jednym   kolanie,   pochylając   się   nad 

otworem   drzwiczek.   Poruszył   niecierpliwie   ręką.   W   złotym   sygnecie   zabłysnął 

ciemny szafir. Odpędzając od siebie myśl o tym, że wybawienie może okazać się 

bardziej niebezpieczne niż sama katastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę.

Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda 

background image

chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę.

Wstrzymała   oddech.   Silne   ramię   opasało   jej   kibić.   Zdała   sobie   sprawę,   że 

klęczy w objęciach nieznajomego, dotykając piersiami jego torsu.

Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego 

ubiór - rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski 

nos świadczył o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. 

Jedno   jej   biodro   przyciskało   się   do   jego   biodra,   a   drugie   do   umięśnionego   uda. 

Lucindzie zabrakło tchu.

Ostrożnie   uniosła   wzrok   i,   spojrzawszy   nieznajomemu   w   oczy,   zobaczyła 

morze - spokojne i jasne, chłodne, krystaliczne, bladozielone.

Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, 

umysł poddał się doznaniom. Bezwiednie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią 

dreszcz.   Poczuła,   że   i   on   doznaje   tego   samego,   że   jego   mięśnie   drżą,   a   potem 

nieruchomieją.

- Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją.

Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeństwem ją ostrzega.

Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapanować.

- Będę panią musiał spuścić na ziemię.

Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową.

Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła, że on, stojąc za nią, porusza się, 

a potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona.

- Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbować zeskoczyć. Puszczę 

panią dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret.

Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani 

background image

słowa.

Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwycił ją za nogi. Harry 

puścił, a jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie 

mógł temu zapobiec.

Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością uświadomiła sobie, 

że znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, 

dzięki Bogu, tylko chwilowe.

Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wybawca odwrócił się z 

zamiarem   oddania   podobnej   przysługi   jej   pasierbicy.   Doszedłszy   do   wniosku,   że 

siedemnastoletnia Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego 

czary niż ona sama, Lucinda pozwoliła mu robić, co należy.

Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyliwszy się, wymierzyła 

służącej Amy siarczysty policzek.

- Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie ciasta. - Chodź teraz i 

pomóż Agacie.

- Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załzawione oczy.

Pociągnęła nosem, posłała łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się 

z rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty.

- Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. -Wskazała stopą duże 

odłamki zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz 

też wyjąć bagaże.

- Tak, psze pani.

Lucinda pochyliła się nad Agatą.

- Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego.

background image

Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa.

- To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej.

- Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego jesteś taka blada?

- Nic, nic... ooo - syknęła Agata, przymykając powieki.

- Zaraz ci ją opatrzę.

Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi 

swojej pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu.

- Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować panienki. Bo ten pan to 

zapewne dżentelmen, ale trzeba się go strzec.

Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamierzała chować się za 

służącą.

Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kierunku. Orzechowe oczy 

dziewczyny błyszczały z podniecenia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z 

opresji całkiem bez szwanku.

Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przywodzącym na myśl 

polującego kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i 

skłonił się elegancko.

- Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług.

Wyprostował   się,   a   uprzejmy   uśmiech   rozjaśnił   mu   twarz.   Lucinda, 

zafascynowana, popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła 

wzrok.

- Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności.

- Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał.

background image

Harry   zmarszczył   brwi,   przypominając   sobie   rabusiów   ukrywających   się 

między drzewami.

- Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani...

Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę.

Lucinda uśmiechnęła się.

- Pozwolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Heather Babbacombe.

Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko.

-   Mam   nadzieję,   że   pozwoli   mi   pani   odwieźć   panie   do   celu   ich   podróży. 

Jechały panie do...?

-   Newmarket   -   dokończyła   Lucinda.   -   Dziękuję   panu,   ale   muszę   zająć   się 

moimi ludźmi.

- Naturalnie - zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam 

martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się 

szczegółami. Zna te okolice.

- Naprawdę? To dobrze się składa.

Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi 

jak galeon pod pełnymi żaglami. Królewskim gestem przywołała do siebie stangreta 

i, zanim Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar 

wydać on sam.

Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach.

- Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając 

jego zmieszanie.

-   Och,   nie,   proszę   pani   -   odrzekł   Dawlish,   kłaniając   się   z   szacunkiem.   - 

Żadnych. Znam wszystkich Pod Herbem.

background image

- Dobrze - wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - 

Skoro to zostało ustalone, przypuszczam, że możemy jechać.

Podał   Lucindzie   ramię,   a   ona,   choć   na   mgnienie   oka   zmarszczyła   brwi, 

przyjęła je. A potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty.

- Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przyjedzie wóz.

-   Nie   -   zaoponował   natychmiast   Harry.   -   Nie   chcę   pani   niepokoić,   ale   w 

okolicy widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile.

- O! - Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając zaniepokojenia. - O dwie 

mile?

- Jeżeli nie mniej.

- Cóż...

Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima.

- Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił.

Odwróciwszy   się,   napotkał   chłodne,   wyniosłe   spojrzenie   błękitnych   oczu. 

Odpowiedział spojrzeniem równie chłodnym, unosząc jedną brew.

Lucinda   poczuła   nagle,   że   robi   jej   się   gorąco,   pomimo   zimnego   powiewu 

wiatru zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, 

która zajęta była rozmową z Agatą.

-   Proszę   mi   wybaczyć,   że   śmiem   coś   doradzać,   ale   na   miejscu   pań   nie 

ryzykowałbym pozostawania bez opieki nocą na gościńcu.

Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. 

Obie   były   równie   niebezpieczne.   Przechylając   z   lekka   głowę,   wybrała   tę,   która 

wyglądała na bardziej podniecającą.

- No tak, wydaje mi się, że ma pan rację.

background image

Sim skończył właśnie ładować bagaże.

- Heather? - przywołała pasierbicę Lucinda.

Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry podsadził dziewczynę na 

siedzenie   w   kariolce.   Heather   Babbacombe   uśmiechnęła   się   promiennie   i 

podziękowała mu pięknie.

Bez   wątpienia,   pomyślał   Harry,   ta   dziewczyna   traktuje   mnie   jak   wuja. 

Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, 

rozglądając się po raz ostatni.

Była   szczupła   i   wysoka,   a   w   jej   pełnej   wdzięku   postawie   było   coś,   co 

przywodziło   na   myśl   przymiotnik   „matriarchalny".   Jakaś   pewność   siebie 

przejawiająca się w szczerym spojrzeniu i wyrazie twarzy. Jasnobrązowe włosy z 

rudawym połyskiem, były, widział to teraz dobrze, zebrane w ścisły koczek na karku. 

Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczesanie zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby 

rozczesać te jedwabne sploty i je rozpuścić.

A   co   do   jej   figury,   to   z   trudem   ukrywał   podziw.   Pani   Babbacombe   miała 

bowiem jedną z najbardziej powabnych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w 

ciągu długich lat.

Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco.

- Jest pani gotowa?

- Dziękuję, tak.

Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili 

poczuła,   że   jej   kibić   obejmują  silne   dłonie   i   została   bez   wysiłku   podsadzona   na 

siedzenie.

Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie 

background image

pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała 

okazji obcować z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała, że może 

takie gesty są czymś normalnym.

Jednakże równocześnie miała pewność, że sytuacja, w której się znalazła, nie 

jest   bynajmniej   normalna.   Jej   wybawca   zarzucił   na   szerokie   ramiona   płaszcz, 

ozdobiony, jak zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w 

ręce lejce. Naturalnie siedział obok niej.

Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do widzenia Agacie, starając 

się nie zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię 

styka się z jego ramieniem.

Harry nie przewidział, że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego 

przyprawiała o zmieszanie.

- Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie.

-   Tak   -   odrzekła   skwapliwie   Lucinda.   -   Mieszkałyśmy   tam   przez   tydzień. 

Miałyśmy zamiar wyjechać zaraz po lunchu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. 

Przekonałyśmy się, że są bardzo piękne.

Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic dama pochodzi, czego 

nie   można   było   tak   do   końca   powiedzieć   o   akcencie   jej   pasierbicy.   Gdy   powóz 

ruszył,   Harry   pocieszał   się,   że   przebycie   dwóch   mil   zajmie   zaledwie   kwadrans, 

wliczając w to drogę przez miasto.

- Ale nie pochodzą panie z tych okolic?

- Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mogłybyśmy nazwać siebie 

raczej Cygankami - dodała Lucinda z uśmiechem.

- Cygankami? Jak to?

background image

Lucinda spojrzała na Heather.

- Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł w ręce jego kuzyna, więc 

zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. 

Żadna z nas przedtem nie podróżowała.

Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną wdową, która właśnie 

zakończyła żałobę, wdową nie związaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując 

usilnie ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami 

przylegającymi dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, 

starał się skupić na jej słowach. Zmarszczył brwi i zapytał:

- Gdzie planują panie zatrzymać się w Newmarket?

- Pod Herbem - odrzekła Lucinda. - To jest chyba na High Street, prawda?

- Tak, rzeczywiście.

Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu 

Dżokejów.

-   Czy   mają   panie   zarezerwowane   pokoje?   -   zapytał,   po   czym   dostrzegł 

zdziwienie na twarzy swojej rozmówczyni. - W tym tygodniu odbywają się wyścigi.

- Naprawdę? - Lucinda  zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście 

będzie dużo ludzi?

- Bardzo dużo.

Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londynu, pomyślał, ale nic 

nie powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością 

nie jego. Pani Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, 

ale wdową cnotliwą - i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie 

być świadomym, że takie wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też, że taka właśnie 

background image

wdowa mogłaby najłatwiej spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną 

wdową,   którą   jednak   pozostawi   nietkniętą.   Tak   pomyślawszy,   stłumił   pożądanie, 

które okazało się nieoczekiwanie silne.

W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się.

- Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się panie zatrzymać?

- Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwaterę - powiedziała Lucinda. 

- Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią.

Poczuła, że jej towarzysz aż drgnął na te słowa. Odwróciła się i napotkała jego 

niedowierzający i niemal przerażony wzrok.

- Tylko nie tam!

Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia Jego protest został przyjęty ze 

zmarszczonymi brwiami.

- A dlaczego nie?

Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów.

- Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomości, że nie mogą panie 

mieszkać Pod Zieloną Gęsią.

Lucinda była nieprzejednana.

- Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę 

- to z pewnością sobie poradzimy.

Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej 

porze   roku   pełnych   mężczyzn   o   szerokich   barach,   eleganckich   dżentelmenów 

bywalców, z których większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się 

będą uśmiechali na widok wchodzącej pani Babbacombe.

- Nie - rzekł stanowczo.

background image

Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

- Co, na miłość boską chce pan przez to powiedzieć?

Harry   zacisnął   zęby.   Choć   skupił   się   na   powożeniu   i   wymijaniu   mnóstwa 

pojazdów tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione 

spojrzenia,   jakie   ścigały   kobietę   siedzącą   u   jego   boku.   Już   sam   fakt,   że   z   nim 

przyjechała, że była z nim widziana, sprawił, że koncentrowała się na niej uwaga 

całego miasta.

-   Nawet   gdyby   Pod   Herbem   były   wolne   pokoje,   w   co   wątpię,   nie   jest   to 

miejsce odpowiednie dla pań podczas wyścigów - oznajmił.

- Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, 

pan   nas   wybawił   z   opresji...   jesteśmy   za   to   panu   winne   wdzięczność.   Jednak   ja 

potrafię samodzielnie znaleźć kwaterę w tym mieście.

- Bzdury.

- Co takiego?

- Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wyścigów, bo gdyby pani je 

miała,   to   nie   przyjechałaby   pani   teraz   tutaj   -   powiedział   Harry,   spoglądając   na 

Lucindę z irytacją. - Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło!

Lucinda zauważyła już dużą liczbę mężczyzn przechadzających się po wąskich 

chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po 

ulicach. Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów.

Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i 

uwodzicielskich spojrzeń.

- Lucindo...? - powiedziała niepewnie.

Lucinda   poklepała   ją   po   dłoni.   A   potem   napotkała   taksujący   wzrok 

background image

dżentelmena w małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem.

- Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas...

Jej   słowa   zginęły   w   zgiełku,   a   Harry   w   tej   samej   chwili   popędził   konie   i 

kariolka potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie 

minęli.

- Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął.

Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem.

- Proszę się zatrzymać - rozkazała.

- Nie mogą panie mieszkać w mieście.

- Możemy!

- Po moim trupie!

Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Zamknął oczy. Co się ze 

mną dzieje? - pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę 

siedzącą  obok.  Zaczynała  się  czerwienić  - z  gniewu.  Przez  moment  przez  głowę 

przemknęła  mu myśl, że jest ciekaw, jak by wyglądała, gdyby się  zarumieniła z 

pożądania.

-   Czy   pan   nas   porywa?   -   zapytała   Lucinda   tonem   osoby   mającej   ochotę 

zmordować rozmówcę.

Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy 

zamilkły już za nimi odgłosy innych kopyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i 

powiedział:

- Proszę to uważać za przymusową repatriację.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lucinda.

Harry spiorunował ją wzrokiem.

- Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani.

Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem.

- To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester.

Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - 

prosto przed siebie, marszcząc gniewnie brwi.

- Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu.

- Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem.

Wiele   lat   upłynęło   od   czasu,   gdy   Lucindzie   ktokolwiek   rozkazywał. 

Podniósłszy więc z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie 

zgadza.

- Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości?

- Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną 

drogę.

- Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwycona, mogąc panią poznać.

Lucinda wzruszyła ramionami.

- Tego pan nie może wiedzieć.

Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości.

Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała animusz, uśmiechnęła 

się   do   Lucindy.   Najwyraźniej   wrócił   jej   dobry   humor,   a   niespodziewana   zmiana 

planów   nie   wzbudzała   obaw.   Lucinda,   rozdrażniona,   patrzyła   przed   siebie. 

Podejrzewała, że nie ma sensu protestować, przynajmniej dopóki nie spotkają się z 

background image

lady Hallows. Do tego czasu nie może zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż 

obecnie   należy   ona   do   tego   irytującego   dżentelmena,   który   siedzi   obok.   W   jego 

rękach   znajdują   się   także   lejce.   Spojrzała   z   ukosa   na   te   ręce   i   zobaczyła   długie 

szczupłe   palce   i   piękne   dłonie.   Zauważyła   je   już   wcześniej.   Ku   jej   przerażeniu, 

wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc tak 

blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny.

- Hallows Hall.

Podniosła   wzrok   i   ujrzała   imponującą   bramę,   przez   która   wjeżdżało   się   w 

cienistą aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła się łagodnie po z lekka nachylonym 

terenie,   by   następnie   zbiec   w   dół,   odsłaniając   piękny   widok   na   faliste   trawniki 

otaczające obrośnięte trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali.

- Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather.

Domostwo, zbudowane stosunkowo niedawno z kamienia w kolorze miodu, 

stało   na   wzgórzu.   Na   jego   ścianach   rozpościerała   swoje   zielone   palce   winorośl. 

Naokoło rosło mnóstwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek.

Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na ich spotkanie wyszedł stary sługa.

-   Spodziewaliśmy   się   pana   w   tym   tygodniu.   Harry   uśmiechnął   się   na   to 

szeroko.

- Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu?

- Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry 

wieczór paniom.

Grimms zdjął czapkę przed Lucinda i Heather.

Lucinda uśmiechnęła  się,  zachowując jednak pewien dystans. Hallows Hall 

przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców.

background image

Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather.

Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda kobieta o kanciastych rysach, 

o dobre dwa cale wyższa od Lucindy.

- Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś?

Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne.

- Ale o czym to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę!

Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinieniem ręki.

Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a 

zarazem przytulnym wnętrzu.

Harry   ujął   dłoń   ciotki   i   skłonił   się   nad   nią,   a   potem   pocałował   ciotkę   w 

policzek.

- Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze 

topazu.

Ermyntruda otworzyła szeroko oczy.

- Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust?

Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrzegawczo.

- Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe.

Tuż   za   miastem   złamało   się   koło   w   jej   powozie.   Chciała   zamieszkać   w 

mieście,   lecz   przekonałem   ją,   by   zmieniła   decyzję   i   zaszczyciła   cię   swoim 

towarzystwem.

Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, posłała mu lodowate 

spojrzenie.

- Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja 

droga, nie ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma 

background image

rację- nie może pani mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej niebieskie oczy 

skierowały się na Heather. - A to, kto to jest?

Lucinda   przedstawiła   pasierbicę,   a   dziewczyna,   z   radosnym   uśmiechem, 

wykonała głęboki dyg.

Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej 

twarzy.

- Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodzenie - powiedziała, a 

potem, marszcząc brwi, zaczęła się zastanawiać: -Babbacombe, Babbacombe... Czy 

nie z tych ze Staffordshire?

Lucinda uśmiechnęła się.

- Z Yorkshire - wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, 

dodała: - Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Gifford.

- Gifford? - Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi oczami. - Wielkie 

nieba! Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani 

była Celia Parkes.

Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili znalazła się w wonnych 

objęciach starej damy.

- Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się z radości. - Byłam 

serdeczną przyjaciółką jego starszej siostry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po 

tym skandalu wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rządka ale 

przysłali nam list z zawiadomieniem o twoich narodzinach. - Em zmarszczyła nos. - 

No cóż, twoi dziadkowie, z obu stron, byli strasznymi uparciuchami.

Harry   próbował   przyswoić   sobie   tę   lawinę   informacji.   Lucinda,   która   to 

zauważyła, zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się, że uratował 

background image

owoc niegdysiejszego skandalu.

-   Pomyśl   tylko,   moja   droga   -   perorowała   wciąż   podniecona   Em   -   nie 

przypuszczałam, że cię kiedykolwiek poznam.

Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze 

szczegółami. - Starsza pani przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie 

wasze bagaże i pokaże wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione.

Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć.

Lucinda   wraz   z   Heather   zostały   wprowadzone   do   salonu.   Na   jego   progu 

Lucinda obejrzała się. To samo zrobiła Em.

- Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - zapytała.

Harry czuł ogromną pokusę, żeby to uczynić. Ale, nie mogąc oderwać wzroku 

od kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco 

głową.

- Nie - odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. - Odwiedzę was któregoś 

dnia w przyszłym tygodniu.

Em pokiwała głową.

Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała 

się przed Harrym i spojrzała w jego zielone oczy.

- Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas 

taki dobry.

- Pani - powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, 

podniósł tę dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - 

dodał jeszcze - że pani służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą wszyscy 

tutaj, zanim zapadnie noc, jestem tego pewien.

background image

Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc żadnego wysiłku, by wycofać dłoń z 

uścisku jego palców.

- Dziękuję panu jeszcze raz.

-   To   drobiazg,   droga   pani.   Być   może   spotkamy   się   jeszcze   kiedyś...   na 

przykład w sali balowej. Czy mogę mieć nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy 

walca?

Lucinda z wdziękiem potwierdziła.

- Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy.

Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta zbytnio go pociąga, 

Harry   postanowił   panować   nad   sobą   .   Skłonił   się,   a   potem   wypuszczając   dłoń 

Lucindy, kiwnął głową w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na Lucindę, 

idąc krokiem pełnym gracji, opuścił hol i wyszedł z domu.

- Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda.

Była   pokojówką   mojej   matki,   kiedy   się   urodziłam.   Amy   była   służącą   w 

Grange,   majątku   mojego   męża.   Wzięłyśmy   ją   ze   sobą,   żeby   Agata   mogła   ją 

wyszkolić na pokojówkę dla Heather.

-   Na   dobrą   pokojówkę   -   wtrąciła   Heather.   Znajdowały   się   w   jadalni   i 

spożywały wspaniały posiłek przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. 

Aga   ta,   Amy   i   Sim   przyjechali   godzinę   wcześniej   eskortowana   przez   Joshuę, 

dwukołowym wózkiem konnym pożyczonym z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił 

do   Newmarket,   żeby   dopilnować   naprawy   powozu.   Agata,   dostawszy   się   pod 

opiekuńcze   skrzydła   korpulentnej   gospodyni,   pani   Simmons,   odpoczywała   w 

pokoiku na poddaszu. Okazało się, że kostkę ma tylko zwichniętą, a nie złamaną. 

Amy musiała pomóc ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z czego wywiązała 

background image

się doskonale.

Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie.

- Tak więc - powiedziała, wycierając  delikatnie usta serwetką i dając znak 

Fergusowi, że może zabrać wazę z zupą - możesz, moja droga, zacząć od samego 

początku. Chcę wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców.

Szczerość  tej prośby  sprawiła, że nie była ani  trochę niegrzeczna.  Lucinda 

uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie 

zupy po raz trzeci.

-  Jak  pani  wie, moi   dziadkowie  nie  uznali  małżeństwa  rodziców,  więc  nie 

miałam z nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. 

Na szczęście nasz stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się 

wziąć mnie do siebie.

- Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora 

Parkes. Czy tak?

Lucinda potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślubie moich rodziców. 

Wycofali się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya.

-   Niemożliwe!   -   Em   była   wyraźnie   zachwycona.   -   No,   no,   do   jakich   to 

dochodzi   upadków   z   wysokości.   Twoja   ciotka   Cora   była   jedną   z   najbardziej 

nieprzejednanych osób, gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em 

uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u 

nich, dopóki nie wyszłaś za mąż?

Lucinda zawahała się, a potem kiwnęła głową.

Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła 

background image

Lucinda i pospieszyła z wyjaśnieniem:

- Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi mieszkam. Zapewnili mi dom, 

pragnąc   wykorzystać   moje   talenty   i   zrobić   ze   mnie   guwernantkę   swoich   dwóch 

córek. Zamierzali jak najszybciej wydać mnie za mąż.

Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała:

- To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy.

- Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, 

panem Ogleby.

Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem.

- To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na 

szczęście dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on 

ożenił się z Lucinda.

Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy.

Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech.

-   Rzeczywiście,   Charles   okazał   się   moim   wybawcą.   Dopiero   niedawno 

dowiedziałam się, że przekupił moich krewnych, żeby się ze mną ożenić. On sam 

nigdy mi o tym nie wspomniał.

Em kiwnęła głową z aprobatą.

- Miło mi słyszeć, że są w tamtych okolicach dżentelmeni. Tak więc zostałaś 

panią Babbacombe i zamieszkałaś w...

Grange, prawda?

- Tak.

Heather   w   końcu   zjadła   zupę,   a   Lucinda   nabrała   sobie   karpia,   którym 

poczęstował ją Fergus.

background image

- Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelmenem. W rzeczywistości 

miał sporą liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił 

spokojne życie.

Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z biegiem czasu nauczył 

mnie   wszystkiego   o   swoich   inwestycjach   i   o   zarządzaniu   nimi.   Przez   kilka   lat 

chorował.   Śmierć,   gdy   przyszła,   okazała   się   dla   niego   wyzwoleniem.   Dzięki 

zdolności przewidywania sprawił, że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę.

Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie.

- A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em.

Lucinda uśmiechnęła się.

- My - to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka 

Charlesa, Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią 

majoratu.

Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem.

-   Więc   dlatego   przyjechałyście   tutaj.   Jesteście   właścicielkami   gospody   w 

Newmarket?

Lucinda kiwnęła głową potakująco.

- Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia 

opuściły Grange.

- Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w 

żałobie?

- Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę majątek, kiedy on zechce. 

Choć nie przypuszczałam, że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie 

odwiedzał. Heather zachichotała.

background image

- Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła.

- To prawda - potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. -Nie miałyśmy żadnego 

mieszkania, więc postanowiłyśmy wynieść się do jednej z naszych gospód, położonej 

niedaleko Grange gdzie nas nie znano. Gdy się tam znalazłyśmy, zorientowałam się, 

że   gospoda   przynosi   o   wiele   większe   zyski,   niż   to   wynikało   z   rachunków.   Pan 

Scrugthorpe był nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy 

przed   swoją   śmiercią,   po   zgonie   starego   pana   Matthewsa.   Niestety   Charles, 

przeprowadzając   rozmowę  z  panem  Scrugthorpe'em,  czuł  się  bardzo  źle,   a  my  z 

Heather byłyśmy wtedy w mieście. Krótko mówiąc, Scrugthorpe fałszował rachunki. 

Wezwałam go do siebie i zwolniłam.

Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospodyni.

- Później doszłyśmy z Heather do wniosku, że jeżdżenie po kraju od gospody 

do gospody  to doskonały  sposób na przeżycie  roku żałoby.  Charles z  pewnością 

poparłby ten pomysł.

Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa.

-   Wygląda   na   to,   że   twój   ojciec,   moja   panienko,   był   bardzo   zdolnym 

człowiekiem.

- Był kochany.

Szczera twarzyczka Heather posmutniała, dziewczyna zamrugała gwałtownie 

oczami, a potem spuściła wzrok.

- Zatrudniłam nowego  człowieka do pomocy, pana  Mabberly'ego  - mówiła 

dalej   Lucinda,   odwracając   uwagę   od   smutnego   tematu.   -   Jest   młody,   ale   bardzo 

dobrze daje sobie radę.

- I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru.

background image

- Tak  powinno być - odrzekła  Em. - No cóż, panno Gifford, twoi rodzice 

byliby z ciebie dumni. Niezależna, dobrze radząca sobie kobieta, licząca sobie - ile? 

Dwadzieścia sześć lat?

- Dwadzieścia osiem.

Lucinda uśmiechnęła się niepewnie. Były bowiem chwile, takie jak ta, kiedy 

nagle zastanawiała się, czy życie jej nie omija.

- Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powinna być bezradna. - 

Spojrzała na talerz Heather, który był wreszcie pusty. - Jeżeli już skończyłaś posiłek - 

powiedziała - to proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na 

fortepianie?

Potrafiły   grać   obie   i   z   chęcią   zabawiały   swoją   gospodynię,   grając   różne 

melodie i sonaty - dopóki Heather nie zaczęła ziewać. Lucinda zaproponowała, by 

poszła spać, co uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą.

- No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu 

przy kominku z filiżanką herbaty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie 

wiem, jak pani dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach.

- Nie   ma  o  czym   mówić  -  prychnęła   Em.  -1  proszę   cię,  nie  tytułuj   mnie. 

Zwracaj się do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką 

Melrose'a, więc dla mnie prawie krewną.

Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem.

- A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie?

Od Emma?

Em zmarszczyła nos.

- Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech.

background image

- 0 - powiedziała cicho.

- Bracia wymyślali mi bardzo różne zdrobnienia. Jednak gdy na świat zaczęli 

przychodzić moi bratankowie, postanowiłam, że ma to być Em i tylko Em.

- Bardzo rozsądnie.

Zapadła   cisza.   Obie   damy   rozkoszowały   się   herbatą.   Po   chwili   milczenie 

przerwała Lucinda.

- Czy masz wielu bratanków?

Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami.

- Jest ich sporo, ale najbardziej musiałam się strzec Harry'ego i jego braci. To 

były najgorsze urwisy.

Lucinda poruszyła się w fotelu.

- Harry ma wielu braci?

- Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło 

Em. - Ma... niech pomyślę... ma teraz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o 

dwa lata młodszy. Potem jest przerwa na ich siostrę Lenorę, która parę lat temu 

wyszła   za   Eversleigha   i   ma   dwadzieścia   sześć   lat,   co   oznacza,   że   Gerald   ma 

dwadzieścia   cztery.   Ich   matka   zmarła   wiele   lat   temu,   ale   mój   brat   żyje.   -   Em 

uśmiechnęła  się   szeroko.  -  Myślę,   że  będzie   żył   co  najmniej   dopóty,   dopóki  nie 

przyjdzie  na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska.  Kłótliwy  stary  głupiec. - Ten 

ostatni komentarz wypowiedziany został tonem czułym i serdecznym. - Ja najwięcej 

miałam   do   czynienia   z   chłopcami,   a   Harry   był   zawsze   moim   ulubieńcem.   Ma 

błogosławieństwo aniołów i zarazem diabłów, ale jest dobrym chłopcem. - Tu Em 

przymrużyła oczy i dodała: - To znaczy dobrym w głębi serca. Podobnie zresztą jak 

jego bracia. Ostatnio najczęściej widuję jego i Geralda, bo Newmarket jest tak blisko. 

background image

Harry prowadzi stadninę Lesterów, która - choć mówię to ja, nie znająca się wcale na 

koniach, bo to taki nudny temat - jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin 

w kraju.

- Naprawdę?

Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znudzenia.

- Tak. - Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak 

jego konie sprawują się na torze. Sądzę, że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. 

Na pewno będzie chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, 

mówił mi, że chce kupić taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina 

jest tak zasobna.

Lucinda   spojrzała  na  Em   pytająco.   Starsza  pani  nie  czekała,  aż  sformułuje 

pytanie. Machając ręką, wyjaśniła:

-   Lesterowie   kiedyś   nie   mieli   pieniędzy...   mieli   posiadłości,   dobre 

wychowanie, ale gotówki im brakowało. Jednak obecna generacja zainwestowała w 

zeszłym roku w pewne przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w 

dostatki.

- O!

Lucinda   przypomniała   sobie   natychmiast   kosztowny   i   elegancki   strój 

Harry'ego Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego 

bardzo wyrazisty obraz pojawił się w jej umyśle, żywy, czarowny. Chcąc się go 

pozbyć, pokręciła głową i stłumiła ziewnięcie.

- Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt interesującego towarzystwa, 

droga lady... to znaczy Em. - Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather.

Starsza pani skinęła głową.

background image

- Zobaczymy się więc rano, moja droga Lucinda wyszła, pozostawiając starą 

damę wpatrzoną w ogień.

Dziesięć minut później, leżąc z głową wtuloną w poduszkę, zamknęła oczy, 

by... ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego 

dnia, a wśród nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się 

między nimi wydarzyło. Gdy Lucinda przypomniała sobie, jak się rozstawali, zaczęło 

ją nękać pytanie: Jak by się czuła, tańcząc z nim walca?

O   milę   stamtąd,   w   gospodzie   Pod   Herbem,   przy   narożnym   stole   siedział 

elegancko   ubrany   Harry   Lester   i   lustrował   wzrokiem   pomieszczenie   baru.   Kłęby 

dymu tytoniowego spowijały tłum mężczyzn. Byli tu dżentelmeni i stajenni, doradcy 

w sprawach wyścigów i bukmacherzy. Wszyscy bardzo zaaferowani, bo na drugi 

dzień rano miały się odbyć pierwsze gonitwy.

Podeszła   szynkarka,   kołysząc   biodrami.   Postawiła   na   stole   kufel 

najprzedniejszego   piwa   i   uśmiechnęła   się   nieśmiało.   Uniosła   pytająco   brwi,   gdy 

Harry rzucił jej na tacę monetę.

Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową Dziewczyna 

odwróciła   się   rozczarowana.   Harry   podniósł   do   ust   pieniące   się   piwo   i   upił   łyk. 

Opuścił   zaciszną   salkę,   w   której   przebywali   jedynie   wtajemniczeni,   gdyż   bez 

przerwy pytano go o tę rozkoszną kobietkę, z którą widziano go po południu.

Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket.

No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bardzo chcieli dowiedzieć 

się, jak ta dama ma na imię. I dokąd się udała.

Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest 

znajomą jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows.

background image

To   wystarczyło,   by   większość   przestała   się   damą   interesować.   Większość 

wiedziała, kim jest jego ciotka.

Harry'ego   zmęczyły   te   wszystkie   wykręty,   zwłaszcza   że   sam   daremnie 

próbował zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i ojej urodzie.

Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśleniu o koniach, które 

zwykle stanowiły dla niego fascynujący temat.

- Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi?

Na stojące obok krzesło opadł Dawlish.

-   Nawet   nie   pytaj   -   poradził   mu   Harry,   a   potem   gdy   szynkarka,   udając 

obojętność, podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok?

Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla.

- Dziwne - powiedział niewyraźnie.

Unosząc   brwi   ze   zdziwienia,   Harry   popatrzył   uważnie   na   swego   wiernego 

giermka.

- Dziwne?

Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha.

- Wszyscy trzej, ja, Joshua i stelmach, jesteśmy tego samego zdania. - Dawlish 

postawił   kufel   i   obtarł   sobie   pianę   z   warg.   -   Pomyślałem,   że   pan   to   powinien 

wiedzieć.

- Co powinienem wiedzieć?

-   Że   oś   tego   koła   została   podpiłowana...   przed   wypadkiem.   Ktoś   także 

majstrował przy szprychach.

Harry zmarszczył brwi.

- Dlaczego?

background image

-   Nie   wiem,   czy   pan   zauważył,   ale   na   tym   odcinku   drogi,   przez   który 

przejeżdżał powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. 

Stangret nie mógł ich wszystkich ominąć. A poza tym one leżały tuż za zakrętem, 

więc nie mógł ich zobaczyć zawczasu i zatrzymać koni.

- Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką.

- Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i 

szprychy musiały popękać.

Harry'ego   przeniknął   zimny   dreszcz.   Przypomniał   sobie   pięciu   ludzi   na 

koniach   oraz   wóz   ukryty   między   drzewami.   Gdyby   to   nie   był   okres   wyścigów 

konnych, na tej drodze o tej porze dnia nie byłoby nikogo.

Popatrzył na Dawlisha.

A Dawlish na niego.

- Zastanawiające, prawda?

Harry pokiwał głową z ponurą miną.

- Rzeczywiście, zastanawiające - przyznał i nie spodobało mu się bynajmniej 

to, co przyszło mu teraz do głowy.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana.

Harry   kiwnął   głową   z   roztargnieniem,   a   Dawlish   pospieszył   do   stajni. 

Naciągając   rękawiczki,   Harry   stanął   przed   głównym   wejściem   do   gospody,   żeby 

poczekać na kariolkę.

Przed   nim   rozciągało   się   podwórze.   Panował   tutaj   ruch   i   rejwach.   Goście 

udawali się na tory wyścigowe, mając nadzieję, że dzisiaj coś wygrają.

Harry   skrzywił   się.   Nie   miał   zamiaru   pójść   w   ich   ślady.   Musiał   zająć   się 

sprawami pani Babbacombe. Przestał przekonywać sam siebie, że nie powinno go to 

obchodzić. Po tym, czego dowiedział się wczoraj, czuł się w obowiązku zadbać ojej 

bezpieczeństwo. Była w końcu gościem jego ciotki. Zamieszkała w Hallows Hall za 

jego namową. Te dwa fakty bez wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie.

- Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana?

Harry odwrócił się i zobaczył Dawlisha. Hamish, jego główny stajenny, miał 

przyjechać  wczoraj  z kilkoma  czystej  krwi  końmi  wyścigowymi   i umieścić  je  w 

stajniach obok toru. Harry kiwnął głową.

- Sprawdź, czy Thistledown wygoiły się pęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie 

udziału w gonitwie.

-   Dobrze,   proszę   pana.   Czy   mam   powiedzieć   Hamishowi,   że   pan   wkrótce 

przyjedzie ją zobaczyć?

- Nie. - Harry przyjrzał się swoim urękawicznionym dłoniom. - Muszę tym 

razem polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia.

Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie.

- Pilniejsze niż sprawa najlepszej klaczy z nadwerężoną pęciną? - prychnął. - 

background image

Chciałbym wiedzieć, co może być pilniejsze.

Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie.

- Zapewne wpadnę w porze obiadu.

Pomyślał,   że   jego   podejrzenia   są   prawdopodobnie   bezpodstawne.   To 

przypadek,   że   dwie   kobiety   podróżujące   bez   eskorty   zwróciły   uwagę   mężczyzn 

przyczajonych w kępie drzew.

- Dopilnuj tego, co ci zleciłem.

- Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Dawlish i, spojrzawszy 

jeszcze raz na swego pana, oddalił się.

Stajenny z gospody przyprowadził właśnie kariolkę.

- Przednie konie - powiedział z szacunkiem.

- To prawda.

Harry ujął lejce. Siwki był gotowe do drogi. Skinąwszy głową stajennemu, 

Harry już miał w efektowny sposób opuścić podwórze, gdy rozległ się okrzyk:

- Harry!

Harry z westchnieniem powściągnął swoje niecierpliwe ogiery.

- Dzień dobry, Geraldzie. Od kiedy to wstajesz o tak pogańskiej godzinie?

Poprzedniego wieczoru zauważył brata wśród tłumu w barze, ale nie uczynił 

najmniejszego wysiłku, by ujawnić własną tam obecność. Teraz Gerald - błękitnooki 

i   ciemnowłosy   jak   jego   starszy   brat,   Jack   -   podszedł   z   szerokim   uśmiechem   do 

kariolki.

- Od chwili gdy usłyszałem o tym, że pojawiłeś się w towarzystwie dwóch 

urodziwych dam, które, według ciebie, są powinowatymi Em.

- Nie powinowatymi, drogi bracie, tylko znajomymi.

background image

Na widok znudzonej miny Harry'ego Gerald stracił nieco kontenans.

- One naprawdę są znajomymi ciotki?

- Okazało się, że tak.

- O!

Geraldowi   zrzedła   mina.   Następnie,   zauważywszy   nieobecność   Dawlisha, 

spojrzał bystro na brata.

- Jedziesz teraz do Em? - zapytał. - Możesz mnie podwieźć? Powinienem się 

przywitać   ze   staruszką...   a   może   też   poznać   tę   ciemnowłosą   ślicznotkę,   z   którą 

widziano cię wczoraj.

Harry   omal   nie   poddał   się   najbardziej   absurdalnemu   z   odruchów.   Jednak 

Gerald był jego bratem, którego, pomimo pozorów lekceważenia, bardzo lubił.

- Obawiam się, drogi bracie, że muszę rozwiać twoje złudzenia. Ta dama jest 

dla ciebie za stara.

- Tak? A ile ma lat? Harry uniósł brwi.

- Jest starsza od ciebie.

- Więc może spróbuję z tą drugą... z tą blondynką.

- Ta jest prawdopodobnie za młoda. Podejrzewam, że jeszcze niedawno była 

uczennicą.

- To nie szkodzi - powiedział niefrasobliwie Gerald. - Przecież każda z nich 

kiedyś musi zacząć.

Harry westchnął.

- Geraldzie... - upomniał brata.

- Daj spokój. Nie bądź takim psem ogrodnika. Przecież nie interesuje cię ta 

młodsza dzierlatka. Pozwól mi usunąć ją tobie z drogi.

background image

Harry   zastanowił   się.   Rzeczywiście,   było   prawdą,   że   rozmowa   z   panią 

Babbacombe toczyłaby się łatwiej pod nieobecność jej pasierbicy.

- Dobrze... skoro tak nalegasz.

Na   terytorium   należącym   do   Em   Gerald   z   pewnością   nie   przekroczy 

dopuszczalnych granic.

- Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem.

Gerald z entuzjazmem wskoczył na siedzenie kariolki. Siwki ruszyły z kopyta. 

Harry z trudem przeprowadził pojazd przez ruchliwe ulice, a potem, już za miastem, 

pozwolił koniom iść tak szybko, jak chciały. Zajechali w rekordowym czasie.

Chłopak stajenny, który wybiegł im na spotkanie, zajął się kariolką. Harry i 

Gerald, pokonawszy kilka stopni, znaleźli się przed otwartymi na oścież frontowymi 

drzwiami. Weszli do środka. Harry rzucił rękawiczki na stolik z pozłacanego brązu.

- Wygląda na to, że będziemy musieli poszukać dam.

Moje sprawy z panią Babbacombe potrwają nie dłużej niż pół godziny. Będę ci 

wdzięczny, jeżeli przez ten czas zajmiesz uwagę panny Babbacombe.

Gerald spojrzał na brata szelmowsko.

-   Wystarczająco   wdzięczny,   by   pozwolić   mi   powozić   kariolką   w   drodze 

powrotnej do miasta?

Harry miał pewne wątpliwości.

- Być może... choć na twoim miejscu nie liczyłbym na to zbytnio.

Gerald z szerokim uśmiechem rozejrzał się naokoło.

- Więc od czego zaczynamy?

-   Ty   idź   do   ogrodu,   ja   udam   się   w   głąb   domu.   Zawołam,   jeżeli   będę 

potrzebował pomocy.

background image

Machając ręką, Harry pospieszył korytarzem. Gerald, pogwizdując, ruszył do 

ogrodu.

W jadalni i w salonie Harry nie znalazł nikogo. W pewnym momencie usłyszał 

podśpiewywanie i szczęk ogrodniczych nożyc i przypomniał sobie, że w głębi domu 

znajduje się mała oranżeria. Zastał tam Em układającą kwiaty w ogromnym wazonie.

Wszedł do środka krokiem niespiesznym.

- Dzień dobry, ciociu.

Starsza pani odwróciła głowę zaskoczona.

- Do diabła! Co ty tutaj robisz? Harry zrobił zdziwioną minę.

- A gdzie miałbym być?

- W mieście. Byłam pewna, że tam właśnie jesteś. Po chwili wahania Harry 

zapytał:

- Dlaczego?

- Bo Lucinda... to znaczy pani Babbacombe... pojechała tam pół godziny temu. 

Nie zna miasta. Potrzebny jej ktoś, kto jej pomoże poruszać się po nim.

Harry'ego przeszedł zimny dreszcz.

- Pozwoliłaś jej jechać samej?

- Nie. Wzięła ze sobą stajennego - odrzekła Em, machając nożycami.

- Stajennego? Tego płowowłosego młodzika, który z nią przyjechał?

Em, zmieszana, wzruszyła ramionami.

- Ona jest kobietą niezależną. Dyskutowanie z nią niewiele daje.

Wiedziała bardzo dobrze, że nie powinna była pozwolić Lucindzie jechać bez 

opieki, ale wyprawa miała bardzo określony cel. Spojrzała na bratanka.

- Ty oczywiście mógłbyś spróbować.

background image

Przez chwilę Harry nie mógł uwierzyć własnym uszom -z pewnością przecież 

to   nie   Em?   Popatrzył   na   nią   zmrużonymi   oczami.   Tego   mu   tylko   brakowało   - 

zdrajczyni we własnym obozie.

- Bądź pewna, że spróbuję - powiedział przez zaciśnięte zęby.

Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pospieszył korytarzem, 

wybiegł z domu i udał się do stajni. Zaskoczył chłopca stajennego, ale ku swemu 

zadowoleniu przekonał się, że konie nie są jeszcze wyprzężone.

Chwycił lejce i wskoczył do kariolki. Strzelił z bata i konie ruszyły. Dojechał 

do miasta w jeszcze bardziej rekordowym tempie, niż z niego przyjechał.

Dopiero   wśród   natężonego   ruchu   na   High   Street   przypomniał   sobie   o 

Geraldzie. Zaklął, uświadamiając sobie, że brat mógł mu pomóc w poszukiwaniach. 

Rozglądając się, zauważył na chodnikach wielu swoich rówieśników - przyjaciół i 

znajomych - którzy, tak jak on, byli zbyt doświadczeni, by dzisiaj marnować czas na 

wyścigach. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że każdy z nich chciałby spędzić ten 

czas u boku pewnej urodziwej i pociągającej wdowy.

Dojeżdżając   do   końca   ulicy,   zaklął.   Nie   zwracając   uwagi   na 

niebezpieczeństwo, zawrócił, omal nie zahaczając o bok nowiutkiego faetonu i nie 

doprowadzając jego właściciela do ataku apopleksji.

Ignorując zamieszanie, pojechał szybko do gospody Pod Herbem, a tam oddał 

siwki w troskliwe ręce głównego stajennego, który potwierdził, że znajduje się tutaj 

dwukółka   lady   Hallows.   Harry   ukradkiem   sprawdził,   co   się   dzieje   w   salonie 

przeznaczonym dla stałych bywalców, i ku swej ogromnej uldze stwierdził, że salon 

jest pusty. Gospoda Pod Herbem była ulubionym miejscem popasu jego kompanów. 

Następnie, wyszedłszy ponownie na ulicę, zastanowił się głęboko. Chciał zwłaszcza 

background image

wiedzieć, co w przypadku pani Babbacombe znaczy „poruszać się po mieście".

W   mieście   nie   było   wypożyczalni   książek.   Postanowił   więc   sprawdzić   w 

kościele, który znajdował się niedaleko, lecz nie znalazł tam powabnej wdowy. Nie 

było jej także na przykościelnym cmentarzu. Ogród miejski nie wchodził w rachubę, 

bo nikt przecież nie przyjeżdżał do Newmarket, żeby podziwiać rabaty z kwiatami. 

Herbaciarnia pani Dobson była pełna gości, ale również tutaj, przy żadnym z małych 

stolików, nie spostrzegł Lucindy.

Wróciwszy na chodnik, Harry przystanął, wziął się pod boki i spojrzał na drugą 

stronę ulicy. Gdzie ona się podziewa?

Nagle, kątem oka, dojrzał coś niebieskiego. Odwrócił się i zobaczył, że do 

gospody Pod Zieloną Gęsią wchodzi poszukiwana przez niego dama, za którą kroczy 

płowowłosy chłopak.

Przekroczywszy próg gospody, Lucinda znalazła się w półmroku. Ogarnął ją 

też zapach stęchlizny. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że znajduje 

się w holu. Na lewo prowadziły drzwi do baru, na prawo do salonu dla stałych gości, 

a na wprost znajdowała się lada, na której stał zaśniedziały dzwonek.

Z trudem powstrzymując się od zmarszczenia nosa, ruszyła naprzód. Ostatnie 

dwadzieścia minut spędziła na oglądaniu gospody z zewnątrz. Zauważyła spłowiała i 

obłażącą farbę na ścianach, rwetes na podwórzu oraz zniszczoną ubogą odzież dwóch 

klientów,   którzy   przekroczyli   próg   gospody.   Wyciągnąwszy   dłoń   w   rękawiczce, 

podniosła dzwonek i zadzwoniła nim władczo, a przynajmniej miała zamiar to zrobić. 

Dzwonek wydał tylko coś w rodzaju stłumionego klekotu. Odwróciwszy go, Lucinda 

przekonała się, że jego serce było pęknięte.

Odstawiła   dzwonek   z   niesmakiem.   Już   chciała   poprosić   czekającego   przy 

background image

drzwiach Sima, by podniesionym głosem wezwał kogoś z obsługi, gdy jakiś ogromny 

cień zasłonił resztki światła wpadającego do wnętrza. Do holu wkroczył potężny, 

muskularny   mężczyzna.   Miał   grube   rysy,   w   jego   oczach,   ginących   w   fałdach 

tłuszczu, nie było żadnego zainteresowania.

- Tak? - zapytał.

Lucinda zmierzyła go wzrokiem.

- Czy mam przyjemność z panem Blountem?

- Tak.

Serce Lucindy zamarło.

- Jest pan oberżystą?

- Nie.

Gdy zapadła cisza, Lucinda zadała następne pytanie:

- Jest pan panem Blountem, ale nie jest pan oberżystą? Więc istniała jeszcze 

nadzieja.

- A gdzie jest pan Blount, który jest oberżystą? Przez dłuższą chwilę krzepki 

osobnik patrzył na nią ze stoickim spokojem, tak jakby jego umysł nie był w stanie 

pojąć pytania.

- Chce pani mówić z Jakiem... moim bratem - powiedział w końcu.

Lucinda odetchnęła z ulgą.

- Właśnie... chcę mówić z panem Blountem, oberżystą.

- Po co?

Lucinda otworzyła szeroko oczy.

- To, mój dobry człowieku, jest już sprawa moja i waszego brata.

Niezdarny olbrzym zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym burknął:

background image

- Niech pani poczeka, przyprowadzę go.

Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem.

Lucinda  zaczęła się  modlić,  by  się  okazało, że jego brat  nie jest  do niego 

podobny.   Jej   modlitwa   nie   została   wysłuchana.   Człowiek,   który   się   pojawił,   był 

równie ciężki i niezdarny, równie otyły i tylko odrobinę mniej tępogłowy.

- Czy pan Jake Blount, oberżysta? - zapytała Lucinda, nie mając cienia nadziei, 

że osobnik ten zaprzeczy.

- Tak.

Mężczyzna kiwnął głową. Jego małe oczka przyjrzały jej się nie bezczelnie, ale 

jednak taksująco.

-   Ludzie   pani   pokroju   tutaj   nie   mieszkają.   Proszę   pójść   do   gospody   Pod 

Herbem albo Pod Koroną.

Po tych słowach odwrócił się i chciał odejść. Lucinda, zaskoczona, zawołała:

- Chwileczkę, dobry człowieku!

Jake Blount zawrócił, ale pokręcił głową.

- Pani tutaj nie pasuje, rozumie pani?

W   tejże   chwili   drzwi   gospody   otworzyły   się.   Lucinda   poczuła   powiew 

świeżego powietrza Zauważyła, że pan Blount patrzy na nowo przybyłego, jednak nie 

dawała za wygraną.

- Nie, nie rozumiem. Co chcecie przez to powiedzieć?

Jake   Blount   usłyszał   jej   pytanie,   jednak   uwagę   jego   zajmował   teraz 

dżentelmen, który  stał  za  nią  i mierzył  go  groźnym   spojrzeniem   zielonych   oczu. 

Złociste, z lekka falujące włosy, obcięte zgodnie z ostatnią modą, dobrze skrojony 

surdut   w   kolorze   jasnobrązowym   oraz   spodnie   z   kozłowej   skóry   i   długie   buty, 

background image

wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć, wszystko to sprawiało, że pan 

Blount   nie   miał   żadnych   wątpliwości,   iż   w   jego   skromne   progi   raczył   zawitać 

człowiek światowy, należący do najwyższych sfer. Fakt ten sprawił, że pan Blount 

natychmiast zaczął się denerwować.

- Ach... - powiedział, a potem zamrugał i spojrzał na Lucindę. - Pani nie jest 

osobą pokroju tych, które tutaj się zatrzymują.

Lucinda patrzyła na niego ze zdumieniem.

- A jakiego pokroju damy zatrzymują się tutaj?

Blount skrzywił się.

- Właśnie to mam na myśli... to nie są żadne damy. To po prostu osoby tego 

pokroju.

Nabierając coraz większego przekonania, że znalazła się w domu wariatów, 

Lucinda z uporem chciała uzyskać odpowiedź na swoje pytanie.

- To znaczy jakiego pokroju?

Przez   chwilę   Jake   Blount   przyglądał   jej   się   bez   słowa.   A   potem, 

zrezygnowany, machnął pulchną ręką.

- Proszę pani, ja nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale muszę się zająć 

interesami.

To powiedziawszy, spojrzał na dżentelmena. Lucinda odetchnęła głęboko i już 

miała coś powiedzieć, kiedy usłyszała spokojny głos nowo przybyłego.

-   Mylicie   się,   Blount.   Jestem   tutaj   jedynie   po   to,   żeby   was   zapewnić,   że 

musicie robić to, co wam poleci ta dama. - Harry spojrzał oberżyście prosto w oczy. - 

A poza tym macie rację, ta dama nie jest osobą tego pokroju.

Nacisk, jaki położył na to jedno słowo, sprawił, że Lucinda zdała sobie sprawę, 

background image

o co chodzi. Zmieszana, zarumieniła się. Harry zauważył to.

- A teraz - powiedział tonem uprzejmym - proponuję, żebyśmy porzucili ten 

nieprzyjemny temat i przeszli do tego, co sprowadza tutaj tę damę. Jestem pewien, że 

jesteście tego tak samo ciekawi jak ja.

Lucinda spojrzała na niego wyniośle przez ramię.

- Dzień dobry panu - powiedziała i obdarzyła go powściągliwym skinieniem 

głowy.

Harry, stojący za nią, pochylił głowę z wdziękiem, czekając niecierpliwie, co 

będzie dalej.

Lucinda zwróciła się ponownie do oberżysty. .

- Sądzę, że ostatnio złożył wam wizytę pan Mabberly, działający w imieniu 

właścicielek gospody?

Jake Blount przestąpił z nogi na nogę.

- Tak - potwierdził.

- Sądzę też, że pan Mabberly ostrzegł was, że wkrótce nastąpi inspekcja waszej 

gospody?

Potężny osiłek kiwnął głową.

- No to świetnie - powiedziała zdecydowanym tonem Lucinda. - Możecie więc 

oprowadzić mnie po gospodzie.

Zaczniemy od pomieszczeń ogólnie dostępnych. Zapewne tutaj jest bar.

To powiedziawszy, poszła w stronę drzwi baru, zamiatając kurz spódnicą.

Kątem oka zauważyła, że Blount otworzył szeroko usta i szybko wyszedł zza 

lady, a Harry Lester, nie ruszając się z miejsca, obserwował ją z nieprzeniknionym 

wyrazem twarzy.

background image

Lucinda   weszła   do   ponurego   pokoju,   w   którym   wszystkie   okna   zasłaniały 

okiennice.

- Blount, proszę otworzyć okiennice. Pozwoli mi to zobaczyć pomieszczenie i 

wyrobić sobie na jego temat zdanie.

Oberżysta   spojrzał   na   nią   wzburzony,   po   czym   ruszył   ciężkim   krokiem   w 

stronę   okien.   W   chwilę   potem   pokój   zalało   światło   słoneczne,   ku   wyraźnemu 

niezadowoleniu   dwóch   gości   -   starego   dziwaka   zawiniętego   w   pomiętą   opończę, 

siedzącego  w kącie przy kominku, oraz młodego człowieka w stroju podróżnym. 

Obaj skulili się, jakby bojąc się światła.

Lucinda rozejrzała się wokół. Wnętrze gospody robiło takie samo wrażenie jak 

wszystko to, co widziała przedtem na zewnątrz, przynajmniej jeżeli chodzi o stopień 

zaniedbania. Anthony Mabberly miał rację, opisując gospodę Pod Zieloną Gęsią jako 

najgorszą z gospód należących do Babbacombe'ów. Ściany i sufit baru od lat nie 

widziały szczotki ani pędzla, wszystko było tutaj zakurzone i brudne.

- Hm - odezwała się Lucinda - to tyle, jeżeli chodzi o bar.

Spojrzała z ukosa na Harry'ego, który wszedł za nią do baru.

-   Dziękuję   panu   za   pomoc,   panie   Lester...   ale   ja   potrafię   sobie   doskonale 

poradzić z panem Blountem.

Harry,   który   dotychczas   lustrował   spojrzeniem   obskurne   pomieszczenie, 

przeniósł   wzrok   na   nią.   Wyraz   jego   twarzy   był   nieprzenikniony,   choć   Lucinda 

domyślała się w nim dezaprobaty i odrobiny irytacji.

- Naprawdę? - zapytał, unosząc z lekka brwi tonem prawie nieuprzejmym. - 

Może   jednak   zostanę...   na   wypadek   gdybyście,   pani   i   Blount,   mieli   ponowne 

trudności z porozumieniem się?

background image

Lucinda  miała  ochotę spiorunować go wzrokiem, jednak się  powstrzymała. 

Pragnąc się go pozbyć, musiałaby go po prostu wyprosić z gospody. Nie chciała 

jednak ujawnić, że jest jej właścicielką, więc nie miała wyjścia, musiała pogodzić się 

z jego obecnością. Patrzył na nią bystro, przenikliwie, a język, jak już się zdążyła 

zorientować, miewał zdecydowanie ostry.

Pogodziwszy   się   z   takim   wyrokiem   losu,   Lucinda   wzruszyła   ramionami   i 

zwróciła się ponownie do Blounta, który teraz, niepewny, o co w tym wszystkim 

chodzi, krył się za kontuarem baru.

- Co jest za tymi drzwiami? - zapytała.

- Kuchnia.

Blount, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał teraz słowa:

- Chcę ją także zobaczyć.

Kuchnia okazała się mniej zapuszczona, niż Lucinda się spodziewała. Była to 

najwyraźniej   zasługa   hożej,   choć   zniszczonej   pracą   kobiety,   która   dygnęła   z 

szacunkiem, gdy została przedstawiona przez Blounta jako „moja". Kwaterę państwa 

Blountow stanowił duży, kwadratowy pokój. Lucinda nie miała ochoty go oglądać. 

Po obejrzeniu dużego otwartego paleniska i dowiedzeniu się od pani Blount, czy 

komin   dobrze   ciągnie   oraz   jak   działa   kuchnia,   które   to   informacje,   sądząc   po 

zniecierpliwionym   wyrazie   twarzy   obu   mężczyzn,   były   dla   nich   czarną   magią, 

zgodziła się skontrolować saloniki dla stałych gości.

Oba były odrapane i pełne kurzu, jednak po odsłonięciu okiennic okazało się, 

że w obu znajdowały się meble - stare, ale w dobrym stanie.

- Hm - zabrzmiał werdykt Lucindy.

Blount przyjął go z ponurą miną.

background image

W saloniku znajdującym się w tylnej części domu i wychodzącym na całkiem 

zdziczały ogród Lucinda znalazła solidny dębowy stół oraz komplet pasujących do 

niego krzeseł.

-   Proszę   poprosić   panią   Blount,   żeby   natychmiast   odkurzyła   ten   pokój.   Ja 

tymczasem obejrzę pokoje na górze.

Blount, zrezygnowany, wzruszając ramionami, podszedł do drzwi kuchni, by 

przekazać polecenie, a potem wrócił, żeby zaprowadzić Lucindę na górę. W połowie 

schodów   Lucinda   zatrzymała   się,   by   sprawdzić   stan   rozchwierutanej   balustrady. 

Oparłszy się o nią, usłyszała, że trzeszczy, i przestraszyła się. W sekundę później 

przestraszyła się jeszcze bardziej, czując, że jej kibić obejmuje silne ramię i odciągają 

na środek podestu. Ten ktoś, kto ją podtrzymał, puścił ją natychmiast, ale mruknął 

pod nosem:

- Przeklęta kobieca ciekawość!

Lucinda uśmiechnęła się, ale zaraz potem przybrała obojętny wyraz twarzy. 

Znajdowali się już w korytarzu na górze.

- Wszystkie pokoje są takie same.

Blount otworzył najbliższe drzwi i, nie czekając na polecenie, wszedł i odsłonił 

okiennice.

Oczom Lucindy przedstawił się ponury widok. Pożółkła biała farba odłaziła od 

ścian,   miednica   i   dzbanek   były   popękane.   Co   do   pościeli,   to   Lucinda   w   myśli 

przeznaczyła ją natychmiast do spalenia. Jednak meble były solidne - o ile się mogła 

zorientować, dębowe. Zarówno łóżko, jak i komoda mogły, przy odrobinie troski, 

zostać przywrócone do stanu używalności.

Lucinda   kiwnęła   głową,   sznurując   usta.   Odwróciła   się   i   opuściła   pokój, 

background image

omijając   Harry'ego   Lestera   opartego   nonszalancko   o   framugę   drzwi.   Harry 

natychmiast się wyprostował i podążył za nią korytarzem. Za nimi pospieszył Blount. 

Zdążył dopaść drzwi następnego pokoju, zanim Lucinda do niego wkroczyła.

- Ten pokój jest obecnie zajęty, proszę pani.

- Naprawdę?

Lucinda   zastanowiła   się,   jaki   to   gość   mógł   się   czuć   usatysfakcjonowany 

żałosnymi rozkoszami, jakie oferowała gospoda Pod Zieloną Gęsią.

Jakby w odpowiedzi na jej pytanie, zza drzwi dobiegł damski chichot.

Lucinda przybrała srogą minę.

- Rozumiem - powiedziała, spoglądając oskarżycielskim wzrokiem na Blounta, 

a potem poszła dalej korytarzem z wysoko podniesioną głową. - Obejrzę ten pokój w 

końcu korytarza, a potem wrócimy na dół.

Nie było dalszych rewelacji. Okazało się, że jest tak, jak mówił pan Mabberly: 

gospoda Pod Zieloną Gęsią była budynkiem solidnym i mocnym, jednak wymagała 

całkowitej zmiany, jeżeli chodzi o zarządzanie.

Zszedłszy do holu, Lucinda przywołała skinieniem dłoni Sima i uwolniła go od 

ksiąg rachunkowych, które przyniósł. Weszła z księgami do saloniku w tylnej części 

domu i ku swemu zadowoleniu przekonała się, że stół i krzesła są już odkurzone. 

Umieściła księgi na stole, a obok położyła torebkę, po czym usiadła i powiedziała:

- Teraz, Blount, chcę obejrzeć księgi.

- Księgi? - zapytał niepewnie Blount.

Lucinda kiwnęła głową, patrząc na niego stanowczo.

- Niebieską księgę przychodów i czerwoną księgę rozchodów.

Blount mruknął pod nosem coś, co Lucinda postanowiła zinterpretować jako 

background image

wyraz zgody, i wyszedł.

Harry, który przez cały czas odgrywał rolę milczącego protektora, zamknął za 

nim drzwi, po czym zwrócił się do Lucindy z tymi słowy:

- A teraz, moja droga, czy mogłaby mnie pani oświecić i powiedzieć mi, co 

pani robi?

- Robię to, co powiedziałam: kontroluję tę gospodę.

- Ach tak. - W jego tonie pojawiła się na powrót nuta dezaprobaty. -1 mam 

uwierzyć,   że   jakiś   właściciel   uznał   za   stosowne   zatrudnić   panią   w   charakterze 

inspektora?

Lucinda spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak - odrzekła,  a potem niecierpliwym ruchem dłoni położyła kres temu 

dochodzeniu: - Musi pan wiedzieć, że ta gospoda należy do firmy Babbacombe i 

Spółka.

To go zaskoczyło.

- Której właścicielami są...? - zapytał.

Składając ręce na księgach, Lucinda uśmiechnęła się do niego.

- Ja sama i Heather.

Nie miała czasu nacieszyć się jego reakcją, gdyż do saloniku wszedł Blount ze 

stosem   ksiąg   w   ramionach.   Lucinda   dała   mu   znak,   żeby   usiadł   obok   niej.   Gdy 

przekładał   podniszczone   tomiszcza,   sięgnęła   do   torebki,   wyjęła   z   niej   okulary   w 

złotej oprawce z półszkłami do czytania i włożyła je na nos.

- No więc zaczynamy - powiedziała i zabrała się do pracy.

Harry usiadł na krześle koło okna i obserwował ją stamtąd zdziwiony. Była bez 

wątpienia najbardziej zdumiewającą i intrygującą kobietą, jaką spotkał w życiu.

background image

Patrzył, jak sprawdza księgi strona po stronie, dokładnie i fachowo. Blount 

całkiem   już   przestał   stawiać   opór.   W   obliczu   tej   nieprzewidzianej   próby   ognia 

pragnął tylko zyskać sobie aprobatę kontrolującej go damy.

Oglądając księgi dokładnie, Lucinda, choć cokolwiek niechętnie, doszła jednak 

do   następującej   konkluzji:   Blount   nie   lekceważył   swojej   pracy,   chciał   prowadzić 

gospodę   tak,   jak   należy.   Brakowało   mu   jednak   odpowiednich   wskazówek   i 

doświadczenia.

Po   godzinie   Lucinda   zakończyła   sprawdzanie,   zdjęła   okulary   i   popatrzyła 

bystro na Blounta.

-   A   więc,   Blount   -   powiedziała   -   wiecie,   że   tylko   ode   mnie   zależy,   czy 

zarekomenduję   wasze   dalsze   usługi   firmie   Babbacombe   i   Spółka.   -   Postukała   w 

okładkę   księgi   zausznikiem   okularów.   -   Zyski   nie   są   imponujące,   ale   mogę 

zameldować,   że   nie   znalazłam   żadnych   nieprawidłowości.   Wygląda   na   to,   że 

księgowość jest w porządku.

Krzepki oberżysta wyglądał na tak bezgranicznie wdzięcznego, że Lucinda z 

trudem powściągnęła uśmiech.

-   Rozumiem,   że   zostaliście   zatrudnieni   na   obecne   stanowisko   po   śmierci 

poprzedniego oberżysty, pana Harveya.

Z ksiąg wynika jasno, że gospoda przestała przynosić zadowalające zyski na 

długo przed waszym nastaniem tutaj.

Blount wyglądał na zdezorientowanego.

-   Co   oznacza,   że   nie   można   was   winić   za   to,   że   i   obecne   zyski   nie   są 

imponujące. - Blount doznał ulgi. - Jednak że - tu ton i spojrzenie Lucindy stały się 

surowe   -   muszę   wam   powiedzieć,   że   to,   co   ma   miejsce   w   tej   chwili,   nie   jest 

background image

zadowalające.   Firma   Babbacombe   i   Spółka   spodziewa   się   zysków   ze   swoich 

inwestycji, Blount.

Oberżysta zmarszczył czoło.

- Ale pan Scrugthorpe... to on mnie zatrudnił.

- Ach tak, pan Scrugthorpe.

Harry spojrzał na twarz Lucindy. Jej ton stał się lodowaty.

- No... więc pan Scrugthorpe mówił, że tak długo jak gospoda nie plajtuje, zysk 

nie jest taki ważny.

Mina Lucindy wyrażała zniecierpliwienie.

- Gdzie pracowaliście poprzednio, Blount?

- Prowadziłem szynk Pod Dziobem Kosa w Fordham.

- No cóż, pan Scrugthorpe  nie jest już pracownikiem firmy Babbacombe  i 

Spółka, gdyż dość dziwnie odnosił się do swoich obowiązków. A wy, jeżeli chcecie 

pracować nadal, musicie nauczyć się prowadzić gospodę w sposób bardziej fachowy. 

Gospoda w Newmarket nie może przypominać zapuszczonego szynku.

Czoło Blounta pofałdowało się mocno.

- Nie jestem pewien, czy panią rozumiem. W końcu bar to bar.

- Nie, Blount. Bar to nie bar. Bar to jedno w z głównych pomieszczeń gospody, 

które powinno być czyste i przyjemne. Sądzę, że nie będziecie twierdzić, iż to - tu 

wskazała palcem bar - jest czyste i przyjemne?

Potężny mężczyzna poruszył się na krześle.

- Może moja trochę tam powinna sprzątać.

- Rzeczywiście, powinna to robić - kiwnęła głową Lucinda. - I nie tylko ona. 

Wy też, Blount. I wasi pomocnicy. - Założyła ręce i spojrzała oberżyście w oczy. - W 

background image

sprawozdaniu napiszę, że nie należy was zwalniać, tylko trzeba wam dać sposobność 

wykazania   się   tym,   Co   potraficie.   Firma   zawiesza   ocenę   na   trzy   miesiące,   a   po 

upływie tego czasu skontroluje sytuację ponownie.

Blount przełknął ślinę.

- A co to tak dokładnie znaczy, proszę pani?

-   To   znaczy,   Blount,   że   przygotuję   spis   wszelkich   usprawnień,   które   są 

konieczne,   by   gospoda   Pod   Zieloną   Gęsią   mogła   konkurować   z   gospodą   Pod 

Herbem,   przynajmniej   jeżeli   chodzi   o   zyski.   Trzeba   będzie   pomalować   ściany, 

wypolerować meble, wyrzucić pościel i zastąpić ją nową, kupić nowe sztućce. W 

kuchni   potrzebny   jest   piec   kuchenny.   -   Lucinda   przerwała,   patrząc   Blountowi   w 

oczy. - Potem zatrudnicie dobrą kucharkę i będziecie podawali zdrowe posiłki w 

barze, który musi być w tym celu odnowiony. Dobre jedzenie pozwoli gospodzie 

odebrać klientów zajazdom, w których, jak wiadomo, posiłki są marne.

Przerwała, a Blount był w stanie jedynie mrugać oczami.

- Sądzę, że chcecie dalej tutaj pracować?

-   O   tak,   proszę   pani.   Jak   najbardziej!   Ale...   skąd   wziąć   na   to   wszystko 

pieniądze?

- Jak to skąd? Z zysków, Blount, z zysków. Z zysków przed odjęciem waszych 

zarobków...   i   przed   odesłaniem   należnego   dochodu   firmie.   Firma   troszczy   się   o 

inwestowanie w przyszłość gospody. A wy, jeżeli jesteście mądrzy, uznacie to, co 

wam proponuję, za inwestycję w waszą własną przyszłość.

- Tak, proszę pani - odrzekł Blount, kiwając powoli głową.

- No dobrze. - Lucinda wstała. - Sporządzę spis usprawnień i mój stajenny 

przywiezie go wam jutro. Pan Mabberly zajrzy do was za miesiąc, żeby sprawdzić, 

background image

jak się sprawujecie. A teraz, jeżeli nie ma już żadnych innych spraw, pożegnam was.

- Tak  jest,  proszę  pani. - Blount pospieszył do drzwi,  żeby  je otworzyć.  - 

Dziękuję pani.

Jego ostatnie słowa brzmiały szczerze.

Lucinda po królewsku skinęła mu głową i majestatycznym krokiem wyszła z 

pokoju.

Harry,   znajdujący   się   pod   wielkim   wrażeniem,   podążył   za   nią.   Zdumiony, 

zaczekał, aż znajdą się na ulicy. Kiedy to się stało, podał Lucindzie ramię. Jej palce, 

spoczywające   na   jego   rękawie,   poruszyły   się   lekko,   a   potem   znieruchomiały. 

Spojrzała na niego szybko, a potem zaczęła patrzeć przed siebie. Stajenny szedł dwa 

kroki za nimi, ściskając w ramionach księgi rachunkowe.

Młody podróżny, który dotychczas kulił się w barze, wyślizgnął się ukradkiem 

z gospody w ślad za całą trójką.

- Droga pani Babbacombe - zaczął Harry tonem, co do którego miał nadzieję, 

że   jest   spokojny   i   obojętny.   -   Śmiem   się   spodziewać,   że   zaspokoi   pani   moją 

ciekawość i wyjaśni mi, dlaczego pani, dama o wykwintnych manierach, zajmuje się 

osobiście przepytywaniem pracowników firmy, której jest właścicielką.

Lucinda, nie zbita wcale z tropu, spojrzała mu prosto w oczy.

- Dlatego, że nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić.

- Trudno mi w to uwierzyć. Czy nie może tego robić pan Mabberly? Dlaczego 

to nie on zadał sobie trud porozmawiania z takim Blountem?

Lucinda uśmiechnęła się kącikiem ust.

- Rzeczywiście, rozmowa z nim wymagała pewnego trudu - przyznała. - Jest 

gburem.

background image

- Dobrze pani wie, że dokonała pani małego cudu. Ten człowiek weźmie się 

teraz ostro do pracy, co już samo w sobie będzie usprawnieniem. Ale przecież nie o 

to chodzi.

- Chodzi właśnie o to, proszę pana. - Lucinda dziwiła się sama sobie, dlaczego 

pozwala mu wtrącać się w jej sprawy. Czy dlatego, że od dawna nikt nie usiłował się 

w   nie   wtrącać?   -   Pan   Anthony   Mabberly   ma   zaledwie   dwadzieścia   trzy   lata. 

Doskonale zna się na księgowości, jest też uczciwy i skrupulatny. Różni się bardzo 

od pana Scrugthorpe'a.

- Ach tak. Tego niepożądanego pana Scrugthorpe'a. -Harry popatrzył na nią 

pytająco. - Jednak dlaczego jest on taki niepożądany?

- Z powodu oszustwa, którego się dopuścił. Został zatrudniony przez mojego 

męża na krótki czas przed jego śmiercią, gdy maż czuł się bardzo źle. Gdy umarł, 

odkryłam,   że   prowadzone   przez   pana   Scrugthorpe'a   księgi   nie   odzwierciedlają 

prawdziwych dochodów, jakie przynoszą gospody.

- I co się stało z tym Scrugthorpe'em?

- Zwolniłam go oczywiście.

Harry zauważył w jej tonie odcień satysfakcji.

-   Więc   do   niedawna   to   pośrednik,   taki   jak   Scrugthorpe,   zajmował   się 

negocjacjami z oberżystami dzierżawiącymi gospody?

Twarz Lucindy przybrała wyraz wyższości.

-   Dopóki   nie   zmieniłam   trybu   postępowania   w   firmie.   Pan   Mabberly   nie 

wiedziałby, od czego zacząć rozmowę z takim Blountem. Jest człowiekiem nieco 

bojaźliwym. A poza tym uważam, że Heather i ja powinnyśmy znać gospody, które 

odziedziczyłyśmy.

background image

- Jest to zapewne godne pochwały, proszę pani. Jednak mam nadzieję... - Harry 

przerwał i spojrzał na drugą stronę ulicy. - O co chodzi?

Lucinda podniosła wzrok z roztargnieniem.

- Och, zastanawiałam się tylko, czy jest jeszcze czas, by dzisiaj skontrolować 

gospodę Pod Herbem. - Popatrzyła na drugą stronę ulicy, gdzie Pod Herbem panował 

ożywiony ruch. - Wygląda na to, że jest tam bardzo dużo gości. Może lepiej będzie to 

odłożyć na jutro rano?

W głowie Harry'ego powoli skrystalizowało się pewne podejrzenie.

- O wiele lepiej - zapewnił ją. - Proszę mi powiedzieć...

ile gospód panie posiadają?

- Pięćdziesiąt cztery - odrzekła, podnosząc na niego niewinne spojrzenie, a 

potem dodała: - W różnych częściach kraju.

Harry zamknął oczy i z trudem powstrzymał się od wydania jęku. A później, 

bez słowa, zaprowadził Lucindę na podwórze gospody Pod Herbem, z wielką ulgą 

wsadził do należącej do Em dwukółki i odprowadził wzrokiem, gdy odjeżdżała.

- Więc ona mieszka w Newmarket? - zapytał pan Earle Joliffe, bawiąc się 

szpicrutą.

Był to przysadzisty mężczyzna o wyglądzie bynajmniej nie dystyngowanym i 

ziemistej cerze. Rozparty na krześle wpatrywał się wodnistymi oczami w młodego 

łobuza, który z jego polecenia szpiegował jego ofiarę.

- Co do tego to nie jestem pewien - odrzekł młodzian i pociągnął łyk piwa z 

kufla.

W walącej się chacie położonej o trzy mile od Newmarket - najlepszej, jaką 

zdołali wynająć w tak krótkim terminie - wokół stołu z sosnowego drewna siedzieli: 

background image

Joliffe,   ów   młodzian   o   nazwisku   Brawn   oraz   dwaj   inni,   a   mianowicie   Mortimer 

Babbacombe   i   Ernest   Scrugthorpe.   Ten   ostatni   był   zwalistym   mężczyzną   o 

prostackim wyglądzie. Siedział i w milczeniu wpatrywał się w kufel piwa. Natomiast 

Mortimer Babbacombe był szczupły i ubrany jak dandys. Kręcił się niespokojnie, 

najwidoczniej pragnąc znajdować się w tej chwili w zupełnie innym miejscu.

- Wsiadła do dwukółki i udała się na wschód. Nie mogłem za nią pojechać.

Scrugthorpe chrząknął.

- Widzicie? Mówiłem, że uda się do gospody Pod Zieloną Gęsią. Nie mogła się 

powstrzymać ta wścibska jędza.

Splunął z pogardą na podłogę, co sprawiło, że Morgiem poczuł się jeszcze 

bardziej nieswojo.

-   No   cóż.   -   Joliffe   przeniósł   spojrzenie   na   Scrugthorpe'a.   -   Czy   muszę   ci 

przypominać, że w tej chwili ona powinna już znajdować się w naszych rękach? I że 

byłaby w nich, gdyby nie twój brak zdolności przewidywania?

Scrugthorpe spojrzał na niego spode łba.

-   Skąd   miałem   wiedzieć,   że   w   tym   tygodniu   są   wyścigi   i   że   na   gościńcu 

znajdzie się ten dżentelmen? Gdyby nie to, wszystko by się udało.

Joliffe westchnął i wzniósł oczy do nieba. Amatorzy -oto, kim oni są. Jak on, 

człowiek,   który   dotychczas   żył   z   tego,   co   odebrał   bogaczom,   dostał   się   do   ich 

towarzystwa? Popatrzył na Mortimera Babbacombe'a i uśmiechnął się pogardliwie i 

szyderczo.

- Muszę powiedzieć - odezwał się Brawn, odrywając usta od kufla - że ona 

chodziła dziś z pewnym szykownym panem, tym samym, który je uratował.

Joliffe pochylił się do przodu, mrużąc oczy.

background image

- Opisz tego pana - rozkazał.

-   Jasne   włosy...   takie   jak   złoto.   Wysoki,   elegant.   Dla   mnie   oni   wszyscy 

wyglądają jednakowo.

- Czy ten elegant - pytał dalej Joliffe - zatrzymał się Pod Herbem?

- Na to wyglądało. Wszyscy tam go znają.

- To Harry Lester - powiedział Joliffe. - Zastanawiam się...

- Nad czym? - Mortimer popatrzył na swego niegdysiejszego przyjaciela, a 

obecnego wierzyciela z wyrazem twarzy, który świadczył niezbicie o tym, że nie 

orientuje się w sytuacji. - Nad tym, czy ten Lester nie zechciałby nam pomóc?

Joliffe prychnął.

- Zechciałby... pomóc nam dostać się w ręce kata. Jednak  jego szczególne 

talenty zasługują na uwagę. - Pochylając się w przód, Joliffe oparł oba łokcie na 

stole. - Wydaje mi się, mój drogi Mortimerze, że być może angażujemy cię tutaj 

niepotrzebnie. - Joliffe uśmiechnął się. - Jestem pewien, że ty najchętniej osiągnąłbyś 

cel, nie angażując się bezpośrednio.

- Ale jak Lester może nam pomóc... skoro mówisz, że nie zechce?

- Nie powiedziałem, że nie zechce. My po prostu nie musimy go o to prosić. 

Pomoże nam wyłącznie dla własnej rozrywki. Harry Lester, drogi Mortimerze, jest 

rozpustnikiem nad rozpustnikami, wybitnym artystą biegłym w sztuce uwodzenia. 

Jeżeli, co wydaje się prawdopodobne, zagiął parol na wdowę po twoim wuju, założę 

się, że nie ma ona szans. - Joliffe wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A kiedy 

ona przestanie być cnotliwą wdową, będziesz miał powód, by podważyć jej prawo do 

opieki   nad   twoją   kuzynką.   Skoro   spadek   twojej   ślicznej   kuzynki   znajdzie   się   w 

twoich rękach, będziesz mi mógł zapłacić, prawda?

background image

Mortimer   Babbacombe   zmusił   się   do   potwierdzenia   słuszności   tych   słów 

kiwnięciem głowy.

- Więc co teraz robimy? - zapytał Scrugthorpe, opróżniając kufel.

Joliffe zastanowił się, a potem powiedział:

- Siedzimy cicho i czekamy. Jeżeli uda się nam porwać damę, to uczynimy to, 

tak jak planowaliśmy.

-   Tak.   Ja   uważam,   że   tak   powinniśmy   zrobić...   nie   zostawiać   niczego 

przypadkowi.

Joliffe uśmiechnął się.

- Scrugthorpe, przemawia przez ciebie uraza. Proszę cię, pamiętaj, że naszym 

najważniejszym celem jest zdyskredytowanie pani Babbacombe, a nie zaspokojenie 

twojej żądzy zemsty.

Scrugthorpe sapnął.

- Jak już mówiłem - kontynuował Joliffe. - Będziemy siedzieć cicho i czekać. 

Jeżeli Harry'emu Lesterowi się uda,.. to zrobi za nas naszą robotę. Jeżeli mu się nie 

uda, to będziemy dalej ścigali damę i Scrugthorpe będzie miał swoją szansę.

Na te słowa Scrugthorpe uśmiechnął się lubieżnie.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy   na   drugi   dzień   rano   Lucinda   zajechała   na   dziedziniec   gospody   Pod 

Herbem, Harry już na nią czekał. Stał z rękami założonymi na piersi, opierając się o 

ścianę. Miał długą chwilę na to, by podziwiać dojrzałą kobiecość bezpretensjonalnej 

osóbki siedzącej obok Grimmsa w dwukółce jego ciotki. Lucinda Babbacombe, w 

eleganckiej   chabrowej   sukni,   z   włosami   zebranymi   w   surowy   koczek   i 

odsłaniającymi   delikatne   rysy   twarzy,   ściągała   na   siebie   spojrzenia   tych,   którzy 

jeszcze   mitrężyli   czas   na   dziedzińcu.   Jednak,   dzięki   Bogu,   tego   ranka   miały   się 

rozpocząć   gonitwy   rasowych   koni,   w   związku   z   czym   większość   kompanów 

Harry'ego znajdowała się już na torze.

Grimms   zatrzymał   dwukółkę   na   środku   dziedzińca.   Harry   oderwał   się   od 

ściany i zaczął iść w jej kierunku.

Lucinda patrzyła na niego. Pełen gracji chód przypominał jej ruchy polującego 

tygrysa. Poczuła dreszcz emocji. Powstrzymała uśmiech zachwytu, ograniczając się 

do wyrazu twarzy znamionującego uprzejme zaskoczenie.

- O, pan Lester - powiedziała i spokojnie wyciągnęła rękę. - Nie spodziewałam 

się,   że   pana   dziś   rano   zobaczę.   Myślałam,   że   przyjechał   pan   tutaj   z   powodu 

wyścigów.

Harry,   słysząc   pierwszą   z   jej   uwag,   uniósł   sceptycznie   brwi,   a   na   drugą 

zareagował błyskiem zielonych oczu. Ujął na chwilę jej dłoń. Ich oczy się spotkały. 

Lucinda zastanowił się, dlaczego igra z ogniem.

- Rzeczywiście - powiedział Harry, pomagając jej wysiąść z dwukółki - ja sam 

jestem   nieco   zaskoczony.   Jednak   ponieważ   pani   jest   gościem   mojej   ciotki,   i   to 

wskutek mojej namowy, poczytuję sobie za honor i obowiązek dbać o to, by pani nie 

background image

stało się nic złego.

Lucinda zmrużyła oczy, czego on - zbity z tropu nieobecnością stajennego lub 

służącej, gdyż Grimms zniknął w stajni - nie zauważył.

- A skoro już o tym mowa, to gdzie jest pani stajenny? - zapytał.

Lucinda pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek.

- Jeździ konno z pańskim bratem i Heather. Muszę panu podziękować za to, że 

przysłał  nam pan Geralda. Towarzyszy  on mojej pasierbicy, która,  gdyby nie to, 

nudziłaby się bardzo. Dzięki temu mogę zajmować się interesami, nie martwiąc się o 

nią.

Harry nie podzielał jej pewności w tej kwestii, jednak w tej chwili pasierbica 

go nie interesowała. Popatrzył poważnie na Lucindę, wsuwając jej dłoń pod swoje 

ramię i prowadząc w stronę wejścia do gospody.

- Powinna pani mieć ze sobą przynajmniej stajennego -oznajmił.

- Nonsens, proszę pana. - Lucinda spojrzała na niego ciekawie. - Nie sugeruje 

pan przecież, że ja, w moim wieku, potrzebuję przyzwoitki?

Patrząc w jej błękitne oczy, których wyraz był wyzywający, a równocześnie 

niewinny, Harry zaklął w duchu. Ta przeklęta kobieta nie potrzebuje przyzwoitki, 

tylko uzbrojonego strażnika. Nie miał jednak ochoty wyjaśniać, dlaczego sam podjął 

się roli tego ostatniego. Powiedział więc tylko:

- Moim zdaniem, kobietom takim jak pani, pani Babbacombe, nie powinno się 

pozwalać wychodzić z domu bez opieki.

Oczy   Lucindy   zabłysły,   a   na   jej   policzkach   pojawiły   się   dwa   malutkie 

dołeczki.

- No cóż, chciałabym zobaczyć stajnie - powiedziała i ruszyła w ich kierunku.

background image

- Stajnie? - powtórzył Harry.

Rozglądając się naokoło, Lucinda kiwnęła głową.

- Stan stajni świadczy często o jakości zarządzania gospodą.

Stan tych właśnie stajni świadczył, że zarządzający gospodą Pod Herbem jest 

perfekcjonistą   -   panowały   w   nich   czystość   i   porządek.   Konie   odwracały   głowy, 

patrząc na Lucindę, która, stąpając po wciąż mokrych od rosy kamieniach bruku, 

musiała wesprzeć się od czasu do czasu na ramieniu Harry'ego.

Gdy weszli do środka, gdzie było już klepisko, wyprostowała się i cofnąwszy 

ramię   z   pewnym   żalem,   przeszła   wzdłuż   szeregu   boksów,   zatrzymując   się 

gdzieniegdzie, by przyjrzeć się koniom. Kiedy w końcu doszła do składu siodeł i 

uprzęży, zajrzała do środka.

- Przepraszam, wielmożna pani... ale nie powinna pani znajdować się tutaj.

Ze składu wybiegł starszy wiekiem stajenny.

- W porządku, Johnson - odezwał się na to Harry. - Ja dopilnuję, żeby tej damie 

nic się nie stało.

- O... to pan Lester. - Stajenny dotknął czapki gestem powitania. - Jeżeli tak, to 

wszystko  w  porządku.  Pani - dodał  i wycofał  się  ze  składu  z  ukłonem. Lucinda 

popatrzyła na Harry'ego.

- Czy tutaj zawsze panuje taki porządek?

- Tak. Trzymam tu swoje konie do powozu. Może być pani pewna, że pod tym 

względem gospoda jest bez zarzutu.

- Rozumiem.

Doszedłszy do wniosku, że stajnie są w najzupełniejszym porządku, Lucinda 

skierowała się do głównego budynku.

background image

Wszedłszy   głównym   wejściem,   spojrzała   z   uznaniem   na   ściany   do   połowy 

wyłożone doskonale wypolerowaną boazerią. Blask słońca odbijał się od ich czystych 

białych   powierzchni,   a   zabłąkane   promienie   tańczyły   na   wyłożonej   kamiennymi 

płytami podłodze.

Pan Jenkins, oberżysta, schludny, pękaty mężczyzna o jowialnym wyglądzie, 

pospieszył im na spotkanie. Harry, dokonawszy prezentacji, stanął z boku, a Lucinda 

zaczęła   wyjaśniać,   jaki   jest   cel   jej   wizyty.   W   przeciwieństwie   do   Blounta,   pan 

Jenkins był cały na jej usługi, gotów spełnić każde życzenie.

Lucinda zwróciła się do Harry'ego:

- Na rozmowę z panem Jenkinsem muszę poświęcić co najmniej godzinę. Nie 

chciałabym nadużywać pańskiej uprzejmości, panie Lester. Zrobił już pan dla mnie 

tak wiele.

W gospodzie z pewnością nie grozi mi nic złego.

Harry   nie   mrugnął   nawet   okiem.   Wiedział,   że   w   gospodzie   czyha   na   nią 

mnóstwo niebezpieczeństw - ze strony jego własnych kompanów. Na jej niewinne 

spojrzenie   odpowiedział   nieprzeniknionym   wyrazem   twarzy   i   niedbałym   ruchem 

dłoni.

- Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie.

Uwaga ta spowodowała, że oczy Lucindy zabłysły. Zawahała się, a potem, 

nieco sztywno, przystała na to, by jej towarzyszył, przechylając głowę na bok przed 

zwróceniem się do pana Jenkinsa.

Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospodarzem i gościem swej 

ciotki. Zwiedzili starą gospodę dokładnie - od krętych przejść i korytarzyków oraz 

spiżarni aż po sypialnie, a nawet strychy. Schodzili właśnie na dół, gdy z jednego z 

background image

pokoi wyszedł chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna.

Lucinda, znajdująca się naprzeciwko drzwi, drgnęła. Widząc mężczyznę kątem 

oka,  przygotowała  się  na  zderzenie.   Jednak  do  zderzenia   nie  doszło.  Pucołowaty 

młody   dżentelmen   nadział   się   na   twarde   ramię   Harry'ego,   po   czym   odbił   się   i 

zatoczył na framugę drzwi.

- Uff! - zamrugał oczami, prostując się. - A, witam, Lester. Zaspałem. Nie 

mogę opuścić pierwszej gonitwy. - Spojrzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - 

Myślałem, że jesteś teraz na torze.

- Będę tam później.

Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie.

- O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, 

żebym patrzył, gdzie idę. Mam nadzieję, że nic się nie stało?

Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny.

- Nie, nic.

-   To   świetnie.   Odetchnąłem   z   ulgą.   Muszę   już   iść.   Do   zobaczenia   na 

wyścigach, Lester.

I z niezdarnym ukłonem oraz wesołym machnięciem ręką młodzian oddalił się 

pospiesznie.

- Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiechnęła się. - Jestem panu 

naprawdę wdzięczna.

Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za 

Jenkinsem.

Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wrażeniem. Gospoda Pod Herbem 

i pan Jenkins nie przypominali w najmniejszym stopniu gospody Pod Zieloną Gęsią i 

background image

Jake'a Blounta. Pod Herbem wszystko lśniło czystością. Lucinda nie znalazła nawet 

śladu nieporządku. Kontrola ksiąg okazała się właściwie formalnością. Pan Mabberly 

stwierdził zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo.

Lucinda   spędziła   z   panem   Jenkinsem   kilka   minut   na   omawianiu   planów 

rozbudowy gospody.

-  Podczas   wyścigów   nie   możemy   pomieścić   wszystkich   gości,   a   w   innych 

okresach zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins.

Lucinda   udzieliła   zgody   na   jego   plany,   a   szczegóły   pozostawiła   panu 

Mabberly'emu.

- Dziękuję, panie Jenkins - rzekła, naciągając rękawiczki i idąc w stronę drzwi. 

- Muszę panu powiedzieć, że po odwiedzeniu wszystkich prócz czterech  spośród 

pięćdziesięciu czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda 

Pod Herbem jest jedną z najlepszych.

Pan Jenkins promieniał.

- To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak możemy.

Skinąwszy z wdziękiem głową, Lucinda opuściła gospodę. Znalazłszy się na 

dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przystanął obok niej.

- Dziękuję za opiekę, panie Lester. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna, 

zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia.

Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowiedzieć.

Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę.

- Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy 

nie byłam na wyścigach.

Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami.

background image

- Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani.

Lucinda   była   zaskoczona.   Harry   dojrzał   w   jej   oczach   prawdziwe 

rozczarowanie.

- O - powiedziała, odwracając wzrok.

- Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie 

oddali się pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś 

damy... to podejmuję się zabrać tam panią - dokończył.

Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu.

- Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony.

To wcale nie było miłe - tylko głupie. Harry był przekonany, że to najgłupsze 

posunięcie,   jakie   w   swoim   życiu   zrobił.   Dał   jednak   znak   ręką,   wskutek   czego 

natychmiast podbiegł do niego stajenny.

-   Proszę   przyprowadzić   moją   kariolkę   i   powiedzieć   Grimmsowi,   żeby 

odprowadził dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe.

- Tak, proszę pana.

Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwoliła się podsadzić na 

siedzenie   kariolki.   Poprawiając   spódnice   i   nakazując   sobie   zachowanie   spokoju, 

uśmiechnęła się pogodnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowadził 

siwki na ulicę.

Tory   wyścigowe   znajdowały   się   w   zachodniej   części   miasta,   na   płaskim, 

trawiastym,   nie   zadrzewionym   wrzosowisku.   Harry   pojechał   prosto   do   stajni,   w 

których trzymano jego konie wyścigowe.

Lucinda, ciesząc wzrok widokami, nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń 

biegnących w ich stronę. Ścigali ich wzrokiem zarówno stajenni, jak i dżentelmeni, 

background image

więc znalazłszy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami 

ciekawskich.

Konie   były   wspaniałe.   Wysiadłszy   z   kariolki,   Lucinda   nie   mogła   się 

powstrzymać   -   powędrowała   wzdłuż   boksów,   podziwiając   urodę   zwierząt,   które 

nawet dla niewprawnego oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii.

Po krótkiej wymianie zdań z Hamishem Harry podążył za Lucinda. Był bardzo 

zadowolony,   widząc   jej   zachwyt.   Doszedłszy   do   końca   rzędu   boksów,   Lucinda 

odwróciła się i zobaczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w 

pełnym blasku słońca.

- Więc klacz pobiegnie?

Harry niechętnie przeniósł wzrok na twarz Hamisha, który zadał to pytanie. 

Jego główny stajenny również obserwował Lucindę Babbacombe, nie z uznaniem, na 

które   zasługiwała,   lecz   z   pełną   uwielbienia   fascynacją.   Lucinda   podeszła   bliżej. 

Harry podał jej ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim.

- Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi.

- Tak. - Hamish ukłonił się z szacunkiem Lucindzie. - Wygląda na to, że tak. 

Powiedziałem   chłopakowi,   żeby   dał   jej   pobiegać.   Tylko   kiedy   biega,   można   się 

przekonać, czy już jest zdrowa.

Harry kiwnął głową.

- Sam z nim porozmawiam - oznajmił.

Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapliwością mężczyzny, który 

źle się czuje w towarzystwie istot rodzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi.

Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towarzyszki:

- Myślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie.

background image

Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną.

-   To   trzeba   było   mnie   tutaj   nie   przyprowadzać.   Pańskie   konie   są 

najpiękniejszymi okazami, jakie w życiu widziałam.

Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu.

- Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwu-i trzylatki. Starsze są 

jeszcze piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani.

Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu 

boksów. Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił 

głowę gniady ogier, pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego.

-   To   jest   stary   Cribb,   uparta   bestia.   Wciąż   biega,   choć   mógłby   już   z 

powodzeniem spocząć na laurach.

Harry podszedł do beczki stojącej pod ścianą, pozostawiwszy Lucindę, która 

pogłaskała ogiera po szyi.

- Proszę - powiedział, wracając - niech pani mu da to.

Lucinda wzięła od niego trzy suszone jabłka, a potem ze śmiechem patrzyła, 

jak Cribb wyjmuje je z jej dłoni.

Harry podniósł wzrok i zobaczył Dawlisha. Stał koło składu z uprzężą i patrzył 

na niego szeroko otwartymi oczami.

- O co chodzi? - zapytał Harry, podchodząc do stajennego.

Znalazłszy się bliżej, zorientował się, że Dawlish patrzył nie na niego, tylko na 

Lucindę.

- Na Boga, stało się.

- Nie bądź śmieszny - odrzekł Harry, marszcząc brwi.

Dawlish spojrzał na niego z politowaniem.

background image

- Co w tym śmiesznego? Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to pierwsza kobieta, 

której pan pokazuje swoje konie?

Harry uniósł brwi lekceważąco.

- Jest pierwszą kobietą, która okazała jakiekolwiek zainteresowanie nimi.

- Ha! Przepadł pan z kretesem!

-   Jeżeli   już   musisz   wiedzieć,   to   ona   nigdy   nie   była   na   wyścigach.   Była 

ciekawa... I nic więcej.

- Aha.  To pan tak mówi.  - Dawlish  zmierzył ponurym  wzrokiem  szczupłą 

postać   stojącą   koło   boksu   Cribba.   -   A   ja   twierdzę,   że   może   pan   sobie   szukać 

usprawiedliwień, jakich pan tylko chce, a wnioski i tak same się nasuwają.

To powiedziawszy, wycofał się do składu z uprzężą, kręcąc smutno głową i 

mrucząc coś pod nosem.

Harry nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy robić groźną minę. Spojrzał 

na kobietę, która wciąż przemawiała do jego ulubionego ogiera. Gdyby nie to, że za 

chwilę mieli znaleźć się wśród tłumu, byłby skłonny podzielać pesymizm wiernego 

sługi.   Jednak   wyścigi,   gdzie   znajdowało   się   mnóstwo   ludzi,   były   miejscem 

bezpiecznym.

- Jeżeli teraz pójdziemy - powiedział, powracając do Lucindy - to zdążymy na 

pierwszą gonitwę.

Uśmiechnęła się i wsparła na jego ramieniu.

- Czy klacz, o której pan mówił, pobiegnie w tej gonitwie?

- Nie... ona biegnie w drugiej. Wyszli na pełne słońce.

- Pańska ciotka mówiła, że prowadzi pan stadninę.

- Tak - potwierdził. - Stadninę Lesterów.

background image

Z   zapałem   wywołanym   jej   pytaniem   zaczął   opowiadać   o   trudnościach   i 

sukcesach,   jakie   towarzyszyły   prowadzeniu   stadniny.   Nie   powiedział   tylko,   że 

stadnina   jest   jego   wspaniałym   osiągnięciem   i   stanowi   treść   jego   życia.   Lucinda 

domyśliła się tego jednak ze sposobu, w jaki o niej mówił.

Doszli do namiotów stojących przy torze w chwili, gdy konie mające biec w 

pierwszej gonitwie zostały podprowadzone do bariery. Lucinda miała przed oczami 

morze pleców, gdyż wszyscy patrzyli na tor.

- Tędy... z trybuny będzie widać lepiej.

Mężczyzna w kamizelce w paski pilnował wejścia na dużą drewnianą trybunę. 

Lucinda zauważyła, że od innych żądał biletów, a do Harry'ego uśmiechnął się tylko i 

przepuścił   ich   oboje.   Harry   pomógł   jej   wejść   na   strome   schodki   prowadzące   na 

trybunę. Zanim znaleźli miejsca, rozległy się dźwięki rogu.

- Ruszyły - powiedział Harry, a równocześnie to samo słowo wyrwało się ze 

stu innych gardeł.

Wszyscy wyciągali szyje, obserwując gonitwę.

Lucinda odwróciła się i zobaczyła konie biegnące z tętentem kopyt po torze. Z 

tej odległości nie było widać zbyt wiele, ale pochłonął ją widok tłumu. Udzieliło jej 

się jego rosnące podniecenie. Oddychając szybciej, skupiła uwagę na koniach. Gdy 

zwycięzca minął linię mety, była szczerze uradowana.

- Dobrze biegły - powiedział Harry, patrząc na konie i jeźdźców, którzy już 

zwolnili.

Lucinda wykorzystała tę chwilę na obserwowanie go. Skupiony był na koniach 

i jeźdźcach, obliczał coś w myślach. Widziała go wyraźnie, w momencie gdy nie był 

tego świadom. Był człowiekiem, pomimo wielu różnych zajęć i rozrywek, oddanym 

background image

bez reszty swej wybranej pasji.

Odwrócił głowę. Stał o jeden stopień niżej od niej, dzięki czemu ich oczy 

znajdowały się na jednym poziomie. Przez chwilę Harry nic nie mówił, a potem jego 

wargi wygięły się lekko.

Lucinda zadrżała.

Harry gestem dłoni wskazał zatłoczone trawniki.

-   Jeżeli   naprawdę   chce   pani   przekonać   się,   czym   są   wyścigi,   musi   pani 

promenować.

Lucinda uśmiechnęła się nieznacznie.

- Proszę prowadzić, panie Lester. Jestem całkowicie w pańskich rękach.

Zauważyła, że drga mu brew, ale udała, że tego nie widzi. Wsparta na jego 

ramieniu zeszła po stopniach i opuściła trybunę.

- Trybunę utrzymuje Klub Dżokejów dla swoich członków - poinformował ją 

Harry, gdy się obejrzała.

Co oznaczało, że sam jest dobrze znanym członkiem. Nawet Lucinda słyszała, 

jak ważny jest Klub Dżokejów.

- Wyścigi odbywają się pod auspicjami klubu, prawda?

- Prawda.

Poprowadził ją na powolną przechadzkę wśród tłumu. Lucinda przyglądała się 

wszystkiemu z ciekawością, chciała zobaczyć jak najwięcej, zrozumieć fascynację, 

która sprawiała, że tak wielu dżentelmenów zjeżdżało do Newmarket.

Harry  pokazał   jej  bukmacherów,   wokół  których  tłoczyli  się   gracze  robiący 

zakłady. Przeszli przed namiotami i pawilonami. Co chwila zatrzymywał ich ktoś 

spośród przyjaciół i znajomych Harry'ego, pragnący zamienić kilka słów. Lucinda 

background image

wiedziała,   że   powinna   mieć   się   na   baczności,   jednak   spotykała   się   jedynie   ze 

spojrzeniami   pełnymi   uprzejmości   i   szacunku,   mimo   to   trzymała   się   ramienia 

Harry'ego. Wśród naporu męskich ciał dawało jej to poczucie pewności. Zauważyła, 

że wśród zgromadzonych znajdują się także damy.

- Niektóre, przeważnie starsze, naprawdę interesują się tym sportem - objaśniał 

Harry, który czuł się bardzo swobodnie w tym środowisku. - Niektóre z młodszych 

należą do rodzin od dawna związanych z wyścigami.

- O! - powiedziała Lucinda, kiwając głową.

Znajdowały się tu także damy, na temat których Harry się nie wypowiadał i 

które prawdopodobnie nie miały prawa do tego określenia. Jednak wyścigi były w 

przeważającej mierze męską rozrywką i gromadziły mężczyzn wszelkiego pokroju. 

Lucinda   nabrała   pewności,   że   nie   miałaby   odwagi   ani   ochoty   zjawić   się   tutaj 

ponownie - chyba że towarzyszyłby jej znowu Harry.

- Zaraz będzie następna gonitwa. Muszę pomówić z dżokejem dosiadającym 

Thistledown, tej klaczy, o której była mowa - powiedział.

Lucinda skinęła głową, dając do zrozumienia, że chce mu towarzyszyć.

Harry skupił się na torowaniu im drogi wśród tłumu.

- Klacz jest bardzo ożywiona, proszę pana - stwierdził dżokej, sadowiąc się w 

siodle. - Mamy poważną konkurencję. Biegnie wiele doświadczonych koni. Będzie 

cud, jeżeli ona zwycięży, zwłaszcza że dopiero co wydobrzała.

Harry kiwnął głową.

- Pozwól jej tylko biec... ustalić własne tempo. Potraktujemy to jako próbę, nic 

więcej. Nie popędzaj jej i nie używaj palcatu.

Lucinda podeszła do klaczy i poklepała ją po aksamitnym pysku. Powitało ją 

background image

przyjazne spojrzenie wielkiego ciemnobrązowego oka.

-   Są   beznadziejni,   prawda?   -   powiedziała   do   klaczy.   -   Nie   słuchaj   ich. 

Mężczyźni  nie  potrafią  ocenić  kobiety.  -  Kątem  oka dojrzała   uśmiech   na  twarzy 

Harry'ego,   który   wymienił   spojrzenia   z   dżokejem,   a   potem   dodała:   -   Po   prostu 

pobiegnij i wygraj. I zobacz, jak na to zareagują.

Poklepawszy klacz jeszcze raz, odwróciła się i, nie zwracając uwagi na wyraz 

twarzy Harry'ego, pozwoliła mu poprowadzić się na trybunę.

Zarezerwował miejsca w trzecim rzędzie, prawie dokładnie naprzeciwko linii 

mety. Lucinda, wychylona w przód, patrzyła na konie prowadzone w stronę bariery. 

Pomachała ręką, gdy pojawiła się Thistledown.

- Ona wygra... zobaczy pan - powiedziała, opierając się wygodnie.

Jednak   gdy   zabrzmiał   głos   rogu,   wychyliła   się   ponownie,   obserwując   z 

zapałem gonitwę. Była tym tak pochłonięta, że zanim się spostrzegła - gdy konie 

brały zakręt - zerwała się z miejsca, podobnie jak pozostali widzowie. Kiedy konie 

wyszły na prostą, Thistledown wysunęła się na prowadzenie, pozostawiając z tyłu 

wszystkich rywali.

- Jest! - Lucinda chwyciła Harry'ego za ramię i tylko głęboko wpojone zasady 

dobrego wychowania sprawiły, że nie zaczęła podskakiwać. - Wygrywa!

Harry był zbyt pochłonięty obserwowaniem klaczy, by odpowiedzieć.

Thistledown szła naprzód jak burza. W połowie prostej wydłużyła krok, a gdy 

mijała linię mety, zdawała się frunąć w powietrzu.

-   Wygrała!   Wygrała!   -   Lucinda   chwyciła   Harry'ego   za   oba   ramiona.   - 

Mówiłam, że wygra!

Harry, choć bardziej od niej przyzwyczajony do takich zwycięstw, popatrzył na 

background image

nią   z   uśmiechem   radości,   która   ogarniała   go   zawsze,   gdy   jeden   z   jego   koni 

przychodził na metę jako pierwszy.

Lucinda odwróciła się, szukając wzrokiem klaczy, którą już wyprowadzano.

- Czy możemy teraz do niej pójść?

- Oczywiście.

Harry podał jej ramię i wyprowadził z zatłoczonych trybun.

- Czy damom wolno podchodzić do koni?

- Nie ma przepisu, który by tego zabraniał. - Harry zerknął na nią z ukosa. - 

Przypuszczam, że przewodniczący komisji będzie zachwycony, widząc panią.

Gdy zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, roześmiał się i poprowadził ją 

prosto na ogrodzoną liną arenę, gdzie cierpliwie czekała Thistledown.

W chwili gdy Lucinda wyłoniła się z tłumu, klacz wyciągnęła ku niej głowę i 

ruszyła w jej stronę. Lucinda podeszła do niej, chwaląc ją pieszczotliwymi słowami. 

Harry przyglądał się temu pobłażliwie.

- No cóż, Lester! Zdobyłeś jeszcze jedno trofeum.

Gzyms twojego kominka chyba nie udźwignie ich wszystkich.

Z   tymi   słowy   do   Harry'ego   podszedł   prezes   Klubu   Dżokejów   i   obecny 

przewodniczący   Komisji   do   spraw   Wyścigów.   Trzymał   w   dłoniach   statuetkę 

przedstawiającą kobietę.

- Doskonale biegła, naprawdę pierwszorzędny z niej koń.

Harry pokiwał głową, ściskając dłoń prezesa.

- Spisała  się dobrze, zwłaszcza  że miała  przedtem  problemy  z pęciną. Nie 

byłem pewny, czy ją wystawić.

- Dobrze zrobiłeś, że ją wystawiłeś. - Prezes patrzył na konia i na kobietę, która 

background image

do niego przemawiała. - Piękna sylwetka.

Harry bardzo dobrze wiedział, że lord Norwich nie ma na myśli klaczy.

- Rzeczywiście - potwierdził sucho.

Lord Norwich, który znał go od kolebki, spojrzał na niego pytająco.

Patrząc   na   statuetkę,   Harry   zauważył,   że   przedstawia   kobietę   przyzwoicie 

ubraną, a potem wskazał uprzejmym ruchem głowy Lucindę.

- To pani Babbacombe wygłosiła przed gonitwą mowę zagrzewającą klacz do 

walki. Może to ona powinna w moim imieniu odebrać statuetkę?

- Świetna myśl!

Lord Norwich, rozpromieniony, podszedł bliżej.

Lucinda, ucieszona i rozentuzjazmowana zwycięstwem, dotychczas pogodnie 

ignorowała zainteresowanie innych swoją osobą. Jednak lorda Norwich niepodobna 

było zignorować. Harry podszedł i stanął obok, uspokajającym gestem biorąc ją za 

ramię.

Lord   Norwich   wygłosił   krótką   mowę,   chwaląc   klacz   i   stajnie   Harry'ego,   a 

potem szarmancko wręczył statuetkę Lucindzie.

Zdecydowana   okazać   się   godna   takiego   wyróżnienia,   Lucinda   z   gracją 

podziękowała jego lordowskiej mości.

- No, no. - Lord był oczarowany. - Chce pani zobaczyć więcej dzielnych klaczy 

na torze?

Lucinda uchyliła się od odpowiedzi. Harry skinął na stajennego.

- Zaprowadź klacz do stajni.

Spoglądając po raz ostatni tęsknym wzrokiem na Lucindę, Thistledown została 

odprowadzona. Lord Norwich oraz pozostali widzowie odwrócili się w oczekiwaniu 

background image

na kolejną gonitwę.

Lucinda rozejrzała się naokoło, a potem przeniosła wzrok na Harry'ego, który 

po chwili powiedział:.

- Dziękuję pani serdecznie, moja droga. Za ten czar, który pani rzuciła.

- Nie rzuciłam żadnego czara.

Poczuła dotknięcie jego palców na swojej dłoni, a potem on uniósł tę dłoń do 

ust i musnął jej palce wargami. Lucinda zadrżała, zalała ją fala ciepła. Odzyskując 

pewność siebie, podniosła statuetkę i wręczyła mu ją, patrząc mu w oczy.

Czas   się   zatrzymał.   Stali,   zapomniani   przez   wszystkich   na   środku   areny. 

Naokoło tłoczyli się mężczyźni, lecz nikt ich nie dotykał, nie popychał. Stali blisko 

siebie,   bardzo   blisko.   Harry   patrzył,   jak   oczy   Lucindy   stają   się   większe,   jak 

ciemnieją. Jej wargi rozchyliły się. Stanik jej sukni dotknął jego surduta.

Głowa Harry'ego zaczęła się powoli pochylać, jednak w tejże chwili Harry 

opanował się i pohamował.

Wielkie nieba! Znajdują się przecież w miejscu publicznym, na wyścigach.

Wstrząśnięty   do   głębi   Harry   odetchnął   głęboko.   Oderwał   wzrok   od   twarzy 

Lucindy,   od   jej   oczu,   w   których   pojawiła   się   konsternacja,   od   rumieńca,   który 

wykwit!   na   jej   policzkach,   i   rozejrzał   się   naokoło.   Dzięki   Bogu,   nikt   nic   nie 

zauważył.

Z bijącym mocno sercem Harry ujął pod ramię Lucindę i oznajmił:

- Widziała już pani wystarczająco dużo. Powinienem odwieźć panią do Em. 

Ona z pewnością zastanawia się, gdzie się pani podziała.

Lucinda kiwnęła głową. Jego z lekka znudzony ton nie pozostawił jej wyboru. 

Czuła   się...   sama   nie   wiedziała   jak...   wstrząśnięta   -   z   całą   pewnością   tak   -   ale 

background image

równocześnie było jej czegoś żal, była urażona. Nie mogła jednak dyskutować, skoro 

on chciał już się stąd oddalić.

Musieli jeszcze uciec przed mnóstwem życzliwych, którzy zatrzymywali ich 

bezustannie i z których wielu pragnęło kupić klacz.

Lucinda wyczuła, że Harry się jakby wycofał w głąb siebie, choć starał się to 

ukryć. Był nadal szarmancki - ale unikał jej wzroku.

W końcu udało im się wyjść z tłumu i wrócić - w milczeniu - do stajni. Harry 

pomógł Lucindzie wsiąść do kariolki i sam zajął miejsce obok z nieprzeniknionym 

wyrazem twarzy.

Dojechali   do   Hallows   Hall   bez   słowa.   On   podczas   drogi   był   skupiony 

wyłącznie na powożeniu. Wzniósł mur, którego Lucinda nie usiłowała sforsować.

Kiedy jednak zajechał przed dom i pomógł jej wysiąść, stanęła z nim twarzą w 

twarz.

- Dziękuję, panie Lester, za tak... pouczający poranek.

- Była to dla mnie przyjemność, proszę pani. - Skłonił się z wrodzoną gracją. - 

A teraz muszę panią pożegnać.

Lucinda, zaskoczona, patrzyła, jak wskakuje do kariolki.

- Czy nie zostanie pan na obiedzie? Jestem pewna, że pańska ciotka byłaby 

zachwycona.

Trzymając już lejce w dłoniach, Harry odetchnął głęboko... i zmusił się do 

spojrzenia jej w oczy.

- Nie.

To   słowo   bezwarunkowej   odmowy   zawisło   między   nimi.   Harry   dojrzał   w 

oczach Lucindy błysk, który świadczył o tym, że zrozumiała; wyczuł, że pojęła, iż jej 

background image

odmawia. Tak będzie lepiej, pomyślał, lepiej ściąć pączek, zanim zdąży rozkwitnąć. 

Bezpieczniej - dla niej i dla niego.

Jednak jej spojrzenie nie świadczyło o tym, że rozumie to uzasadnienie, że 

dostrzega niebezpieczeństwa, które on widzi tak wyraźnie. Jej oczy - łagodne i pełne 

światła - patrzyły na niego z wyrazem zaskoczenia i lekkiej urazy.

Poczuł, że wargi wyginają mu się w autoironicznym uśmiechu.

- Nie mogę.

Innego wyjaśnienia udzielić nie był w stanie. Trzasnąwszy z bata, ruszył z 

miejsca i odjechał.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Trzy dni później Lucinda wciąż nie była przekonana, że rozumie, co się stało. 

Siedząc w wiklinowym fotelu w zalanym słońcem zakątku oranżerii,  wyszywała, 

równocześnie rozmyślając. Heather jeździła konno z Geraldem i pod opieką Sima, a 

ich gospodyni znajdowała się gdzieś w ogrodzie, nadzorując tworzenie nowych rabat. 

Lucinda była sama, mogła więc oddawać się myślom. Nie wyglądało jednak na to, że 

jest jej z nimi dobrze.

Wiedziała, że brak jej w takich sprawach doświadczenia, jednak gdzieś w głębi 

serca była przekonana, że coś - coś zdecydowanie pożądanego - zaistniało między nią 

a Harrym.

Wtedy, na arenie, omal jej nie pocałował.

Ta   chwila   wryła   jej   się   w   pamięć   jako   coś   frustrująco   nie   dokończonego, 

jednak nie mogła winić Harry'ego za to, że się wtedy cofnął. Problem był w tym, że 

później   wycofał   się   tak   całkowicie,   że   ona   poczuła   się   dotknięta   i   wewnętrznie 

obolała..   Słowa,   które   wypowiedział   przy   rozstaniu,   wprawiły   ją   w   pomieszanie. 

Dobrze zrozumiała implikacje jego „Nie". Jednak to nie ono, tylko owo „Nie mogę" 

zbiło ją tak naprawdę z tropu.

Od tego czasu Harry nie pojawił się w Hallows Hall ani razu. A ona tylko 

dzięki   Geraldowi,   który   teraz   bywał   tu   często,   wiedziała,   że   wciąż   przebywa   w 

Newmarket. Być może chciał, by uważała, że jest tak ogromnie zajęty na wyścigach, 

iż nie ma dla niej wolnej chwili.

Lucinda z cichym westchnieniem wbiła igłę w płótno. Uważała, że jest teraz 

zbyt wytrawną kobietą interesu, by dać się oszukać. Jednak czas uciekał. Nie mogła 

wiecznie siedzieć w Hallows Hall. Jest jasne, że jeżeli chce wiedzieć, jakie naprawdę 

background image

rysują się przed nią możliwości, to musi zacząć działać.

Ale jak?

Pięć minut później przez drzwi prowadzące do ogrodu weszła Em. Rąbek jej 

starej   sukni,   używanej   do   prac   w   ogrodzie,   pobrudzony   był   błotem,   w   rękach 

trzymała parę grubych rękawiczek.

- Uff! - powiedziała, opadając na drugi fotel, który od fotela Lucindy oddzielał 

mały   stolik,   i   odgarniając   z   czoła   kosmyk   siwiejących   włosów.   -   Zrobione.   - 

Przyjrzała   się   swemu   gościowi.   -   Wyglądasz   na   bardzo   zajętą...   a   właściwie 

wyglądasz jak dobra żona.

Lucinda uśmiechnęła się, nie unosząc oczu znad robótki.

-   Powiedz   mi   -   poprosiła   Em   tonem   lekkim,   któremu   kłam   zadawało   jej 

uważne spojrzenie - czy myślałaś kiedyś o ponownym zamążpójściu?

Igła w dłoniach Lucindy znieruchomiała. Podniosła głowę i popatrzyła w okno.

- Aż do niedawna nie myślałam o tym - odparła i wróciła do wyszywania.

- No tak... takie myśli potrafią przyjść nagle. Męczyć człowieka i nie dawać 

mu spokoju - zauważyła, a potem machnąwszy ogrodniczymi rękawicami, mówiła 

dalej: - Jednak, moim zdaniem, przy twoich kwalifikacjach nie masz  powodu do 

zmartwień. Gdy znajdziesz się w Londynie, z pewnością okaże się, że jest mnóstwo 

adoratorów, którzy ustawiają się w kolejce, pragnąc włożyć ci na palec obrączkę. 

Lucinda spojrzała z ukosa na starszą panią.

- Przy moich kwalifikacjach? - zapytała.

Em wykonała szeroki gest ręką.

- Po pierwsze, jesteś dobrze urodzona. Nie jest istotne, że rodzina nie uznawała 

małżeństwa twoich rodziców. Twoi dziadkowie nie mieli takiej mocy, żeby zmienić 

background image

krew płynącą w twoich żyłach. A w wyższych sferach krew jest tym, co się liczy. 

Prawdę mówiąc, Giffordowie są tak samo dobrze skoligaceni jak Lesterowie.

- Naprawdę?

Lucinda spojrzała na nią niezbyt pewnie. Em kontynuowała wesoło:

- Po drugie, masz majątek. Taaak, ten spadek, który odziedziczyłaś,  jest w 

stanie zadowolić najbardziej wymagających. Poza tym masz styl, to nieuchwytne coś 

- od razu to zauważyłam.

- Skończyłam dwadzieścia osiem lat.

Te szczere słowa sprawiły, że starsza pani aż podskoczyła. Odwróciła głowę i 

zaczęła przyglądać się swojemu gościowi szeroko otwartymi oczami.

- No to co?

Lucinda skrzywiła się i opuściła wzrok na robótkę.

-   Przypuszczam,   że   mając   tyle   lat,   kobieta   nie   jest   atrakcyjna   dla 

dżentelmenów z towarzystwa.

Em patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem.

-   Mówisz   głupstwa,   moja   droga!   Wśród   towarzystwa   aż   roi   się   od 

dżentelmenów, którzy unikają małżeństwa przede wszystkim dlatego, że nie mogą 

znieść młodych dzierlatek o błyszczących oczach. Zapewniam cię, że większość z 

nich jest głupiutka jak przysłowiowe gęsi. - Starsza pani przerwała, przyglądając się 

nadal Lucindzie, a potem dodała: - Często zdarza się, moja droga, że mężczyźni wolą 

kobiety bardziej doświadczone.

Lucinda podniosła głowę i napotkała spojrzenie Em. Na jej policzki wypłynął 

powoli rumieniec.

- No tak... to inna sprawa. - Jej wzrok znowu pobiegł w stronę okna, za którym 

background image

ciągnęła   się   długa   parkowa   aleja,   następnie   Lucinda   odetchnęła   głęboko   i 

powiedziała: - Ale ja nie jestem doświadczona.

- Nie?

-   Moje   małżeństwo   tak   naprawdę   nie   było   wcale   małżeństwem.   Ono   było 

ratunkiem. - Lucinda zmarszczyła brwi, patrząc na robótkę. - Wychodząc za mąż, 

miałam zaledwie szesnaście lat... a Charles zbliżał się do pięćdziesiątki. Był dla mnie 

bardzo dobry... byliśmy dobrymi przyjaciółmi -powiedziała cicho, po czym dodała: - 

I niczym więcej. -Prostując ramiona, sięgnęła po nożyczki. - Obawiam się, że życie 

mnie ominęło... Zostałam odłożona na półkę, zanim mnie z niej zdjęto.

- Rozumiem. - Em popatrzyła na czubki własnych bucików wyłaniające się 

spod zabłoconej sukni, a potem na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiesz, 

twój...   yyy...   brak   doświadczenia   nie   jest   w   rzeczywistości   wadą.   Nie   w   twoim 

wypadku.   Właściwie   -   mówiła   dalej,   rozjaśniając   się   -   może   on   być   prawdziwą 

zaletą.

Tym razem to Lucinda wyglądała na zaskoczoną.

- Widzisz, powinnaś spojrzeć na to z perspektywy twego ewentualnego męża. 

Zastanowić się, co on będzie widział w kobiecie dojrzałej i inteligentnej, która może 

poprowadzić dom i zająć się rodziną, a równocześnie stanowić dla niego bardziej 

satysfakcjonujące   towarzystwo   niż   jakakolwiek   młoda   dziewczyna.   Jeżeli   nie 

będziesz  mówiła  o swojej niewinności, tylko pozwolisz  mu  - tu Em zamilkła na 

chwilę,   szukając   odpowiedniego   słowa   -   pozwolisz   mu   potknąć   się   o   nią   we 

właściwym   czasie,   to   jestem   pewna,   że   przekonasz   się,   że   będzie   zachwycony   - 

zakończyła,  po  czym,  rzucając   Lucindzie  porozumiewawcze  spojrzenie,  dodała:   - 

Jestem pewna, że Harry byłby zachwycony.

background image

Lucinda popatrzyła na swoją niezrównaną gospodynię, a potem zapytała:

- Czy okazał kiedykolwiek zainteresowanie ożenkiem?

- Harry? - Em oparła się o fotel z uśmiechem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale 

nie   miał   potrzeby...   no   cóż,   przed   nim   jest   Jack,   a   za   nim   Gerald.   Jack   ma   się 

niedługo   żenić...   dostałam   właśnie   zaproszenie   na   ślub.   Harry   raczej   nie   będzie 

myślał o obrączkach i torcie weselnym, chyba że dostarczy mu się do tego bodźca.

- Bodźca?

- Uhm. Tak często bywa z dżentelmenami jego pokroju. Nie myślą o ożenku, 

dopóki nie okaże się, że dobre strony małżeńskiego życia są czymś tak oczywistym, 

że nawet oni, przy całej swojej ślepocie, muszą je zauważyć. - Em zasapała się. - Jest 

to oczywiście wina kobiet lekkiego prowadzenia. Pchają się one jedna przez drugą, 

żeby dostarczyć takim panom tego, czego oni pragną, to znaczy, czego pożądają... nie 

żądając od nich, żeby w zamian za to podjęli jakiekolwiek zobowiązania.

-   Podejrzewam   -   powiedziała   Lucinda,   starając   się   panować   nad   wyrazem 

twarzy i przypominając sobie twarde „nie" Harry'ego - że Harry'emu trzeba by było 

dostarczyć naprawdę silnego bodźca, by go skłonić do myślenia o małżeństwie.

- Naturalnie... Harry jest mężczyzną z krwi i kości. Będzie się opierał z całych 

sił.   Nie   mam   co   do   tego   najmniejszych   wątpliwości.   Pędził   dotychczas   życie 

nieskrępowanego   niczym   hedonisty.   Mało   prawdopodobne   jest,   że   zechciałby   je 

dobrowolnie zmienić. - Em znowu popatrzyła na twarz Lucindy. - Nie oznacza to 

jednak, że to powinno ciebie zrazić.

Lucinda podniosła gwałtownie głowę. Napotkała spojrzenie Em i dostrzegła w 

nim głębokie zrozumienie. Po krótkim wahaniu zapytała:

- Dlaczego?

background image

- Ponieważ, moim zdaniem, masz w rękach najpotężniejszą broń. Jedyną broń 

skuteczną. - Starsza pani poprawiła się na fotelu i spojrzała na Lucindę przenikliwym 

wzrokiem. -Pytanie jednak, czy masz dość odwagi, by się nią posłużyć?

Lucinda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją gospodynię, a potem 

przeniosła wzrok na rozciągający się za oknem ogród. Em obserwowała tę szczupłą, 

urodziwą   kobietę,   siedzącą   ze   złożonymi   na   kolanach   rękami,   ze   spokojnym   i 

nieprzeniknionym   wyrazem   twarzy   i   nieobecnym   spojrzeniem   łagodnych, 

niebieskich oczu.

-   Lak   -   powiedziała   Lucinda   spokojnie   i   stanowczo,   powracając   do 

rzeczywistości. - Mam dość odwagi.

Em uśmiechnęła się zachwycona.

- Świetnie! Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrozumieć, jest to, że on się będzie ze 

wszystkich sił opierał. Nie będzie potulny. Tego nie możesz się po nim spodziewać.

Lucinda zmarszczyła brwi.

-   Więc   będę   musiała   pogodzić   się   z   dalszą...   -   tym   razem   to   ona   szukała 

odpowiedniego słowa - niepewnością?

- Bez wątpienia - odrzekła Em. - Ale będziesz musiała uparcie dążyć do celu. I 

uparcie realizować swój plan.

- Plan? - zapytała Lucinda zdziwiona.

Em kiwnęła głową potakująco.

- Rzucenie Harry'ego na kolana będzie wymagało subtelnej kampanii.

Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Rzucenie go na kolana?

Starsza pani popatrzyła na nią z wyższością.

background image

- Oczywiście.

Lucinda przyglądała się swojej nieprzewidywalnej gospodyni z przechyloną na 

bok głową.

- A co masz na myśli mówiąc „subtelna"?

- No cóż. - Em usiadła wygodniej. - Na przykład...

- Dobry wieczór, Fergusie.

- Dobry wieczór panu.

Harry   pozwolił   kamerdynerowi   ciotki   uwolnić   się   od   płaszcza,   po   czym 

wręczył mu rękawiczki.

- Czy mój brat jest tutaj? - zapytał i spojrzał w lustro wiszące nad stolikiem z 

pozłacanego brązu.

- Pan Gerald przybył pół godziny temu. Swoim nowym faetonem.

Harry uśmiechnął się.

- Który jest jego ostatnim osiągnięciem.

Poprawił nieznacznie śnieżnobiały krawat.

- Pańska ciotka będzie zachwycona, widząc pana.

Oczy Harry'ego napotkały spojrzenie Fergusa w lustrze.

- Nie mam co do tego wątpliwości. - Opuścił powieki, ukrywając wyraz oczu. - 

Kto jeszcze jest tutaj?

- Sir Henry i lady Dalrymple, państwo Moffat, pan Butterworth, pan Hurst oraz 

panny Pinkerton. - Harry stał nieporuszony z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a 

Fergus dodał: - No i oczywiście pani Babbacombe z panną Babbacombe.

- Oczywiście.

Odzyskując   zakłócony   na   chwilę   spokój   ducha,   Harry   poprawił   szpilkę   u 

background image

krawata, a następnie ruszył w stronę drzwi salonu.

Fergus, otworzywszy te drzwi, zaanonsował go i Harry wszedł.

Jej   oczy   natychmiast   spotkały   się   z   jego   oczami   -   nie   była   wystarczająco 

doświadczona,  by ukryć swą spontaniczną reakcję.  Rozmawiała  właśnie z panem 

Hurstem,   dżentelmenem,   którego,   jak   podejrzewał   Harry,   Em   od   dawna   chciała 

wyswatać. Harry zatrzymał się w drzwiach.

Lucinda   powitała   go   uśmiechem   -   swobodnym   i   grzecznym   -   po   czym 

powróciła do rozmowy z panem Hurstem.

Harry po krótkim wahaniu podszedł swobodnym krokiem do ciotki odzianej w 

królewską purpurę i siedzącej na jednym końcu szezlonga.

- Witam, droga ciociu - powiedział, skłoniwszy się elegancko nad jej dłonią.

- Zastanawiałam się, czy przyjedziesz.

Na twarzy starszej pani pojawił się tryumfalny uśmiech. Harry zignorował go. 

Skłonił się damie, która siedziała na drugim końcu szezlonga.

- Pani Moffat, witam panią.

Znał wszystkich  gości, których  Em łaskawie  zaprosiła,  tylko po prostu nie 

spodziewał się, że ich tu zastanie. Dzisiaj był ostatni wieczór sezonu wyścigów. Na 

drugi dzień, po porannej gonitwie, wszyscy dżentelmeni mieli powrócić do domów. 

To, że ciotka zaprosiła go na kolację, nie było niczym nadzwyczajnym, jednak on 

długo się zastanawiał, zanim przyjął zaproszenie. I tylko fakt, że pani Babbacombe 

miała wkrótce powrócić do Yorkshire, a on do Lester Hall w Berkshire, sprawił, że to 

uczynił. Ten fakt, a także pragnienie ponownego nacieszenia się jej widokiem, oraz 

spojrzenia w zamglone błękitne oczy - po raz ostatni.

Spodziewał się, że zasiądzie do stołu z ciotką, bratem oraz mieszkającymi u 

background image

ciotki   gośćmi   -   i   nikim   więcej.   Teoretycznie   to,   co   tu   zastał,   powinno   było   go 

uspokoić. Jednak nie uspokoiło, a wprost przeciwnie.

Skłoniwszy się i objąwszy pospiesznym spojrzeniem głowę pani Babbacombe, 

skierował   się   ku   sir   Henry'emu   Dalrymple,   który   rozmawiał   właśnie   z   panem 

Moflfatem.   Gerald   znajdował  się  koło okna,  a  obok niego  Heather Babbacombe. 

Oboje   rozmawiali   z   lady   Dalrymple.   Panny   Pinkerton,   dwie   stare   panny   po 

trzydziestce, gawędziły z panem Butterworthem, który był sekretarzem sir Henry'ego.

Spojrzenie Harry'ego zatrzymało się na Lucindzie ubranej w błękitną jedwabną 

suknię i prowadzącej ożywioną rozmowę z panem Hurstem. Lucinda jednak nie dała 

znaku, że poczuła na sobie jego wzrok.

- A, Lester. Przypuszczam, że przyjechał pan na wyścigi?

Tymi słowy powitał Harry'ego rozpromieniony sir Henry.

- Bo cóż by innego mogło skłonić pana do przybycia w te strony? - zauważył 

żartobliwie pan Moffat.

- Rzeczywiście - przyznał mu rację Harry i uścisnął dłonie obu dżentelmenów.

- Widziałem, jak pańska klacz wygrała drugą gonitwę. Pobiegła znakomicie. - 

Nieobecny wzrok sir Henry'ego świadczył o tym, że na nowo przeżywa ten moment. 

-   Ale   proszę   mi   powiedzieć,   co   pan   sądzi   o   szansach   Grand   Larrikina   w   biegu 

terenowym z przeszkodami?

Nastąpiła   teraz   dyskusja   na   temat   najnowszego   nabytku   księcia   Rutlandu, 

jednak Harry poświęcił jej zaledwie połowę uwagi. Pozostała połowa skupiała się na 

damie   będącej   obiektem   jego   zainteresowania,   znajdującej   się   w   drugim   końcu 

pokoju i z pozoru tego nieświadomej.

Lucinda, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Harry raz po raz na nią 

background image

spogląda   i   stosując   się   sumiennie   do   wskazówek   Em,   uparcie   go   ignorowała. 

Siedziała pogrążona w błahej rozmowie z gadatliwym panem Hurstem. A pan Hurst, 

zachwycony własnym głosem - kojącym barytonem - nic nie zauważył.

Starając się skupić na jego słowach, Lucinda nie poddawała się przemożnej 

chęci spojrzenia na Harry' ego Lestera. Od chwili gdy pojawił się w drzwiach - w 

surowym   czarno-białym   stroju,   ze   złotymi   włosami   lśniącymi   w   świetle   świec, 

każdym   szczegółem   eleganckiego   wyglądu   zdradzający   swą   przynależność   do 

najlepszego towarzystwa - rozsądek ją zawodził.

Gdy wszedł, serce zaczęło jej bić mocno. Em ostrzegła, że jeżeli nie będzie 

chciał   przyjechać,   to   jej   zaproszenie   nic   nie   pomoże.   Jednak   przyjechał,   a   ona 

poczuła   się   tak,   jakby   wyszła   zwycięsko   -jeżeli   nie   z   pierwszej   bitwy,   to 

przynajmniej z pierwszej potyczki.

Była do tego stopnia świadoma jego obecności i wszystkich jego ruchów, że 

gdy pozostawił pana Moffata i sir Henry'ego i ruszył w jej kierunku, musiała zacisnąć 

pięści, by się nie odwrócić i nie powitać go radośnie.

Podchodząc do niej od tyłu, Harry przesunął palcami po jej przedramieniu, by 

zaraz   ująć   dłoń.   Lucinda   otworzyła   szerzej   oczy,   lecz   gdy   się   odwróciła   z 

uśmiechem, na jej twarzy nie było ani śladu zmieszania.

- Dobry wieczór panu.

Harry spojrzał Lucindzie w oczy z uśmiechem... i powoli uniósł jej dłoń do ust. 

Jej palce zadrżały, jednak tylko na ułamek sekundy.

- Mam szczerą nadzieję, że będzie dobry, droga pani.

Lucinda przyjęła te słowa powitania z pełnym męstwa spokojem, ale wycofała 

dłoń, gdy tylko on zwolnił uścisk.

background image

- Sądzę, że zna pan pana Hursta?

-   Doskonale.   Witam.   Wymienił   z   Pelhamem   Hurstem,   którego   prywatnie 

uważał za pompatycznego osła, powitalne skinienie głową. Hurst był o rok starszy od 

niego, znali się od dzieciństwa, ale niewiele mieli ze sobą wspólnego. Jak gdyby 

chcąc udowodnić, że się z latami mało zmienił, Hurst zaczął wyliczać ulepszenia, 

jakie   wprowadził   w   swoim   gospodarstwie,   a   Harry   zastanawiał   się,   dlaczego   ten 

głupiec   uważa,   że   jego,   mającego   przed   sobą   takie   zjawisko   jak   Lucinda 

Babbacombe, może to interesować.

Pelham perorował dalej.

Harry zmarszczył brwi. Było nieomal niemożliwością patrzeć na Lucindę, gdy 

Hurst bombardował człowieka szczegółami dotyczącymi płodozmianu. Harry zwrócił 

się   do   Lucindy,   wykorzystując   rzadki   moment,   gdy   Pelham   przerwał   dla 

zaczerpnięcia oddechu:

- Pani...

- Dobry wieczór, parne Lester. Witam pana, panie Butterworth.

Harry na chwilę zamknął oczy, a potem, otwierając je, cofnął się, by pozwolić 

Geraldowi i Nicholasowi Butterworthowi złożyć uprzejme ukłony. Wraz z Heather 

Babbacombe obaj dżentelmeni przyłączyli się do towarzystwa.

Dla Harry'ego przepadła szansa na oderwanie od niego swej ofiary.

Złoszcząc   się   w   duchu,   pozostał   przy   Lucindzie.   Wiedział,   że   powinien 

porozmawiać z pannami Pinkerton, usprawiedliwił się jednak tym, że, będąc tym, 

kim jest, sprawia, że się denerwują.

Lucinda czuła się jak Daniel w jaskini lwa. Zupełnie nie była pewna własnego 

bezpieczeństwa. Gdy zrobiło jej się ciepło, nie od razu zorientowała się dlaczego. 

background image

Jednak kiedy, w kilka chwil później, poczuła, że jest jej gorąco, zerknęła w bok ze 

zmarszczonymi brwiami.

Harry podchwycił jej spojrzenie - popatrzył jej w oczy wzrokiem pytającym i 

niewinnym.   Lucinda   uniosła   brwi   i   zdecydowanie   powróciła   do   poprzednio 

prowadzonej   rozmowy,   starając   się   ignorować   to,   co   dzieje   się   z   jej   zmysłami. 

Fergusa, który uroczyście oznajmił, że podano do stołu, powitała z wielką ulgą.

- Pozwoli pani, pani Babbacombe, że poprowadzę panią?

Pelham Hurst, żywiący niezłomne przekonanie o własnej wartości, podał jej 

ramię w wygniecionym rękawie.

Lucinda   uśmiechnęła   się   i   już   miała   je   przyjąć,   gdy   głos   Harry'ego 

uniemożliwił ucieczkę.

-   Obawiam   się,   Hurst,   że   ja   byłem   pierwszy.   -   Harry   uśmiechnął   się   do 

znajomego z lat dziecięcych. - Spóźniłeś się o kilka dni.

Lucinda uśmiechnęła się.

-   Rzeczywiście   -   powiedziała   i   pozwoliła   Harry'emu   wziąć   się   pod   ramię, 

zwracając się równocześnie do pana Hursta: - Pan Lester bardzo nam pomógł, gdy 

jechałyśmy do Newmarket. Nie wiem, jak bez jego pomocy wydostałybyśmy się z 

przewróconego powozu.

Uwaga   ta   skłoniła   oczywiście   Pelhama   do   tego,   że   z   wielką   troską   zaczął 

wypytywać   o   szczegóły   wypadku.   Ponieważ   panny   Pinkerton,   obywając   się   bez 

męskiej pomocy, weszły już do jadalni, Hurst mógł zająć miejsce po drugiej stronie 

Lucindy, którą do stołu poprowadził Harry.

Nie   był   to   jednak   koniec,   czekały   go   dalsze   próby.   Lady   Dalrymple, 

opiekuńcza dama, która od dawna bolała nad jego bezżennym stanem, zajęła miejsce 

background image

po   jego   lewej   stronie.   A   jeszcze   gorsze   było   to,   że   siostry   Pinkerton   siedziały 

naprzeciwko, patrząc na niego z lękiem, tak, jakby był niebezpieczną bestią.

Harry   nie   miał   pewności   co   do   tego,   czy   panny   Pinkerton   nie   mają 

przypadkiem racji.

Nie zwracając uwagi na wszystkie te rozpraszające okoliczności, zwrócił się do 

swojej pięknej towarzyszki:

- Czy mogę się ośmielić mieć nadzieję, że pani jest zadowolona z wizyty w 

Newmarket?

Lucinda spojrzała mu w oczy przelotnie, potwierdzając że poruszył kwestię 

nader ważną.

- Niezupełnie, panie Lester. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pewne sprawy 

nie zostały załatwione do końca. - Tu znowu popatrzyła mu w oczy i pozwoliła sobie 

na nieznaczny ruch. - Jednak śmiem twierdzić, że pan Blount sobie poradzi - dodała i 

zajęła się rozmową z panem Hurstem.

Powstrzymując się od patrzenia w prawo aż do chwili, gdy skończono jeść 

śniadanie.   Harry,   z   niewysłowioną   elegancją   i   swobodą,   bawił   rozmową   lady 

Dalrymple.

W pewnej chwili uwagę lady Dalrymple zajęła pani Moffat - pragnąca z nią 

pomówić. Harry odwrócił głowę... i napotkał łagodne spojrzenie Lucindy. Popatrzył 

na nią pytająco.

- Cóż, moja droga. Pogoda jest niezachwycająca, pani nie wie nic o koniach, a 

jeżeli chodzi o to, o czym chciałbym z nią rozmawiać, jest to zapewne coś, o czym 

pani rozmawiać nie chce.

Był to mściwy atak. Świadczył o tym błysk w oczach. Lucinda zadrżała, lecz 

background image

nie dała tego poznać po sobie - zareagowała uśmiechem.

-   Otóż   myli   się   pan,   panie   Lester.   Interesują   mnie   wieści   dotyczące 

Thistledown. Czy wciąż znajduje się w mieście?

- Nie. Znajduje się w drodze do mojej stadniny.

- Ach tak. Stadnina jest w Berkshire, prawda? Harry pochylił głowę, nie bardzo 

mając   odwagę   coś   powiedzieć.   Panny   Pinkerton,   dziwnie   wrażliwe   na   nastroje, 

spojrzały po sobie, a potem popatrzyły na niego ze zmarszczonymi brwiami.

Lady Dalrymple zwróciła się do Lucindy:

- Bardzo żałuję, pani Babbacombe, że nie będzie pani mogła wziąć udziału w 

tym małym przyjęciu, które wydaję w przyszłym tygodniu. Jednak śmiem twierdzić, 

że słusznie pani czyni, udając się do miasta. Jest tam tyle do zobaczenia, a pani jest 

młoda i powinna pani cieszyć się życiem, brać udział we wszystkich towarzyskich 

wydarzeniach. Czy pani pasierbica będzie także uczestniczyła w życiu towarzyskim?

- Być może - odrzekła Lucinda, ignorując napięcie, jakim zareagował na te 

słowa   siedzący   między   nimi  Harry.   -Zadecydujemy   o   tym,   gdy   już   będziemy   w 

mieście.

- To bardzo rozsądny plan. Lady Dalrymple skinęła głową i zajęła się rozmową 

z Em.

- Udaje się pani do Londynu? . Pytanie było zadane spokojnym, obojętnym 

tonem.

- Tak. - Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Muszę tam skontrolować cztery 

gospody, nie pamięta pan?

- Które mianowicie?

-   Gospodę   Pod   Kogutem   w   Hammersmith,   Pod   Jeleniem   w   Barnet,   Pod 

background image

Trzema Świecami na Great Dover Street i Pod Dzwonem w Wanstead.

- Skoro mowa o gospodzie Pod Dzwonem - wtrącił się Pelham - to mogę ją 

pani gorąco polecić. To świetna gospoda. Często się w niej zatrzymuję.

Harry kompletnie go zignorował. Pelham nie zauważył tego na szczęście, gdyż 

w tejże chwili postawiono przed nim dużą jabłkową tarte. Harry skorzystał z tego, że 

biesiadnicy zajęli się deserem, pochylił się w stronę Lucindy i powiedział szeptem:

- Straciła pani chyba zmysły. To są cztery najbardziej uczęszczane gospody w 

całej Anglii. Właściwie to zajazdy znajdujące się przy głównych drogach.

Lucinda sięgnęła po galaretkę.

- Tak też mi mówiono.

- Moja droga pani Babbacombe, udawać inspektora to pani może w gospodach 

na prowincji... - tu przerwał, by podziękować lady Dalrymple za śmietankę, którą mu 

podała -ale w mieście to się nie uda. Poza tym nie może się pani tam pojawić sama.

-   Drogi   panie   Lester,   nie   chce   mi   pan   z   pewnością   powiedzieć,   że   moje 

gospody to miejsca niebezpieczne?

Harry to właśnie próbował jej powiedzieć. Tu wtrącił się Pelham Hurst, który 

słyszał tylko strzępy ich rozmowy.

- Niebezpieczne? Ależ skąd! Pod Dzwonem będzie pani tak bezpieczna jak 

tutaj. Szczerze pani polecam tę gospodę.

Widząc   wzburzenie   w   oczach   Harry'ego,   Lucinda   zachowała   niewzruszony 

wyraz twarzy i pospieszyła zapewnić pana Hursta:

- Jestem pewna, proszę pana, że pan Lester nie to miał na myśli.

- Pan Lester, jak pani dobrze wie, miał na myśli to, że nie ma pani w ogóle 

doświadczenia,  a także szansy na przeżycie  żadnej ze swoich „inspekcji"  w tych 

background image

gospodach bez co najmniej trzech nieprzyzwoitych propozycji i kilku pomniejszych 

zaczepek.

Wygłosiwszy to wyjaśnienie przez zaciśnięte zęby, Harry zaatakował słodki 

sos, który właśnie pojawił się przed nim na stole.

- Czy chciałby pan trochę śmietanki? - zapytała z niewinną miną Lucinda.

Przez chwilę Harry nie widział niczego poza jej ustami, dojrzałymi i pełnymi, 

proszącymi się wprost o pocałunki. Nie słyszał też nic, był kompletnie nieświadomy 

rozmów   toczących   się   naokoło.   Jednak   szybko   się   opanował.   Spojrzał   na   nią 

zmrużonymi oczami i odrzekł:

- Nie, dziękuję.

Lucinda po prostu się uśmiechnęła.

- Od śmietanki się tyje - dodał, ale ona uśmiechała się nadal.

Wyglądała jak kot, który dobrał się do właściwej miski.

Klnąc w myślach, Harry zabrał się do deseru. Jeżeli ona chce pakować się w 

kłopoty, to nie jego sprawa. Ostrzegł ją i dosyć.

- Dlaczego Mabberly nie może skontrolować tych gospód? Przecież powinien 

jakoś zarobić na swoje uposażenie.

- Jak już panu mówiłam, pan Mabberly nie ma właściwych kwalifikacji do 

przeprowadzania dochodzenia.

Lucinda mówiła cicho, była zadowolona, że Heather odwróciła uwagę pana 

Hursta.

Czekała na dalsze uwagi, ale jej sąsiad tylko prychnął i zamilkł.

Harry przetrwał resztę wieczoru, udając, że się dobrze bawi. W istocie jednak 

był ponuro zamyślony. Panowie spędzili niewiele czasu nad portwajnem, z czego był 

background image

zadowolony,   bo   nie   stanowił   dzisiaj   dobrej   kompanii.   Gdy   udali   się   do   salonu, 

okazało się, że zamiast pogawędki, która była czymś zwyczajnym podczas przyjęć u 

Em i którą on miał zamiar wykorzystać do własnych celów, towarzystwo miało się 

oddać słuchaniu muzyki w wykonaniu pani i panny Babbacombe.

Harry   siedział   na   krześle   w   kącie   pokoju,   nieporuszony   tym,   co   uznał   za 

doskonały występ. Gdy umilkły oklaski, podano herbatę. Harry, zły i niezadowolony, 

był jedną z ostatnich osób, które podeszły, by wziąć sobie filiżankę.

-   Tak,   oczywiście   -   powiedziała   Em   do   lady   Dalrymple,   gdy   się   zbliżał   - 

będziemy tam. Poszukam pani. Przyjemnie będzie znowu składać wizyty.

Harry zamarł w bezruchu z ręką wyciągniętą po filiżankę. Em podniosła na 

niego wzrok i zmarszczyła brwi.

- A, jesteś!

- Czy zamierzasz pojechać do miasta, droga ciociu?

- Nie zamierzam, tylko jadę. Jadę tam z Lucindą i Heather. Fergus uda się tam 

już jutro, by przygotować Hallows House. Cudownie będzie rzucić się znowu w wir 

towarzyskiego życia. Wprowadzę Lucindę i Heather w towarzyskie kręgi. Będę się 

świetnie bawiła. Tego mi właśnie potrzeba.

Miała aż tyle tupetu, żeby się do niego uśmiechnąć.

Harry zmusił się do wypowiedzenia paru banalnych frazesów. W obecności 

lady Dalrymple nie mógł powiedzieć ciotce prawdy w oczy.

Następnie wycofał się. Nawet rozmowa z panem Moffatem na temat melioracji 

była   czymś   lepszym   niż   zastanawianie   się   nad   pajęczyną,   w   którą   poczuł   się 

schwytany. Jedyną osobą, z którą mógłby porozmawiać otwarcie, był własny brat.

- Ciotka oszalała. Wszystkie one oszalały - warknął, natknąwszy się na Geralda 

background image

przy oknie.

Heather  Babbacombe   rozmawiała   z   panią   Moffat.   Gerald,   z  uśmiechem   na 

twarzy, nie spuszczał z niej oka.

- Dlaczego? - zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do 

Londynu. Będę mógł pokazać Heather miasto.

Harry żachnął się.

-   Podczas   gdy   londyńscy   rozpustnicy   będą   pokazywali   pani   Babbacombe 

swoje zbiory rycin.

Gerald uśmiechnął się szeroko.

- No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz 

w pobliżu.

Harry popatrzył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie.

- Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sadzenia, drogi 

bracie, przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem 

działań swatów i swatek. Po stracie Jacka na rzecz panny Winterton podwoją oni 

wysiłki i skierują wszystkie ataki na twego obecnego rozmówcę.

- Wiem. - Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci 

jestem za to wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, 

gdyby tak było - nie mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o doświadczenie.

Było   jasne,   że   mówi   szczerze.   Harry   powstrzymał   się   od   wypowiedzenia 

ostrych słów, które cisnęły mu się na usta Powrócił do bezpiecznej rozmowy z sir 

Henrym, unikając starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały.

Goście zaczęli się żegnać. Harry i Gerald, jako członkowie rodziny, zostali 

trochę dłużej. Em wyszła na werandę, by pomachać odjeżdżającym na do widzenia. 

background image

Gerald i Heather flirtowali przy drzwiach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach 

frontowych, znalazł się tuż obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z 

powrotem.

- Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester?

Lucinda   spojrzała   na   niego   z   wyrazem   szczerości   na   twarzy.   Harry   nie 

wiedział, czy to szczerość prawdziwa, czy udawana.

- Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie.

- Szkoda - odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacznie. - Myślałam, że będę 

mogła spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy.

Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie:

- Mówi pani o walcu?

Lucinda potwierdziła skinieniem głowy.

- Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy.

Wyciągnęła rękę. Harry ujął ją, uścisnął... i nie wypuścił z uścisku. Patrzył w 

jej otwartą twarz, w jej oczy, które -mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać.

Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa?

Lucinda uśmiechnęła się.

- Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu 

myślała.

Palce Harry'ego  zacisnęły  się na  jej dłoni. Ogarnął go gniew  i tak  wielkie 

pożądanie,  że omal nie stracił  panowania  nad sobą.  Lucinda  patrzyła na  niego z 

rozchylonymi z lekka wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej 

dłoni, i skłonił się z chłodnym wyrazem twarzy.

- Dobranoc, pani Babbacombe.

background image

To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowania w oczach Lucindy.

Stanęła   na   najwyższym  stopniu   przed   frontowymi   drzwiami   i  patrzyła,   jak 

odjeżdża. Modliła się o to, by Em miała rację.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła 

do   sali   balowej   w   rezydencji   lady   Haverbuck.   Ten   bal   był   pierwszym,   na   który 

przyjęły zaproszenie. Przeprowadzka do Hallows House, na Audley Street, zajęła im 

cztery dni. Kilka dni następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach 

mód. Poprzedniego wieczoru Em wydała przyjęcie mające na celu przedstawienie 

obu   pań   Babbacombe   eleganckiemu   towarzystwu.   Zjawiło   się   wiele   osób,   była 

jednak jedna, która nie zareagowała na zaproszenie.

Lucinda wypisała je własnoręcznie, na białej karcie z pozłacanymi brzegami, i 

wysłała do mieszkania Harry'ego przy Half Moon Street. Jednak podczas przyjęcia na 

próżno wypatrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy.

- Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wrócił - powiedziała Em. - 

On do złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale 

nie możesz go zmusić, żeby pił.

Pozwoliła mu więc odejść, bez szemrania, nie dając najmniejszego znaku, że 

go potrzebuje.

A on jeszcze nie wrócił.

Teraz,   elegancko   ubrana   w   błękitną   suknię   z   połyskliwego   jedwabiu,   z 

włosami ułożonymi kunsztownie, stała u wejścia do sali balowej i rozglądała się 

wokół.

Nie przybyły ani zbyt wcześnie, ani za późno. Sala była już pełna, lecz jeszcze 

nie zatłoczona. Eleganccy dżentelmeni prowadzili konwersację z modnie ubranymi 

matronami, majętne wdowy i przyzwoitki siedziały pod ścianami. Ich podopieczne, 

przeważnie   bardzo   młode   debiutantki,   można   było   łatwo   rozpoznać   po   jasnych 

background image

sukniach w pastelowych odcieniach. Były wszędzie. Odważniejsze rozmawiały już z 

zakochanymi młodzieńcami, a bardziej nieśmiałe trzymały się innych dziewcząt.

- Popatrz! - Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest 

panna Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść?

Lucinda uśmiechnęła się do wesołych panien Morley.

- Oczywiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas.

Heather rozpromieniła się cała.

- Będziemy tam - powiedziała do niej Em, wskazując dłonią, w której trzymała 

lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą.

Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej sukience z muślinu i ze 

złotymi lokami upiętymi wysoko wyglądała jak zjawisko.

-   Śliczna   sukienka,   chociaż   to   ja   ją   wybierałam   -   oznajmiła   Em   i   poszła 

przodem w stronę szezlonga.

Lucinda   podążyła   za   nią.   Już   miała   pójść   za   przykładem   Em   i   usiąść   na 

brokatowym   siedzeniu,   gdy   koło   niej   pojawił   się   młody   pan   Hollingsworth   w 

towarzystwie starszego, daleko bardziej eleganckiego dżentelmena.

- Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu.

Pan Hollingsworth aż się zasapał z podniecenia.

Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania.

Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru.

- Pozwoli pani, że przedstawię mojego kuzyna, lorda Ruthvena.

Elegancki dżentelmen, ciemnowłosy i przystojny, skłonił się z gracją.

- Poczytuję sobie za zaszczyt być przedstawionym pani.

Lucinda dygnęła, podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie.

background image

Wkrótce zauważyła, że jego lordowska mość nie jest jedynym dżentelmenem, 

który pragnie towarzystwa kobiet bardziej dojrzałych. Zaczęli do nich podchodzić 

inni, jemu podobni, którzy bez wahania prosili Ruthvena, by ich jej przedstawił. Jego 

lordowska mość, rozbawiony, spełniał ich życzenia. Lucinda próbowała się wycofać, 

jednak Em powstrzymała ją ruchem dłoni.

- Ja będę uważała na Heather. Baw się. Przecież po to są bale.

Lucinda, doszedłszy do wniosku, że Em wie więcej o tym, jak należy uważać 

na młode dziewczęta, dała za wygraną i uśmiechnęła się do swego przyszłego dworu. 

Wkrótce siedziała otoczona przez całą grupę dżentelmenów, których oceniła jako 

rówieśników   Harry'ego   Lestera.   Wszyscy   co   do   jednego   byli   niewysłowienie 

czarujący. Nie widziała nic złego w tym, że przebywa w ich towarzystwie.

A potem zagrała muzyka.

- Czy mogę prosić o pani pierwszego kotyliona, droga pani?

Lucinda odwróciła się i ujrzała przed sobą ramię lorda Ruthvena.

- Oczywiście, milordzie. Będę zachwycona.

Lord Ruthven uśmiechnął się.

-   Nie,   moja   droga,   to   ja   jestem   zachwycony.   Pani   musi   znaleźć   inny 

przymiotnik.

Lucinda spojrzała na niego pytająco.

- Nic mi nie przychodzi do głowy. Co by pan zasugerował?

Jego lordowska mość pospieszył z pomocą:

- Nie posiadająca się z radości? Podekscytowana? Uszczęśliwiona?

Lucinda roześmiała się. Gdy rozpoczęli już taniec, zapytała:

- A może „pod takim wrażeniem, że nie mam słów, by to wyrazić"?

background image

Lord Ruhtven był zachwycony.

W   miarę   upływu   wieczoru   Lucinda   przekonała   się,   że   ma   ogromne 

powodzenie.   Jako   matrona,   nie   miała   karnetu   i   mogła   wybierać,   kogo   chciała, 

spośród   zapalonych   tancerzy.   W   pewnej   chwili   ich   nadmierny   zapał   obudził   jej 

wrodzoną ostrożność. Lord Ruthven wyglądał na zbyt dobrodusznego i leniwego, by 

stanowić jakieś zagrożenie, ale niektórzy dżentelmeni budzili jej niepokój.

Do tych ostatnich należał lord Craven, który wszedł do sali balowej spóźniony, 

zlustrował pole z wysokości schodów, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do 

Lucindy.   Zmusiwszy   pana   Satterly'ego   do   dokonania   prezentacji,   jego   lordowska 

mość pochylił się nad dłonią Lucindy. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty 

walca.

- Droga pani Babbacombe, mam nadzieję, że zlituje się pani nad spóźnionym i 

zaszczyci go, przyjmując zaproszenie do walca?

Lucinda spojrzała mu w twarz i doszła do wniosku, że lepiej by zrobiła, gdyby 

zlitowała   się   nad   kimś   innym,   po   czym   popatrzyła   pytającym   wzrokiem   na 

dżentelmenów stojących naokoło.

Ci   natychmiast   pospieszyli   jej   na   ratunek,   twierdząc,   że   propozycja   lorda 

Cravena jest oburzająca, arogancka i niesprawiedliwa i przedstawiając jej liczne inne 

możliwości. Lucinda wycofała dłoń z uścisku palców lorda i powiedziała:

-   Obawiam   się,   że   będzie   pan   musiał   poszukać   innej   partnerki.   ,   Jego 

lordowska mość przybrał natychmiast obrażoną minę.

- Zastanówmy się teraz - powiedziała Lucinda i już miała podać rękę panu 

Amberly'emu, który, podobnie jak lord Ruthven, był bardziej skłonny do zabawy niż 

uwodzenia, gdy usłyszała za sobą jakiś ruch.

background image

Długie   silne   palce   objęły   jej   ramię   w   miejscu,   gdzie   było   nagie,   tuż   nad 

rękawiczką.

- Sądzę, droga pani, że to mój walc.

Lucinda wstrzymała oddech. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Harrym. 

Ich oczy się spotkały. Wargi Harry'ego wygięły się w uśmiechu, który zamienił się w 

nieznaczny grymas, nie dający się zauważyć, gdyż Harry się ukłonił.

Po chwili wyprostował się z kamiennym wyrazem twarzy.

- Zaraz, Lester! To nie w porządku.

Pan Amberly miał kwaśną minę. Inni go poparli.

Harry popatrzył na nich wyniośle, po czym skierował wzrok na Lucindę.

- Przypominam, droga pani, że jest mi pani winna walca. Jestem tutaj, żeby 

odzyskać dług.

- Rzeczywiście, panie Lester. - Lucinda, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu, 

dała za wygraną i uśmiechnęła się z zachwytem. - Zawsze spłacam swoje długi. Mój 

pierwszy walc w stolicy należy do pana.

Harry   powściągnął   uśmiech   tryumfu.   Eleganckim   gestem   ujął   jej   dłoń   i 

umieścił ją na swoim rękawie.

Lucinda   poszukała   wzrokiem   Em,   lecz   jej   mentorkę   zasłaniali   stojący   w 

pobliżu dżentelmeni.

- Panowie - powiedziała i skinąwszy głową swoim rozczarowanym rycerzom, 

dała się poprowadzić do tańca.

Harry milczał, dopóki nie porwał ich wir walca, lecz gdy to się stało, spojrzał 

w błękitne oczy Lucindy i powiedział:

- Wiem, droga pani, że  pani nie ma doświadczenia,  jeżeli  chodzi  o wielki 

background image

świat. Obawiam się, że muszę panią ostrzec, że wielu z dżentelmenów, którzy tak 

zabiegają o pani uśmiechy, należy traktować z wielką ostrożnością.

Lucinda zmarszczyła brwi.

- To się rozumie samo przez się.

Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem.

- Ja nie mam siedmiu lat. Nie widzę powodu, dla którego nie miałabym cieszyć 

się   ich   towarzystwem.   Nie   jestem   tak   niedoświadczona,   by   dać   się   zwieść   ich 

czarowi.

Harry   przez   całą   minutę   zastanawiał   się,   czy   nie   przestraszyć   jej   jakimś 

bardziej   jednoznacznym  ostrzeżeniem,  ale  rozmyślił się.  Wiedział,  przypominając 

sobie   jej   rozmowę   z   Jakiem   Blountem   Pod   Zieloną   Gęsią,   że   Lucindę   trudno 

przestraszyć.

- Czy coś jest nie w porządku? Lucinda spojrzała na niego poirytowana.

- O co chodzi?

- Jak pan zapewne wie - odrzekła - nie mam wielkiego doświadczenia, jeżeli 

chodzi o tańczenie walca. Charles nie tańczył. Pobierałam lekcje, ale w pełnej ludzi 

sali balowej to co innego.

Harry nie mógł się powstrzymać, uśmiechnął się szeroko.

- Niech się pani po prostu odpręży.

Spojrzenie, jakim go obrzuciła, świadczyło, że uważa jego dobry humor za coś 

nie na miejscu.

Harry,   powstrzymując   się   od   śmiechu,   przyciągnął   ją   do   siebie   i   zaczął 

prowadzić tak, że ona, czując się teraz pewnie, wykonywała skomplikowane obroty 

bez najmniejszego błędu. Odprężyła się i uświadomiła sobie, że poddaje się cała 

background image

zmysłom. Jego twarde uda stykały się z jej udami, gdy wirowali po sali, czuła ciepło 

jego ciała, bijącą od niego siłę. Powstało w niej jakieś dziwne napięcie. Spojrzała 

spod rzęs na Harry'ego i zobaczyła, że tańczy bez uśmiechu.

Harry usiłował nie myśleć o tym, że trzyma w ramionach najwdzięczniejszą 

istotę, jaką w życiu spotkał, nie chciał zaprzątać sobie uwagi jej krągłymi kształtami, 

gładkością   jej   pleców,   wdzięczną   szyją,   którą   odsłaniała   nowa   fryzura,   chciał 

natomiast pamiętać o tym, co go przywiodło do Londynu.

- Kiedy planuje pani odwiedzić gospody?

Lucinda ocknęła się i powiedziała:

- Zamierzałam zacząć jutro od gospody Pod Kogutem w Hammersmith.

Harry  nie  zadał   sobie  trudu,   by   zapytać,  czy   zapewniła  sobie   odpowiednią 

opiekę. Ta przeklęta kobieta była tak nieracjonalnie pewna siebie, tak nieświadoma 

prawdziwych niebezpieczeństw, tak uparta...

-   Przyjadę   po   panią   o   dziewiątej.   Niech   się   pani   nie   obawia   -   dodał   - 

pojedziemy moją kariolką i będzie z nami Dawlish. Zostaną zachowane wszelkie 

zasady przyzwoitości.

Lucinda, uszczęśliwiona, omal się nie roześmiała. Przypomniały jej się słowa 

Em. Popatrzyła na Harry'ego uważnie, a potem wyraziła z wdziękiem zgodę:

- Dziękuję panu. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo uczyni przejażdżkę 

bardziej interesującą.

Harry   nie   mógł   nic   wywnioskować   z   pogodnego   wyrazu   twarzy   Lucindy. 

Przyciągnął ją mocniej do siebie i postanowił cieszyć się tańcem.

Gdy muzyka umilkła, odprowadził Lucindę na miejsce, gdzie czekał na nią 

niecierpliwie   cały   jej   dwór.   Napotkawszy   wyczekujące   spojrzenia   dżentelmenów, 

background image

zesztywniał i zamiast puścić rękę swej ślicznej partnerki i skłonić się elegancko, jak 

wymagał tego zwyczaj, położył dłoń na jej dłoni, nie uwalniając jej wcale.

Lucinda udawała, że nie zauważyła, że coś jest nie tak. Wsparta na ramieniu 

Harry'ego gawędziła z różnymi osobami. Miała ochotę spojrzeć na niego, lecz nie 

mogła,   stojąc   tak   blisko,   gdyż   jej   zainteresowanie   byłoby   zbyt   oczywiste   dla 

otoczenia. Odprężyła  się trochę, gdy podeszła do nich pani Burnham wsparta na 

ramieniu pana Courtneya. Wymieniły kilka uprzejmych zdań, po czym pani Burnham 

wzięła na cel pana Amberly'ego.

Lucinda nie zauważyła tego, gdyż zatonęła w spojrzeniu Harry'ego. Patrzył na 

nią z nieprzeniknionym, coraz bardziej nieprzystępnym wyrazem twarzy, zaciskając 

przy tym usta. Lucinda poczuła nagle, że trudno jej oddychać.

Dźwięk   skrzypiec   wybawił   ją   -  nie   miała   pojęcia,   od   czego.   Podszedł   pan 

Amberly i poprosił ją do kadryla. Spojrzawszy na Harry'ego, wysunęła delikatnie 

rękę spod jego ramienia. On na chwilę przytrzymał ją, a potem puścił.

- Nie podziękowałam panu jeszcze za walca - powiedziała. - Tańczyło mi się z 

panem doskonale.

Harry z kamienną twarzą skłonił się w milczeniu.

Gdy   kadryl   się   skończył   i   Lucinda   wróciła   na   miejsce,   ku   swemu 

rozczarowaniu,   nie   zastała   tam   Harry'ego.   Rozejrzała   się,   szukając   wzrokiem 

Heather. Jej pasierbica rozmawiała właśnie z Geraldem, pannami Morley i jakimiś 

dwoma młodzieńcami. Wyglądało na to, że jest bardzo zadowolona. Lucinda wróciła 

do swoich rycerzy. Rozmawiała  też z panią Burnham, ale nie bawiła się już tak 

dobrze jak przedtem.

Po   jakimś   czasie   rozległy   się   ponownie   dźwięki   walca.   Lucinda   drgnęła. 

background image

Tańczyła już ze wszystkimi członkami swojego dworu, z którymi taniec wydawał jej 

się bezpieczny. Nie spodziewała się kolejnego walca.

Podniosła oczy i napotkała spojrzenie lorda Ruthvena.

- No i co, moja droga - zapytał - którego z nas zaszczyci pani drugim tańcem?

Lucinda popatrzyła na swój dwór. Jej wzrok padł na uwodzicielskiego eleganta 

o kilka lat starszego od niej, lecz z pewnością daleko bardziej doświadczonego. Być 

może   ma   on   na   myśli   coś   nieprzystojnego,   jednak   będzie   można   sobie   z   nim 

poradzić. Z pogodnym uśmiechem powiedziała:

- Może pana Ellerby?

Podczas tańca pan Ellerby zachowywał się bez zarzutu.

Jednak odprowadzając Lucindę, powiedział:

- Nie sądzi pani, pani Babbacombe, że jest tu niezmiernie duszno?

Lucinda popatrzyła na niego z uśmiechem.

- Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć.

Sala była tak pełna, że spoza tłumu nie mogła  dojrzeć szezlonga  Em, gdy 

skończywszy tańczyć walca, znaleźli się w drugim końcu sali.

- Te drzwi prowadzą na taras, a ogrody lady Haverbuck są bardzo duże. Może 

spacer po nich ochłodziłby pani policzki? - zapytał pan Ellerby z błyskiem w oku, a 

potem dodał, pochylając się nad Lucindą i ściskając znacząco jej palce: - Przecież nie 

mamy ochoty zasłabnąć, prawda?

Lucinda   zesztywniała   Odetchnęła  głęboko  i  już  miała  powiedzieć  swojemu 

natarczywemu partnerowi, że zasłabnięcia zdarzają się jej niezmiernie rzadko, gdy 

ktoś wybawił ją z kłopotu.

- Nie sądzę, Ellerby, by pani Babbacombe potrzebny był w tej chwili spacer.

background image

Te stanowcze słowa sprawiły, że Ellerby zrobił kwaśną minę.

- To była tylko luźna propozycja - powiedział, patrząc groźnie na Harry'ego i 

podając Lucindzie ramię. - Czas na kolację, proszę pani.

- Rzeczywiście - potwierdził Harry.

Lucinda zauważyła, że mierzy Ellerby'ego lodowatym wzrokiem. Jego palce 

dotknęły lekko jej ramienia, a potem objęły jej przegub.

- Jeżeli pani sobie życzy, odprowadzę panią do stołu - powiedział Harry i wziął 

ją pod ramię.

Lucinda odprawiła Ellerby'ego, mówiąc uprzejmie:

- Dziękuję panu za uroczego walca.

Ellerby zamierzał dyskutować, ale napotkawszy wzrok Harry'ego, skłonił się 

tylko z niezadowoloną miną.

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.

- Jestem tego pewien - mruknął Harry pod nosem.

- Słucham? - zapytała Lucinda.

- Nic takiego - odrzekł, zaciskając usta. - Czy nie mogła pani wybrać bardziej 

odpowiedniego partnera niż Ellerby? Tylu miała pani wokół siebie dżentelmenów. 

Czy nie widzi pani różnicy?

-   Oczywiście,   że   widzę   -   odparła   Lucinda,   podnosząc   dumnie   głowę.   - 

Tańczyłam już ze wszystkimi i nie chciałam, żeby wyglądało, iż któregoś zachęcam.

-   Proszę   mi   wierzyć,   pani   Babbacombe,   lepiej   pani   zrobi,   zachęcając 

dżentelmenów, a całkiem unikając rozpustników.

- Nonsens - powiedziała Lucinda, naśladując ton Em. -Nie groziło mi żadne 

niebezpieczeństwo.

background image

-   Droga   pani,   ja   z   wielkim   trudem   uwierzyłbym,   że   pani   potrafi   dostrzec 

niebezpieczeństwo,   nawet   wtedy,   gdy   jest   ono   tuż-tuż   -   rzekł   Harry   z   kamienną 

twarzą.

Lucinda musiała zasznurować usta, żeby się nie uśmiechnąć.

- Brednie - odparowała.

Harry popatrzył na nią z poważną miną, a potem zaprowadził ją do stołu. Nie 

był to jeden z małych dwuosobowych stolików stojących pod ścianami, lecz duży 

stół, przy którym pomieścić się mogło spore towarzystwo, znajdujący się w pobliżu 

bufetu na środku sali. Zajmując miejsce, które Harry dla niej zarezerwował, Lucinda 

spojrzała na niego zaintrygowana.

Była jeszcze bardziej zaintrygowana, gdy członkowie jej dworu zasiedli przy 

tym samym stole, a Harry powstrzymał się od wrogich komentarzy. Siedział obok 

niej, wygodnie oparty, z kieliszkiem szampana w dłoni i w milczeniu czuwał nad 

konwersacją.   Jego   obecność   sprawiała,   że   panowie   pozwalali   sobie   jedynie   na 

przystojne żarty. Przysiadając się do nich, Anabelle Burnham popatrzyła ciekawie na 

Harry'ego,   po   czym,   podchwyciwszy   spojrzenie   Lucindy,   uniosła   kieliszek   w 

niemym   toaście.   Lucinda   uśmiechnęła   się,   a   potem   przeniosła   wzrok   na   twarz 

Harry'ego.

Patrzył na nią, zaciskając usta w sposób już dobrze jej znany z nieprzeniknioną 

miną.

Na drugi dzień rano, zgodnie z obietnicą, Harry czekał na nią w holu Hallows 

House punktualnie o dziewiątej.

Schodząc   po   schodach   w   sukni   w   kolorze   hiacyntów   i   zarzuconej   na   nią 

błękitnej pelerynie, Lucinda poczuła, że ogląda ją spojrzeniem znawcy.

background image

- W tej pelerynie przynajmniej pani nie zmarznie - powiedział, pochylając się 

nad jej drobną dłonią. - Proszę nie zapomnieć o rękawiczkach.

Lucinda wyjęła rękawiczki z torebki.

- Wrócę na obiad, Fergusie - zapowiedziała i, nakładając starannie rękawiczki, 

spojrzała na Harry'ego. - Czy pan zje z nami, panie Lester?

- Nie... Proszę przekazać ciotce wyrazy ubolewania -odparł, prowadząc ją do 

drzwi. - Mam inne zobowiązania.

Lucinda zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i spytała:

-  Mam   nadzieję,   że   nie  sprawiam  panu   kłopotu,  oczekując   pańskiej   opieki 

podczas wizyt w gospodach?

-   Żadnego,   droga   pani.   Jak   pani   zapewne   pamięta,   sam   to   pani 

zaproponowałem. - Nie chciał zastanawiać się dlaczego. - Skoro już czas, to jedźmy.

Pomógł jej wsiąść do kariolki, w której czekał Dawlish, i ruszyli.

Znalazłszy się w Hammersmith, na dziedzińcu gospody Pod Kogutem, Lucinda 

zorientowała   się,   że   gospoda   ta   bardzo   przypomina   gospodę   Pod   Herbem. 

Wystarczyło   jedno   spojrzenie   na   Harry'ego,   by   oberżysta,   pan   Honeywell,   z 

szacunkiem oprowadził ją po dużym budynku składającym się z trzech połączonych 

ze sobą skrzydeł. Znajdowali się właśnie na parterze i kierowali w stronę głównego 

wejścia,  gdy Lucinda  usłyszała  śmiech dobiegający  zza  drzwi,  które, jak sądziła, 

prowadziły do jednej z sypialni.

Przypomniała   jej   się   gospoda   Pod   Zieloną   Gęsią,   jednak   tutaj   śmiech 

dobiegający jej uszu był śmiechem mężczyzny. Przystanęła.

- Co jest za tymi drzwiami? - zapytała.

-   Salonik   dla   stałych   gości,   proszę   pani   -   odrzekł   z   kamienną   twarzą   pan 

background image

Honeywell.

-   Salonik?   -   Lucinda   popatrzyła   ze   zmarszczonymi   brwiami   na   zamknięte 

drzwi. - Cztery saloniki. Czy to nie za wiele?

- Znajdujemy się tak blisko miasta - wyjaśnił pan Honeywell - więc bardzo 

często zdarza się nam wynajmować pokoje na grupowe spotkania.

Lucinda zasznurowała usta.

- Chciałabym zobaczyć ten salonik, Honeywell.

- Ten jest obecnie zajęty, ale w innym skrzydle mamy drugi, zupełnie taki sam. 

Może zechciałaby pani obejrzeć tamten?

- Owszem. A kto zajmuje obecnie ten?

- Yyy... grupa dżentelmenów, proszę pani.

Lucinda   spojrzała   pytająco   i   już   miała   coś   powiedzieć,   kiedy   Honeywell 

zagrodził jej drzwi do saloniku, mówiąc:

- Nie radziłbym pani im przerywać.

Lucinda, zdziwiona, zmierzyła wzrokiem pana Honeywella.

- Kto tam jest?

Na dźwięk tych słów Lucinda drgnęła, bo to Harry Lester je wypowiedział, a 

były to pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w ciągu ostatniej godziny.

Pan Honeywell spojrzał na niego błagalnie.

- To grupa młodych elegantów, proszę pana. Wie pan, jakiego pokroju.

- W istocie - powiedział Harry i zwrócił się do Lucindy: - Nie może pani tam 

wejść.

- Co takiego?

Harry wytrzymał jej wzrok.

background image

-   Pozwoli   pani,   że   powiem   to   tak   -   odezwał   się   głosem   cichym,   lecz 

stanowczym. - Pani tam nie wejdzie.

Lucinda miała wielką ochotę domagać się od niego, by wyjaśnił, dlaczego tak 

mówi, tylko po to, żeby się przekonać, jak na to zareaguje. Powstrzymała się jednak 

i, spiorunowawszy go wzrokiem, zwróciła się do pana Honeywella:

- Proszę mi pokazać drugi salonik.

Oberżysta odetchnął z ulgą.

Po obejrzeniu saloniku i wysłuchaniu wielokrotnych zapewnień, że jest taki 

sam jak tamten, Lucinda zdjęła rękawiczki i kiwnęła na Honeywella.

- Teraz obejrzę księgi. Proszę je przynieść.

Położywszy   rękawiczki   i   torebkę   na   stole,   Lucinda   podeszła   do   okna, 

odetchnęła głęboko i odwróciła się, stając twarzą w twarz z Harrym. Stał przed nią i 

mierzył ją wyzywającym spojrzeniem.

- Zechce  pan przyjąć do wiadomości, panie Lester, że nie miałam zamiaru 

przerywać nikomu prywatnego spotkania.

Chciałam to wyjaśnić panu Honeywellowi, kiedy pan się wmieszał.

Niepewny   wyraz   twarzy   Harry'ego   i   zmieszanie   widoczne   w   jego   oczach 

podziałały na Lucindę jak balsam. Bezzwłocznie wykorzystała przewagę.

- Chciałam tylko sprawdzić, czy goście działają w dobrej wierze, korzystając z 

mojej gospody. Nawet pan musi przyznać, że mam do tego prawo. Ani pan, ani pan 

Honeywell   nie   powinniście   traktować   mnie   jak   dziecko,   które   nie   wie,   co   jest 

właściwe, a co nie! A poza tym, drogi panie, nie na leżało mi grozić. - Podniosła 

dumnie   głowę.   -   Chcę   usłyszeć   słowo   „przepraszam"   za   pańskie   zachowanie 

niegodne dżentelmena.

background image

Reakcją na jej żądanie było milczenie. Harry przyglądał się jej przez dłuższą 

chwilę.

- Proponuję,  droga  pani, by  opanowała pani wzburzenie.  Moje zachowanie 

przez cały dzisiejszy ranek było jak najbardziej godne dżentelmena.

- Tak pan uważa?

- Przyznaję, że zarówno ja, jak i Honeywell wyciągnęliśmy pochopne wnioski. 

Za   to   panią   przepraszam.   Jednak   co   do   reszty...   Obawiam   się,   że   musi   pani 

zrozumieć, że były nader ważkie powody...

- Powody? Jakie, jeśli wolno spytać?

Ano takie, że on, wiedziony nieodpartym impulsem pragnął ją chronić, zadbać 

o jej bezpieczeństwo. Świadomy tej prawdy Harry spojrzał w błękitne oczy, a potem 

na usta -czerwone, pełne i z lekka rozchylone. Wiedziony wewnętrznym przymusem 

i świadomy tego, że Lucinda oddycha bardzo szybko, a jemu samemu serce wali jak 

młotem, Harry wyciągnął rękę i jednym palcem delikatnie przeciągnął po jej dolnej 

wardze.

Dreszcz, który wstrząsnął Lucindą, poruszył go do głębi.

Wezbrało   w   nim   pożądanie.   Usiłował   je   opanować.   Próbował   odetchnąć, 

próbował się cofnąć, lecz nie był w stanie tego uczynić.

Za drzwiami rozległy się kroki, skrzypnęła deska w podłodze.

Harry błyskawicznie pochylił się i dotknął ustami jej warg w pieszczocie tak 

krótkiej, że zaledwie zdołał zarejestrować delikatne poruszenie jej warg pod swoimi.

Gdy   drzwi   się   otworzyły   i   do   pokoju   wszedł   Honeywell,   Harry   stał   przy 

kominku, w odległości kilku jardów od Lucindy. Oberżysta nie zauważył niczego 

niezwykłego. Położył ciężkie księgi na stole i spojrzał na Lucindę wzrokiem pełnym 

background image

nadziei.

Wahała się przez chwilę, starając się opanować emocje, a następnie ruszyła w 

kierunku stołu z miną tak wyniosłą, że pan Honeywell zamrugał oczyma.

- Tylko liczby dotyczące bieżącego roku, proszę.

Oberżysta pospieszył spełnić jej żądanie.

Pochylając się nad księgami, Lucinda starała się uspokoić nerwy wzburzone 

tym zbyt krótkotrwałym pocałunkiem, a także bliskością Harry'ego. Przez moment 

wydawało jej się, że świat naokoło niej wiruje jak szalony, odsunęła więc od siebie 

wspomnienia i skupiła się na liczbach. Po półgodzinie podniosła znad nich głowę z 

zadowoleniem. W tej chwili panowała już nad sobą całkowicie i czuła się na siłach, 

by prowadzić niezobowiązującą rozmowę podczas drogi powrotnej na Audley Street.

Harry   odpowiadał   na   jej   pytania,   ale   poza   tym   nie   angażował   się   w   tę 

rozmowę, pozwalając jej mówić. Gdy znaleźli się przed domem Em, Lucinda czuła, 

że poszło jej bardzo dobrze.

Harry pomógł jej wysiąść, a ona, stojąc już obok kariolki, powiedziała:

- Bardzo jestem panu wdzięczna za opiekę, panie Lester.

I   z   czymś,   co   uważała   za   chwalebny   hart   ducha,   powstrzymała   się   od 

wszelkich dalszych komentarzy.

- Naprawdę?

Harry popatrzył na nią pytająco.

- Naprawdę.

- W takim razie proszę powiedzieć Fergusowi, żeby mnie poinformował, kiedy 

pani życzy sobie skontrolować kolejną gospodę - rzekł, obejmując jej kibić.

Lucinda czuła ciepło jego dłoni i pomyślała, że tamten króciutki pocałunek był 

background image

pierwszą oznaką, że zwycięstwo jest możliwe. Postanowiła wytrwale do niego dążyć. 

Jeżeli raz przełamała jego opór, uda jej się to ponownie.

- Nie mogę zabierać panu tyle czasu - powiedziała, spuszczając oczy.

Harry zmarszczył brwi.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi go pani zabierała - odrzekł, a potem 

dodał, przypomniawszy sobie o ostrożności: - Mówiłem już przedtem, że skoro jest 

pani gościem mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, to jestem pani winien opiekę.

Wydawało mu się, że słyszy zniecierpliwione „hm!". Powstrzymując uśmiech, 

odwrócił głowę i napotkał współczujące spojrzenie Dawlisha.

Następnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy puścił kibić Lucindy, cofnął 

się o krok i podał jej ramię, a potem, ignorując przeczucia swego wiernego giermka, 

poprowadził ją rycersko po schodach.

Czekając,   aż   Fergus   otworzy   drzwi,   Lucinda   uniosła   wzrok   i   dostrzegła 

wymianę spojrzeń między Harrym a Dawlishem.

- Dawlish wydaje się bardzo przygnębiony. Czy coś się stało?

- Nie, nie jest przyzwyczajony do tak wczesnego wstawania.

- O! - zdziwiła się Lucinda.

- Au revoir, droga pani.

Przekraczając   próg,   Lucinda   obejrzała   się   i   posłała   Harry'emu   uśmiech   - 

łagodny, kuszący uśmiech uwodzicielki. A potem powoli ruszyła w stronę schodów. 

Całkowicie zahipnotyzowany Harry stał i patrzył za nią, a ona szła, kołysząc lekko 

biodrami.

- Proszę pana?

Harry   ocknął   się.   Kiwnąwszy   głową   Fergusowi,   odwrócił   się   i   zbiegł   po 

background image

stopniach. Wsiadając do kariolki, posłał Dawlishowi ostrzegawcze spojrzenie.

A potem zajął się końmi.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tydzień   później   Harry   siedział   przy   biurku   w   małej   bibliotece   w   swoim 

londyńskim mieszkaniu. Okno wychodziło na zadrzewione podwórze. Na zewnątrz 

maj zmierzał wielkimi krokami ku ciepłemu czerwcowi, a eleganckie towarzystwo 

szykowało się na nadchodzące szaleństwo ślubów i weselnych przyjęć. Na ustach 

Harry'ego ukazał się cyniczny uśmieszek -jemu było w głowie zupełnie co innego.

Rozległo   się   ciche   pukanie.   Drzwi   się   otworzyły   i   do   biblioteki   zajrzał 

Dawlish.

-   A...   tutaj   pan   jest.   Pomyślałem   sobie,   że   zechce   pan   wiedzieć,   że   panie 

wybierają się dziś wieczorem do lady Hemminghurst.

- Do diabła!

Harry skrzywił się. Amelia Hemminghurst miała słabość do rozpustników i 

uwodzicieli, więc wśród gości zapewne będzie ich wielu.

- Będę chyba musiał się tam pokazać.

- Tak też myślałem. Pójdzie pan pieszo czy mamy zaprzęgać do powozu?

Harry zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową.

- Pójdę pieszo.

Będzie   już   zapadał   zmierzch;   krótki   spacer   na   Grosvenor   Square   ukoi   mu 

nerwy napięte z powodu ograniczeń, jakie sobie ostatnio narzucał.

Dawlish wycofał się, kiwając głową.

Bawiąc się niedbale piórem, Harry po raz kolejny przemyślał swoją strategię. 

Opuściwszy Newmarket, uparcie trzymając się planu, pojechał do Lester Hall. Tam 

zastał swego brata Jacka z mającą wkrótce zostać jego żoną panną Sophią Winterton 

oraz   jej   opiekunami,   wujem   i   ciotką,   czyli   panem   i   panią   Webb.   Nie   miał   nic 

background image

przeciwko pannie Winterton, w której jego brat był zadurzony aż do ogłupienia, ale 

nie   podobało   mu   się,   że   w   srebrnobłękitnych   oczach   pani   Webb   zapala   się 

niebezpieczny blask i że ta dama patrzy na niego rozmarzonym wzrokiem. Doszedł w 

końcu   do   wniosku,   że   Londyn   będzie   dla   niego   miejscem   bezpieczniejszym   niż 

Lester Hall.

Przyjechał   do   miasta   na   dzień   przed   przybyciem   ciotki   i   jej   towarzyszek. 

Wiedząc, że Em, wychowana w bardziej niebezpiecznych czasach, nie rusza się w 

podróż   bez   eskorty,   był   spokojny,   że   pani   Babbacombe   podczas   drogi   nic   nie 

zagraża.

Jednak po przyjeździe do Londynu zagrażało jej wiele. Harry przyczaił się na 

tak długo, jak to było możliwe, mając nadzieję, że dzięki temu salonowe lwice i 

swatki   nie  będą  miały  pojęcia   o  tym,  że   znajduje  siew   mieście.  Dnie   spędzał   w 

klubach,   gdzie   bywali   jedynie   mężczyźni,   unikał   parku   w   godzinach   spacerów   i 

jeździł wszędzie powozem, zamiast chodzić pieszo po chodnikach, gdzie stałby się 

ofiarą różnych wdów i mamuś. Czyniąc to wszystko, osiągnął w zasadzie swój cel.

Dzięki temu, że Dawlish spędzał całe dnie w kuchni Hallows House, mógł 

pojawiać się w pełnym świetle tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne.

Tak jak dziś wieczorem. Dotychczas udawało mu się ochronić tę przeklętą 

kobietę zarówno przed gośćmi gospód, jak i przed salonowymi uwodzicielami, co 

wzbudziło zdziwienie wśród eleganckiego towarzystwa. A co do zakusów swatów i 

mamuś córek na wydaniu, to mieli oni niewielkie pole do popisu dzięki temu, że 

ograniczył swoje bytności w wielkim świecie tylko do okazji, przy których bywała 

tam Lucinda Babbacombe.

Harry uśmiechnął się do siebie i odłożył pióro. Wiedział, że jest za wcześnie na 

background image

tryumf, bo sezon towarzyski jeszcze nie dobiegł końca. Wstał i zmarszczył brwi. 

Miał nadzieję, że aż do jego zakończenia uda mu się wytrwać w tym, by zachowywać 

się jak dżentelmen.

- Proszę mi powiedzieć, panie Lester, czy dobrze się pan bawi w tym sezonie?

To pytanie zaskoczyło Harry'ego. Spojrzał w twarz swojej partnerki, patrzącej 

na niego z wyrazem uprzejmego zainteresowania, a potem uniósł głowę i wykonał z 

nią kilka obrotów. Gdy przybył do sali balowej u lady Hemminghurst, zastał ją już 

otoczoną przez grupę największych uwodzicieli w całym mieście. Nie marnując więc 

czasu, wyprowadził ją z ich zasięgu.

- Nie - odpowiedział na jej pytanie.

- Więc dlaczego pan tu jest? Lucinda patrzyła mu w twarz, spodziewając się 

szczerej odpowiedzi. Pytanie to stało się dla niej bardzo ważne, ponieważ dni mijały, 

a on nie uczynił nic, żeby sprawić, by ona nim się zainteresowała. Em miała rację: 

był jak koń. Przyjechał za nią do Londynu, ale jej nie ścigał.

Wybrał się z nią do wszystkich czterech gospód i nie odstępował jej na krok, 

podczas gdy dokonywała w nich inspekcji, ale ani razu nie zaproponował, że zabierze 

ją   gdzie   indziej.   Wszelkie   wzmianki   o   parku,   o   tym,   jak   piękne   są   Richmond   i 

Merton, przyjął tak, jakby o nich w ogóle nie słyszał.

Postawę,   jaką   przybrał   w   salach   balowych,   Lucinda   była   skłonna   określić 

mianem psa ogrodnika. Niektórzy, jak na przykład lord Ruthven, byli tym ubawieni. 

Inni, jak na przykład ona sama, zaczynali tracić cierpliwość.

Harry spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby chcąc ją zniechęcić do dalszych 

pytań.

- Czy mam przez to rozumieć, że wolałby pan być ze swoimi końmi? - zapytała 

background image

słodkim głosem.

- Tak - odrzekł Harry. - Daleko bardziej wolałbym być teraz w Lestershall.

- W Lestershall? - powtórzyła.

Harry potwierdził kiwnięciem głowy.

- W Lestershall Manor... w mojej stadninie. Otrzymała nazwę od wioski, która 

z kolei ma nazwę pochodzącą od nazwy głównego majątku mojej rodziny.

Rezydencja   ta   wymagała   generalnego   remontu.   Teraz,   mając   pieniądze, 

doprowadzi ją do porządku. Zbudowany bez jednolitego planu dom z pruskiego muru 

będzie wspaniałą, wygodną rezydencją. Zamieszka tam, gdy się ożeni.

Gdy   się   ożeni?   Harry   zacisnął   zęby   i   zmusił   się,   by   spojrzeć   na   swoją 

partnerkę.

Lucinda odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem.

- Więc dlaczego nie jest pan w Lestershall Manor?

Bo dom jest pusty, nie wykończony. Te słowa cisnęły się Harry'emu na usta, 

ale ich nie wypowiedział. Rzekł natomiast:

- Ponieważ jestem tutaj i tańczę z panią walca.

W jego tonie nie było nic uwodzicielskiego.

- Czy mogę mieć nadzieję, że sprawia to panu przyjemność?

Harry zacisnął wargi.

-   Droga   pani,   zapewniam   panią,   że   tańczenie   z   panią   walca   jest   jedną   z 

nielicznych przyjemności, jakie oferuje mój obecny tryb życia.

Lucinda przybrała sceptyczny wyraz twarzy.

- Pańskie obecne życie jest do tego stopnia uprzykrzone?

- W istocie. Moje obecne życie jest czymś, czego nie zniósłby żaden hulaka.

background image

- Dlaczego pan je znosi? - zapytała łagodnym tonem Lucinda.

Harry,   słysząc   ostatnie   takty   walca,   wykonał   obrót   i   znieruchomiał   wraz   z 

zadającą   mu   to   pytanie   Lucindą.   Patrzyła   na   niego   zachęcająco,   uspokajająco.   Z 

wielkim wysiłkiem cofnął się jednak, powracając do cynicznej postawy, dzięki której 

tak długo pozostawał bezpieczny. Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, wypuścił 

ją z objęć i podał jej ramię.

- Rzeczywiście dlaczego, droga pani? Obawiam się, że sam nie będę nigdy 

tego wiedział.

Lucinda poczuła, że ogarniają zniecierpliwienie. Wsparła się na jego ramieniu, 

uświadamiając sobie, że walc, a prosił ją zawsze tylko do walca, trwa zbyt krótko, by 

mogła skruszyć jego opór. Dlaczego tak uparcie zaprzeczał temu, co -wiedzieli to 

oboje - było faktem? To pytanie nie dawało jej spokoju.

- Pańska ciotka była zdziwiona, widząc pana w mieście.

Mówiła, że... że będą pana ścigać damy pragnące wydać za pana swoje córki.

Czy on uważa małżeństwo za pułapkę? - zastanowiła się.

- Śmiem twierdzić, że to prawda - odrzekł Harry. - Zresztą Londyn podczas 

sezonu   nigdy   nie   był   miejscem   bezpiecznym   dla   dobrze   urodzonych   i   dobrze 

sytuowanych   dżentelmenów.   Bez   względu   na   to,   jaką   by   się   cieszyli   reputacją   - 

dodał, patrząc jej w oczy.

- Uważa pan te... pościgi za coś nieuniknionego?

- Tak nieuniknionego jak wiosna, choć o wiele mniej przyjemnego. A teraz 

chodźmy, odprowadzę panią do Em.

- Ach...

Lucinda   rozejrzała   się   i   zauważyła   falujące   łagodnie   firanki   u   drzwi 

background image

prowadzących na taras. Za tymi drzwiami, pod rozgwieżdżonym niebem, rozciągał 

się cienisty ogród.

- Właściwie - powiedziała - jest mi trochę gorąco.

To kłamstwo sprawiło, że jej twarz oblał rumieniec.

Harry przyjrzał jej się przymrużonymi oczami. Nie potrafiła kłamać, było to 

dla niego oczywiste.

-   Może   -   ciągnęła   Lucinda,   starając   się   mówić   lekkim   tonem   - 

pospacerowalibyśmy po tarasie?

To   w   takich   chwilach   jak   ta   najbardziej   odczuwała   braki   w   swoim 

wychowaniu. Fakt, że wyszła za mąż w wieku lat szesnastu, sprawił, iż nie miała 

pojęcia o flircie ani też o tym, jak zachęcać mężczyznę. Gdy jej towarzysz nic nie 

odpowiedział, spojrzała na niego niepewnie.

Harry   miał   minę   człowieka   zirytowanego,   który   ma   świadomość,   że   musi 

zachowywać się grzecznie.

- Droga pani, byłbym niezmiernie zadowolony, gdyby wbiła pani sobie do 

swojej   ślicznej   główki,   że   jestem   tutaj,   w   Londynie,   stawiając   czoło   wszelkim 

niebezpieczeństwom, z jednego i tylko jednego powodu.

- Ach tak.

- Tak.

Z wymuszonym spokojem Harry ruszył z miejsca, trzymając ją pod ramię.

-   Jestem   tutaj   mianowicie   po   to,   by   dopilnować,   żeby   pani,   wbrew   moim 

własnym   inklinacjom,   a   nade   wszystko   wbrew   inklinacjom   zadurzonych   w   pani 

dżentelmenów, zakończyła ten sezon tak, jak go pani rozpoczęła - tu zawiesił na 

chwilę głos, a potem dodał: - jako cnotliwa wdowa.

background image

- Naprawdę? - Lucinda była lekko wzburzona. - Nie zdawałam sobie sprawy, 

panie Lester, że zatrudniłam pana na stanowisko obrońcy swojej cnoty.

- Uczyniła to pani.

Spojrzała na niego, zamierzając zaprzeczyć... i napotkała uważne spojrzenie 

zielonych oczu.

- W momencie gdy na drodze do Newmarket podała mi pani rękę i pozwoliła 

się wyciągnąć z karety.

Lucindzie  przypomniała  się   chwila, kiedy  klęczała  na  boku przewróconego 

powozu, otoczona ramionami Harry'ego. Opanowała drżenie i uniosła dumnie głowę.

- To nonsens.

-   Przeciwnie.   Czytałem   gdzieś,   że   jeżeli   mężczyzna   uratuje   drugiego 

mężczyznę,   to   bierze   na   siebie   odpowiedzialność   za   jego   uratowane   życie. 

Przypuszczam,   że   to   samo   dotyczy   sytuacji,   gdy   ktoś   uratuje   kobietę.   Lucinda 

zmarszczyła brwi.

- Tak mówi filozofia Wschodu. A pan jest z krwi i kości Anglikiem.

- Filozofia Wschodu? - Harry uniósł brwi. - Pochodząca bez wątpienia z tych 

krajów, w których kobiety noszą na twarzach zasłony i są zamykane w domach. 

Zawsze   przypisywałem   takie   mądre   postępowanie   temu,   że   owe   cywilizacje   są 

znacznie starsze od naszej.

Lucinda starała się opanować. Czuła, że gdyby usłyszała jeszcze jedno tego 

rodzaju   gładkie   usprawiedliwienie   faktu,   że   Harry   jej   towarzyszy,   zaczęłaby,   ku 

wstydowi   Em   i   własnemu,   krzyczeć   z   wściekłości.   Przywołała   jednak   na   usta 

pogodny   uśmiech   i   pozwoliła,   by   komplementy   i   podziw   adoratorów   ukoiły   jej 

urażoną dumę.

background image

Harry znosił to przez pięć minut, a potem w milczeniu oddalił się. Krążył przez 

chwilę po sali, rozmawiając z różnymi znajomymi, a potem wycofał się do niszy, z 

której mógł mieć oko na ów. słodki ciężar, który dobrowolnie wziął sobie na barki. 

Jego   obecność   oraz  okazywane   zainteresowanie   stanowiły   dla   Lucindy   skuteczną 

ochronę. Był jednak gotów pójść o zakład, że nie ma nikogo pośród eleganckiego 

towarzystwa,  kto  rozumiałby  jego  rzeczywiste   intencje.   Lucinda  tańczyła   właśnie 

walca,   tym   razem   z   panem   Amberlym.   Jednak   dopiero   po   kilku   figurach 

przypomniała sobie, że powinna się uśmiechać do swego partnera.

Była bowiem wyraźnie poirytowana.

Przecież uwodziciel powinien uwodzić kobiety, a zwłaszcza wdowy. Czy ona 

sama jest naprawdę tak beznadziejna, że nie potrafi przełamać oporu Harry'ego? Nie 

chodziło   o   to,   że   chciała   zostać   uwiedziona,   jednak   wziąwszy   pod   uwagę   jego 

skłonności i jej własny status, to byłby dla nich najlepszy pierwszy krok. Lucinda 

była dumna z własnego pragmatyzmu i uważała, że na całą sytuację należy patrzeć z 

realizmem.

Harry   przyjechał   do   Londynu   i   nadskakiwał   jej,   ale   to   z   pewnością   nie 

wystarczało. Potrzeba było czegoś więcej. Lucinda popatrzyła na pana Amberly'ego i 

pomyślała,   że   jeżeli   w   swoim   tak   zaawansowanym   wieku   chce   się   nauczyć,   jak 

zachęcać mężczyzn, to musi zacząć ćwiczyć tę umiejętność. Gdy umilkły tony walca, 

a oni znaleźli się w drugim końcu sali, chwyciła wachlarz wiszący na wstążce u jej 

przegubu, otworzyła go i zaczęła się nim wachlować.

- Tutaj jest bardzo ciepło, prawda? - zwróciła się do pana Amberly'ego.

- Rzeczywiście, droga pani.

Wzrok   pana   Amberly'ego   pobiegł   w   stronę   tarasu.   Lucinda,   skrywając 

background image

uśmiech, zaproponowała:

-   Jeżeli   usiądę   na   tamtym   krześle   i   zaczekam,   to   czy   przyniesie   mi   pan 

szklankę lemoniady?

Jej rycerz był rozczarowany.

- Oczywiście - powiedział, odprowadził ją do krzesła i oddalił się.

Lucinda   oparła   się   wygodnie   i   czekała.   Pan   Amberly   powrócił   wkrótce   z 

dwoma kieliszkami płynu w podejrzanym kolorze.

- Pomyślałem, że będzie pani wolała szampana.

Lucinda przyjęła kieliszek i wypiła pierwszy łyk. Harry zwykle przynosił jej 

szampana podczas kolacji i nigdy nie zdarzyło się, żeby wypity trunek zakłócił jej 

zdolność jasnego myślenia.

- Dziękuję panu - powiedziała z uśmiechem. - Byłam bardzo spragniona.

- Nic dziwnego, droga pani. Tutaj panuje taki ścisk. -Pan Amberly spojrzał 

Lucindzie w twarz. - Aż trudno rozmawiać, prawda?

Lucinda zauważyła błysk w jego oczach i znów się uśmiechnęła.

- Rzeczywiście - potwierdziła.

Pan   Amberly   zaczął   jednak   mówić   -   o   pogodzie,   o   wydarzeniach 

towarzyskiego sezonu - aż w końcu zaprosił Lucindę na przejażdżkę do Richmond, 

którego   to   zaproszenia   Lucinda,   odmawiając   grzecznie,   nie   przyjęła.   Oddała 

opróżniony kieliszek panu Amberly' emu, a on odstawił go na tacę niesioną przez 

przechodzącego właśnie lokaja.

- Jestem niepocieszony, droga pani, że mi pani odmawia.

Może jednak w przyszłości jakaś inna propozycja spotka się z aprobatą?

Lucinda omal się nie roześmiała.

background image

- Być może - powiedziała i wstała, wspierając się ciężko na ramieniu pana 

Amberly'ego.

Poczuła nagle, że ma wypieki i że jest jej o wiele bardziej gorąco niż przed 

wypiciem napoju. Pan Amberly spojrzał na nią bystro.

- Może, droga pani, zrobiłby pani dobrze łyk świeżego powietrza?

Lucinda popatrzyła w stronę drzwi prowadzących na taras i wyprostowała się.

- Raczej nie - powiedziała.

Chciała   poćwiczyć   wabienie   mężczyzn,   ale   nie   miała   zamiaru   psuć   sobie 

opinii.

- Proponuję, proszę pani, żeby wypiła pani to.

Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, sugerował, że jeżeli wie, co jest 

dla niej dobre, powinna to zrobić.

Wzięła szklankę i podniosła ją do ust, a jej wzrok padł na :warz Harry'ego.

- Co to jest?

- Zimna woda - odrzekł Harry, a potem patrząc na Freiericka Amberly'ego, 

powiedział: - Możesz iść, Amberly. Ja odprowadzę panią Babbacombe.

- Skoro nalegasz, Lester. - Ujął dłoń Lucindy i skłonił się nad nią elegancko. - 

Zawsze do usług, pani Babbacombe.

Lucinda obdarzyła go szczerym uśmiechem.

- Dziękuję panu za ten czarowny, niezapomniany taniec.

Mina pana Amberly'ego sugerowała, że uczyniła postępy.

Harry zmierzył ją badawczym spojrzeniem.

- Droga pani, czy ktoś pani kiedykolwiek wyjaśnił, że warunkiem pozostania 

cnotliwą wdową jest powstrzymanie się od zachęcania uwodzicieli i rozpustników?

background image

Lucinda otworzyła szeroko oczy.

-  Ależ,   drogi   panie   Lester,   co   pan   ma   na   myśli?   Bo   jeżeli   chodzi   o   pana 

Amberly'ego, to my tylko gawędziliśmy.

Harry wziął od niej pustą szklankę i postawił ją na przesuwającej się właśnie 

obok tacy, po czym ujął Lucindę pod ramię.

- A teraz, droga pani, będziemy bardzo powoli spacerować po sali.

- Bardzo powoli? Dlaczego?

-   Żeby   pani   się   nie   potknęła   i   ponownie   nie   wpadła   w   ramiona   jakiegoś 

uwodziciela.

- Ach, tak.

Lucinda   kiwnęła   głową,   po   czym   z   uśmiechem   zadowolenia   na   ustach 

pozwoliła mu poprowadzić się - bardzo powoli - przez tłum.

Wsiadając wraz z Em do powozu, Lucinda czuła, że huczy jej w głowie. Za 

nimi wspięła się do pojazdu Heather i natychmiast zwinęła się na przeciwległym 

siedzeniu.

- Nie mam pojęcia, do czego zmierza Harry - stwierdziła Em, gdy Heather 

zasnęła. - Zrobiłaś jakieś postępy?

Lucinda uśmiechnęła się w ciemnościach.

- Sądzę, że znalazłam szczelinę w jego zbroi.

- Najwyższy czas - prychnęła Em. - Ten chłopak jest okropnie uparty.

- Rzeczywiście - przyznała Lucinda. - Nie jestem pewna, jak długo zajmie mi 

przekształcanie tej szczeliny w szparę ani jak trudne to będzie zadanie. Zresztą nie 

wiem, czy w ogóle mi się to uda.

- Musisz spróbować wszelkich sposobów.

background image

- Hm. Ja też tak sądzę.

W poniedziałek tańczyła dwa razy z lordem Ruthvenem.

We wtorek odbyła przejażdżkę z panem Amberlym.

W środę spacerowała po Bond Street wsparta na ramieniu pana Satterly'ego.

A w czwartek Harry był już gotowy ukręcić jej śliczną główkę.

- Przypuszczam, że ta kampania ma twoje błogosławieństwo - powiedział do 

ciotki siedzącej na kanapce w sali balowej u lady Harcourt, nie starając się nawet 

ukryć wściekłości.

- Kampania? - Em otworzyła szeroko oczy. - Jaka kampania?

-   Pozwól   się   poinformować,   droga   ciociu,   że   twoja   protegowana   nabrała 

niezdrowego zamiłowania do niebezpiecznego życia.

Wypowiedziawszy   to   ostrzeżenie,   odszedł,   ale   nie   przyłączył   się   do   grona 

otaczającego   Lucindę   Babbacombe.   Stanął   jednak   pod   ścianą   w   pobliżu,   nie 

spuszczając z niej oka i nie będąc przez nią widzianym.

Nagle ktoś klepnął go energicznie po ramieniu.

- Tutaj jesteś, mój bracie. Szukałem cię wszędzie, ale nie spodziewałem się 

znaleźć cię właśnie tutaj.

- A co ciebie sprowadza do miasta?

-   Przygotowania   oczywiście.   Teraz   już   wszystko   jest   gotowe.   W   przyszłą 

środę, o jedenastej, w kościele Świętego Jerzego. Liczę na twoje wsparcie.

Harry uśmiechnął się.

- Będę.

- To świetnie. Nie znalazłem jeszcze Geralda. Harry rozejrzał się po sali.

- Jest tam, obok tych blond loków.

background image

- A, rzeczywiście, muszę go złapać. Harry zauważył, że brat nie odrywa oczu 

od   szczupłej   blondynki   tańczącej   z   lordem   Harcourtem,   który   wyglądał   na 

zachwyconego partnerką.

- Jak się ma Pater?

- Świetnie. Dożyje osiemdziesiątki. Albo przynajmniej chwili, gdy wszyscy 

będziemy pożenieni.

Harry   powstrzymał   się   od   komentarza.   Jack   słyszał   nieraz   jego   uwagi 

dyskredytujące małżeństwo. Ale nawet on nie wiedział, dlaczego jego niechęć do tej 

instytucji jest tak gwałtowna.

Kierując wzrok tam, gdzie brat,  Harry przyjrzał  się  jego wybrance. Sophia 

Winterton była uroczą, całkowicie szczerą i uczciwą kobietą, której Jack, Harry był 

tego   pewien,   mógł   ufać.   Przeniósł   wzrok   na   zgrabną   główkę   Lucindy.   Może 

stosować różne sztuczki, tak jak to czyni obecnie, ale jej motywy będą zawsze jasne. 

Jest szczera i bezpośrednia i nigdy nie skłamie ani nie zdradzi. Nie jest po postu do 

tego zdolna.

Harry poczuł, że wzbiera w nim nagła tęsknota, w ślad za którą natychmiast 

pojawia się dawna niepewność. Harry spojrzał na Jacka, który odnalazł właśnie swoją 

złotowłosą. Jack był, jak zwykle, pewny siebie, a także pewny swojej decyzji. Patrząc 

na jego uśmiech, Harry poczuł ukłucie w sercu... i stwierdził, że to zazdrość.

- Widziałeś się już z Em? - zapytał brata.

- Nie. Jest tutaj?

Harry odprowadził Jacka do ciotki, a potem skierował kroki ku Lucindzie.

Spod przeciwległej ściany ogromnej sali balowej obserwował go Earle Joliffe. 

Patrzył, jak Harry zajmuje pozycję wśród małego grona otaczającego Lucindę.

background image

- Dziwne. Bardzo dziwne - brzmiał jego osąd.

-   Co   jest   dziwne?   -   zapytał   stojący   obok   niego   Mortimer   Babbacombe, 

rozluźniając krawat. - Okropnie tu gorąco - dodał.

Joliffe popatrzył na niego z pogardą.

- Mój drogi Mortimerze, dziwne jest to, że spośród uwodzicieli największe 

szanse na to, by zdobyć sobie wstęp do buduaru wdowy po twoim stryju, ma Harry 

Lester. Jednak on, jak widzę, trzyma się z daleka. Oto, co jest dziwne.

Joliffe zamilkł, ale po chwili mówił dalej:

- To rozczarowujące, Mortimerze. Wygląda jednak na to, że on rozczarowuje 

także i ją. Ona rozgląda się za nim, nie ma co do tego wątpliwości. - Joliffe zamyślił 

się. - Co oznacza, że musimy tylko poczekać na pierwsze plotki. Takie rzeczy zawsze 

wychodzą na jaw. Będziemy więc mieli dowody, to nie powinno okazać się zbyt 

trudne. Paru świadków różnych spotkań... i dostaniemy w swoje ręce twoją słodką 

kuzyneczkę, a z nią jej jeszcze słodszy spadek.

Była   to   uspokajająca   perspektywa.   Joliffe   tonął   po   uszy   w   długach,   choć 

starannie ukrywał swoją desperację przed Mortimerem, który trząsł się jak galareta 

na samą myśl, że jest Joliffe'owi winien pięć tysięcy funtów. Wiedza o tym, że Joliffe 

obiecał   te   pieniądze,   z   procentem,   komuś,   kogo   lepiej   było   nie   zawieść, 

przyprawiłaby   Mortimera   o   rozstrój   nerwowy.   A   Joliffe,   dla   uratowania   własnej 

głowy, potrzebował go w dobrym stanie zarówno fizycznym, jak i umysłowym.

Jeżeli   nie   uda   mu   się   pomóc   Mortimerowi   zdobyć   spadku   Heather 

Babbacombe, to on, Earle Joliffe, hulaka, zakończy życie jako żebrak ze slumsów 

Spitafield, a i to jedynie pod warunkiem, że będzie miał szczęście.

Spojrzenie Joliffe'a spoczęło na Lucindzie. Od chwili gdy ją po raz pierwszy 

background image

zobaczył, nabrał pewności siebie. Była ona bowiem typem wdowy przyciągającym 

najbardziej niebezpiecznych uwodzicieli. Joliffe wyprostował ramiona i zwrócił się 

do Mortimera:

- Scrugthorpe będzie musiał wyrzec się zemsty, prawda, Mortimerze?

- Yyy... a... tak.

Spojrzawszy po raz ostatni na wdowę po swym stryju, Mortimer wmieszał się 

wraz z Joliffe'em w tłum.

W tym momencie rozległy się pierwsze tony walca. Lucinda drgnęła. Był to 

trzeci walc tego wieczoru i prawdopodobnie ostatni. Kilka minut wcześniej doznała 

ulgi,   gdy   Harry   zmaterializował   się   wreszcie   u   jej   boku.   Teraz,   z   łagodnym 

uśmiechem na ustach, czekała na jego zaproszenie.

Daremnie.

Po jej lewej stronie panowała absolutna cisza.

Nastąpił okropny moment niezręcznego milczenia. ' Lucinda zesztywniała, ale 

uśmiech nie schodził z jej ust. Czuła wewnętrzną pustkę, lecz miała przecież swoją 

dumę. Popatrzyła na tych, którzy pragnęli poprosić ją do tańca. Jej wzrok padł na 

lorda Cravena. Wyciągnęła rękę i powiedziała:

- Milordzie?

Craven skłonił się elegancko.

- Będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. - Tu wyprostował się i spojrzał 

jej w oczy. - Dla nas obojga.

Z początku jego lordowska mość próbował trzymać ją zbyt ciasno, jednak gdy 

Lucinda zmarszczyła brwi, cofnął się. W tańcu nie bardzo zwracała uwagę na jego 

wytworne dowcipy, nie zauważała też ich podtekstu. Gdy taniec się skończył, była 

background image

już spokojna. Przypomniała sobie słowa Em, że Harry nie będzie łatwą zdobyczą, ale 

ona musi uparcie realizować plan.

Oto kończy taniec i kroczy wsparta na ramieniu lorda Cravena.

- Być może, droga pani, powinniśmy wykorzystać okazję i lepiej się poznać? - 

zapytał i wskazał gestem dłoni pobliskie, z lekka uchylone drzwi. - Tutaj panuje taki 

hałas. Może byśmy się przeszli po korytarzu?

Lucinda   zawahała   się.   Na   sali   było   gorąco,   zaczynała   ją   boleć   głowa.   A 

korytarz   nie   wydawał   się   miejscem   zbyt   odosobnionym.   Poza   tym   przystanie   na 

propozycję lorda Cravena mogło stać się jeszcze jednym bodźcem, który podziała na 

Harry'ego.

- Dobrze, milordzie.

Była pewna, że jej strategia jest dobra.

Niestety, tym razem wybrała niewłaściwego uwodziciela.

W przeciwieństwie do lorda Ruthvena, pana Amberly'ego i pana Satterly'ego, 

lord Craven nie był bliskim znajomym Harry'ego. I dlatego brakowało mu wiedzy o 

grze, jaką prowadzi Lucinda. Uważał, że fakt, iż pozwala się ona emablować przez 

kolejnych   uwodzicieli,   jest   wyrazem   jej   znudzenia   rozrywkami,   jakie   oferuje 

towarzyski sezon. I postanowił ostro działać.

Z ogromną sprawnością uprowadził Lucindę z sali balowej.

Stojący   w   drugim   końcu   sali   Harry   zaklął   ku   przerażeniu   dwóch   wdów 

zasiadających   na   pobliskiej   kanapie.   Nie   marnując   czasu   na   przeprosiny   czy 

usprawiedliwienia, ruszył przez tłum. Znał reputację Cravena i obserwował pilnie 

jego lordowską mość i swoją podopieczną, lecz stracił ich na moment z oczu pod 

koniec tańca. Dojrzał ich ponownie, gdy opuszczali salę, a Lucinda rozglądała się, 

background image

jak gdyby oczekując pomocy.

Tym razem może jej potrzebować naprawdę, pomyślał Harry.

Przedostał   się   przez   tłum   najszybciej,   jak   umiał,   i   znalazł   się   w   korytarzu 

prowadzącym   do   ogrodu.   Nie   zatrzymując   się,   doszedł   prosto   do   drzwi 

wychodzących na taras. Na tarasie nikogo nie było. Harry, tłumiąc gniew, podparł się 

pod boki i wysilił wzrok, chcąc przeniknąć ciemności panujące w ogrodzie.

Do jego uszu dobiegły jakieś stłumione dźwięki.

Pobiegł za róg.

I zobaczył, że Craven, przyparłszy Lucindę do ściany, usiłuje ją pocałować. 

Lucinda cofa głowę i odpycha go obiema rękami.

Harry poczuł, że ogarnia go furia.

- Craven?!

To jedno słowo wystarczyło, by lord uniósł głowę i rozejrzał się przerażony. 

Harry chwycił go za ramię i zadał mu cios lewą ręką, odrzucając go na kamienną 

balustradę.

Lucinda, przyciskając jedną dłoń do piersi, rzuciła się ze szlochem w ramiona 

Harry'ego.   Przytulił   ją   mocno   do   siebie.   Poczuła   jego   pocałunki   we   włosach. 

Następnie   Harry   przyciągnął   ją   do   swego   boku,   obejmując   jedną   ręką,   a   ona,   z 

policzkiem przytulonym do jego surduta, spojrzała na lorda Cravena.

Jego   lordowska   mość   stanął   nieco   niepewnie   na   nogach,   obmacał   sobie 

szczękę, a potem spojrzał z obawą na Harry'ego. Gdy ten nie drgnął, Craven poprawił 

na sobie surdut i krawat i unosząc w górę jedną brew, powiedział:

-   Najwyraźniej   nie   zorientowałem   się   w   sytuacji.   -   Tu   skłonił   się   przed 

Lucindą. - Pani, proszę przyjąć moje najpokorniejsze przeprosiny.

background image

Wzrok lorda Cravena padł na twarz Harry'ego.

- Kłaniam się, Lester - powiedział, skinąwszy głową, i oddalił się, znikając za 

rogiem.

Dwie postacie na tarasie ogarnęła cisza.

Harry stał sztywno wyprostowany. Czuł, że Lucinda drży, i bardzo pragnął ją 

pocieszyć;  wziąć w ramiona, pocałować. Ogarnęło go przemożne typowo męskie 

pragnienie  całkowitego   jej  posiadania.  Jednak  równie   silna  była   jego  wściekłość, 

niechęć do tego, by być przedmiotem manipulacji, tak bardzo zdanym na własne 

uczucia i tak słabym w obliczu uczuć Lucindy.

Przeklinając ją w duchu za to, że za jej sprawą musiał uczestniczyć w takiej 

scenie, Harry walczył z długo tłumionymi namiętnościami.

Lucindzie   zabrakło   tchu,   nie   była   w   stanie   się   poruszyć.   Ramię,   które   ją 

obejmowało, było twarde jak stal, nieruchome. Harry odetchnął głęboko i zapytał:

- Czy nic się pani nie stało?

Lucinda pokręciła tylko głową i cofnęła się. Harry podał jej ramię.

- Chodźmy. Pani musi wrócić na salę balową.

Lucinda omal nie dała upustu przepełniającym ją uczuciom. Pragnęła, żeby 

Harry  ją  pocieszył,  żeby  ją  jeszcze  raz  objął. Wiedziała  jednak,  że  on ma   rację, 

uważając,  iż ona musi  jak najszybciej  wrócić  na salę  balową. Podniosła głowę i 

lekkim skinieniem dała mu do zrozumienia, że może ją tam zaprowadzić. W chwilę 

potem znaleźli się wśród mnóstwa ludzi, pośród rozmów, hałasu, wśród świateł i 

uśmiechów.

Lucinda także się uśmiechała, gdy Harry, z energicznym skinieniem głowy, 

zostawił ją przy kanapie, na której siedziała Em. Następnie obrócił się na pięcie i 

background image

oddalił. Lucinda odprowadziła go wzrokiem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Dzień dobry, Fergusie. Czy pani Babbacombe jest w domu?

Harry wręczył rękawiczki i laskę kamerdynerowi ciotki.

- Pani Babbacombe znajduje się w saloniku na górze, proszę pana. Jest to teraz 

jej gabinet. Jaśnie pani położyła się u siebie.

- Nie będę jej przeszkadzał. - Harry zdecydowanym krokiem podążył w stronę 

schodów. - Jestem pewien, że pani Babbacombe mnie oczekuje.

Lucinda,   zjawiskowo   śliczna   w   lekkiej   sukience   z   niebieskiego   muślinu, 

siedziała przy sekretarzyku w saloniku na górze, gdy Harry otworzył drzwi.

Obejrzała się z uśmiechem na ustach i... zamarła w bezruchu. Uśmiech zniknął 

z jej twarzy, która zamieniła się w maskę uprzejmości.

Harry z nieprzystępnym wyrazem twarzy przekroczył próg i zamknął za sobą 

drzwi.

Lucinda wstała.

- Nie słyszałam, by pana anonsowano.

- Prawdopodobnie dlatego, że nikt mnie nie anonsował. - Harry zatrzymał się z 

ręką na klamce. Ta kobieta musi go wysłuchać, chce tego czy nie. Przekręcił klucz, 

zamek zamknął się bezszelestnie. - To nie jest wizyta towarzyska - powiedział.

- Naprawdę? Więc czemu ją zawdzięczam? Harry uśmiechał się ostrzegawczo.

- Nie czemu, tylko komu. Lordowi Cravenowi. Gdy zbliżył się do niej, Lucinda 

miała ochotę cofnąć się za własne krzesło.

- Przyszedłem zażądać, by mnie pani zapewniła, że skończy pani tę swoją grę.

- Słucham pana?

- Powinna mnie pani słuchać - powiedział, stając tuż przed nią i wpatrując się 

background image

w nią błyszczącymi oczami. - Tę scenę na tarasie u lady Harcourt zawdzięcza pani 

samej sobie. Ten pani idiotyczny eksperyment musi się skończyć. Musi pani zarzucić 

zwyczaj, którego pani nabrała, zwyczaj polegający na zachęcaniu uwodzicieli.

- Nie wiem, o czym pan mówi. Robię to, co czynią damy będące w mojej 

sytuacji, szukając odpowiedniego towarzystwa.

-   Odpowiedniego?   Chyba   wczoraj   wieczorem   przekonała   się   pani,   jak 

„odpowiednie" towarzystwo stanowi lord Craven?

Lucinda poczuła, że się rumieni.

- Lord Craven to rzeczywiście była pomyłka... I dziękuję panu za pomoc... 

Jednak,  panie  Lester,  muszę   stanowczo   stwierdzić,  że   moje  życie  jest   czymś,  co 

należy do mnie i że mogę je przeżyć, jak mi się podoba. Nie jest pańską sprawą, czy 

ja zechcę wejść w... związek z lordem Cravenem, czy kimkolwiek innym.

Stwierdzenie   to   spotkało   się   z   milczeniem.   Lucinda   stała,   opierając   się   o 

otomanę ulokowaną w saloniku przy oknie.

Przed nią stał Harry z zaciśniętymi pięściami, walcząc z własną reakcją na coś, 

co - wiedział to doskonale - było umyślną prowokacją. Oczyma wyobraźni widział 

Lucindę w ramionach lorda Cravena. Uspokoiwszy się nieco, odezwał się w te słowa:

-   Najwyraźniej,   droga   pani,   nadszedł   najwyższy   czas,   bym   panią   trochę 

wyedukował.   Otóż   żadnego   uwodziciela   przy   zdrowych   zmysłach   nie   interesuje 

związek... inny niż taki, który trwa bardzo krótko.

Zbliżył się do niej jeszcze bardziej.

- Czy pani wie, co nas interesuje?

Lucinda widziała dobrze jego uśmiech drapieżnika, błyszczące oczy i słyszała 

specjalny ton głosu. Przechyliła głowę i powiedziała:

background image

- Nie jestem tak zupełnie niewinna.

Harry zbliżył się tak bardzo, że musiała oprzeć się o ścianę. Jego wargi, tak 

fascynujące, znajdowały się bardzo blisko. Te wargi wykrzywił grymas.

- Być może. Jednak jeżeli chodzi o ludzi pokroju Cravena czy innych jemu 

podobnych, czy też o mnie samego, nie jest pani bynajmniej osobą doświadczoną.

- Potrafię się obronić.

-Naprawdę?

Harry czuł, że ogarnia go szaleństwo. Ta kobieta prowokowała demona, który 

w nim mieszkał.

- A może to sprawdzimy? - zapytał.

Ujął   w   dłonie   jej   twarz   i   przysunął   się   jeszcze   bliżej.   Poczuł,   że   Lucinda 

wstrzymuje oddech i drży.

- Czy mam ci pokazać, co nas interesuje, Lucindo? - Przechylił jej głowę. - 

Czy mam ci pokazać, o czym myślimy. .. o czym myślę ja, gdy na ciebie patrzę? Gdy 

z tobą tańczę walca?

Lucinda   nie   odpowiedziała.   Wpatrywała   się   w   niego   szeroko   otwartymi 

oczami, oddychała płytko, serce biło jej jak oszalałe. Jego spojrzenie skupiło się na 

jej wargach. Nie mogła się powstrzymać i oblizała je koniuszkiem języka.

Poczuła, że Harrym wstrząsa dreszcz, i usłyszała jego stłumiony jęk.

A potem jego głowa pochyliła się, a jego usta odnalazły jej usta.

Była to pieszczota, za którą tęskniła, dla osiągnięcia której spiskowała, snuła 

intrygę   -   i   która   przeszła   jej   najśmielsze   marzenia.   Jego   wargi   były   twarde, 

stanowcze,  władcze. Dotknęły jej warg i zaczęły je drażnić,  czarując  jej zmysły, 

dopóki się nie poddała. Ten pocałunek ją zniewolił i przeniósł w świat nierealny, w 

background image

miejsce, gdzie rządziła jedynie wola Harry'ego.

Gdy prosił, ona dawała, kiedy chciał więcej, ona bez wahania poddawała się. 

Wyczuwała,   czego   mu   potrzeba,   i   bardzo,   bardzo   pragnęła   go   zadowolić. 

Odpowiedziała na jego pieszczotę, zachwycona nieokiełznaną namiętnością, którą on 

na to zareagował. Pocałunek pogłębiał się raz po raz aż do chwili, gdy ona nie czuła 

już nic poza nim i poza pragnieniem, które było w niej samej.

Jednak   Harry   nagle,   sam   nie   wiedząc   dlaczego,   zdał   sobie   sprawę   z 

niebezpieczeństwa. Resztką sił się wycofał.

Gdy podniósł głowę, drżał na całym ciele.

Kiedy ponownie spojrzał jej w oczy, gdy ujrzał jej usta, opuchnięte trochę od 

pocałunków, czerwone i pełne, poczuł, że czar znowu działa.

Zamknął oczy i powiedział cicho:

- Nie.

Było to błaganie pokonanego człowieka.

Lucinda zrozumiała to dobrze. Wiedziała, że musi wykorzystać teraz swoją 

przewagę, bo inaczej ją straci. Los może jej nie dać ponownej szansy.

Powoli cofnęła ręce oparte o pierś Harry'ego i objęła go za szyję. Dostrzegła 

konsternację w jego spojrzeniu, poczuła napięcie jego mięśni.

Harry wiedział, że nie zdoła jej się oprzeć. Panowanie nad pożądaniem, które 

go ogarnęło, wyczerpywało wszystkie jego siły. Nie był w stanie się poruszyć, mógł 

tylko obserwować, jak dokonuje się jego własny los.

Jego   opór   trwał   zaledwie   tak   długo   jak   dwa   uderzenia   serca.   A   potem,   z 

jękiem, którego nie zdołał powstrzymać, Harry objął Lucindę, zamknął w uścisku i 

zaczął całować.

background image

Oboje płonęli. Lucinda namiętnie oddawała pocałunki, bojąc się, że jeżeli on 

wyczuje, iż jest niewinna - to nic z tego nie będzie.

Pieszczoty rozpaliły ją do tego stopnia, że - gdyby w tej chwili była w stanie 

myśleć - jej własna reakcja by ją zdumiała. Na szczęście nie była zdolna do myślenia. 

Zawładnęły   nią   zmysły.   Dłonie   obejmujące   jej   piersi   wywoływały   rosnące 

bezustannie podniecenie, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem.

Gdy przyciągnął ją do siebie, dając dowód swego pożądania, Lucinda z jękiem 

przycisnęła się najbliżej, jak mogła.

Rosnąca   namiętność   doprowadzała   ich   do   szaleństwa.   Pragnęli   siebie 

nawzajem bez pamięci. Harry'emu aż kręciło się w głowie, gdy przyparł Lucindę do 

otomany i zaczął rozbierać. Pozostawszy w samej koszuli, Lucinda odrzuciła jego 

krawat, a potem zaczęła rozpinać guziki koszuli. Harry posadził ją na otomanie, a 

sam zdjął buty.

Lucinda,   zafascynowana,   poczuła   się   wolna,   nie   skrępowana   żadnymi 

zasadami skromności czy dobrego wychowania, była pewna, że wszystko to powinno 

przebiegać tak właśnie, jak przebiega. Harry pozbył się koszuli i odwrócił się w jej 

stronę. A ona objęła go ramionami,  ciesząc  się palącym dotknięciem jego skóry. 

Harry zdjął z niej koszulę i teraz spotkały się ich nagie ciała. Lucinda zadrżała i 

zamknęła   oczy.   Po   długim   głębokim   pocałunku   Harry   położył   ją   na   miękkich 

poduszkach, a ona przyciągnęła go do siebie.

Leżąc,   pieścił   ją,  dopóki   pożądanie   obojga  nie   doszło   do  szczytu.   Lucinda 

poczuła w sobie jakąś pustkę, którą mógł zapełnić tylko on. A zaraz potem, z ulgą i 

nadzieją, poczuła na sobie ciężar jego ciała i jego rękę wsuwającą się pod biodra. 

Wstrzymała oddech, a Harry, jednym ruchem sprawił, że ich ciała się złączyły. Oboje 

background image

zamarli w zachwycie.

Powoli, słysząc bicie własnego pulsu, Harry podniósł głowę i spojrzał w twarz 

Lucindy. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając 

dolną wargę. Gdy tak na nią patrzył, odprężyła się i rozpogodziła.

Harry czekał na to, by jego emocje dostosowały się do faktów. Spodziewał się, 

że będzie zły, że poczuje się oszukany, zmanipulowany.

Tymczasem   ogarnęło   go   pragnienie   posiadania   nie   skażone   żądzą,   tylko 

wynikające z jakiejś o wiele potężniejszej emocji wzbierającej gdzieś w głębi serca i 

sprawiającej, że niczego nie żałował. Uczucie to narastało, silne i pewne, napełniając 

go radością.

Harry, opuszczając głowę, dotknął ustami warg Lucindy.

- Lucindo? - powiedział.

Odetchnęła i przywarła ustami do jego ust. Jej palce błądziły po jego policzku.

Harry delikatnie odsunął jej kosmyk włosów z czoła.

A potem, z niezwykłą czułością, zaczął ją uczyć miłości.

Jakiś czas potem, powróciwszy do rzeczywistości, Lucinda przekonała się, że 

leży w ramionach Harry'ego. Westchnęła głęboko.

Harry pochylił się, poczuła na skroni muśnięcie jego warg.

- Opowiedz mi o swoim małżeństwie.

Lucinda uniosła brwi, błądząc palcem po jego przedramieniu.

- Musisz wiedzieć, że zostałam osierocona w wieku lat czternastu. Rodziny 

obojga moich rodziców wyparły się ich.

W oszczędnych słowach opowiedziała mu historię swojego życia.

-  Moje   małżeństwo   nie   zostało   skonsumowane.   Charles   i   ja   byliśmy   sobie 

background image

bliscy, ale on nigdy nie kochał mnie w ten sposób.

Harry miał co do tego wątpliwości, lecz zachował je dla siebie. Dziękował w 

myśli Charlesowi Babbacombe'owi za to, że ją ochraniał i że kochał ją tak bardzo, iż 

pozostawił   ją   nietkniętą.   Przyrzekł   też   w   głębi   duszy   cieniom   zmarłego   męża 

Lucindy,   że   teraz   on,   jego   spadkobierca,   będzie   zawsze   ją   ochraniał,   dbał   o   jej 

bezpieczeństwo.

- Musisz za mnie wyjść.

Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, tak jakby myślał na głos.

Lucinda   żachnęła   się.   Wypełniająca   ją   radość   zbladła.   Po   chwili   milczenia 

zapytała:

- Muszę za ciebie wyjść?

Poczuła, że Harry prostuje się i patrzy na nią z góry.

- Byłaś dziewicą, a ja jestem dżentelmenem. Właściwym skutkiem naszych 

obecnych czynności musi być małżeństwo.

Mówił   tonem   stanowczym.   Lucinda   zamknęła   oczy.   Nie   chciała   wierzyć 

własnym uszom. Zniknął cały czar, ulotniła się obietnica długich, nieopisanie czułych 

chwil.

Z trudem powstrzymała westchnienie. Obróciła się w ramionach Harry'ego i 

spojrzała mu w twarz.

- Chcesz się ze mną ożenić, bo byłam dziewicą - czy dobrze zrozumiałam?

- Tak należy postąpić.

- Ale czy tego pragniesz?

-  To,  czego  pragnę,  nie  ma znaczenia   -  odparł  Harry.  -Sprawa  jest,  dzięki 

Bogu, bardzo prosta. W społeczeństwie panują pewne reguły. Zastosujemy się do 

background image

nich. Ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych.

Lucinda przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W głowie miała zamęt. Były 

to pewnego rodzaju oświadczyny, i to ze strony mężczyzny, którego pragnęła.

Nie były to jednak oświadczyny wystarczająco dobre. Nie chciała, żeby on po 

prostu się z nią ożenił.

- Nie.

Harry, zaskoczony, patrzył, jak Lucinda wysuwa się z jego ramion i wstaje. 

Znalazła koszulę i włożyła ją na siebie.

- Co znaczy to „nie"?

- Nie - nie wyjdę za ciebie.

-   Dlaczego,   na   miłość   boską?   Ruszyła   w   stronę   swojej   sukni   i   omal   nie 

potknęła   się   o   jego   spodnie.   Usłyszał   ciche   przekleństwo,   gdy   się   schyliła,   by 

wyplątać nogi. Potem cisnęła spodniami w niego i podniosła suknię.

Harry też zaklął pod nosem, wciągnął spodnie, a potem buty. Lucinda walczyła 

już z rękawami sukni.

Stojąc nad nią i podpierając się pod boki, Harry powiedział:

- Do diabła, przecież ja cię uwiodłem! Musisz za mnie wyjść.

Lucinda spiorunowała go wzrokiem.

- To ja uwiodłam ciebie. Przypomnij sobie. Z całą pewnością nie muszę za 

ciebie wychodzić!

- A co z twoją reputacją?

-   Niby   co   takiego?   Przecież   nikt   nigdy   nie   uwierzy,   że   pani   Lucinda 

Babbacombe, wdowa, była dziewicą, zanim ty się nie pojawiłeś. Nie masz przeciwko 

mnie żadnych argumentów.

background image

Nagle zmieniła taktykę.

-  A poza  tym  -  powiedziała,   spuszczając  wzrok -  jestem  pewna,  że wśród 

uwodzicieli nie jest przyjęte oświadczanie się każdej kobiecie, którą uwiodą.

- Lucindo...

- Nie upoważniłam cię, żebyś zwracał się do mnie po imieniu!

Nie   pozwoli   mu   na   to   teraz,   choć   wyszeptał   jej   imię   z   czułością,   gdy   się 

kochali. Kiedy wyrażało jego miłość, uczucie, które - była tego pewna - żywił do 

niej, lecz którego się wypierał z taką stanowczością.

To, co jej zaproponował, nie wystarcza jej i nigdy nie wystarczy.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi.

Harry, zapinając guziki koszuli, ruszył za nią.

- To szaleństwo! Oświadczyłem ci się, ty obłąkana kobieto! Przecież dążyłaś 

do tego od chwili, gdy cię wyciągnąłem z tego przeklętego powozu!

Lucinda była już przy drzwiach. Odwróciła się.

- Jeżeli tak doskonale czytasz w moich myślach, to będziesz wiedział, dlaczego 

ci odmawiam!

Nacisnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły.

- Gdzie jest klucz? - zapytała.

Rozstrojony Harry automatycznie sięgnął do kieszeni.

- Tutaj.

Lucinda   chwyciła   klucz   i   otworzyła   zamek.   Harry   patrzył,   nie   wierząc 

własnym oczom.

- Do diabła... oświadczyłem się... czego chcesz więcej?

Z ręką na klamce Lucinda spojrzała mu prosto w twarz.

background image

- Ja nie chcę, żebyś mi się oświadczał jedynie dlatego, że takie są społeczne 

reguły. Nie chcę być ratowana, ochraniana czy poślubiona z litości! Chcę... Chcę być 

poślubiona z miłości.

Harry zesztywniał, twarz mu stężała.

- U ludzi z naszej sfery miłość nie jest uważana za istotny element małżeństwa.

Lucinda zacisnęła usta, a potem powiedziała krótko:

- Brednie.

I otworzyła drzwi.

- Ty nie wiesz, o czym mówisz! - zawołał Harry.

- Wiem doskonale - odrzekła Lucinda.

Równie   doskonale   wiedziała,   że   go   kocha   -   całym   sercem   i   duszą. 

Rozejrzawszy się, zobaczyła jego płaszcz. Podeszła do niego, chwyciła go i wcisnęła 

do rąk Harry'emu.

- A teraz wyjdź!

- Lucindo...

Pchnęła go mocno. Harry, który stał już w drzwiach, zachwiał się.

-   Do   widzenia,   panie   Lester!   Może   pan   być   pewien,   że   będę   pamiętała   o 

pańskich naukach.

To powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz.

Wściekłość, która jej dotychczas dodawała energii, ustąpiła. Lucinda oparła się 

o drzwi i ukryła twarz w dłoniach.

Harry parzył bezradnie na drzwi. Myślał właśnie o tym, by wedrzeć się do 

pokoju siłą, gdy usłyszał stłumiony szloch. Z bólem serca powstrzymał się, odwrócił 

na pięcie i pomaszerował korytarzem. Nagle ujrzał swoją postać w lustrze. Zatrzymał 

background image

się i zaczął poprawiać na sobie ubranie.

Dopiero po kilku próbach doprowadził się do stanu jako takiej przyzwoitości. 

Prychając, ruszył w stronę schodów.

Oświadczył się, a ona go odrzuciła.

Niech idzie do diabła, przeklęta kobieta!

Nie będzie już jej chronił.

W ogóle nie będzie się z nią zadawał. Koniec!

Gdy dwie godziny później Em zastała Lucindę z podpuchniętymi czerwonymi 

oczami, Lucinda nie mogła się powstrzymać i zwierzyła jej się ze wszystkiego.

Em była wstrząśnięta.

- Nie rozumiem tego. Co z nim jest, u diabła?!

Lucinda   pociągnęła   nosem   i   osuszyła   oczy   chusteczką   o   koronkowych 

brzegach.

- Nie wiem, ale nie mogę się zgodzić na coś takiego.

- I masz najzupełniejszą rację. Nie martw się, on się zmieni. Być może był 

zaskoczony.

Lucinda zastanowiła się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami.

- Wydaje mi się - myślała głośno Em - że jest coś, o czym nie wiemy. Znam go 

od dziecka. Zawsze był przewidywalny. Kierował się rozumem i logiką. Nie jest 

impulsywny. Impulsywny jest Jack. Harry jest ostrożny. - Em zmarszczyła brwi. - 

Przecież upłynęło dużo czasu.

Lucinda czekała na jakąś pocieszającą uwagę, ale jej gospodyni pogrążyła się 

w myślach.

Po jakimś czasie otrząsnęła się jednak.

background image

-   Cokolwiek   to   jest   -   powiedziała   -   będzie   musiał   sobie   z   tym   poradzić   i 

oświadczyć ci się tak, jak należy.

Lucinda kiwnęła głową.

„Tak, jak należy" - dla niej oznaczało to, że będzie jej musiał powiedzieć, że ją 

kocha. Po tym, co wydarzyło się między nimi dzisiaj, ona nie zgodzi się na mniej.

Tego   wieczoru   Em   przekonała   Lucindę,   żeby   została   w   domu,   odzyskała 

spokój ducha oraz dobry wygląd, a sama udała się z Heather na bal do lady Caldecott.

Przybywszy na miejsce, dojrzała w tłumie Harry'ego i nie zdziwiła się, że jej 

bratanek nie kwapił się do tego, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Zresztą nie 

przyjechała tu po to, żeby rozmawiać z Harrym. Rozmawiała natomiast z lordem 

Ruthvenem, który na wieść o tym, że Lucinda jest niedysponowana, zatroskał się 

bardzo i powiedział:

- Mam nadzieję, że to nic poważnego?

- Cóż - odrzekła na to Em - to jest i zarazem nie jest poważne. Zauważył pan 

zapewne,   że   próbowała   ona   utrzeć   nosa   pewnemu   krnąbrnemu   dżentelmenowi. 

Zadanie   to   jednak   okazało   się   trudne.   I   to   ją   wyprowadziło   z   równowagi.   -  Em 

przerwała na moment, patrząc na jego lordowską mość. -Kiedy pojawi się jutro, mam 

nadzieję, że nie poskąpi jej pan, milordzie, pewnej zachęty i wsparcia?

Lord   Ruthven,   któremu   Harry   nieraz   w   przeszłości   wszedł   w   paradę,   był 

zachwycony.

- Proszę przekazać pani Babbacombe moje najszczersze życzenia szybkiego 

powrotu do formy i powiedzieć, że będę zachwycony, mogąc powitać ją ponownie w 

naszym gronie.

Em uśmiechnęła się i pożegnała go królewskim gestem dłoni.

background image

Kwadrans później zatrzymał się przy niej pan Amberly, a później czynili to 

kolejni znajomi Harry'ego i wszyscy przekazywali wyrazy współczucia dla Lucindy 

oraz   zapewnienia,   że   czekają   niecierpliwie   na   jej   ponowne   pojawienie   się   w 

towarzystwie.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wsparta na ramieniu lorda Sommerville'a Lucinda z trudem przedzierała się 

przez zatłoczone pokoje rezydencji lady Mott. Wyglądało na to, że na bal przybyły 

największe w tym sezonie tłumy gości. Pozwalając, by jego lordowska mość bawił ją 

rozmową, Lucinda złapała się na tym, że myśli o Harrym. Uczyniła wysiłek, by tego 

nie robić. Przecież nie było sensu pragnąć, by odstało się to, co się już stało.

Od   chwili   gdy   odrzuciła   jego   oświadczyny,   dręczyły   ją   wątpliwości   - 

wątpliwości, na które nie chciała sobie pozwolić. Od tamtego czasu nie widziała go 

ani razu, nie wrócił bowiem, by ją przebłagać. Prawdopodobnie nie zrozumiał jeszcze 

swojego błędu. Albo - wbrew temu, czego była pewna - wcale jej nie kochał.

Lucinda próbowała przekonać samą siebie, że jeżeli rzeczy tak się mają, to 

dobrze, że stało się tak, jak się stało. Bo ona, wyraziwszy swoje myśli głośno, zdała 

sobie sprawę, jak wiele znaczy dla niej małżeństwo z miłości. Posiadała wszystko, co 

życie mogło jej zaoferować, wszystko - z wyjątkiem kochającego męża, z którym 

mogłaby   zbudować   wspólną   przyszłość.   A   na   co   zda   się   cała   reszta,   skoro   tego 

właśnie brakuje?

Była przekonana, że postąpiła słusznie, jednak serce ją bolało, ciążąc jej w 

piersi jak ołów.

W   pewnym   momencie   podniosła   wzrok...   i   napotkała   spojrzenie   oczu 

zielonych jak miotane sztormem morze. Z sercem podchodzącym do gardła usiłowała 

wyczytać   z   niego,   co   czuje   ten,   który   na   nią   patrzy.   Wyraz   jego   twarzy   był 

nieprzenikniony, a usta zaciśnięte.

Jednak w jego oczach czaiła się jakaś niepewność.

Rozdzielił ich tłum, lecz po chwili ich spojrzenia spotkały się ponownie. Jego 

background image

usta wygięły się w ni to grymasie, ni to uśmiechu, po czym uwagę Lucindy zajął lord 

Sommerville,   a   Harry   ukłonił   się   jakiejś   okazałej   matronie   holującej   za   sobą 

wdzięczącą się młodą dziewczynę. Lucinda wraz z lordem oddaliła się; do Harry'ego 

podeszła natomiast lady Argyle, żeby go zaprosić na kameralny wieczór u siebie.

- Obawiam się, milady, że nie będę mógł przyjść. Zostałem już zaproszony 

gdzie indziej - odrzekł, ukłonił się uprzejmie i odszedł.

Zaczął   szukać   Lucindy.   Postanowienie,   że   nie   będzie   się   nią   więcej 

interesował,   obróciło   się   w   niwecz.   Po   dłuższej   chwili   dostrzegł   ją   wreszcie, 

otoczoną dworem. Obok niej stali lord Ruthven oraz panowie Amberly i Satterly, 

bawiąc ją rozmową. Lucinda śmiała się i mówiła coś, ale bez tej szczerej wesołości, 

która ją zwykle cechowała. Harry, widząc to, poczuł ulgę. Dobrze tak tej przeklętej 

kobiecie, pomyślał. Przecież się oświadczyłem, a ona mnie odrzuciła.

Uniknął w ten sposób niebezpieczeństwa. Rozum podpowiadał mu, żeby się 

usunął. Zawahał się, a tej samej chwili zobaczył, że lord Ruthven podaje Lucindzie 

ramię.

- Czy mogę zaproponować krótki spacer po tarasie, droga pani? - zapytał. - 

Świeże powietrze dobrze pani zrobi.

Lucinda uśmiechnęła się.

- Rzeczywiście - powiedziała - jest tutaj bardzo duszno.

Ale nie jestem pewna...

Nie dokończyła, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich obaw.

- Och, proszę się o to nie martwić - włączył się pan Amberly. - Pójdziemy z 

panią wszyscy. Wtedy nikt nie będzie mógł tego nieodpowiednio skomentować.

-   Świetny   pomysł,   Amberly   -   pochwalił   jego   lordowska   mość,   jeszcze   raz 

background image

szerokim gestem podając Lucindzie ramię.

Lucinda, uświadomiwszy sobie, że dżentelmeni czynią to z prawdziwej troski o 

nią, uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dziękuję panom, bardzo to uprzejme z panów strony.

Harry obserwował ich z oddali. Ruthven szedł przodem, za nim Lucinda, a na 

końcu   panowie   Amberly   i   Satterly.   Gdy   Harry   zorientował   się,   że   zmierzają   w 

kierunku   oszklonych   drzwi   prowadzących   na   taras,   uczynił   krok   do   przodu. 

Zatrzymał się jednak.

Los tej kobiety nie powinien już go interesować.

Patrząc na falujące firanki, za którymi zniknęła cała czwórka, uśmiechnął się 

cynicznie. Mając przy sobie takich kawalerów, pani Babbacombe nie potrzebuje jego 

opieki.

Nieco sztywnym krokiem Harry ruszył w stronę pokoju, w którym grano w 

karty.

-   Aurelia   Wilcox   zawsze   urządzała   najlepsze   przyjęcia.   -   Jedwabie   Em 

zaszeleściły w półmroku powozu. Po chwili starsza pani dodała niepewnym tonem: - 

Nie widziałam Harry'ego.

- Nie było go tam - odrzekła  Lucinda zmęczonym  głosem i pomyślała, że 

gdyby nie to, że śpiąca właśnie na przeciwległym siedzeniu Heather tak świetnie się 

bawi na wszystkich balach i przyjęciach, myślałaby poważnie o wyjeździe ze stolicy, 

bez względu na to, że taki wyjazd byłby znakiem, iż czuje się pokonana.

Był wtorek, a ona nie widziała Harry'ego od soboty, od czasu balu u lady Mott. 

Nie pojawiał się na balach i przyjęciach, na których bywały Em, Heather i ona.

- Może już wyjechał z Londynu? - powiedziała tonem obojętnym, skrywając 

background image

głęboki lęk, że tak się właśnie stało.

- Nie. - Em poruszyła się na siedzeniu. - Fergus mówił mi, że Dawlish wciąż 

przesiaduje w kuchni. Bóg jeden wie po co.

Po chwili Em kontynuowała cichym głosem:

- To nie mogło być łatwe. On jest uparty jak osioł. Większość mężczyzn jest 

taka w tych sprawach. Musisz dać mu czas na przyzwyczajenie się do tej myśli. On w 

końcu się zdecyduje. Trzeba tylko poczekać.

Poczekać,   powtórzyła   Lucinda   w   myśli   i   zaczęła   się   zastanawiać.   Gdyby 

znalazła  się  jeszcze  raz w tej samej  sytuacji,  postąpiłaby  tak samo.  Jednak  teraz 

zastanawianie się nad przeszłością nie posuwało sprawy naprzód. Nie mogła uwieść 

ponownie Harry'ego, gdy on trzymał się od niej z daleka.

A co gorsza nie troszczył się o jej bezpieczeństwo, pomimo że lord Ruthven, 

pan Amberly i pan Satterly zabiegali ostatnio o jej względy bardzo wytrwale.

No cóż, Em ma chyba rację. Trzeba czekać. Ona zrobiła swój ruch.

Teraz kolej na ruch Harry'ego.

Około dwunastu godzin później Harry, oparty o ścianę długiej sali balowej 

rezydencji państwa Webbów, leniwie obserwował tłum zgromadzony dla uczczenia 

zaślubin jego brata. Był tutaj oczywiście obecny ich ojciec, a także Em, wspaniała w 

sukni z niebieskiego jedwabiu. Lucindy Babbacombe nie było.

Harry,   zamieniwszy   kilka   słów   z   lordem   Ruthvenem,   porozmawiał   też   ze 

swoim   uszczęśliwionym   bratem   Jackiem,   a   potem   życzył   szczęścia   jemu   i   jego 

świeżo poślubionej złotowłosej żonie.

Kwadrans później nowożeńców uwiozła kareta, a goście, którzy żegnali ich, 

stojąc na stopniach schodów, powrócili do wnętrza domu.

background image

Harry już miał się wymknąć, gdy za jego plecami rozległ się spokojny głos:

-   Ależ   panie   Lester,   zostanie   pan   przecież   jeszcze   chwilkę?   Nie   mieliśmy 

właściwie okazji lepiej się poznać.

Harry odwrócił się i zobaczył przed sobą delikatne rysy pani Webb, a także jej 

srebrzystoniebieskie oczy, które, czuł to dobrze, widzą więcej, niżby sobie życzył.

- Dziękuję pani, ale muszę już iść - powiedział, kłaniając się elegancko.

Prostując się, usłyszał jej westchnienie.

- Cóż, mam nadzieję, że podejmie pan właściwą decyzję.

To jest bardzo łatwe. To żaden problem, choć tak może się wydawać. Trzeba 

tylko zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej. Proszę mi wierzyć.

Poklepała go po ramieniu macierzyńskim gestem.

- To bardzo proste. Trzeba się tylko przyłożyć.

Harry'emu, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zabrakło słów.

Lucilla Webb uśmiechnęła się do niego, a potem dodała:

- Muszę już wracać do gości. Proszę pana, panie Lester, niech pan spróbuje to 

uczynić. Życzę panu szczęścia.

Skinąwszy mu ręką, udała się do salonu.

Harry uciekł.

Znalazłszy   się   na   chodniku,   zawahał   się,   a   potem   ruszył   przed   siebie, 

pogrążony w myślach.

Gdy się z nich nagle otrząsnął i podniósł wzrok, przekonał się, że tuż przed 

nim   znajduje   się   Green   Park.   Wszedł   między   drzewa,   nie   dając   sobie   czasu   na 

zastanowienie. O tej wczesnej godzinie nie było tutaj modnego towarzystwa. Zresztą 

i   o   późniejszej   modnisie   woleli   Hyde   Park.   Na   trawnikach   bawiły   się   dzieci 

background image

pilnowane przez niańki i opiekunki. Od czasu do czasu przechodziła tylko jakaś para.

Harry   szedł   powoli   przed   siebie,   poddając   się   spokojnej   atmosferze   tego 

miejsca, starając się nie myśleć o niczym.

Szedł tak, dopóki w kolano nie uderzyła go piłka krykietowa.

Już   miał   zakląć,   ale   się   powstrzymał.   Schylił   siei   podniósł   piłkę,   a   potem 

rozejrzał się za jej właścicielem.

Okazało   się,   że   właścicieli   jest   trzech.   Najstarszy   miał   jakieś   siedem   lat. 

Wychynęli zza drzewa i zbliżali się do Harry'ego ostrożnie.

- Bardzo... okropnie pana przepraszam - powiedział cienkim głosem najstarszy. 

- Czy strasznie bolało?

Harry z trudem powstrzymał się od śmiechu.

- Potwornie - powiedział z powagą i zobaczył, że wszystkim trzem zrzedły 

miny. - Ale śmiem twierdzić, że przeżyję - dodał.

Chłopcy odetchnęli i patrzyli na niego z nadzieją ogromnymi oczami, które 

ocieniały długie rzęsy. Ich twarzyczki były tak niewinne jak świt.

Harry uśmiechnął się, ukucnął i wyciągnął rękę z piłką. Piłka zawirowała w 

jego palcach jak bąk.

- Ooo!

- Jak pan to robi? - zabrzmiały okrzyki zachwytu.

Otoczyli   go   podnieceni,   zapominając   o   grzecznej   powściągliwości.   Harry 

pokazał   im   sztuczkę,   której   nauczył   się   w   dzieciństwie.   A   oni,   z   okrzykami 

zachwytu, zaczęli ćwiczyć zawzięcie, domagając się praktycznych wskazówek.

- James! Adam! Gdzie wy jesteście? Mark!

Wszyscy trzej obejrzeli się pełni poczucia winy.

background image

- Musimy iść - powiedział herszt, a potem uśmiechnął się w sposób, do jakiego 

zdolny jest tylko mały chłopiec. - Dziękujemy panu bardzo, proszę pana.

Harry uśmiechnął się szeroko, a potem stał i patrzył, jak biegną przez trawnik 

do miejsca, gdzie czeka na nich niecierpliwie pulchna niańka.

Wciąż się uśmiechał,  gdy przypomniały mu się słowa pani Webb. „Trzeba 

tylko zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej".

Czego on pragnie najbardziej? Nie myślał o tym od lat. Ponad dziesięć lat temu 

dobrze wiedział, czego pragnie. Był tego pewien i dążył do celu z cechującą go 

wówczas   żywiołowością.   Jednak   zakończyło   się   to   tym,   że   został   zdradzony,   a 

marzenia pozostały nie zrealizowane.

Zapomniał więc o marzeniach, zamknął je w najgłębszych zakamarkach swej 

duszy po to, by ich stamtąd nigdy nie wypuścić.

Wargi   Harry'ego   wygięły   się   w   cynicznym   uśmiechu.   Odwrócił   się   i 

kontynuował spacer.

Jednak nie potrafił zmienić biegu myśli.

Wiedział bardzo dobrze, czego w życiu pragnie najbardziej - tego samego, co 

kiedyś, bo mimo upływu lat wewnętrznie się nie zmienił.

Zatrzymał się i odetchnął głęboko. Za plecami słyszał cienkie głosiki swych 

znajomych,   którzy   wraz   z   niańką   opuszczali   park.   Naokoło   widział   inne   dzieci 

bawiące się beztrosko na trawie pod okiem troskliwych opiekunów. Tu i ówdzie 

widać było trzymającą się pod rękę małżeńską parę z gromadką dzieci.

Harry westchnął.

Życie innych ludzi było pełne. Jego własne - pozostawało puste.

Może, pomimo wszystko, nadszedł czas na ponowne rozważenie istniejących 

background image

możliwości. Ostatnim razem skończyło się to katastrofą, ale czy on, Harry Lester, jest 

takim tchórzem, że nie może jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z życiem?

Tego   wieczoru   poszedł   do   teatru.   Niewiele   obchodziły   go   perypetie 

przedstawiane na scenie, jeszcze mniej rozmowy w foyer czy małe dramaty z życia 

eleganckiego  towarzystwa.   Jednak  śliczna  pani  Babbacombe  zapragnęła  zobaczyć 

Edmunda Keana, a pan Amberly z entuzjazmem postanowił jej towarzyszyć.

Ukryty   w   cieniu,   pod   ścianą   parteru,   naprzeciwko   loży,   którą   wynajął 

Amberly,   Harry   obserwował   niewielkie   towarzystwo   sadowiące   się   na   swoich 

miejscach. Amberly, czyniąc szeroki gest ręką, pomógł Lucindzie usiąść. Lucinda 

była   ubrana   w   suknię   w   delikatnym   lawendowym   odcieniu,   wykończoną   przy 

dekolcie srebrzystą nicią. Włosy miała upięte wysoko, a twarz bladą. Poprawiając 

spódnice, uniosła wzrok na Amberly'ego i uśmiechnęła się.

Harry patrzył, a jego duszę przenikał chłód.

Amberly mówił coś ze śmiechem, pochylając się nad Lucinda.

Harry przeniósł wzrok na pozostałych członków grupy. Satterly gawędził z Em 

siedzącą obok Lucindy. Po drugiej stronie Em znajdowała się Heather Babbacombe, 

a za nią stał Gerald, którego postawa mówiła wszystko o tym, jak odnosi się do 

ślicznej panny.

Przez chwilę Harry myślał, że będzie musiał ostrzec młodszego braciszka, ale 

zaraz doszedł do wniosku, że nie ma prawa tego robić. Heather Babbacombe jest 

młoda, ale najzupełniej uczciwa i szczera. Kimże więc jest on, by zniechęcać do niej 

Geralda? Kimże jest, by dyskutować z miłością?

Przecież powodem, dla którego znalazł się tutaj dziś wieczorem, jest właśnie 

miłość   i   głęboka   potrzeba   bycia   pocieszonym.   Nawet   Dawlish   patrzy   na   niego 

background image

ostatnio   ze   współczuciem.   Przypuszczał,   że   wyrzucenie   Lucindy   Babbacombe   z 

własnego   życia,   w   które   tak   niedawno   wkroczyła,   będzie   łatwe.   Był   przecież 

mistrzem   w   porzucaniu   kobiet,   a   unikanie   związków   było   chlebem   powszednim 

uwodziciela.

Jednak okazało się to nie tylko niełatwe, ale wręcz niemożliwe.

W związku z czym miał tylko jedno wyjście.

Dążyć do tego, czego - jak ujęła to bardzo zwięźle pani Webb - najbardziej w 

życiu pragnie.

Czy Lucinda także nadal go pragnie?

Przecież mogła szukać pocieszenia u innego. Nie była to dla Harry'ego myśl 

podtrzymująca na duchu. A jeszcze gorsza była myśl, że jeżeli się tak stało, jeżeli 

Lucinda zwróciła się ku innemu, to on, Harry, nie ma prawa wchodzić temu innemu 

w drogę.

Spojrzał   w   stronę   loży.   Amberly   gestykulował,   a   Em   się   śmiała.   Lucinda 

popatrzyła na Amberly'ego i na jej ustach pojawił się uśmiech. Harry rozpaczliwie 

wysilał wzrok, pragnąc dostrzec wyraz jej oczu. Jednak na próżno. Była za daleko.

Zabrzmiały fanfary, rozległy się oklaski, światła na widowni zgasły, a zabłysły 

lampy na scenie. Weszli aktorzy grający w farsie i uwaga widzów na nich się skupiła.

Gdy   wzrok   Harry'ego   przyzwyczaił   się   nieco   do   ciemności,   zauważył,   że 

Lucinda patrzy nie na scenę, ale gdzieś w dół, jakby na własne dłonie. Trzymała przy 

tym głowę uniesioną, tak żeby nikt nie podejrzewał, że jej uwaga skupia się nie na 

grze   aktorów,   ale   na   czym   innym.   Migotliwe   światło   oświetlało   nieznacznie   jej 

twarz, której wyraz - spokojny, ale smutny - mówił bardzo wiele.

Nagle Lucinda podniosła głowę jeszcze wyżej i - nie przejmując się tym, co 

background image

ktoś mógłby pomyśleć - zaczęła przeszukiwać wzrokiem przeciwległe loże. Pomimo 

przyćmionego światła, Harry dostrzegł na jej twarzy wyraz nadziei.

A potem widział, jak ta nadzieja powoli znika.

Lucinda   poprawiła   się   w   fotelu   i   siedziała   z   twarzą   spokojną,   lecz   daleko 

bardziej smutną niż poprzednio.

Harry, wycofując się do drzwi, poczuł, że ogarnia go radość.

Uśmiechał się, opuszczając widownię.

Nie uśmiechał się natomiast znajdujący się dwa piętra wyżej na zatłoczonej 

galerii Earle Joliffe. Patrzył ponuro na Lucindę i całe towarzystwo siedzące w loży 

Amberly'ego.

- Niech to szlag! Co się, u diabła, dzieje?! - syknął.

Siedzący obok Mortimer Babbacombe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.

- Co ona z nimi wyrabia? - mówił dalej Joliffe. - Zdążyła już zamienić stado 

najgorszych wilków w całym Londynie w domowe kotki!

- W domowe kotki? - zdziwił się Mortimer.

- No to w kanapowe pieski! Scrugthorpe miał rację. To jędza, czarownica!

- Cisza!

- Cśś! - rozległo się naokoło.

Joliffe zamilkł, siedział tylko i wpatrywał się w swoją owieczkę ofiarną, która 

przemieniła się w pogromczynię wilków.

- Może - szepnął do niego Mortimer - oni ją urabiają.

Dajmy im trochę czasu. Przecież nasza sytuacja nie jest aż tak rozpaczliwa.

Joliffe zaklął w myśli. Sytuacja jest rozpaczliwa. Poprzedniego wieczoru dał 

mu   to   jednoznacznie   do   zrozumienia   jego   wierzyciel.   Joliffe   wzdrygnął   się, 

background image

przypominając   sobie   dziwny,   bezcielesny   głos   wydobywający   się   z   powozu, 

przejeżdżającego obok niego we mgle.

- Jak najszybciej, Joliffe - powiedział. - Jak najszybciej. - A po chwili dodał: - 

Ja nie jestem cierpliwy.

Joliffe znał opowieści na temat braku cierpliwości u tego człowieka i wiedział, 

czym to grozi.

Jednak musiał zachować tę wiedzę dla siebie. Mortimer miał za słabą głowę na 

to, by ją posiąść.

Joliffe skupił uwagę na kobiecie siedzącej w loży po drugiej stronie ciemnej 

widowni.

- Będziemy musieli coś zrobić... zacząć działać - powiedział bardziej do siebie 

niż do Mortimera.

Mortimer go usłyszał.

- Co takiego? - Popatrzył na Joliffe'a zaskoczony i ogłupiały. - Ale przecież... 

zgodziliśmy się, że nie ma potrzeby, byśmy się otwarcie angażowali. Żebyśmy sami 

coś musieli robić! - powiedział, podnosząc głos.

- Cśś! - rozległo się obok.

Rozwścieczony Joliffe chwycił Mortimera za surdut i postawił go na nogi.

- Wynośmy się stąd. Widziałem już dosyć - syknął i popchnął Mortimera w 

stronę wyjścia.

Gdy byli już na korytarzu, Mortimer odwrócił się i powiedział:

- Mówiłeś, że nie będziemy musieli jej porywać.

Joliffe spojrzał na niego z obrzydzeniem.

-   Nie   mówię   o   żadnym   porwaniu   -   warknął,   wyrywając   się.   -   Jest   lepszy 

background image

sposób.

Popatrzył na Mortimera z pogardą.

- Chodźmy, musimy się z kimś zobaczyć.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zasiadając   w   piątek   do   śniadania,   Em   myślała   o   tym,   żeby   odwiedzić 

Harry'ego. Nie dlatego, że to miałoby przynieść jakąkolwiek korzyść, ale dlatego, że 

czuła się bezradna za każdym razem, gdy patrzyła na Lucindę. Spokojna i blada, 

siedziała z nieobecnym wyrazem twarzy, bawiąc się zimną grzanką.

Heather, która pomimo młodego wieku i braku doświadczenia, zauważała od 

paru dni milczącą rozpacz Lucindy, zaproponowała, by tego dnia poszły do muzeum 

i obejrzały marmury lorda Elgina. Lucinda jednak nie okazała zainteresowania.

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Fergus ze srebrną tacą.

- Poczta, proszę pani - oznajmił. - Jest też list dostarczony przez posłańca dla 

pani Babbacombe. Posłaniec nie czekał na odpowiedź.

Em wzięła biały zalakowany pakiecik, dostrzegając nagłe napięcie Lucindy. 

Jedno spojrzenie wystarczyło, by zorientować się, że pakieciku nie przysłał Harry. 

Nie mogąc nic na to poradzić, starsza pani wręczyła go Lucindzie bez słowa.

Lucinda,   przeczytawszy   krótki   liścik,   zmarszczyła   brwi,   a   potem   odłożyła 

arkusik. Z westchnieniem sięgnęła po imbryk z herbatą.

-   No   i?   -   zapytała   Em,   nie   bawiąc   się   w   ceregiele.   .Lucinda   wzruszyła 

ramionami.

- To zaproszenie na jakiś zjazd gości.

- Do kogo?

- Nie przypominam sobie tej damy. Lady Martindale z Asterley Place.

- Martindale? - Twarz starszej pani wypogodziła się. -To Marguerite. Córka 

Elmiry, lady Asterley. Wspaniale! O to nam chodziło. Świeże powietrze i trochę 

wykwintnej   rozrywki   jest   dokładnie   tym,   czego   ci   potrzeba.   Elmira   jest   jedną   z 

background image

moich najstarszych przyjaciółek, choć nie widziałyśmy się od wieków. Kiedy ma się 

odbyć ten zjazd?

Lucinda zawahała się i skrzywiła lekko.

- Dziś po południu. Zaproszenie jest tylko dla mnie. Em zamrugała oczami ze 

zdziwienia.

- Tylko dla...? Ach... rozumiem! Lucinda podniosła na nią wzrok.

- Rozumiesz? Co takiego? Em wyprostowała się.

- Właśnie sobie przypomniałam. Harry przyjaźni się z synem Elmiry, Alfredem 

lordem Asterleyem. Byli razem w Eton.

- O? - powiedziała Lucinda, sięgając ponownie po arkusik.

- Tak. Nieraz razem nabroili - dodała Em, a potem, po chwili zastanowienia, 

mówiła dalej: - Wiesz, chyba się domyślam, jak to się stało. Ktoś w ostatniej chwili 

zawiadomił, że nie może  przyjechać,  i Elmira  poprosiła Alfreda, by zasugerował 

kogoś   innego   na   miejsce   tej   osoby,   Alfred   i   Harry   są   parą   naprawdę   dobrych 

przyjaciół.

Im dłużej Em się nad tym zastanawiała, tym większą miała pewność, że to 

Harry stoi za owym niespodziewanym zaproszeniem. Z pewnością chciał wyciągnąć 

Lucindę na wieś i tam spotkać się z nią pod nieobecność adoratorów, mentorki oraz 

pasierbicy po to, by naprawić błąd, który popełnił. Tak, taki sposób działania był 

dokładnie w jego stylu.

Starsza pani odetchnęła.

Atmosfera   przy   stole   zmieniła   się   diametralnie.   W   miejsce   rezygnacji   i 

przygnębienia   pojawiły   się   spekulacje   co   do   najbliższej   przyszłości   oraz   chęć 

działania.

background image

Heather, odstawiając talerz, wyraziła to, o czym wszystkie trzy myślały.

- Musisz pojechać - powiedziała.

- Oczywiście - poparła ją Em. - Heather i ja damy sobie radę.

Lucinda, ożywiona, lecz wciąż niezdecydowana, uniosła wzrok znad arkusika.

- Czy jesteś pewna, że wypada, bym pojechała tam sama?

-   Do   Asterley   Place?  Ależ   oczywiście!   Przecież   nie   jesteś   debiutantką. 

Spotkasz   tam   mnóstwo   znajomych.   Nie   ma   co   do   tego   wątpliwości.   Przyjęcia   u 

Elmiry są bardzo w modzie.

- Jedź, Lucindo - nalegała Heather, przechylając się przez stół. - Opowiesz mi 

potem, jak było.

Lucinda wyprostowała się i odetchnęła. Wstąpiła w nią nadzieja.

- Dobrze, skoro jesteście pewne, że poradzicie sobie beze mnie.

Obie, Em i Heather, zapewniły ją głośno, że nie musi o nic się martwić.

Po   obiedzie   Em   odpoczywała   w   salonie   w   przyjemnym   i   pełnym   nadziei 

nastroju. Wyciągnęła się na szezlongu, oparła głowę na poduszkach, zamknęła oczy i 

głęboko westchnęła.

Zastanowiła się, czy nie za wcześnie czuje się taka pewna swego.

Była pogrążona w marzeniach o białym tiulu i konfetti, gdy do rzeczywistości 

przywołał ją szczęk klamki.

Co ten Fergus sobie myśli?

Odwróciła się oburzona i... zobaczyła, że do pokoju wchodzi Harry.

Otworzyła usta ze zdumienia i w tej samej chwili zauważyła, że w butonierce 

Harry'ego tkwi biały kwiat.

Harry zauważył wyraz twarzy ciotki i pomyślał, że powinien był sobie dać 

background image

spokój z kwiatem. Jednak gdy się ubierał z wyjątkową starannością, kwiat wydawał 

mu się jak najbardziej stosowny. Postanowił całą rzecz przeprowadzić jak należy. 

Gdyby trzy damy były na tyle rozsądne, by pozostać w domu wczoraj wieczorem, 

miałby tę próbę ognia już za sobą.

Zamknął drzwi i stanął przed ciotką w momencie, gdy odzyskiwała kontenans.

- Ciociu - zwrócił się do niej - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym 

zobaczyć   się   z   panią   Babbacombe.   -   Tu   jego   wzrok   napotkał   spojrzenie   nieco 

wyłupiastych oczu Em. - Sam na sam.

Starsza pani popatrzyła na niego zdumiona.

- Ona wyjechała.

- Wyjechała? - Harry zamarł i poczuł, że brakuje mu tchu. - Dokąd?

Starsza pani dotknęła dłonią czoła.

- Ależ... do Asterley oczywiście. - Patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, 

usiadła prosto. - Ty się tam nie wybierasz?

Harry'ego to pytanie przyprawiło niemal o zawrót głowy.

- Dostałem zaproszenie - przyznał niepewnie.

Em opadła na poduszki, przyciskając dłoń do piersi.

-   Dzięki   Bogu.   Przecież   ona   tylko   dlatego   tam   pojechała.   -   Tu   Em 

spiorunowała wzrokiem bratanka. - Jest jasne jak słońce, że to nie ty zorganizowałeś 

zaproszenie.

-   Zorganizowałem?   -   Harry   popatrzył   na   nią   jak   na   kogoś,   kto   postradał 

zmysły. - Oczywiście, że nie! - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Dlaczego tak 

sądziłaś?

Em wzruszyła ramionami z wyniosłą miną.

background image

-   Nie   ma   powodu,   dla   którego...   To   znaczy...   jestem   pewna,   że   Alfred 

zaprosiłby na przyjęcie Elmiry każdą osobę, którą ty byś mu zasugerował.

- Przyjęcie Elmiry?

Em machnęła ręką.

-   Wiem,   że   to   Marguerite   wysłała   zaproszenia,   ale   przecież   to   jest   i   tak 

przyjęcie Elmiry.

Harry zacisnął pięści, tłumiąc gniew, który go ogarnął. Jego ojciec był starszy 

od Em... i cierpiał na tę samą dolegliwość co ona, dolegliwość, którą można było 

określić   jako   selektywność   pamięci.   Ciotka   dobrze   pamiętała   o   jego   przyjaźni   z 

Alfredem, ale całkiem zapomniała, że matka Alfreda, Elmira, nie żyje od ośmiu lat.

Zjazdy towarzyskie organizowane obecnie w Asterley Place różniły się bardzo 

od tych, które pamiętała Em.

Harry odetchnął głęboko i spytał:

- Kiedy wyjechała?

Em zmarszczyła brwi.

- Około jedenastej. - Spojrzała na zegar stojący na kominku. - Jest już gdzieś w 

połowie drogi.

Harry z ponurą miną odwrócił się na pięcie.

- Dokąd idziesz? - zapytała zdziwiona Em. Harry spojrzał na nią gniewnie.

- Ratować pewną damę z rąk lubieżników.

Wchodząc do swego mieszkania, Harry wyszarpnął biały goździk z butonierki 

i cisnął go na stolik w holu.

- Dawlish! Gdzie jesteś?

- Jestem tutaj.

background image

Dawlish ukazał się w korytarzu. Ubrany był w fartuch, a w rękach trzymał 

szmatkę do polerowania srebra.

- Jaki pan ma kłopot? Myślałem, że poszedł go pan zażegnać.

-   Rzeczywiście   po   to   poszedłem.   Trzeba   było   się   najpierw   umówić.   Ta 

przeklęta kobieta pojechała na spokojną wycieczkę... do Asterley Place!

Rzadko widywał Dawlisha tak osłupiałego.

- Do Asterley?

- Właśnie. - Harry zrzucił z ramion płaszcz. - Ta kobieta nie ma pojęcia, w co 

się tak radośnie pakuje.

Oczy Dawlisha zrobiły się okrągłe.

- Niech ją Bóg ma w swojej opiece - powiedział i wziął od Harry'ego płaszcz.

- Rusz się, nie stój jak gamoń. Musimy wziąć siwki. Ona ma nad nami ponad 

dwie godziny przewagi.

Harry pobiegł do sypialni, gdzie wrzucił do torby trochę ubrań. Gdy wszedł 

tam Dawlish, wkładał właśnie na siebie surdut w kolorze butelkowej zieleni, a już 

przedtem zdążył zmienić ineksprymable w kolorze kości słoniowej na bryczesy z 

kozłowej skóry.

- Nie ma potrzeby się tak spieszyć - powiedział Dawlish. - Dogonimy ją.

- Przyjedziemy tam w godzinę po niej - warknął Harry, marszcząc brwi.

W ciągu tej godziny ona, kobieta całkiem niewinna, będzie musiała  dawać 

sobie radę sama w domu pełnym wilków przeświadczonych, że chce być ich ofiarą.

Lucinda wysiadła z powozu przed okazałą rezydencją Asterley Place. Przed 

sobą miała szerokie kamienne schody prowadzące na ganek. Gdy lokaje zabrali jej 

bagaż,   weszła   powoli   po   stopniach,   by   w   drzwiach   wejściowych   spotkać 

background image

oczekujących na nią gospodarzy oraz ich majordomusa.

- Witamy w Asterley Place, droga pani Babbacombe. Jestem zachwycony, że 

panią tu widzę.

Lord Asterley, dżentelmen średniego wzrostu z tendencją do otyłości i bardzo 

powściągliwy, skłonił się i uścisnął dłoń Lucindy.

-   Muszę   panu   podziękować   za   zaproszenie.   Przyszło   w   bardzo   dogodnym 

momencie i niezmiernie je doceniam.

Nie była w stanie ukryć nadziei, którą miała w sercu i która rozjaśniała jej oczy 

i uśmiech.

Lord Asterley zauważył to... i zaczął sobie wiele po tym obiecywać.

- Naprawdę? - zapytał. - Jestem bardzo rad, że to słyszę, droga pani.

Poklepał ją po ręce, a potem odwrócił się do stojącej obok damy.

- Proszę pozwolić sobie przedstawić - powiedział do Lucindy. - To jest moja 

siostra, lady Martindale. Podczas naszych małych zebrań pełni rolę gospodyni.

Lucinda i lady Martindale z uśmiechem podały sobie ręce.

-   Proszę   mi   mówić   po   imieniu   -   powiedziała   lady   Martindale.   -   Jestem 

Marguerite. Wszyscy goście tak się do mnie zwracają.

Milady,  o kilka lat starsza  od Lucindy,  była  dorodną blondynką,  tak samo 

życzliwie nastawioną jak jej brat.

- Mam nadzieję, że będziesz się, moja droga, dobrze tutaj bawiła. Jeżeli coś 

będzie nie tak, proszę, daj mi znać bez wahania.

Lucinda poczuła, że się odpręża.

- Dziękuję.

- Pozostali goście zbierają się w oranżerii. Gdy się odświeżysz, przyłącz się do 

background image

nich. Na pewno spotkasz wiele osób, które już znasz. Zresztą tutaj nie obowiązują 

żadne ceremonie. Możesz być pewna, że wśród gości nie ma nikogo, kto by nie 

wiedział dokładnie, jak się należy zachować. Musisz tylko zdecydować, z kim chcesz 

spędzić czas.

Lucinda odpowiedziała uśmiechem na jej uśmiech.

- A teraz... umieściliśmy cię w Pokoju Błękitnym.

Melthorpe cię zaprowadzi i przyśle ci pokojówkę i bagaże.

Jemy obiad o szóstej.

Lucinda ponownie podziękowała, a potem poszła za majordomusem. Był to 

drobny   człowieczek,   jakby   skurczony   w   sobie,   ubrany   na   ciemno.   Długi   nos   i 

zgarbione ramiona sprawiały, że przypominał kruka.

Gdy znaleźli się już na górze, Lucinda zauważyła jego spojrzenie. Wskazał jej 

drogę   i   ruszył   korytarzem.   Poszła   za   nim,   marszcząc   brwi.   Dlaczego,   na   miłość 

boską, ten człowiek patrzy na nią tak srogo? Kiedy doszli do jakichś drzwi w końcu 

korytarza, otworzył je i cofnął się, aby Lucinda mogła wejść.

- Dziękuję, Melthorpe. Proszę mi przysłać moją pokojówkę.

- Tak jest, proszę pani.

Melthorpe z lodowatym wyrazem twarzy, prawie nieuprzejmie, skłonił się i 

wycofał. Lucinda, marszcząc brwi, zamknęła za nim drzwi.

Zbyt długo miała do czynienia ze służbą, by się mylić. Ten człowiek patrzył na 

nią, odnosił się do niej, jakby... Określenie sposobu, w jaki ją potraktował, zajęło jej 

dobrą chwilę. Gdy już sobie to uświadomiła, odebrało jej mowę.

Drzwi się otworzyły i weszła Agata z lokajem niosącym bagaż. Zostawiwszy 

bagaż obok toaletki, lokaj wycofał się.

background image

Zdejmując   rękawiczki   i   kapelusz,   Lucinda   -   ogarnięta   nagłą   ciekawością   i 

pragnąc uzyskać jakieś bardziej szczegółowe informacje o Asterley Place - czekała 

na komentarz Agaty. A ta zaczęła mówić, gdy zabrała się do wypakowywania sukni.

- Wygląda na to, że towarzystwo jest eleganckie. W kuchni spotkałam sporo 

przystojnych służących, a z tego, co mówiły pokojówki, można się było zorientować, 

że przed zmrokiem będzie szła prawdziwa wojna o szczypce do fryzowania loków. 

Najlepiej będzie, jeżeli upnę pani włosy.

- Później. Będzie na to czas przed obiadem.

- Obiad jest o szóstej. To gdzieś w połowie drogi między porą podawania na 

wsi i w mieście - zauważyła Agata, wyjmując suknie. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że 

po to, żeby było więcej czasu wieczorem na „ich małe gierki", cokolwiek to znaczy.

- Gierki? - powtórzyła Lucinda, zastanawiając się, czy w Asterley Place goście 

oddają   się   zwykłym   grom   salonowym.   Nie   wydawało   jej   się   to   jednak 

prawdopodobne. -Chodź, pomóż mi się przebrać - powiedziała. - Chcę spotkać się z 

innymi gośćmi przed obiadem.

Tak   jak   jej   powiedziano,   goście   przebywali   właśnie   w   dużej   oranżerii,   na 

środku której znajdowała się mała sadzawka. Zgromadzili się wokół niej. Niektórzy 

siedzieli w wiklinowych fotelach, inni stali w małych grupkach i gawędzili.

Jedno spojrzenie na nich przekonało Lucindę, że słusznie zrobiła, przebierając 

się.   Gdyż   towarzystwo   było   rzeczywiście   eleganckie,   przypominało   wesoło 

upierzone ptaki gnieżdżące się wśród zieleni. Lucinda skinęła głową pani Walker, 

wykwintnej   wdowie,   oraz   lady   Morcombe,   dziarskiej   matronie,   które   znała   z 

Londynu.

-   Moja   droga   Lucindo   -   odezwała   się   do   niej   Marguerite,   podchodząc   z 

background image

szelestem spódnic. - Pozwól sobie przedstawić lorda Dewhursta, który właśnie wrócił 

z Europy i pragnie cię poznać.

Lucinda   spokojnie   odwzajemniła   powitalne   słowa   lorda,   starając   się 

równocześnie ocenić znajdujące się w oranżerii damy. Wydawało jej się, że nie ma w 

nich nic, co by usprawiedliwiało jej nerwowość.

- W istocie - odpowiedziała na pytanie jego lordowskiej mości. - W Londynie 

bawiłam się znakomicie. Jednak bale stają się nieco... Przybywa na nie tyle ludzi, że 

z trudem można podczas nich usłyszeć własne myśli. A co do oddychania. ..

Jego lordowska mość roześmiał się.

- Rzeczywiście, droga pani, takie małe zebrania jak to tutaj są o wiele bardziej 

intymne.

Subtelny   nacisk,   jaki   położył   na   ostanie   słowo,   spowodował,   że   Lucinda 

popatrzyła na niego uważnie.

- Jestem pewien, moja droga, że przekona się pani, iż w Asterley Place jest 

bardzo łatwo znaleźć czas i miejsce na... myślenie. - Lord Dewhurst ujął jej dłoń i 

skłonił się nisko. - Gdyby potrzebne było pani towarzystwo,  proszę bez wahania 

liczyć na mnie. Zapewniam panią, że potrafię być nader uważający.

-   Ach...   tak.   -   Lucinda   rozpaczliwie   próbowała   pozbierać   myśli.   -   Wezmę 

pańską propozycję pod uwagę, milordzie - powiedziała, nieco sztywno pochylając 

głowę.

Lord skłonił się po raz kolejny, po czym oddalił się krokiem pełnym gracji. 

Lucinda   odetchnęła   głęboko   i   rozejrzała   się   jeszcze   raz   naokoło,   tym   razem   już 

bardziej krytycznie.

Zaczęła się dziwić sama  sobie, że dotychczas  była aż tak ślepa. Wszystkie 

background image

obecne   panie   były   z   całą   pewnością   damami   o   niekwestionowanych   manierach, 

jednak w wieku, który skłaniał je do poszukiwania dyskretnych romansów.

A co do dżentelmenów, to wszyscy co do jednego stanowili typ aż za dobrze 

Lucindzie znany.

Zanim zdążyła się zastanowić, podszedł do niej lord Asterley.

- Ach, droga pani Babbacombe, aż trudno mi wyrazić zachwyt, który mnie 

ogarnął,   gdy   się   dowiedziałem,   że   nasze   małe   spotkania   są   przedmiotem   pani 

zainteresowania.

- Mojego zainteresowania?

Lucinda popatrzyła na niego z wyrazem zdumienia.

Lord Asterley uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucinda odniosła wrażenie, 

że zaraz do niej mrugnie i trąci ją łokciem.

- Cóż, być może nie dosłownie nasze spotkania, ale ten typ rozrywek, który 

wszyscy   uważamy   za   tak...   -   tu   jego   lordowska   mość   uczynił   szeroki   gest   -   .. 

.czyniący zadość naszym pragnieniom. Mam szczerą nadzieję, moja droga, że skoro 

poczuje pani takie pragnienie, nie zawaha się pani i zwróci się do mnie jako do 

kogoś, kto może urozmaicić pani pobyt tutaj.

Pragnąc być uprzejma, a równocześnie nie mogąc znaleźć odpowiednich słów 

odpowiedzi, Lucinda pochyliła głowę, pozwalając jego lordowskiej mości myśleć, co 

chce.

A   on,   rozpromieniony,   skłonił   się.   Lucinda   skinęła   głową   i   podeszła   do 

sadzawki. Było tam wolne miejsce obok pani Allerdyne, bardzo eleganckiej wdowy, 

która, jak uświadomiła sobie teraz Lucinda, nie była tak cnotliwa, na jaką wyglądała.

- Dzień dobry, pani Babbacombe - powiedziała pani Allerdyne, gdy Lucinda 

background image

usiadła   w   wiklinowym   fotelu.   -   Czy   może   raczej   mogę   dać   sobie   spokój   z 

ceremoniami i nazywać panią po prostu Lucinda?

- Ależ oczywiście.

- Jesteś tutaj pierwszy raz, prawda? - Henrietta pochyliła się w jej stronę. - Tak 

mi powiedziała Marguerite. Nie ma potrzeby, byś się czuła z tego powodu nieswojo. 

-   Henrietta   poklepała   dłoń   Lucindy.   -   Wszyscy   jesteśmy   tu   przyjaciółmi.   To 

oczywiste. Nie musisz obawiać się żadnych komentarzy po powrocie do miasta. - 

Henrietta rozejrzała się z miną osoby czującej się najzupełniej swobodnie. - Zawsze 

tak było, od czasu gdy Harry to wszystko zapoczątkował.

- Harry? - Lucindzie zabrakło tchu. - Harry Lester?

- Mhm. - Henrietta  wymieniła  znaczące  spojrzenie z jakimś dżentelmenem 

znajdującym się w drugim końcu pokoju. - O ile sobie przypominam, to Harry wpadł 

na ten pomysł. Alfred urządził tylko wszystko zgodnie z jego wskazówkami.

Harry, który ją w to wciągnął.

Przez chwilę Lucindzie zdawało się, że zaraz zemdleje. Pokój pogrążył się w 

ciemnej mgle, zrobiło jej się zimno. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie, opanowując 

zawrót głowy. Gdy już była w stanie, powiedziała:

- Rozumiem.

Henrietta, zajęta swoim dżentelmenem, nic nie zauważyła. A Lucinda, starając 

się mówić tonem jak najbardziej swobodnym, zapytała:

- Czy on często tu bywa?

- Harry? - Henrietta z uśmiechem skinęła głową dżentelmenowi i popatrzyła na 

Lucindę. - Czasami. Jest zawsze zaproszony, ale nikt nigdy nie wie, czy się pojawi. - 

Henrietta   uśmiechnęła   się   czule.   -   Harry   to   nie   jest   mężczyzna,   którego   można 

background image

okiełznać.

- Rzeczywiście!

Lucinda   zignorowała   pytające   spojrzenie,   jakie   wywołał   jej   cierpki   ton. 

Poczuła,   że   wzbiera   w   niej   wściekłość,   jakiej   nie   doświadczała   jeszcze   nigdy   w 

życiu.

Czy Harry, zapraszając ją tutaj, chciał jej pokazać, za co ją teraz uważa? Czy 

chciał   jej   dać   do   zrozumienia,   że   jest   taka   jak   te   damy,   które   igrają   z   każdym 

dżentelmenem,   który   im   się   spodoba?   Czy   wciągnął   ją   tutaj,   by   znalazła   się   w 

„odpowiednim towarzystwie", którego według własnych zapewnień szukała?

Czy   może   zrobił   to,   żeby   dać   jej   nauczkę   -   mając   zamiar   pojawić   się   w 

odpowiedniej chwili i wybawić ją od konsekwencji przybycia w to miejsce?

Zaciskając dłonie, Lucinda nagle wstała. Miała ochotę krzyczeć, chodzić w tę i 

z   powrotem,   ciskać   przedmiotami.   Nie   była   pewna,   który   z   jego   domniemanych 

motywów rozwścieczał ją najbardziej.

- Mam nadzieję, że tym razem on przyjedzie - wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- Lucindo? - Henrietta pochyliła się w jej stronę i spojrzała jej w twarz. - Czy 

dobrze się czujesz?

Lucinda zmusiła się do uśmiechu.

- Doskonale, dziękuję.

Henrietta nie wyglądała na przekonaną.

Na szczęście w tej chwili rozległ się gong oznaczający, że goście mają się 

rozejść do swoich pokoi, by się przebrać przed obiadem.

Lucinda odprowadziła Henriettę, po czym udała się do Pokoju Błękitnego.

- Czego się dowiedziałaś? - zapytała Agatę, zamkną wszy za sobą drzwi.

background image

Pokojówka   uniosła   wzrok   znad   granatowej   jedwabnej   sukni   rozłożonej   na 

łóżku. Popatrzyła w twarz Lucindzie i odrzekła prosto z mostu:

- Nie za wiele i niczego dobrego. Mnóstwo aluzji do tego, co dżentelmeni robią 

w nocy. I uwag na temat drzwi, które bezustannie otwierają się i zamykają. - Agata 

pociągnęła nosem. -1 podobnych rzeczy.

Lucinda usiadła przy toaletce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów.

- Co jeszcze słyszałaś? - zapytała, spoglądając na pokojówkę.

Agata wzruszyła ramionami.

- Wygląda na to, że tutaj tego rodzaju rzeczy są czymś, co jest przyjęte. Co nie 

zdarza się jakiejś jednej parze, jak wszędzie.

- Agata skrzywiła  się. - Jeden z lokajów porównał  to do zajazdu.  Kolejny 

dyliżans wjeżdża, kiedy poprzedni wyjeżdża.

Lucinda opadła na oparcie i patrzyła na służącą w lustrze.

- Wielkie nieba!

Jej wzrok padł na granatową suknię.

- Nie ta - powiedziała, mrużąc oczy. - Szyfonowa. Agata wyprostowała się, 

biorąc się pod boki.

- Szyfonowa? Przecież ona jest prawie nieprzyzwoita.

- Dla moich dzisiejszych celów będzie doskonała. Lucinda wysyczała „s" w 

ostatnim wyrazie. To nie ona będzie tą, która dostanie dzisiaj lekcję.

Mrucząc   coś   pod   nosem,   Agata   rozłożyła   szyfonową   suknię   w   kolorze 

srebrzystobiękitnym, po czym podeszła do Lucindy, by zająć się jej sznurówkami.

Lucinda zastukała grzebieniem w stół.

- Wszystko to jest okropne. Czy dowiedziałaś się o gospodynię tego domu?

background image

Agata kiwnęła głową.

-   Ten   dom   nie   ma   gospodyni.   Ostatnia,   to   znaczy   matka   lorda   Asterleya, 

zmarła kilka lat temu.

- No cóż, dzisiaj nic nie poradzimy... ale jutro wyjeżdżamy.

- No tak... tak myślałam - powiedziała Agata z ulgą.

- Nie martw się. Oni, mimo wszystko, są w głębi serca dżentelmenami.

-   Tak   pani   mówi...   jednak   dżentelmeni   potrafią   czasami   bardzo   sprawnie 

przekonywać.

Lucinda   wstała   i   pozwoliła,   by   Agata   pomogła   jej   się   ubrać   w   szyfonową 

suknię. Dopiero gdy była gotowa do zejścia na dół, zwróciła się do pokojówki:

- Mam nadzieję, że wiesz, iż potrafię sobie poradzić z każdym dżentelmenem, 

który   stanie   na   mojej   drodze.   Posprzątaj   i   zapowiedz   Joshui,   że   jutro   rano 

wyjeżdżamy. I nie martw się, ty zrzędliwa kobieto.

Z tymi słowy odwróciła się i wypłynęła przez drzwi - migotliwe zjawisko w 

srebrzystobłękitnym szyfonie.

Salon wypełniał  się szybko. Napływali goście spragnieni wzajemnie  swego 

towarzystwa.   Mając   teraz   pewność,   po   jakim   gruncie   stąpa,   Lucinda   bez   trudu 

obracała   się   wśród   zebranych,   przyjmując   komplementy   i   kwitując   skinieniami 

głowy podziw w oczach dżentelmenów. A także z prostotą zbywając ich subtelne 

sugestie. Kontrolowała sytuację, ale nerwy miała napięte do ostatnich granic.

Aż w końcu nadeszła chwila, na którą czekała.

Do salonu wszedł Harry, powodując - zauważyła to dobrze - spore poruszenie. 

Najwyraźniej   przyjechał,   gdy   goście   przebierali   się   do   obiadu.   Ubrany   był,   jak 

zwykle, w czerń z bielą, a jego jasne włosy błyszczały w świetle świec. Marguerite 

background image

przerwała   konwersację,   by   go   powitać,   muskając   wargami   jego   policzek.   Lord 

Asterley podszedł także, by uścisnąć mu dłoń. Inni dżentelmeni witali go skinieniem 

głów   i   wykrzykiwali   słowa   powitania,   wiele   spośród   dam   wdzięczyło   się   i 

uśmiechało.

Zorientowawszy  się  nagle,  że  zwrócone  są  na  nią  zielone  oczy,   Lucinda  z 

nieobecnym   wyrazem   twarzy   skłoniła   leciutko   głowę,   po   czym   powróciła   do 

rozmowy z panem Ormesbym i lady Morcombe.

Czekała, aż Harry do niej podejdzie.

Ale on nie uczynił tego... ani nie zamierzał tego zrobić. Stało się to jasne po 

dziesięciu minutach. Świadoma jego spojrzenia obejmującego jej obnażone ramiona i 

piersi, wyłaniające się z głębokiego wycięcia sukni, Lucinda zacisnęła zęby i zaklęła 

w duchu. Co on, u diabła, teraz knuje?

Harry, przeklinając ją w duchu, z trudem powstrzymywał się od tego, by do 

niej nie podejść, nie wziąć za rękę i nie wyprowadzić z salonu. Co ta kobieta chce 

udowodnić, pokazując się w takiej sukni? Sukni z jedwabnego szyfonu, połyskliwej i 

prowokującej?   Cienki   materiał,   układając   się   miękko   na   jej   ciele,   zakrywał,   a 

równocześnie eksponował wszelkie zagłębienia i krągłości. A co do jej piersi, to 

właściwie   nie   były   wcale   zakryte.   Ogromny   dekolt   w   karo   został   wycięty   przez 

skąpca. Zaciskając zęby, Harry z trudem powstrzymywał się od ruszenia w jej stronę.

- Harry, staruszku! Nie spodziewałem się ciebie tutaj.

Myślałem, że pójdziesz w ślady Jacka.

Harry spojrzał poirytowany na lorda Cranbourne'a.

- To nie w moim stylu, Bentley. A na kogo masz dzisiaj oko?

Lord Cranbourne uśmiechnął się szeroko.

background image

- Na lady Morcombe. Ona jest jak dojrzała śliwka. Ten stary kutwa, jej mąż, 

nie docenia jej tak jak powinien.

- Hm. - Harry rozejrzał się po salonie. - Stara gwardia, co?

-   Z   wyjątkiem   ślicznej   pani   Babbacombe.   Ale   ty,   jak   sobie   przypominam, 

wiesz o niej wszystko?

- Rzeczywiście.

Wzrok Harry'ego spoczął ponownie na Lucindzie. I ponownie Harry z trudem 

powstrzymał się od tego, by do niej nie podejść.

- Jesteś nią zainteresowany dziś wieczorem?

- Nie w tym sensie, jaki masz na myśli - odrzekł Harry i, skinąwszy głową, 

oddalił się, zanim zaskoczony lord Cranbourne poprosił go o wyjaśnienie.

Z   udawaną   nonszalancją   krążył   po   salonie.   Pragnął   dociec,   kto   umieścił 

Lucindę na liście zaproszonych. Musiał się dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego.

Krążył więc dalej, obserwując nie tylko Lucindę, ale także wszystkich, którzy 

do niej podchodzili, starając się zorientować, który z jego kompanów rozpustników 

uzurpuje sobie do niej największe prawo.

W   momencie   gdy   -   grobowym   tonem   Melthorpe'a   -   został   zaanonsowany 

obiad, Lucinda doszła do wniosku, że Harry na coś czeka - prawdopodobnie na jakąś 

katastrofę, która jej się przydarzy, czeka po to, żeby móc przyjść jej z pomocą i 

ponownie objąć nad nią kontrolę. Przysięgając sobie, że nigdy do tego nie dojdzie, 

uśmiechnęła się do pana Ormesby'ego i przyjęła jego ramię.

- Czy pan tu bywa często? - zapytała.

- Od czasu do czasu - odrzekł pan Ormesby z niedbałym gestem. - Pobyt tutaj 

to odpoczynek od zgiełku miasta, prawda?

background image

- W istocie. - Lucinda kątem oka dojrzała zmarszczone brwi Harry'ego, obok 

którego pojawiła się Marguerite i poprosiła, by podał jej ramię. Lucinda z uroczym 

uśmiechem zwróciła się do pana Ormesby'ego. - Jeżeli można, to pragnęłabym, żeby 

pan wprowadził mnie w zwyczaje panujące w Asterley Place.

Pan Ormesby nie posiadał się z dumy.

- Ależ oczywiście, będzie to dla mnie przyjemność, droga pani.

Lucinda liczyła na to, że nie wzbudziła w nim jakichś niepożądanych nadziei.

- Proszę mi powiedzieć, czy obiady tutaj są bardzo wyszukane? - zapytała.

Lucinda   stwierdziła   z   ulgą,   że   konwersacja   przy   stole   obracała   się   wokół 

tematów ogólnych oraz najświeższych plotek. Była przy tym wesoła i w najlepszym 

guście.

Gdyby nie pewien podskórny nurt, wyrażający się w znaczących spojrzeniach i 

okazjonalnych szeptach, Lucinda cieszyłaby się nią bez zastrzeżeń.

- Droga pani Babbacombe - zagadnął ją lord Dewhurst - czy słyszała pani, że 

na jutro Marguerite zapowiedziała poszukiwanie skarbów?

-   Poszukiwanie   skarbów?   -   powtórzyła   Lucinda.   Zastanowiła   się,   czy   tego 

rodzaju   zabawa,   w   tym   towarzystwie,   może   mieć   niewinny   charakter.   Nie 

wypowiedziała jednak żadnego komentarza. Korzystając z tego, że ktoś podsunął jej 

słodki   sos,   sięgnęła   po   niego   z   pogodnym   uśmiechem   na   twarzy.   Czyniąc   to, 

zauważyła spojrzenie Harry'ego. Pomimo odległości, jaka ich dzieliła, wyczuwała 

jego   irytację   i   napięcie   -   poznawała   je   po   sposobie,   w   jaki   trzymał   kieliszek.   Z 

promiennym uśmiechem odwróciła się w stronę pana Ormesby'ego.

Obiad się skończył i damy udały się do salonu. Dżentelmeni, którzy nie mieli 

ochoty pić portwajnu we własnym gronie, podążyli za nimi.

background image

- Pierwszy wieczór jest zwykle bardzo spokojny - poinformował Lucindę pan 

Ormesby. - Pozwala to gościom... poznać się nawzajem, jeżeli pani rozumie, co mam 

na myśli.

- Tak właśnie jest. - Lord Asterley przyłączył się do nich. - Jutro oczywiście 

całe towarzystwo będzie bardziej ożywione. Planujemy zacząć od wiosłowania na 

jeziorze,   a   potem   przejść   do   poszukiwania   skarbów.   Marguerite   wszystko 

zorganizowała. Poszukiwanie odbędzie się oczywiście w ogrodzie. - Tu uśmiechnął 

się niewinnie do Lucindy. -Jest tam mnóstwo zakamarków, w których można znaleźć 

skarby. Zaczynamy naturalnie dopiero po południu. Śniadanie jest o dziesiątej, dzięki 

czemu wszyscy mogą się porządnie wyspać.

Lucinda zakonotowała sobie, że tuż po dziesiątej musi już być w drodze. Nie 

wiedziała jeszcze, jak się wytłumaczy, ale postanowiła, że coś wymyśli jutro rano.

Konwersacja   obracała   się   wokół   czekających   całe   towarzystwo   rozrywek, 

naturalnie tych wspólnych. A co do innych, to Lucinda coraz wyraźniej uświadamiała 

sobie,   że   w   związku   z   nimi   obecni   wymieniają   znaczące   spojrzenia,   spoglądając 

równocześnie w jej stronę. Czynili to zwłaszcza pan Ormesby, lord Asterley oraz lord 

Dewhurst.

Po   raz   pierwszy   od   przyjazdu   poczuła   się   nieswojo.   Przy   czym   nie   tyle 

obawiała się o własną cnotę, ile bała się niewygodnych sytuacji, w których może się 

znaleźć. W pewnym momencie, gdy Marguerite odwołała pana Ormesby'ego i lorda 

Asterleya, prosząc, by pomogli jej częstować gości herbatą, Lucinda znalazła wolne 

krzesło w sąsiedztwie szezlonga, na którym siedziała dama w jej wieku. Lucinda 

przypominała ją sobie mgliście z jakiegoś przyjęcia w stolicy.

-   Jestem   lady   Coleby...   to   znaczy   Millicent.   -   Kobieta   podała   Lucindzie 

background image

filiżankę. - Miło mi powitać nową członkinię naszego kółka.

Lucinda   w   odpowiedzi   uśmiechnęła   się   niepewnie,   zastanawiając   się 

równocześnie, czy przypadkiem nie powinna była wyjechać stąd już trzy godziny 

temu, nie zwracając uwagi na szum, jaki by powstał wokół jej wyjazdu.

- Czy dokonała już pani wyboru? - zapytała lady Coleby, unosząc pytająco 

brwi.

Lucinda zamrugała, nie rozumiejąc.

- Wyboru?

- Spośród dżentelmenów - wyjaśniła lady Coleby z szerokim gestem dłoni.

• Lucinda miała zakłopotaną minę.

- Ach... zapomniałam. Pani jest tu nowa. - Lady Coleby pochyliła się w jej 

stronę. - To jest bardzo proste. Dama decyduje, który z dżentelmenów podoba jej się 

najbardziej.

Może to być jeden z panów albo dwóch czy trzech, jeżeli ktoś sobie życzy. A 

potem trzeba im dać znać... dyskretnie oczywiście. Nie trzeba robić niż więcej... to 

wszystko jest cudownie zorganizowane.

Lucinda upiła łyk herbaty.

- No cóż... nie jestem pewna.

- Proszę się nie wahać zbyt długo, bo najlepsi zostaną zaangażowani. - Lady 

Coleby   dotknęła   rękawa   Lucindy.   Ja   mam   oko   na   Harry'ego   Lestera   -   wyznała, 

wskazując Harry'ego dyskretnym ruchem głowy. - Bardzo dawno tu nie był, chyba od 

roku. Ale ta jego wykwintna elegancja, ten jego zabójczy czar... - Lady Coleby upiła 

łyk herbaty. - Nigdy bym nie pomyślała, że ten zuchwały, impulsywny Harry zmieni 

się w tak wykwintnego dżentelmena. Nie przypomina młodzika, który mi się przed 

background image

laty oświadczył.

Lucinda znieruchomiała.

- Oświadczył się pani?

-   Tak.   Choć   nigdy   nie   doszło   do   oświadczyn   oficjalnych.   Było   to   ponad 

dziesięć lat temu. - Milady zachichotała. -Był potwornie zakochany. Wie pani, jak to 

bywa z młodymi mężczyznami. Po prostu szalał za mną.

- Odrzuciła pani jego oświadczyny?

- Oczywiście, że je odrzuciłam! Lesterowie byli biedni jak mysz kościelna. - W 

oczach lady Coleby pojawił się nagły| błysk. - Jednak teraz, kiedy Coleby nie żyje, a 

Lesterowie siej tak wzbogacili... - Lady Coleby przerwała, a potem dodała: Mają 

teraz ogromny majątek, moja droga. Tak słyszałam. Więc, cóż, sądzę, że powinnam 

odnowić starą znajomość.

Lady Coleby wstała i odstawiła filiżankę.

- I zdaje się - powiedziała - że nie będzie na to stosowniejszej chwili. Proszę mi 

wybaczyć, moja droga, że się oddalę.

Lucinda skinęła jej głową, wzięła obie filiżanki, jej i swoją, i odniosła je na 

stolik.

Harry   patrzył   na   nią   ze   zmarszczonymi   brwiami.   Jak   dotąd   żaden   z 

dżentelmenów nie zamanifestował, że uzurpuje sobie do niej jakieś prawa.

Zagadka   pozostawała   nie   rozwiązana.   Harry   już   miał   opuścić   salon,   gdy 

poczuł, że ktoś dotyka jego rękawa.

_ Harry!

Millicent,   lady   Coleby,   wypowiedziała   to   słowo   tonem   zalotnym   i 

uwodzicielskim.

background image

Harry   skłonił   się,   a   jego   wzrok   pobiegł   w   stronę   Lucindy,   która   wciąż 

rozmawiała z Marguerite. Millicent, nie zauważając tego, mówiła dalej:

- Mój drogi Harry. Wiesz, że zawsze kochałam się w tobie. Musiałam wyjść za 

Coleby'ego. Chyba to rozumiesz. Jesteś teraz o wiele starszy i wiesz, jak toczy się 

świat. Może...  - dodała z uśmiechem - moglibyśmy dziś wieczorem udać się we 

wspólną podróż?

Podniosła na niego wzrok w chwili,  gdy Lucinda  skierowała się do drzwi. 

Harry, który chciał wyjść, był zmuszony jej odpowiedzieć.

- Wybacz mi, Millie. Mam inne zajęcia.

To   powiedziawszy,   skinął   głową   i   wyminął   ją.   Zauważył,   że   trzech 

dżentelmenów zastąpiło Lucindzie drogę. Wysiliwszy się, mógł słyszeć, co mówią.

- Moja droga pani Babbacombe - powiedział Alfred -czy mogę mieć nadzieję, 

że dzisiejszy wieczór przypadł pani do gustu?

-   Okazała   się   pani   wspaniałym   uzupełnieniem   naszego   dotychczasowego 

towarzystwa - zapewnił Ormesby. - Spodziewam się, że skłonimy panią, by bywała 

pani tutaj często. Co do mnie, to nie znam lepszego sposobu spędzania czasu.

Zanim Lucinda zdążyła coś odpowiedzieć, jej dłoń, z głębokim ukłonem, ujął 

lord Dewhurst.

-  Jestem  oczarowany,  moja   droga.  Czy  mogę   mieć nadzieję,  że  pogłębimy 

naszą znajomość?

Lucinda napotkała zdecydowanie entuzjastyczne spojrzenie jego lordowskiej 

mości   i   zapragnęła   jak   najszybciej   znaleźć   się   gdzie   indziej.   Zarumieniła   siei   w 

następnej chwili zauważyła, że obserwuje ich Harry.

Odetchnąwszy, uśmiechnęła się do swoich trzech zalotników, mając nadzieję, 

background image

że zrozumieją, iż nie interesuje jej to, do czego czynią aluzje, i powiedziała:

- Wybaczą panowie, ale sądzę, że powinnam udać się już na spoczynek.

Dygnęła, a oni się ukłonili. Następnie, mając pewność, że uniknęła kłopotliwej 

sytuacji, opuściła salon.

Harry popatrzył w ślad za nią, a potem odwrócił się na pięcie i bardzo szybko 

wyszedł z salonu przez oszklone drzwi prowadzące na taras.

Millie,   która   patrzyła   na   niego   przez   cały   czas,   wzruszyła   ramionami   i 

przyłączyła się do pana Hardinga.

Lucinda szła na górę, myśląc o tym, co powiedziała jej lady Coleby.

Mogła   sobie   z   łatwością   wyobrazić,   jak   to   było,   gdy   Harry,   z   całą 

impulsywnością młodości, złożył swoją miłość u stóp wybranki i został z pogardą 

odtrącony Wyjaśniało to wiele rzeczy - cyniczną postawę nie tyle wobec małżeństwa, 

ile   wobec   miłości,   która   powinna   się   z   nim   wiązać,   niechęć   do   poddawania   się 

głębokim   uczuciom,   to   coś,   co   czyniło   go   tak   podniecającym,   a   równocześnie 

niebezpiecznym dla kobiet, oraz jego ostrożność.

Wszedłszy   do   swojego   pokoju,   Lucinda   zdecydowanym   ruchem   zamknęła 

drzwi. Chciała przekręcić klucz w zamku, lecz stwierdziła, że klucza nie ma.

Dzięki lady Coleby rozumiała teraz, dlaczego Harry jest taki, jaki jest. Jednak 

to, czego się dowiedziała, nie usprawiedliwiało faktu, że zorganizował jej przyjazd 

tutaj i wplątał ją w co najmniej niezręczną sytuację.

Rozmyślając   nad   jego   perfidią,   podeszła   do   łóżka   i   pociągnęła   za   sznur 

dzwonka.

Otworzyły   się   drzwi.   Lucinda,   wciąż   trzymając   sznur,   odwróciła   się   i 

zobaczyła Harry'ego.

background image

-   Nie   ma   sensu   dzwonić   na   pokojówkę.   Zasady   panujące   w   tym   domu 

zabraniają służbie przebywać na górze po dziesiątej wieczorem - powiedział.

- Co takiego?! - Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - A co 

pan tutaj robi?

Harry zamknął drzwi i rozejrzał się po pokoju. Lucinda miała tego dosyć.

- Zresztą skoro pan już tutaj jest, mam z panem do pomówienia!

- Naprawdę? - zapytał.

- Jak pan śmiał zorganizować mi zaproszenie w takie miejsce? Rozumiem, że 

mógł pan być zirytowany tym, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn. Ale przecież 

okoliczności były zupełnie inne niż w wypadku lady Coleby czy kim tam ona wtedy 

była. Bez względu na to, co pan czuje, muszę panu powiedzieć, że uważam pańskie 

zachowanie za karygodne i zasługujące na potępienie, gruboskórne i nie dające się 

usprawiedliwić! Nie rozumiem dlaczego...

- Ja tego nie zrobiłem - powiedział Harry tonem zdecydowanym, przerywając 

jej tyradę.

Lucinda spojrzała na niego zdumiona.

- Pan tego nie zrobił? - powtórzyła.

-   Jak   na   kobietę   tak   rozsądną,   zbyt   często   nabija   pani   sobie   głowę 

niestworzonymi   pomysłami.   Oświadczam,   że   nie   zorganizowałem   dla   pani 

zaproszenia. Przeciwnie. Jeżeli odkryję, kto to zrobił, ukręcę mu łeb.

- O! - Lucinda cofnęła się o krok. - No więc w porządku... ale co w takim razie 

pan tutaj robi?

- Chronię panią przed pani własnym szaleństwem.

- Szaleństwem? - Lucinda uniosła pytająco brwi. - Jakim szaleństwem?

background image

-   Ano   takim,   które   popełniła   pani,   wystosowując   nieświadomie   pewne 

zaproszenie.

Harry spojrzał na łóżko, a potem na kominek. Płonął na nim ogień, a obok 

leżał zapas drewna. Przed kominkiem stał fotel.

- Jakie zaproszenie? - zapytała Lucinda, marszcząc brwi.

Harry popatrzył na nią bez słowa.

-   To   nonsens.   Pan   sobie   coś   wymyślił.   Nie   wystosowałam   żadnego 

zaproszenia. Nie zrobiłam nic takiego.

Harry wskazał ręką fotel.

- Poczekajmy więc i przekonajmy się - zaproponował.

- Nie. Chcę, żeby pan opuścił mój pokój. Pańska obecność tutaj jest czymś 

niestosownym.

- Robienie rzeczy niestosownych jest celem zgromadzeń odbywających się w 

tym domu. A poza tym - tu spojrzał na jej dekolt - kto, u diabła, powiedział pani, że 

ta suknia jest: przyzwoita?

-   Cały   tłum   pełnych   uznania   dżentelmenów   -   poinformowała   go   Lucinda, 

biorąc się wojowniczo pod boki. - A co do celu tych zgromadzeń, to zorientowałam 

się w nim bez pańskiej pomocy. Informuję pana, że nie mam zamiaru w ta kich 

rzeczach uczestniczyć.

_ No to świetnie. Zgadzamy się przynajmniej co do tego. Popatrzyli na siebie, 

przy czym w oczach obojga widniał jednakowy upór i zdecydowanie.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

Na ustach Harry'ego pojawił się cyniczny uśmiech.

- Proszę nie ruszać się z miejsca - przykazał Lucindzie.

background image

A sam, nie czekając na jej zgodę, podszedł do drzwi i je otworzył.

- Tak? - zapytał.

Alfred, który znajdował się na progu, aż podskoczył.

- Och, ach... - Zamrugał gwałtownie. - To ty, Harry. Nie wiedziałem...

- Oczywiście.

Alfred   przestąpił   z   nogi   na   nogę,   a   potem   z   niepewnym   gestem   dłoni, 

powiedział:

- W porządku! Yyy... więc przyjdę później.

- Nie zadawaj sobie trudu, bo przyjęty zostaniesz tak samo jak teraz.

Te słowa były stanowczym ostrzeżeniem. Harry zamknął drzwi przed nosem 

swego   dawnego   szkolnego   przyjaciela,   zanim   ten   zdążył   zmienić   bezsensownie 

dobroduszny wyraz twarzy.

Odwrócił   się   i   zobaczył,   że   Lucinda   wpatruje   się   drzwi   z   wyrazem 

niedowierzania.

- Co za bezczelność! Harry uśmiechnął się.

- Miło mi, że pani już rozumie, o co mi chodziło.

- Już poszedł, więc nie ma powodu, żeby pan pozostawał tu dłużej.

- Przeciwnie, istnieją dwa poważne powody, dla których powinienem tu zostać.

Pojawiły się, pukając do drzwi, w odstępie około godziny.

Po pierwszym pukaniu Lucinda przestała się nawet rumienić. Przestała także 

nakłaniać Harry'ego, żeby sobie poszedł.

Godzinę po północy, kiedy nikt więcej już nie zapukał, odprężyła się wreszcie. 

Siedząc skulona na łóżku, spojrzała na Harry'ego rozpartego w dużym fotelu przed 

kominkiem.

background image

- Niech pani się kładzie do łóżka. Ja zostanę tutaj - powiedział Harry, nie 

ruszając się z miejsca ani nie otwierając oczu.

- Tam?

- Potrafię przespać noc w fotelu, jeżeli sprawa jest tego warta. Zresztą ten fotel 

jest dość wygodny.

Lucinda, po chwili zastanowienia, kiwnęła głową.

- Potrzebna jest pani pomoc w rozsznurowywaniu gorsetu?

- Nie.

- No to dobrze. - Harry odprężył się. - W takim razie dobranoc.

- Dobranoc.

Lucinda przyglądała mu się przez chwilę, a potem naciągnęła na siebie kołdrę. 

Łóżko   nie   miało   kotar,   a   w   pokoju   nie   było   parawanu,   za   którym   mogłaby   się 

przebrać. Położyła się na poduszkach, a potem, gdy Harry nie poruszył się ani nie 

wydał żadnego dźwięku, obróciła się na bok.

Miękkie migotliwe światło kominka oświetliło twarz Harry'ego, wydobywając 

jego zdecydowane rysy, ciężkie powieki i rzeźbiąc kontury jego ust.

Lucinda zamknęła oczy i zapadła w sen.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Gdy na drugi dzień rano się obudziła, ogień na kominku już wygasł. Fotel 

stojący przed kominkiem był pusty.

Lucinda   zamknęła   oczy   i   wtuliła   się   w   kołdrę.   Uśmiechnęła   się   leniwie, 

odczuwając   głębokie   zadowolenie.   Próbując   uświadomić   sobie   powód   tego 

zadowolenia, przypomniała sobie sen, który miała tej nocy.

Było już bardzo późno, panowała głęboka noc, gdy się obudziła i zobaczyła 

Harry'ego siedzącego w fotelu przed dogasającym kominkiem. Harry poruszył się 

niespokojnie,   a   jej   przypomniał   się   pled   pozostawiony   na   krześle   przy   łóżku. 

Wysunęła się spod kołdry i, w swojej połyskującej sukni, podeszła cicho do krzesła, 

wzięła pled i zbliżyła się do fotela.

Stojąc,   przyglądała   się   Harry'emu  -   twarzy   oświetlonej   łagodnym   blaskiem 

ognia i całemu pełnemu wdzięku ciału.

Westchnęła cicho i zobaczyła, że Harry patrzy na nią z wyrazem łagodniej 

zadumy. Wyczuła jego wahanie, a także chwilę, w której się go pozbył.

Delikatnie,   lecz   zdecydowanie   Harry   przyciągnął   Lucindę   do   siebie.   Pled 

wysunął jej się z rąk, a Harry, obejmując ją, posadził ją sobie na kolanach.

Nie stawiała oporu, ogarnęła ją radość, gdy poczuła ciepło emanujące z jego 

ciała. Harry objął ją, a ona uniosła głowę, czekając na pocałunek.

Spędzili   przed   kominkiem   kilka   godzin,   oddając   się   namiętności   w   jej 

najdelikatniejszych, najczulszych przejawach. Lucinda przypomniała sobie teraz, jak 

ręce   Harry'ego,   tak   doświadczone,   tak   wprawne   i   mądre,   otworzyły   przed   nią 

cudowny świat doznań i poprowadziły ją przez ten świat, ucząc ją przyjemności i 

rozkoszy.

background image

Harry zdjął z niej powoli suknię, pieszcząc ją równocześnie wargami. Teraz, w 

wyobraźni, czuła znowu dotknięcie jego włosów, miękkich jak jedwab, na swojej 

rozgrzanej skórze.

Jak długo leżała naga w jego ramionach, poddając się jego pieszczotom, nie 

mogła sobie przypomnieć. Wydawało jej się, że trwało to całe wieki, a potem Harry 

podniósł ją i zaniósł do łóżka.

Odsunął   kołdrę   i   położył   ją   na   prześcieradle,   zapalił   świece   i   umieścił 

świecznik na stoliku przy łóżku. Lucinda zarumieniła się i chciała się przykryć.

- Nie - powiedział - pozwól mi na siebie patrzeć.

Jego głos, niski, łagodny i dźwięczny, podziałał na nią i tak, że pozbyła się 

wszelkich   zahamowań.   Leżała   bez   ruchu,   pozwalając   mu   patrzeć,   a   potem   sama 

patrzyła, jak on się rozbiera.

Gdy położył się koło niej, ogarnęło ich płomienne pożądanie. Harry okiełznał 

je jednak i pokazał jej, jak nim kierować. Pozwoliło jej to w pełni docenić każdą 

chwilę ich miłości, każde subtelne poruszenie, każdą niespieszną pieszczotę.

Gdy skończyli, jej oczy były pełne łez. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła w 

niej   coś,   czego   prawie   nie   miała   nadziei   ujrzeć   -   rezygnację,   być   może,   ale 

równocześnie zgodę, przyzwolenie. Widoczne one były w jego błyszczących oczach, 

a także w łagodniejszym wyrazie twarzy, a zwłaszcza w wyglądzie ust, nie tak już 

surowych, lecz bardziej miękkich, bardziej uległych.

Pochylił głowę i pocałował ją pocałunkiem długim, głębokim, niespiesznym, a 

potem uniósł się nad nią i zamknął ją w swoich ramionach.

Był to sen - nic więcej, sen ucieleśniający wszystkie jej nadzieje, jej najgłębsze 

pragnienia i najskrytsze potrzeby.

background image

Lucinda   zamknęła   oczy,   poddając   się   uczuciom   spokoju   i   zadowolenia   tak 

intensywnym, choć będącym jedynie ułudą.

Lecz był już dzień, przez okno wlewały się strumienie światła. Lucinda, choć 

niechętnie,   otworzyła   oczy   i   zobaczyła   pled   porzucony   na   podłodze   przed 

kominkiem.

Otworzyła   oczy   szerzej   i   dostrzegła   lichtarz   stojący   na   stoliku   przy   łóżku. 

Odwróciła się powoli i jej oczom ukazała się kołdra w nieładzie, a potem leżąca tuż 

obok jej głowy druga poduszka - z głębokim wgnieceniem, śladem po czyjejś głowie.

Lucinda   zerwała   się   i   odrzuciła   kołdrę,   odkrywając,   że   jest   zupełnie   naga. 

Zmieszana znalazła szlafrok, który Agata położyła koło łóżka, i włożyła go na siebie. 

Przebiegła przez pokój i pociągnęła gwałtownie za sznur dzwonka.

Wyjeżdża, i to natychmiast.

W znajdującej się na parterze bibliotece Harry, przechadzając się niecierpliwie, 

oczekiwał   na   gospodarza,   po   którego   wyprawił   zaintrygowanego   Melthorpe'a. 

Ubrany   był  w  strój podróżny  - w  butelkowozielony   surdut i  spodnie  z kozłowej 

skóry.

-   Tu   jesteś!   -   powitał   go   Alfred,   wchodząc   do   biblioteki.   -   Melthorpe   nie 

powiedział   mi,   w   czym   problem,   ale   wydajesz   mi   się   w   doskonałej   formie. 

Przypuszczam,   że   miałeś   o   wiele   bardziej   ekscytującą   noc   ode   mnie.   Pani 

Babbacombe zasługuje na tytuł najrozkoszniejszej wdówki roku.

Alfred   musiał   przerwać,   gdyż   jego   twarz   znalazła   się   W   bezpośrednim 

kontakcie z pięścią Harry'ego.

Wymierzywszy cios, Harry zmitygował się natychmiast.

- Przepraszam cię - powiedział, podając rękę przyjacielowi rozciągniętemu na 

background image

podłodze. - Nie miałem zamiaru cię uderzyć. Jednak radzę ci, powstrzymaj się od 

komentarzy na temat pani Babbacombe.

Alfred nie przyjął ręki przyjaciela ani nie wstał z podłogi.

- O? - powiedział tylko zaintrygowany.

- To było odruchowe - tłumaczył się Harry. - Nie uderzę cię już więcej.

Alfred usiadł i potarł sobie obolały policzek.

- Wiem, że nie miałeś zamiaru mnie uderzyć, jednak nie wstanę, dopóki nie 

wytłumaczysz   mi,   o   co   chodzi,   gdyż   w   przeciwnym   razie   mógłbym   niechcący 

powiedzieć znowu coś, co uruchomi twoje odruchy.

Harry skrzywił się i, podpierając się pod boki, powiedział, patrząc z góry na 

Alfreda:

- Wydaje mi się, że ktoś nas wykorzystuje. Mówiąc „nas", mam na myśli te 

zgromadzenia w Asterley Place.

W oczach Alfreda pojawił się błysk zainteresowania.

- W jaki sposób? - zapytał.

Harry zacisnął usta, a potem odpowiedział:

- Lucinda Babbacombe nie powinna była nigdy zostać tutaj zaproszona. Jest 

kobietą absolutnie cnotliwą - możesz wierzyć mojemu słowu. Alfred uniósł brwi.

- Rozumiem - powiedział, po czym zmarszczył brwi i dodał: - Nie, właściwie 

to nie rozumiem.

- Chcę wiedzieć, kto zasugerował, żebyś ją zaprosił?

Alfred, siedząc wciąż na podłodze, objął kolana ramionami.

- Wiesz - zaczął - nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje, więc ci powiem. To 

był typ nazwiskiem Joliffe. Natknąłem się na niego w paru miejscach. No wiesz, on 

background image

pokazuje się w towarzystwie. Ma na imię Ernest czy Earle. Wpadłem na niego w 

środę, a on powiedział mi, że pani Babbacombe pragnie rozrywki.

Harry zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami.

- Joliffe? - Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć, że miałem przyjemność.

Alfred prychnął.

- Nie nazwałbym tego przyjemnością. To dość podejrzane indywiduum.

- Uwierzyłeś podejrzanemu indywiduum, gdy chodziło o reputację damy?

- Oczywiście, że nie. - Alfred pospiesznie usunął się z zasięgu ręki Harry'ego. - 

Sprawdziłem to. Zawsze sprawdzam takie rzeczy.

- I kto to potwierdził? Em?

- Em? Twoja ciotka Em? - Alfred zamrugał zdumiony. -A co ona ma z tym 

wspólnego? To stara wiedźma. Zawsze szczypała mnie w policzki.

Harry prychnął.

- Zrobi ci coś o wiele gorszego, jeżeli się dowie, na jakie rozrywki zaprosiłeś 

jej protegowaną.

- Jej protegowaną?

Alfred był przerażony.

- Najwyraźniej nie postarałeś się sprawdzić dokładnie. Pytam cię jeszcze raz: 

kto to potwierdził?

- Wiesz, było mało czasu - wił się Alfred. - Mąż lady Callan wrócił wcześniej z 

Wiednia i mieliśmy wolne miejsce.

- Kto to był? - nie ustępował Harry.

- Kuzyn tej damy, Mortimer Babbacombe.

Harry zmarszczył brwi. Przypominał sobie mgliście to nazwisko.

background image

- Nieszkodliwy jegomość, trochę słaby charakter, ale nie mam nic przeciwko 

niemu... poza tym, że przyjaźni się z Joliffe'em.

Harry stanął twarzą w twarz z Alfredem.

- Zaraz, niech no się w tym dobrze zorientuję: Joliffe zasugerował, że pani 

Babbacombe   pragnie   zaproszenia   do   Asterley   Place,   a   Mortimer   Babbacombe 

potwierdził, że lubi ona pikantne rozrywki?

-   No...   nie   powiedział   tego   dosłownie,   ale   wiesz,   jak   to   bywa   -   ja   to 

zasugerowałem i dałem mu mnóstwo czasu na to, by zaprzeczył. Czego on nie zrobił. 

Więc wszystko wydawało mi się jasne.

Harry skrzywił się, a potem pokiwał głową.

- Aha - powiedział, patrząc na Alfreda z góry - ona wyjeżdża.

- Kiedy?

Alfred wstał.

- Natychmiast. Tak szybko jak to tylko możliwe. A poza tym: nigdy tutaj nie 

była.

- Oczywiście. Żadna z dam tutaj nie była.

Harry kiwnął głową, wdzięczny losowi za własną przebiegłość. Gdyż to jego 

płodny umysł wymyślił te zabawy, podczas których zamężne damy oraz wdowy z 

towarzystwa   mogły   oddawać   się   rozpustnym   igraszkom,   nie   ryzykując   reputacji. 

Obowiązywała bowiem absolutna dyskrecja. Wszystkie uczestniczące w spotkaniach 

damy  miały  do  ukrycia  ten  sam  sekret,  a co  do dżentelmenów, to  ich milczenie 

gwarantował honor oraz chęć bycia zaproszonym ponownie.

Więc ta przeklęta kobieta - wbrew wszystkiemu, była i tym razem bezpieczna.

Doszedłszy do takiego wniosku, Harry udał się z Alfredem na śniadanie.

background image

Godzinę później na dół zeszła Lucinda. Jakiś czas temu do jej drzwi zapukał 

Melthorpe, który przyniósł tacę ze śniadaniem i oznajmił, że jego lordowska mość 

jest do jej dyspozycji; czeka, by się z nią pożegnać, gdy tylko będzie gotowa do 

odjazdu. Przed kilkoma minutami, kiedy Agata otworzyła drzwi, zastała przed nimi 

lokaja gotowego znieść bagaż do powozu.

Lucinda nie mogła dociec, skąd wiedzieli, że wyjeżdża. Gdy znalazła się na 

najniższej kondygnacji schodów, z jadalni wyszedł lord Asterley. Za nim podążał 

Harry,   na   którego   widok   Lucinda   omal   nie   zaklęła.   Spuściła   oczy,   naciągając 

rękawiczki, a gdy podniosła głowę, jej twarz miała wyraz zdecydowany.

- Dzień dobry, milordzie. Obawiam się, że muszę natychmiast wyjechać.

- Tak, oczywiście... rozumiem.

Alfred czekał na nią na dole z czarującym uśmiechem.

- Miło mi, że pan rozumie. Bardzo dobrze się tu bawiłam, lecz jestem pewna, 

że będzie najlepiej, gdy wyjadę.

Starała się nie patrzeć na Harry'ego, który stał za Alfredem. Lord Asterley 

podał jej ramię.

- Jesteśmy naturalnie niepocieszeni, że pani musi wyjechać, ale sprawiłem, że 

powóz już czeka.

- To bardzo miło z pana strony - odrzekła Lucinda, przyjmując jego ramię i 

czując się nieco oszołomiona.

Spojrzała spod rzęs na Harry'ego, lecz z jego uprzejmego wyrazu twarzy nie 

wyczytała niczego.

- Przyjemny dzień na przejażdżkę. Mam nadzieję, że dojedzie pani na miejsce 

bez kłopotu.

background image

Lucinda pozwoliła jego lordowskiej mości sprowadzić się na dół po stopniach.

Powóz już czekał - z Joshuą na koźle.

Wymieniwszy   ostatnie   uprzejmości,   Lucinda   wsiadła   do   powozu   i 

zorientowała się, że Agata siedzi na koźle obok Joshui, a Harry, skinąwszy głową 

milordowi, wsiada do środka.

Lucinda poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a on szepnął:

- Uśmiechnij się, żeby Alfred wiedział, że wszystko jest w porządku.

Lucinda   zrobiła,   co   jej   kazał,   przywołując   na   usta   uśmiech   najzupełniej 

bezmyślny. Lord Asterley, stojąc na stopniach, machał im ręką, dopóki powóz nie 

zniknął mu z oczu.

Gdy to się stało, Lucinda napadła na Harry'ego.

- Co to ma znaczyć? Czy to kolejna przymusowa repatriacja?

- Tak. Przecież mi nie powiesz, że Asterley Place to miejsce dla ciebie?

Lucinda zarumieniła się i zmieniła taktykę.

- Dokąd jedziemy?

Z bijącym sercem patrzyła, jak Harry rozsiadł się wygodniej, oparł głowę i 

wyciągnął przed siebie długie nogi, krzyżując kostki.

- Do Lester Hall - powiedział.

- Do Lester Hall?

A więc wiózł ją do rodzinnej siedziby, a nie do swojego własnego majątku.

Harry potwierdził skinieniem głowy.

- Dlaczego tam? - spytała Lucinda.

- Bo właśnie tam, a nie gdzie indziej przebywasz od wczoraj. Wybrałaś się z 

miasta powozem, wraz z pokojówką i stangretem, a ja pojechałem w ślad za tobą 

background image

kilka godzin później, moją kariolką. Em i Heather przyjadą powozem ciotki dzisiaj. 

Wczoraj Em źle się czuła. Dlatego obie ci nie towarzyszyły.

- A dlaczego ja pojechałam bez nich?

- Bo mój ojciec oczekiwał cię wczoraj wieczorem, a ty nie chciałaś go zawieść.

- O! Czy on rzeczywiście mnie się spodziewa?

-   Będzie   zachwycony,   mogąc   cię   poznać.   Lucinda   zastanawiała   się   przez 

dłuższą chwilę.

- A gdzie jest twoja kariolką? - zapytała wreszcie.

-  Dawlish  pojechał  nią zawiadomić Em.  Nic  się  nie  martw,  Em  będzie  na 

miejscu przed naszym przyjazdem.

Lucinda usiadła wygodniej i starała się rozeznać w tym, czego się dowiedziała.

Po jakimś czasie Harry przerwał milczenie.

- Opowiedz mi o Mortimerze Babbacombe - poprosił.

Wyrwana z głębokiego zamyślenia Lucinda zmarszczyła brwi.

- Dlaczego chcesz się o nim czegoś dowiedzieć?

- Czy on jest kuzynem twojego zmarłego męża?

- Nie, jest bratankiem Charlesa. Odziedziczył po jego śmierci Grange.

- Opowiedz mi coś o Grange.

Lucinda wzruszyła ramionami.

- To niewielka posiadłość. Składa się tylko z domu i ziemi, która pozwala dom 

utrzymać. Zamożność Charlesa pochodziła z gospód, które kupił, odziedziczywszy 

majątek po dziadku ze strony matki.

Ujechali następne pół mili, gdy Harry zadał kolejne pytanie:

- Czy Mortimer Babbacombe znał majątek Grange?

background image

- Nie. Odwiedził go tylko jeden raz - na rok przed moim ślubem z Charlesem. I 

to wszystko. Po śmierci Charlesa natychmiast chciał tam zamieszkać. Dla mnie było 

to bardzo dziwne.

- Czy sądzisz, że Mortimer wiedział, że Charles jest bogaty?

- Tak.  Choć nas nie odwiedzał, zwracał się nieraz do Charlesa o wsparcie 

finansowe, i otrzymywał je. Charles traktował to jako rentę dla swego spadkobiercy, 

a sumy były częstokroć duże. Ostatnio dwa razy Mortimer otrzymał po trzy tysiące 

funtów. Jednak... - Lucinda przerwała i spojrzała na Harry'ego, który wpatrywał się w 

przeciwległe siedzenie, zastanawiając się nad jej słowami. - Jeżeli chcesz wiedzieć, 

czy Mortimer znał szczegóły dotyczące majątku Charlesa, to muszę ci powiedzieć, że 

nie jestem tego pewna. Charles nie był skory do wtajemniczania kogokolwiek w te 

sprawy.

- Mortimer mógł nie wiedzieć, że pieniądze Charlesa nie pochodzą z samej 

posiadłości?

Lucinda wzruszyła ramionami.

- Myślę, że każdy głupiec zdawałby sobie sprawę, że z tej posiadłości Charles 

nie mógłby mieć dość pieniędzy, by wspomagać Mortimera takimi sumami, jakimi 

go wspomagał.

Nie ma jednak gwarancji, pomyślał Harry, że Mortimer nie jest takim głupcem. 

Był   teraz   przekonany,   że   ktoś   przejawia   niepożądane   zainteresowanie   sprawami 

Lucindy,   nie   miał   jednak   pojęcia,   w   jakim   ten   ktoś   czyni   to   celu.   Nie   mógł 

wykluczyć, że motywem jest zwykła złośliwość, jednak instynkt mówił mu, że nie 

byłby   to   dostateczny   powód.   Na   pierwszy   rzut   oka   to   Mortimer   Babbacombe 

wydawał się najprawdopodobniejszym podejrzanym, ale nie można było ignorować 

background image

faktu, że Mortimer nie jest spadkobiercą Lucindy, gdyż Lucinda miała w Yorkshire 

ciotkę, będącą jej najbliższą krewną. A poza tym, dlaczego ten ktoś wmanipulował ją 

w wizytę w Asterley?

Kto   mógłby   odnieść   korzyści   z   tego,   że   Lucinda   wdałaby   się   w   sekretny 

romans?

Harry  postanowił  wrócić  do  tej sprawy  po powrocie  do Londynu.  Lucinda 

będzie bezpieczna pod jego okiem. Lester Hall jest najbezpieczniejszym miejscem 

dla narzeczonej jednego z Lesterów.

Powóz toczył się dalej, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu. W pewnej chwili 

poczuli   szarpnięcie   -   to   koła   wpadły   w   wyjeżdżone   koleiny.   Harry   przytrzymał 

Lucindę,   która   omal   nie   spadła   z   siedzenia   Gdy   się   wyprostowała,   Harry   cofnął 

ramię, a ona powiedziała:

- Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby.

- Tak?

- Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany.

- Wtedy nie miałem pojęcia, czym jest miłość - odrzekł, a potem oparłszy się 

wygodnie, zamknął oczy.

Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i 

na   jej   twarzy   pojawił   się   uśmiech   ulgi.   Umościła   się   na   siedzeniu   i   poszła   za 

przykładem Harry'ego.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Trzy   dni   później   Harry   siedział   w   ogrodowym   fotelu   pod   rozłożystymi 

gałęziami dębu i, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu, spoglądał na niebiesko 

ubraną postać, która właśnie pojawiła się na tarasie.

Kobieta dostrzegła go, podniosła rękę, zeszła po kilku stopniach i skierowała 

się w jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie.

Odwzajemniając  jego uśmiech, Lucinda przytrzymała  ręką kapelusz, by nie 

zwiał go lekki wiatr, który trzepotał jej suknią.

- Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer.

- Doskonały pomysł. - Harry podał jej ramię. - Nie byłaś jeszcze w grocie nad 

jeziorem, prawda?

Lucinda   potwierdziła   i   pozwoliła   się   poprowadzić   -na   ścieżkę   biegnącą 

brzegiem  jeziora. Po jeziorze  pływali  łódką Heather z Geraldem. Pozdrowili  ich, 

machając rękami. Lucinda z uśmiechem pomachała im także, a potem pozwoliła, by 

między nią a Harrym zapadło milczenie.

Czekała.

Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni.

Pobyt   w   Lester   Hall   okazał   się   o   wiele   przyjemniejszy   niż   cokolwiek,   co 

mogło ją spotkać w Asterley Place. W chwili gdy Harry wprowadził ją do salonu i 

przedstawił   ojcu,   jego   zamiary   stały   się   jasne.   Wszystko   -   każde   spojrzenie, 

dotknięcie, każdy gest, każde słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się 

między nim a Lucindą - wszystko to podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu 

podczas ich przechadzek po tarasie o zmierzchu, w trakcie niespiesznych przejażdżek 

po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich godzin, które spędzili razem, Harry nie 

background image

powiedział na ten temat ani słowa.

Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierpliwienia. Mimo to nie 

mogła mu nic zarzucić - jego zachowanie było zachowaniem dżentelmena. W jej 

umyśle   zakorzeniło   się   mocno   podejrzenie,   że   zaleca   się   do   niej   -   w   sposób 

tradycyjny, zgodny z wszelkimi przyjętymi zasadami, z całą subtelną elegancją, na 

jaką mogło pozwalać mu jego doświadczenie.

Co ją cieszyło, ale...

- Jest taka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upływa. Obawiam się, że 

wkrótce powinniśmy wrócić do Londynu - powiedziała.

- Odwiozę was tam jutro po południu.

- Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona.

- O ile sobie przypominam, obiecaliśmy wszyscy być pojutrze wieczorem u 

lady Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży.

- Rzeczywiście - potwierdziła Lucinda, która całkiem zapomniała o balu u lady 

Mickleham. - Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam 

w tańcu w ramionach dżentelmena.

- Cieszę się na twój powrót na sale balowe.

- Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmiechem. - Nie sądziłam, że tak 

lubisz bale.

- Nie lubię ich.

- Więc co cię skłania do chodzenia na nie? - zapytała, patrząc na niego szeroko 

otwartymi oczami.

Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział:

- Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł.

background image

Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie 

usiłuje   skłonić   jej   do   jakiegoś   nierozważnego   kroku,   na   przykład   do   tego,   by 

odwiedziła go późnym wieczorem w jego pokoju.

Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem -zrezygnowała z tego 

pomysłu. Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A 

ona nie była pewna ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie.

- Jesteśmy na miejscu - odezwał się Harry i wskazał ścieżkę ginącą w zielonym 

gąszczu.

Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było 

kwitnące kapryfolium, i odsłonił białe marmurowe stopnie prowadzące do chłodnej, 

oświetlonej przyćmionym światłem groty.

Lucinda, oczarowana, przeszła pod jego ramieniem i weszła po stopniach do 

małej   świątyni   utworzonej   przez   marmurowe   kolumny   podtrzymujące   kopułę, 

wyłożoną   niebieskimi   i   zielonymi   lśniącymi   płytkami,   na   których   niezliczonymi 

odcieniami, od turkusu po ciemną zieleń, igrało światło słońca odbite od tafli jeziora. 

Winna latorośl i kwitnące kapryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, 

przez które widać było jezioro.

- Pięknie tu.

Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowolenia, Harry podszedł i 

stanął tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na 

brzegu jeziora i ogarnęła ją fala wspomnień.

- Lubię bale - powiedziała, patrząc na Harry'ego - ale wiem, że gdybym miała 

uczestniczyć w nie kończących się rozrywkach eleganckiego towarzystwa w stolicy, 

musiałabym mieć możność powracania na wieś i spędzania czasu w ciszy i spokoju. 

background image

Z rodzicami mieszkałam w wiejskim zaciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, 

po   ich   śmierci,   przeniosłam   się   na   wrzosowiska   w   Yorkshire,   które   są   przecież 

prawdziwym odludziem.

- W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? -zapytał Harry i uniósł jej 

dłoń. - Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej 

dłoń do warg.

Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć.

-  I  moją?  -  zapytał   szeptem,   po czym  złożył  na jej  ustach  długi  i  głęboki 

pocałunek. Lucinda odpowiedziała mu w jedyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go 

za szyję i oddając pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości.

Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. W małym pawilonie 

zaległa cisza...

- Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść i ją obejrzeć?

Wysoki   głos   Heather   niósł   się   po   wodzie.   Harry   i   Lucinda   oprzytomnieli. 

Harry pochylił głowę, by po raz ostatni poczuć smak jej ust, a później cofnął dłoń z 

jej piersi i szybko poprawił na niej suknię, zapinając guziki stanika. Ona natomiast 

poprawiła   mu   kołnierzyk   i   przygładziła   wzburzone   włosy.   Trochę   niezdarnie 

wyprostowała też jego krawat. Następnie, z uśmiechem na ustach, wyszła na stopnie, 

do których przybiła właśnie łódka Heather i Geralda.

- Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę?

Gerald podniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cienia wynurzył się 

Harry, na jego twarzy pojawiło się wahanie.

Harry tylko się uśmiechnął.

- W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty 

background image

pokażesz pannie Babbacombe świątynię. Możecie wrócić pieszo.

- O tak. Zróbmy tak.

Heather wbiegła do świątyni.

Gerald   tymczasem   patrzył   jak   zahipnotyzowany   na   mającą   kształt   żołędzia 

złotą szpilkę u krawata Harry'ego. Szpilka wpięta była krzywo. Podniósł wzrok i 

napotkał znudzone spojrzenie, które, jak dobrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, 

jeżeli usunie się bratu z drogi.

- Ach tak - powiedział. - Wrócimy pieszo.

Po tych słowach skłonił się Lucindzie i pospieszył za Heather.

Lucinda wsiadła do łódki, w której czekał już na nią Harry, i popłynęli. Harry, 

wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do 

zrozumienia, że musi znać prawdę, wiedzieć, dlaczego on chce to uczynić. W ciągu 

ostatnich dni uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim 

poprosi ją ponownie o rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione.

Na drugi dzień rano Lucinda otworzyła oczy i znalazła na poduszce pasową 

różę. Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzięła delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, 

w kropelkach rosy drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca.

Zachwycona usiadła i odsunęła kołdrę. Tutaj, w Lester Hall, każdego ranka 

znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś w swoim pokoju.

Ale na poduszce...?

Wciąż się uśmiechając, wstała.

Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadaniowym, gdzie przy stole 

czekał   na   nią   Harry.   Jego   ojciec,   inwalida   na   wózku,   wstawał   dopiero   około 

dwunastej, a Em przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, o jedenastej. Heather i 

background image

Gerald  natomiast   poprzedniego  wieczoru  oznajmili,  że  rano udadzą  się  na  konną 

przejażdżkę. Lucinda i Harry byli więc sami.

- Dzień dobry.

Lucinda, promiennie uśmiechnięta, podeszła do stołu i usiadła na krześle, które 

odsunął dla niej kamerdyner. Przy dekolcie miała pasową różę, której płatki tuliły się 

do jej piersi. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zjawiła się w 

pokoju.

- Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle.

-   Myślałem   o   tym,   żeby   przed   naszym   powrotem   do   miasta   i   odwiedzić 

stadninę.   Czy   zechcesz   mi   towarzyszyć   i   być   m   o   -że   odnowić   znajomość   z 

Thistledown?

- To Thistledown jest tutaj? - zapytała Lucinda, sięgając po imbryk.

Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy.

- Czy stadnina znajduje się daleko?

- Zaledwie o kilka mil drogi od domu.

- Pojedziemy konno?

- Nie, weźmiemy dwukółkę.

Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suknię spacerową i z różą 

przy dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce.

- Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała.

- Tak niewiele, jak to tylko możliwe. Jednak - dodał, krzywiąc się - prowadząc 

stadninę, człowiek musi się pokazywać wśród dżentelmenów z towarzystwa.

-  Ach...  rozumiem  -  kiwnęła  głową Lucinda.   -  Wbrew  pozorom  nie  lubisz 

balów, rautów i przyjęć i nie dbasz o dobrą opinię w oczach dam. Właściwie... to nie 

background image

rozumiem, czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tylko plotki?

Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała.

- Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na salach balowych.

To rzekłszy, popędził konie.

Lucinda uśmiechnęła się do siebie.

Wkrótce   przyjechali   na   miejsce.   Po   obejrzeniu   stajni   i   odwiedzeniu 

Thistledown, która z radością powitała Lucindę, oraz Cribba, który wygrał gonitwę w 

Newmarket, Harry, zamiast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stronę 

małego zagajnika. Przeszli przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na 

otwartą przestrzeń, gdzie znajdowała się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i 

obrośnięta trzcinami.

- Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda.

- Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry.

Wzrok Lucindy pobiegł za jego wzrokiem - i Lucinda zobaczyła dom. Duży, 

zbudowany bez jednolitego planu, o dachu ze staromodnymi szczytami. Jego ściany 

były z jakiegoś miejscowego kamienia, a dach pokryty łupkiem. Wykuszowe okna na 

parterze były otwarte i wpuszczały do wnętrza letnie powietrze. Po jednej ze ścian 

pięła   się   róża   o   kremowych   kwiatach.   Przed   domem   rosły   dwa   ogromne   dęby, 

rzucające cień na podjazd.

Lucinda spojrzała pytająco na Harry'ego.

- Czy to Lestershall?

-   Tak,   to   mój   dom   -   odrzekł   Harry   i   zrobił   zapraszający   gest   ręką.   - 

Wejdziemy?

Gdy się zbliżyli, Lucinda zauważyła, że drzwi frontowe są uchylone.

background image

- Tak naprawdę to nigdy tu nie mieszkałem. Dom nieco podupadł. Zatrudniłem 

więc ludzi, żeby go doprowadzili do porządku.

Gdy weszli na stopnie prowadzące do frontowych drzwi, pojawił się krzepki 

człowiek w skórzanym fartuchu cieśli.

- Dzień dobry wielmożnemu panu - powiedział, a jego pogodną twarz rozjaśnił 

uśmiech. - Wszystko idzie świetnie, sam pan zobaczy. Zostało niewiele roboty.

-   Dzień   dobry,   Catchbrick.   To   jest   pani   Babbacombe.   Jeżeli   nie   będzie   to 

przeszkadzało waszym ludziom, to chciałbym ją oprowadzić po domu.

- Nie będzie to nikomu przeszkadzało, proszę pana. -Catchbrick ukłonił się 

Lucindzie, patrząc na nią ciekawie. -Już prawie skończyliśmy robotę.

To mówiąc, cofnął się i gestem dłoni zaprosił ich do wnętrza.

Lucinda,   przestąpiwszy   próg,   znalazła   się   w   zaskakująco   przestronnym, 

prostokątnym   holu.   Białe,   puste   obecnie   ściany   były   u   dołu   wyłożone   dębową 

boazerią. Na środku, przykryty pokrowcem, stał okrągły stół. Światło wpadało tutaj 

przez   duże   okrągłe   okno   nad   drzwiami.   Schody,   także   dębowe,   zaopatrzone   w 

misternie rzeźbioną poręcz, prowadziły na górę, na podest z oknem, przez które, jak 

podejrzewała Lucinda, roztaczał się widok na ogród za domem. Od schodów w dwie 

strony biegły korytarze, z których ten po lewej stronie kończył się drzwiami obitymi 

zielonym rypsem.

- Salon jest tutaj.

Lucinda   odwróciła   się   i   zobaczyła,   że   Harry   stoi   w   szeroko   otwartych 

drzwiach.

Salon okazał się również pokojem przestronnym, choć był mniejszy niż salon 

w rodzinnej rezydencji Lesterów. Miał duże okno z wykuszem, w którym znajdowała 

background image

się ława do siedzenia oraz długi niski kominek z szerokim gzymsem. W kolejnym 

pokoju, w jadalni, podobnie jak w salonie, na samym środku stały zsunięte meble 

pokryte pokrowcami. Lucinda nie mogła się powstrzymać i uniosła róg jednego z 

pokrowców.

-   Niektóre   meble   trzeba   będzie   wymienić,   jednak   większość   jest   w   dość 

dobrym stanie - odezwał się Harry.

-   W   dość   dobrym?   -   Lucinda   odwinęła   róg   pokrowca   okrywającego   stary 

dębowy kredens. - Przecież to jest wspaniały mebel. I widać, że ktoś o niego dba, że 

go poleruje.

- Robi to pani Simpkins. Jest tutaj gospodynią. Poznasz ją zaraz.

Lucinda podeszła do jednego z otwartych okien i wyjrzała. Okno wychodziło 

na taras, który ciągnął się wzdłuż dwóch ścian domu.

Stojąc   w   oknie   salonu   i   patrząc   na   faliste   trawniki   i   rabaty   pełne 

wielobarwnych kwiatów przełomu wiosny i lata, Lucinda doznała głębokiego uczucia 

przynależności, poczuła się tak, jakby zapuszczała tutaj korzenie. Pomyślała, że jest 

to miejsce, w którym mogłaby żyć i rozkwitać.

- Te dwa pokoje oraz drugi salon, po otwarciu drzwi, tworzą pomieszczenie 

wystarczająco duże, by urządzić w nim bal.

- Naprawdę?

Harry potwierdził skinieniem głowy i wskazał jej gestem drogę.

- Tędy idzie się do pokoju śniadaniowego.

Okazało   się,   że   dalej   znajduje   się   jeszcze   jeden   pokój.   Harry   prowadził 

Lucindę   przez   jasne,   obecnie   pozbawione   mebli   pokoje,   w   których   ich   kroki 

rozlegały   się   echem   i   do   których   przez   duże   okna   wlewało   się   światło   słońca. 

background image

Lucinda zauważyła, że ściany, jedynie otynkowane, potrzebują jeszcze tapet, choć 

boazerie są doskonale wypolerowane.

- Trzeba tu wszystko jeszcze poustawiać - powiedział Harry, wprowadzając ją 

do swego gabinetu będącego równocześnie biblioteką.

W pokoju tym stały puste jeszcze półki na książki, a same książki zalegały w 

stosach, czekając na umieszczenie na półkach.

- Firma, która ma to zrobić, pojawi się tutaj dopiero za kilka tygodni, więc jest 

jeszcze czas, by podjąć odpowiednie decyzje.

Lucinda   przyjrzała   się   Harry'emu   uważnie,   jednak   zanim   zdążyła   coś 

powiedzieć,   znaleźli   się   w   pokoju   o   ładnym   kształcie,   którego   szerokie   okna 

wychodziły na ogród. Do tych okien zaglądały róże, tworząc urocze obramowanie dla 

pełnego zieleni widoku.

Harry rozejrzał się naokoło i powiedział:

- Nie zadecydowałem jeszcze, jakie ma być przeznaczenie tego pokoju.

Lucinda zobaczyła na środku jakieś meble w pokrowcach, a jej uwagę zwróciły 

nowe   półki   stojące   pod   jedną   ze   ścian.   Nadawały   się   one   doskonale   na   księgi 

rachunkowe. Światło w pokoju było dobre - doskonałe dla kogoś, kto zajmowałby się 

księgowością oraz prowadzeniem korespondencji.

Lucinda popatrzyła na Harry'ego z bijącym sercem i zapytała:

- Czy rzeczywiście?

- Tak - potwierdził i dodał: - A teraz chodź, poznam cię z Simpkinsami.

Poprowadził ją do kuchni, gdzie panowała idealna czystość i gdzie na ścianach 

wisiały błyszczące rondle. Na środku znajdował się duży piec kuchenny.

Przy   stole   siedziała   para   w   średnim   wieku.   Na   widok   wchodzących   wstali 

background image

oboje.

- Simpkins jest tutaj totumfackim, ma oko na wszystko.

Jego wuj jest kamerdynerem mojego ojca. Simpkins, to jest pani Babbacombe.

Mężczyzna ukłonił się nisko.

-   A   to   jest   pani   Simpkins,   kucharka   i   gospodyni,   bez   której   moje   meble 

rozpadłyby się już w proch.

Pani Simpkins, hoża, zażywna, rumiana matrona, dygnęła przed Lucinda, a 

potem zwróciła się do Harry'ego:

-   Dlaczego   mnie   pan   nie   zawiadomił   wcześniej,   paniczu   Harry?   Gdybym 

wiedziała, upiekłabym pszenne placuszki.

- Jak możesz się domyślić - powiedział Harry do Lucindy - pani Simpkins była 

w moim domu rodzinnym nianią.

- Tak, tak, i pamiętam pana, paniczu Harry, w krótkich majteczkach. A teraz 

proszę   zabrać   panią   na   spacer,   a   ja   tymczasem   nastawię   herbatę.   Gdy   państwo 

wrócicie, stół w ogrodzie będzie nakryty.

- Nie chciałabym sprawiać... - zaczęła Lucinda, ale Harry jej przerwał:

- Boję się trochę o tym mówić, moja droga, ale Marta Simpkins jest po prostu 

tyranem. Najlepiej jej się nie sprzeciwiać. - Wziął Lucindę pod ramię i poprowadził 

ją w stronę drzwi. -Marto, pokażę teraz pani Babbacombe pokoje na górze.

Schody prowadziły na małą galerię.

- Nie ma tu portretów rodzinnych - objaśnił Harry. -Wszystkie znajdują się w 

rodowej rezydencji.

- Jest tam twój portret?

- Tak, został namalowany, kiedy miałem osiemnaście lat.

background image

Lucinda uniosła brwi, lecz, przypomniawszy sobie słowa lady Coleby, nic nie 

powiedziała.

- To jest główny apartament.

Harry otworzył podwójne drzwi w końcu galerii. Pokój znajdujący się za nimi 

był duży, wyłożony do połowy boazerią. Okno miał wykuszowe z ławą do siedzenia 

oraz bardzo duży kominek z rzeźbionym gzymsem. Na środku stało coś ogromnego 

przykrytego   pokrowcem.   Lucinda   spojrzała   na   to   coś   ciekawie,   lecz   Harry, 

położywszy jej dłoń na plecach, poprowadził ją przez przylegające garderoby. Gdy 

wrócili do głównej sypialni, powiedział:

- W Lestershall nie ma oddzielnych sypialni dla męża i żony. Choć ciebie, 

oczywiście, to nie obchodzi - dodał, gdy Lucinda uniosła wzrok.

A potem wskazał na tajemniczy obiekt przykryty pokrowcem.

- To jest łóżko z baldachimem.

Lucinda   podeszła   i   zajrzała   pod   pokrowiec.   Łóżko   rzeczywiście   miało 

brokatowy baldachim i dobrane do niego zasłony.

- Jest ogromne - zauważyła.

-   Rzeczywiście,   i   ma   swoją   własną   interesującą   historię,   jeżeli   wierzyć 

opowieściom.

- Jakim opowieściom? - zapytała Lucinda.

- Ano takim, które mówią, że pochodzi z czasów elżbietańskich, podobnie jak 

dom. Spały w nim wszystkie panny młode przywiezione do tego domu.

- Nic w tym dziwnego.

Otrzepała dłonie z kurzu i pozwoliła się wyprowadzić na korytarz. Obejrzeli 

także   sypialnie   gościnne,   do   których   wchodziło   się   z   korytarza,   a   potem   Harry 

background image

pokazał jej schody, mówiąc:

- Te schody prowadzą na poddasze. Znajdują się tam pokoje dziecinne, jak 

również   mieszkanie   Simpkinsów.   Apartament   dziecinny   składa   się   z   pięciu 

połączonych pokoi. Po dwóch stronach znajdują się sypialnie dla niani i guwernera, a 

obok   sypialnie   ich   podopiecznych   oraz,   oczywiście,   pokój   szkolny.   -   Tu   Harry 

rozejrzał się naokoło i dodał: - Zamierzam mieć dużą rodzinę.

Lucinda spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, jak może być tak bezczelny. 

Podchodząc do okna, zapytała:

- Twoim celem, jak się domyślam, jest mieć trzech synów?

- I trzy córki, dla równowagi - odrzekł Harry.

Zdenerwowana własną reakcją - dziwnym ściskaniem w żołądku - Lucinda 

odchrząknęła.

- Jest tu aż nadto miejsca nawet dla sześciorga dzieci.

Myślała, że na tym zakończy się ich rozmowa na ten temat, ale Harry dodał:

- Biorę też pod uwagę możliwość posiadania paru dodatkowych potomków, 

gdyby dzieci nie rodziły się w pożądanym . Przecież poczęcie dziecka określonej płci 

zależy od przypadku.

Lucinda miała ochotę zapytać, czy żartuje. Jednak było w nim napięcie, które 

kazało jej dość do wniosku, że mówi poważnie. A skoro tak, to może mogliby wrócić 

do poprzedniego tematu...

- No tak, a teraz chodźmy, bo pani Simpkins na pewno czeka już z herbatą i 

placuszkami - powiedział Harry. - Nie możemy sprawić jej zawodu. - Z niewinnym 

uśmiechem ujął Lucindę pod ramię i poprowadził ją w kierunku drzwi. - Jest już 

prawie południe. Zaraz po posiłku będziemy musieli jechać. Dzisiaj wyruszamy do 

background image

Londynu.

Lucinda patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Wiem, z jaką niecierpliwością oczekujesz powrotu do miasta i wszystkich 

tych walców w ramionach dżentelmenów.

Lucinda była tak rozczarowana, że omal nie zaklęła. Gdyby nie była damą...

Jednak   była   nią.   Nie   miała   wyjścia,   wsunęła   rękę   pod   ramię   Harry'ego   i 

zaciskając usta, pozwoliła mu poprowadzić się na dół.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Zrozumieliście wszystko?

Siedząc   za   biurkiem   w   bibliotece,   Harry   bawił   się   piórem   i   wpatrywał   w 

osobnika   siedzącego   na   krześle   po   drugiej   stronie   biurka.   A   ten   miał   pospolitą 

fizjonomię, ubrany był w niechlujny przyodziewek, po którym poznać było można 

jedynie, że noszący go nie należy do dobrego towarzystwa. Czym się jednak zajmuje, 

nie sposób było wywnioskować. Ten były policjant, nazwiskiem Phineas Salter, mógł 

być wszystkim, i to właśnie zapewniało mu sukcesy w fachu, który wykonywał.

- Tak, proszę pana - powiedział - mam sprawdzić, dlaczego panowie Earle 

Joliffe i Mortimer Babbacombe źle życzą wdowie po stryju pana Babbacombe, pani 

Lucindzie Babbacombe.

- I macie to zrobić dyskretnie.

Harry spojrzał ostro na swojego rozmówcę. Salter pochylił głowę.

- Naturalnie, proszę pana. Jeżeli ci dżentelmeni coś knują, to nie mogą się 

zorientować, że ich obserwujemy. Dopóki nie przyjdzie na to właściwa pora.

- Właśnie - potwierdził Harry. - Chcę też podkreślić, że nie chcemy, by pani 

Babbacombe zorientowała się, że mamy jakieś podejrzenia. Ani że jest jakikolwiek 

powód do prowadzenia takiego dochodzenia.

Salter zmarszczył brwi.

- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale czy uważa pan, że to rozsądne? Z tego, 

co pan mi powiedział, wnioskuję, że ci ludzie zdolni są do postępków drastycznych. 

Czy nie lepiej by było ostrzec tę damę?

-   Gdyby   chodziło   o   inną   damę,   taką,   która   poczułaby   się   zaszokowana   i 

pozostawiła   sprawę   w   naszych   rękach,   zgodziłbym   się   z   wami.   Jednakże   pani 

background image

Babbacombe nie jest osobą tego rodzaju. Założyłbym się, że gdyby dowiedziała się o 

postępkach  Mortimera  Babbacombe,   udałaby  się   do  jego  mieszkania,   by   zażądać 

wyjaśnień. I na dodatek udałaby się tam sama.

Salter zrobił zakłopotaną minę.

- Więc jest nieco naiwna?

- Nie - zaprzeczył Harry zdecydowanie. - Ona po prostu nie potrafi przyznać, 

że   jest   słaba,   a   przeciwnie,   wierzy   we   własną   zdolność   do   wzięcia   góry   nad 

przeciwnikiem. - Wyraz twarzy Harry'ego stał się bardzo poważny. - Nie chciałbym, 

żeby ta jej zdolność została poddana próbie.

- Oczywiście - kiwnął głową Salter. - Z tego co słyszałem, ten Joliffe nie jest 

osobnikiem, z którym dama powinna mieć do czynienia.

-  Właśnie.   -  Harry   wstał.   Salter   uczynił   to  samo,   prostując   krępą   figurę.  - 

Zameldujcie się, Salter, kiedy będziecie mieli jakieś wiadomości.

- Oczywiście, proszę pana. Może pan na mnie polegać.

Harry uścisnął mu dłoń. Dawlish, który, stojąc przy drzwiach, przysłuchiwał 

się   rozmowie,   wyprowadził   go   z   pokoju.   Harry   podszedł   do   okna   i,   bawiąc   się 

piórem, zapatrzył się w zamyśleniu na zieleń.

Salter był jednym z nielicznych ludzi spoza towarzystwa, mających dostęp do 

lokali, w których bywali dżentelmeni. Jednak Harry zatrudnił go z innego względu. 

Salter   był   mianowicie   byłym   policjantem,   który   wsławiwszy   się   tym,   że   ścigał 

złodziei,   korzystając   z   usług   innych   złodziei,   musiał   opuścić   szeregi   londyńskiej 

policji.   Następnie   wyrobił   sobie   w   kręgach   eleganckich   dżentelmenów   opinię 

człowieka,   który  potrafi   z  absolutną  dyskrecją   przeprowadzić   śledztwo   dotyczące 

różnych wątpliwych, nieraz nielegalnych postępków.

background image

A   tego   właśnie   rodzaju   sprawą   było,   zdaniem   Harry'ego,   zainteresowanie 

Mortimera Babbacombe'a losem Lucindy.

Zająłby się tą sprawą samodzielnie, ale nie rozumiał motywów Mortimera. Nie 

mógł jednak pozostawić sprawy swemu biegowi, zwłaszcza że był przekonany, iż ma 

ona związek z incydentem na drodze prowadzącej do Newmarket. Postanowił więc 

postąpić   ostrożnie   i   skorzystać   z   usług   Saltera,   który   był   znany   z   dyskrecji   i 

sprawności w załatwianiu podobnych problemów.

- No więc - odezwał się Dawlish, który już wrócił i zamknął za sobą drzwi - 

mamy niezły bigos, co? - Tu spojrzał na Harry'ego z ukosa. - Chce pan, żebym miał 

oko na panią Babbacombe?

- To niezły pomysł - odrzekł Harry. - Jak przyjmie tę wiadomość jej stangret, 

ten Joshua?

- Na pewno będzie zmartwiony. Harry zmrużył oczy.

- A jej pokojówka, groźna Agata?

- Ona będzie zmartwiona jeszcze bardziej. Jest taka opiekuńcza. .. Od czasu, 

gdy pan wywiózł panią z Asterley, zmieniła o panu zdanie.

Harry uśmiechnął się.

-   Dobrze   -   powiedział   -   więc   ją   także   wciągnij.   Mam   wrażenie,   że   pani 

Babbacombe powinno pilnować jak najwięcej osób. Na wszelki wypadek.

- Tak... nie ma sensu ryzykować. - Dawlish ruszył w stronę drzwi. - Zwłaszcza 

po tym, jak pan się tak napracował.

Harry uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale Dawlisha już nie było.

Napracował   się?   Harry   zacisnął   usta.   Ze   zrezygnowanym   wyrazem   twarzy 

zaczął wpatrywać się w zieleń za oknem. Najtrudniejsze jest jeszcze przed nim, ale 

background image

wyznaczył już sobie marszrutę i postanowił nie zbaczać z drogi.

Gdy jeszcze raz się oświadczy, nie może być wątpliwości co do tego, czyją 

kocha.

-   Właśnie   sobie   przypomniałem.   -   Dawlish   zajrzał   do   gabinetu.   -   Dziś 

wieczorem jesteśmy u lady Mickleham. Czy mamy z Joshuą przygotować powozy?

Harry kiwnął głową. Niebo za oknem było cudownie błękitne.

- Zanim to zrobisz, zaprzęgnij siwki.

- Wybiera się pan na przejażdżkę?

- Tak. - Harry przybrał smutną minę. - Po parku.

Kwadrans później Fergus otworzył przed nim drzwi domu lady Hallows. Harry 

wręczył mu rękawiczki i zdjął płaszcz.

- Spodziewam się, że moja ciotka odpoczywa?

- Rzeczywiście, proszę pana. Jaśnie pani położyła się godzinę temu.

- Nie będę jej przeszkadzał. Chcę się zobaczyć z panią Babbacombe.

- Ach. - Fergus zrobił zakłopotaną minę. - Obawiam się, proszę pana, że pani 

Babbacombe jest zajęta. Znajduje się w saloniku, który jest teraz jej gabinetem... 

wraz z pewnym panem. To znaczy panem Mabberlym, który, o ile wiem, jest jej 

pracownikiem.

- Rozumiem - powiedział Harry i dodał, odprawiając Fergusa gestem dłoni: - 

Nie ma potrzeby mnie anonsować.

Z   tymi   słowy   wszedł   na   górę   po   schodach.   Gdy   znalazł   się   w   korytarzu, 

przyśpieszył kroku. Zatrzymał się z ręką na klamce. Ze środka dobiegały głosy.

Harry, ze srogim wyrazem twarzy, otworzył drzwi.

Lucinda siedziała na szezlongu z otwartą księgą rachunkową na kolanach. A 

background image

ponad jej ramieniem pochylał się młody, spokojnie ubrany dżentelmen, spoglądając 

na liczby, które mu wskazywała.

- Nie spodziewałam się ciebie - powiedziała Lucinda na widok Harry'ego.

- Dzień dobry - odrzekł Harry.

- Rzeczywiście, jest dobry. - Spojrzenie Lucindy było ostrzegawcze. - Sądzę, 

że mówiłam ci o panu Mabberlym, który jest moim agentem. Pomaga mi prowadzić 

gospody. Oto pan Mabberly, a to jest pan Lester.

Młody   człowiek   z   lekkim   wahaniem   wyciągnął   rękę.   Harry   uścisnął   ją   i 

natychmiast zwrócił się do Lucindy:

- Czy długo ci to zajmie?

- Jeszcze co najmniej pół godziny.

Pan Mabberly poruszył się i popatrzył nerwowo najpierw na Lucindę, a potem 

na Harry'ego.

- Yyy, może...

-   Musimy   jeszcze   sprawdzić   rachunki   gospód   w   Edynburgu   -   oznajmiła 

Lucinda, zamykając ciężką księgę leżącą na jej kolanach. Pan Mabberly pospieszył 

uwolnić   ją  od   niej.  -   To   tamta   księga,   ta   trzecia.   -  Lucinda   podniosła   wzrok  na 

Harry'ego. - Może...

- Zaczekam.

Harry podszedł do najbliższego krzesła i usiadł. Lucinda obserwowała go, nie 

mając odwagi się uśmiechnąć. Kiedy Anthony Mabberly powrócił, zajęła się trzema 

edynburskimi gospodami.

Gdy to czyniła, Harry obserwował Mabberly'ego. W pięć minut zorientował 

się, że nie ma się czym niepokoić. Pan Mabberly traktował swoją pracodawczynię jak 

background image

boginię, ale było to spowodowane jej biegłością w sprawach zawodowych, a nie jej 

osobistym urokiem.

Harry odprężył się więc, wyciągnął nogi i jego wzrok pobiegł w stronę tej, 

która stanowiła najważniejszy przedmiot jego zainteresowania.

Lucinda z ulgą wyczuła, że Harry przestał być taki spięty. Gdyby okazało się, 

że nie jest w stanie zaakceptować faktu, że ona musi mieć do czynienia z ludźmi typu 

Anthony'ego Mabberly'ego i że w ogóle musi prowadzić swoją firmę, to wkrótce 

doszłoby   do   pojawienia   się   poważnych   przeszkód   na   ich   wspólnej   drodze.   Gdy, 

czekając,  aż   pan  Mabberly  przyniesie  jej  ostatnią  księgę,   spojrzała  na  Harry'ego, 

zobaczyła, że patrzy na nią spokojnie, wzrokiem nieco znudzonym.

Lucinda wróciła do pracy i szybko ją zakończyła. Pan Mabberly wycofał się 

bez   ociągania,   ale   i   bez   zbytniego   pośpiechu.   Gdy   drzwi   się   za   nim   zamknęły, 

Lucinda powiedziała:

- Mam nadzieję, że nie chcesz mi oznajmić, że w moich posiedzeniach sam na 

sam z panem Mabberlym jest coś niestosownego? Przecież nie można go w żadnym 

wypadku uznać za człowieka niebezpiecznego.

- Przyszedłem, żeby cię przekonać do przejażdżki po parku.

- Po parku? - zdziwiła się Lucinda, której Em powiedziała, że Harry bardzo 

rzadko pojawia się w parku w godzinach modnych promenad.

- Pomyślałem, że może się nudzisz i chcesz pobyć na świeżym powietrzu. Na 

balach u lady Mickleham jest zwykle bardzo dużo ludzi.

Lucinda przyjrzała się uważnie jego twarzy, lecz nic z niej nie wyczytała.

- Być może jest to dobry pomysł.

- Bez wątpienia. Zaczekam na dole, a ty weź płaszcz i kapelusz.

background image

Dziesięć minut później siedzieli już w kariolce. Lucinda, co prawda, wciąż nie 

bardzo rozumiała, o co chodzi, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby sobie 

odmówić towarzystwa Harry'ego. Gdy wjechali już do parku, Harry powiedział:

-   Żałuję,   moja   droga,   ale   ponieważ   moje   konie   są   bardzo   płochliwe,   nie 

będziemy się zatrzymywać i gawędzić z ludźmi.

Lucinda, która dotychczas rozglądała się naokoło, podniosła na niego pytający 

wzrok.

- Naprawdę? Skoro nie będziemy gawędzić, to po co tutaj przyjechaliśmy?

- Po to, żeby widzieć i być widzianymi. To oczywiste.

Zresztą to, jak sądzę, było jak świat światem celem modnych promenad.

- Ach - powiedziała Lucinda i uśmiechnęła się do niego promiennie, gdyż to, 

że siedzi obok niego w słońcu i patrzy, jak on powozi, wystarczało jej zupełnie.

Jechali   aleją,   wzdłuż   której   stały   powoziki   i   landa   matron   z   dobrego 

towarzystwa. Lady Sefton, otoczona swoim dworem, skinęła na ich widok głową i 

pomachała dłonią. Pozdrowiły ich także lady Somercote i pani Wyncham, a hrabina 

Lieven zaszczyciła ich uważnym spojrzeniem i wdzięcznym pochyleniem głowy.

- Ma  tak sztywną  szyję,  że tylko czekam,  aż  jej ona pęknie z trzaskiem  - 

zauważył ironicznie Harry.

Lucinda   z   trudem   powstrzymała   się   od   śmiechu.   Za   kolejnym   zakrętem 

natknęli się na księżnę Esterhazy, a ta otworzyła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła 

siei skinęła głową.

Lucinda odwzajemniła się jej uśmiechem, lecz w głębi ducha zasępiła się. Po 

chwili zapytała:

- Czy często jeździsz z damami po parku?

background image

- Od niedawna nie - odrzekł Harry, popędzając konie. Lucinda zmrużyła oczy.

- „Od niedawna", to znaczy od kiedy?

Harry   wzruszył   tylko   ramionami,   wpatrując   się   w   końskie   uszy,   i   nie 

odpowiedział.

- Czy nie od czasu lady Coleby? - zapytała, przyglądając mu się uważnie.

Harry odezwał się dopiero po chwili.

- Ona wtedy nazywała się Millicent Pane.

Przypomniał   sobie   tamte   czasy.   Myślał   o   niej   wtedy   „Millicent   Lester". 

Spojrzał   na   kobietę   siedzącą   u   jego   boku,   jak   zwykle   ubraną   na   niebiesko,   z 

miękkimi lokami okalającymi bladą twarz. O ileż lepiej brzmi „Lucinda Lester" - te 

słowa mają w sobie jakąś równowagę, jakąś melodię.

Uśmiechnął   się   nieznacznie,   czego   Lucinda,   patrząca   w   zamyśleniu   przed 

siebie, nie zauważyła.

Gdy   wyjechali   z   części   parku   najbardziej   uczęszczanej   przez   członków 

eleganckiego towarzystwa, Harry dołączył do szeregu powozów, mających zawrócić.

- Jeszcze raz wystawimy się na spojrzenia, a potem odwiozę cię do domu.

Lucinda spojrzała na niego zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Wyprostowała 

się tylko i przywołała na usta uśmiech.

Tym razem, jadąc w przeciwnym kierunku, napotkali inne twarze, z których 

wiele,   jak   zauważyła   Lucinda,   przybierało   wyraz   zdumienia.   Ponieważ   jednak 

znajdowali się w ruchu, nie miała czasu na analizowanie reakcji, które zdawał się 

wywoływać ich widok. Jednak reakcja lady Jersey nie wymagała analizy.

Dama   ta,   spoczywająca   na   poduszkach   w   swoim   powoziku   i   mierząca 

otoczenie świdrującym spojrzeniem, na widok kariolki Harry'ego wyprostowała się 

background image

gwałtownie na siedzeniu.

- Wielkie nieba! - oznajmiła dramatycznym tonem. - Nie spodziewałam się, że 

doczekam tego dnia!

Harry popatrzył na nią wrogo, ale łaskawie pochylił głowę.

- Sądzę, że znasz panią Babbacombe? - powiedział.

- Ależ oczywiście! - Lady Jersey pomachała Lucindzie dłonią. - Spotkamy się 

w najbliższą środę, moja droga.

Lucinda   uśmiechnęła   się   czarująco,   ale   poczuła   ulgę,   gdy   się   oddalili.   Po 

chwili Harry popędził konie.

- To była bardzo krótka przejażdżka - zauważyła Lucinda, gdy pozostawili już 

za sobą bramę.

- Być może bardzo krótka, ale wystarczająco długa dla naszych celów.

Harry powiedział to tonem nie zachęcającym do dalszych pytań czy uwag. 

Lucinda zasępiła się w duchu. Naszych celów, pomyślała, a jakie one są?

Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem - ubrana w jedwabną suknię, 

błękitną o hiacyntowym odcieniu -schodziła po schodach przed udaniem się na bal do 

lady Mickleham. Bezustanne wyczekiwanie na oświadczyny Harry'ego sprawiało, że 

jej cierpliwość była już na wyczerpaniu. Nie wątpiła, że Harry oświadczy jej się 

ponownie, jednak coraz bardziej martwiło ją to, że tak z tym zwleka. Była już prawie 

na dole, gdy napotkała spojrzenie zielonych oczu.

- Co ty tu robisz? - zapytała zdziwiona.

Harry, jak zwykle ubrany w elegancką czerń połączoną z nieskazitelną bielą, 

uśmiechnął się nieznacznie.

- Jestem tutaj - poinformował ją powściągliwie - po to, by towarzyszyć tobie, 

background image

Em i Heather do lady Mickleham.

To powiedziawszy, podszedł bliżej i podał jej dłoń.

- Nie wiedziałam, że uważasz, iż potrzebna nam eskorta, gdy udajemy się na 

bal.

Twarz Harry'ego miała wyraz nieprzenikniony, gdy pomagał Lucindzie zejść z 

najniższych stopni schodów.

W tej chwili otworzyły się drzwi w końcu holu i ukazała się w nich Agata z 

wieczorowym płaszczem Lucindy przewieszonym przez rękę. Zmierzyła wzrokiem 

Harry'ego i kiwnęła mu głową mniej wrogo, niż to miała kiedyś w zwyczaju.

Lucinda   odwróciła   się,   a   Harry   włożył   jej   aksamitny   płaszcz   na   ramiona. 

Gdzieś na górze otworzyły się i zamknęły jakieś drzwi i rozległ się głos Heather.

Lucinda wiedziała, że gdyby uciekła się teraz do uprzejmych frazesów, Harry 

wykręciłby się od odpowiedzi. Zaczerpnęła więc powietrza i zapytała prosto z mostu.

- Dlaczego?

Przez chwilę patrzył jej w oczy, a zaraz potem odwrócił wzrok. Na jego twarzy 

pojawił się wyraz, co do którego nie była w stanie zadecydować, czy jest uśmiechem, 

czy grymasem.

-   Okoliczności   -   zaczął   cichym   głosem   -   okoliczności   się   zmieniły.   - 

Nieprawdaż?

Lucinda popatrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc. Nie chciała zaprzeczać, ale 

czy okoliczności zmieniły się naprawdę? Nie była już tego taka pewna.

Po schodach zbiegła Heather, a za nią ukazała się Em. Lucinda- nie mogła już 

o nic więcej zapytać. Krótka podróż do rezydencji lady Mickleham upłynęła przy 

akompaniamencie paplaniny Heather i wspomnień Em. Lucinda milczała. Milczał też 

background image

Harry siedzący w ciemnym kącie powozu.

Na zatłoczonych schodach rezydencji nie było okazji do rozmowy. Lucinda 

witała   znajomych   świadoma   ciekawskich   spojrzeń   kierowanych   w   stronę 

towarzyszącego   im   Harry'ego,   który,   jak   zwykle,   zachowywał   się   z   obojętną 

grzecznością.  Gdy jednak  zbliżali  się do gospodarzy,  szepnął  do Lucindy bardzo 

cicho:

_ Zatańczę z tobą walca przed kolacją i poprowadzę cię do stołu.

Jak   przewidział   Harry,   w   rezydencji   panował   wielki   ścisk.   _   Co   za   tłok   - 

powiedziała Lucinda.

- Zawsze tak jest przed końcem sezonu - zauważyła Em.

- Potem wszyscy wyjeżdżają na wieś.

Lucinda omal nie westchnęła na myśl o wsi - o grocie nad jeziorem w Lester 

Hall i o spokoju panującym w majątku Harry'ego.

- Zostało jeszcze tylko kilka tygodni - wtrąciła Heather - Wykorzystajmy je jak 

najlepiej. - Tu spojrzała na Lucindę. - Czy już zadecydowałaś, gdzie spędzimy lato?

- Ach...

- Śmiem twierdzić, że twoja macocha uważa, że jeszcze za wcześnie na takie 

decyzje - odezwał się Harry.

- O! - powiedziała Heather, jak się zdawało, całkiem zadowolona z tego braku 

odpowiedzi.

Em   znalazła   miejsce   na   szezlongu   obok   lady   Sherringbourne   i   zaraz   obie 

pogrążyły się w rozmowie.

Lucinda obróciła się i przekonała, że jest otoczona swoim dworem, który, jak 

natychmiast   ją   poinformowano,   czekał   z   zapartym   tchem   na   jej   powrót   na   sale 

background image

balowe.

- Nie było pani przez cały tydzień. Byliśmy z tego powodu niepocieszeni - 

oznajmił pan Amberly z życzliwym uśmiechem.

- Rozumiem panią - dodał pan Satterly. - Podczas balów panuje taki ścisk. 

Naprawdę można mieć ich dosyć. Prawda, Lester? - zapytał, patrząc ironicznie na 

Harry'ego.

- Rzeczywiście - odrzekł Harry.

Reszta jej dworu stała przed nimi, tworząc mały krąg.

- A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani?

Na wieś czy nad morze?

To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął 

się   przy   tym   do   Lucindy   zachęcająco,   a   ona   wyczuła   w   tym   uśmiechu   lekką 

złośliwość.

-   Na   wieś   -   odparła   łaskawie,   a   potem   podkuszona   przez   jakiegoś   diabła, 

działającego, tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: - 

Moja pasierbica i ja towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester 

Hall.

Ruthven otworzył szeroko oczy.

- W Lester Hall? - powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a 

potem uniósł brwi. - Zauważyłem, mój drogi, że przez tydzień nie było cię w stolicy. 

Chciałeś odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia?

- Oczywiście - odparł Harry ze zwykłym u siebie spokojem. - A poza tym 

towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty.

- Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - 

background image

Czy Harry pokazał pani grotę nad jeziorem?

- W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze.

- Widoki? - Lord Ruthven wyglądał na oszołomionego. - Ach tak, widoki.

Harry   zacisnął   zęby,   ale   nic   nie   powiedział.   Jedynie   jego   spojrzenie 

obiecywało zemstę, na zignorowanie czego mógł sobie pozwolić jedynie Ruthven, 

jeden z jego najstarszych przyjaciół.

Ku   uldze   Lucindy   zagrano   walca.   Posypały   się   liczne   propozycje   od 

dżentelmenów, jednak Lucinda nie chciała tańczyć z nikim prócz Harry'ego, który 

dojrzał jej zapraszające spojrzenie i ujął ją pod ramię.

- Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powiedział.

Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozumieniu bez słów. Sala 

balowa była zatłoczona, lecz Lucinda czuła się całkiem bezpieczna w ramionach 

Harry'ego, wiedziała, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, 

a on by ją ochronił.

Walc zakończył się zbyt szybko. Lucinda z ociąganiem odsunęła się i wzięła 

Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, 

szepnął jej do ucha:

- Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że jesteś zmęczona.

Lucinda była mu bardzo wdzięczna za tę radę. Wymówka została przyjęta ze 

zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie 

również nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali.

Harry przez cały wieczór nie odstępował Lucindy na krok. Tkwi! u jej boku 

nieruchomy   i   milczący.   Lucinda   powitała   walca   przed   kolacją   z   pewną   ulgą. 

Zatańczyła go z Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której 

background image

podawano   posiłek.   Zanim   się   zdążyła   zorientować,   siedziała   z   nim   przy 

dwuosobowym stoliku zasłoniętym dwiema palmami w donicach. Przed sobą miała 

kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry siedział w swobodnej pozie.

- Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron?

Lucinda zaśmiała się cicho.

- Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan 

Anstey musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu.

Ku   zachwytowi   Lucindy   Harry   spędził   z   nią   całe   pół   godziny,   bawiąc   ją 

rozmową.   Opowiadał   anegdotki,   sypał   powiedzonkami,   od   czasu   do   czasu   robił 

ironiczne uwagi o innych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w 

takim nastroju i cieszyła się tym.

Dopiero gdy po kolacji odprowadził ją do sali balowej, zastanowiła się, co 

spowodowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował.

W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Harry'ego, nie zbaczając 

ani   na   jotę   z   drogi   poprawności.   Po   jakimś   czasie   Lucinda   stłumiła   ziewanie   i 

zwróciła się do Harry'ego:

- Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż?

- Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu.

Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na 

ciche prychnięcie.  Chciała, żeby wyszedł  z nią na taras. Zobaczyła  z daleka Em 

pogrążoną   w   rozmowie   z   jakąś   dostojną   wdową,   a   także   Heather   gawędzącą   z 

przyjaciółmi.

- Ach... - powiedziała - może wytrzymam jeszcze z pół godzinki, jeżeli dostanę 

szklankę wody.

background image

Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie.

Harry popatrzył na Lucindę pytająco.

- Jesteś pewna?

- Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem.

W dalszym  ciągu jego  zachowanie  cechowała   uparta   poprawność,  co  -  jak 

uświadomiła   sobie   Lucinda,   gdy   tłum   zmalał   i   zaczęła   zdawać   sobie   sprawę   z 

ciekawskich   spojrzeń   rzucanych   w   ich   stronę   -   nie   było   w   jego   wypadku 

równoznaczne z ostrożnością.

Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła.

Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu powozem Em. Ze swego 

miejsca Lucinda przyglądała się twarzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i 

nagłymi błyskami latarni ulicznych.

Siedział   z   zamkniętymi   oczami.   Rysy   jego   twarzy   cechowało   nie   tyle 

odprężenie, ile brak wyrazu. Usta, zaciśnięte, tworzyły prostą kreskę. Była to twarz 

człowieka, który ze swoimi emocjami zdradza się bardzo rzadko.

Lucinda poczuła ukłucie w sercu.

Eleganckie towarzystwo było środowiskiem Harry'ego. Znał wszystkie niuanse 

zachowań w tym środowisku, wiedział, jak zinterpretowany zostanie każdy gest. W 

zatłoczonych salach balowych był u siebie. Podobnie jak w Lester Hall, także tutaj 

kontrolował sytuację.

Lucinda   poruszyła   się   na   siedzeniu   i,   podparłszy   głowę   dłonią,   zaczęła 

przyglądać się uśpionym domom za oknem powozu.

Nie   czując   na   sobie   jej   wzroku,   Harry   otworzył   oczy.   Przyjrzał   się   jej 

profilowi, dobrze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki 

background image

uśmieszek.

W   tym   samym   czasie   w   mieszkaniu   Mortimera   Babbacombe'a   przy   Great 

Portland Street odbywało się pewne spotkanie.

- No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju 

Brawna i zmierzył go groźnym spojrzeniem.

Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmując krzesło przy stole, 

wokół którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko.

- Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z pokojówką. Powiedziała 

mi to i owo, zanim ten stajenny z żółtymi włosami kazał jej iść...

- Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło?

Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdziwiony.

- No, ta dama pojechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że 

trafiła nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia 

pojechali tam za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane.

- Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust porteru. - Nic dziwnego, 

że nikt z tych, co pojechali do Asterley, jej tam nie widział. Myślałem, że są tacy 

dyskretni, a tymczasem jej tam wcale nie było!

- Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz?

- Teraz przestaniemy się patyczkować i ją porwiemy. -Scrugthorpe podniósł 

głowę znad kufla. - Mówiłem od początku, że to jedyny sposób, tylko dzięki temu 

możemy mieć pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zrobią za nas 

robotę, zdał się na nic.

Joliffe   popatrzył   groźnie   na   Scrugthorpe'a.   Ten   zmieszał   się   nieco,   jednak 

dodał:

background image

- Tak przynajmniej myślę.

- Hm - zastanowił się Joliffe. - Zaczynam się z tobą zgadzać. Wygląda na to, że 

będziemy musieli sami zacząć działać.

-   Ale...   Ja   myślałem...   -   odezwał   się   Mortimer   i   zamilkł,   gdy   Joliffe   i 

Scrugthorpe skierowali na niego wzrok.

- Co takiego? - zapytał Joliffe.

Mortimer poczerwieniał.

- No, chodzi o to, że... jeżeli coś zrobimy sami, to czy ona... no, czy ona się nie 

zorientuje?

-   Oczywiście,   że   się   zorientuje.   To   nie   znaczy,   że   będzie   się   spieszyła   z 

zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się 

na niej zemści.

- Tak, tak. - Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zostawcie to mnie. Już moja 

w tym głowa, żeby jej nie było spieszno mówić.

To   rzekłszy,   powrócił   do   piwa.   Mortimer   patrzył   na   niego   z   rosnącym 

przerażeniem. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz skulił się pod spojrzeniem 

Joliffe'a. Po chwili jednak wymamrotał:

- Musi być jakiś inny sposób.

- Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak 

czasu na dalsze skomplikowane intrygi.

- Czasu? - zdziwił się Mortimer.

- Tak, czasu! - warknął Joliffe.

Mortimer zbladł, a oczy rozbiegały mu się jak przerażonemu królikowi. Joliffe 

powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział:

background image

- Nie martw się, po prostu zostaw wszystko Scrugthorpe'owi i mnie. Kiedy ci 

powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze.

Nagle do rozmowy włączył się Brawn:

- Ja też myślałem, że trzeba zmienić plan. Pokojówka powiedziała mi, że ta 

dama spodziewa się oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można chyba 

robić z niej dziwki?

- Co? - wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową.

- Tak mówiła pokojówka.

- Za kogo?

- Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester.

- Harry Lester? - Joliffe uspokoił się. - Jesteś pewien, że pokojówka się nie 

myli? Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki.

Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał:

- Dziewczyna mówiła, że ten Lester przyjechał dzisiaj, żeby zabrać tę damę na 

przejażdżkę po parku.

Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym.

- Po parku? - powtórzył.

Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo.

Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły:

- Musimy szybko działać.

- Szybko? - Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko?

-   Zanim   ona   wyjdzie   za   mąż.   Najlepiej   zanim   przyjmie   oświadczyny. 

Niepotrzebne nam komplikacje prawne.

Mortimer zmarszczył brwi.

background image

- Komplikacje?

- Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, 

opiekę nad jej pasierbicą przejmie jej mąż. A jeżeli Harry Lester weźmie lejce w 

swoje ręce, nie dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki.

Mortimer wytrzeszczył oczy.

- O! - powiedział tylko.

- Tak - o! A skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie wiadomość, która doda 

ci odwagi. Jesteś mi winien pięć tysięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, 

wraz z pewną inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. 

Razem jesteśmy mu winni dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego 

długu, on z nas go wyciśnie. -Joliffe przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a 

potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne?

Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową.

- No to - odezwał się Scrugthorpe, odsuwając pusty kufel - wygląda na to, że 

powinniśmy coś zaplanować.

Joliffe postukał paznokciem w blat stołu.

- Potrzebna nam będzie informacja.

Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową.

- To na nic. Pokojówka nie zechce ze mną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. 

A nie znam nikogo innego..

Joliffe zmrużył oczy.

- A inne kobiety? Brawn prychnął.

- Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków.

-   Do   diabła!   -   Joliffe   z   roztargnieniem   pociągnął   łyk   porteru.   -   Dobrze   - 

background image

odstawił gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy.

- Jaka to droga? - zapytał Scrugthorpe.

- Będziemy ją obserwować przez cały czas, w dzień i w nocy. Przygotujemy 

się i będziemy w pogotowiu. Złapiemy ją, kiedy tylko los da nam szansę.

Scrugthorpe kiwnął głową.

- Dobra, ale jak się za to weźmiemy?

Mortimer skulił się na krześle.

Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a.

- Posłuchajcie - powiedział.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Pięć dni później, wieczorem, Mortimer Babbacombe stał w cieniu bramy na 

King Street i obserwował wejście domu po przeciwległej stronie ulicy. Po schodach 

wchodziła właśnie wdowa po jego stryju.

- No cóż - powiedział, sam nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie - 

Już weszła... nie ma co obserwować dalej.

-   Przeciwnie   -   syknął   Joliffe,   który   w   ciągu   ostatnich   pięciu   dni   utracił 

dotychczasową   ogładę.   -   Wejdziesz   tam,   Mortimerze,   i   będziesz   ją   dokładnie 

obserwował. Chcę wiedzieć wszystko - z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę 

-wszystko! - Joliffe wlepił świdrujące spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla 

ciebie jasne?

Mortimer potulnie skinął głową.

- Nie rozumiem, co to może dać - powiedział.

- Nie musisz wcale rozumieć. Po prostu rób, co ci każę, i spróbuj odzyskać 

trochę   swego   dawnego   entuzjazmu.   Pamiętaj,   stryj   powierzył   opiekę   nad   twoją 

kuzynką młodej kobiecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla ciebie 

jako mężczyzny.

- No tak... - zgodził się Mortimer.

- Właśnie. A kim jest Lucinda Babbacombe? Przecież to tylko ładna buzia, na 

tyle sprytna, że oszukała twojego stryja.

- To prawda. - Mortimer kiwnął głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale 

każdy widzi, że stryj Charles postąpił niesprawiedliwie, zostawiając jej całą gotówkę, 

a mnie bezużyteczną ziemię.

Joliffe uśmiechnął się do siebie.

background image

- Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzywdę. Pamiętaj o tym. - 

Klepnął Mortimera po ramieniu wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A 

teraz idź, będę czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu.

Mortimer kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść 

Joliffe.

W środku, w oświetlonej sali, Lucinda rozdawała skinienia głową i uśmiechy 

oraz uczestniczyła w rozmowach, przypominając sobie równocześnie różne fakty i 

snując domysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krótkie przejażdżki 

po parku. A potem, każdego wieczoru, zjawiał się, żeby towarzyszyć jej, Em oraz 

Heather   na   balu   lub   przyjęciu,   podczas   których   nie   odstępował   jej   na   krok,   nie 

poruszając jednak tematu, który interesował ją najbardziej.

Lucinda straciła już cierpliwość, przestała się nawet tym martwić, ogarnęło ją 

natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego.

Teraz   przywołała   na   usta   uśmiech   i   podała   rękę   panu   Dramcottowi, 

dżentelmenowi nie pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę.

- Mam nadzieję, że uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną tego kadryla - 

powiedział pan Drumcott.

Lucinda zgodziła się z uśmiechem, lecz zajmując miejsce wśród tańczących 

złapała się na tym, że rozgląda się za Harrym.

To,  że   Harry  chce   uczynić   ją  swoją   żoną,  było  całkiem  oczywiste.  Jednak 

zasmucał ją prawdopodobny powód, dla którego tak bardzo starał się podkreślać ten 

fakt na forum publicznym. Prześladowało ją wspomnienie pierwszych oświadczyn 

oraz tego, że ich nie przyjęła. Nie wiedziała wtedy nic o lady Coleby i o tym, że 

podeptała   ona   miłość   Harry'ego.   Sama   odrzuciła   jego   oświadczyny   z   tej   prostej 

background image

przyczyny, że była przekonana, iż Harry ją kocha i przyzna się do tej miłości, jeżeli 

się go do tego przymusi. Jej marzeniem było usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz 

coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że może się ono nigdy nie spełnić.

Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego 

obecne   zachowanie   ma   sprawić,   iż   ponowne   odrzucenie   oświadczyn   stanie   się 

niemożliwe.   Bo   gdyby   po   tym   wszystkim   ich   nie   przyjęła,   okazałaby   się   osobą 

okrutną czy też, jak powiedziałby Sim, „niespełna rozumu".

Lucinda skrzywiła się, ale zaraz przywołała na usta uśmiech, gdyż tańczący z 

nią kadryla pan Drumcott spojrzał na nią z troską. Uśmiechając się, pomyślała, że 

przy następnych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu 

na to, czy wraz z ręką odda jej swoje serce, czy też nie.

Kadryl się skończył. Wykonując głębokie dygnięcie, Lucinda postanowiła nie 

analizować   dłużej   motywów   postępowania   Harry'ego.   Jego   zachowanie   musi   być 

spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia.

W tej samej chwili Harry siedział przy biurku we własnej bibliotece, ubrany w 

wieczorowy frak i czarne krótkie spodnie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany 

przez niego za ogromnie niemodny.

- Czego się dowiedzieliście, Salter? - zapytał, przeszywając byłego policjanta 

przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes.

-   Po   pierwsze,   ten   Joliffe   to   bardziej   podejrzana   figura,   niż   myślałem. 

Prawdziwy oszust. Specjalista od zaprzyjaźniania się z różnymi durniami, naiwnymi i 

zwykle młodymi, choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego 

ofiary zaczynają być starsze. Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach 

prawdziwego   krwiopijcy,   winien   mu   jest   ogromną   fortunę.   Wierzyciel   nie   chce 

background image

czekać, więc jego położenie jest krytyczne.

Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową.

-   No   więc   dobrze   -   kontynuował   Salter.   -   Teraz   co   do   Mortimera 

Babbacombe'a. To beznadziejny przypadek. Dureń nad durniami. Gdyby nie dostał 

go w swoje ręce Joliffe, na pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest 

winien Joliffe'owi  sporą sumę.  Kiedy odziedziczył  spadek, Joliffe siedział  mu  na 

karku. A od tego czasu sytuacja się jeszcze pogorszyła.

Salter zajrzał do notesu.

- Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką 

wartość ma jego spadek. Charles Babbacombe spłacał jego długi, a on myślał, że 

pieniądze pochodzą z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w 

rzeczywistości. Moi ludzie sprawdzili - zyski z tej posiadłości wystarczają zaledwie 

na pokrycie kosztów jej utrzymania. Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z 

zysków firmy Babbacombe i Spółka.

Salter zamknął notes, krzywiąc się.

_ Tak to wygląda.  Musiała to być przykra niespodzianka  dla Joliffe'a. Nie 

rozumiem jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby 

pozbawił ją życia, to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez 

przerwy obserwują, a ich zamiary nie są bynajmniej przyjazne.

Harry zesztywniał.

- Obserwują ją? - powtórzył.

- A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się 

nieco. Zmarszczył brwi.

- Czegoś mi tu brakuje.

background image

-   Ja   też   tak   sądzę.   -   Salter   pokręcił   głową.   -   Ludzie   pokroju   Joliffe'a   nie 

popełniają wielu pomyłek. Joliffe nie krążyłby wokół Mortimera, gdyby nie miał 

widoków na duże pieniądze.

- Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał 

ją swojej żonie i córce.

Salter zmarszczył brwi.

- No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. - Zmarszczka między 

brwiami Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym 

łupem, więc dla czego się nie skupić na córce?

Harry zastanowił się.

- Heather - powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to.

- Co takiego?

Harry skrzywił się.

-   Często   mówiono   mi,   że   jestem   przebiegły.   Może   teraz   to   się   przyda.   - 

Zamyślił się, sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, 

chcąc dobrać się do pieniędzy, ale opiekunką Heather jest Lucinda. Muszą się więc 

jej pozbyć, żeby dostać w swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową.

- To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii?

Harry   miał   nadzieję,   że   Alfred   nigdy   nie   usłyszy,   jak   ktoś   używa   tego 

wyrażenia dla określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę.

- Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż kluczem do tej zagadki 

musi być sprawa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na 

opiekunkę młodej dziewczyny, wystarczyłoby do tego, by opiekę przejął Mortimer 

będący najbliższym krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizolować ją od 

background image

Lucindy i wykorzystać w celu zdobycia pieniędzy.

Salter kiwnął głową.

- Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopodobne.

- A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować damy - wtrącił stojący przez 

cały czas u drzwi Dawlish - chcą ją porwać.

- To prawda - zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić.

Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie".

- Ale - wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej w nieskończoność. A ten 

typ Joliffe, moim zdaniem, powinien siedzieć za kratkami.

Salter potwierdził kiwnięciem głowy.

- Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do 

których sędziowie mają wciąż wątpliwości.

Harry   omal   się   nie   wzdrygnął.   Myśl   o   tym,   że   Lucinda   jest   narażona   na 

niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia.

- W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale musimy się upewnić, że 

nasze domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby 

mieć poważne konsekwencje. Być może jest jakiś drugi opiekun, a w takim razie 

nasza hipoteza nie jest słuszna.

- Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Salter - to mógłbym dyskretnie 

się dowiedzieć.

- Nie znam go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - 

Harry zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani 

Babbacombe służą w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć.

- Zapytam - powiedział Dawlish.

background image

- Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter.

- Nie - odrzekł stanowczo Harry. - Jej sprawy prawne to ostatnia rzecz, o jaką 

mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób.

- Oczywiście. - Salter wstał. - Kiedy będziemy pewni, co zamierzają te szakale, 

znajdziemy sposób, żeby im przeszkodzić.

Harry nie odpowiedział, uścisnął tylko Salterowi dłoń. Dawlish odprowadził 

byłego policjanta, a gdy wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki.

- Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział.

- Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish.

Wkrótce   Harry   znalazł   się   na   miejscu.   Jego   wejście   wywołało   poruszenie 

wśród pań. Lucinda patrzyła zafascynowana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym 

wdzięku.   Serce   zabiło   jej   mocniej,   już   miała   się   uśmiechnąć,   gdy   opadły   ją 

poprzednie  myśli.  Światło  świec  odbijało  się  od jego złotych  włosów.  W swoim 

staroświeckim   ubraniu   wyglądał   na   prawdziwego   uwodziciela.   Czując   na   sobie 

spojrzenia stu par oczu, Lucinda zacisnęła usta. Harry wykorzystywał ich wszystkich, 

manipulował eleganckim towarzystwem - i czynił to bezwstydnie.

Gdy podszedł bliżej, podała mu dłoń, a on uniósł ją do ust i musnął koniuszki 

jej palców wargami, a potem podał jej ramię.

- Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się.

Ku irytacji  Harry'ego,  spacer, jak również cały  wieczór okazał się bardziej 

męczący,   niż   się   spodziewał.   Fakt,   że   był   zajęty   Lucinda   i   że   to   w   sposób   tak 

oczywisty   demonstrował,   sprawił,   iż   matrony   z   towarzystwa   mające   pod   opieką 

młode   dziewczęta   zrozumiały,   że   ich   podopieczne   nie   mogą   liczyć   na 

zainteresowanie z jego strony. A zrozumiawszy to, postanowiły spieszyć z mniej lub 

background image

bardziej zawoalowanymi gratulacjami pod adresem Lucindy.

Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej 

blada, nieładna córka.

- Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, widząc pana znowu, drogi 

panie Lester - powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani 

dopilnować, żeby tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy najprzystojniejsi 

dżentelmeni uczęszczają jedynie do klubów.

Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju.

To   powiedziawszy   i   obrzuciwszy   ich   oboje   figlarnym;   spojrzeniem,   lady 

Argyle   oddaliła   się   wraz   z   uparcie   milcząca   córką.   Harry   zastanowił   się,   czy   ta 

dziewczyna w ogóle potrafi mówić.

Po   trzech   kolejnych   rozmowach   przypominających   tę   z   lady   Argyle 

cierpliwość   Harry'ego   się   wyczerpała.   Poprowadził   Lucindę   w   stronę   bufetu, 

mówiąc:

- Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady.

Lucinda   nie   zaprotestowała.   Jednak   i   przy   bufecie   runęła   na   nich   lawina 

gratulacji. Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki.

Gdy zagrano walca i gdy tańcząc trzymał Lucindę w ramionach, zapragnął ją 

przeprosić.

- Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Zapomniałem, jak silny jest 

zmysł rywalizacji wśród matron.

Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w 

momencie gdy chodziło o zdobycz taką jak on, wolały widzieć tryumf kogoś takiego 

jak Lucinda, pochodząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf 

background image

którejś z arcyrywałek swoich podopiecznych.

Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smutek. Harry przyciągnął 

ją do siebie, żałując, że nie są sami.

Kiedy taniec się skończył, powiedział:

- Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypuszczam, że i ona ma już 

tego dosyć.

Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em 

także była oblegana. I gotowa opuścić przyjęcie.

- Czułam się jak pod ostrzałem - poinformowała zrzędliwie Lucindę, gdy Harry 

pomógł im wsiąść do powozu. - Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się 

przymawiać o zaproszenia na ślub.

Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy 

Lucindy były ogromne, a jej policzki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, 

niemal zgnębioną. Harry'emu ścisnęło się serce.

- Tylko nie zapomnij! - Em poklepała Harry'ego po ręce. - Jutrzejsza kolacja 

jest o siódmej, ale chcę, żebyś był wcześniej.

- A tak. Oczywiście.  - Spoglądając  po raz ostatni na Lucindę, cofnął się i 

zamknął drzwiczki powozu. - Będę.

Popatrzył za odjeżdżającym  powozem,  a potem, marszcząc brwi,  skierował 

kroki   do   klubu,   który   znajdował   się   tuż   za   rogiem.   Kiedy   jednak   był   już   przed 

wejściem, zatrzymał się i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania.

Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda  wpatrywała się w 

baldachim   nad   łóżkiem.   Dzisiejszy   wieczór   wszystko   wyjaśnił   -   jednoznacznie, 

bezdyskusyjnie. Myliła się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie 

background image

poza najoczywistszym. A ona musiała teraz je dyni zadecydować, jak postąpi.

Leżała, wpatrując się w sufit oświetlony światłem księżyca. Zasnęła, dopiero 

gdy zaczęło świtać.

Na drugi dzień rano Harry nie wyszedł ze swego mieszkania, zaniepokojony 

wiadomością od Saltera oraz rozczarowany informacją, którą przyniósł Dawlish.

Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece,  Dawlish powtórzył to, czego się 

dowiedział.

-   Oni   nie   wiedzą   -   oznajmił.   -   Oboje   są   pewni,   że   pani   Babbacombe   jest 

opiekunką Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun.

- Hm. - Salter zmarszczył brwi i popatrzył na Harry'ego. - Moi ludzie przesłali 

mi wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, 

dokąd się nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw.

Harry ścisnął palcami pióro.

- Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie.

Salter skrzywił się.

- Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich 

śledzić bez końca... a oni -jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. 

Ich ostatecznym celem jest pasierbica.

Tym razem skrzywił się Harry.

- To prawda.

Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że 

Heather może stać się ofiarą knowań Joliffe'a.

- Ja myślę tak - powiedział Salter. - Fakt, że Joliffe wynajął powóz, oznacza, że 

planuje wkrótce jakiś ruch. My czuwamy - o czym on nie wie. Jeżeli dowiemy się, 

background image

jak przedstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to 

być może, zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu 

aresztowania.

Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem.

- Jeżeli w celu uzyskania nakazu aresztowania potrzebna jest informacja na 

temat opieki, to musimy ją uzyskać.

Przeniósł wzrok na Dawlisha.

-   Idź   do   Fergusa.   Zapytaj   go,   jak   się   skontaktować   z   nie   jakim   panem 

Mabberlym z firmy Babbacombe i Spółka.

- Nie trzeba. - Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zostawić mnie. Ale co 

mam powiedzieć panu Mabberly'emu?

- Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe -odrzekł Harry. - Mam 

wrażenie,   że   ona   mu   ufa.   Możecie   mu   powiedzieć   to,   co   będziecie   musieli.   On 

najprawdopodobniej zna odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna.

- Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe?

Harry pokręcił przecząco głową.

- Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam.

Salter przyjął to bez komentarza.

- Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu obu pań? - zapytał.

Harry znowu pokręcił przecząco głową.

- Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka wydaje przyjęcie.

Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kilku lat wydała Em. 

Stara dama postanowiła więc cieszyć się nim w pełni.

Lucinda   powiedziała   o   tym   Harry'emu,   gdy   schodzili   oboje   po   schodach, 

background image

udając się do sali balowej.

- Przez ostanie miesiące ciotka, świetnie się bawi. To znaczy od czasu, gdy 

zamieszkałyście z nią ty i Heather.

- Em jest dla nas bardzo dobra.

- A wasze towarzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - powiedział Harry, gdy byli 

już na dole.

- Nie zapomnij pochwalić dekoracji - szepnęła Lucinda. - Em włożyła ogromny 

wysiłek w udekorowanie domu.

Harry   kiwnął   głową.   Gdy   Em   ruchem   ręki   przywołała   do   siebie   Lucindę, 

poszedł do sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana 

purpurowo-złotymi   girlandami,   których   kolorystykę   uzupełniała   gdzieniegdzie 

odrobina błękitu. Na stołach pod ścianami stały wazony pełne bławatków, a zasłony 

w wysokich oknach ozdabiały błękitne kokardy. Harry uśmiechnął się i spojrzał na 

trzy   kobiety   stojące   przy   drzwiach   -   Em   w   ciężkich   purpurowych   jedwabiach, 

Heather   w   bladozłotych   muślinach   oraz   Lucindę   w   zachwycającej   sukni   z 

szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami.

Harry   doszedł   do   wniosku,   że   może   zupełnie   szczerze   pogratulować   Em 

dekoracji i zaczął przechadzać się po sali, wdając się w pogawędki ze znajomymi, a 

także starszymi krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech 

dam witających gości i gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast 

przy Lucindzie.

Uśmiechnęła się do niego, jednak on, patrząc jej głęboko w oczy, dostrzegł w 

nich jakąś melancholię.

-   Przybyło   tylu   gości,   że   wygląda   na   to,   iż   będzie   to   najbardziej   tłoczne 

background image

przyjęcie sezonu. - Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam 

ochotę już na samym początku oznajmić, że jestem zmęczona.

Harry zaprowadził ją do lady Herscult, jednej z najstarszych przyjaciółek Em, 

która chciała koniecznie poznać Lucindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała 

pogodę   ducha   i   z   pewnym   siebie   uśmiechem   zbywała   wszystkie   zbyt   wścibskie 

pytania.

Gdy rozległy się pierwsze takty walca, Harry, bez pytania o pozwolenie, wziął 

nie stawiającą oporu Lucindę w ramiona.

Uśmiechała  się, wirując w tańcu z nieopisaną lekkością. Harry również się 

uśmiechnął.

- Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca.

- Naprawdę? - zapytała Lucinda. - Uważasz, że to tylko twoja zasługa? I że ja 

samodzielnie nic w tej dziedzinie nie osiągnęłam?

-  Ależ   tak,  osiągnęłaś   mnóstwo,   moja   droga,   zarówno  jeżeli   chodzi   o  salę 

balową, jak i o świat poza nią.

Gdy   walc   się   skończył,   muzycy   zaczęli   zabawiać   gości,   grając   melodyjne 

utwory. Harry, przechadzając się z Lucindą i wdając się wraz z nią w towarzyskie 

rozmowy,   uświadomił   sobie,   że   jest   ona   spokojniejsza,   bardziej   odprężona   niż 

podczas balu poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, 

jaki   w   niej   wyczuwał.   Gdyby   mógł   usunąć   przyczynę   tego   smutku,   byłby 

najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, Wszystko, czego pragnął od 

życia, znajdowało się tuż obok, w zasięgu ręki.

Wieczór upływał nadzwyczaj przyjemnie, następowały kolejne tańce, zjedzono 

background image

kolację złożoną z samych przysmaków, które, jak powiedziała Harry'emu Lucinda, 

przygotowywano   przez   trzy   poprzednie   wieczory.   Aż   wreszcie   przyszła   pora   na 

ostatniego walca.

Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach z lordem Ruthvenem, a 

obok nich Lucinda rozmawiała z panem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, 

spojrzenia Lucindy i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię, lecz dłoń.

_ No więc, moja droga? - zapytał.

Lucinda odetchnęła głęboko i podała mu dłoń. A on ująwszy ją, skłonił się 

szarmancko, na co ona odpowiedziała głębokim dygnięciem. Potem Harry zamknął ją 

w ramionach i poprowadził do tańca. Z wrodzonym wdziękiem wirowali po sali, nie 

widząc nikogo, nieświadomi niczego poza własnym wspólnym istnieniem i obietnicą 

kryjącą się w pełnych zachwytu spojrzeniach.

Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał 

pełen zadowolenia uśmieszek.

- No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulować - odezwał się lord 

Ruthven, podając przyjacielowi rękę.

-   Rzeczywiście   -   zgodził   się   pan   Amberly,   ściskając   mu   dłoń.   -   Dobrze 

wszystko poszło. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości - dodał, przyglądając się 

parze wirującej w tańcu.

- Nawet najmniejszej - potwierdził jego lordowska mość.

Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi walca, myślała o tym, że 

choć pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego 

teraz doznawała, było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, 

była tego pewna. A ona mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uczynić, nawet 

background image

gdyby on ze swej strony nie powiedział jej tego, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. W 

głębi   duszy   była   przekonana,   że   Harry   ją   kocha,   i   przekonanie   to   nigdy   jej   nie 

opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój.

Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór.

Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em i Lucindą. Stał bardzo 

blisko,   odszukał   dłoń   Lucindy   i   splótł   palce   ciasno   z   jej   palcami,   a   potem,   nie 

zważając na stojącą obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował.

Lucinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała.

Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek.

- Porozmawiamy jutro - rzekł.

Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem trafiły prosto do serca 

Lucindy. Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już 

nic więcej, zszedł po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd eleganckiego 

uwodziciela.

Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, ukryty w grupie uliczników i gapiów, 

gromadzących się zawsze przed rezydencją, w której odbywał się bal czy przyjęcie, 

stał Scrugthorpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod nosem:

- Poczekaj, dziwko, już ja cię dostanę  w swoje ręce. Kiedy  się już z tobą 

załatwię, żaden elegancki dżentelmen nie będzie chciał się skalać kontaktem z tobą. 

Będziesz wtedy zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym.

Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły w ciemności.

Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na klienta, posyłając mu 

obojętne spojrzenie. Kilka kroków dalej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na 

miotle z twarzą ukrytą pod rondem kapelusza. Uśmiechnął się do niego, a potem 

background image

oparł o pobliską latarnię uliczną.

Scrugthorpe nie zauważył tej wymiany spojrzeń, zajęty obserwowaniem gości 

wychodzących z Hallows House.

- Dostanę cię w swoje ręce - powiedział do siebie - i nauczę cię, że człowieka 

nie wolno obrażać. Bardzo szybko spuścisz ty z tonu, obiecuję ci to.

Nagle   tuż   obok   rozległo   się   gwizdanie.   Ktoś   gwizdał   popularną   melodię. 

Scnigthorpe zesztywniał. Rozejrzał się czujnie dookoła. Jego wzrok padł na chłopca z 

latarnią. Melodia, znana mu dobrze, płynęła dalej.

Scnigthorpe spojrzał po raz ostatni na puste teraz wejście do Hallows House, 

po czym, udając obojętność, ruszył przed siebie.

Zamiatacz ulic i chłopiec z latarnią obserwowali go, jak odchodził. A potem 

chłopiec kiwnął głową zamiataczowi i ruszył w ślad za Scrugthorpe'em.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Na drugi dzień rano Harry leżał na brzuchu pogrążony we śnie, gdy na jego 

nagie ramię spadła jakaś ciężka dłoń.

Zareagował natychmiast - uniósł się na posłaniu z szeroko otwartymi oczami i 

zaciśniętymi pięściami.

- Spokojnie! - Dawlish przezornie cofnął się poza zasięg jego ręki. - Powinien 

się pan już pozbyć tego nawyku. Nie ma tutaj żadnego rozsierdzonego męża.

Harry zasapał gniewnie, a potem, odgarniając włosy z czoła, zapytał:

- Która, u diabła, jest godzina?

- Dziewiąta - odrzekł Dawlish. - Ma pan gości.

- Gości? O dziewiątej rano? - zdumiał się Harry, siadając.

- To Salter... Przyprowadził ze sobą pana Mabberly'ego.

Dziesięć minut później Harry schodził po wąskich schodach. Otworzył drzwi 

do gabinetu i zobaczył swoich gości. Salter stał przy biurku, a Mabberly, czujący się 

najwyraźniej nieswojo, przysiadł na brzegu krzesła.

Widząc Harry'ego, Mabberly wstał.

- Dzień dobry, Mabberly, dzień dobry, Salter.

Salter   zareagował   skinieniem   głową,   lecz   nic   nie   powiedział.   Natomiast 

Mabberly, sztywny, jakby kij połknął, pochylił tylko lekko głowę.

-   Mam   nadzieję,   że   wybaczy   nam   pan   to   najście   -   zaczął   -   lecz   ten   oto 

dżentelmen - tu spojrzał na Saltera - nalegał, bym odpowiedział mu na pewne pytania 

dotyczące spraw pani Babbacombe, żebym udzielił informacji, które, moim zdaniem, 

mają   charakter   ściśle   poufny.   -   Mabberly   przeniósł   wzrok   na   twarz   Harry'ego.   - 

Dżentelmen ten twierdzi, że pracuje dla pana.

background image

-   Rzeczywiście   -   potwierdził   Harry,   wskazując   Mabberly'emu   krzesło   i 

siadając za biurkiem. - Obawiam się, że informacje, o które prosił pan Salter, są nam 

bardzo potrzebne ze względu na bezpieczeństwo pani Babbacombe. - Jak spodziewał 

się   Harry,   wzmianka   o   bezpieczeństwie   Lucindy   zaniepokoiła   wyraźnie 

Mabberly'ego. - To znaczy - kontynuował gładko - zakładając, że pan je zna.

Mabberly poruszył się na krześle, patrząc na Harry'ego z pewną obawą.

- Tak się składa, że je znam, gdyż jako czyjś pośrednik muszę mieć absolutną 

pewność, kogo reprezentuję. - Tu popatrzył na Saltera, a potem przeniósł wzrok z 

powrotem na Harry'ego. - Wspominał pan o bezpieczeństwie pani Babbacombe. W 

jaki sposób informacja, o którą prosił pan Salter, jest ze względu na to istotna?

Harry   opowiedział   mu   zwięźle   o   spisku,   a   Mabberly,   jako   człowiek 

wprowadzony  w tajniki  wszelkiego  rodzaju  interesów, od razu pojął, że hipoteza 

Harry'ego jest bardzo prawdopodobna. W miarę jak słuchał, na jego szczerej twarzy 

pojawiały się kolejno zaskoczenie, oburzenie i w końcu niezłomna determinacja.

- A to łotry! - powiedział, poczerwieniawszy. - Więc mówi pan, że ma pan 

zamiar uzyskać nakaz aresztowania?

Na to pytanie odpowiedział Salter:

- Mamy dość materiału, by to przeprowadzić, pod warunkiem, że znajdziemy 

dowody   na   to,   iż   chodzi  o   sprawę   opieki  nad   panną   Babbacombe.   Bez   tego  ich 

motywy są niejasne.

-   Tak   więc   -   Harry   utkwił   uważne   spojrzenie   w   twarzy   Mabberly'ego   - 

powstaje pytanie, czy chce pan nam pomóc, czy nie?

-   Zrobię   wszystko,   co   w   mojej   mocy   -   obiecał   Mabberly   tonem   pełnym 

żarliwości, a potem nieco tą żarliwością zażenowany, wyjaśnił: - Pani Babbacombe 

background image

była   dla   mnie   bardzo   dobra.   Rozumie   pan,   niewielu   jest   pracodawców,   którzy 

zatrudniliby człowieka tak młodego jak ja na tak poważne stanowisko.

-   Oczywiście   -   uśmiechnął   się   Harry.   -   Jako   lojalny   pracownik   firmy 

Babbacombe i Spółka, bardzo pan dba o bezpieczeństwo swojej pracodawczyni.

- W istocie. - Mabberly, uspokojony, usiadł wygodniej. - Pani Babbacombe jest 

rzeczywiście   jedyną   opiekunką   prawną   panny   Babbacombe.   -   Tu   Mabberly 

zarumienił   się   lekko.   -   Jestem   tego   pewien,   ponieważ   zaraz   po   tym,   jak   pani 

Babbacombe mnie zatrudniła, zapytałem o to. A pani Babbacombe, która wzorowo 

przestrzega   etykiety   panującej   wśród   ludzi   interesu,   nalegała,   bym   zobaczył 

dokument potwierdzający ten fakt.

Salter wyprostował się, jego twarz się rozjaśniła.

- Pan nie tylko wie, że pani Babbacombe jest jedyną opiekunką, ale może pan 

przysiąc, że tak jest?

Mabberly potwierdził skinieniem głowy.

-   Oczywiście.   Czułem   się   zobowiązany   przeczytać   dokument   i   sprawdzić 

prawdziwość pieczęci. Był bez wątpienia autentyczny.

-   Świetnie!   -   Harry   spojrzał   na   Saltera,   w   którego   nagle   wstąpiła   szalona 

energia. - Możemy więc uzyskać nakaz bez dalszej zwłoki?

- Jeżeli pan Mabberly uda się ze mną do sędziego i zezna pod przysięgą to, co 

wie o statusie pani Babbacombe, to nic nas nie powstrzyma. Mam przyjaciół, którzy 

dokonają   aresztowania.   Jednak   sam   chcę   przy   tym   być   i   zobaczyć,   jak   Joliffe'a 

zabierają do więzienia.

-  Jestem   gotów   iść   z   panem   natychmiast.   -  Mabberly   wstał.   -  Po   tym,   co 

usłyszałem, uważam, że im wcześniej ten Joliffe trafi za kratki, tym lepiej.

background image

- Zgadzam się całkowicie. - Harry wstał i podał rękę Mabberly'emu. - Kiedy 

wy dwaj będziecie się zajmować Joliffe'em, ja popilnuję pani Babbacombe.

- Mądrze pan postąpi. - Salter uścisnął dłoń Harry'ego. - Wygląda na to, że 

Joliffe jest zdeterminowany, więc dobrze będzie pilnować damy dopóty, dopóki go 

nie zaaresztują. Przyślę panu wiadomość, gdy to się stanie.

- Przyślijcie ją do Hallows House.

Odprowadziwszy gości do holu, Harry wrócił do gabinetu i zaczął przeglądać 

korespondencję. Podniósł znad niej wzrok, gdy pojawił się Dawlish z filiżanką kawy.

- Jak się przedstawiają sprawy? - zapytał wierny sługa.

Harry poinformował go o wszystkim.

- Więc to będzie ostatni dzień naszych zmagań. Nie mogę powiedzieć, że mnie 

to martwi.

- Ja też - odparł Harry.

- Podam śniadanie. Mamy jeszcze godzinę do chwili, gdy powinniśmy pojawić 

się w Hallows House.

Harry odstawił filiżankę.

- Powinniśmy tutaj zrobić porządek. Dziś wieczorem jadę do Lester Hall.

Dawlish obejrzał się od drzwi, unosząc w górę brwi.

- Ho, ho! Planuje pan skok na głęboką wodę. Moim zdaniem, najwyższy czas. 

Co prawda, nie przypuszczałem, że będzie pan chciał to uczynić podczas rodzinnego 

pikniku.

Było, nie było, jest to pański pogrzeb...

Harry   chciał   spiorunować   Dawlisha   wzrokiem,   lecz   za   wiernym   sługą 

zamknęły się już drzwi.

background image

Tego samego dnia po południu Harry przypomniał sobie uwagę Dawlisha z 

ponurą   rezygnacją.   W   najśmielszych   marzeniach   nie   wyobrażał   sobie,   że 

najważniejszy akt w historii jego życia zostanie odegrany w takiej scenerii.

Siedzieli na kolorowych pledach rozłożonych na porośniętym trawą zboczu, 

zbiegającym w dół w stronę toczącej spokojnie swe wody rzeki Lea. Tutaj, o kilka 

mil   na   północ   od   Islington,   niedaleko   od   Stamford   Hill,   nadrzeczne   lasy   i   łąki 

tworzyły   przyjemne   miejsce,   w   którym   można   było   nacieszyć   się   wiejskim 

spokojem.   Siedzieli   w   cieniu   dębów   i   buków,   słuchając   brzęczenia   pszczół 

unoszących się nad kwietną łąką i gruchania synogarlic ukrytych wśród gałęzi drzew.

Harry odetchnął głęboko i popatrzył na Lucindę rozciągniętą na pledzie tuż 

obok niego. Odrobinę dalej spoczywała Em z kapeluszem na twarzy. Na sąsiednim 

pledzie siedzieli Heather z Geraldem, pogrążeni w ożywionej rozmowie, A dalej, w 

odpowiedniej odległości, na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret 

Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz młoda służąca Amy.

Wczoraj Lucinda zajęta była przygotowaniami do przyjęcia i niemożliwością 

było znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć.

Natomiast   dzisiejsza   wycieczka   zaplanowana   była   od   tygodnia   i   miała 

stanowić   okazję   do   odpoczynku   po   całym   podnieceniu   i   zgiełku   wczorajszego 

wieczoru.   Przyjechali   dwoma   powozami.   Zjedli   lunch   na   słonecznej   łące   pośród 

wiejskiej scenerii. Teraz Em zamierzała uciąć sobie poobiednią drzemkę, a Gerald i 

Heather pogrążeni byli we własnym świecie.

Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem odszedł z nim w stronę 

pobliskiej   kępy   drzew.   Gdy   byli   już   tak   daleko,   że   nikt   ich   nie   mógł   usłyszeć, 

Dawlish zapytał:

background image

- Czy coś jest nie w porządku?

Harry uśmiechnął się.

-   Nie,   chciałem   ci   tylko   powiedzieć,   że   kiedy   za   chwilę   zabiorę   panią 

Babbacombe na spacer, nie będzie nam potrzebna eskorta - odparł, po czym dodał, 

widząc, że Dawlish chce zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną całkiem 

bezpieczna.

- No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, 

gdy ma zamiar paść przed damą na kolana.

Harry wzniósł oczy do nieba i już miał coś powiedzieć, gdy jego wierny sługa 

oznajmił:

- Powtórzę to pozostałym.

I oddalił się szybko.

Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił:

- Chodź, pójdziemy na spacer.

Lucinda wstała, a on podał jej ramię. Ruszyli w stronę zagajnika. Spacerowali 

w milczeniu, dopóki nie doszli do dużego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród 

której rosło mnóstwo drobnych polnych kwiatów.

- Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego.

Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiadła na nim z szelestem 

swoich błękitnych muślinowych spódnic. Miała na sobie nowy kapelusz, lecz zsunęła 

go z głowy. Zwisał jej teraz na plecach podtrzymywany przez wstążki, odkrywając 

twarz. Podniosła głowę i spojrzała Harry'emu w oczy, unosząc swoje delikatne brwi 

w niemym pytaniu -zachęcająco.

Harry   odetchnął   głęboko   i   już   miał   zacząć   mówić,   gdy   oboje   ujrzeli 

background image

zbliżającego się pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął.

- O co znowu chodzi? - zapytał.

Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem.

- Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano.

- Teraz?

- Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan...

Harry skrzywił się. Dawlish miał rację.

-  Ten   posłaniec   chciał   mówić   z   panem   osobiście,   powiedział,   że   takie   ma 

rozkazy. Czeka tam, przy przełazie.

Tłumiąc irytację, Harry popatrzył na Lucindę, a ona odpowiedziała mu czułym 

spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć minut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za 

kratkami, to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez 

zastrzeżeń. I bez groźby, że ktoś im przerwie.

- Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha.

- Tamtym w płocie, niedaleko.

- Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się.

- To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. -A może na prawo?

-   Może   więc   zaprowadzisz   tam   pana   Lestera?   -   wtrąciła   Lucinda,   która 

zerwawszy trochę kwiatów, zaczęła pleść wianek. Harry zmarszczył brwi.

- Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą.

- Nonsens! - odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam 

się znajdziesz, tym prędzej wrócisz do mnie. Mogę parę minut posiedzieć sama na 

słońcu. Zresztą co może się stać w takim miejscu jak to?

Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść 

background image

się do Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło 

dziać, na pewno zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą.

- Dobrze - zgodził się - ale nie ruszaj się stąd.

Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez pole - pewność siebie tej 

kobiety była zaraźliwa.

Podobnie jak wielu mieszkańców wsi, Dawlish potrafił trafić w każde miejsce, 

w którym był poprzednio, jednak nie umiał opisać drogi. Ruszył przodem i w kilka 

minut odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był 

przełaz, za nim... mały tłumek.

Harry zatrzymał się.

- Co, u diabła?

Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry zauważył Mabberly'ego, 

trzech   detektywów   policyjnych   oraz   całe   mnóstwo   stajennych   z   zajazdów, 

stangretów,   chłopców   noszących   latarnie,   uliczników,   zamiataczy,   czyli   „ludzi" 

Saltera.

Salter stanął przed Harrym z ponurą miną.

- Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że 

Joliffe i jego ludzie dali nogę.

Harry zesztywniał.

- Myślałem, że ich obserwujecie.

- Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić błąd. Dziś rano znaleźliśmy 

dwóch naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców.

Harry poczuł, że robi mu się zimno.

- Czy wzięli powóz?

background image

-   Tak   -   potwierdził   jeden   ze   stajennych.   -   Pomyśleliśmy,   że   trzeba   pana 

ostrzec, iż należy bardzo pilnować pani Babbacombe... aż do czasu gdy ten ptaszek 

znajdzie się za kratkami.

- O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i 

cała reszta.

Harry   zostawiwszy   za   sobą   kępę   drzew,   wybiegł   na   pole.   Zatrzymał   się 

gwałtownie i rozejrzał się naokoło.

Przed   nim   chwiało   się   w   powiewie   lekkiego   wiatru   morze   traw.   Panował 

pogodny spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej 

środku kamień. Na tym kamieniu nikt nie siedział.

Harry podszedł bliżej i zobaczył, że na kamieniu leży wianek z chabrów. Nic 

nie wskazywało na to, że ktoś go w popłochu porzucił.

Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz.

- Lucindo! - zawołał.

Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpowiedział.

Harry zaklął.

- Mają ją! -krzyknął.

-  Nie   mogli   uciec   daleko.   -   Salter   przywołał   swoich   ludzi   gestem   dłoni.   - 

Chodzi o damę. Większość z was ją widziała. Nazywa się pani Babbacombe.

Zaczęli   przeczesywać   łąkę.   Robili   to   szybko,   sprawnie,   nawołując.   Harry 

ruszył w stronę rzeki, Dawlish nie odstępował go na krok. Harry aż zachrypł od 

nawoływania.   Wyobraźnia   podsuwała   mu   najgorsze   obrazy.   Muszę   ją   znaleźć, 

powtarzał sobie, po prostu muszę.

Pozostawiona samej sobie na tchnącej spokojem łące, Lucinda uśmiechnęła się 

background image

do   siebie   i   zaczęła   splatać   wianek   z   rosnących   wokół   kamienia   chabrów.   Była 

spokojna i pewna, że Harry wkrótce wróci.

Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięgnęła po żółty kwiat 

mlecza i w tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu:

- Ciociu Lucindo?

Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentelmena, który machał 

do niej ręką.

Dobry   Boże!   -   pomyślała,   a   czegóż   on   chce?   Odłożyła   wianek   i   podeszła 

bliżej.

- Mortimer? - zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz?

- Czeka na ciebie, ty dziwko - powiedział ktoś ochrypłym głosem.

Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ramię. Lucinda spojrzała 

na jej właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

- Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?!

- Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął ją wciągać dalej między drzewa. - 

No dalej, powóz czeka.

- Jaki powóz? Dosyć tego!

Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć.

- Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właściwie nie chodzi o ciebie... 

chodzi tylko o to, żeby naprawić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to 

chodzi.

Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciągnąć, tylko czepiał się jej 

ręki. W jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie.

Lucinda zmarszczyła brwi.

background image

- O co chodzi? Mów jaśniej!

Mortimer wyjaśnił jej, jąkając się i plącząc. Lucinda usiłując go zrozumieć, 

zapomniała prawie o Scrugthorpe i dawała mu się prowadzić. Jej spódnice zaczepiły 

się o jakiś leżący na ich drodze pień.

- Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj 

tylko, aż będziemy sami!

- No i widzisz, są te pieniądze, które jestem winien Joliffe'owi... muszę mu je 

zwrócić...   to   kwestia   honoru...   To   duża   suma...   Myślałem,   że   po   śmierci   stryja 

Charlesa... Ale okazało się, że nie...

- Odwdzięczę ci się za twój ostry język. A kiedy już się z tobą rozprawię, to 

zobaczysz...

Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił 

Mortimer.   Otworzyła   usta   ze   zdumienia,   gdy   Mortimer   ujawnił,   jaki   jest   jego 

ostateczny cel i jak planowali go osiągnąć.

- Więc widzisz - zakończył Mortimer. - Wszystko jest proste. Jeżeli zrzekniesz 

się opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda?

Doszli właśnie nad sam brzeg rzeki, przed nimi był mały mostek dla pieszych. 

Lucinda   szarpnęła   się,   wyrwała   ramię   z   uchwytu   Scrugthorpe'a   i   przystanęła, 

piorunując Mortimera wzrokiem.

- Ty ośle! - powiedziała. - Czy naprawdę wierzysz, że z powodu twojej głupoty 

i słabości, dlatego, że jakiś oszust wystrychnął cię na dudka, ja przekażę ci fortunę 

mojej   pasierbicy   po   to,   żebyś   mógł   temu   oszustowi   napchać   kabzę?   Jeżeli   tak 

myślisz, to jesteś, mój panie, skończonym idiotą!

- Zaraz, zaraz. - Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął 

background image

ją za ramię. - Dosyć tego.

Twarz Mortimera była blada jak ściana.

- Stryj Charles był mi winien...

-   Nonsens!   Charles   nie   był   ci   nic   winien!   Dostałeś   od   niego   więcej,   niż 

powinieneś. A teraz, mój panie - Lucinda stuknęła go palcem w pierś - musisz wrócić 

do Yorkshire i uporządkować swoje sprawy. Porozmawiaj z panem Wilsonem ze 

Scarborough.   On   będzie   wiedział,   jak   ci   pomóc.   Stań   na   własnych   nogach, 

Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny sposób - powiedziała Lucinda, po czym zapytała: - 

A jak się ma kucharka, pani Finnigan? Kiedy wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na 

wrzody żołądka.

Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami.

-   Dosyć,   kobieto!   -   krzyknął   Scrugthorpe,   na   którego   twarzy   pokazały   się 

czerwone plamy.

Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem 

przerażenia schyliła głowę, unikając dotknięcia jego mięsistych warg. Scrugthorpe 

stęknął i chwycił ją mocniej za ramię. Lucinda szarpała się, usiłując doprowadzić do 

tego, żeby stracił równowagę. Spojrzawszy w dół, zobaczyła jego stopy odziane w 

miękkie   skórzane   buty.   Podniosła   kolano   i   uderzyła   go   nim   w   pachwinę. 

Scrugthorpe'owi zabrakło tchu, a ona z całej siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy.

- Aaa! Ty dziwko! - ryknął z bólu.

Lucinda   uderzyła   go   głową   w   podbródek.   Scrugthorpe   zawył.   Jedną   ręką 

chwycił się za stopę, a drugą za podbródek. Lucinda była wolna. Już miała uciec, gdy 

chwycił ją Mortimer.

Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wyzwoliła się stosunkowo 

background image

łatwo. Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, 

pobiegła na most. W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, 

Scrugthorpe.

Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku.

Spojrzała przed siebie i zobaczyła, że na most z drugiej strony wchodzi jakiś 

dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, 

zawołała:

- Proszę pana!

Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w rozkroku, zagradzając jej 

wyjście z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu.

Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet.

Był  to jeden z tych pistoletów, którymi  dżentelmeni  posługują się podczas 

pojedynków,   miał   długą   lufę,   a   jego   okucia   błyszczały   w   słońcu.   Pod   nogami 

Lucindy spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, 

jednak były one zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła.

Przeszedł ją zimny dreszcz.

Pistolet powoli przesunął się do góry, jego lufa znalazła się na wysokości piersi 

Lucindy.

Z   wyschniętymi   ze   strachu   ustami,   z   bijącym   sercem   Lucinda   spojrzała   w 

twarz mężczyźnie. Była to twarz nieruchoma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch 

jego palców i złowieszczy szczęk odwodzonego kurka.

O sto jardów stamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. 

Zdyszany   rozejrzał   się   naokoło.   Gdy   jego   spojrzenie   padło   na   most,   zamarł   w 

bezruchu.

background image

Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, 

jego życie, jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich 

ludzi znajdował się na przeciwległym brzegu. Zbliżali się szybko, jednak nie było 

szansy na to, by dopadli Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym 

ruchem unosi broń.

- Lucindo! - wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk.

Lucinda,   trzymając   rękę   na   poręczy   mostu,   odwróciła   się   1   zobaczyła 

Harry'ego na pobliskim brzegu. Tam, przy Harrym, będzie bezpieczna. Barierka, o 

którą się opierała, była zwykłą belką wspartą na szczebelkach. Pod nią znajdowała 

się pusta, otwarta przestrzeń. Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła 

przez nią.

Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał.

Harry,   klnąc,   ruszył   biegiem   wzdłuż   rzeki.   Czy   ona   umie   pływać?   - 

zastanawiał się. Dobiegł do mostu i usiadł na trawie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał 

właśnie jeden z nich, gdy Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z 

oczu, rozejrzała się i zobaczyła go. Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby 

robiła to codziennie, popłynęła w stronę brzegu.

Harry patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Miotany potężnymi uczuciami, 

od wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie.

Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera,  widząc, że czeka na 

Lucindę, nie zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na 

obu brzegach rzeki coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później dowiedział 

się, że Mabberly wyróżnił się tym, że powalił Mortimera Babbacombe'a, a Dawlish z 

wielką przyjemnością i zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a.

background image

Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku 

swemu zadowoleniu, że z jej napastnikami robiony jest porządek, sięgnęła do tyłu po 

ociekający wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła:

- Kompletnie zniszczony!

A potem, spojrzawszy w dół, dodała:

- Tak jak moja suknia!

Harry'emu tego już było za wiele. Ta przeklęta kobieta, z ledwością uszedłszy 

z życiem, biadała nad losem kapelusza. Podszedł bliżej i stanął nad nią.

Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem.

- Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała.

Harry   klepnął   ja   po   mokrym   pośladku   -   wystarczająco   mocno,   by   poczuć 

pieczenie w dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła:

- O!

- Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miejsca, zastosujesz się do 

tego, co mówię! Rozumiesz?! Dobry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast 

zdjął surdut.

Lucinda prychnęła.

- Właśnie to miałam na myśli.

Z miną osoby urażonej przyjęła surdut, którym on okrył jej ramiona, pozwoliła 

mu nawet zapiąć guziki.

- Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął ją za łokieć i pomógł 

jej wejść na brzeg. - Jesteś przemoczona. Nie wolno ci się przeziębić.

Lucinda obejrzała się.

- Tam był Mortimer.

background image

- Wiem.

Harry pociągnął ją między drzewa.

- Wiesz? - zdziwiła się Lucinda. - Nabił sobie do głowy, że Charles pozbawił 

go należnego spadku, że...

Harry pozwolił jej mówić, prowadząc ją przez zagajnik. To, że słyszy jej głos, 

dodawało mu sił. Z pewnym zdziwieniem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego 

przeżycia   bez   szwanku.   To   on   był   nerwowo   wyczerpany,   Harry   otworzył   drzwi 

powozu, w ich stronę spieszyli Dawlish i Joshua.

- Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni.

- Pan Mabberly? - Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj?

Harry przeklął w duchu swój długi język.

- Tak - powiedział. - A teraz wsiadaj.

Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedzeniu. Joshua siadał 

właśnie na koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha:

- Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, 

że pani Babbacombe jest cała i zdrowa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows 

House. Będziemy tam na nie czekali.

Dawlish kiwnął głową.

- Pozostałymi rzeczami już się zajęto.

Tym razem kiwnął głową Harry. Wsiadł do powozu, a gdy ten, po zamknięciu 

drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie 

otworzył je i metodycznie pozamykał wszystkie żaluzje. Słońce przenikało jednak 

przez cienką skórę, wypełniając wnętrze złocistym blaskiem.

- Ach...

background image

Zanim   Lucinda   zdążyła   coś   powiedzieć,   Harry   usiadł,   wy   ciągnął   rękę   i 

pociągnął ją na swoje kolana.

Lucinda otworzyła usta, by zaprotestować, lecz on zamknął je pocałunkiem - 

namiętnym, zaborczym. Oddała mu pocałunek z równym zapałem, pragnąc wziąć 

wszystko, co jej ofiarowywali.

- Jeżeli kiedykolwiek w przyszłości zrobisz coś podobne go, bądź pewna, że 

przez następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej.

Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka.

- To jeszcze boli - poskarżyła się. Harry uśmiechnął się.

- Może powinienem pocałować?

Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygowaną.

Harry zmieszał się nieco.

- No dobrze, zostawmy to lepiej na później.

Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramionami i przytuliła się.

-   Przecież   to   nie   moja   wina,   że   mnie   zaatakowali.   A   poza   tym,   kim   byli 

wszyscy ci ludzie?

-  Mniejsza   z   tym.   Jest   coś,   co   chcę   powiedzieć.   I   powiem  to   tylko   raz.   - 

Spojrzał jej w oczy. - Słuchasz mnie?

Lucinda   wstrzymała   oddech.   Czując,   że   serce   jej   zamiera,   potwierdziła 

kiwnięciem głowy.

- Kocham cię.

Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. 

Harry powstrzymał ją ruchem ręki.

- Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w 

background image

ustach   człowieka   mojego   pokroju   muszą   być   mało   przekonujące.   Wiesz,   że 

wypowiadałem je przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Zanim ty 

się pojawiłaś, nie miałem pojęcia, co te słowa znaczą.

Ale   teraz   to   wiem.   Jednak   nie   mogłem   mieć   nadziei,   że   dla   ciebie   będą 

przekonujące, ponieważ nie były takie dla mnie samego. Więc udowodniłem ci, że 

potrafię   kochać...   zawiozłem   cię   do   swojego   ojca,   pokazałem   rodowe   gniazdo. 

-Przerwał i patrząc z uśmiechem w oczy Lucindzie, dodał: -A co do tych sześciorga 

dzieci, to żartowałem. Wystarczy mi czworo.

Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy.

- Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana.

Harry poruszył się.

- Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować.

Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi.

- O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego oddania. Towarzyszyłem 

ci do Londynu i zabierałem na przejażdżki po parku. Zabiegałem o twoje względy na 

wszelkie sposoby. Narażałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie.

- To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz?

Harry uśmiechnął się.

- A dla czegóż by innego?

Pochylił się i zdjął jej buty, a potem podniósł jej spódnice i zaczął jej zsuwać 

podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się.

- I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz?

- Jak  mógłbym zapomnieć?  - odparł  Harry, zsuwając  jej pończochy.  - Nie 

mogę sobie wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji.

background image

Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp.

Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy.

- A więc, pani Lucindo Babbacombe, czy po wszystkich tych wysiłkach wierzy 

mi pani, że panią kocham?

Lucinda  uśmiechała  się,  błyszczały  jej oczy. Podniosła  obie ręce i ujęła w 

dłonie jego twarz.

- Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział.

Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust.

Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco.

- I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które popełniłem tego wieczoru, 

kiedy mnie uwiodłaś?

Lucinda uśmiechała się łagodnie.

- O tak. - Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy.

Harry postanowił, że tyle wystarczy.

- Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów?

Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie.

- Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w 

Lester Hall. Wszystko jest już przygotowane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - 

Popatrzył na mokre plamy na surducie, w który była otulona. - Mam nadzieję, że nie 

zamokło.

Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego 

głowę i pocałowała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się.

- Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy.

Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się, żeby 

background image

mógł ją rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety.

Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej.

Z   rumieńcem   na   twarzy   obserwowała   spod   rzęs,   jak   Harry   delikatnie   i 

niespiesznie ją od niej uwalnia.

Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha 

płytko. Gdy była już całkiem naga, zadrżała, lecz on wiedział, że nie drży z zimna. 

Pochylił   się   i   pocałował   sińce,   które   na   jej   ramionach   pozostawiły   dłonie 

Scrugthorpe'a. Lucinda przypomniała sobie pewną rozmowę. Roześmiała się cicho na 

to wspomnienie.

- Wiesz - wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego 

razu, że powinnam sprawić, byś padł na kolana.

- Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że 

siedziała teraz okrakiem na jego udach. - Zapomniała jednak, że uwodzicielowi może 

być trudno zmienić swoją naturę.

- Harry? - powiedziała pytająco.

- Mhm?

- Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować.

Roześmiał się cicho.

-   To   jest   najzupełniej   możliwe,   zapewniam   cię.   Kołysanie   zwiększa 

przyjemność... zobaczysz.

-   Tak,   ale...   -   Nagle   jej   oczy   otworzyły   się   szeroko.   Po   chwili   upojenia 

przymknęła powieki. - Harry? - wyszeptała cicho.

Nastąpiła   długa   cisza,   wśród   której   słychać   było   tylko   oddechy,   a   potem 

Lucinda westchnęła głęboko.

background image

- Och, Harry!

Godzinę później, gdy powóz wjeżdżał powoli na ulice Mayfair, Harry spojrzał 

na kobietę siedzącą mu na kolanach.

Owinięta   była   jego   płaszczem,   sucha   i   rozgrzana   -   jej   ubranie   leżało   na 

podłodze powozu, tworząc mokrą kupkę. A jego surdut i spodnie były w okropnym 

stanie. Dawlish będzie miał z nimi mnóstwo roboty. Harry jednak nie przejmował się 

tym. Miał bowiem wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął.