background image

STEPHANIE LAURENS 

JAK 

USIDLIĆ KAWALERA? 

Tłumaczyła Anna Bartkowicz 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Więc  przed  kim  uciekamy?  Przed  diabłem?  -  Pytanie, zadane, niewinnym tonem 

przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera. 

-  Gorzej, mój drogi Dawlish, gorze

j.  Przed  podstarzałymi  swatkami  i  salonowymi 

lwicami. 

Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne, 

szły  naprzód,  całkiem  zadowolone  z  tego,  że  mają  w  pyskach  wędzidła,  ciągnąc  za  sobą 
kariolkę. Newmarket było już niedaleko. 

A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót. 

Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack 

się podda. I to właściwie bez walki. 

Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie może zobaczyć jego miny, 

pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy 
jako piętnastoletni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Lesterów po raz 

pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka. 

Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że ja nie mam zamiaru ulec wdziękom 

żadnej kusicielki. 

To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan 

popatrzy na pana Jacka. 

Wolę tego nie robić - uciął Harry. 

Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu 

pewność  siebie  i  dobry  humor.  Przed  ponad  dziesięciu  laty  rozpoczynali  razem  światowe 
życie,  a  oto  teraz  został  sam.  Co  prawda,  Jack  miał  mniej  powodów  od  niego,  by 
kwestionować  wartość  miłości,  jednak  fakt,  że  jej  uległ  bynajmniej  nie  wbrew  swej  woli, 
wyprowadzał Harry'ego z równowagi. 

Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się 

poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to 
się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. 

Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i 

rozpustnika,  wcielonego  diabła,  przedniego  jeźdźca  i  hodowcy  koni,  boksera  amatora, 
doskonałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony 
jednak wiedział, że pieniądze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego 

background image

bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych.  Dzięki swym 

wrodzonym talentom i p

ozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostatnie dziesięć lat 

przyjemnie, smakując w równym stopniu wina, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by 
mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpustny tryb życia. 

Teraz jednak, 

gdy  został  właścicielem  znacznej  fortuny,  zaczną  się  ustawiać  w 

kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie. 

Prychnął  i  skupił  uwagę  na  drodze.  Przed  nimi  znajdowało  się  skrzyżowanie  z 

gościńcem prowadzącym do Cambridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej 
drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy 
pragnęli, by wyścigi konne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej. 

Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na którym tylko gdzieniegdzie rosły 

kępy  drzew,  w  oddali  majaczyły  zagajniki.  Do  gościńca  prowadzącego  do  Cambridge  nie 
zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną 
kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil. 

- W lewo! - 

rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha. 

Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew. 
Skierował  zaprzęg  w  lewo,  przekładając  lejce  do  lewej  dłoni,  a  prawą  sięgnął  po 

pistolet znajdujący się pod siedzeniem. 

Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. 
Dawlish,  który  także  trzymał  duży  kawaleryjski  rewolwer,  skomentował  to 

następującymi słowy: 

W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzieje? Dokąd zmierza ten świat? 

Kariolka pojechała szybko dalej. 

Har

ry  nie  zdziwił  się,  że  mężczyźni  przyczajeni  między  drzewami  nie  próbowali 

nawet ich atakować. Byli na koniach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzymaniem 
rączych  siwków.  Zanim  doliczył  do  pięciu,  pozostali  w  tyle.  Jego  uszu  dobiegły  tylko  ich 

pr

zekleństwa. 

-  A niech mnie - 

odezwał  się  Dawlish.  -  Mieli  tam  nawet  wóz  ukryty  między 

drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu. 

Harry zmarszczył brwi. 
Przed  nimi  widniał  zakręt  drogi.  Gdy  skręcili,  Harry  otworzył  szeroko  oczy  ze 

zdumienia. 

Ściągnął  lejce  z  całej  siły.  Siwki  zatrzymały  się  gwałtownie,  a  kariolka  stanęła  w 

poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach. 

background image

Z kozła posypały się przekleństwa. 
Harry  nie  zwrócił  na  nie  uwagi.  Dawlish  wciąż  znajdował  się  na  koźle,  a  nie  w 

przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy. 

W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z 

tylnych  kół,  wskutek  czego  ciężki  i  obciążony  mnóstwem  bagażu  pojazd  przewrócił  się. 
Wypadek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu koła wciąż się obracały. Harry 
zobaczył młodego chłopaka, prawdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu 
histerycznie  zachowującą  się  dziewczynę.  A  drugi,  starszy  człowiek  -  sądząc  po  stroju, 

stangret - 

pochylał się nad siwowłosą kobietą leżącą na ziemi. 

Konie zaprzężone do powozu były spłoszone. 
Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i podbiegli, żeby je uspokoić. 
Zabrało  im  to  dobre  pięć  minut,  po  czym  Harry  zostawił  konie  w  rękach  swego 

sta

jennego  i  podszedł  do  starszej  kobiety.  Jęczała,  leżąc  sztywno  na  ziemi,  z  zamkniętymi 

oczami i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi. 

-  Och, moja kostka! - 

narzekała słabym głosem, krzywiąc się. - A niech cię, Joshua, 

rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To znaczy, 
jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała. 

Do Harry'ego zbliżył się stangret. 

Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi. 

Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie. 

O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Nasza pani i panienka Heather! - 

Spojrzała spłoszona na powóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zajmujesz 
się mną, kiedy tam jest nasza pani! 

Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu. 

- Tylko bez paniki! 

Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu. 

Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestraszone. - Tu dźwięczny, bardzo 

kobiecy głos przerwał z lekkim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wydostać. 

Harry  z  cichym  przekleństwem  na  ustach  ruszył  w  stronę  pojazdu,  zatrzymując  się 

tylko po to, żeby pozbyć się płaszcza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła, 
wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki. 

Zajrzał do środka. 
Aż  zamrugał  oczami,  bo  widok,  jaki  ujrzał,  był  zachwycający.  W  snopie  światła 

padającego  przez  otwarte  drzwiczki  stała  kobieta.  Jej  uniesiona  w  górę  twarz  miała  kształt 

background image

serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Kobieta miała wyraziste rysy - 
prosty  nos  i  pełne,  pięknie  wykrojone  wargi  oraz  delikatny,  choć  znamionujący 

zdecydowanie, podbródek. 

Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcennych pereł. Wzrok Harry'ego 

bezwiednie przesunął się z jej policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na 
dojrzałych,  pełnych  piersiach.  Z  tego  miejsca,  gdzie  stał,  patrząc  z  góry,  Harry  widział  je 
dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny. 

Harry poczuł mrowienie w dłoniach. 
Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami. 
Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo 

skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń? 

Oto  -  wspieraj

ąc się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią 

mężczyzna  wysoki  i  szczupły  o  szerokich  barach  i  wąskich  biodrach.  Złociste  włosy 
prześwietlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec rysów twarzy. 

Odwróciła  głowę,  jednak  zanim  to  uczyniła,  zdążyła  dojrzeć  jego  elegancki  strój  - 

doskonale  leżący  szary  surdut  i  obcisłe  ineksprymable  w  kolorze  kości  słoniowej,  pod 
którymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błyszczące cholewy długich butów, a 
świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego 
ozdobą była złota szpilka u krawata. 

Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym. 

Nieciekawym.  Lucinda  pomyślała  jednak,  że  ogólnie  przyjęte  poglądy  są  w  tym wypadku 
błędne. 

Mężczyzna  poruszył  się  i  wyciągnął  ku  niej  ogromnie  elegancką  dłoń  o  długich 

palcach. 

Proszę  się  chwycić.  Wyciągnę  panią.  Jedno  koło  się  rozpadło.  Nie  można  więc 

postawić powozu. 

Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je przeciągając. Lucinda spojrzała na 

niego  zza  rzęs.  Przyklęknął  na  jednym  kolanie,  pochylając  się  nad  otworem  drzwiczek. 
Poruszył  niecierpliwie  ręką.  W  złotym  sygnecie  zabłysnął  ciemny  szafir.  Odpędzając  od 
siebie  myśl  o  tym,  że  wybawienie  może  okazać  się  bardziej  niebezpieczne  niż  sama 
katastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę. 

Ich  dłonie  się  spotkały.  Długie  palce  mężczyzny  objęły  jej  nadgarstek.  Lucinda 

chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę. 

Wstrzymała oddech.  Silne ramię opasało  jej kibić.  Zdała sobie sprawę,  że klęczy w 

background image

objęciach nieznajomego, dotykając piersiami jego torsu. 

Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór - 

rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył 
o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało 
się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu. 

Ostrożnie  uniosła  wzrok  i,  spojrzawszy  nieznajomemu  w  oczy,  zobaczyła  morze  - 

spokojne i jasne, chłodne, krystaliczne, bladozielone. 

Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały  fale ciepła, umysł 

poddał  się  doznaniom.  Bezwiednie  pochyliła  się  w  jego  stronę.  Wstrząsnął  nią  dreszcz. 
Poczuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją. 

Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją. 

Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeństwem ją ostrzega. 
Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapanować. 

Będę panią musiał spuścić na ziemię. 

Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową. 
Odległość  wynosiła  ponad  sześć  stóp.  Poczuła,  że  on,  stojąc  za  nią,  porusza  się,  a 

potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona. 

Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbować zeskoczyć. Puszczę panią 

dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret. 

Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa. 
Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwycił ją za nogi. Harry puścił, a 

jego  palce  przesunęły  się  po  zewnętrznych  stronach  jej  miękkich  piersi.  Nie  mógł  temu 

zapobiec. 

Poczuwszy  ziemię  pod  stopami,  Lucinda  z  przyjemnością  uświadomiła  sobie,  że 

znowu  panuje  nad  własnym  umysłem.  To,  co  zakłóciło  jej  kontrolę  nad  nim,  było,  dzięki 

Bogu, tylko chwilowe. 

Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wybawca odwrócił się z zamiarem 

oddania  podobnej  przysługi  jej  pasierbicy.  Doszedłszy  do  wniosku,  że  siedemnastoletnia 
Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda 
pozwoliła mu robić, co należy. 

Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyliwszy się, wymierzyła służącej 

Amy siarczysty policzek. 

Dosyć  -  powiedziała,  jakby  chodziło  o  zagniatanie  ciasta.  -  Chodź  teraz  i  pomóż 

Agacie. 

background image

Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załzawione oczy. 

Pociągnęła  nosem,  posłała  łzawy  uśmiech  stajennemu  Simowi  i  wygrzebała  się  z 

rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty. 

Sim, zajmij się końmi.  I usuń z drogi te kamienie. -Wskazała stopą duże odłamki 

zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć bagaże. 

- Tak, psze pani. 

Lucinda pochyliła się nad Agatą. 

Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego. 

Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa. 

To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej. 

Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego jesteś taka blada? 

- Nic, nic... ooo - 

syknęła Agata, przymykając powieki. 

Zaraz ci ją opatrzę. 

Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej 

pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu. 

Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować panienki. Bo ten pan to zapewne 

dżentelmen, ale trzeba się go strzec. 

Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamierzała chować się za służącą. 
Odwróciła  się  i  zobaczyła  Heather,  która  szła  w  jej  kierunku.  Orzechowe  oczy 

dziewczyny błyszczały z podniecenia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji 
całkiem bez szwanku. 

Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przywodzącym na myśl polującego 

kota.  A  raczej  dużego,  silnego  drapieżnika.  Podszedł  bliżej  do  Lucindy  i  skłonił  się 

elegancko. 

Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług. 

Wyprostował  się,  a  uprzejmy  uśmiech  rozjaśnił mu  twarz.  Lucinda,  zafascynowana, 

popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok. 

Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego. 

Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. 

Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał. 

Harry  zmarszczył  brwi,  przypominając  sobie  rabusiów  ukrywających  się  między 

drzewami. 

Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani... 

Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę. 

background image

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Poz

wolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Heather Babbacombe. 

Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko. 

Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie 

do...? 

-  Newmarket  - 

dokończyła  Lucinda.  -  Dziękuję  panu,  ale  muszę  zająć  się  moimi 

ludźmi. 

-  Naturalnie  - 

zgodził  się,  zastanawiając  się  przy  tym,  ile  ze  znanych  mu  dam 

martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami. 

Zna te okolice. 

Naprawdę? To dobrze się składa. 

Zanim  Harry  się  zorientował,  ponętna  dama  pożeglowała  w  stronę  jego  sługi  jak 

galeon  pod  pełnymi  żaglami.  Królewskim  gestem  przywołała  do  siebie  stangreta  i,  zanim 
Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam. 

Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach. 

Czy  to  sprawi  wam  jakiekolwiek  trudności?  -  zapytała  Lucinda,  wyczuwając  jego 

zmieszanie. 

Och,  nie,  proszę  pani  -  odrzekł  Dawlish,  kłaniając  się  z  szacunkiem.  -  Żadnych. 

Znam wszystkich Pod Herbem. 

- Dobrze - 

wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro 

to zostało ustalone, przypuszczam, że możemy jechać. 

Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A 

potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty. 

Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przyjedzie wóz. 

-  Nie  - 

zaoponował  natychmiast  Harry.  -  Nie  chcę  pani  niepokoić,  ale  w  okolicy 

widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile. 

- O! - 

Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając zaniepokojenia. - O dwie mile? 

Jeżeli nie mniej. 

Cóż... 

Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima. 

Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił. 

Odwróciwszy si

ę,  napotkał  chłodne,  wyniosłe  spojrzenie  błękitnych  oczu. 

Odpowiedział spojrzeniem równie chłodnym, unosząc jedną brew. 

Lucinda  poczuła  nagle,  że  robi  jej  się  gorąco,  pomimo  zimnego  powiewu  wiatru 

background image

zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była 
rozmową z Agatą. 

Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym 

pozostawania bez opieki nocą na gościńcu. 

Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były 

równie niebezpieczne.  Przechylając z lekka  głowę,  wybrała tę,  która  wyglądała na bardziej 
podniecającą. 

No tak, wydaje mi się, że ma pan rację. 

Sim skończył właśnie ładować bagaże. 

- Heather? - 

przywołała pasierbicę Lucinda. 

Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry podsadził dziewczynę na siedzenie 

w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięknie. 

Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się 

nieznacznie,  patrząc,  jak  pani  Babbacombe  idzie  w  jego  kierunku,  rozglądając  się  po  raz 

ostatni. 

Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na 

myśl  przymiotnik  „matriarchalny".  Jakaś  pewność  siebie  przejawiająca  się  w  szczerym 

spojrzeniu i wyrazie tw

arzy.  Jasnobrązowe  włosy  z  rudawym  połyskiem,  były,  widział  to 

teraz dobrze, zebrane w ścisły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczesanie 
zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te jedwabne sploty i je rozpuścić. 

A co do jej figu

ry,  to  z  trudem  ukrywał  podziw.  Pani  Babbacombe  miała  bowiem 

jedną z najbardziej powabnych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu długich lat. 

Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco. 

- Jest pani gotowa? 

Dziękuję, tak. 

Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła, 

że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie. 

Wstrzymała  oddech  i  spotkała  niewinne  wyczekujące  spojrzenie  Heather.  Nie 

pokazując  po  sobie,  że  jest  nieco  wzburzona,  usadowiła  się  wygodnie.  Nie  miała  okazji 
obcować  z  dżentelmenami  pokroju  pana  Lestera,  więc  pomyślała,  że  może  takie  gesty  są 
czymś normalnym. 

Jednakże  równocześnie  miała  pewność,  że  sytuacja,  w  której  się  znalazła,  nie  jest 

bynajmniej normalna

.  Jej  wybawca  zarzucił  na  szerokie  ramiona  płaszcz,  ozdobiony,  jak 

zauważyła,  kilkoma  pelerynami,  a  potem  wsiadł  do  kariolki  i  ujął  w  ręce  lejce.  Naturalnie 

background image

siedział obok niej. 

Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do widzenia Agacie, starając się nie 

zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego 

ramieniem. 

Harry  nie  przewidział,  że  w  kariolce  będzie  tak  ciasno,  a  ciasnota  ta  i  jego 

przyprawiała o zmieszanie. 

Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie. 

-  Tak  - 

odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy tam przez tydzień. Miałyśmy 

zamiar wyjechać zaraz po lunchu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się, 
że są bardzo piękne. 

Jej  akcent  był  wykwintny  i  nie  zdradzał,  z jakich okolic dama pochodzi, czego nie 

można  było  tak  do  końca  powiedzieć  o  akcencie  jej  pasierbicy.  Gdy  powóz  ruszył,  Harry 
pocieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwadrans, wliczając w to drogę przez 

miasto. 

Ale nie pochodzą panie z tych okolic? 

Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mogłybyśmy nazwać siebie raczej 

Cygankami - 

dodała Lucinda z uśmiechem. 

- Cygankami? Jak to? 

Lucinda spojrzała na Heather. 

Mój  mąż  zmarł  ponad  rok  temu.  Majątek  przeszedł  w  ręce  jego  kuzyna,  więc 

zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z 
nas przedtem nie podróżowała. 

Harry  omal  nie  jęknął.  Ta  kobieta  jest  wdową,  piękną  wdową,  która  właśnie 

zakończyła  żałobę,  wdową  nie  związaną  z  nikim  prócz  swojej  pasierbicy.  Próbując  usilnie 
ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi 
dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej 
słowach. Zmarszczył brwi i zapytał: 

- Gdzie planuj

ą panie zatrzymać się w Newmarket? 

- Pod Herbem - 

odrzekła Lucinda. - To jest chyba na High Street, prawda? 

Tak, rzeczywiście. 

Harry  zacisnął  usta.  Gospoda  Pod  Herbem  znajdowała  się  naprzeciwko  Klubu 

Dżokejów. 

Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na 

twarzy swojej rozmówczyni. - 

W tym tygodniu odbywają się wyścigi. 

background image

Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo 

ludzi? 

Bardzo dużo. 

Zjadą  się  tu  wszyscy  rozpustnicy  i  uwodziciele  z  Londynu,  pomyślał,  ale  nic  nie 

powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani 
Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą - 
i  w  tym  cały  problem.  Miał  zbyt  wiele  doświadczenia,  by  nie  być  świadomym,  że  takie 
wdowy  istnieją,  a  co  więcej,  wiedział  też,  że  taka  właśnie  wdowa  mogłaby  najłatwiej 
spowodować  jego  upadek.  Pani  Babbacombe  była  piękną  wdową,  którą  jednak  pozostawi 
nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne. 

W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się. 

Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się panie zatrzymać? 

Nie...  ale  jestem  pewna,  że  znajdziemy  gdzieś  kwaterę  -  powiedziała  Lucinda.  - 

Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią. 

Poczuła,  że  jej  towarzysz  aż  drgnął  na  te  słowa.  Odwróciła  się  i  napotkała  jego 

niedowierzający i niemal przerażony wzrok. 

- Tylko nie tam! 

Harry  nawet  nie  starał  się  ukryć  wzburzenia  Jego  protest  został  przyjęty  ze 

zmarszczonymi brwiami. 

- A dlaczego nie? 

Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. 

Mniejsza  z  tym.  Po  prostu  proszę  przyjąć  do  wiadomości,  że  nie  mogą  panie 

mieszkać Pod Zieloną Gęsią. 

Lucinda była nieprzejednana. 

Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z 

pewnością sobie poradzimy. 

Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze 

roku pełnych mężczyzn o szerokich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z których 
większość  dobrze  znał.  Wyobraził  też  sobie  doskonale,  jak  się  będą  uśmiechali  na  widok 
wchodzącej pani Babbacombe. 

- Nie - 

rzekł stanowczo. 

Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. 

Co, na miłość boską chce pan przez to powiedzieć? 

Harry zacisnął zęby. Choć skupił się na powożeniu i wymijaniu mnóstwa pojazdów 

background image

tłoczących  się  na  głównej  ulicy  Newmarket,  potrafił  zauważyć  zdziwione  spojrzenia,  jakie 
ścigały  kobietę  siedzącą  u  jego  boku.  Już  sam  fakt,  że  z  nim  przyjechała,  że  była  z  nim 

widziana, spraw

ił, że koncentrowała się na niej uwaga całego miasta. 

Nawet  gdyby  Pod  Herbem  były  wolne  pokoje,  w  co  wątpię,  nie  jest  to  miejsce 

odpowiednie dla pań podczas wyścigów - oznajmił. 

Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas 

wybawił z opresji... jesteśmy za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodzielnie 
znaleźć kwaterę w tym mieście. 

- Bzdury. 

- Co takiego? 

Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wyścigów, bo gdyby pani je miała, 

to nie pr

zyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z irytacją. - 

Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło! 

Lucinda  zauważyła  już  dużą  liczbę  mężczyzn  przechadzających  się  po  wąskich 

chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach. 
Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów. 

Heather  kuliła  się  na  siedzeniu,  nie  przyzwyczajona  do  męskich  taksujących  i 

uwodzicielskich spojrzeń. 

- Lucindo...? - 

powiedziała niepewnie. 

Lucinda  poklepała  ją  po  dłoni.  A  potem  napotkała  taksujący  wzrok  dżentelmena  w 

małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. 

Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas... 

Jej  słowa  zginęły  w  zgiełku,  a  Harry  w  tej  samej  chwili  popędził  konie  i  kariolka 

potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli. 

Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął. 

Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. 

Proszę się zatrzymać - rozkazała. 

Nie mogą panie mieszkać w mieście. 

Możemy! 

- Po moim trupie! 

Harry,  uświadomiwszy  sobie,  co  mówi,  zdumiał  się.  Zamknął  oczy.  Co  się  ze  mną 

dzieje? - 

pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok. 

Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest 
ciekaw, jak by wyglądała, gdyby się zarumieniła z pożądania. 

background image

-  Czy pan nas porywa? - 

zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować 

rozmówcę. 

Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły 

już za nimi odgłosy innych kopyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział: 

Proszę to uważać za przymusową repatriację. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lucinda. 

Harry spiorunował ją wzrokiem. 

Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani. 

Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. 

To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester. 

Harry  patrzył na swoje  siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy.  Lucinda - prosto 

przed siebie, marszcząc gniewnie brwi. 

Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu. 

- Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem. 

Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc 

z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza. 

Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości? 

Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę. 

Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwycona, mogąc panią poznać. 

Lucinda wzruszyła ramionami. 

Tego pan nie może wiedzieć. 

Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości. 
Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała animusz, uśmiechnęła się do 

Lucindy.  Najwyraźniej  wrócił  jej  dobry  humor,  a  niespodziewana zmiana planów nie 
wzbudzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Podejrzewała, że nie ma sensu 
protestować, przynajmniej dopóki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie może 
zrobić  niczego,  by  odzyskać  przewagę,  gdyż  obecnie  należy  ona  do  tego  irytującego 
dżentelmena, który siedzi obok. W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na 
te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Zauważyła je już wcześniej. Ku jej 
przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc 
tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny. 

- Hallows Hall. 

Podniosła  wzrok  i  ujrzała  imponującą  bramę,  przez  która  wjeżdżało  się  w  cienistą 

aleję  wysadzaną  wiązami.  Aleja  wiła  się  łagodnie  po  z  lekka  nachylonym  terenie,  by 
następnie  zbiec  w  dół,  odsłaniając  piękny  widok  na  faliste  trawniki  otaczające  obrośnięte 
trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali. 

background image

Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather. 

Domostwo, zbudo

wane stosunkowo niedawno z kamienia w kolorze miodu, stało na 

wzgórzu.  Na  jego  ścianach  rozpościerała  swoje  zielone  palce  winorośl.  Naokoło  rosło 
mnóstwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek. 

Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na ich spotkanie wyszedł stary sługa. 

Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko. 

- Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu? 

Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór 

paniom. 

Grimms zdjął czapkę przed Lucinda i Heather. 
Lucinda  uśmiechnęła  się,  zachowując  jednak  pewien  dystans.  Hallows  Hall 

przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. 

Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather. 
Drzwi  się  otworzyły,  a  w  nich  pojawiła  się  chuda  kobieta  o  kanciastych  rysach,  o 

dobre dwa cale wyższa od Lucindy. 

Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś? 

Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne. 

- Ale o czym 

to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę! 

Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinieniem ręki. 
Lucinda  przekroczyła  próg  i  natychmiast  znalazła  się  w  ciepłym,  eleganckim,  a 

zarazem przytulnym wnętrzu. 

Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem pocałował ciotkę w policzek. 

Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu. 

Ermyntruda otworzyła szeroko oczy. 

Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust? 

Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrzegawczo. 

Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe. 

Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała zamieszkać w mieście, lecz 

przekonałem ją, by zmieniła decyzję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem. 

Słowa  płynęły  gładko  z  jego  ust.  Lucinda,  dygnąwszy,  posłała  mu  lodowate 

spojrzenie. 

Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie 

ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie może pani 
mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej niebieskie oczy skierowały się na Heather. - 

background image

A to, kto to jest? 

Lucinda  przedstawiła  pasierbicę,  a  dziewczyna,  z  radosnym  uśmiechem,  wykonała 

głęboki dyg. 

Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. 

Hm,  śliczna.  Za  rok  czy  dwa  będziesz  miała  powodzenie  -  powiedziała,  a  potem, 

marszcząc  brwi,  zaczęła  się  zastanawiać:  -Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze 

Staffordshire? 

Lucinda uśmiechnęła się. 

- Z Yorkshire - 

wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, dodała: 

Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Gifford. 

-  Gifford?  - 

Em  spojrzała  na  Lucindę  szeroko  otwartymi  oczami.  -  Wielkie nieba! 

Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes. 

Lucinda,  zaskoczona,  kiwnęła  głową  i  w  tejże  chwili  znalazła  się  w  wonnych 

objęciach starej damy. 

Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się z radości. - Byłam serdeczną 

przyjaciółką  jego  starszej  siostry,  ale  znałam  całą  rodzinę.  Oczywiście  po  tym  skandalu 
wiadomości  o  Celii  i  Melrosie  docierały  do  nas  tylko  z  rządka  ale  przysłali  nam  list  z 

zawiadomieniem o twoich narodzinach. - 

Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z 

obu stron, byli strasznymi uparciuchami. 

Harry pró

bował  przyswoić  sobie  tę  lawinę  informacji.  Lucinda,  która  to  zauważyła, 

zaczęła  się  zastanawiać,  jak  on  się  czuje,  dowiedziawszy  się,  że  uratował  owoc 

niegdysiejszego skandalu. 

Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podniecona Em - nie przypuszczałam, 

że cię kiedykolwiek poznam. 

Niewiele  osób  oprócz  mnie  pamięta  tę  historię.  Musisz  mi  ją  opowiedzieć  ze 

szczegółami.  -  Starsza  pani  przerwała,  żeby  zaczerpnąć  powietrza.  -  Fergus wniesie wasze 
bagaże i pokaże wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione. 

Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć. 
Lucinda  wraz  z  Heather  zostały  wprowadzone  do  salonu.  Na  jego  progu  Lucinda 

obejrzała się. To samo zrobiła Em. 

- Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - 

zapytała. 

Harry  czuł  ogromną  pokusę,  żeby  to  uczynić.  Ale,  nie  mogąc  oderwać  wzroku  od 

kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową. 

- Nie - 

odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. - Odwiedzę was któregoś dnia w 

background image

przyszłym tygodniu. 

Em pokiwała głową. 
Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed 

Harrym i spojrzała w jego zielone oczy. 

Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki 

dobry. 

- Pani - 

powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę 

dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - że pani 
służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem 

tego pewien. 

Lucinda  skłoniła  lekko  głowę,  nie  czyniąc  żadnego  wysiłku,  by  wycofać  dłoń  z 

uścisku jego palców. 

Dziękuję panu jeszcze raz. 

To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś... na przykład w sali 

balowej. Czy mogę mieć nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca? 

Lucinda z wdziękiem potwierdziła. 

Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy. 

Przypominając  sobie,  nieco  poniewczasie,  że  ta  kobieta  zbytnio  go  pociąga,  Harry 

postanowił  panować  nad  sobą  .  Skłonił  się,  a  potem  wypuszczając  dłoń  Lucindy,  kiwnął 
głową w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na Lucindę, idąc krokiem pełnym gracji, 
opuścił hol i wyszedł z domu. 

Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda. 

Była  pokojówką  mojej  matki,  kiedy  się  urodziłam.  Amy  była  służącą  w Grange, 

majątku mojego męża. Wzięłyśmy ją ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę 

dla Heather. 

Na  dobrą  pokojówkę  -  wtrąciła  Heather.  Znajdowały  się  w  jadalni  i  spożywały 

wspaniały posiłek przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga ta, Amy i Sim 
przyjechali  godzinę  wcześniej  eskortowana  przez  Joshuę,  dwukołowym  wózkiem  konnym 
pożyczonym  z  gospody  Pod  Herbem.  Joshua  wrócił  do  Newmarket,  żeby  dopilnować 
naprawy  powozu.  Agata,  dostawszy  się  pod  opiekuńcze  skrzydła  korpulentnej  gospodyni, 
pani  Simmons,  odpoczywała  w  pokoiku  na  poddaszu.  Okazało  się,  że  kostkę  ma  tylko 
zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z 
czego wywiązała się doskonale. 

Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie. 

background image

Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta serwetką i dając znak Fergusowi, 

że  może  zabrać  wazę  z  zupą  -  możesz,  moja  droga,  zacząć  od  samego  początku.  Chcę 
wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców. 

Szczerość  tej  prośby  sprawiła,  że  nie  była  ani  trochę  niegrzeczna.  Lucinda 

uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po 

raz trzeci. 

Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z 

nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz 
stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie. 

Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes. 

Czy tak? 

Lucinda pot

wierdziła kiwnięciem głowy. 

Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślubie moich rodziców. Wycofali 

się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya. 

Niemożliwe!  -  Em  była  wyraźnie  zachwycona.  -  No, no, do jakich to dochodzi 

upadków z wys

okości.  Twoja  ciotka  Cora  była  jedną  z  najbardziej  nieprzejednanych  osób, 

gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem 
twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż? 

Lucinda zawa

hała się, a potem kiwnęła głową. 

Em  zauważyła  jej  wahanie  i  spojrzała  bystro  na  Heather.  To  z  kolei  spostrzegła 

Lucinda i pospieszyła z wyjaśnieniem: 

Ridleyowie  nie  byli  zachwyceni  tym,  że  z  nimi  mieszkam.  Zapewnili  mi  dom, 

pragnąc  wykorzystać  moje  talenty  i  zrobić  ze  mnie  guwernantkę  swoich  dwóch  córek. 
Zamierzali jak najszybciej wydać mnie za mąż. 

Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała: 

To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy. 

Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem 

Ogleby. 

Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem. 

To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście 

dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda. 

Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy. 
Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech. 

Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Dopiero niedawno dowiedziałam 

background image

się,  że  przekupił  moich  k rewnych ,  żeby  się  ze  mn ą  o żen ić.  On  sam  n igdy  mi  o  tym  n ie 
wspomniał. 

Em kiwnęła głową z aprobatą. 

Miło  mi słyszeć,  że są w tamtych  okolicach  dżentelmeni.  Tak  więc zostałaś panią 

Babbacombe i zamieszkałaś w... 

Grange, prawda? 

- Tak. 

Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją 

Fergus. 

Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelmenem. W rzeczywistości miał sporą 

liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie. 

Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z biegiem czasu nauczył mnie 

wszystkiego o swoich inwestycjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował. Śmierć, 
gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił, 
że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę. 

Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie. 

A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

-  My  - 

to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa, 

Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu. 

Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem. 

Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właścicielkami gospody w Newmarket? 

Lucinda kiwnęła głową potakująco. 

Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły 

Grange. 

Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie? 

Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę majątek, kiedy on zechce. Choć 

nie  przypuszczałam,  że  będzie  mu  się  tak  spieszyło.  Przedtem  nawet  nas  nie  odwiedzał. 
Heather zachichotała. 

Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła. 

-  To prawda - 

potwierdziła  Lucinda,  odsuwając  talerz.  -Nie  miałyśmy  żadnego 

mieszkania,  więc  postanowiłyśmy  wynieść  się  do  jednej  z  naszych  gospód,  położonej 
niedaleko  Grange  gdzie  nas  nie  znano.  Gdy  się  tam  znalazłyśmy,  zorientowałam  się,  że 
gospoda przynosi o wiele większe zyski, niż to wynikało z rachunków. Pan Scrugthorpe był 

background image

nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, po 
zgonie  starego  pana  Matthewsa.  Niestety  Charles,  przeprowadzając  rozmowę  z  panem 
Scrugthorpe'em,  czuł  się  bardzo  źle,  a  my  z  Heather  byłyśmy  wtedy  w  mieście.  Krótko 
mówiąc, Scrugthorpe fałszował rachunki. Wezwałam go do siebie i zwolniłam. 

Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospodyni. 

Później  doszłyśmy  z  Heather  do  wniosku,  że  jeżdżenie  po  kraju  od  gospody  do 

gospody  to  doskonały  sposób  na  przeżycie  roku  żałoby.  Charles  z  pewnością  poparłby  ten 
pomysł. 

Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa. 

Wygląda na to, że twój ojciec, moja panienko, był bardzo zdolnym człowiekiem. 

Był kochany. 

Szczera twar

zyczka Heather posmutniała, dziewczyna zamrugała gwałtownie oczami, 

a potem spuściła wzrok. 

Zatrudniłam  nowego  człowieka  do  pomocy,  pana  Mabberly'ego  -  mówiła  dalej 

Lucinda, odwracając uwagę od smutnego tematu. - Jest młody, ale bardzo dobrze daje sobie 
radę. 

I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru. 

Tak  powinno  być  -  odrzekła  Em.  -  No  cóż,  panno  Gifford,  twoi  rodzice  byliby  z 

ciebie  dumni.  Niezależna,  dobrze  radząca  sobie  kobieta,  licząca  sobie  -  ile?  Dwadzieścia 

sz

eść lat? 

Dwadzieścia osiem. 

Lucinda  uśmiechnęła  się  niepewnie.  Były  bowiem  chwile,  takie  jak  ta,  kiedy  nagle 

zastanawiała się, czy życie jej nie omija. 

Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powinna być bezradna. - Spojrzała na 

talerz Heather, 

który  był  wreszcie  pusty.  -  Jeżeli  już  skończyłaś  posiłek  -  powiedziała  -  to 

proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na fortepianie? 

Potrafiły  grać  obie  i  z  chęcią  zabawiały  swoją  gospodynię,  grając  różne  melodie  i 

sonaty  -  dopóki Heat

her  nie  zaczęła  ziewać.  Lucinda  zaproponowała,  by  poszła  spać,  co 

uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą. 

No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu przy 

kominku z filiżanką herbaty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie wiem, jak pani 
dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach. 

Nie ma o czym mówić - prychnęła Em. -1 proszę cię, nie tytułuj mnie. Zwracaj się 

do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką Melrose'a, więc dla 

background image

mnie prawie krewną. 

Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem. 

A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie? 

Od Emma? 

Em zmarszczyła nos. 

Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech. 

- 0 - 

powiedziała cicho. 

-  Bracia 

wymyślali  mi  bardzo  różne  zdrobnienia.  Jednak  gdy  na  świat  zaczęli 

przychodzić moi bratankowie, postanowiłam, że ma to być Em i tylko Em. 

Bardzo rozsądnie. 

Zapadła  cisza.  Obie  damy  rozkoszowały  się  herbatą.  Po  chwili  milczenie  przerwała 

Lucinda. 

- Czy masz wielu bratanków? 

Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami. 

Jest ich  sporo,  ale najbardziej musiałam się strzec Harry'ego  i jego  braci.  To  były 

najgorsze urwisy. 

Lucinda poruszyła się w fotelu. 

- Harry ma wielu braci? 

Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło Em. - 

Ma... niech pomyślę... ma teraz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o dwa lata młodszy. 
Potem  jest  przerwa  na  ich  siostrę  Lenorę,  która  parę  lat  temu  wyszła  za  Eversleigha  i  ma 
dwadzieścia sześć lat, co oznacza, że Gerald ma dwadzieścia cztery. Ich matka zmarła wiele 
lat temu, ale mój brat żyje. - Em uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że będzie żył co najmniej 
dopóty, dopóki nie przyjdzie na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska. Kłótliwy stary głupiec. 

Ten  ostatni  komentarz  wypowiedziany  został  tonem  czułym  i  serdecznym.  -  Ja  najwięcej 

miałam  do  czynienia  z  chłopcami,  a  Harry  był  zawsze  moim  ulubieńcem.  Ma 
błogosławieństwo  aniołów  i  zarazem  diabłów,  ale  jest  dobrym  chłopcem.  -  Tu Em 
przymrużyła  oczy  i  dodała:  -  To  znaczy  dobrym  w  głębi  serca.  Podobnie  zresztą  jak  jego 
bracia.  Ostatnio  najczęściej  widuję  jego  i  Geralda,  bo  Newmarket  jest  tak  blisko.  Harry 
prowadzi stadninę Lesterów, która - choć mówię to ja, nie znająca się wcale na koniach, bo to 

taki nudny temat - 

jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin w kraju. 

Naprawdę? 

Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znudzenia. 

- Tak. - 

Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak jego konie 

background image

sprawują się na torze. Sądzę, że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. Na pewno będzie 
chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, mówił mi, że chce kupić 
taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina jest tak zasobna. 

Lucinda  spojrzała  na  Em  pytająco.  Starsza  pani  nie  czekała,  aż  sformułuje  pytanie. 

Machając ręką, wyjaśniła: 

Lesterowie  kiedyś  nie  mieli  pieniędzy...  mieli  posiadłości,  dobre  wychowanie,  ale 

gotówki  im  brakowało.  Jednak  obecna  generacja  zainwestowała  w  zeszłym  roku  w  pewne 
przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w dostatki. 

- O! 

Lucinda  przypomniała  sobie  natychmiast  kosztowny  i  elegancki  strój  Harry'ego 

Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego bardzo wyrazisty 
obraz  pojawił  się  w  jej  umyśle,  żywy,  czarowny.  Chcąc  się  go  pozbyć,  pokręciła  głową  i 
stłumiła ziewnięcie. 

Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt interesującego towarzystwa, droga 

lady... to znaczy Em. - 

Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather. 

Starsza p

ani skinęła głową. 

Zobaczymy  się  więc  rano,  moja  droga  Lucinda  wyszła,  pozostawiając  starą  damę 

wpatrzoną w ogień. 

Dziesięć  minut  później,  leżąc  z  głową  wtuloną  w  poduszkę,  zamknęła  oczy,  by... 

ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego dnia, a wśród 
nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się między nimi wydarzyło. 
Gdy  Lucinda  przypomniała  sobie,  jak  się  rozstawali,  zaczęło  ją  nękać  pytanie:  Jak  by  się 
czuła, tańcząc z nim walca? 

O  milę  stamtąd,  w  gospodzie  Pod  Herbem,  przy  narożnym  stole  siedział  elegancko 

ubrany  Harry  Lester  i  lustrował  wzrokiem  pomieszczenie  baru.  Kłęby  dymu  tytoniowego 
spowijały  tłum  mężczyzn.  Byli  tu  dżentelmeni  i  stajenni,  doradcy  w  sprawach  wyścigów  i 

bukmacherzy. Wszyscy bard

zo zaaferowani, bo na drugi dzień rano miały się odbyć pierwsze 

gonitwy. 

Podeszła  szynkarka,  kołysząc  biodrami.  Postawiła  na  stole  kufel  najprzedniejszego 

piwa i uśmiechnęła się nieśmiało. Uniosła pytająco brwi, gdy Harry rzucił jej na tacę monetę. 

Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową Dziewczyna odwróciła 

się rozczarowana. Harry podniósł do ust pieniące się piwo i upił łyk. Opuścił zaciszną salkę, 
w  której  przebywali  jedynie  wtajemniczeni,  gdyż  bez  przerwy  pytano  go  o  tę  rozkoszną 
kobietkę, z którą widziano go po południu. 

background image

Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket. 
No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bardzo chcieli dowiedzieć się, jak 

ta dama ma na imię. I dokąd się udała. 

Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest znajomą 

jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows. 

To wystarczyło, by większość przestała się damą interesować. Większość wiedziała, 

kim jest jego ciotka. 

Harry'ego  zmęczyły  te  wszystkie  wykręty,  zwłaszcza  że  sam  daremnie  próbował 

zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i ojej urodzie. 

Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśleniu o koniach, które zwykle 

stanowiły dla niego fascynujący temat. 

Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi? 

Na stojące obok krzesło opadł Dawlish. 

-  Nawet nie pytaj - 

poradził  mu  Harry,  a  potem  gdy  szynkarka,  udając  obojętność, 

podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok? 

Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla. 

- Dziwne - 

powiedział niewyraźnie. 

Unosząc brwi ze zdziwienia, Harry popatrzył uważnie na swego wiernego giermka. 

- Dziwne? 

Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha. 

Wszyscy  trzej,  ja,  Joshua  i  stelmach,  jesteśmy  tego  samego  zdania.  -  Dawlish 

postawił kufel i obtarł sobie pianę z warg. - Pomyślałem, że pan to powinien wiedzieć. 

Co powinienem wiedzieć? 

Że oś tego koła została podpiłowana... przed wypadkiem. Ktoś także majstrował przy 

szprychach. 

Harry zmarszczył brwi. 

- Dlaczego? 

Nie  wiem,  czy  pan  zauważył,  ale  na  tym  odcinku  drogi,  przez  który  przejeżdżał 

powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. Stangret nie mógł ich 
wszystkich  ominąć.  A  poza  tym  one  leżały  tuż  za  zakrętem,  więc  nie  mógł  ich  zobaczyć 
zawczasu i zatrzymać koni. 

Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką. 

Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i szprychy 

musiały popękać. 

background image

Harry'ego przeniknął zimny dreszcz. Przypomniał sobie pięciu ludzi na koniach oraz 

wóz ukryty między drzewami. Gdyby to nie był okres wyścigów konnych, na tej drodze o tej 
porze dnia nie byłoby nikogo. 

Popatrzył na Dawlisha. 

A Dawlish na niego. 

Zastanawiające, prawda? 

Harry pokiwał głową z ponurą miną. 

Rzeczywiście,  zastanawiające - przyznał i nie spodobało mu się bynajmniej to, co 

przyszło mu teraz do głowy. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana. 

Harry  kiwnął  głową  z  roztargnieniem,  a  Dawlish  pospieszył  do  stajni.  Naciągając 

rękawiczki, Harry stanął przed głównym wejściem do gospody, żeby poczekać na kariolkę. 

Przed nim rozciągało się podwórze. Panował tutaj ruch i rejwach. Goście udawali się 

na tory wyścigowe, mając nadzieję, że dzisiaj coś wygrają. 

Har

ry  skrzywił  się.  Nie  miał  zamiaru  pójść  w  ich  ślady.  Musiał  zająć  się  sprawami 

pani Babbacombe. Przestał przekonywać sam siebie, że nie powinno go to obchodzić. Po tym, 
czego  dowiedział  się  wczoraj,  czuł  się  w  obowiązku  zadbać  ojej  bezpieczeństwo.  Była  w 

k

ońcu gościem jego ciotki. Zamieszkała w Hallows Hall za jego namową. Te dwa fakty bez 

wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie. 

Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana? 

Harry  odwrócił  się  i  zobaczył  Dawlisha.  Hamish,  jego  główny  stajenny,  miał 

przyjechać  wczoraj  z  kilkoma  czystej  krwi  końmi  wyścigowymi  i  umieścić  je  w  stajniach 
obok toru. Harry kiwnął głową. 

Sprawdź, czy Thistledown wygoiły się pęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie udziału 

w gonitwie. 

Dobrze, proszę pana. Czy mam powiedzieć Hamishowi, że pan wkrótce przyjedzie ją 

zobaczyć? 

-  Nie.  - 

Harry  przyjrzał  się  swoim  urękawicznionym  dłoniom.  -  Muszę  tym  razem 

polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia. 

Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie. 

-  Pilniejs

ze  niż  sprawa  najlepszej  klaczy  z  nadwerężoną  pęciną?  -  prychnął.  - 

Chciałbym wiedzieć, co może być pilniejsze. 

Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie. 

Zapewne wpadnę w porze obiadu. 

Pomyślał,  że  jego  podejrzenia  są  prawdopodobnie  bezpodstawne.  To  przypadek,  że 

dwie  kobiety  podróżujące  bez  eskorty  zwróciły  uwagę  mężczyzn  przyczajonych  w  kępie 

drzew. 

Dopilnuj tego, co ci zleciłem. 

Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Dawlish i, spojrzawszy jeszcze 

raz na swego pana, odd

alił się. 

background image

Stajenny z gospody przyprowadził właśnie kariolkę. 

- Przednie konie - 

powiedział z szacunkiem. 

- To prawda. 

Harry ujął lejce. Siwki był gotowe do drogi. Skinąwszy głową stajennemu, Harry już 

miał w efektowny sposób opuścić podwórze, gdy rozległ się okrzyk: 

- Harry! 

Harry z westchnieniem powściągnął swoje niecierpliwe ogiery. 

Dzień dobry, Geraldzie. Od kiedy to wstajesz o tak pogańskiej godzinie? 

Poprzedniego  wieczoru  zauważył  brata  wśród  tłumu  w  barze,  ale  nie  uczynił 

najmniejszego  wysiłku,  by  ujawnić  własną  tam  obecność.  Teraz  Gerald  -  błękitnooki  i 
ciemnowłosy jak jego starszy brat, Jack - podszedł z szerokim uśmiechem do kariolki. 

Od chwili gdy usłyszałem o tym, że pojawiłeś się w towarzystwie dwóch urodziwych 

dam, które, według ciebie, są powinowatymi Em. 

- Nie powinowatymi, drogi bracie, tylko znajomymi. 

Na widok znudzonej miny Harry'ego Gerald stracił nieco kontenans. 

One naprawdę są znajomymi ciotki? 

Okazało się, że tak. 

- O! 

Geraldowi  zrzedła  mina.  Następnie,  zauważywszy  nieobecność  Dawlisha,  spojrzał 

bystro na brata. 

-  Jedziesz teraz do Em? - 

zapytał.  -  Możesz  mnie  podwieźć?  Powinienem  się 

przywitać ze staruszką... a może też poznać tę ciemnowłosą ślicznotkę, z którą widziano cię 

wczoraj. 

Harry omal nie poddał się najbardziej absurdalnemu z odruchów. Jednak Gerald był 

jego bratem, którego, pomimo pozorów lekceważenia, bardzo lubił. 

Obawiam  się,  drogi  bracie,  że  muszę  rozwiać  twoje  złudzenia.  Ta  dama  jest  dla 

ciebie za stara. 

- Tak? A ile ma lat? 

Harry uniósł brwi. 

- Jest starsza od ciebie. 

Więc może spróbuję z tą drugą... z tą blondynką. 

Ta  jest  prawdopodobnie  za  młoda.  Podejrzewam,  że  jeszcze  niedawno  była 

uczennicą. 

-  To nie szkodzi - 

powiedział niefrasobliwie Gerald. - Przecież każda z nich  kiedyś 

musi zacząć. 

background image

Harry westchnął. 

- Geraldzie... - 

upomniał brata. 

Daj spokój. Nie bądź takim psem ogrodnika. Przecież nie interesuje cię ta młodsza 

dzierlatka. Pozwól mi usunąć ją tobie z drogi. 

Harry zastanowił się. Rzeczywiście, było prawdą, że rozmowa z panią Babbacombe 

toczyłaby się łatwiej pod nieobecność jej pasierbicy. 

- Dobrze... skoro tak nalegasz. 

Na terytorium należącym do Em Gerald z pewnością nie przekroczy dopuszczalnych 

granic. 

Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem. 

Gerald z entuzjazmem wskoczył na siedzenie kariolki. Siwki ruszyły z kopyta. Harry z 

trudem przeprowadził pojazd przez ruchliwe ulice, a potem, już za miastem, pozwolił koniom 
iść tak szybko, jak chciały. Zajechali w rekordowym czasie. 

Chłopak stajenny, który wybiegł im na spotkanie, zajął się kariolką. Harry i Gerald, 

pokonawszy  kilka  stopni,  znaleźli  się  przed  otwartymi  na  oścież  frontowymi  drzwiami. 
Weszli do środka. Harry rzucił rękawiczki na stolik z pozłacanego brązu. 

Wygląda na to, że będziemy musieli poszukać dam. 

Moje  sprawy  z  panią  Babbacombe  potrwają  nie  dłużej  niż  pół  godziny.  Będę  ci 

wdzięczny, jeżeli przez ten czas zajmiesz uwagę panny Babbacombe. 

Gerald spojrzał na brata szelmowsko. 

Wystarczająco wdzięczny, by pozwolić mi powozić kariolką w drodze powrotnej do 

miasta? 

Harry mia

ł pewne wątpliwości. 

Być może... choć na twoim miejscu nie liczyłbym na to zbytnio. 

Gerald z szerokim uśmiechem rozejrzał się naokoło. 

Więc od czego zaczynamy? 

Ty  idź  do  ogrodu,  ja  udam  się  w  głąb  domu.  Zawołam,  jeżeli  będę  potrzebował 

pomocy. 

Machaj

ąc ręką, Harry pospieszył korytarzem. Gerald, pogwizdując, ruszył do ogrodu. 

W  jadalni  i  w  salonie  Harry  nie  znalazł  nikogo.  W  pewnym  momencie  usłyszał 

podśpiewywanie i szczęk ogrodniczych nożyc i przypomniał sobie, że w głębi domu znajduje 
się mała oranżeria. Zastał tam Em układającą kwiaty w ogromnym wazonie. 

Wszedł do środka krokiem niespiesznym. 

Dzień dobry, ciociu. 

background image

Starsza pani odwróciła głowę zaskoczona. 

Do diabła! Co ty tutaj robisz? Harry zrobił zdziwioną minę. 

A gdzie miałbym być? 

W mieście. Byłam pewna, że tam właśnie jesteś. Po chwili wahania Harry zapytał: 

- Dlaczego? 

Bo  Lucinda... to znaczy  pani  Babbacombe... pojechała tam pół  godziny  temu. Nie 

zna miasta. Potrzebny jej ktoś, kto jej pomoże poruszać się po nim. 

Harry'ego przeszedł zimny dreszcz. 

Pozwoliłaś jej jechać samej? 

Nie. Wzięła ze sobą stajennego - odrzekła Em, machając nożycami. 

Stajennego? Tego płowowłosego młodzika, który z nią przyjechał? 

Em, zmieszana, wzruszyła ramionami. 

Ona jest kobietą niezależną. Dyskutowanie z nią niewiele daje. 

Wiedziała bardzo dobrze, że nie powinna była pozwolić Lucindzie jechać bez opieki, 

ale wyprawa miała bardzo określony cel. Spojrzała na bratanka. 

Ty oczywiście mógłbyś spróbować. 

Przez chwilę Harry nie mógł uwierzyć własnym uszom -z pewnością przecież to nie 

Em?  Popatrzył  na  nią  zmrużonymi  oczami.  Tego  mu  tylko  brakowało  -  zdrajczyni we 
własnym obozie. 

Bądź pewna, że spróbuję - powiedział przez zaciśnięte zęby. 

Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pospieszył korytarzem, wybiegł z 

domu  i  udał  się  do  stajni.  Zaskoczył  chłopca  stajennego,  ale  ku  swemu  zadowoleniu 
przekonał się, że konie nie są jeszcze wyprzężone. 

Chwycił  lejce  i  wskoczył  do  kariolki.  Strzelił  z  bata  i  konie  ruszyły.  Dojechał  do 

miasta w jeszcze bardziej rek

ordowym tempie, niż z niego przyjechał. 

Dopiero  wśród  natężonego  ruchu  na  High  Street  przypomniał  sobie  o  Geraldzie. 

Zaklął,  uświadamiając  sobie,  że  brat  mógł  mu  pomóc  w  poszukiwaniach.  Rozglądając  się, 
zauważył na chodnikach wielu swoich rówieśników - przyjaciół i znajomych - którzy, tak jak 
on, byli zbyt doświadczeni, by dzisiaj marnować czas na wyścigach. Nie miał najmniejszych 
wątpliwości,  że  każdy  z  nich  chciałby  spędzić  ten  czas  u  boku  pewnej  urodziwej  i 
pociągającej wdowy. 

Dojeżdżając  do  końca  ulicy,  zaklął.  Nie  zwracając  uwagi  na  niebezpieczeństwo, 

zawrócił,  omal  nie  zahaczając  o  bok  nowiutkiego  faetonu  i  nie  doprowadzając  jego 
właściciela do ataku apopleksji. 

background image

Ignorując zamieszanie, pojechał szybko do gospody Pod Herbem, a tam oddał siwki w 

troskliwe 

ręce  głównego stajennego, który potwierdził, że znajduje się tutaj dwukółka lady 

Hallows.  Harry  ukradkiem  sprawdził,  co  się  dzieje  w  salonie  przeznaczonym  dla  stałych 
bywalców,  i  ku  swej  ogromnej  uldze  stwierdził,  że  salon  jest  pusty.  Gospoda  Pod  Herbem 

b

yła ulubionym miejscem popasu jego kompanów. Następnie, wyszedłszy ponownie na ulicę, 

zastanowił się głęboko. Chciał zwłaszcza wiedzieć, co w przypadku pani Babbacombe znaczy 
„poruszać się po mieście". 

W  mieście  nie  było  wypożyczalni  książek.  Postanowił  więc  sprawdzić  w  kościele, 

który znajdował się niedaleko, lecz nie znalazł tam powabnej wdowy. Nie było jej także na 
przykościelnym  cmentarzu.  Ogród  miejski  nie  wchodził  w  rachubę,  bo  nikt  przecież  nie 
przyjeżdżał  do  Newmarket,  żeby  podziwiać  rabaty  z  kwiatami. Herbaciarnia pani Dobson 
była pełna gości, ale również tutaj, przy żadnym z małych stolików, nie spostrzegł Lucindy. 

Wróciwszy na chodnik, Harry przystanął, wziął się pod boki i spojrzał na drugą stronę 

ulicy. Gdzie ona się podziewa? 

Nagle, kątem oka, dojrzał coś niebieskiego. Odwrócił się i zobaczył, że do gospody 

Pod  Zieloną  Gęsią  wchodzi  poszukiwana  przez  niego  dama,  za  którą  kroczy  płowowłosy 
chłopak. 

Przekroczywszy  próg  gospody,  Lucinda  znalazła  się  w  półmroku.  Ogarnął  ją  też 

zapach stęchlizny. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że znajduje się w holu. 
Na  lewo  prowadziły  drzwi  do  baru,  na  prawo  do  salonu  dla  stałych  gości,  a  na  wprost 
znajdowała się lada, na której stał zaśniedziały dzwonek. 

Z  trudem  powstrzymując  się  od  zmarszczenia  nosa,  ruszyła  naprzód.  Ostatnie 

dwadzieścia  minut  spędziła  na  oglądaniu  gospody  z  zewnątrz.  Zauważyła  spłowiała  i 
obłażącą  farbę  na  ścianach,  rwetes  na  podwórzu  oraz  zniszczoną  ubogą  odzież  dwóch 
klientów,  którzy  przekroczyli  próg  gospody.  Wyciągnąwszy  dłoń  w  rękawiczce,  podniosła 
dzwonek i zadzwoniła nim władczo, a przynajmniej miała zamiar to zrobić. Dzwonek wydał 
tylko coś w rodzaju stłumionego klekotu. Odwróciwszy go, Lucinda przekonała się, że jego 
serce było pęknięte. 

Odstawiła  dzwonek  z  niesmakiem.  Już  chciała  poprosić  czekającego  przy  drzwiach 

Sima,  by  podniesionym  głosem  wezwał  kogoś  z  obsługi,  gdy  jakiś  ogromny  cień  zasłonił 
resztki światła wpadającego do wnętrza. Do holu wkroczył potężny, muskularny mężczyzna. 
Miał  grube  rysy,  w  jego  oczach,  ginących  w  fałdach  tłuszczu,  nie  było  żadnego 

zainteresowania. 

- Tak? - 

zapytał. 

background image

Lucinda zmierzyła go wzrokiem. 

Czy mam przyjemność z panem Blountem? 

- Tak. 

Serce Lucindy zamarło. 

Jest pan oberżystą? 

- Nie. 

Gdy zapadła cisza, Lucinda zadała następne pytanie: 

Jest pan panem Blountem, ale nie jest pan oberżystą? Więc istniała jeszcze nadzieja. 

A gdzie jest pan Blount, który jest oberżystą? Przez dłuższą chwilę krzepki osobnik 

patrzył na nią ze stoickim spokojem, tak jakby jego umysł nie był w stanie pojąć pytania. 

Chce pani mówić z Jakiem... moim bratem - powiedział w końcu. 

Lucinda odetchnęła z ulgą. 

Właśnie... chcę mówić z panem Blountem, oberżystą. 

- Po co? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy. 

To, mój dobry człowieku, jest już sprawa moja i waszego brata. 

Niezdarny olbrzym zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym burknął: 

Niech pani poczeka, przyprowadzę go. 

Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem. 
Lucinda zaczęła się modlić, by się okazało, że jego brat nie jest do niego podobny. Jej 

modlitwa ni

e została wysłuchana. Człowiek, który się pojawił, był równie ciężki i niezdarny, 

równie otyły i tylko odrobinę mniej tępogłowy. 

Czy  pan  Jake  Blount,  oberżysta?  -  zapytała  Lucinda,  nie  mając  cienia  nadziei,  że 

osobnik ten zaprzeczy. 

- Tak. 

Mężczyzna kiwnął głową. Jego małe oczka przyjrzały jej się nie bezczelnie, ale jednak 

taksująco. 

Ludzie pani pokroju tutaj nie mieszkają. Proszę pójść do gospody Pod Herbem albo 

Pod Koroną. 

Po tych słowach odwrócił się i chciał odejść. Lucinda, zaskoczona, zawołała: 

Chwileczkę, dobry człowieku! 

Jake Blount zawrócił, ale pokręcił głową. 

- Pani tutaj nie pasuje, rozumie pani? 

W  tejże  chwili  drzwi  gospody  otworzyły  się.  Lucinda  poczuła  powiew  świeżego 

background image

powietrza  Zauważyła,  że  pan  Blount  patrzy  na  nowo  przybyłego,  jednak  nie  dawała  za 
wygraną. 

Nie, nie rozumiem. Co chcecie przez to powiedzieć? 

Jake Blount usłyszał jej pytanie, jednak uwagę jego zajmował teraz dżentelmen, który 

stał za nią i mierzył go groźnym spojrzeniem zielonych oczu. Złociste, z lekka falujące włosy, 
obcięte  zgodnie  z  ostatnią  modą,  dobrze  skrojony  surdut  w  kolorze  jasnobrązowym  oraz 
spodnie z kozłowej skóry i długie buty, wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć, 
wszystko to sprawiało, że pan Blount nie miał żadnych wątpliwości, iż w jego skromne progi 
raczył  zawitać  człowiek  światowy,  należący  do  najwyższych  sfer.  Fakt  ten  sprawił,  że  pan 
Blount natychmiast zaczął się denerwować. 

-  Ach...  - 

powiedział, a potem zamrugał i spojrzał na Lucindę. - Pani nie jest osobą 

pokroju tych, kt

óre tutaj się zatrzymują. 

Lucinda patrzyła na niego ze zdumieniem. 

A jakiego pokroju damy zatrzymują się tutaj? 

Blount skrzywił się. 

Właśnie to mam na myśli... to nie są żadne damy. To po prostu osoby tego pokroju. 

Nabierając coraz większego przekonania, że znalazła się w domu wariatów, Lucinda z 

uporem chciała uzyskać odpowiedź na swoje pytanie. 

- To znaczy jakiego pokroju? 

Przez  chwilę  Jake  Blount  przyglądał  jej  się  bez  słowa.  A  potem,  zrezygnowany, 

machnął pulchną ręką. 

Proszę pani, ja nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale muszę się zająć interesami. 

To powiedziawszy, spojrzał na dżentelmena. Lucinda odetchnęła głęboko i już miała 

coś powiedzieć, kiedy usłyszała spokojny głos nowo przybyłego. 

Mylicie się, Blount. Jestem tutaj jedynie po to, żeby was zapewnić, że musicie robić 

to, co wam poleci ta dama. - 

Harry spojrzał oberżyście prosto w oczy. - A poza tym macie 

rację, ta dama nie jest osobą tego pokroju. 

Nacisk, jaki położył na to jedno słowo, sprawił, że Lucinda zdała sobie sprawę, o co 

chodzi

. Zmieszana, zarumieniła się. Harry zauważył to. 

-  A teraz - 

powiedział  tonem  uprzejmym  -  proponuję,  żebyśmy  porzucili  ten 

nieprzyjemny  temat  i  przeszli  do  tego,  co  sprowadza  tutaj  tę  damę.  Jestem  pewien,  że 
jesteście tego tak samo ciekawi jak ja. 

Lucinda 

spojrzała na niego wyniośle przez ramię. 

Dzień dobry panu - powiedziała i obdarzyła go powściągliwym skinieniem głowy. 

background image

Harry, stojący za nią, pochylił głowę z wdziękiem, czekając niecierpliwie, co będzie 

dalej. 

Lucinda zwróciła się ponownie do oberżysty. . 

Sądzę,  że  ostatnio  złożył  wam  wizytę  pan  Mabberly,  działający  w  imieniu 

właścicielek gospody? 

Jake Blount przestąpił z nogi na nogę. 

- Tak - 

potwierdził. 

Sądzę  też,  że  pan  Mabberly  ostrzegł  was,  że  wkrótce  nastąpi  inspekcja  waszej 

gospody? 

Potężny osiłek kiwnął głową. 

No  to  świetnie  -  powiedziała  zdecydowanym  tonem  Lucinda.  -  Możecie  więc 

oprowadzić mnie po gospodzie. 

Zaczniemy od pomieszczeń ogólnie dostępnych. Zapewne tutaj jest bar. 
To powiedziawszy, poszła w stronę drzwi baru, zamiatając kurz spódnicą. 
Kątem oka zauważyła, że Blount otworzył szeroko usta i szybko wyszedł zza lady, a 

Harry Lester, nie ruszając się z miejsca, obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. 

Lucinda weszła do ponurego pokoju, w którym wszystkie okna zasłaniały okiennice. 

Blount, proszę otworzyć okiennice. Pozwoli mi to zobaczyć pomieszczenie i wyrobić 

sobie na jego temat zdanie. 

Oberżysta spojrzał na nią wzburzony, po czym ruszył ciężkim krokiem w stronę okien. 

W chwilę potem pokój zalało światło słoneczne, ku wyraźnemu niezadowoleniu dwóch gości 

starego dziwaka zawiniętego w pomiętą opończę, siedzącego w kącie przy kominku, oraz 

młodego człowieka w stroju podróżnym. Obaj skulili się, jakby bojąc się światła. 

Lucinda  rozejrzała  się  wokół.  Wnętrze  gospody  robiło  takie  samo  wrażenie  jak 

wszystko  to,  co  widziała  przedtem  na  zewnątrz,  przynajmniej  jeżeli  chodzi  o  stopień 
zaniedbania.  Anthony  Mabberly  miał  rację,  opisując  gospodę  Pod  Zieloną  Gęsią  jako 
najgorszą  z  gospód  należących  do  Babbacombe'ów.  Ściany  i  sufit  baru  od  lat  nie  widziały 
szczotki ani pędzla, wszystko było tutaj zakurzone i brudne. 

- Hm - 

odezwała się Lucinda - to tyle, jeżeli chodzi o bar. 

Spojrzała z ukosa na Harry'ego, który wszedł za nią do baru. 

Dziękuję panu za pomoc, panie Lester... ale ja potrafię sobie doskonale poradzić z 

panem Blountem. 

Harry,  który  dotychczas  lustrował  spojrzeniem  obskurne  pomieszczenie,  przeniósł 

wzrok  na  nią.  Wyraz  jego  twarzy  był  nieprzenikniony,  choć  Lucinda  domyślała  się  w  nim 

background image

dezaprobaty i odrobiny irytacji. 

-  N

aprawdę?  -  zapytał,  unosząc  z  lekka  brwi  tonem  prawie  nieuprzejmym.  -  Może 

jednak  zostanę...  na  wypadek  gdybyście,  pani  i  Blount,  mieli  ponowne  trudności  z 
porozumieniem się? 

Lucinda  miała  ochotę  spiorunować  go  wzrokiem,  jednak  się  powstrzymała.  Pragnąc 

si

ę go pozbyć, musiałaby go po prostu wyprosić z gospody. Nie chciała jednak ujawnić, że 

jest jej właścicielką, więc nie miała wyjścia, musiała pogodzić się z jego obecnością. Patrzył 
na nią bystro, przenikliwie, a język, jak już się zdążyła zorientować, miewał zdecydowanie 

ostry. 

Pogodziwszy się z takim wyrokiem losu, Lucinda wzruszyła ramionami i zwróciła się 

ponownie  do  Blounta,  który  teraz,  niepewny,  o  co  w  tym  wszystkim  chodzi,  krył  się  za 

kontuarem baru. 

- Co jest za tymi drzwiami? - 

zapytała. 

- Kuchnia. 

Blount, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał teraz słowa: 

Chcę ją także zobaczyć. 

Kuchnia  okazała  się  mniej  zapuszczona,  niż  Lucinda  się  spodziewała.  Była  to 

najwyraźniej zasługa hożej, choć zniszczonej pracą kobiety, która dygnęła z szacunkiem, gdy 
została przedstawiona przez Blounta jako „moja". Kwaterę państwa Blountow stanowił duży, 
kwadratowy  pokój.  Lucinda  nie  miała  ochoty  go  oglądać.  Po  obejrzeniu  dużego  otwartego 
paleniska i dowiedzeniu się od pani Blount, czy komin dobrze ciągnie oraz jak działa kuchnia, 
które  to  informacje,  sądząc  po  zniecierpliwionym  wyrazie  twarzy  obu  mężczyzn,  były  dla 
nich czarną magią, zgodziła się skontrolować saloniki dla stałych gości. 

Oba były odrapane i pełne kurzu, jednak po odsłonięciu okiennic okazało się, że w 

obu znajd

owały się meble - stare, ale w dobrym stanie. 

- Hm - 

zabrzmiał werdykt Lucindy. 

Blount przyjął go z ponurą miną. 
W  saloniku  znajdującym  się  w  tylnej  części  domu  i  wychodzącym  na  całkiem 

zdziczały  ogród  Lucinda  znalazła  solidny  dębowy  stół  oraz  komplet  pasujących  do  niego 
krzeseł. 

Proszę poprosić panią Blount, żeby natychmiast odkurzyła ten pokój. Ja tymczasem 

obejrzę pokoje na górze. 

Blount,  zrezygnowany,  wzruszając  ramionami,  podszedł  do  drzwi  kuchni,  by 

przekazać polecenie, a potem wrócił, żeby zaprowadzić Lucindę na górę. W połowie schodów 

background image

Lucinda  zatrzymała  się,  by  sprawdzić  stan  rozchwierutanej  balustrady.  Oparłszy  się  o  nią, 
usłyszała,  że  trzeszczy,  i  przestraszyła  się.  W  sekundę  później  przestraszyła  się  jeszcze 
bardziej, czując, że jej kibić obejmuje silne ramię i odciągają na środek podestu. Ten ktoś, kto 
ją podtrzymał, puścił ją natychmiast, ale mruknął pod nosem: 

Przeklęta kobieca ciekawość! 

Lucinda  uśmiechnęła  się,  ale  zaraz  potem  przybrała  obojętny  wyraz  twarzy. 

Znajdowali się już w korytarzu na górze. 

Wszystkie pokoje są takie same. 

Blount  otworzył  najbliższe  drzwi  i,  nie  czekając  na  polecenie,  wszedł  i  odsłonił 

okiennice. 

Oczom Lucindy przedstawił się ponury widok. Pożółkła biała farba odłaziła od ścian, 

miednica  i  dzbanek  były  popękane.  Co  do  pościeli,  to  Lucinda  w  myśli  przeznaczyła  ją 
natychmiast do spalenia. Jednak meble były solidne - o ile się mogła zorientować, dębowe. 
Zarówno  łóżko,  jak  i  komoda  mogły,  przy  odrobinie  troski,  zostać  przywrócone  do  stanu 
używalności. 

Lucinda  kiwnęła  głową,  sznurując  usta.  Odwróciła  się  i  opuściła  pokój,  omijając 

Harry'ego  Lestera  opartego  nonszalancko  o  framugę  drzwi.  Harry  natychmiast  się 
wyprostował i podążył za nią korytarzem. Za nimi pospieszył Blount. Zdążył dopaść drzwi 
następnego pokoju, zanim Lucinda do niego wkroczyła. 

Ten pokój jest obecnie zajęty, proszę pani. 

Naprawdę? 

Lucinda  zastanowiła  się,  jaki  to  gość  mógł  się  czuć  usatysfakcjonowany  żałosnymi 

rozkoszami, jakie oferowała gospoda Pod Zieloną Gęsią. 

Jakby 

w odpowiedzi na jej pytanie, zza drzwi dobiegł damski chichot. 

Lucinda przybrała srogą minę. 

-  Rozumiem  - 

powiedziała,  spoglądając  oskarżycielskim  wzrokiem  na  Blounta,  a 

potem  poszła  dalej  korytarzem  z  wysoko  podniesioną  głową.  -  Obejrzę  ten  pokój  w  końcu 
korytarza, a potem wrócimy na dół. 

Nie  było  dalszych  rewelacji.  Okazało  się,  że  jest  tak,  jak  mówił  pan  Mabberly: 

gospoda  Pod  Zieloną  Gęsią  była  budynkiem  solidnym  i  mocnym,  jednak  wymagała 
całkowitej zmiany, jeżeli chodzi o zarządzanie. 

Zszedłszy do holu, Lucinda przywołała skinieniem dłoni Sima i uwolniła go od ksiąg 

rachunkowych,  które  przyniósł.  Weszła  z  księgami  do  saloniku  w  tylnej  części  domu  i  ku 
swemu zadowoleniu przekonała się, że stół i krzesła są już odkurzone. Umieściła księgi na 

background image

stole, a obok 

położyła torebkę, po czym usiadła i powiedziała: 

Teraz, Blount, chcę obejrzeć księgi. 

Księgi? - zapytał niepewnie Blount. 

Lucinda kiwnęła głową, patrząc na niego stanowczo. 

Niebieską księgę przychodów i czerwoną księgę rozchodów. 

Blount  mruknął  pod  nosem  coś,  co  Lucinda  postanowiła  zinterpretować  jako  wyraz 

zgody, i wyszedł. 

Harry,  który  przez  cały  czas  odgrywał  rolę  milczącego  protektora,  zamknął  za  nim 

drzwi, po czym zwrócił się do Lucindy z tymi słowy: 

A teraz, moja droga, czy mogłaby mnie pani oświecić i powiedzieć mi, co pani robi? 

Robię to, co powiedziałam: kontroluję tę gospodę. 

- Ach tak. - 

W jego tonie pojawiła się na powrót nuta dezaprobaty. -1 mam uwierzyć, 

że jakiś właściciel uznał za stosowne zatrudnić panią w charakterze inspektora? 

Lucinda spojrzała mu prosto w oczy. 

-  Tak  - 

odrzekła,  a  potem  niecierpliwym  ruchem  dłoni  położyła  kres  temu 

dochodzeniu: - 

Musi pan wiedzieć, że ta gospoda należy do firmy Babbacombe i Spółka. 

To go zaskoczyło. 

Której właścicielami są...? - zapytał. 

Składając ręce na księgach, Lucinda uśmiechnęła się do niego. 

- Ja sama i Heather. 

Nie miała czasu nacieszyć się jego reakcją, gdyż do saloniku wszedł Blount ze stosem 

ksiąg  w  ramionach.  Lucinda  dała  mu  znak,  żeby  usiadł  obok  niej.  Gdy  przekładał 

podniszczone 

tomiszcza,  sięgnęła  do  torebki,  wyjęła  z  niej  okulary  w  złotej  oprawce  z 

półszkłami do czytania i włożyła je na nos. 

No więc zaczynamy - powiedziała i zabrała się do pracy. 

Harry  usiadł  na  krześle  koło  okna  i  obserwował  ją  stamtąd  zdziwiony.  Była  bez 

wątpienia najbardziej zdumiewającą i intrygującą kobietą, jaką spotkał w życiu. 

Patrzył, jak sprawdza księgi strona po stronie, dokładnie i fachowo.  Blount całkiem 

już przestał stawiać opór. W obliczu tej nieprzewidzianej próby ognia pragnął tylko zyskać 

sobi

e aprobatę kontrolującej go damy. 

Oglądając  księgi  dokładnie,  Lucinda,  choć  cokolwiek  niechętnie,  doszła  jednak  do 

następującej  konkluzji: Blount  nie  lekceważył  swojej  pracy,  chciał  prowadzić  gospodę  tak, 
jak należy. Brakowało mu jednak odpowiednich wskazówek i doświadczenia. 

Po  godzinie  Lucinda  zakończyła  sprawdzanie,  zdjęła  okulary  i  popatrzyła  bystro  na 

background image

Blounta. 

A więc, Blount - powiedziała - wiecie, że tylko ode mnie zależy, czy zarekomenduję 

wasze dalsze usługi firmie Babbacombe i Spółka. - Postukała w okładkę księgi zausznikiem 

okularów.  - 

Zyski  nie  są  imponujące,  ale  mogę  zameldować,  że  nie  znalazłam  żadnych 

nieprawidłowości. Wygląda na to, że księgowość jest w porządku. 

Krzepki oberżysta wyglądał na tak bezgranicznie wdzięcznego, że Lucinda z trudem 

powściągnęła uśmiech. 

Rozumiem, że zostaliście zatrudnieni na obecne stanowisko po śmierci poprzedniego 

oberżysty, pana Harveya. 

Z  ksiąg  wynika  jasno,  że  gospoda  przestała  przynosić  zadowalające  zyski  na  długo 

przed waszym nastaniem tutaj. 

Blount wygl

ądał na zdezorientowanego. 

Co oznacza, że nie można was winić za to, że i obecne zyski nie są imponujące. - 

Blount doznał ulgi. - Jednak że - tu ton i spojrzenie Lucindy stały się surowe - muszę wam 
powiedzieć,  że to,  co ma miejsce w tej chwili, nie jest zadowalające.  Firma Babbacombe i 
Spółka spodziewa się zysków ze swoich inwestycji, Blount. 

Oberżysta zmarszczył czoło. 

Ale pan Scrugthorpe... to on mnie zatrudnił. 

- Ach tak, pan Scrugthorpe. 

Harry spojrzał na twarz Lucindy. Jej ton stał się lodowaty. 

No... więc pan Scrugthorpe mówił, że tak długo jak gospoda nie plajtuje, zysk nie 

jest taki ważny. 

Mina Lucindy wyrażała zniecierpliwienie. 

Gdzie pracowaliście poprzednio, Blount? 

Prowadziłem szynk Pod Dziobem Kosa w Fordham. 

No  cóż,  pan  Scrugthorpe  nie  jest  już  pracownikiem  firmy  Babbacombe  i  Spółka, 

gdyż dość dziwnie odnosił się do swoich obowiązków. A wy, jeżeli chcecie pracować nadal, 
musicie nauczyć się prowadzić gospodę w sposób bardziej fachowy. Gospoda w Newmarket 
nie może przypominać zapuszczonego szynku. 

Czoło Blounta pofałdowało się mocno. 

Nie jestem pewien, czy panią rozumiem. W końcu bar to bar. 

- Nie, Blount. Bar to nie bar. 

Bar to jedno w z głównych pomieszczeń gospody, które 

powinno być czyste i przyjemne. Sądzę, że nie będziecie twierdzić, iż to - tu wskazała palcem 

bar - jest czyste i przyjemne? 

background image

Potężny mężczyzna poruszył się na krześle. 

Może moja trochę tam powinna sprzątać. 

Rzeczywiście, powinna to robić - kiwnęła głową Lucinda. - I nie tylko ona. Wy też, 

Blount. I wasi pomocnicy. - 

Założyła ręce i spojrzała oberżyście w oczy. - W sprawozdaniu 

napiszę, że nie należy was zwalniać, tylko trzeba wam dać sposobność wykazania się tym, Co 
potraficie.  Firma  zawiesza  ocenę  na  trzy  miesiące,  a  po  upływie  tego  czasu  skontroluje 
sytuację ponownie. 

Blount przełknął ślinę. 

A co to tak dokładnie znaczy, proszę pani? 

To znaczy, Blount, że przygotuję spis wszelkich usprawnień, które są konieczne, by 

gospoda Pod Zieloną Gęsią mogła konkurować z gospodą Pod Herbem, przynajmniej jeżeli 

chodzi 

o  zyski.  Trzeba  będzie  pomalować  ściany,  wypolerować  meble,  wyrzucić  pościel  i 

zastąpić  ją  nową,  kupić  nowe  sztućce.  W  kuchni  potrzebny  jest  piec  kuchenny.  -  Lucinda 
przerwała,  patrząc  Blountowi  w  oczy.  -  Potem  zatrudnicie  dobrą  kucharkę  i  będziecie 

podawa

li  zdrowe  posiłki  w  barze,  który  musi  być  w  tym  celu  odnowiony.  Dobre  jedzenie 

pozwoli gospodzie odebrać klientów zajazdom, w których, jak wiadomo, posiłki są marne. 

Przerwała, a Blount był w stanie jedynie mrugać oczami. 

Sądzę, że chcecie dalej tutaj pracować? 

O tak, proszę pani. Jak najbardziej! Ale... skąd wziąć na to wszystko pieniądze? 

Jak  to  skąd?  Z  zysków,  Blount,  z  zysków.  Z  zysków  przed  odjęciem  waszych 

zarobków... i przed odesłaniem należnego dochodu firmie. Firma troszczy się o inwestowanie 
w  przyszłość  gospody.  A  wy,  jeżeli  jesteście  mądrzy,  uznacie  to,  co  wam  proponuję,  za 
inwestycję w waszą własną przyszłość. 

Tak, proszę pani - odrzekł Blount, kiwając powoli głową. 

- No dobrze. - 

Lucinda wstała. - Sporządzę spis usprawnień i mój stajenny przywiezie 

go wam jutro. Pan Mabberly zajrzy do was za miesiąc, żeby sprawdzić, jak się sprawujecie. A 
teraz, jeżeli nie ma już żadnych innych spraw, pożegnam was. 

Tak  jest,  proszę  pani. -  Blount  pospieszył  do  drzwi,  żeby  je  otworzyć.  -  Dziękuję 

pani. 

Jego ostatnie słowa brzmiały szczerze. 
Lucinda po królewsku skinęła mu głową i majestatycznym krokiem wyszła z pokoju. 
Harry, znajdujący się pod wielkim wrażeniem, podążył za nią. Zdumiony, zaczekał, aż 

znajdą się na ulicy. Kiedy to się stało, podał Lucindzie ramię. Jej palce, spoczywające na jego 
rękawie, poruszyły się lekko, a potem znieruchomiały. Spojrzała na niego szybko, a potem 

background image

zaczęła patrzeć przed siebie. Stajenny szedł dwa kroki za nimi, ściskając w ramionach księgi 

rachunkowe. 

Młody  podróżny,  który  dotychczas  kulił  się  w  barze,  wyślizgnął  się  ukradkiem  z 

gospody w ślad za całą trójką. 

- Droga pani Babbacombe - 

zaczął Harry tonem, co do którego miał nadzieję, że jest 

spokojny i obojętny. - Śmiem się spodziewać, że zaspokoi pani moją ciekawość i wyjaśni mi, 
dlaczego  pani,  dama  o  wykwintnych  manierach,  zajmuje  się  osobiście  przepytywaniem 
pracowników firmy, której jest właścicielką. 

Lucinda, nie zbita wcale z tropu, spojrzała mu prosto w oczy. 

Dlatego, że nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić. 

Trudno mi w to uwierzyć. Czy nie może tego robić pan Mabberly? Dlaczego to nie 

on zadał sobie trud porozmawiania z takim Blountem? 

Lucinda uśmiechnęła się kącikiem ust. 

Rzeczywiście, rozmowa z nim wymagała pewnego trudu - przyznała. - Jest gburem. 

Dobrze  pani  wie,  że  dokonała  pani  małego  cudu.  Ten  człowiek  weźmie  się  teraz 

ostro do pracy, co już samo w sobie będzie usprawnieniem. Ale przecież nie o to chodzi. 

Chodzi  właśnie  o  to,  proszę  pana.  -  Lucinda  dziwiła  się  sama  sobie,  dlaczego 

pozwal

a mu wtrącać się w jej sprawy. Czy dlatego, że od dawna nikt nie usiłował się w nie 

wtrącać? - Pan Anthony Mabberly ma zaledwie dwadzieścia trzy lata. Doskonale zna się na 
księgowości, jest też uczciwy i skrupulatny. Różni się bardzo od pana Scrugthorpe'a. 

Ach tak. Tego niepożądanego pana Scrugthorpe'a. -Harry popatrzył na nią pytająco. - 

Jednak dlaczego jest on taki niepożądany? 

Z powodu oszustwa, którego się dopuścił. Został zatrudniony przez mojego męża na 

krótki  czas  przed  jego  śmiercią,  gdy  maż  czuł  się  bardzo  źle.  Gdy  umarł,  odkryłam,  że 
prowadzone  przez  pana  Scrugthorpe'a  księgi  nie  odzwierciedlają  prawdziwych  dochodów, 
jakie przynoszą gospody. 

I co się stało z tym Scrugthorpe'em? 

Zwolniłam go oczywiście. 

Harry zauważył w jej tonie odcień satysfakcji. 

Więc do niedawna to pośrednik, taki jak Scrugthorpe, zajmował się negocjacjami z 

oberżystami dzierżawiącymi gospody? 

Twarz Lucindy przybrała wyraz wyższości. 

Dopóki nie zmieniłam trybu postępowania w firmie. Pan Mabberly nie wiedziałby, 

od cze

go zacząć rozmowę z takim Blountem. Jest człowiekiem nieco bojaźliwym. A poza tym 

background image

uważam, że Heather i ja powinnyśmy znać gospody, które odziedziczyłyśmy. 

Jest  to  zapewne  godne  pochwały,  proszę  pani.  Jednak  mam  nadzieję...  -  Harry 

przerwał i spojrzał na drugą stronę ulicy. - O co chodzi? 

Lucinda podniosła wzrok z roztargnieniem. 

Och, zastanawiałam się tylko, czy jest jeszcze czas, by dzisiaj skontrolować gospodę 

Pod Herbem. - 

Popatrzyła na drugą stronę ulicy, gdzie Pod Herbem panował ożywiony ruch. - 

Wy

gląda na to, że jest tam bardzo dużo gości. Może lepiej będzie to odłożyć na jutro rano? 

W głowie Harry'ego powoli skrystalizowało się pewne podejrzenie. 

- O wiele lepiej - 

zapewnił ją. - Proszę mi powiedzieć... 

ile gospód panie posiadają? 

Pięćdziesiąt  cztery  -  odrzekła,  podnosząc  na  niego  niewinne  spojrzenie,  a  potem 

dodała: - W różnych częściach kraju. 

Harry  zamknął  oczy  i  z  trudem  powstrzymał  się  od  wydania  jęku.  A  później,  bez 

słowa,  zaprowadził  Lucindę  na  podwórze  gospody  Pod  Herbem,  z  wielką  ulgą  wsadził  do 
należącej do Em dwukółki i odprowadził wzrokiem, gdy odjeżdżała. 

Więc ona mieszka w Newmarket? - zapytał pan Earle Joliffe, bawiąc się szpicrutą. 

Był  to  przysadzisty  mężczyzna  o  wyglądzie  bynajmniej  nie  dystyngowanym  i 

ziemistej cerze. Rozpar

ty  na  krześle  wpatrywał  się  wodnistymi  oczami  w  młodego  łobuza, 

który z jego polecenia szpiegował jego ofiarę. 

- Co do tego to nie jestem pewien - 

odrzekł młodzian i pociągnął łyk piwa z kufla. 

W walącej się chacie położonej o trzy mile od  Newmarket - najlepszej, jaką zdołali 

wynająć  w  tak  krótkim  terminie  -  wokół  stołu  z  sosnowego  drewna  siedzieli:  Joliffe,  ów 
młodzian  o  nazwisku  Brawn  oraz  dwaj  inni,  a  mianowicie  Mortimer  Babbacombe  i  Ernest 
Scrugthorpe.  Ten  ostatni  był  zwalistym  mężczyzną  o  prostackim  wyglądzie.  Siedział  i  w 
milczeniu  wpatrywał  się  w  kufel  piwa.  Natomiast  Mortimer  Babbacombe  był  szczupły  i 
ubrany jak dandys. Kręcił się niespokojnie, najwidoczniej pragnąc znajdować się w tej chwili 
w zupełnie innym miejscu. 

Wsiadła do dwukółki i udała się na wschód. Nie mogłem za nią pojechać. 

Scrugthorpe chrząknął. 

Widzicie?  Mówiłem,  że  uda  się  do  gospody  Pod  Zieloną  Gęsią.  Nie  mogła  się 

powstrzymać ta wścibska jędza. 

Splunął z pogardą na podłogę,  co sprawiło, że  Morgiem poczuł się jeszcze bardziej 

nieswojo. 

No cóż. - Joliffe przeniósł spojrzenie na Scrugthorpe'a. - Czy muszę ci przypominać, 

background image

że w tej chwili ona powinna już znajdować się w naszych rękach? I że byłaby w nich, gdyby 
nie twój brak zdolności przewidywania? 

Scrugthorpe spojrzał na niego spode łba. 

Skąd miałem wiedzieć, że w tym tygodniu są wyścigi i że na gościńcu znajdzie się 

ten dżentelmen? Gdyby nie to, wszystko by się udało. 

Joliffe  westchnął  i  wzniósł  oczy  do  nieba.  Amatorzy  -oto,  kim  oni  są.  Jak  on, 

człowiek, który dotychczas żył z tego, co odebrał bogaczom, dostał się do ich towarzystwa? 
Popatrzył na Mortimera Babbacombe'a i uśmiechnął się pogardliwie i szyderczo. 

Muszę powiedzieć - odezwał się Brawn, odrywając usta od kufla - że ona chodziła 

dziś z pewnym szykownym panem, tym samym, który je uratował. 

Joliffe pochylił się do przodu, mrużąc oczy. 

- Opisz tego pana - 

rozkazał. 

Jasne  włosy...  takie  jak  złoto.  Wysoki,  elegant.  Dla  mnie  oni  wszyscy  wyglądają 

jednakowo. 

- Czy ten elegant - 

pytał dalej Joliffe - zatrzymał się Pod Herbem? 

Na to wyglądało. Wszyscy tam go znają. 

- To Harry Lester - 

powiedział Joliffe. - Zastanawiam się... 

- Nad czym? - 

Mortimer popatrzył na swego niegdysiejszego przyjaciela, a obecnego 

wierzyciela  z  wyrazem  twarzy,  który  świadczył  niezbicie  o  tym,  że  nie  orientuje  się  w 

sytuacji. - 

Nad tym, czy ten Lester nie zechciałby nam pomóc? 

Joliffe prychnął. 

Zechciałby...  pomóc  nam  dostać  się  w  ręce  kata.  Jednak  jego  szczególne  talenty 

zasługują na uwagę. - Pochylając się w przód, Joliffe oparł oba łokcie na stole. - Wydaje mi 
się,  mój  drogi  Mortimerze,  że  być  może  angażujemy  cię  tutaj  niepotrzebnie.  -  Joliffe 
uśmiechnął  się.  -  Jestem  pewien,  że  ty  najchętniej  osiągnąłbyś  cel,  nie  angażując  się 
bezpośrednio. 

Ale jak Lester może nam pomóc... skoro mówisz, że nie zechce? 

Nie powiedziałem, że nie zechce. My po prostu nie musimy go o to prosić. Pomoże 

nam wyłącznie dla własnej rozrywki. Harry Lester, drogi Mortimerze, jest rozpustnikiem nad 
rozpustnikami,  wybitnym  artystą  biegłym  w  sztuce  uwodzenia.  Jeżeli,  co  wydaje  się 
prawdopodobne, zagiął parol na wdowę po twoim wuju, założę się, że nie ma ona szans. - 
Joliffe  wyszczerzył  zęby  w  szerokim  uśmiechu.  -  A  kiedy  ona  przestanie  być  cnotliwą 
wdową, będziesz miał powód, by podważyć jej prawo do opieki nad twoją kuzynką. Skoro 
spadek  twojej  ślicznej  kuzynki  znajdzie  się  w  twoich  rękach,  będziesz  mi  mógł  zapłacić, 

background image

prawda? 

Mortimer Babbacombe zmusił się do potwierdzenia słuszności tych słów kiwnięciem 

głowy. 

Więc co teraz robimy? - zapytał Scrugthorpe, opróżniając kufel. 

J

oliffe zastanowił się, a potem powiedział: 

Siedzimy cicho i czekamy. Jeżeli uda się nam porwać damę, to uczynimy to, tak jak 

planowaliśmy. 

Tak. Ja uważam, że tak powinniśmy zrobić... nie zostawiać niczego przypadkowi. 

Joliffe uśmiechnął się. 

Scrugthorpe,  przemawia  przez  ciebie  uraza.  Proszę  cię,  pamiętaj,  że  naszym 

najważniejszym  celem  jest  zdyskredytowanie  pani  Babbacombe,  a  nie  zaspokojenie  twojej 
żądzy zemsty. 

Scrugthorpe sapnął. 

Jak już mówiłem - kontynuował Joliffe. - Będziemy siedzieć cicho i czekać. Jeżeli 

Harry'emu  Lesterowi  się  uda,..  to  zrobi  za  nas  naszą  robotę.  Jeżeli  mu  się  nie  uda,  to 
będziemy dalej ścigali damę i Scrugthorpe będzie miał swoją szansę. 

Na te słowa Scrugthorpe uśmiechnął się lubieżnie. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Kiedy na 

drugi  dzień  rano  Lucinda  zajechała  na  dziedziniec  gospody  Pod  Herbem, 

Harry już na nią czekał. Stał z rękami założonymi na piersi, opierając się o ścianę. Miał długą 
chwilę  na  to,  by  podziwiać  dojrzałą  kobiecość  bezpretensjonalnej  osóbki  siedzącej  obok 

Gri

mmsa w dwukółce jego ciotki.  Lucinda  Babbacombe, w  eleganckiej chabrowej sukni, z 

włosami  zebranymi  w  surowy  koczek  i  odsłaniającymi  delikatne  rysy  twarzy,  ściągała  na 
siebie spojrzenia tych, którzy jeszcze mitrężyli czas na dziedzińcu. Jednak, dzięki Bogu, tego 
ranka miały się rozpocząć gonitwy rasowych koni, w związku z czym większość kompanów 
Harry'ego znajdowała się już na torze. 

Grimms  zatrzymał  dwukółkę  na  środku  dziedzińca.  Harry  oderwał  się  od  ściany  i 

zaczął iść w jej kierunku. 

Lucinda  patrzyła  na  niego.  Pełen  gracji  chód  przypominał  jej  ruchy  polującego 

tygrysa.  Poczuła  dreszcz  emocji.  Powstrzymała  uśmiech  zachwytu,  ograniczając  się  do 
wyrazu twarzy znamionującego uprzejme zaskoczenie. 

- O, pan Lester - 

powiedziała i spokojnie wyciągnęła rękę. - Nie spodziewałam się, że 

pana dziś rano zobaczę. Myślałam, że przyjechał pan tutaj z powodu wyścigów. 

Harry,  słysząc pierwszą z jej uwag,  uniósł sceptycznie brwi,  a na drugą zareagował 

błyskiem zielonych oczu. Ujął na chwilę jej dłoń. Ich oczy się spotkały. Lucinda zastanowił 
się, dlaczego igra z ogniem. 

Rzeczywiście - powiedział Harry, pomagając jej wysiąść z dwukółki - ja sam jestem 

nieco  zaskoczony.  Jednak  ponieważ  pani  jest  gościem  mojej  ciotki,  i  to  wskutek  mojej 
namowy, poczytuję sobie za honor i obowiązek dbać o to, by pani nie stało się nic złego. 

Lucinda  zmrużyła  oczy,  czego  on  -  zbity  z  tropu  nieobecnością  stajennego  lub 

służącej, gdyż Grimms zniknął w stajni - nie zauważył. 

A skoro już o tym mowa, to gdzie jest pani stajenny? - zapytał. 

Lucinda 

pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek. 

Jeździ  konno  z  pańskim  bratem  i  Heather.  Muszę  panu  podziękować  za  to,  że 

przysłał nam pan Geralda. Towarzyszy on mojej pasierbicy, która, gdyby nie to, nudziłaby się 
bardzo. Dzięki temu mogę zajmować się interesami, nie martwiąc się o nią. 

Harry nie podzielał jej pewności w tej kwestii, jednak w tej chwili pasierbica go nie 

interesowała.  Popatrzył  poważnie  na  Lucindę,  wsuwając  jej  dłoń  pod  swoje  ramię  i 
prowadząc w stronę wejścia do gospody. 

background image

Powinna pani mieć ze sobą przynajmniej stajennego -oznajmił. 

Nonsens,  proszę  pana.  -  Lucinda  spojrzała  na  niego  ciekawie.  -  Nie sugeruje pan 

przecież, że ja, w moim wieku, potrzebuję przyzwoitki? 

Patrząc w jej błękitne oczy, których wyraz był wyzywający, a równocześnie niewinny, 

Harry  zaklął  w  duchu.  Ta  przeklęta  kobieta  nie  potrzebuje  przyzwoitki,  tylko  uzbrojonego 
strażnika.  Nie  miał  jednak  ochoty  wyjaśniać,  dlaczego  sam  podjął  się  roli  tego  ostatniego. 
Powiedział więc tylko: 

-  Moim zdaniem, kobietom takim jak pani, pani Ba

bbacombe,  nie  powinno  się 

pozwalać wychodzić z domu bez opieki. 

Oczy Lucindy zabłysły, a na jej policzkach pojawiły się dwa malutkie dołeczki. 

No cóż, chciałabym zobaczyć stajnie - powiedziała i ruszyła w ich kierunku. 

- Stajnie? - 

powtórzył Harry. 

Rozgl

ądając się naokoło, Lucinda kiwnęła głową. 

Stan stajni świadczy często o jakości zarządzania gospodą. 

Stan  tych  właśnie  stajni  świadczył,  że  zarządzający  gospodą  Pod  Herbem  jest 

perfekcjonistą  -  panowały  w  nich  czystość  i  porządek.  Konie  odwracały  głowy,  patrząc  na 
Lucindę, która, stąpając po wciąż mokrych od rosy kamieniach bruku, musiała wesprzeć się 

od czasu do czasu na ramieniu Harry'ego. 

Gdy weszli do środka, gdzie było już klepisko, wyprostowała się i cofnąwszy ramię z 

pewnym żalem, przeszła wzdłuż szeregu boksów, zatrzymując się gdzieniegdzie, by przyjrzeć 
się koniom. Kiedy w końcu doszła do składu siodeł i uprzęży, zajrzała do środka. 

Przepraszam, wielmożna pani... ale nie powinna pani znajdować się tutaj. 

Ze składu wybiegł starszy wiekiem stajenny. 

W porządku, Johnson - odezwał się na to Harry. - Ja dopilnuję, żeby tej damie nic się 

nie stało. 

-  O... to pan Lester. - 

Stajenny  dotknął  czapki  gestem  powitania.  -  Jeżeli  tak,  to 

wszystko w porządku. Pani - dodał i wycofał się ze składu z ukłonem. Lucinda popatrzyła na 

Harry'ego. 

Czy tutaj zawsze panuje taki porządek? 

Tak.  Trzymam  tu  swoje  konie  do  powozu.  Może  być  pani  pewna,  że  pod  tym 

względem gospoda jest bez zarzutu. 

- Rozumiem. 

Doszedłszy  do  wniosku,  że  stajnie  są  w  najzupełniejszym  porządku,  Lucinda 

skierowała się do głównego budynku. 

background image

Wszedłszy głównym wejściem, spojrzała z uznaniem na ściany do połowy wyłożone 

doskonale  wypolerowaną  boazerią.  Blask  słońca  odbijał  się  od  ich  czystych  białych 
powierzchni, a zabłąkane promienie tańczyły na wyłożonej kamiennymi płytami podłodze. 

Pan  Jenkins,  oberżysta,  schludny,  pękaty  mężczyzna  o  jowialnym  wyglądzie, 

pospieszył im na spotkanie. Harry, dokonawszy prezentacji, stanął z boku, a Lucinda zaczęła 
wyjaśniać, jaki jest cel jej wizyty. W przeciwieństwie do Blounta, pan Jenkins był cały na jej 
usługi, gotów spełnić każde życzenie. 

Lucinda zwróciła się do Harry'ego: 

Na  rozmowę  z  panem  Jenkinsem  muszę  poświęcić  co  najmniej  godzinę.  Nie 

chciałabym nadużywać pańskiej uprzejmości, panie Lester. Zrobił już pan dla mnie tak wiele. 

W gospodzie z pewnością nie grozi mi nic złego. 
Harry  nie  mrugnął  nawet  okiem.  Wiedział,  że  w  gospodzie  czyha  na  nią  mnóstwo 

niebezpieczeństw  -  ze  strony  jego  własnych  kompanów.  Na  jej  niewinne  spojrzenie 

odpow

iedział nieprzeniknionym wyrazem twarzy i niedbałym ruchem dłoni. 

Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie. 

Uwaga  ta  spowodowała,  że  oczy  Lucindy  zabłysły.  Zawahała  się,  a  potem,  nieco 

sztywno, przystała na to, by jej towarzyszył, przechylając głowę na bok przed zwróceniem się 

do pana Jenkinsa. 

Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospodarzem i gościem swej ciotki. 

Zwiedzili  starą  gospodę  dokładnie  -  od  krętych  przejść  i  korytarzyków  oraz  spiżarni  aż po 

sypialni

e,  a  nawet  strychy.  Schodzili  właśnie  na  dół,  gdy  z  jednego  z  pokoi  wyszedł 

chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. 

Lucinda,  znajdująca się  naprzeciwko  drzwi,  drgnęła.  Widząc mężczyznę  kątem oka, 

przygotowała  się  na  zderzenie.  Jednak  do  zderzenia  nie  doszło.  Pucołowaty  młody 
dżentelmen nadział się na twarde ramię Harry'ego, po czym odbił się i zatoczył na framugę 

drzwi. 

-  Uff!  - 

zamrugał  oczami,  prostując  się.  -  A,  witam,  Lester.  Zaspałem.  Nie  mogę 

opuścić pierwszej gonitwy. - Spojrzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - Myślałem, że 
jesteś teraz na torze. 

Będę tam później. 

Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie. 

O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, żebym 

patrzył, gdzie idę. Mam nadzieję, że nic się nie stało? 

Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny. 

background image

- Nie, nic. 

To  świetnie.  Odetchnąłem  z  ulgą.  Muszę  już  iść.  Do  zobaczenia  na  wyścigach, 

Lester. 

I  z  niezdarnym  ukłonem  oraz  wesołym  machnięciem  ręką  młodzian  oddalił  się 

pospiesznie. 

Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiechnęła się. - Jestem panu naprawdę 

wdzięczna. 

Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za Jenkinsem. 
Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wrażeniem. Gospoda Pod Herbem i pan 

Jenkins  nie  przypominali  w  najmniejszym  stopniu  gospody  Pod  Zieloną  Gęsią  i  Jake'a 
Blounta.  Pod  Herbem  wszystko  lśniło  czystością.  Lucinda  nie  znalazła  nawet  śladu 
nieporządku.  Kontrola  ksiąg  okazała  się  właściwie  formalnością.  Pan  Mabberly  stwierdził 
zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo. 

Lucinda spędziła z panem Jenkinsem kilka minut na omawianiu planów  rozbudowy 

gospody. 

Podczas wyścigów nie możemy pomieścić wszystkich  gości, a  w innych okresach 

zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins. 

Lucinda udzieliła zgody na jego plany, a szczegóły pozostawiła panu Mabberly'emu. 

Dziękuję,  panie  Jenkins  -  rzekła,  naciągając  rękawiczki  i  idąc  w  stronę  drzwi.  - 

Muszę panu powiedzieć, że po odwiedzeniu wszystkich prócz czterech spośród pięćdziesięciu 
czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda Pod Herbem jest jedną z 

najlepszych. 

Pan Jenkins promieniał. 

To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak możemy. 

Skinąwszy  z  wdziękiem  głową,  Lucinda  opuściła  gospodę.  Znalazłszy  się  na 

dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przystanął obok niej. 

Dziękuję  za  opiekę,  panie  Lester.  Jestem  panu  naprawdę  bardzo  wdzięczna, 

zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia. 

Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowiedzieć. 
Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę. 

Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy nie byłam 

na wyścigach. 

Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami. 

Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani. 

background image

Lucinda była zaskoczona. Harry dojrzał w jej oczach prawdziwe rozczarowanie. 

- O - 

powiedziała, odwracając wzrok. 

Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie oddali się 

pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś damy... to podejmuję 
się zabrać tam panią - dokończył. 

Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu. 

Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony. 

To  wcale  nie  było  miłe  -  tylko  głupie.  Harry  był  przekonany,  że  to  najgłupsze 

posunięcie,  jakie  w  swoim  życiu  zrobił.  Dał  jednak  znak  ręką,  wskutek  czego  natychmiast 
podbiegł do niego stajenny. 

Proszę  przyprowadzić  moją  kariolkę  i  powiedzieć  Grimmsowi,  żeby  odprowadził 

dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe. 

Tak, proszę pana. 

Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwoliła się podsadzić na siedzenie 

kariolki.  Poprawiając  spódnice  i  nakazując  sobie  zachowanie  spokoju,  uśmiechnęła  się 
pogodnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowadził siwki na ulicę. 

Tory 

wyścigowe znajdowały się w zachodniej części miasta, na płaskim, trawiastym, 

nie  zadrzewionym  wrzosowisku.  Harry  pojechał  prosto  do  stajni,  w  których  trzymano  jego 
konie wyścigowe. 

Lucinda,  ciesząc  wzrok  widokami,  nie  mogła  jednak  nie  zauważyć  spojrzeń 

bie

gnących  w  ich  stronę.  Ścigali  ich  wzrokiem  zarówno  stajenni,  jak  i  dżentelmeni,  więc 

znalazłszy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami ciekawskich. 

Konie były  wspaniałe.  Wysiadłszy z kariolki,  Lucinda nie mogła się powstrzymać - 

powędrowała  wzdłuż  boksów,  podziwiając  urodę  zwierząt,  które  nawet  dla  niewprawnego 
oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii. 

Po  krótkiej  wymianie  zdań  z  Hamishem  Harry  podążył  za  Lucinda.  Był  bardzo 

zadowolony, widząc jej zachwyt. Doszedłszy do końca rzędu boksów, Lucinda odwróciła się i 
zobaczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w pełnym blasku słońca. 

Więc klacz pobiegnie? 

Harry  niechętnie  przeniósł  wzrok  na  twarz  Hamisha,  który  zadał  to  pytanie.  Jego 

główny  stajenny  również  obserwował  Lucindę  Babbacombe,  nie  z  uznaniem,  na  które 
zasługiwała,  lecz  z  pełną  uwielbienia  fascynacją.  Lucinda  podeszła  bliżej.  Harry  podał  jej 
ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim. 

Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi. 

background image

-  Tak.  - 

Hamish  ukłonił  się  z  szacunkiem  Lucindzie.  -  Wygląda  na  to,  że  tak. 

Powiedziałem chłopakowi, żeby dał jej pobiegać. Tylko kiedy biega, można się przekonać, 
czy już jest zdrowa. 

Harry kiwnął głową. 

- Sam z nim porozmawiam - 

oznajmił. 

Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapliwością mężczyzny, który źle się 

czuje w towarzystwie istot rodzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi. 

Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towarzyszki: 

- My

ślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie. 

Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną. 

To  trzeba  było  mnie  tutaj  nie  przyprowadzać.  Pańskie  konie  są  najpiękniejszymi 

okazami, jakie w życiu widziałam. 

Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. 

Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwu-i trzylatki. Starsze są jeszcze 

piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani. 

Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu boksów. 

Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił głowę gniady ogier, 
pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego. 

To  jest  stary  Cribb,  uparta  bestia.  Wciąż  biega,  choć  mógłby  już  z  powodzeniem 

spocząć na laurach. 

Harry  podszedł  do  beczki  stojącej  pod  ścianą,  pozostawiwszy  Lucindę,  która 

pogłaskała ogiera po szyi. 

Proszę - powiedział, wracając - niech pani mu da to. 

Lucinda wzięła od niego trzy suszone jabłka, a potem ze śmiechem patrzyła, jak Cribb 

wyjmuje je z jej dłoni. 

Harry  podniósł  wzrok  i  zobaczył  Dawlisha.  Stał  koło  składu  z  uprzężą  i  patrzył  na 

niego szeroko otwartymi oczami. 

- O co chodzi? - 

zapytał Harry, podchodząc do stajennego. 

Znalazłszy  się  bliżej,  zorientował  się,  że  Dawlish  patrzył  nie  na  niego,  tylko  na 

Lucindę. 

Na Boga, stało się. 

Nie bądź śmieszny - odrzekł Harry, marszcząc brwi. 

Dawlish spojrzał na niego z politowaniem. 

Co w tym śmiesznego? Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to pierwsza kobieta, której 

background image

pan pokazuje swoje konie? 

Harry uniósł brwi lekceważąco. 

Jest pierwszą kobietą, która okazała jakiekolwiek zainteresowanie nimi. 

Ha! Przepadł pan z kretesem! 

Jeżeli już musisz wiedzieć, to ona nigdy nie była na wyścigach. Była ciekawa... I nic 

więcej. 

-  Aha. To pan tak mówi. - 

Dawlish  zmierzył  ponurym  wzrokiem  szczupłą  postać 

s

tojącą koło boksu Cribba. - A ja twierdzę, że może pan sobie szukać usprawiedliwień, jakich 

pan tylko chce, a wnioski i tak same się nasuwają. 

To powiedziawszy, wycofał się do składu z uprzężą, kręcąc smutno głową i mrucząc 

coś pod nosem. 

Harry nie bardzo 

wiedział,  czy  ma  się  śmiać,  czy  robić  groźną  minę.  Spojrzał  na 

kobietę, która wciąż przemawiała do jego ulubionego ogiera. Gdyby nie to, że za chwilę mieli 
znaleźć się wśród tłumu, byłby skłonny podzielać pesymizm wiernego sługi. Jednak wyścigi, 

gdzie znaj

dowało się mnóstwo ludzi, były miejscem bezpiecznym. 

Jeżeli  teraz  pójdziemy  -  powiedział,  powracając  do  Lucindy  -  to  zdążymy  na 

pierwszą gonitwę. 

Uśmiechnęła się i wsparła na jego ramieniu. 

Czy klacz, o której pan mówił, pobiegnie w tej gonitwie? 

Nie... ona biegnie w drugiej. Wyszli na pełne słońce. 

Pańska ciotka mówiła, że prowadzi pan stadninę. 

- Tak - 

potwierdził. - Stadninę Lesterów. 

Z  zapałem  wywołanym  jej  pytaniem  zaczął  opowiadać  o  trudnościach  i  sukcesach, 

jakie  towarzyszyły  prowadzeniu  stadniny.  Nie  powiedział  tylko,  że  stadnina  jest  jego 
wspaniałym  osiągnięciem  i  stanowi  treść  jego  życia.  Lucinda  domyśliła  się  tego  jednak  ze 
sposobu, w jaki o niej mówił. 

Doszli do namiotów stojących przy torze w chwili, gdy konie mające biec w pierwszej 

gonitwie zostały podprowadzone do bariery. Lucinda miała przed oczami morze pleców, gdyż 

wszyscy patrzyli na tor. 

Tędy... z trybuny będzie widać lepiej. 

Mężczyzna  w  kamizelce  w  paski  pilnował  wejścia  na  dużą  drewnianą  trybunę. 

Lucinda  zauważyła,  że  od  innych  żądał  biletów,  a  do  Harry'ego  uśmiechnął  się  tylko  i 
przepuścił  ich  oboje.  Harry  pomógł  jej  wejść  na  strome  schodki  prowadzące  na  trybunę. 
Zanim znaleźli miejsca, rozległy się dźwięki rogu. 

background image

Ruszyły  -  powiedział  Harry,  a  równocześnie  to  samo  słowo  wyrwało  się  ze  stu 

innych gardeł. 

Wszyscy wyciągali szyje, obserwując gonitwę. 
Lucinda  odwróciła  się  i  zobaczyła  konie  biegnące  z  tętentem  kopyt  po  torze.  Z  tej 

odległości  nie  było  widać  zbyt  wiele,  ale  pochłonął  ją  widok  tłumu.  Udzieliło  jej  się  jego 

rosn

ące podniecenie. Oddychając szybciej, skupiła uwagę na koniach. Gdy zwycięzca minął 

linię mety, była szczerze uradowana. 

Dobrze biegły - powiedział Harry, patrząc na konie i jeźdźców, którzy już zwolnili. 

Lucinda  wykorzystała  tę  chwilę  na  obserwowanie  go.  Skupiony  był  na  koniach  i 

jeźdźcach,  obliczał  coś  w  myślach.  Widziała  go  wyraźnie,  w  momencie  gdy  nie  był  tego 
świadom.  Był  człowiekiem,  pomimo  wielu  różnych  zajęć  i  rozrywek,  oddanym  bez  reszty 

swej wybranej pasji. 

Odwrócił głowę. Stał o jeden stopień niżej od niej, dzięki czemu ich oczy znajdowały 

się na jednym poziomie. Przez chwilę Harry nic nie mówił, a potem jego wargi wygięły się 

lekko. 

Lucinda zadrżała. 
Harry gestem dłoni wskazał zatłoczone trawniki. 

Jeżeli naprawdę chce pani przekonać się, czym są wyścigi, musi pani promenować. 

Lucinda uśmiechnęła się nieznacznie. 

Proszę prowadzić, panie Lester. Jestem całkowicie w pańskich rękach. 

Zauważyła, że drga mu brew, ale udała, że tego nie widzi. Wsparta na jego ramieniu 

zeszła po stopniach i opuściła trybunę. 

Trybunę utrzymuje Klub Dżokejów dla swoich członków - poinformował ją Harry, 

gdy się obejrzała. 

Co  oznaczało,  że  sam  jest  dobrze  znanym  członkiem.  Nawet  Lucinda  słyszała,  jak 

ważny jest Klub Dżokejów. 

Wyścigi odbywają się pod auspicjami klubu, prawda? 

- Prawda. 

Poprowadził  ją  na  powolną  przechadzkę  wśród  tłumu.  Lucinda  przyglądała  się 

wszystkiemu  z  ciekawością,  chciała  zobaczyć  jak  najwięcej,  zrozumieć  fascynację,  która 
sprawiała, że tak wielu dżentelmenów zjeżdżało do Newmarket. 

Harry  pokazał  jej  bukmacherów,  wokół  których  tłoczyli  się  gracze  robiący  zakłady. 

Przeszli przed namiotami i pawilonami. Co chwila zatrzymywał ich ktoś spośród przyjaciół i 
znajomych Harry'ego, pragnący zamienić kilka słów. Lucinda wiedziała, że powinna mieć się 

background image

na bac

zności, jednak spotykała się jedynie ze spojrzeniami pełnymi uprzejmości i szacunku, 

mimo to trzymała się ramienia Harry'ego. Wśród naporu męskich ciał dawało jej to poczucie 
pewności. Zauważyła, że wśród zgromadzonych znajdują się także damy. 

- Niektóre, 

przeważnie starsze, naprawdę interesują się tym sportem - objaśniał Harry, 

który czuł się bardzo swobodnie w tym środowisku. - Niektóre z młodszych należą do rodzin 
od dawna związanych z wyścigami. 

- O! - 

powiedziała Lucinda, kiwając głową. 

Znajdowały  się  tu  także  damy,  na  temat  których  Harry  się  nie  wypowiadał  i  które 

prawdopodobnie nie miały prawa do tego określenia. Jednak wyścigi były w przeważającej 
mierze  męską  rozrywką  i  gromadziły  mężczyzn  wszelkiego  pokroju.  Lucinda  nabrała 
pewności,  że  nie  miałaby  odwagi  ani  ochoty  zjawić  się  tutaj  ponownie  -  chyba  że 
towarzyszyłby jej znowu Harry. 

Zaraz  będzie  następna  gonitwa.  Muszę  pomówić  z  dżokejem  dosiadającym 

Thistledown, tej klaczy, o której była mowa - powiedział. 

Lucinda skinęła głową, dając do zrozumienia, że chce mu towarzyszyć. 
Harry skupił się na torowaniu im drogi wśród tłumu. 

Klacz jest bardzo ożywiona, proszę pana - stwierdził dżokej, sadowiąc się w siodle. - 

Mamy  poważną  konkurencję.  Biegnie  wiele  doświadczonych  koni.  Będzie  cud,  jeżeli  ona 

zw

ycięży, zwłaszcza że dopiero co wydobrzała. 

Harry kiwnął głową. 

Pozwól jej tylko biec... ustalić własne tempo. Potraktujemy to jako próbę, nic więcej. 

Nie popędzaj jej i nie używaj palcatu. 

Lucinda  podeszła  do  klaczy  i  poklepała  ją  po  aksamitnym  pysku.  Powitało  ją 

przyjazne spojrzenie wielkiego ciemnobrązowego oka. 

Są beznadziejni, prawda? - powiedziała do klaczy. - Nie słuchaj ich. Mężczyźni nie 

potrafią ocenić kobiety. - Kątem oka dojrzała uśmiech na twarzy Harry'ego, który wymienił 
spojrzenia z dżokejem, a potem dodała: - Po prostu pobiegnij i wygraj. I zobacz, jak na to 
zareagują. 

Poklepawszy klacz jeszcze raz, odwróciła się i, nie zwracając uwagi na wyraz twarzy 

Harry'ego, pozwoliła mu poprowadzić się na trybunę. 

Zarezerwował  miejsca  w  trzecim  rzędzie,  prawie  dokładnie  naprzeciwko  linii  mety. 

Lucinda,  wychylona  w  przód,  patrzyła  na  konie  prowadzone  w  stronę  bariery.  Pomachała 
ręką, gdy pojawiła się Thistledown. 

- Ona wygra... zobaczy pan - 

powiedziała, opierając się wygodnie. 

background image

Jednak  gdy  zabrzmiał  głos  rogu,  wychyliła  się  ponownie,  obserwując  z  zapałem 

gonitwę. Była tym tak pochłonięta, że zanim się spostrzegła - gdy konie brały zakręt - zerwała 
się z miejsca, podobnie jak pozostali widzowie. Kiedy konie wyszły na prostą, Thistledown 
wysunęła się na prowadzenie, pozostawiając z tyłu wszystkich rywali. 

- Jest! - 

Lucinda chwyciła Harry'ego za ramię i tylko głęboko wpojone zasady dobrego 

wychowania sprawiły, że nie zaczęła podskakiwać. - Wygrywa! 

Harry był zbyt pochłonięty obserwowaniem klaczy, by odpowiedzieć. 
Thistledown szła naprzód jak burza. W połowie prostej wydłużyła krok, a gdy mijała 

linię mety, zdawała się frunąć w powietrzu. 

Wygrała! Wygrała! -  Lucinda chwyciła Harry'ego za oba ramiona.  -  Mówiłam, że 

wygra! 

Harry, choć bardziej od niej przyzwyczajony do takich zwycięstw, popatrzył na nią z 

uśmiechem radości, która ogarniała  go zawsze,  gdy jeden z jego koni przychodził na metę 

jako pierwszy. 

Lucinda odwróciła się, szukając wzrokiem klaczy, którą już wyprowadzano. 

Czy możemy teraz do niej pójść? 

Oczywiście. 

Harry podał jej ramię i wyprowadził z zatłoczonych trybun. 

Czy damom wolno podchodzić do koni? 

Nie  ma  przepisu,  który  by  tego  zabraniał.  -  Harry  zerknął  na  nią  z  ukosa.  - 

Przypuszczam, że przewodniczący komisji będzie zachwycony, widząc panią. 

Gdy zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, roześmiał się i poprowadził ją prosto na 

ogrodzoną liną arenę, gdzie cierpliwie czekała Thistledown. 

W chwili gdy Lucinda wyłoniła się z tłumu, klacz wyciągnęła ku niej głowę i ruszyła 

w jej stronę. Lucinda podeszła do niej, chwaląc ją pieszczotliwymi słowami. Harry przyglądał 
się temu pobłażliwie. 

No cóż, Lester! Zdobyłeś jeszcze jedno trofeum. 

Gzyms twojego kominka chyba nie udźwignie ich wszystkich. 
Z  tymi  słowy  do  Harry'ego  podszedł  prezes  Klubu  Dżokejów i obecny 

przewodniczący Komisji do spraw Wyścigów. Trzymał w dłoniach statuetkę przedstawiającą 
kobietę. 

Doskonale biegła, naprawdę pierwszorzędny z niej koń. 

Harry pokiwał głową, ściskając dłoń prezesa. 

Spisała  się  dobrze,  zwłaszcza  że  miała  przedtem  problemy  z  pęciną.  Nie  byłem 

background image

pewny, czy ją wystawić. 

Dobrze zrobiłeś, że ją wystawiłeś. - Prezes patrzył na konia i na kobietę, która do 

niego przemawiała. - Piękna sylwetka. 

Harry bardzo dobrze wiedział, że lord Norwich nie ma na myśli klaczy. 

- Rzec

zywiście - potwierdził sucho. 

Lord Norwich, który znał go od kolebki, spojrzał na niego pytająco. 
Patrząc  na  statuetkę,  Harry  zauważył,  że  przedstawia  kobietę  przyzwoicie  ubraną,  a 

potem wskazał uprzejmym ruchem głowy Lucindę. 

To pani Babbacombe wygłosiła przed gonitwą mowę zagrzewającą klacz do walki. 

Może to ona powinna w moim imieniu odebrać statuetkę? 

Świetna myśl! 

Lord Norwich, rozpromieniony, podszedł bliżej. 
Lucinda,  ucieszona  i  rozentuzjazmowana  zwycięstwem,  dotychczas  pogodnie 

ignorowała  zainteresowanie  innych  swoją  osobą.  Jednak  lorda  Norwich  niepodobna  było 
zignorować. Harry podszedł i stanął obok, uspokajającym gestem biorąc ją za ramię. 

Lord  Norwich  wygłosił  krótką  mowę,  chwaląc  klacz  i  stajnie  Harry'ego,  a  potem 

szarmancko wręczył statuetkę Lucindzie. 

Zdecydowana okazać się godna takiego wyróżnienia, Lucinda z gracją podziękowała 

jego lordowskiej mości. 

-  No, no. - 

Lord był oczarowany. - Chce pani zobaczyć  więcej dzielnych  klaczy na 

torze? 

Lucinda uchyliła się od odpowiedzi. Harry skinął na stajennego. 

Zaprowadź klacz do stajni. 

Spoglądając  po  raz  ostatni  tęsknym  wzrokiem  na  Lucindę,  Thistledown  została 

odprowadzona.  Lord  Norwich  oraz  pozostali  widzowie  odwrócili  się  w  oczekiwaniu  na 
kolejną gonitwę. 

Lucinda  rozejrzała  się  naokoło,  a  potem  przeniosła  wzrok  na  Harry'ego,  który  po 

chwili powiedział:. 

Dziękuję pani serdecznie, moja droga. Za ten czar, który pani rzuciła. 

Nie rzuciłam żadnego czara. 

Poczuła dotknięcie jego  palców na swojej dłoni, a potem on uniósł tę dłoń do ust i 

musnął jej palce wargami. Lucinda zadrżała, zalała ją fala ciepła. Odzyskując pewność siebie, 
podniosła statuetkę i wręczyła mu ją, patrząc mu w oczy. 

Czas  się  zatrzymał.  Stali,  zapomniani  przez  wszystkich  na  środku  areny.  Naokoło 

background image

tłoczyli  się  mężczyźni,  lecz  nikt  ich  nie  dotykał,  nie  popychał.  Stali  blisko  siebie,  bardzo 
blisko. Harry patrzył, jak oczy Lucindy stają się większe, jak ciemnieją. Jej wargi rozchyliły 
się. Stanik jej sukni dotknął jego surduta. 

Głowa Harry'ego zaczęła się powoli pochylać, jednak w tejże chwili Harry opanował 

się i pohamował. 

Wielkie nieba! Znajdują się przecież w miejscu publicznym, na wyścigach. 
Wstrząśnięty do głębi Harry odetchnął głęboko. Oderwał wzrok od twarzy Lucindy, 

od  jej  oczu,  w  których  pojawiła  się  konsternacja,  od  rumieńca,  który wykwit! na jej 
policzkach, i rozejrzał się naokoło. Dzięki Bogu, nikt nic nie zauważył. 

Z bijącym mocno sercem Harry ujął pod ramię Lucindę i oznajmił: 

Widziała  już  pani  wystarczająco  dużo.  Powinienem  odwieźć  panią  do  Em.  Ona  z 

pewnością zastanawia się, gdzie się pani podziała. 

Lucinda kiwnęła głową. Jego z lekka znudzony ton nie pozostawił jej wyboru. Czuła 

się... sama nie wiedziała jak... wstrząśnięta - z całą pewnością tak - ale równocześnie było jej 
czegoś żal, była urażona. Nie mogła jednak dyskutować, skoro on chciał już się stąd oddalić. 

Musieli  jeszcze  uciec  przed  mnóstwem  życzliwych,  którzy  zatrzymywali  ich 

bezustannie i z których wielu pragnęło kupić klacz. 

Lucinda wyczuła, że Harry się jakby wycofał w głąb siebie, choć starał się to ukryć. 

Był nadal szarmancki - ale unikał jej wzroku. 

W końcu udało im się wyjść z tłumu i wrócić - w milczeniu - do stajni. Harry pomógł 

Lucindzie wsiąść do kariolki i sam zajął miejsce obok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. 

Dojechali do Hallows Hal

l bez słowa. On podczas drogi był skupiony wyłącznie na 

powożeniu. Wzniósł mur, którego Lucinda nie usiłowała sforsować. 

Kiedy jednak zajechał przed dom i pomógł jej wysiąść, stanęła z nim twarzą w twarz. 

Dziękuję, panie Lester, za tak... pouczający poranek. 

Była to dla mnie przyjemność, proszę pani. - Skłonił się z wrodzoną gracją. - A teraz 

muszę panią pożegnać. 

Lucinda, zaskoczona, patrzyła, jak wskakuje do kariolki. 

Czy  nie  zostanie  pan  na  obiedzie?  Jestem  pewna,  że  pańska  ciotka  byłaby 

zachwycona. 

Trzymając już lejce w dłoniach, Harry odetchnął głęboko... i zmusił się do spojrzenia 

jej w oczy. 

- Nie. 

To  słowo  bezwarunkowej  odmowy  zawisło  między  nimi.  Harry  dojrzał  w  oczach 

background image

Lucindy błysk, który świadczył o tym, że zrozumiała; wyczuł, że pojęła, iż jej odmawia. Tak 
będzie lepiej, pomyślał, lepiej ściąć pączek, zanim zdąży rozkwitnąć. Bezpieczniej - dla niej i 

dla niego. 

Jednak jej spojrzenie nie świadczyło o tym, że rozumie to uzasadnienie, że dostrzega 

niebezpieczeństwa, które on widzi tak wyraźnie. Jej oczy - łagodne i pełne światła - patrzyły 

na niego z wyrazem zaskoczenia i lekkiej urazy. 

Poczuł, że wargi wyginają mu się w autoironicznym uśmiechu. 

Nie mogę. 

Innego wyjaśnienia udzielić nie był w stanie. Trzasnąwszy z bata, ruszył z miejsca i 

odje

chał. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Trzy dni później Lucinda wciąż nie była przekonana, że rozumie, co się stało. Siedząc 

w  wiklinowym  fotelu  w  zalanym  słońcem  zakątku  oranżerii,  wyszywała,  równocześnie 
rozmyślając.  Heather  jeździła  konno  z  Geraldem  i  pod  opieką  Sima,  a  ich gospodyni 
znajdowała się gdzieś w ogrodzie, nadzorując tworzenie nowych rabat. Lucinda była sama, 
mogła więc oddawać się myślom. Nie wyglądało jednak na to, że jest jej z nimi dobrze. 

Wiedziała, że brak jej w takich sprawach doświadczenia, jednak gdzieś w głębi serca 

była przekonana, że coś - coś zdecydowanie pożądanego - zaistniało między nią a Harrym. 

Wtedy, na arenie, omal jej nie pocałował. 
Ta chwila wryła jej się w pamięć jako coś frustrująco nie dokończonego, jednak nie 

mogła winić Harry'ego za to, że się wtedy cofnął. Problem był w tym, że później wycofał się 
tak  całkowicie,  że  ona  poczuła  się  dotknięta  i  wewnętrznie  obolała..  Słowa,  które 
wypowiedział przy rozstaniu, wprawiły ją w pomieszanie. Dobrze zrozumiała implikacje jego 

„Nie". Jednak to ni

e ono, tylko owo „Nie mogę" zbiło ją tak naprawdę z tropu. 

Od  tego  czasu  Harry  nie  pojawił  się  w  Hallows  Hall  ani  razu.  A  ona  tylko  dzięki 

Geraldowi,  który  teraz  bywał  tu  często,  wiedziała,  że  wciąż  przebywa  w  Newmarket.  Być 
może chciał, by uważała, że jest tak ogromnie zajęty na wyścigach, iż nie ma dla niej wolnej 

chwili. 

Lucinda  z  cichym  westchnieniem  wbiła  igłę  w  płótno.  Uważała,  że  jest  teraz  zbyt 

wytrawną  kobietą  interesu,  by  dać  się  oszukać.  Jednak  czas  uciekał.  Nie  mogła  wiecznie 
siedzieć w Hallows Hall. Jest jasne, że jeżeli chce wiedzieć, jakie naprawdę rysują się przed 
nią możliwości, to musi zacząć działać. 

Ale jak? 

Pięć  minut  później  przez  drzwi  prowadzące  do  ogrodu  weszła  Em.  Rąbek  jej  starej 

sukni, używanej do prac w ogrodzie, pobrudzony był błotem, w rękach trzymała parę grubych 
rękawiczek. 

- Uff! - 

powiedziała, opadając na drugi fotel, który od fotela Lucindy oddzielał mały 

stolik, i odgarniając z czoła kosmyk siwiejących włosów. - Zrobione. - Przyjrzała się swemu 
gościowi. - Wyglądasz na bardzo zajętą... a właściwie wyglądasz jak dobra żona. 

Lucinda uśmiechnęła się, nie unosząc oczu znad robótki. 

-  Powiedz mi - 

poprosiła  Em  tonem  lekkim,  któremu  kłam  zadawało  jej  uważne 

spojrzenie - 

czy myślałaś kiedyś o ponownym zamążpójściu? 

background image

Igła w dłoniach Lucindy znieruchomiała. Podniosła głowę i popatrzyła w okno. 

Aż do niedawna nie myślałam o tym - odparła i wróciła do wyszywania. 

No  tak...  takie  myśli  potrafią  przyjść  nagle.  Męczyć  człowieka  i  nie  dawać  mu 

spokoju  - 

zauważyła,  a  potem  machnąwszy  ogrodniczymi  rękawicami,  mówiła  dalej:  - 

Jednak,  moim  zdaniem,  przy  twoich  kwalifikacjach  nie  masz  powodu  do  zmartwień.  Gdy 
znajdziesz  się  w  Londynie,  z  pewnością  okaże  się,  że  jest  mnóstwo  adoratorów,  którzy 
ustawiają się w kolejce, pragnąc włożyć ci na palec obrączkę. Lucinda spojrzała z ukosa na 
starszą panią. 

- Przy moich kwalifikacjach? - 

zapytała. 

Em wykonała szeroki gest ręką. 

Po  pierwsze,  jesteś  dobrze  urodzona.  Nie  jest  istotne,  że  rodzina  nie  uznawała 

małżeństwa  twoich  rodziców.  Twoi  dziadkowie  nie  mieli  takiej  mocy,  żeby  zmienić  krew 
płynącą w twoich żyłach. A w wyższych sferach krew jest tym, co się liczy. Prawdę mówiąc, 
Giffordowie są tak samo dobrze skoligaceni jak Lesterowie. 

Naprawdę? 

Lucinda spojrzała na nią niezbyt pewnie. Em kontynuowała wesoło: 

Po  drugie,  masz  majątek.  Taaak,  ten  spadek,  który  odziedziczyłaś,  jest  w  stanie 

zadowolić najbardziej wymagających. Poza tym masz styl, to nieuchwytne coś - od razu to 
zauważyłam. 

Skończyłam dwadzieścia osiem lat. 

Te szczere słowa sprawiły, że starsza pani aż podskoczyła. Odwróciła głowę i zaczęła 

przyglądać się swojemu gościowi szeroko otwartymi oczami. 

- No to co? 

Lucinda skrzywiła się i opuściła wzrok na robótkę. 

Przypuszczam,  że  mając  tyle  lat,  kobieta  nie  jest  atrakcyjna  dla  dżentelmenów z 

towarzystwa. 

Em patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem. 

Mówisz  głupstwa,  moja  droga!  Wśród  towarzystwa  aż  roi  się  od  dżentelmenów, 

którzy unikają małżeństwa przede wszystkim dlatego, że nie mogą znieść młodych dzierlatek 
o błyszczących oczach. Zapewniam cię, że większość z nich jest głupiutka jak przysłowiowe 
gęsi.  -  Starsza  pani  przerwała,  przyglądając  się  nadal  Lucindzie,  a  potem  dodała:  -  Często 
zdarza się, moja droga, że mężczyźni wolą kobiety bardziej doświadczone. 

Lucinda podniosła głowę i napotkała spojrzenie Em. Na jej policzki wypłynął powoli 

rumieniec. 

background image

-  No tak... to inna sprawa. - 

Jej  wzrok  znowu  pobiegł  w  stronę  okna,  za  którym 

ciągnęła się długa parkowa aleja, następnie Lucinda odetchnęła głęboko i powiedziała: - Ale 
ja nie jestem doświadczona. 

- Nie? 

Moje małżeństwo tak naprawdę nie było wcale małżeństwem. Ono było ratunkiem. - 

Lucinda  zmarszczyła  brwi,  patrząc  na  robótkę.  -  Wychodząc  za  mąż,  miałam  zaledwie 
szesnaście lat... a Charles zbliżał się do pięćdziesiątki. Był dla mnie bardzo dobry... byliśmy 
dobrymi  przyjaciółmi  -powiedziała  cicho,  po  czym  dodała:  -  I  niczym  więcej.  -Prostując 
ramiona, sięgnęła po nożyczki. - Obawiam się, że życie mnie ominęło... Zostałam odłożona 
na półkę, zanim mnie z niej zdjęto. 

-  Rozumiem.  - 

Em  popatrzyła  na  czubki  własnych  bucików  wyłaniające  się  spod 

zabłoconej sukni, a potem na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiesz, twój... yyy... 
brak  doświadczenia  nie  jest  w  rzeczywistości  wadą.  Nie  w  twoim  wypadku.  Właściwie  - 
mówiła dalej, rozjaśniając się - może on być prawdziwą zaletą. 

Tym razem to Lucinda wyglądała na zaskoczoną. 

Widzisz,  powinnaś  spojrzeć  na  to  z  perspektywy  twego  ewentualnego  męża. 

Zastanowić  się,  co  on  będzie  widział  w  kobiecie  dojrzałej  i  inteligentnej,  która  może 
poprowadzić  dom  i  zająć  się  rodziną,  a  równocześnie  stanowić  dla  niego  bardziej 
satysfakcjonujące  towarzystwo  niż  jakakolwiek  młoda  dziewczyna.  Jeżeli  nie  będziesz 
mówiła  o  swojej  niewinności,  tylko  pozwolisz  mu  -  tu  Em  zamilkła  na  chwilę,  szukając 
odpowiedniego  słowa  -  pozwolisz  mu  potknąć  się  o  nią  we  właściwym  czasie,  to  jestem 
pewna, że przekonasz się, że będzie zachwycony - zakończyła, po czym, rzucając Lucindzie 
porozumiewawcze spojrzenie, dodała: - Jestem pewna, że Harry byłby zachwycony. 

Lucinda popatrzyła na swoją niezrównaną gospodynię, a potem zapytała: 

Czy okazał kiedykolwiek zainteresowanie ożenkiem? 

-  Harry? - 

Em oparła się o fotel z uśmiechem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale nie 

miał potrzeby... no cóż, przed nim jest Jack, a za nim Gerald. Jack ma się niedługo żenić... 
dostałam właśnie zaproszenie na ślub.  Harry raczej nie będzie myślał o obrączkach i torcie 
weselnym, chyba że dostarczy mu się do tego bodźca. 

Bodźca? 

Uhm. Tak często bywa z dżentelmenami jego pokroju. Nie myślą o ożenku, dopóki 

nie okaże się, że dobre strony małżeńskiego życia są czymś tak oczywistym, że nawet oni, 
przy całej swojej ślepocie, muszą je zauważyć. - Em zasapała się. - Jest to oczywiście wina 
kobiet lekkiego prowadzenia. Pchają się one jedna przez drugą, żeby dostarczyć takim panom 

background image

tego, czego oni pragną, to znaczy, czego pożądają... nie żądając od nich, żeby w zamian za to 
podjęli jakiekolwiek zobowiązania. 

-  Podejrzewam  - 

powiedziała  Lucinda,  starając  się  panować  nad  wyrazem  twarzy  i 

przypominając sobie twarde „nie" Harry'ego -  że  Harry'emu  trzeba  by  było  dostarczyć 
naprawdę silnego bodźca, by go skłonić do myślenia o małżeństwie. 

Naturalnie... Harry jest mężczyzną z krwi i kości. Będzie się opierał z całych sił. Nie 

mam  co  do  tego  najmniejszych  wątpliwości.  Pędził  dotychczas  życie  nieskrępowanego 
niczym  hedonisty.  Mało  prawdopodobne  jest,  że  zechciałby  je  dobrowolnie  zmienić.  -  Em 
znowu popatrzyła na twarz Lucindy. - Nie oznacza to jednak, że to powinno ciebie zrazić. 

Lucinda  podniosła  gwałtownie  głowę.  Napotkała  spojrzenie  Em  i  dostrzegła  w  nim 

głębokie zrozumienie. Po krótkim wahaniu zapytała: 

- Dlaczego? 

Ponieważ,  moim  zdaniem,  masz  w  rękach  najpotężniejszą  broń.  Jedyną  broń 

skuteczną.  -  Starsza pani poprawiła  się  na  fotelu  i  spojrzała  na  Lucindę  przenikliwym 

wzrokiem. -

Pytanie jednak, czy masz dość odwagi, by się nią posłużyć? 

Lucinda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją gospodynię, a potem przeniosła 

wzrok na rozciągający się za oknem ogród. Em obserwowała tę szczupłą, urodziwą kobietę, 
siedzącą  ze  złożonymi  na  kolanach  rękami,  ze  spokojnym  i  nieprzeniknionym  wyrazem 
twarzy i nieobecnym spojrzeniem łagodnych, niebieskich oczu. 

-  Lak  - 

powiedziała Lucinda spokojnie i stanowczo, powracając do rzeczywistości. - 

Mam dość odwagi. 

Em uśmiechnęła się zachwycona. 

Świetnie!  Pierwszą  rzeczą,  jaką  musisz  zrozumieć,  jest  to,  że  on  się  będzie  ze 

wszystkich sił opierał. Nie będzie potulny. Tego nie możesz się po nim spodziewać. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

Więc  będę  musiała  pogodzić  się  z  dalszą...  -  tym  razem  to  ona  szukała 

odpowiedniego słowa - niepewnością? 

Bez wątpienia - odrzekła Em. - Ale będziesz musiała uparcie dążyć do celu. I uparcie 

realizować swój plan. 

- Plan? - 

zapytała Lucinda zdziwiona. 

Em kiwnęła głową potakująco. 

Rzucenie Harry'ego na kolana będzie wymagało subtelnej kampanii. 

Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu. 

- Rzucenie go na kolana? 

background image

Starsza pani popatrzyła na nią z wyższością. 

Oczywiście. 

Lucinda  przyglądała  się  swojej  nieprzewidywalnej  gospodyni  z  przechyloną  na  bok 

głową. 

A co masz na myśli mówiąc „subtelna"? 

No cóż. - Em usiadła wygodniej. - Na przykład... 

- Dobry wieczór, Fergusie. 

- Dobry wieczór panu. 

Harry pozwolił kamerdynerowi ciotki uwolnić się od płaszcza, po czym wręczył mu 

rękawiczki. 

-  Czy mój brat jest tutaj? - 

zapytał  i  spojrzał  w  lustro  wiszące  nad  stolikiem  z 

pozłacanego brązu. 

Pan Gerald przybył pół godziny temu. Swoim nowym faetonem. 

Harry uśmiechnął się. 

Który jest jego ostatnim osiągnięciem. 

Poprawił nieznacznie śnieżnobiały krawat. 

Pańska ciotka będzie zachwycona, widząc pana. 

Oczy Harry'ego napotkały spojrzenie Fergusa w lustrze. 

Nie mam co do tego wątpliwości. - Opuścił powieki, ukrywając wyraz oczu. - Kto 

jeszcze jest tutaj? 

Sir Henry i lady Dalrymple, państwo Moffat, pan Butterworth, pan Hurst oraz panny 

Pinkerton. - 

Harry stał nieporuszony z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a Fergus dodał: - 

No i oczywiście pani Babbacombe z panną Babbacombe. 

Oczywiście. 

Odzyskując zakłócony na chwilę spokój ducha, Harry poprawił szpilkę u krawata, a 

następnie ruszył w stronę drzwi salonu. 

Fergus, otworzywszy te drzwi, zaanonsował go i Harry wszedł. 
Jej  oczy  natychmiast  spotkały  się  z  jego  oczami  -  nie  była  wystarczająco 

doświadczona, by ukryć swą spontaniczną reakcję.  Rozmawiała właśnie  z panem Hurstem, 
dżentelmenem,  którego,  jak  podejrzewał  Harry,  Em  od  dawna  chciała  wyswatać.  Harry 
zatrzymał się w drzwiach. 

Lucinda powitała go uśmiechem - swobodnym i grzecznym - po czym powróciła do 

rozmowy z panem Hurstem. 

Harry  po  krótkim  wahaniu  podszedł  swobodnym  krokiem  do  ciotki  odzianej  w 

background image

królewską purpurę i siedzącej na jednym końcu szezlonga. 

- Witam, droga ciociu - 

powiedział, skłoniwszy się elegancko nad jej dłonią. 

Zastanawiałam się, czy przyjedziesz. 

Na twarzy starszej pani pojawił się tryumfalny uśmiech. Harry zignorował go. Skłonił 

się damie, która siedziała na drugim końcu szezlonga. 

Pani Moffat, witam panią. 

Znał wszystkich gości, których Em łaskawie zaprosiła, tylko po prostu nie spodziewał 

się,  że  ich  tu  zastanie.  Dzisiaj  był  ostatni  wieczór  sezonu  wyścigów.  Na  drugi  dzień,  po 
porannej gonitwie, wszyscy dżentelmeni mieli powrócić do domów. To, że ciotka zaprosiła 
go  na  kolację,  nie  było  niczym  nadzwyczajnym,  jednak  on  długo  się  zastanawiał,  zanim 
przyjął zaproszenie. I tylko fakt, że pani Babbacombe miała wkrótce powrócić do Yorkshire, 
a  on  do  Lester  Hall  w  Berkshire,  sprawił,  że  to  uczynił.  Ten  fakt,  a  także  pragnienie 
ponownego nacieszenia się jej widokiem, oraz spojrzenia w zamglone błękitne oczy - po raz 

ostatni. 

Spodziewał  się,  że  zasiądzie  do  stołu  z  ciotką,  bratem  oraz  mieszkającymi  u  ciotki 

gośćmi - i nikim więcej. Teoretycznie to, co tu zastał, powinno było go uspokoić. Jednak nie 
uspokoiło, a wprost przeciwnie. 

Skłoniwszy  się  i  objąwszy  pospiesznym  spojrzeniem  głowę  pani  Babbacombe, 

skierował  się  ku  sir  Henry'emu  Dalrymple,  który  rozmawiał  właśnie  z  panem  Moflfatem. 
Gerald znajdował się koło okna, a obok niego Heather Babbacombe. Oboje rozmawiali z lady 

Dalrymple. Panny Pinker

ton,  dwie  stare  panny  po  trzydziestce,  gawędziły  z  panem 

Butterworthem, który był sekretarzem sir Henry'ego. 

Spojrzenie Harry'ego zatrzymało się na Lucindzie ubranej w błękitną jedwabną suknię 

i  prowadzącej  ożywioną  rozmowę  z  panem  Hurstem.  Lucinda  jednak  nie  dała  znaku,  że 
poczuła na sobie jego wzrok. 

A, Lester. Przypuszczam, że przyjechał pan na wyścigi? 

Tymi słowy powitał Harry'ego rozpromieniony sir Henry. 

Bo  cóż  by  innego  mogło  skłonić  pana  do  przybycia  w  te  strony?  -  zauważył 

żartobliwie pan Moffat. 

Rzeczywiście - przyznał mu rację Harry i uścisnął dłonie obu dżentelmenów. 

Widziałem,  jak  pańska  klacz  wygrała  drugą  gonitwę.  Pobiegła  znakomicie.  - 

Nieobecny wzrok sir Henry'ego świadczył o tym, że na nowo przeżywa ten moment. - Ale 
proszę  mi  powiedzieć,  co  pan  sądzi  o  szansach  Grand  Larrikina  w  biegu  terenowym  z 

przeszkodami? 

background image

Nastąpiła  teraz  dyskusja  na  temat  najnowszego  nabytku  księcia  Rutlandu,  jednak 

Harry poświęcił jej zaledwie połowę uwagi. Pozostała połowa skupiała się na damie będącej 

obiekt

em  jego  zainteresowania,  znajdującej  się  w  drugim  końcu  pokoju  i  z  pozoru  tego 

nieświadomej. 

Lucinda, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Harry raz po raz na nią spogląda i 

stosując  się  sumiennie  do  wskazówek  Em,  uparcie  go  ignorowała.  Siedziała  pogrążona  w 
błahej rozmowie z gadatliwym panem Hurstem. A pan Hurst, zachwycony własnym głosem - 
kojącym barytonem - nic nie zauważył. 

Starając  się  skupić  na  jego  słowach,  Lucinda  nie  poddawała  się  przemożnej  chęci 

spojrzenia na Harry' ego Lestera. Od chwili gd

y pojawił się w drzwiach - w surowym czarno-

białym  stroju,  ze  złotymi  włosami  lśniącymi  w  świetle  świec,  każdym  szczegółem 
eleganckiego wyglądu zdradzający swą przynależność do najlepszego towarzystwa - rozsądek 
ją zawodził. 

Gdy  wszedł,  serce  zaczęło  jej  bić  mocno.  Em  ostrzegła,  że  jeżeli  nie  będzie  chciał 

przyjechać, to jej zaproszenie nic nie pomoże. Jednak przyjechał, a ona poczuła się tak, jakby 
wyszła zwycięsko -jeżeli nie z pierwszej bitwy, to przynajmniej z pierwszej potyczki. 

Była  do  tego  stopnia  świadoma  jego  obecności  i  wszystkich  jego  ruchów,  że  gdy 

pozostawił pana Moffata i sir Henry'ego i ruszył w jej kierunku, musiała zacisnąć pięści, by 
się nie odwrócić i nie powitać go radośnie. 

Podchodząc do niej od tyłu, Harry przesunął palcami po jej przedramieniu, by zaraz 

ująć dłoń. Lucinda otworzyła szerzej oczy, lecz gdy się odwróciła z uśmiechem, na jej twarzy 
nie było ani śladu zmieszania. 

- Dobry wieczór panu. 

Harry spojrzał Lucindzie w oczy z uśmiechem... i powoli uniósł jej dłoń do ust. Jej 

palce zadrżały, jednak tylko na ułamek sekundy. 

Mam szczerą nadzieję, że będzie dobry, droga pani. 

Lucinda przyjęła te słowa powitania z pełnym męstwa spokojem, ale wycofała dłoń, 

gdy tylko on zwolnił uścisk. 

Sądzę, że zna pan pana Hursta? 

Doskonale.  Witam.  Wymienił  z  Pelhamem  Hurstem,  którego  prywatnie  uważał  za 

pompatycznego osła, powitalne skinienie głową. Hurst był o rok starszy od niego, znali się od 
dzieciństwa,  ale  niewiele  mieli  ze  sobą  wspólnego.  Jak  gdyby  chcąc  udowodnić,  że  się  z 
latami  mało  zmienił,  Hurst  zaczął  wyliczać  ulepszenia,  jakie  wprowadził  w  swoim 
gospodarstwie, a Harry zastanawiał się, dlaczego ten głupiec uważa, że jego, mającego przed 

background image

sobą takie zjawisko jak Lucinda Babbacombe, może to interesować. 

Pelham perorował dalej. 
Harry zmarszczył brwi. Było nieomal niemożliwością patrzeć na Lucindę, gdy Hurst 

bombardował  człowieka  szczegółami  dotyczącymi  płodozmianu.  Harry  zwrócił  się  do 
Lucindy, wykorzystując rzadki moment, gdy Pelham przerwał dla zaczerpnięcia oddechu: 

- Pani... 

- Dobry wieczór, parne Lester. Witam pana, panie Butterworth. 

Harry  na  chwilę  zamknął  oczy,  a  potem,  otwierając  je,  cofnął  się,  by  pozwolić 

Geraldowi  i  Nicholasowi  Butterworthowi  złożyć  uprzejme  ukłony.  Wraz  z  Heather 
Babbacombe obaj dżentelmeni przyłączyli się do towarzystwa. 

Dla Harry'ego przepadła szansa na oderwanie od niego swej ofiary. 
Złoszcząc się w duchu, pozostał przy Lucindzie. Wiedział, że powinien porozmawiać 

z pannami Pinkerton, usprawiedliwił się jednak tym, że, będąc tym, kim jest, sprawia, że się 
denerwują. 

Lucinda  czuła  się  jak  Daniel  w  jaskini  lwa.  Zupełnie  nie  była  pewna  własnego 

bezpieczeństwa.  Gdy  zrobiło  jej  się  ciepło,  nie  od  razu  zorientowała  się  dlaczego.  Jednak 
kiedy, w kilka chwil później, poczuła, że jest jej gorąco, zerknęła w bok ze zmarszczonymi 

brwiami. 

Harry  podchwycił  jej  spojrzenie  -  popatrzył  jej  w  oczy  wzrokiem  pytającym  i 

niewinnym.  Lucinda  uniosła  brwi  i  zdecydowanie  powróciła  do  poprzednio  prowadzonej 
rozmowy, starając się ignorować to, co dzieje się z jej zmysłami. Fergusa, który uroczyście 
oznajmił, że podano do stołu, powitała z wielką ulgą. 

Pozwoli pani, pani Babbacombe, że poprowadzę panią? 

Pelham Hurst, żywiący niezłomne przekonanie o własnej wartości, podał jej ramię w 

wygniecionym rękawie. 

Lucinda  uśmiechnęła  się  i  już  miała  je  przyjąć,  gdy  głos  Harry'ego  uniemożliwił 

ucieczkę. 

Obawiam się, Hurst, że ja byłem pierwszy. - Harry uśmiechnął się do znajomego z 

lat dziecięcych. - Spóźniłeś się o kilka dni. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

Rzeczywiście - powiedziała i pozwoliła Harry'emu wziąć się pod ramię, zwracając 

się  równocześnie  do  pana  Hursta:  -  Pan  Lester  bardzo  nam  pomógł,  gdy  jechałyśmy  do 
Newmarket. Nie wiem, jak bez jego pomocy wydostałybyśmy się z przewróconego powozu. 

Uwaga ta skłoniła oczywiście Pelhama do tego, że z wielką troską zaczął wypytywać 

background image

o szczegóły wypadku. Ponieważ panny Pinkerton, obywając się bez męskiej pomocy, weszły 
już  do  jadalni,  Hurst  mógł  zająć  miejsce  po  drugiej  stronie  Lucindy,  którą  do  stołu 
poprowadził Harry. 

Nie był to jednak koniec, czekały go dalsze próby. Lady Dalrymple, opiekuńcza dama, 

która od dawna bolała nad jego bezżennym stanem, zajęła miejsce po jego lewej stronie. A 
jeszcze gorsze było to, że siostry Pinkerton siedziały naprzeciwko, patrząc na niego z lękiem, 

tak, 

jakby był niebezpieczną bestią. 

Harry nie miał pewności co do tego, czy panny Pinkerton nie mają przypadkiem racji. 
Nie zwracając uwagi na wszystkie te rozpraszające okoliczności, zwrócił się do swojej 

pięknej towarzyszki: 

Czy  mogę  się  ośmielić  mieć  nadzieję,  że  pani  jest  zadowolona  z  wizyty  w 

Newmarket? 

Lucinda  spojrzała  mu  w  oczy  przelotnie,  potwierdzając  że  poruszył  kwestię  nader 

ważną. 

Niezupełnie,  panie  Lester.  Nie  mogę  się  oprzeć  wrażeniu,  że  pewne  sprawy  nie 

zostały  załatwione  do  końca.  -  Tu znowu  popatrzyła  mu  w  oczy  i  pozwoliła  sobie  na 

nieznaczny ruch. - 

Jednak śmiem twierdzić, że pan Blount sobie poradzi - dodała i zajęła się 

rozmową z panem Hurstem. 

Powstrzymując się od patrzenia w prawo aż do chwili, gdy skończono jeść śniadanie. 

Harry, z n

iewysłowioną elegancją i swobodą, bawił rozmową lady Dalrymple. 

W pewnej chwili uwagę lady Dalrymple zajęła pani Moffat - pragnąca z nią pomówić. 

Harry odwrócił głowę... i napotkał łagodne spojrzenie Lucindy. Popatrzył na nią pytająco. 

Cóż, moja droga. Pogoda jest niezachwycająca, pani nie wie nic o koniach, a jeżeli 

chodzi o to, o czym chciałbym z nią rozmawiać, jest to zapewne coś, o czym pani rozmawiać 

nie chce. 

Był to mściwy atak. Świadczył o tym błysk w oczach. Lucinda zadrżała, lecz nie dała 

tego poznać po sobie - zareagowała uśmiechem. 

Otóż myli się pan, panie Lester. Interesują mnie wieści dotyczące Thistledown. Czy 

wciąż znajduje się w mieście? 

Nie. Znajduje się w drodze do mojej stadniny. 

- Ach tak. Stadnina jest w Berkshire, p

rawda? Harry pochylił głowę, nie bardzo mając 

odwagę coś powiedzieć. Panny Pinkerton, dziwnie wrażliwe na nastroje, spojrzały po sobie, a 
potem popatrzyły na niego ze zmarszczonymi brwiami. 

Lady Dalrymple zwróciła się do Lucindy: 

background image

Bardzo  żałuję,  pani  Babbacombe,  że  nie  będzie  pani  mogła  wziąć  udziału  w  tym 

małym przyjęciu, które wydaję w przyszłym tygodniu. Jednak śmiem twierdzić, że słusznie 
pani czyni, udając się do miasta. Jest tam tyle do zobaczenia, a pani jest młoda i powinna pani 
cieszyć  się  życiem,  brać  udział  we  wszystkich  towarzyskich  wydarzeniach.  Czy  pani 
pasierbica będzie także uczestniczyła w życiu towarzyskim? 

Być  może  -  odrzekła  Lucinda,  ignorując  napięcie,  jakim  zareagował  na  te  słowa 

siedzący między nimi Harry. -Zadecydujemy o tym, gdy już będziemy w mieście. 

To bardzo rozsądny plan. Lady Dalrymple skinęła głową i zajęła się rozmową z Em. 

Udaje się pani do Londynu? . Pytanie było zadane spokojnym, obojętnym tonem. 

- Tak. - 

Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Muszę tam skontrolować cztery gospody, 

nie pamięta pan? 

- Które mianowicie? 

Gospodę  Pod  Kogutem  w  Hammersmith,  Pod  Jeleniem  w  Barnet,  Pod  Trzema 

Świecami na Great Dover Street i Pod Dzwonem w Wanstead. 

-  Skoro mowa o gospodzie Pod Dzwonem - 

wtrącił  się  Pelham  -  to  mogę  ją  pani 

gor

ąco polecić. To świetna gospoda. Często się w niej zatrzymuję. 

Harry kompletnie go zignorował. Pelham nie zauważył tego na szczęście, gdyż w tejże 

chwili  postawiono  przed  nim  dużą  jabłkową  tarte.  Harry  skorzystał  z  tego,  że  biesiadnicy 
zajęli się deserem, pochylił się w stronę Lucindy i powiedział szeptem: 

Straciła pani chyba zmysły. To są cztery najbardziej uczęszczane gospody w całej 

Anglii. Właściwie to zajazdy znajdujące się przy głównych drogach. 

Lucinda sięgnęła po galaretkę. 

Tak też mi mówiono. 

Moja  droga  pani  Babbacombe,  udawać  inspektora  to  pani  może  w  gospodach  na 

prowincji... - 

tu przerwał, by podziękować lady Dalrymple za śmietankę, którą mu podała -ale 

w mieście to się nie uda. Poza tym nie może się pani tam pojawić sama. 

-  Drogi panie Les

ter, nie chce mi pan z pewnością powiedzieć, że moje gospody to 

miejsca niebezpieczne? 

Harry to właśnie próbował jej powiedzieć. Tu wtrącił się Pelham Hurst, który słyszał 

tylko strzępy ich rozmowy. 

Niebezpieczne?  Ależ  skąd!  Pod  Dzwonem  będzie  pani  tak  bezpieczna jak tutaj. 

Szczerze pani polecam tę gospodę. 

Widząc  wzburzenie  w  oczach  Harry'ego,  Lucinda  zachowała  niewzruszony  wyraz 

twarzy i pospieszyła zapewnić pana Hursta: 

background image

Jestem pewna, proszę pana, że pan Lester nie to miał na myśli. 

-  Pan Lester, jak 

pani  dobrze  wie,  miał  na  myśli  to,  że  nie  ma  pani  w  ogóle 

doświadczenia, a także szansy na przeżycie żadnej ze swoich „inspekcji" w tych gospodach 

bez co najmniej trzech nieprzyzwoitych propozycji i kilku pomniejszych zaczepek. 

Wygłosiwszy to wyjaśnienie przez zaciśnięte zęby, Harry zaatakował słodki sos, który 

właśnie pojawił się przed nim na stole. 

Czy chciałby pan trochę śmietanki? - zapytała z niewinną miną Lucinda. 

Przez  chwilę  Harry  nie  widział  niczego  poza  jej  ustami,  dojrzałymi  i  pełnymi, 

proszącymi się wprost o pocałunki. Nie słyszał też nic, był kompletnie nieświadomy rozmów 
toczących  się  naokoło.  Jednak  szybko  się  opanował.  Spojrzał  na  nią  zmrużonymi  oczami  i 
odrzekł: 

Nie, dziękuję. 

Lucinda po prostu się uśmiechnęła. 

Od śmietanki się tyje - dodał, ale ona uśmiechała się nadal. 

Wyglądała jak kot, który dobrał się do właściwej miski. 
Klnąc w myślach, Harry zabrał się do deseru. Jeżeli ona chce pakować się w kłopoty, 

to nie jego sprawa. Ostrzegł ją i dosyć. 

Dlaczego  Mabberly nie może skontrolować tych gospód? Przecież powinien jakoś 

zarobić na swoje uposażenie. 

Jak  już  panu  mówiłam,  pan  Mabberly  nie  ma  właściwych  kwalifikacji  do 

przeprowadzania dochodzenia. 

Lucinda mówiła cicho, była zadowolona, że Heather odwróciła uwagę pana Hursta. 
Czekała na dalsze uwagi, ale jej sąsiad tylko prychnął i zamilkł. 
Harry  przetrwał  resztę  wieczoru,  udając,  że  się  dobrze  bawi.  W  istocie  jednak  był 

ponuro  zamyślony.  Panowie  spędzili  niewiele  czasu  nad  portwajnem,  z  czego  był 
zadowolony, bo nie stanowił dzisiaj dobrej kompanii. Gdy udali się do salonu, okazało się, że 
zamiast  pogawędki,  która  była  czymś  zwyczajnym  podczas  przyjęć  u  Em  i  którą  on  miał 
zamiar wykorzystać do  własnych celów, towarzystwo miało się oddać słuchaniu muzyki w 

wykonaniu pani i panny Babbacombe. 

Harry siedział na krześle w kącie pokoju, nieporuszony tym, co uznał za doskonały 

występ.  Gdy  umilkły  oklaski,  podano  herbatę.  Harry,  zły  i  niezadowolony,  był  jedną  z 
ostatnich osób, które podeszły, by wziąć sobie filiżankę. 

Tak,  oczywiście - powiedziała Em do lady Dalrymple,  gdy się zbliżał - będziemy 

tam. Poszukam pani. Przyjemnie będzie znowu składać wizyty. 

background image

Harry  zamarł  w  bezruchu  z  ręką  wyciągniętą  po  filiżankę.  Em  podniosła  na  niego 

wzrok i zmarszczyła brwi. 

A, jesteś! 

- Czy zamierzas

z pojechać do miasta, droga ciociu? 

Nie  zamierzam,  tylko  jadę.  Jadę  tam z  Lucindą  i  Heather.  Fergus  uda  się  tam  już 

jutro,  by  przygotować  Hallows  House.  Cudownie  będzie  rzucić  się  znowu  w  wir 
towarzyskiego życia. Wprowadzę Lucindę i Heather w towarzyskie kręgi. Będę się świetnie 
bawiła. Tego mi właśnie potrzeba. 

Miała aż tyle tupetu, żeby się do niego uśmiechnąć. 
Harry  zmusił  się  do  wypowiedzenia  paru  banalnych  frazesów.  W  obecności  lady 

Dalrymple nie mógł powiedzieć ciotce prawdy w oczy. 

Następnie wycofał się. Nawet rozmowa z panem Moffatem na temat melioracji była 

czymś lepszym niż zastanawianie się nad pajęczyną,  w którą poczuł się schwytany. Jedyną 
osobą, z którą mógłby porozmawiać otwarcie, był własny brat. 

Ciotka oszalała. Wszystkie one oszalały - warknął, natknąwszy się na Geralda przy 

oknie. 

Heather Babbacombe rozmawiała z panią Moffat. Gerald, z uśmiechem na twarzy, nie 

spuszczał z niej oka. 

- Dlaczego? - 

zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do Londynu. 

Będę mógł pokazać Heather miasto. 

Harry żachnął się. 

Podczas gdy londyńscy rozpustnicy będą pokazywali pani Babbacombe swoje zbiory 

rycin. 

Gerald uśmiechnął się szeroko. 

No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz w 

pobliżu. 

Harry popatrz

ył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie. 

Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sadzenia, drogi bracie, 

przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem działań swatów i 

swatek. Po stracie Jack

a na rzecz panny Winterton podwoją oni wysiłki i skierują wszystkie 

ataki na twego obecnego rozmówcę. 

- Wiem. - 

Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci jestem za to 

wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, gdyby tak było - nie 
mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o doświadczenie. 

background image

Było jasne, że mówi szczerze. Harry powstrzymał się od wypowiedzenia ostrych słów, 

które  cisnęły  mu  się  na  usta  Powrócił  do  bezpiecznej  rozmowy  z  sir  Henrym,  unikając 
starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały. 

Goście  zaczęli  się  żegnać.  Harry  i  Gerald,  jako  członkowie  rodziny,  zostali  trochę 

dłużej. Em wyszła na werandę, by pomachać odjeżdżającym na do widzenia. Gerald i Heather 

flirtowali przy drzw

iach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach frontowych, znalazł się tuż 

obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z powrotem. 

- Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester? 

Lucinda spojrzała na niego z wyrazem szczerości na twarzy. Harry nie wiedział, czy to 

szczerość prawdziwa, czy udawana. 

Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie. 

- Szkoda - 

odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacznie. - Myślałam, że będę mogła 

spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy. 

Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie: 

- Mówi pani o walcu? 

Lucinda potwierdziła skinieniem głowy. 

Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy. 

Wyciągnęła  rękę.  Harry  ujął  ją,  uścisnął...  i  nie  wypuścił  z  uścisku.  Patrzył  w  jej 

otwartą twarz, w jej oczy, które -mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać. 

Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa? 
Lucinda uśmiechnęła się. 

Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu myślała. 

Palce Harry'ego zacisnęły się na jej dłoni. Ogarnął go gniew i tak wielkie pożądanie, 

że omal nie stracił panowania nad sobą. Lucinda patrzyła na niego z rozchylonymi z lekka 
wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej dłoni, i skłonił się z chłodnym 

wyrazem twarzy. 

- Dobranoc, pani Babbacombe. 

To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowania w oczach Lucindy. 
Stanęła na najwyższym stopniu przed frontowymi drzwiami i patrzyła, jak odjeżdża. 

Modliła się o to, by Em miała rację. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła do sali 

balowej w rezydencji lady Haverbuck. Ten bal był pierwszym, na który przyjęły zaproszenie. 
Przeprowadzka  do  Hallows  House,  na  Audley  Street,  zajęła  im  cztery  dni.  Kilka  dni 
następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach mód. Poprzedniego wieczoru 
Em  wydała  przyjęcie  mające  na  celu  przedstawienie  obu  pań  Babbacombe  eleganckiemu 
towarzystwu.  Zjawiło  się  wiele  osób,  była  jednak  jedna,  która  nie  zareagowała  na 

zaproszenie. 

Lucinda wy

pisała je własnoręcznie, na białej karcie z pozłacanymi brzegami, i wysłała 

do  mieszkania  Harry'ego  przy  Half  Moon  Street.  Jednak  podczas  przyjęcia  na  próżno 
wypatrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy. 

Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wrócił - powiedziała Em. - On do 

złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale nie możesz go 
zmusić, żeby pił. 

Pozwoliła  mu  więc  odejść,  bez  szemrania,  nie  dając  najmniejszego  znaku,  że  go 

potrzebuje. 

A on jeszcze nie wrócił. 

T

eraz,  elegancko  ubrana  w  błękitną  suknię  z  połyskliwego  jedwabiu,  z  włosami 

ułożonymi kunsztownie, stała u wejścia do sali balowej i rozglądała się wokół. 

Nie  przybyły  ani  zbyt  wcześnie,  ani  za  późno.  Sala  była  już  pełna,  lecz jeszcze  nie 

zatłoczona.  Eleganccy  dżentelmeni  prowadzili  konwersację  z  modnie  ubranymi  matronami, 
majętne  wdowy  i  przyzwoitki  siedziały  pod  ścianami.  Ich  podopieczne,  przeważnie  bardzo 
młode  debiutantki,  można  było  łatwo  rozpoznać  po  jasnych  sukniach  w  pastelowych 
odcieniach.  Były  wszędzie.  Odważniejsze  rozmawiały  już  z  zakochanymi  młodzieńcami,  a 
bardziej nieśmiałe trzymały się innych dziewcząt. 

- Popatrz! - 

Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest panna 

Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść? 

Lucinda 

uśmiechnęła się do wesołych panien Morley. 

Oczywiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas. 

Heather rozpromieniła się cała. 

Będziemy  tam  -  powiedziała  do  niej  Em,  wskazując  dłonią,  w  której  trzymała 

lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą. 

background image

Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej sukience z muślinu i ze złotymi 

lokami upiętymi wysoko wyglądała jak zjawisko. 

Śliczna sukienka, chociaż to ja ją wybierałam - oznajmiła Em i poszła przodem w 

stronę szezlonga. 

Lucinda podążyła za nią. Już miała pójść za przykładem Em i usiąść na brokatowym 

siedzeniu,  gdy  koło  niej  pojawił  się  młody  pan  Hollingsworth  w  towarzystwie  starszego, 
daleko bardziej eleganckiego dżentelmena. 

Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu. 

Pan Hollingsworth 

aż się zasapał z podniecenia. 

Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania. 
Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru. 

Pozwoli pani, że przedstawię mojego kuzyna, lorda Ruthvena. 

Elegancki dżentelmen, ciemnowłosy i przystojny, skłonił się z gracją. 

Poczytuję sobie za zaszczyt być przedstawionym pani. 

Lucinda dygnęła, podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. 
Wkrótce zauważyła,  że jego  lordowska mość nie jest jedynym dżentelmenem,  który 

pragnie  towarzystwa  kobiet  bardziej  dojrzałych.  Zaczęli  do  nich  podchodzić  inni,  jemu 
podobni, którzy bez wahania prosili Ruthvena, by ich jej przedstawił. Jego lordowska mość, 
rozbawiony, spełniał ich życzenia. Lucinda próbowała się wycofać, jednak Em powstrzymała 
ją ruchem dłoni. 

Ja będę uważała na Heather. Baw się. Przecież po to są bale. 

Lucinda,  doszedłszy  do  wniosku,  że  Em  wie  więcej  o  tym,  jak  należy  uważać  na 

młode dziewczęta, dała za wygraną i uśmiechnęła się do swego przyszłego dworu. Wkrótce 
siedziała  otoczona  przez  całą  grupę  dżentelmenów,  których  oceniła  jako  rówieśników 
Harry'ego Lestera. Wszyscy co do jednego byli niewysłowienie czarujący. Nie widziała nic 
złego w tym, że przebywa w ich towarzystwie. 

A potem zagrała muzyka. 

Czy mogę prosić o pani pierwszego kotyliona, droga pani? 

Lucin

da odwróciła się i ujrzała przed sobą ramię lorda Ruthvena. 

Oczywiście, milordzie. Będę zachwycona. 

Lord Ruthven uśmiechnął się. 

Nie, moja droga, to ja jestem zachwycony. Pani musi znaleźć inny przymiotnik. 

Lucinda spojrzała na niego pytająco. 

- Nic mi 

nie przychodzi do głowy. Co by pan zasugerował? 

background image

Jego lordowska mość pospieszył z pomocą: 

Nie posiadająca się z radości? Podekscytowana? Uszczęśliwiona? 

Lucinda roześmiała się. Gdy rozpoczęli już taniec, zapytała: 

A może „pod takim wrażeniem, że nie mam słów, by to wyrazić"? 

Lord Ruhtven był zachwycony. 
W miarę upływu wieczoru Lucinda przekonała się, że ma ogromne powodzenie. Jako 

matrona, nie miała karnetu i mogła wybierać, kogo chciała, spośród zapalonych tancerzy. W 
pewnej chwili ich nadmierny zapał obudził jej wrodzoną ostrożność. Lord Ruthven wyglądał 
na zbyt dobrodusznego i leniwego, by stanowić jakieś zagrożenie, ale niektórzy dżentelmeni 

budzili jej niepokój. 

Do  tych  ostatnich  należał  lord  Craven,  który  wszedł  do  sali  balowej  spóźniony, 

zlustrow

ał pole z wysokości schodów, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do Lucindy. 

Zmusiwszy pana Satterly'ego do dokonania prezentacji, jego lordowska mość pochylił się nad 
dłonią Lucindy. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty walca. 

-  Droga pani Bab

bacombe,  mam  nadzieję,  że  zlituje  się  pani  nad  spóźnionym  i 

zaszczyci go, przyjmując zaproszenie do walca? 

Lucinda  spojrzała  mu  w  twarz  i  doszła  do  wniosku,  że  lepiej  by  zrobiła,  gdyby 

zlitowała  się  nad  kimś  innym,  po  czym  popatrzyła  pytającym  wzrokiem  na  dżentelmenów 
stojących naokoło. 

Ci natychmiast pospieszyli jej na ratunek, twierdząc, że propozycja lorda Cravena jest 

oburzająca, arogancka i niesprawiedliwa i przedstawiając jej liczne inne możliwości. Lucinda 
wycofała dłoń z uścisku palców lorda i powiedziała: 

Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać innej partnerki. , Jego lordowska mość 

przybrał natychmiast obrażoną minę. 

Zastanówmy  się  teraz  -  powiedziała  Lucinda  i  już  miała  podać  rękę  panu 

Amberly'emu,  który,  podobnie  jak  lord  Ruthven,  był  bardziej  skłonny  do  zabawy  niż 
uwodzenia, gdy usłyszała za sobą jakiś ruch. 

Długie silne palce objęły jej ramię w miejscu, gdzie było nagie, tuż nad rękawiczką. 

Sądzę, droga pani, że to mój walc. 

Lucinda  wstrzymała  oddech.  Odwróciła  się  i  stanęła  twarzą  w  twarz z Harrym. Ich 

oczy się spotkały. Wargi Harry'ego wygięły się w uśmiechu, który zamienił się w nieznaczny 
grymas, nie dający się zauważyć, gdyż Harry się ukłonił. 

Po chwili wyprostował się z kamiennym wyrazem twarzy. 

Zaraz, Lester! To nie w porządku. 

background image

Pan Amberly miał kwaśną minę. Inni go poparli. 
Harry popatrzył na nich wyniośle, po czym skierował wzrok na Lucindę. 

Przypominam, droga pani, że jest mi pani winna walca. Jestem tutaj, żeby odzyskać 

dług. 

Rzeczywiście, panie Lester. - Lucinda, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu, dała za 

wygraną i uśmiechnęła się z zachwytem. - Zawsze spłacam swoje długi. Mój pierwszy walc w 
stolicy należy do pana. 

Harry powściągnął uśmiech tryumfu. Eleganckim gestem ujął jej dłoń i umieścił ją na 

swoim rękawie. 

Lucind

a  poszukała  wzrokiem  Em,  lecz  jej  mentorkę  zasłaniali  stojący  w  pobliżu 

dżentelmeni. 

- Panowie - 

powiedziała i skinąwszy głową swoim rozczarowanym rycerzom, dała się 

poprowadzić do tańca. 

Harry  milczał,  dopóki  nie  porwał  ich  wir  walca,  lecz  gdy  to  się  stało,  spojrzał  w 

błękitne oczy Lucindy i powiedział: 

Wiem,  droga  pani,  że  pani  nie  ma  doświadczenia,  jeżeli  chodzi  o  wielki  świat. 

Obawiam się, że muszę panią ostrzec, że wielu z dżentelmenów, którzy tak zabiegają o pani 
uśmiechy, należy traktować z wielką ostrożnością. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

To się rozumie samo przez się. 

Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem. 

Ja nie mam siedmiu lat. Nie widzę powodu, dla którego nie miałabym cieszyć się ich 

towarzystwem. Nie jestem tak niedoświadczona, by dać się zwieść ich czarowi. 

Harry  przez  całą  minutę  zastanawiał  się,  czy  nie  przestraszyć  jej  jakimś  bardziej 

jednoznacznym ostrzeżeniem, ale rozmyślił się. Wiedział, przypominając sobie jej rozmowę z 
Jakiem Blountem Pod Zieloną Gęsią, że Lucindę trudno przestraszyć. 

Czy coś jest nie w porządku? Lucinda spojrzała na niego poirytowana. 

- O co chodzi? 

- Jak pan zapewne wie - 

odrzekła - nie mam wielkiego doświadczenia, jeżeli chodzi o 

tańczenie walca. Charles nie tańczył. Pobierałam lekcje, ale w pełnej ludzi sali balowej to co 

innego. 

Harry nie mógł się powstrzymać, uśmiechnął się szeroko. 

Niech się pani po prostu odpręży. 

Spojrzenie, jakim go obrzuciła, świadczyło, że uważa jego dobry humor za coś nie na 

background image

miejscu. 

Harry, powstrzymując się od śmiechu, przyciągnął ją do siebie i zaczął prowadzić tak, 

że ona, czując się teraz pewnie, wykonywała skomplikowane obroty bez najmniejszego błędu. 
Odprężyła się i uświadomiła sobie, że poddaje się cała zmysłom. Jego twarde uda stykały się 

z jej udami, gdy wirowali po sali, czu

ła ciepło jego ciała, bijącą od niego siłę. Powstało w niej 

jakieś dziwne napięcie. Spojrzała spod rzęs na Harry'ego i zobaczyła, że tańczy bez uśmiechu. 

Harry  usiłował  nie  myśleć  o  tym,  że  trzyma  w  ramionach  najwdzięczniejszą  istotę, 

jaką w życiu spotkał, nie chciał zaprzątać sobie uwagi jej krągłymi kształtami, gładkością jej 
pleców, wdzięczną szyją, którą odsłaniała nowa fryzura, chciał natomiast pamiętać o tym, co 
go przywiodło do Londynu. 

Kiedy planuje pani odwiedzić gospody? 

Lucinda ocknęła się i powiedziała: 

Zamierzałam zacząć jutro od gospody Pod Kogutem w Hammersmith. 

Harry nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy zapewniła sobie odpowiednią opiekę. Ta 

przeklęta  kobieta  była  tak  nieracjonalnie  pewna  siebie,  tak  nieświadoma  prawdziwych 

niebezpiecze

ństw, tak uparta... 

Przyjadę po panią o dziewiątej. Niech się pani nie obawia - dodał - pojedziemy moją 

kariolką i będzie z nami Dawlish. Zostaną zachowane wszelkie zasady przyzwoitości. 

Lucinda,  uszczęśliwiona,  omal  się  nie  roześmiała.  Przypomniały  jej  się  słowa  Em. 

Popatrzyła na Harry'ego uważnie, a potem wyraziła z wdziękiem zgodę: 

Dziękuję panu. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo uczyni przejażdżkę bardziej 

interesującą. 

Harry nie mógł nic wywnioskować z pogodnego wyrazu twarzy Lucindy. Przyciągnął 

ją mocniej do siebie i postanowił cieszyć się tańcem. 

Gdy  muzyka  umilkła,  odprowadził  Lucindę  na  miejsce,  gdzie  czekał  na  nią 

niecierpliwie cały jej dwór. Napotkawszy wyczekujące spojrzenia dżentelmenów, zesztywniał 
i  zamiast  puścić  rękę  swej  ślicznej  partnerki  i  skłonić  się  elegancko,  jak  wymagał  tego 
zwyczaj, położył dłoń na jej dłoni, nie uwalniając jej wcale. 

Lucinda udawała, że nie zauważyła, że coś jest nie tak. Wsparta na ramieniu Harry'ego 

gawędziła  z  różnymi  osobami.  Miała  ochotę  spojrzeć  na  niego,  lecz  nie  mogła,  stojąc  tak 
blisko, gdyż jej zainteresowanie byłoby zbyt oczywiste dla otoczenia. Odprężyła się trochę, 
gdy podeszła do nich pani Burnham wsparta na ramieniu pana Courtneya. Wymieniły kilka 
uprzejmych zdań, po czym pani Burnham wzięła na cel pana Amberly'ego. 

Lucinda nie zauważyła tego, gdyż zatonęła w spojrzeniu Harry'ego. Patrzył na nią z 

background image

nieprzeniknionym, coraz bardziej nieprzystępnym wyrazem twarzy, zaciskając przy tym usta. 
Lucinda poczuła nagle, że trudno jej oddychać. 

Dźwięk skrzypiec wybawił ją - nie miała pojęcia, od czego. Podszedł pan Amberly i 

poprosił  ją  do  kadryla.  Spojrzawszy  na  Harry'ego,  wysunęła  delikatnie  rękę  spod  jego 
ramienia. On na chwilę przytrzymał ją, a potem puścił. 

Nie podziękowałam panu jeszcze za walca - powiedziała. - Tańczyło mi się z panem 

doskonale. 

Harry z kamienną twarzą skłonił się w milczeniu. 
Gdy kadryl się skończył i Lucinda wróciła na miejsce, ku swemu rozczarowaniu, nie 

zastała tam Harry'ego. Rozejrzała się, szukając wzrokiem Heather. Jej pasierbica rozmawiała 
właśnie z Geraldem, pannami Morley i jakimiś dwoma młodzieńcami. Wyglądało na to, że 
jest  bardzo  zadowolona.  Lucinda  wróciła  do  swoich  rycerzy.  Rozmawiała  też  z  panią 
Burnham, ale nie bawiła się już tak dobrze jak przedtem. 

Po jakimś czasie rozległy się ponownie dźwięki walca. Lucinda drgnęła. Tańczyła już 

ze wszystkimi członkami swojego dworu, z którymi taniec wydawał jej się bezpieczny. Nie 
spodziewała się kolejnego walca. 

Podniosła oczy i napotkała spojrzenie lorda Ruthvena. 

- No i co, moja droga - 

zapytał - którego z nas zaszczyci pani drugim tańcem? 

Lucinda popatrzyła na swój dwór. Jej wzrok padł na uwodzicielskiego eleganta o kilka 

lat starszego od niej, lecz z pewnością daleko bardziej doświadczonego. Być może ma on na 
myśli  coś  nieprzystojnego,  jednak  będzie  można  sobie  z  nim  poradzić.  Z  pogodnym 
uśmiechem powiedziała: 

Może pana Ellerby? 

Podczas tańca pan Ellerby zachowywał się bez zarzutu. 
Jednak odprowadzając Lucindę, powiedział: 

Nie sądzi pani, pani Babbacombe, że jest tu niezmiernie duszno? 

Lucinda popatrzyła na niego z uśmiechem. 

Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć. 

Sala  była  tak  pełna,  że  spoza  tłumu  nie  mogła  dojrzeć  szezlonga  Em,  gdy 

skończywszy tańczyć walca, znaleźli się w drugim końcu sali. 

Te drzwi prowadzą na taras, a ogrody lady Haverbuck są bardzo duże. Może spacer 

po nich ochłodziłby pani policzki? - zapytał pan Ellerby z błyskiem w oku, a potem dodał, 
pochylając  się  nad  Lucindą  i  ściskając  znacząco  jej  palce:  -  Przecież  nie  mamy  ochoty 
zasłabnąć, prawda? 

background image

Lucinda  zesztywniała  Odetchnęła  głęboko  i  już  miała  powiedzieć  swojemu 

natarczywemu  partnerowi,  że  zasłabnięcia  zdarzają  się  jej  niezmiernie  rzadko,  gdy  ktoś 
wybawił ją z kłopotu. 

Nie sądzę, Ellerby, by pani Babbacombe potrzebny był w tej chwili spacer. 

Te stanowcze słowa sprawiły, że Ellerby zrobił kwaśną minę. 

To była tylko luźna propozycja - powiedział, patrząc groźnie na Harry'ego i podając 

Lucindzie ramię. - Czas na kolację, proszę pani. 

Rzeczywiście - potwierdził Harry. 

Lucinda zauważyła, że mierzy Ellerby'ego lodowatym wzrokiem. Jego palce dotknęły 

lekko jej ramienia, a potem objęły jej przegub. 

Jeżeli pani sobie życzy, odprowadzę panią do stołu - powiedział Harry i wziął ją pod 

ramię. 

Lucinda odprawiła Ellerby'ego, mówiąc uprzejmie: 

Dziękuję panu za uroczego walca. 

Ellerby zamierzał dyskutować, ale napotkawszy wzrok Harry'ego, skłonił się tylko z 

niezadowoloną miną. 

Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział. 

- Jestem tego pewien - 

mruknął Harry pod nosem. 

Słucham? - zapytała Lucinda. 

-  Nic takiego - 

odrzekł,  zaciskając  usta.  -  Czy  nie  mogła  pani  wybrać  bardziej 

odpowiedniego partnera  niż Ellerby? Tylu miała pani wokół siebie dżentelmenów. Czy nie 
widzi pani różnicy? 

Oczywiście, że widzę - odparła Lucinda, podnosząc dumnie głowę. - Tańczyłam już 

ze wszystkimi i nie chciałam, żeby wyglądało, iż któregoś zachęcam. 

Proszę mi wierzyć, pani Babbacombe, lepiej pani zrobi, zachęcając dżentelmenów, a 

całkiem unikając rozpustników. 

-  Nonsens  - 

powiedziała  Lucinda,  naśladując  ton  Em.  -Nie  groziło  mi  żadne 

niebezpieczeństwo. 

Droga  pani,  ja  z  wielkim  trudem  uwierzyłbym,  że  pani  potrafi  dostrzec 

niebezpieczeństwo, nawet wtedy, gdy jest ono tuż-tuż - rzekł Harry z kamienną twarzą. 

Lucinda musiała zasznurować usta, żeby się nie uśmiechnąć. 

- Brednie - 

odparowała. 

Harry popatrzył na nią z poważną miną, a potem zaprowadził ją do stołu. Nie był to 

jeden z małych dwuosobowych stolików stojących pod ścianami, lecz duży stół, przy którym 

background image

pomieścić  się  mogło  spore  towarzystwo,  znajdujący  się  w  pobliżu  bufetu  na  środku  sali. 
Zajmując  miejsce,  które  Harry  dla  niej  zarezerwował,  Lucinda  spojrzała  na  niego 

zaintrygowana. 

Była  jeszcze  bardziej  zaintrygowana,  gdy  członkowie  jej  dworu  zasiedli  przy  tym 

samym stole, a Harry powstrzymał się od wrogich komentarzy. Siedział obok niej, wygodnie 
oparty,  z  kieliszkiem  szampana  w  dłoni  i  w  milczeniu  czuwał  nad  konwersacją.  Jego 
obecność sprawiała, że panowie pozwalali sobie jedynie na przystojne żarty. Przysiadając się 
do  nich,  Anabelle  Burnham  popatrzyła  ciekawie  na  Harry'ego, po czym, podchwyciwszy 
spojrzenie Lucindy, uniosła kieliszek w niemym toaście. Lucinda uśmiechnęła się, a potem 
przeniosła wzrok na twarz Harry'ego. 

Patrzył na nią, zaciskając usta w sposób już dobrze jej znany z nieprzeniknioną miną. 

Na drugi d

zień rano, zgodnie z obietnicą, Harry czekał na nią w holu Hallows House 

punktualnie o dziewiątej. 

Schodząc  po  schodach  w  sukni  w  kolorze  hiacyntów  i  zarzuconej  na  nią  błękitnej 

pelerynie, Lucinda poczuła, że ogląda ją spojrzeniem znawcy. 

- W tej pelerynie przynajmniej pani nie zmarznie - 

powiedział, pochylając się nad jej 

drobną dłonią. - Proszę nie zapomnieć o rękawiczkach. 

Lucinda wyjęła rękawiczki z torebki. 

Wrócę  na  obiad,  Fergusie  -  zapowiedziała  i,  nakładając  starannie  rękawiczki, 

spojrzała na Harry'ego. - Czy pan zje z nami, panie Lester? 

Nie... Proszę przekazać ciotce wyrazy ubolewania -odparł, prowadząc ją do drzwi. - 

Mam inne zobowiązania. 

Lucinda zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i spytała: 

Mam  nadzieję,  że  nie  sprawiam  panu  kłopotu,  oczekując  pańskiej  opieki  podczas 

wizyt w gospodach? 

Żadnego, droga pani. Jak pani zapewne pamięta, sam to pani zaproponowałem. - Nie 

chciał zastanawiać się dlaczego. - Skoro już czas, to jedźmy. 

Pomógł jej wsiąść do kariolki, w której czekał Dawlish, i ruszyli. 
Znalazłszy  się  w  Hammersmith,  na  dziedzińcu  gospody  Pod  Kogutem,  Lucinda 

zorientowała się, że gospoda ta bardzo przypomina gospodę Pod Herbem. Wystarczyło jedno 
spojrzenie na Harry'ego, by oberżysta, pan Honeywell, z szacunkiem oprowadził ją po dużym 
budynku składającym się z trzech połączonych ze sobą skrzydeł. Znajdowali się właśnie na 
parterze i kierowali w stronę głównego wejścia,  gdy Lucinda usłyszała śmiech dobiegający 
zza drzwi, które, jak sądziła, prowadziły do jednej z sypialni. 

background image

Przypomniała jej się gospoda Pod Zieloną Gęsią, jednak tutaj śmiech dobiegający jej 

uszu był śmiechem mężczyzny. Przystanęła. 

- Co jest za tymi drzwiami? - 

zapytała. 

Salonik dla stałych gości, proszę pani - odrzekł z kamienną twarzą pan Honeywell. 

-  Salonik?  - 

Lucinda  popatrzyła  ze  zmarszczonymi  brwiami  na  zamknięte  drzwi.  - 

Cztery saloniki. Czy to nie za wiele? 

Znajdujemy  się  tak  blisko  miasta  -  wyjaśnił  pan  Honeywell  -  więc  bardzo  często 

zdarza się nam wynajmować pokoje na grupowe spotkania. 

Lucin

da zasznurowała usta. 

Chciałabym zobaczyć ten salonik, Honeywell. 

Ten jest obecnie zajęty, ale w innym skrzydle mamy drugi, zupełnie taki sam. Może 

zechciałaby pani obejrzeć tamten? 

- Owszem. A kto zajmuje obecnie ten? 

Yyy... grupa dżentelmenów, proszę pani. 

Lucinda spojrzała pytająco i już miała coś powiedzieć, kiedy Honeywell zagrodził jej 

drzwi do saloniku, mówiąc: 

Nie radziłbym pani im przerywać. 

Lucinda, zdziwiona, zmierzyła wzrokiem pana Honeywella. 

- Kto tam jest? 

Na dźwięk tych słów Lucinda drgnęła, bo to Harry Lester je wypowiedział, a były to 

pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w ciągu ostatniej godziny. 

Pan Honeywell spojrzał na niego błagalnie. 

To grupa młodych elegantów, proszę pana. Wie pan, jakiego pokroju. 

- W istocie - powiedzia

ł Harry i zwrócił się do Lucindy: - Nie może pani tam wejść. 

- Co takiego? 

Harry wytrzymał jej wzrok. 

Pozwoli pani, że powiem to tak - odezwał się głosem cichym, lecz stanowczym. - 

Pani tam nie wejdzie. 

Lucinda miała wielką ochotę domagać się od niego, by wyjaśnił, dlaczego tak mówi, 

tylko  po  to,  żeby  się  przekonać,  jak  na  to  zareaguje.  Powstrzymała  się  jednak  i, 
spiorunowawszy go wzrokiem, zwróciła się do pana Honeywella: 

Proszę mi pokazać drugi salonik. 

Oberżysta odetchnął z ulgą. 

Po obejr

zeniu saloniku i wysłuchaniu wielokrotnych zapewnień, że jest taki sam jak 

background image

tamten, Lucinda zdjęła rękawiczki i kiwnęła na Honeywella. 

Teraz obejrzę księgi. Proszę je przynieść. 

Położywszy  rękawiczki  i  torebkę  na  stole,  Lucinda  podeszła  do  okna,  odetchnęła 

głęboko  i  odwróciła  się,  stając  twarzą  w  twarz  z  Harrym.  Stał  przed  nią  i  mierzył  ją 
wyzywającym spojrzeniem. 

Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie Lester, że nie miałam zamiaru przerywać 

nikomu prywatnego spotkania. 

Chciałam to wyjaśnić panu Honeywellowi, kiedy pan się wmieszał. 
Niepewny wyraz twarzy Harry'ego i zmieszanie widoczne w jego oczach podziałały 

na Lucindę jak balsam. Bezzwłocznie wykorzystała przewagę. 

Chciałam tylko sprawdzić, czy goście działają w dobrej wierze, korzystając z mojej 

go

spody. Nawet pan musi przyznać, że mam do tego prawo. Ani pan, ani pan Honeywell nie 

powinniście traktować mnie jak dziecko, które nie wie, co jest właściwe, a co nie! A poza 
tym, drogi panie, nie na leżało mi grozić. - Podniosła dumnie głowę. - Chcę usłyszeć słowo 
„przepraszam" za pańskie zachowanie niegodne dżentelmena. 

Reakcją na jej żądanie było milczenie. Harry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. 

Proponuję, droga pani, by opanowała pani wzburzenie. Moje zachowanie przez cały 

dzisiejszy ranek było jak najbardziej godne dżentelmena. 

Tak pan uważa? 

Przyznaję, że zarówno ja, jak i Honeywell wyciągnęliśmy pochopne wnioski. Za to 

panią  przepraszam.  Jednak  co  do  reszty...  Obawiam  się,  że  musi  pani  zrozumieć,  że  były 
nader ważkie powody... 

- Powody? 

Jakie, jeśli wolno spytać? 

Ano takie, że on, wiedziony nieodpartym impulsem pragnął ją chronić, zadbać o jej 

bezpieczeństwo.  Świadomy  tej  prawdy  Harry  spojrzał  w  błękitne  oczy,  a  potem  na  usta  -
czerwone, pełne i z lekka rozchylone. Wiedziony wewnętrznym przymusem i świadomy tego, 
że Lucinda oddycha bardzo szybko, a jemu samemu serce wali jak młotem, Harry wyciągnął 
rękę i jednym palcem delikatnie przeciągnął po jej dolnej wardze. 

Dreszcz, który wstrząsnął Lucindą, poruszył go do głębi. 
Wezbrało w nim pożądanie. Usiłował je opanować. Próbował odetchnąć, próbował się 

cofnąć, lecz nie był w stanie tego uczynić. 

Za drzwiami rozległy się kroki, skrzypnęła deska w podłodze. 
Harry błyskawicznie pochylił się i dotknął ustami jej warg w pieszczocie tak krótkiej, 

że zaledwie zdołał zarejestrować delikatne poruszenie jej warg pod swoimi. 

background image

Gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Honeywell, Harry stał przy kominku, w 

odległości kilku jardów od Lucindy. Oberżysta nie zauważył niczego niezwykłego. Położył 
ciężkie księgi na stole i spojrzał na Lucindę wzrokiem pełnym nadziei. 

Wahała  się  przez  chwilę,  starając  się  opanować  emocje,  a  następnie  ruszyła  w 

kierunku stołu z miną tak wyniosłą, że pan Honeywell zamrugał oczyma. 

Tylko liczby dotyczące bieżącego roku, proszę. 

Oberżysta pospieszył spełnić jej żądanie. 
Pochylając się nad księgami, Lucinda starała się uspokoić nerwy wzburzone tym zbyt 

krótkotrwałym pocałunkiem, a także bliskością Harry'ego. Przez moment wydawało jej się, że 
świat naokoło niej wiruje jak szalony, odsunęła więc od siebie wspomnienia i skupiła się na 
liczbach. Po półgodzinie podniosła znad nich głowę z zadowoleniem. W tej chwili panowała 
już  nad  sobą  całkowicie  i  czuła  się  na  siłach,  by  prowadzić  niezobowiązującą  rozmowę 

podczas drogi powrotnej na Audley Street. 

Harry  odpowiadał  na  jej  pytania,  ale  poza  tym  nie  angażował  się  w  tę  rozmowę, 

pozwalając jej mówić. Gdy znaleźli się przed domem Em, Lucinda czuła, że poszło jej bardzo 

dobrze. 

Harry pomógł jej wysiąść, a ona, stojąc już obok kariolki, powiedziała: 

Bardzo jestem panu wdzięczna za opiekę, panie Lester. 

I  z  czymś,  co  uważała  za  chwalebny  hart  ducha,  powstrzymała  się  od  wszelkich 

dalszych komentarzy. 

Naprawdę? 

Harry popatrzył na nią pytająco. 

Naprawdę. 

W takim razie proszę powiedzieć Fergusowi, żeby mnie poinformował, kiedy pani 

życzy sobie skontrolować kolejną gospodę - rzekł, obejmując jej kibić. 

Lucinda  czuła  ciepło  jego  dłoni  i  pomyślała,  że  tamten  króciutki  pocałunek  był 

pierwszą oznaką, że zwycięstwo jest możliwe. Postanowiła wytrwale do niego dążyć. Jeżeli 
raz przełamała jego opór, uda jej się to ponownie. 

Nie mogę zabierać panu tyle czasu - powiedziała, spuszczając oczy. 

Harry zmarszczył brwi. 

Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi go pani zabierała - odrzekł, a potem dodał, 

przypomniawsz

y sobie o ostrożności: - Mówiłem już przedtem, że skoro jest pani gościem 

mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, to jestem pani winien opiekę. 

Wydawało  mu  się,  że  słyszy  zniecierpliwione  „hm!".  Powstrzymując  uśmiech, 

background image

odwrócił głowę i napotkał współczujące spojrzenie Dawlisha. 

Następnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy puścił kibić Lucindy, cofnął się o krok 

i  podał  jej  ramię,  a  potem,  ignorując  przeczucia  swego  wiernego  giermka,  poprowadził  ją 

rycersko po schodach. 

Czekając,  aż  Fergus  otworzy  drzwi,  Lucinda  uniosła  wzrok  i  dostrzegła  wymianę 

spojrzeń między Harrym a Dawlishem. 

Dawlish wydaje się bardzo przygnębiony. Czy coś się stało? 

- Nie, nie jest przyzwyczajony do tak wczesnego wstawania. 

- O! - 

zdziwiła się Lucinda. 

- Au revoir, droga pani. 

Przekra

czając  próg,  Lucinda  obejrzała  się  i  posłała  Harry'emu  uśmiech  -  łagodny, 

kuszący  uśmiech  uwodzicielki.  A  potem  powoli  ruszyła  w  stronę  schodów.  Całkowicie 
zahipnotyzowany Harry stał i patrzył za nią, a ona szła, kołysząc lekko biodrami. 

Proszę pana? 

Har

ry  ocknął  się.  Kiwnąwszy  głową  Fergusowi,  odwrócił  się  i  zbiegł  po  stopniach. 

Wsiadając do kariolki, posłał Dawlishowi ostrzegawcze spojrzenie. 

A potem zajął się końmi. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Tydzień później Harry siedział przy biurku w małej bibliotece w swoim londyńskim 

mieszkaniu. Okno wychodziło na zadrzewione podwórze. Na zewnątrz maj zmierzał wielkimi 
krokami  ku  ciepłemu  czerwcowi,  a  eleganckie  towarzystwo  szykowało  się  na  nadchodzące 
szaleństwo ślubów i weselnych przyjęć. Na ustach Harry'ego ukazał się cyniczny uśmieszek -
jemu było w głowie zupełnie co innego. 

Rozległo się ciche pukanie. Drzwi się otworzyły i do biblioteki zajrzał Dawlish. 

A... tutaj pan jest. Pomyślałem sobie, że zechce pan wiedzieć, że panie wybierają się 

dziś wieczorem do lady Hemminghurst. 

Do diabła! 

Harry  skrzywił  się.  Amelia  Hemminghurst  miała  słabość  do  rozpustników  i 

uwodzicieli, więc wśród gości zapewne będzie ich wielu. 

Będę chyba musiał się tam pokazać. 

Tak też myślałem. Pójdzie pan pieszo czy mamy zaprzęgać do powozu? 

Harr

y zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. 

Pójdę pieszo. 

Będzie  już  zapadał  zmierzch;  krótki  spacer  na  Grosvenor  Square  ukoi  mu  nerwy 

napięte z powodu ograniczeń, jakie sobie ostatnio narzucał. 

Dawlish wycofał się, kiwając głową. 
Bawiąc  się  niedbale  piórem,  Harry  po  raz  kolejny  przemyślał  swoją  strategię. 

Opuściwszy  Newmarket,  uparcie  trzymając  się  planu,  pojechał  do  Lester  Hall.  Tam  zastał 
swego  brata  Jacka  z  mającą  wkrótce  zostać  jego  żoną  panną  Sophią  Winterton  oraz  jej 

opiekunami, wujem 

i  ciotką,  czyli  panem  i  panią  Webb.  Nie  miał  nic  przeciwko  pannie 

Winterton, w której jego brat był zadurzony aż do ogłupienia, ale nie podobało mu się, że w 
srebrnobłękitnych oczach pani Webb zapala się niebezpieczny blask i że ta dama patrzy na 

niego roz

marzonym  wzrokiem.  Doszedł  w  końcu  do  wniosku,  że  Londyn  będzie  dla  niego 

miejscem bezpieczniejszym niż Lester Hall. 

Przyjechał do miasta na dzień przed przybyciem ciotki i jej towarzyszek. Wiedząc, że 

Em, wychowana w bardziej niebezpiecznych czasach, nie 

rusza się w podróż bez eskorty, był 

spokojny, że pani Babbacombe podczas drogi nic nie zagraża. 

Jednak  po  przyjeździe  do  Londynu  zagrażało  jej  wiele.  Harry  przyczaił  się  na  tak 

długo, jak to było możliwe, mając nadzieję, że dzięki temu salonowe lwice i swatki nie będą 

background image

miały pojęcia o tym, że znajduje siew mieście. Dnie spędzał w klubach, gdzie bywali jedynie 
mężczyźni, unikał parku w godzinach spacerów i jeździł wszędzie powozem, zamiast chodzić 
pieszo po chodnikach, gdzie stałby się ofiarą różnych wdów i mamuś. Czyniąc to wszystko, 
osiągnął w zasadzie swój cel. 

Dzięki temu, że Dawlish spędzał całe dnie w kuchni Hallows House, mógł pojawiać 

się w pełnym świetle tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. 

Tak  jak  dziś  wieczorem.  Dotychczas  udawało  mu  się  ochronić  tę  przeklętą  kobietę 

zarówno  przed  gośćmi  gospód,  jak  i  przed  salonowymi  uwodzicielami,  co  wzbudziło 
zdziwienie  wśród  eleganckiego  towarzystwa.  A  co  do  zakusów  swatów  i  mamuś  córek  na 
wydaniu, to mieli oni niewielkie pole do popisu dzięki temu, że ograniczył swoje bytności w 
wielkim świecie tylko do okazji, przy których bywała tam Lucinda Babbacombe. 

Harry  uśmiechnął  się  do  siebie  i  odłożył  pióro.  Wiedział,  że  jest  za  wcześnie  na 

tryumf,  bo  sezon  towarzyski  jeszcze  nie  dobiegł  końca.  Wstał  i  zmarszczył  brwi.  Miał 
nadzieję,  że  aż  do  jego  zakończenia  uda  mu  się  wytrwać  w  tym,  by  zachowywać  się  jak 
dżentelmen. 

Proszę mi powiedzieć, panie Lester, czy dobrze się pan bawi w tym sezonie? 

To  pytanie  zaskoczyło  Harry'ego.  Spojrzał  w  twarz  swojej  partnerki,  patrzącej  na 

niego z wyrazem uprzejmego zainteresowania, a potem uniósł głowę i wykonał z nią kilka 
obrotów.  Gdy  przybył  do  sali  balowej  u  lady  Hemminghurst,  zastał  ją  już  otoczoną  przez 
grupę największych uwodzicieli w całym mieście. Nie marnując więc czasu, wyprowadził ją z 
ich zasięgu. 

- Nie - 

odpowiedział na jej pytanie. 

Więc dlaczego pan tu jest? Lucinda patrzyła mu w twarz, spodziewając się szczerej 

odpowiedzi. Pytanie to stało się dla niej bardzo ważne, ponieważ dni mijały, a on nie uczynił 

nic, 

żeby sprawić, by ona nim się zainteresowała. Em miała rację: był jak koń. Przyjechał za 

nią do Londynu, ale jej nie ścigał. 

Wybrał się z nią do wszystkich czterech gospód i nie odstępował jej na krok, podczas 

gdy dokonywała w nich inspekcji, ale ani razu nie zaproponował, że zabierze ją gdzie indziej. 
Wszelkie wzmianki o parku, o tym, jak piękne są Richmond i Merton, przyjął tak, jakby o 
nich w ogóle nie słyszał. 

Postawę, jaką przybrał w salach balowych, Lucinda była skłonna określić mianem psa 

ogrodnika. N

iektórzy, jak na przykład lord Ruthven, byli tym ubawieni. Inni, jak na przykład 

ona sama, zaczynali tracić cierpliwość. 

Harry spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby chcąc ją zniechęcić do dalszych pytań. 

background image

Czy  mam  p rzez  to  rozu mieć,  że  wo lałby  p an  być  ze  swoimi  końmi?  -  zapytała 

słodkim głosem. 

- Tak - 

odrzekł Harry. - Daleko bardziej wolałbym być teraz w Lestershall. 

- W Lestershall? - 

powtórzyła. 

Harry potwierdził kiwnięciem głowy. 

W Lestershall Manor... w mojej stadninie. Otrzymała nazwę od wioski, która z kolei 

ma nazwę pochodzącą od nazwy głównego majątku mojej rodziny. 

Rezydencja ta wymagała generalnego remontu. Teraz, mając pieniądze, doprowadzi ją 

do  porządku.  Zbudowany  bez  jednolitego  planu  dom  z  pruskiego  muru  będzie  wspaniałą, 
wygodną rezydencją. Zamieszka tam, gdy się ożeni. 

Gdy się ożeni? Harry zacisnął zęby i zmusił się, by spojrzeć na swoją partnerkę. 
Lucinda odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem. 

Więc dlaczego nie jest pan w Lestershall Manor? 

Bo dom jest pusty, nie wykończony. Te słowa cisnęły się Harry'emu na usta, ale ich 

nie wypowiedział. Rzekł natomiast: 

Ponieważ jestem tutaj i tańczę z panią walca. 

W jego tonie nie było nic uwodzicielskiego. 

Czy mogę mieć nadzieję, że sprawia to panu przyjemność? 

Harry zacisnął wargi. 

Droga pani, zapewniam panią, że tańczenie z panią walca jest jedną z nielicznych 

przyjemności, jakie oferuje mój obecny tryb życia. 

Lucinda przybrała sceptyczny wyraz twarzy. 

Pańskie obecne życie jest do tego stopnia uprzykrzone? 

- W istocie. Moje obec

ne życie jest czymś, czego nie zniósłby żaden hulaka. 

- Dlaczego pan je znosi? - 

zapytała łagodnym tonem Lucinda. 

Harry, słysząc ostatnie takty walca, wykonał obrót i znieruchomiał wraz z zadającą mu 

to pytanie Lucindą. Patrzyła na niego zachęcająco, uspokajająco. Z wielkim wysiłkiem cofnął 
się jednak, powracając do cynicznej postawy, dzięki której tak długo pozostawał bezpieczny. 
Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, wypuścił ją z objęć i podał jej ramię. 

Rzeczywiście  dlaczego,  droga  pani?  Obawiam  się,  że  sam  n ie  b ęd ę  n igdy  tego 

wiedział. 

Lucinda  poczuła,  że  ogarniają  zniecierpliwienie.  Wsparła  się  na  jego  ramieniu, 

uświadamiając sobie, że walc, a prosił ją zawsze tylko do walca, trwa zbyt krótko, by mogła 
skruszyć  jego  opór.  Dlaczego  tak  uparcie  zaprzeczał  temu,  co  -wiedzieli to oboje -  było 

background image

faktem? To pytanie nie dawało jej spokoju. 

Pańska ciotka była zdziwiona, widząc pana w mieście. 

Mówiła, że... że będą pana ścigać damy pragnące wydać za pana swoje córki. 
Czy on uważa małżeństwo za pułapkę? - zastanowiła się. 

Śmiem twierdzić, że to prawda - odrzekł Harry. - Zresztą Londyn podczas sezonu 

nigdy  nie  był  miejscem  bezpiecznym  dla  dobrze  urodzonych  i  dobrze  sytuowanych 
dżentelmenów. Bez względu na to, jaką by się cieszyli reputacją - dodał, patrząc jej w oczy. 

Uważa pan te... pościgi za coś nieuniknionego? 

Tak nieuniknionego jak wiosna, choć o wiele mniej przyjemnego. A teraz chodźmy, 

odprowadzę panią do Em. 

- Ach... 

Lucinda rozejrzała się i zauważyła falujące łagodnie firanki u drzwi prowadzących na 

taras. Za tymi drzwiami, pod rozgwieżdżonym niebem, rozciągał się cienisty ogród. 

Właściwie - powiedziała - jest mi trochę gorąco. 

To kłamstwo sprawiło, że jej twarz oblał rumieniec. 
Harry przyjrzał jej się przymrużonymi oczami. Nie potrafiła kłamać, było to dla niego 

oczywiste. 

Może - ciągnęła Lucinda, starając się mówić lekkim tonem - pospacerowalibyśmy po 

tarasie? 

To w takich chwilach jak ta najbardziej odczuwała braki w swoim wychowaniu. Fakt, 

że wyszła za mąż w wieku lat szesnastu, sprawił, iż nie miała pojęcia o flircie ani też o tym, 
jak  zachęcać  mężczyznę.  Gdy  jej  towarzysz  nic  nie  odpowiedział,  spojrzała  na  niego 

niepewnie. 

Harry  miał  minę  człowieka  zirytowanego,  który  ma  świadomość,  że  musi 

zachowywać się grzecznie. 

Droga  pani,  byłbym  niezmiernie  zadowolony,  gdyby  wbiła  pani  sobie  do  swojej 

ślicznej główki, że jestem tutaj, w Londynie, stawiając czoło wszelkim niebezpieczeństwom, 

z jednego i tylko jednego powodu. 

- Ach tak. 

- Tak. 

Z wymuszonym spokojem Harry ruszył z miejsca, trzymając ją pod ramię. 

Jestem  tutaj  mianowicie  po  to,  by  dopilnować,  żeby  pani,  wbrew  moim  własnym 

inklinacjom,  a  nade  wszystko  wbrew  inklinacjom  zadurzonych  w  pani  dżentelmenów, 
zakończyła ten sezon tak, jak go pani rozpoczęła - tu zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: - 

background image

jako cnotliwa wdowa. 

Naprawdę? - Lucinda  była lekko wzburzona. - Nie zdawałam sobie sprawy,  panie 

Lester, że zatrudniłam pana na stanowisko obrońcy swojej cnoty. 

Uczyniła to pani. 

Spojrzała na niego, zamierzając zaprzeczyć... i napotkała uważne spojrzenie zielonych 

oczu. 

W  momencie  gdy  na  drodze  do  Newmarket  podała  mi  pani  rękę  i  pozwoliła  się 

wyciągnąć z karety. 

Lucindzie przypomniała się chwila, kiedy klęczała na boku przewróconego powozu, 

otoczona ramionami Harry'ego. Opanowała drżenie i uniosła dumnie głowę. 

- To nonsens. 

Przeciwnie.  Czytałem  gdzieś,  że  jeżeli  mężczyzna  uratuje  drugiego  mężczyznę,  to 

bierze  na  siebie  odpowiedzialność  za  jego  uratowane  życie.  Przypuszczam,  że  to  samo 
dotyczy sytuacji, gdy ktoś uratuje kobietę. Lucinda zmarszczyła brwi. 

Tak mówi filozofia Wschodu. A pan jest z krwi i kości Anglikiem. 

- Filozofia Wschodu? - 

Harry uniósł brwi. - Pochodząca bez wątpienia z tych krajów, 

w  których  kobiety  noszą  na  twarzach  zasłony  i  są  zamykane  w  domach.  Zawsze 
przypisywałem  takie  mądre  postępowanie  temu,  że  owe  cywilizacje  są  znacznie  starsze  od 

naszej. 

Lucinda starała się opanować. Czuła, że gdyby usłyszała jeszcze jedno  tego rodzaju 

gładkie  usprawiedliwienie  faktu,  że  Harry  jej  towarzyszy,  zaczęłaby,  ku  wstydowi  Em  i 
własnemu, krzyczeć z wściekłości. Przywołała jednak na usta pogodny uśmiech i pozwoliła, 
by komplementy i podziw adoratorów ukoiły jej urażoną dumę. 

Harry znosił to przez pięć minut, a potem w milczeniu oddalił się. Krążył przez chwilę 

po sali, rozmawiając z różnymi znajomymi, a potem wycofał się do niszy, z której mógł mieć 
oko  na  ów.  słodki  ciężar,  który  dobrowolnie  wziął  sobie  na  barki.  Jego  obecność  oraz 
okazywane  zainteresowanie  stanowiły  dla  Lucindy  skuteczną  ochronę.  Był  jednak  gotów 
pójść  o  zakład,  że  nie  ma  nikogo  pośród  eleganckiego  towarzystwa,  kto  rozumiałby  jego 
rzeczywiste intencje. Lucinda tańczyła właśnie walca, tym razem z panem Amberlym. Jednak 
dopiero po kilku figurach przypomniała sobie, że powinna się uśmiechać do swego partnera. 

Była bowiem wyraźnie poirytowana. 
Przecież  uwodziciel  powinien  uwodzić  kobiety,  a  zwłaszcza  wdowy.  Czy  ona  sama 

jest naprawdę tak beznadziejna, że nie potrafi przełamać oporu Harry'ego? Nie chodziło o to, 
że chciała zostać uwiedziona, jednak wziąwszy pod uwagę jego skłonności i jej własny status, 

background image

to byłby dla nich najlepszy pierwszy krok. Lucinda była dumna z własnego pragmatyzmu i 
uważała, że na całą sytuację należy patrzeć z realizmem. 

Harry przyjechał do Londynu i nadskakiwał jej, ale to z pewnością nie wystarczało. 

Potrzeba było czegoś więcej. Lucinda popatrzyła na pana Amberly'ego i pomyślała, że jeżeli 
w  swoim  tak  zaawansowanym  wieku  chce  się  nauczyć,  jak  zachęcać  mężczyzn,  to  musi 
zacząć ćwiczyć tę umiejętność. Gdy umilkły tony walca, a oni znaleźli się w drugim końcu 
sali,  chwyciła wachlarz wiszący na wstążce u  jej przegubu,  otworzyła  go  i zaczęła się nim 
wachlować. 

Tutaj jest bardzo ciepło, prawda? - zwróciła się do pana Amberly'ego. 

Rzeczywiście, droga pani. 

Wzrok  pana  Amberly'ego  pobiegł  w  stronę  tarasu.  Lucinda,  skrywając  uśmiech, 

zaproponowała: 

Jeżeli  usiądę  na  tamtym  krześle  i  zaczekam,  to  czy  przyniesie  mi  pan  szklankę 

lemoniady? 

Jej rycerz był rozczarowany. 

Oczywiście - powiedział, odprowadził ją do krzesła i oddalił się. 

Lucinda  oparła  się  wygodnie  i  czekała.  Pan  Amberly  powrócił  wkrótce  z  dwoma 

kieliszkami płynu w podejrzanym kolorze. 

Pomyślałem, że będzie pani wolała szampana. 

Lucinda przyjęła kieliszek i wypiła pierwszy łyk. Harry zwykle przynosił jej szampana 

podczas kolacji i nigdy nie zdarzy

ło  się,  żeby  wypity  trunek  zakłócił  jej  zdolność  jasnego 

myślenia. 

Dziękuję panu - powiedziała z uśmiechem. - Byłam bardzo spragniona. 

Nic dziwnego, droga pani. Tutaj panuje taki ścisk. -Pan Amberly spojrzał Lucindzie 

w twarz. - 

Aż trudno rozmawiać, prawda? 

Lucinda zauważyła błysk w jego oczach i znów się uśmiechnęła. 

Rzeczywiście - potwierdziła. 

Pan  Amberly  zaczął  jednak  mówić  -  o pogodzie, o wydarzeniach towarzyskiego 

sezonu  - 

aż w końcu zaprosił Lucindę na przejażdżkę do Richmond, którego to zaproszenia 

Lucinda,  odmawiając  grzecznie,  nie  przyjęła.  Oddała  opróżniony  kieliszek  panu  Amberly' 
emu, a on odstawił go na tacę niesioną przez przechodzącego właśnie lokaja. 

Jestem niepocieszony, droga pani, że mi pani odmawia. 

Może jednak w przyszłości jakaś inna propozycja spotka się z aprobatą? 
Lucinda omal się nie roześmiała. 

background image

Być  może  -  powiedziała  i  wstała,  wspierając  się  ciężko  na  ramieniu  pana 

Amberly'ego. 

Poczuła nagle, że ma wypieki i że jest jej o wiele bardziej gorąco niż przed wypiciem 

napoju. Pan Amberly spojrzał na nią bystro. 

Może, droga pani, zrobiłby pani dobrze łyk świeżego powietrza? 

Lucinda popatrzyła w stronę drzwi prowadzących na taras i wyprostowała się. 

- Raczej nie - 

powiedziała. 

Chciała poćwiczyć wabienie mężczyzn, ale nie miała zamiaru psuć sobie opinii. 

Proponuję, proszę pani, żeby wypiła pani to. 

Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, sugerował, że jeżeli wie, co jest dla niej 

dobre, powinna to zrobić. 

Wzięła szklankę i podniosła ją do ust, a jej wzrok padł na :warz Harry'ego. 

- Co to jest? 

-  Zimna woda - 

odrzekł  Harry,  a  potem  patrząc  na  Freiericka  Amberly'ego, 

powiedział: - Możesz iść, Amberly. Ja odprowadzę panią Babbacombe. 

- Skoro nalegasz, Lester. - 

Ujął dłoń Lucindy i skłonił się nad nią elegancko. - Zawsze 

do usług, pani Babbacombe. 

Lucinda obdarzyła go szczerym uśmiechem. 

Dziękuję panu za ten czarowny, niezapomniany taniec. 

Mina pana Amberly'ego sugerowała, że uczyniła postępy. 
Harry zmierzył ją badawczym spojrzeniem. 

- Droga pani, czy kto

ś pani kiedykolwiek wyjaśnił, że warunkiem pozostania cnotliwą 

wdową jest powstrzymanie się od zachęcania uwodzicieli i rozpustników? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy. 

Ależ, drogi panie Lester, co pan ma na myśli? Bo jeżeli chodzi o pana Amberly'ego, 

to my 

tylko gawędziliśmy. 

Harry  wziął  od  niej  pustą  szklankę  i  postawił  ją  na  przesuwającej  się  właśnie  obok 

tacy, po czym ujął Lucindę pod ramię. 

A teraz, droga pani, będziemy bardzo powoli spacerować po sali. 

- Bardzo powoli? Dlaczego? 

Żeby pani się nie potknęła i ponownie nie wpadła w ramiona jakiegoś uwodziciela. 

- Ach, tak. 

Lucinda kiwnęła głową, po czym z uśmiechem zadowolenia na ustach pozwoliła mu 

poprowadzić się - bardzo powoli - przez tłum. 

background image

Wsiadając  wraz  z  Em  do  powozu,  Lucinda  czuła,  że  huczy  jej  w  głowie.  Za  nimi 

wspięła się do pojazdu Heather i natychmiast zwinęła się na przeciwległym siedzeniu. 

Nie mam pojęcia, do czego zmierza Harry - stwierdziła Em, gdy Heather zasnęła. - 

Zrobiłaś jakieś postępy? 

Lucinda uśmiechnęła się w ciemnościach. 

Sądzę, że znalazłam szczelinę w jego zbroi. 

Najwyższy czas - prychnęła Em. - Ten chłopak jest okropnie uparty. 

Rzeczywiście  -  przyznała  Lucinda.  -  Nie  jestem  pewna,  jak  długo  zajmie  mi 

przekształcanie tej szczeliny w szparę ani jak trudne to będzie zadanie. Zresztą nie wiem, czy 
w ogóle mi się to uda. 

Musisz spróbować wszelkich sposobów. 

Hm. Ja też tak sądzę. 

W poniedziałek tańczyła dwa razy z lordem Ruthvenem. 
We wtorek odbyła przejażdżkę z panem Amberlym. 
W środę spacerowała po Bond Street wsparta na ramieniu pana Satterly'ego. 
A w czwartek Harry był już gotowy ukręcić jej śliczną główkę. 

Przypuszczam,  że  ta  kampania  ma  twoje  błogosławieństwo  -  powiedział  do  ciotki 

siedzącej na kanapce w sali balowej u lady Harcourt, nie starając się nawet ukryć wściekłości. 

- Kampania? - 

Em otworzyła szeroko oczy. - Jaka kampania? 

Pozwól się poinformować, droga ciociu, że twoja protegowana nabrała niezdrowego 

zamiłowania do niebezpiecznego życia. 

Wypowiedziawszy  to  ostrzeżenie,  odszedł,  ale  nie  przyłączył  się  do  grona 

otaczającego  Lucindę  Babbacombe.  Stanął  jednak  pod  ścianą  w  pobliżu,  nie  spuszczając  z 
niej oka i nie będąc przez nią widzianym. 

Nagle ktoś klepnął go energicznie po ramieniu. 

Tutaj jesteś, mój bracie. Szukałem cię wszędzie, ale nie spodziewałem się znaleźć cię 

właśnie tutaj. 

- A co ciebie sprowadza do miasta? 

Przygotowania  oczywiście.  Teraz  już  wszystko  jest  gotowe.  W  przyszłą  środę,  o 

jedenastej, w kościele Świętego Jerzego. Liczę na twoje wsparcie. 

Harry uśmiechnął się. 

Będę. 

To świetnie. Nie znalazłem jeszcze Geralda. Harry rozejrzał się po sali. 

- Jest tam, obok tych blond loków. 

background image

A,  rzeczywiście,  muszę  go  złapać.  Harry  zauważył,  że  brat  nie  odrywa  oczu  od 

szczupłej  blondynki  tańczącej  z  lordem  Harcourtem,  który  wyglądał  na  zachwyconego 
partnerką. 

Jak się ma Pater? 

Świetnie. Dożyje osiemdziesiątki. Albo przynajmniej chwili, gdy wszyscy będziemy 

pożenieni. 

Harry powstrzymał się od komentarza. Jack słyszał nieraz jego uwagi dyskredytujące 

małżeństwo.  Ale  nawet  on  nie  wiedział,  dlaczego  jego  niechęć  do  tej  instytucji  jest  tak 
gwałtowna. 

Kierując wzrok tam, gdzie brat, Harry przyjrzał się jego wybrance. Sophia Winterton 

była uroczą, całkowicie szczerą i uczciwą kobietą, której Jack, Harry był tego pewien, mógł 
ufać. Przeniósł wzrok na zgrabną główkę Lucindy. Może stosować różne sztuczki, tak jak to 
czyni  obecnie,  ale  jej  motywy  będą  zawsze  jasne.  Jest  szczera  i  bezpośrednia  i  nigdy  nie 
skłamie ani nie zdradzi. Nie jest po postu do tego zdolna. 

Harry poczuł, że wzbiera w nim nagła tęsknota, w ślad za którą natychmiast pojawia 

się  dawna  niepewność.  Harry  spojrzał  na  Jacka,  który  odnalazł  właśnie  swoją  złotowłosą. 
Jack był, jak zwykle, pewny siebie, a także pewny swojej decyzji. Patrząc na jego uśmiech, 
Harry poczuł ukłucie w sercu... i stwierdził, że to zazdrość. 

Widziałeś się już z Em? - zapytał brata. 

- Nie. Jest tutaj? 

Harry odprowadził Jacka do ciotki, a potem skierował kroki ku Lucindzie. 
Spod przeciwległej ściany ogromnej sali balowej obserwował go Earle Joliffe. Patrzył, 

jak Harry zajmuje pozycję wśród małego grona otaczającego Lucindę. 

- Dziwne. Bardzo dziwne - 

brzmiał jego osąd. 

-  Co jest dziwne? - 

zapytał stojący obok niego  Mortimer Babbacombe,  rozluźniając 

krawat. - 

Okropnie tu gorąco - dodał. 

Joliffe popatrzył na niego z pogardą. 

Mój drogi Mortimerze, dziwne jest to, że spośród uwodzicieli największe szanse na 

to, by zdobyć sobie wstęp do buduaru wdowy po twoim stryju, ma Harry Lester. Jednak on, 
jak widzę, trzyma się z daleka. Oto, co jest dziwne. 

Joliffe zamilkł, ale po chwili mówił dalej: 

To rozczarowujące, Mortimerze. Wygląda jednak na to, że on rozczarowuje także i 

ją.  Ona  rozgląda  się  za  nim,  nie  ma  co  do  tego  wątpliwości.  -  Joliffe  zamyślił  się.  -  Co 
oznacza, że musimy tylko poczekać na pierwsze plotki. Takie  rzeczy zawsze wychodzą na 

background image

jaw. Będziemy więc mieli dowody, to nie powinno okazać się zbyt trudne. Paru świadków 
różnych spotkań... i dostaniemy  w swoje ręce twoją słodką kuzyneczkę,  a z nią jej jeszcze 
słodszy spadek. 

Była  to  uspokajająca  perspektywa.  Joliffe  tonął  po  uszy  w  długach,  choć  starannie 

ukrywał swoją desperację przed Mortimerem, który trząsł się jak galareta na samą myśl, że 
jest Joliffe'owi winien pięć tysięcy funtów. Wiedza o tym, że Joliffe obiecał te pieniądze, z 
procentem,  komuś,  kogo  lepiej  było  nie  zawieść,  przyprawiłaby  Mortimera  o  rozstrój 
nerwowy. A Joliffe, dla uratowania własnej głowy, potrzebował go w dobrym stanie zarówno 
fizycznym, jak i umysłowym. 

Jeżeli nie uda mu się pomóc Mortimerowi zdobyć spadku Heather Babbacombe, to on, 

Earle Joliffe, hulaka, zakończy życie jako żebrak ze slumsów Spitafield, a i to jedynie pod 
warunkiem, że będzie miał szczęście. 

Spojrzenie Joliffe'a spoczęło na Lucindzie. Od chwili gdy ją po raz pierwszy zobaczył, 

nabrał  pewności  siebie.  Była  ona  bowiem  typem  wdowy  przyciągającym  najbardziej 
niebezpiecznych uwodzicieli. Joliffe wyprostował ramiona i zwrócił się do Mortimera: 

Scrugthorpe będzie musiał wyrzec się zemsty, prawda, Mortimerze? 

- Yyy... a... tak. 

Spojrzawszy po raz ostatni na wdowę po swym stryju, Mortimer wmieszał się wraz z 

Joliffe'em w tłum. 

W  tym  momencie  rozległy  się  pierwsze  tony  walca.  Lucinda  drgnęła.  Był  to  trzeci 

walc tego wieczoru i prawdopodobnie ostatni. Kilka minut wcześniej doznała ulgi, gdy Harry 
zmaterializował się wreszcie u jej boku. Teraz, z łagodnym uśmiechem na ustach, czekała na 

jego zaproszenie. 

Daremnie. 

Po jej lewej stronie panowała absolutna cisza. 
Nastąpił  okropny  moment  niezręcznego  milczenia.  '  Lucinda  zesztywniała,  ale 

uśmiech  nie  schodził  z  jej  ust.  Czuła  wewnętrzną  pustkę,  lecz  miała  przecież  swoją  dumę. 
Popatrzyła na tych, którzy pragnęli poprosić ją  do tańca. Jej wzrok padł na lorda Cravena. 
Wyciągnęła rękę i powiedziała: 

- Milordzie? 

Craven skłonił się elegancko. 

Będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. - Tu wyprostował się i spojrzał jej w 

oczy. - Dla nas obojga. 

Z  początku  jego  lordowska  mość  próbował  trzymać  ją  zbyt  ciasno,  jednak  gdy 

background image

Lucinda zmarszczyła brwi, cofnął się. W tańcu nie bardzo zwracała uwagę na jego wytworne 
dowcipy,  nie  zauważała  też  ich  podtekstu.  Gdy  taniec  się  skończył,  była  już  spokojna. 
Przypomniała  sobie  słowa  Em,  że  Harry  nie  będzie  łatwą  zdobyczą,  ale  ona  musi  uparcie 
realizować plan. 

Oto kończy taniec i kroczy wsparta na ramieniu lorda Cravena. 

Być może, droga pani, powinniśmy wykorzystać okazję i lepiej się poznać? - zapytał 

i  wskazał  gestem  dłoni  pobliskie,  z  lekka  uchylone  drzwi.  -  Tutaj  panuje  taki  hałas.  Może 
byśmy się przeszli po korytarzu? 

Lucinda zawahała się. Na sali było gorąco, zaczynała ją boleć głowa. A korytarz nie 

wydawał się miejscem zbyt odosobnionym. Poza tym przystanie na propozycję lorda Cravena 
mogło stać się jeszcze jednym bodźcem, który podziała na Harry'ego. 

- Dobrze, milordzie. 

Była pewna, że jej strategia jest dobra. 
Niestety, tym razem wybrała niewłaściwego uwodziciela. 
W  przeciwieństwie  do  lorda  Ruthvena,  pana  Amberly'ego  i  pana  Satterly'ego,  lord 

Craven  nie  był  bliskim  znajomym  Harry'ego.  I  dlatego  brakowało  mu  wiedzy  o  grze,  jaką 
prowadzi  Lucinda.  Uważał,  że  fakt,  iż  pozwala  się  ona  emablować  przez  kolejnych 

uwodzicieli, jest wyrazem jej znudzenia rozrywkami, jakie oferuje towarzyski sezon. I 

postanowił ostro działać. 

Z ogromną sprawnością uprowadził Lucindę z sali balowej. 
Stojący w drugim końcu sali Harry zaklął ku przerażeniu dwóch wdów zasiadających 

na pobliskiej kanapie. Nie marnując czasu na przeprosiny czy usprawiedliwienia, ruszył przez 
tłum. Znał reputację Cravena i obserwował pilnie jego lordowską mość i swoją podopieczną, 
lecz stracił ich na moment z oczu pod koniec tańca. Dojrzał ich ponownie, gdy opuszczali 
salę, a Lucinda rozglądała się, jak gdyby oczekując pomocy. 

Tym razem może jej potrzebować naprawdę, pomyślał Harry. 
Przedostał  się  przez  tłum  najszybciej,  jak  umiał,  i  znalazł  się  w  korytarzu 

prowadzącym  do  ogrodu.  Nie  zatrzymując  się,  doszedł  prosto  do  drzwi  wychodzących  na 
taras. Na tarasie nikogo nie było. Harry, tłumiąc gniew, podparł się pod boki i wysilił wzrok, 
chcąc przeniknąć ciemności panujące w ogrodzie. 

Do jego uszu dobiegły jakieś stłumione dźwięki. 
Pobiegł za róg. 

I zobac

zył, że Craven, przyparłszy Lucindę do ściany, usiłuje ją pocałować. Lucinda 

cofa głowę i odpycha go obiema rękami. 

background image

Harry poczuł, że ogarnia go furia. 

- Craven?! 

To  jedno  słowo  wystarczyło,  by  lord  uniósł  głowę  i  rozejrzał  się  przerażony.  Harry 

chwycił go za ramię i zadał mu cios lewą ręką, odrzucając go na kamienną balustradę. 

Lucinda,  przyciskając  jedną  dłoń  do  piersi,  rzuciła  się  ze  szlochem  w  ramiona 

Harry'ego. Przytulił ją mocno do siebie. Poczuła jego pocałunki we włosach. Następnie Harry 
przyciągnął  ją  do  swego  boku,  obejmując  jedną  ręką,  a  ona,  z  policzkiem  przytulonym  do 
jego surduta, spojrzała na lorda Cravena. 

Jego  lordowska  mość  stanął  nieco  niepewnie  na  nogach,  obmacał  sobie  szczękę,  a 

potem spojrzał z obawą na Harry'ego. Gdy ten nie drgnął, Craven poprawił na sobie surdut i 
krawat i unosząc w górę jedną brew, powiedział: 

Najwyraźniej  nie  zorientowałem  się  w  sytuacji.  -  Tu  skłonił  się  przed  Lucindą.  - 

Pani, proszę przyjąć moje najpokorniejsze przeprosiny. 

Wzrok lorda Cravena padł na twarz Harry'ego. 

Kłaniam się, Lester - powiedział, skinąwszy głową, i oddalił się, znikając za rogiem. 

Dwie postacie na tarasie ogarnęła cisza. 
Harry  stał  sztywno  wyprostowany.  Czuł,  że  Lucinda  drży,  i  bardzo  pragnął  ją 

pocieszyć; wziąć w ramiona, pocałować. Ogarnęło go przemożne typowo męskie pragnienie 
całkowitego jej posiadania. Jednak równie silna była jego wściekłość, niechęć do tego, by być 
przedmiotem manipulacji, tak bardzo zdanym na własne uczucia i tak słabym w obliczu uczuć 

Lucindy. 

Przeklinając ją w duchu za to, że za jej sprawą musiał uczestniczyć w takiej scenie, 

Harry walczył z długo tłumionymi namiętnościami. 

Lucindzie zabrakło tchu, nie była w stanie się poruszyć. Ramię, które ją obejmowało, 

było twarde jak stal, nieruchome. Harry odetchnął głęboko i zapytał: 

Czy nic się pani nie stało? 

Lucinda pokręciła tylko głową i cofnęła się. Harry podał jej ramię. 

Chodźmy. Pani musi wrócić na salę balową. 

Lucinda omal nie dała upustu przepełniającym ją uczuciom. Pragnęła, żeby Harry ją 

pocieszył, żeby ją jeszcze raz objął. Wiedziała jednak, że on ma rację, uważając, iż ona musi 
jak  najszybciej  wrócić  na  salę  balową.  Podniosła  głowę  i  lekkim  skinieniem  dała  mu  do 
zrozumienia, że może ją tam zaprowadzić. W chwilę potem znaleźli się wśród mnóstwa ludzi, 
pośród rozmów, hałasu, wśród świateł i uśmiechów. 

Lucinda także się uśmiechała, gdy Harry, z energicznym skinieniem głowy, zostawił 

background image

ją  przy  kanapie,  na  której  siedziała  Em.  Następnie  obrócił  się  na  pięcie  i  oddalił.  Lucinda 
odprowadziła go wzrokiem. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Dzień dobry, Fergusie. Czy pani Babbacombe jest w domu? 

Harry wręczył rękawiczki i laskę kamerdynerowi ciotki. 

Pani  Babbacombe  znajduje  się  w  saloniku  na  górze,  proszę  pana.  Jest  to  teraz  jej 

gabinet. Jaśnie pani położyła się u siebie. 

Nie  będę  jej  przeszkadzał.  -  Harry  zdecydowanym  krokiem  podążył  w  stronę 

schodów. - 

Jestem pewien, że pani Babbacombe mnie oczekuje. 

Lucinda, zjawiskowo śliczna w lekkiej sukience z niebieskiego muślinu, siedziała przy 

sekretarzyku w saloniku na górze, gdy Harry otworzy

ł drzwi. 

Obejrzała się z uśmiechem na ustach i... zamarła w bezruchu. Uśmiech zniknął z jej 

twarzy, która zamieniła się w maskę uprzejmości. 

Harry z nieprzystępnym wyrazem twarzy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. 
Lucinda wstała. 

Nie słyszałam, by pana anonsowano. 

Prawdopodobnie dlatego, że nikt mnie nie anonsował. - Harry zatrzymał się z ręką na 

klamce. Ta kobieta musi go wysłuchać, chce tego czy nie. Przekręcił klucz, zamek zamknął 
się bezszelestnie. - To nie jest wizyta towarzyska - powiedział. 

Naprawdę? Więc czemu ją zawdzięczam? Harry uśmiechał się ostrzegawczo. 

Nie czemu, tylko komu. Lordowi Cravenowi. Gdy zbliżył się do niej, Lucinda miała 

ochotę cofnąć się za własne krzesło. 

Przyszedłem zażądać, by mnie pani zapewniła, że skończy pani tę swoją grę. 

Słucham pana? 

Powinna mnie pani słuchać - powiedział, stając tuż przed nią i wpatrując się w nią 

błyszczącymi oczami. - Tę scenę na tarasie u lady Harcourt zawdzięcza pani samej sobie. Ten 
pani  idiotyczny  eksperyment  musi  się  skończyć.  Musi  pani  zarzucić  zwyczaj,  którego  pani 
nabrała, zwyczaj polegający na zachęcaniu uwodzicieli. 

Nie wiem,  o  czym pan  mówi.  Robię to,  co  czynią damy będące w mojej sytuacji, 

szukając odpowiedniego towarzystwa. 

- Odpowiedniego? Chyba wczoraj wieczore

m przekonała się pani, jak „odpowiednie" 

towarzystwo stanowi lord Craven? 

Lucinda poczuła, że się rumieni. 

Lord  Craven  to  rzeczywiście  była  pomyłka...  I  dziękuję  panu  za  pomoc...  Jednak, 

background image

panie Lester, muszę stanowczo stwierdzić, że moje życie jest czymś, co należy do mnie i że 
mogę je przeżyć, jak mi się podoba. Nie jest pańską sprawą, czy ja zechcę wejść w... związek 

z lordem Cravenem, czy kimkolwiek innym. 

Stwierdzenie  to  spotkało  się  z  milczeniem.  Lucinda  stała,  opierając  się  o  otomanę 

ulokowaną w saloniku przy oknie. 

Przed nią stał Harry z zaciśniętymi pięściami, walcząc z własną reakcją na coś, co - 

wiedział  to  doskonale  -  było  umyślną  prowokacją.  Oczyma  wyobraźni  widział  Lucindę  w 
ramionach lorda Cravena. Uspokoiwszy się nieco, odezwał się w te słowa: 

Najwyraźniej, droga pani, nadszedł najwyższy czas, bym panią trochę wyedukował. 

Otóż  żadnego  uwodziciela  przy  zdrowych  zmysłach  nie  interesuje  związek...  inny  niż  taki, 

który trwa bardzo krótko. 

Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. 

- Czy pani wie, co nas interesuje? 

Lucinda  widziała  dobrze  jego  uśmiech  drapieżnika,  błyszczące  oczy  i  słyszała 

specjalny ton głosu. Przechyliła głowę i powiedziała: 

Nie jestem tak zupełnie niewinna. 

Harry  zbliżył  się  tak  bardzo,  że  musiała  oprzeć  się  o  ścianę.  Jego  wargi,  tak 

fascynujące, znajdowały się bardzo blisko. Te wargi wykrzywił grymas. 

Być  może.  Jednak  jeżeli  chodzi  o  ludzi  pokroju  Cravena  czy  innych  jemu 

podobnych, czy też o mnie samego, nie jest pani bynajmniej osobą doświadczoną. 

Potrafię się obronić. 

-Napr

awdę? 

Harry czuł, że ogarnia go szaleństwo. Ta kobieta prowokowała demona, który w nim 

mieszkał. 

A może to sprawdzimy? - zapytał. 

Ujął w dłonie jej twarz i przysunął się jeszcze bliżej. Poczuł, że Lucinda wstrzymuje 

oddech i drży. 

Czy mam ci pokazać, co nas interesuje, Lucindo? - Przechylił jej głowę. - Czy mam 

ci pokazać,  o  czym myślimy.  ..  o  czym myślę ja,  gdy na ciebie patrzę? Gdy z tobą tańczę 

walca? 

Lucinda  nie  odpowiedziała.  Wpatrywała  się  w  niego  szeroko  otwartymi  oczami, 

oddychała płytko, serce biło jej jak oszalałe. Jego spojrzenie skupiło się na jej wargach. Nie 
mogła się powstrzymać i oblizała je koniuszkiem języka. 

Poczuła, że Harrym wstrząsa dreszcz, i usłyszała jego stłumiony jęk. 

background image

A potem jego głowa pochyliła się, a jego usta odnalazły jej usta. 
Była to pieszczota, za którą tęskniła, dla osiągnięcia której spiskowała, snuła intrygę - 

i  która  przeszła  jej  najśmielsze  marzenia.  Jego  wargi  były  twarde,  stanowcze,  władcze. 
Dotknęły  jej  warg  i  zaczęły  je  drażnić,  czarując  jej  zmysły,  dopóki  się  nie  poddała.  Ten 
pocałunek ją zniewolił i przeniósł w świat nierealny, w miejsce, gdzie rządziła jedynie wola 

Harry'ego. 

Gdy  prosił,  ona  dawała,  kiedy  chciał  więcej,  ona  bez  wahania  poddawała  się. 

Wyczuwała, czego mu potrzeba, i bardzo, bardzo pragnęła go zadowolić. Odpowiedziała na 
jego  pieszczotę,  zachwycona  nieokiełznaną  namiętnością,  którą  on  na  to  zareagował. 
Pocałunek pogłębiał się raz po raz aż do chwili, gdy ona nie czuła już nic poza nim i poza 
pragnieniem, które było w niej samej. 

Jedna

k  Harry  nagle,  sam  nie  wiedząc  dlaczego,  zdał  sobie  sprawę  z 

niebezpieczeństwa. Resztką sił się wycofał. 

Gdy podniósł głowę, drżał na całym ciele. 
Kiedy  ponownie  spojrzał  jej  w  oczy,  gdy  ujrzał  jej  usta,  opuchnięte  trochę  od 

pocałunków, czerwone i pełne, poczuł, że czar znowu działa. 

Zamknął oczy i powiedział cicho: 

- Nie. 

Było to błaganie pokonanego człowieka. 
Lucinda zrozumiała to dobrze. Wiedziała, że musi wykorzystać teraz swoją przewagę, 

bo inaczej ją straci. Los może jej nie dać ponownej szansy. 

Powol

i  cofnęła  ręce  oparte  o  pierś  Harry'ego  i  objęła  go  za  szyję.  Dostrzegła 

konsternację w jego spojrzeniu, poczuła napięcie jego mięśni. 

Harry  wiedział,  że  nie  zdoła  jej  się  oprzeć.  Panowanie  nad  pożądaniem,  które  go 

ogarnęło,  wyczerpywało  wszystkie  jego  siły.  Nie  był  w  stanie  się  poruszyć,  mógł  tylko 
obserwować, jak dokonuje się jego własny los. 

Jego  opór  trwał  zaledwie  tak  długo  jak  dwa  uderzenia  serca.  A  potem,  z  jękiem, 

którego nie zdołał powstrzymać, Harry objął Lucindę, zamknął w uścisku i zaczął całować. 

Oboje płonęli. Lucinda namiętnie oddawała pocałunki, bojąc się, że jeżeli on wyczuje, 

iż jest niewinna - to nic z tego nie będzie. 

Pieszczoty rozpaliły ją do tego stopnia, że - gdyby w tej chwili była w stanie myśleć - 

jej własna reakcja by ją zdumiała. Na szczęście nie była zdolna do myślenia. Zawładnęły nią 
zmysły. Dłonie obejmujące jej piersi wywoływały rosnące bezustannie podniecenie, jakiego 
nie doświadczyła nigdy przedtem. 

background image

Gdy  przyciągnął  ją  do  siebie,  dając  dowód  swego  pożądania,  Lucinda  z  jękiem 

przycisnęła się najbliżej, jak mogła. 

Rosnąca namiętność doprowadzała ich  do  szaleństwa.  Pragnęli siebie nawzajem bez 

pamięci.  Harry'emu  aż  kręciło  się  w  głowie,  gdy  przyparł  Lucindę  do  otomany  i  zaczął 
rozbierać.  Pozostawszy  w  samej  koszuli,  Lucinda  odrzuciła  jego  krawat,  a  potem  zaczęła 
rozpinać guziki koszuli. Harry posadził ją na otomanie, a sam zdjął buty. 

Lucinda,  zafascynowana,  poczuła  się  wolna,  nie  skrępowana  żadnymi  zasadami 

skromności czy dobrego wychowania, była pewna, że wszystko to powinno przebiegać tak 
właśnie, jak przebiega. Harry pozbył się koszuli i odwrócił się w jej stronę. A ona objęła go 
ramionami,  ciesząc  się  palącym  dotknięciem  jego  skóry.  Harry  zdjął  z  niej  koszulę  i  teraz 
spotkały  się  ich  nagie  ciała.  Lucinda  zadrżała  i  zamknęła  oczy.  Po  długim  głębokim 
pocałunku Harry położył ją na miękkich poduszkach, a ona przyciągnęła go do siebie. 

Leżąc, pieścił ją, dopóki pożądanie obojga nie doszło do szczytu. Lucinda poczuła w 

sobie jakąś pustkę, którą mógł zapełnić tylko on. A zaraz potem, z ulgą i nadzieją, poczuła na 
sobie ciężar jego ciała i jego rękę wsuwającą się pod  biodra. Wstrzymała oddech,  a Harry, 
jednym ruchem sprawił, że ich ciała się złączyły. Oboje zamarli w zachwycie. 

Powoli,  słysząc  bicie  własnego  pulsu,  Harry  podniósł  głowę  i  spojrzał  w  twarz 

Lucindy.  Leżała  z  zamkniętymi  oczami,  ze  zmarszczonymi  brwiami,  przygryzając  dolną 
wargę. Gdy tak na nią patrzył, odprężyła się i rozpogodziła. 

Harry  czekał  na  to,  by  jego  emocje  dostosowały  się  do  faktów.  Spodziewał  się,  że 

będzie zły, że poczuje się oszukany, zmanipulowany. 

Tymczasem ogarnęło go pragnienie posiadania nie skażone żądzą, tylko wynikające z 

jakiejś  o  wiele  potężniejszej  emocji  wzbierającej  gdzieś  w  głębi  serca  i  sprawiającej,  że 
niczego nie żałował. Uczucie to narastało, silne i pewne, napełniając go radością. 

Harry, opuszczając głowę, dotknął ustami warg Lucindy. 

- Lucindo? - 

powiedział. 

Odetchnęła i przywarła ustami do jego ust. Jej palce błądziły po jego policzku. 
Harry delikatnie odsunął jej kosmyk włosów z czoła. 

A pot

em, z niezwykłą czułością, zaczął ją uczyć miłości. 

Jakiś czas potem, powróciwszy do rzeczywistości, Lucinda przekonała się, że leży w 

ramionach Harry'ego. Westchnęła głęboko. 

Harry pochylił się, poczuła na skroni muśnięcie jego warg. 

Opowiedz mi o swoim małżeństwie. 

Lucinda uniosła brwi, błądząc palcem po jego przedramieniu. 

background image

Musisz  wiedzieć,  że  zostałam  osierocona  w  wieku  lat  czternastu.  Rodziny  obojga 

moich rodziców wyparły się ich. 

W oszczędnych słowach opowiedziała mu historię swojego życia. 

Moje małżeństwo nie zostało skonsumowane. Charles i ja byliśmy sobie bliscy, ale 

on nigdy nie kochał mnie w ten sposób. 

Harry miał co do tego wątpliwości, lecz zachował je dla siebie. Dziękował w myśli 

Charlesowi Babbacombe'owi za to, że ją ochraniał i że kochał ją tak bardzo, iż pozostawił ją 
nietkniętą.  Przyrzekł  też  w  głębi  duszy  cieniom  zmarłego  męża  Lucindy,  że  teraz  on,  jego 
spadkobierca, będzie zawsze ją ochraniał, dbał o jej bezpieczeństwo. 

Musisz za mnie wyjść. 

Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, tak jakby myślał na głos. 
Lucinda żachnęła się. Wypełniająca ją radość zbladła. Po chwili milczenia zapytała: 

Muszę za ciebie wyjść? 

Poczuła, że Harry prostuje się i patrzy na nią z góry. 

Byłaś dziewicą, a ja jestem dżentelmenem. Właściwym skutkiem naszych obecnych 

czynności musi być małżeństwo. 

Mówił  tonem  stanowczym.  Lucinda  zamknęła  oczy.  Nie  chciała  wierzyć  własnym 

uszom. Zniknął cały czar, ulotniła się obietnica długich, nieopisanie czułych chwil. 

Z trudem powstrzymała westchnienie. Obróciła się w ramionach Harry'ego i spojrzała 

mu w twarz. 

Chcesz się ze mną ożenić, bo byłam dziewicą - czy dobrze zrozumiałam? 

Tak należy postąpić. 

- Ale czy tego pragniesz? 

To,  czego  pragnę,  nie  ma  znaczenia  -  odparł  Harry.  -Sprawa jest, dzięki  Bogu, 

bardzo  prosta.  W  społeczeństwie  panują  pewne  reguły.  Zastosujemy  się  do  nich.  Ku 

zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. 

Lucinda  przyglądała  mu  się  przez  dłuższą  chwilę.  W  głowie  miała  zamęt.  Były  to 

pewnego rodzaju oświadczyny, i to ze strony mężczyzny, którego pragnęła. 

Nie były to jednak oświadczyny wystarczająco dobre. Nie chciała, żeby on po prostu 

się z nią ożenił. 

- Nie. 

Harry, zaskoczony, patrzył, jak Lucinda wysuwa się z jego ramion i wstaje. Znalazła 

koszulę i włożyła ją na siebie. 

- Co znaczy to „nie"? 

background image

- Nie - 

nie wyjdę za ciebie. 

Dlaczego, na miłość boską? Ruszyła w stronę swojej sukni i omal nie potknęła się o 

jego spodnie. Usłyszał ciche przekleństwo, gdy się schyliła, by wyplątać nogi. Potem cisnęła 
spodniami w niego i podniosła suknię. 

Harry też zaklął pod nosem, wciągnął spodnie, a potem buty. Lucinda walczyła już z 

rękawami sukni. 

Stojąc nad nią i podpierając się pod boki, Harry powiedział: 

Do diabła, przecież ja cię uwiodłem! Musisz za mnie wyjść. 

Lucinda spiorunowała go wzrokiem. 

To  ja  uwiodłam  ciebie.  Przypomnij  sobie.  Z  całą  pewnością  nie  muszę  za  ciebie 

wychodzić! 

A co z twoją reputacją? 

Niby  co  takiego?  Przecież  nikt  nigdy  nie  uwierzy,  że  pani  Lucinda  Babbacombe, 

wdowa,  była  dziewicą,  zanim  ty  się  nie  pojawiłeś.  Nie  masz  przeciwko  mnie  żadnych 

argumentów. 

Nagle zmieniła taktykę. 

- A poza tym - 

powiedziała, spuszczając wzrok - jestem pewna, że wśród uwodzicieli 

nie jest przyjęte oświadczanie się każdej kobiecie, którą uwiodą. 

- Lucindo... 

Nie upoważniłam cię, żebyś zwracał się do mnie po imieniu! 

Nie  pozwoli  mu  na  to  teraz,  choć  wyszeptał  jej  imię  z  czułością,  gdy  się  kochali. 

Kiedy wyrażało jego miłość, uczucie, które - była tego pewna - żywił do niej, lecz którego się 
wypierał z taką stanowczością. 

To, co 

jej zaproponował, nie wystarcza jej i nigdy nie wystarczy. 

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi. 
Harry, zapinając guziki koszuli, ruszył za nią. 

To szaleństwo! Oświadczyłem ci się, ty obłąkana kobieto! Przecież dążyłaś do tego 

od chwili

, gdy cię wyciągnąłem z tego przeklętego powozu! 

Lucinda była już przy drzwiach. Odwróciła się. 

Jeżeli  tak  doskonale  czytasz  w  moich  myślach,  to  będziesz  wiedział,  dlaczego  ci 

odmawiam! 

Nacisnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły. 

- Gdzie jest klucz? - 

zapytała. 

Rozstrojony Harry automatycznie sięgnął do kieszeni. 

background image

- Tutaj. 

Lucinda  chwyciła  klucz  i  otworzyła  zamek.  Harry  patrzył,  nie  wierząc  własnym 

oczom. 

Do diabła... oświadczyłem się... czego chcesz więcej? 

Z ręką na klamce Lucinda spojrzała mu prosto w twarz. 

Ja nie chcę, żebyś mi się oświadczał jedynie dlatego, że takie są społeczne reguły. 

Nie chcę być ratowana, ochraniana czy poślubiona z litości! Chcę... Chcę być poślubiona z 
miłości. 

Harry zesztywniał, twarz mu stężała. 

U ludzi z naszej sfery miłość nie jest uważana za istotny element małżeństwa. 

Lucinda zacisnęła usta, a potem powiedziała krótko: 

- Brednie. 

I otworzyła drzwi. 

- Ty nie wiesz, o czym mówisz! - 

zawołał Harry. 

- Wiem doskonale - 

odrzekła Lucinda. 

Równie doskonale wiedziała, że go kocha - całym sercem i duszą. Rozejrzawszy się, 

zobaczyła jego płaszcz. Podeszła do niego, chwyciła go i wcisnęła do rąk Harry'emu. 

A teraz wyjdź! 

- Lucindo... 

Pchnęła go mocno. Harry, który stał już w drzwiach, zachwiał się. 

-  Do widzenia, panie Le

ster!  Może  pan  być  pewien,  że  będę  pamiętała  o  pańskich 

naukach. 

To powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. 
Wściekłość,  która  jej  dotychczas  dodawała  energii,  ustąpiła.  Lucinda  oparła  się  o 

drzwi i ukryła twarz w dłoniach. 

Harry parzył bezradnie na drzwi. Myślał właśnie o tym, by wedrzeć się do pokoju siłą, 

gdy  usłyszał  stłumiony  szloch.  Z  bólem  serca  powstrzymał  się,  odwrócił  na  pięcie  i 
pomaszerował  korytarzem.  Nagle  ujrzał  swoją  postać  w  lustrze.  Zatrzymał  się  i  zaczął 
poprawiać na sobie ubranie. 

Dopiero  po  kilku  próbach  doprowadził  się  do  stanu  jako  takiej  przyzwoitości. 

Prychając, ruszył w stronę schodów. 

Oświadczył się, a ona go odrzuciła. 
Niech idzie do diabła, przeklęta kobieta! 
Nie będzie już jej chronił. 

background image

W ogóle nie będzie się z nią zadawał. Koniec! 
Gdy dwie godziny później Em zastała Lucindę z podpuchniętymi czerwonymi oczami, 

Lucinda nie mogła się powstrzymać i zwierzyła jej się ze wszystkiego. 

Em była wstrząśnięta. 

Nie rozumiem tego. Co z nim jest, u diabła?! 

Lucinda pociągnęła nosem i osuszyła oczy chusteczką o koronkowych brzegach. 

Nie wiem, ale nie mogę się zgodzić na coś takiego. 

I  masz  najzupełniejszą  rację.  Nie  martw  się,  on  się  zmieni.  Być  może  był 

zaskoczony. 

Lucinda zastanowiła się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami. 

Wydaje mi się - myślała głośno Em - że jest coś, o czym nie wiemy. Znam go od 

dziecka. Zawsze był przewidywalny. Kierował się rozumem i logiką. Nie jest impulsywny. 
Impulsywny jest Jack. Harry jest ostrożny. - Em zmarszczyła brwi. - Przecież upłynęło dużo 

czasu. 

Lucinda  czekała  na  jakąś  pocieszającą  uwagę,  ale  jej  gospodyni  pogrążyła  się  w 

myślach. 

Po jakimś czasie otrząsnęła się jednak. 

- Cokolwiek to jest - 

powiedziała - będzie musiał sobie z tym poradzić i oświadczyć ci 

się tak, jak należy. 

Lu

cinda kiwnęła głową. 

„Tak, jak należy" - dla niej oznaczało to, że będzie jej musiał powiedzieć, że ją kocha. 

Po tym, co wydarzyło się między nimi dzisiaj, ona nie zgodzi się na mniej. 

Tego wieczoru Em przekonała Lucindę, żeby została w domu, odzyskała spokój ducha 

oraz dobry wygląd, a sama udała się z Heather na bal do lady Caldecott. 

Przybywszy na miejsce, dojrzała w tłumie Harry'ego i nie zdziwiła się, że jej bratanek 

nie kwapił się do tego, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Zresztą nie przyjechała tu po to, 
żeby  rozmawiać  z  Harrym.  Rozmawiała  natomiast  z  lordem  Ruthvenem,  który  na  wieść  o 
tym, że Lucinda jest niedysponowana, zatroskał się bardzo i powiedział: 

Mam nadzieję, że to nic poważnego? 

Cóż - odrzekła na to Em - to jest i zarazem nie jest poważne. Zauważył pan zapewne, 

że  próbowała  ona  utrzeć  nosa  pewnemu  krnąbrnemu  dżentelmenowi.  Zadanie  to  jednak 
okazało się trudne. I to ją wyprowadziło z równowagi. - Em przerwała na moment, patrząc na 
jego  lordowską  mość.  -Kiedy  pojawi  się  jutro,  mam  nadzieję,  że  nie  poskąpi  jej  pan, 
milordzie, pewnej zachęty i wsparcia? 

background image

Lord Ruthven, któremu Harry nieraz w przeszłości wszedł w paradę, był zachwycony. 

Proszę przekazać pani Babbacombe moje najszczersze życzenia szybkiego powrotu 

do formy i powiedzieć, że będę zachwycony, mogąc powitać ją ponownie w naszym gronie. 

Em uśmiechnęła się i pożegnała go królewskim gestem dłoni. 
Kwadrans później zatrzymał się przy niej pan Amberly, a później czynili to kolejni 

znajomi Harry'ego i wszyscy przekazywali wyrazy ws

półczucia  dla  Lucindy  oraz 

zapewnienia, że czekają niecierpliwie na jej ponowne pojawienie się w towarzystwie. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Wsparta  na  ramieniu  lorda  Sommerville'a  Lucinda  z  trudem  przedzierała  się  przez 

zatłoczone pokoje rezydencji lady Mott. Wyglądało na to, że na bal przybyły największe w 
tym sezonie tłumy  gości. Pozwalając, by jego lordowska mość bawił ją rozmową,  Lucinda 
złapała się na tym, że myśli o Harrym. Uczyniła wysiłek, by tego nie robić. Przecież nie było 
sensu pragnąć, by odstało się to, co się już stało. 

Od chwili gdy odrzuciła jego oświadczyny, dręczyły ją wątpliwości - wątpliwości, na 

które  nie  chciała  sobie  pozwolić.  Od  tamtego  czasu  nie  widziała  go  ani  razu,  nie  wrócił 
bowiem,  by  ją  przebłagać.  Prawdopodobnie  nie  zrozumiał  jeszcze  swojego  błędu.  Albo  - 
wbrew temu, czego była pewna - wcale jej nie kochał. 

Lucinda próbowała przekonać samą siebie, że jeżeli rzeczy tak się mają, to dobrze, że 

stało się tak, jak się stało. Bo ona, wyraziwszy swoje myśli głośno, zdała sobie sprawę, jak 

wiel

e  znaczy  dla  niej  małżeństwo  z  miłości.  Posiadała  wszystko,  co  życie  mogło  jej 

zaoferować,  wszystko  -  z  wyjątkiem  kochającego  męża,  z  którym  mogłaby  zbudować 
wspólną przyszłość. A na co zda się cała reszta, skoro tego właśnie brakuje? 

Była przekonana, że postąpiła słusznie, jednak serce ją bolało, ciążąc jej w piersi jak 

ołów. 

W  pewnym  momencie  podniosła  wzrok...  i  napotkała  spojrzenie  oczu  zielonych  jak 

miotane sztormem morze. Z sercem podchodzącym do gardła usiłowała wyczytać z niego, co 

czuje ten, który 

na nią patrzy. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a usta zaciśnięte. 

Jednak w jego oczach czaiła się jakaś niepewność. 
Rozdzielił  ich  tłum,  lecz  po  chwili  ich  spojrzenia  spotkały  się  ponownie.  Jego  usta 

wygięły  się  w  ni  to  grymasie,  ni  to  uśmiechu,  po  czym  uwagę  Lucindy  zajął  lord 
Sommerville, a Harry ukłonił się jakiejś okazałej matronie holującej za sobą wdzięczącą się 
młodą dziewczynę. Lucinda wraz z lordem oddaliła się; do Harry'ego podeszła natomiast lady 
Argyle, żeby go zaprosić na kameralny wieczór u siebie. 

Obawiam  się,  milady,  że  nie  będę  mógł  przyjść.  Zostałem  już  zaproszony  gdzie 

indziej - 

odrzekł, ukłonił się uprzejmie i odszedł. 

Zaczął  szukać  Lucindy.  Postanowienie,  że  nie  będzie  się  nią  więcej  interesował, 

obróciło się w niwecz. Po dłuższej chwili dostrzegł ją wreszcie, otoczoną dworem. Obok niej 
stali lord Ruthven oraz panowie Amberly i Satterly, bawiąc ją rozmową. Lucinda śmiała się i 
mówiła  coś,  ale  bez  tej  szczerej  wesołości,  która  ją  zwykle  cechowała.  Harry,  widząc  to, 

background image

poczuł ulgę. Dobrze tak tej przeklętej kobiecie, pomyślał. Przecież się oświadczyłem, a ona 
mnie odrzuciła. 

Uniknął w ten sposób niebezpieczeństwa. Rozum podpowiadał mu, żeby się usunął. 

Zawahał się, a tej samej chwili zobaczył, że lord Ruthven podaje Lucindzie ramię. 

Czy mogę zaproponować krótki spacer po tarasie, droga pani? - zapytał.  - Świeże 

powietrze dobrze pani zrobi. 

Lucinda uśmiechnęła się. 

Rzeczywiście - powiedziała - jest tutaj bardzo duszno. 

Ale nie jestem pewna... 

Nie dokończyła, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich obaw. 

Och,  proszę się o  to  nie martwić - włączył się pan  Amberly.  - Pójdziemy z panią 

wszyscy. Wtedy nikt nie będzie mógł tego nieodpowiednio skomentować. 

Świetny pomysł, Amberly  - pochwalił jego lordowska mość, jeszcze raz szerokim 

gestem po

dając Lucindzie ramię. 

Lucinda, uświadomiwszy sobie, że dżentelmeni czynią to z prawdziwej troski o nią, 

uśmiechnęła się z wdzięcznością. 

Dziękuję panom, bardzo to uprzejme z panów strony. 

Harry obserwował ich z oddali. Ruthven szedł przodem, za nim Lucinda, a na końcu 

panowie Amberly i Satterly. Gdy Harry zorientował się, że zmierzają w kierunku oszklonych 
drzwi prowadzących na taras, uczynił krok do przodu. Zatrzymał się jednak. 

Los tej kobiety nie powinien już go interesować. 
Patrząc  na  falujące  firanki,  za  którymi  zniknęła  cała  czwórka,  uśmiechnął  się 

cynicznie. Mając przy sobie takich kawalerów, pani Babbacombe nie potrzebuje jego opieki. 

Nieco sztywnym krokiem Harry ruszył w stronę pokoju, w którym grano w karty. 

Aurelia Wilcox zawsze urządzała najlepsze przyjęcia. - Jedwabie Em zaszeleściły w 

półmroku  powozu.  Po  chwili  starsza  pani  dodała  niepewnym  tonem:  -  Nie  widziałam 

Harry'ego. 

Nie było go tam - odrzekła Lucinda zmęczonym głosem i pomyślała, że gdyby nie 

to, że śpiąca właśnie na przeciwległym siedzeniu Heather tak świetnie się bawi na wszystkich 
balach i przyjęciach, myślałaby poważnie o wyjeździe ze stolicy, bez względu na to, że taki 
wyjazd byłby znakiem, iż czuje się pokonana. 

Był wtorek, a ona nie widziała Harry'ego od soboty, od czasu balu u lady Mott. Nie 

pojawiał się na balach i przyjęciach, na których bywały Em, Heather i ona. 

Może już wyjechał z Londynu? - powiedziała tonem obojętnym, skrywając głęboki 

background image

lęk, że tak się właśnie stało. 

-  Nie.  - 

Em  poruszyła  się  na  siedzeniu.  -  Fergus  mówił  mi,  że  Dawlish  wciąż 

przesiaduje w kuchni. Bóg jeden wie po co. 

Po chwili Em kontynuowała cichym głosem: 

To nie mogło być łatwe. On jest uparty jak osioł. Większość mężczyzn jest taka w 

tych  sprawach.  Musisz  dać  mu  czas  na  przyzwyczajenie  się  do  tej  myśli.  On  w  końcu  się 
zdecyduje. Trzeba tylko poczekać. 

Poczekać, powtórzyła Lucinda w myśli i zaczęła się zastanawiać. Gdyby znalazła się 

jeszcze  raz  w  tej  samej  sytuacji,  postąpiłaby  tak  samo.  Jednak  teraz  zastanawianie  się  nad 
przeszłością nie posuwało sprawy naprzód. Nie mogła uwieść ponownie Harry'ego,  gdy on 
trzymał się od niej z daleka. 

A  co  gorsza  nie  troszczył  się  o  jej  bezpieczeństwo,  pomimo  że  lord  Ruthven,  pan 

Amberly i pan Satterly zabiegali ostatnio o jej względy bardzo wytrwale. 

No c

óż, Em ma chyba rację. Trzeba czekać. Ona zrobiła swój ruch. 

Teraz kolej na ruch Harry'ego. 

Około dwunastu godzin później Harry, oparty o ścianę długiej sali balowej rezydencji 

państwa Webbów, leniwie obserwował tłum zgromadzony dla uczczenia zaślubin jego brata. 
Był  tutaj  oczywiście  obecny  ich  ojciec,  a  także  Em,  wspaniała  w  sukni  z  niebieskiego 
jedwabiu. Lucindy Babbacombe nie było. 

Harry,  zamieniwszy  kilka  słów  z  lordem  Ruthvenem,  porozmawiał  też  ze  swoim 

uszczęśliwionym bratem Jackiem, a potem życzył szczęścia jemu i jego świeżo poślubionej 
złotowłosej żonie. 

Kwadrans później nowożeńców uwiozła kareta, a goście, którzy żegnali ich, stojąc na 

stopniach schodów, powrócili do wnętrza domu. 

Harry już miał się wymknąć, gdy za jego plecami rozległ się spokojny głos: 

Ależ panie Lester, zostanie pan przecież jeszcze chwilkę? Nie mieliśmy właściwie 

okazji lepiej się poznać. 

Harry  odwrócił  się  i  zobaczył  przed  sobą  delikatne  rysy  pani  Webb,  a  także  jej 

srebrzystoniebieskie oczy, które, czuł to dobrze, widzą więcej, niżby sobie życzył. 

Dziękuję pani, ale muszę już iść - powiedział, kłaniając się elegancko. 

Prostując się, usłyszał jej westchnienie. 

Cóż, mam nadzieję, że podejmie pan właściwą decyzję. 

To jest bardzo łatwe. To żaden problem, choć tak może się wydawać.  Trzeba tylko 

zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej. Proszę mi wierzyć. 

background image

Poklepała go po ramieniu macierzyńskim gestem. 

To bardzo proste. Trzeba się tylko przyłożyć. 

Harry'emu, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zabrakło słów. 

Lucil

la Webb uśmiechnęła się do niego, a potem dodała: 

Muszę już wracać do gości. Proszę pana, panie Lester, niech pan spróbuje to uczynić. 

Życzę panu szczęścia. 

Skinąwszy mu ręką, udała się do salonu. 
Harry uciekł. 
Znalazłszy  się  na  chodniku,  zawahał  się,  a  potem  ruszył  przed  siebie,  pogrążony  w 

myślach. 

Gdy  się  z  nich  nagle  otrząsnął  i  podniósł  wzrok,  przekonał  się,  że  tuż  przed  nim 

znajduje się Green Park. Wszedł między drzewa, nie dając sobie czasu na zastanowienie. O 
tej wczesnej godzinie nie było tutaj modnego towarzystwa. Zresztą i o późniejszej modnisie 
woleli Hyde Park. Na trawnikach bawiły się dzieci pilnowane przez niańki i opiekunki. Od 
czasu do czasu przechodziła tylko jakaś para. 

Harry  szedł  powoli  przed  siebie,  poddając  się  spokojnej  atmosferze tego miejsca, 

starając się nie myśleć o niczym. 

Szedł tak, dopóki w kolano nie uderzyła go piłka krykietowa. 
Już miał zakląć, ale się powstrzymał. Schylił siei podniósł piłkę, a potem rozejrzał się 

za jej właścicielem. 

Okazało się, że właścicieli jest trzech.  Najstarszy miał jakieś siedem lat. Wychynęli 

zza drzewa i zbliżali się do Harry'ego ostrożnie. 

- Bardzo... okropnie pana przepraszam - 

powiedział cienkim głosem najstarszy. - Czy 

strasznie bolało? 

Harry z trudem powstrzymał się od śmiechu. 

- Potwornie - 

powiedział z powagą i zobaczył, że wszystkim trzem zrzedły miny. - Ale 

śmiem twierdzić, że przeżyję - dodał. 

Chłopcy odetchnęli i patrzyli na niego z nadzieją ogromnymi oczami, które ocieniały 

długie rzęsy. Ich twarzyczki były tak niewinne jak świt. 

H

arry  uśmiechnął  się,  ukucnął  i  wyciągnął  rękę  z  piłką.  Piłka  zawirowała  w  jego 

palcach jak bąk. 

- Ooo! 

- Jak pan to robi? - 

zabrzmiały okrzyki zachwytu. 

Otoczyli go podnieceni, zapominając o grzecznej powściągliwości. Harry pokazał im 

background image

sztuczkę, której nauczył się w dzieciństwie. A oni, z okrzykami zachwytu, zaczęli ćwiczyć 
zawzięcie, domagając się praktycznych wskazówek. 

James! Adam! Gdzie wy jesteście? Mark! 

Wszyscy trzej obejrzeli się pełni poczucia winy. 

Musimy iść - powiedział herszt, a potem uśmiechnął się w sposób, do jakiego zdolny 

jest tylko mały chłopiec. - Dziękujemy panu bardzo, proszę pana. 

Harry  uśmiechnął  się  szeroko,  a  potem  stał  i  patrzył,  jak  biegną  przez  trawnik  do 

miejsca, gdzie czeka na nich niecierpliwie pulchna niańka. 

Wciąż  się  uśmiechał,  gdy  przypomniały  mu  się  słowa  pani  Webb.  „Trzeba  tylko 

zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej". 

Czego on pragnie najbardziej? Nie myślał o tym od lat. Ponad dziesięć lat temu dobrze 

wiedział,  czego  pragnie.  Był  tego  pewien  i  dążył  do  celu  z  cechującą  go  wówczas 
żywiołowością. Jednak zakończyło się to tym, że został zdradzony, a marzenia pozostały nie 

zrealizowane. 

Zapomniał więc o marzeniach, zamknął je w najgłębszych zakamarkach swej duszy po 

to, by ich stamtąd nigdy nie wypuścić. 

Wargi 

Harry'ego  wygięły  się  w  cynicznym  uśmiechu.  Odwrócił  się  i  kontynuował 

spacer. 

Jednak nie potrafił zmienić biegu myśli. 
Wiedział bardzo dobrze, czego w życiu pragnie najbardziej - tego samego, co kiedyś, 

bo mimo upływu lat wewnętrznie się nie zmienił. 

Zatr

zymał  się  i  odetchnął  głęboko.  Za  plecami  słyszał  cienkie  głosiki  swych 

znajomych, którzy wraz z niańką opuszczali park. Naokoło widział inne dzieci bawiące się 
beztrosko na trawie pod okiem troskliwych opiekunów. Tu i ówdzie widać było trzymającą 
się pod rękę małżeńską parę z gromadką dzieci. 

Harry westchnął. 
Życie innych ludzi było pełne. Jego własne - pozostawało puste. 
Może,  pomimo  wszystko,  nadszedł  czas  na  ponowne  rozważenie  istniejących 

możliwości. Ostatnim razem skończyło się to katastrofą, ale czy on, Harry Lester, jest takim 
tchórzem, że nie może jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z życiem? 

Tego wieczoru poszedł do teatru. Niewiele obchodziły go perypetie przedstawiane na 

scenie, jeszcze mniej rozmowy w foyer czy małe dramaty z życia eleganckiego towarzystwa. 
Jednak  śliczna  pani  Babbacombe  zapragnęła  zobaczyć  Edmunda  Keana,  a  pan  Amberly  z 
entuzjazmem postanowił jej towarzyszyć. 

background image

Ukryty w cieniu, pod ścianą parteru, naprzeciwko loży, którą wynajął Amberly, Harry 

obserwował  niewielkie  towarzystwo  sadowiące  się  na  swoich  miejscach.  Amberly,  czyniąc 
szeroki  gest  ręką,  pomógł  Lucindzie  usiąść.  Lucinda  była  ubrana  w  suknię  w  delikatnym 
lawendowym  odcieniu,  wykończoną  przy  dekolcie  srebrzystą  nicią.  Włosy  miała  upięte 

wysoko, a twarz blad

ą. Poprawiając spódnice, uniosła wzrok na Amberly'ego i uśmiechnęła 

się. 

Harry patrzył, a jego duszę przenikał chłód. 
Amberly mówił coś ze śmiechem, pochylając się nad Lucinda. 
Harry  przeniósł  wzrok  na  pozostałych  członków  grupy.  Satterly  gawędził  z  Em 

sie

dzącą obok Lucindy. Po drugiej stronie Em znajdowała się Heather Babbacombe, a za nią 

stał Gerald, którego postawa mówiła wszystko o tym, jak odnosi się do ślicznej panny. 

Przez chwilę Harry myślał, że będzie musiał ostrzec młodszego braciszka, ale zaraz 

d

oszedł  do  wniosku,  że  nie  ma  prawa  tego  robić.  Heather  Babbacombe  jest  młoda,  ale 

najzupełniej uczciwa i szczera. Kimże więc jest on,  by zniechęcać do niej Geralda? Kimże 
jest, by dyskutować z miłością? 

Przecież powodem, dla którego znalazł się tutaj dziś wieczorem, jest właśnie miłość i 

głęboka  potrzeba  bycia  pocieszonym.  Nawet  Dawlish  patrzy  na  niego  ostatnio  ze 
współczuciem. Przypuszczał, że wyrzucenie Lucindy Babbacombe z własnego życia, w które 
tak  niedawno  wkroczyła,  będzie  łatwe.  Był  przecież  mistrzem w porzucaniu kobiet, a 
unikanie związków było chlebem powszednim uwodziciela. 

Jednak okazało się to nie tylko niełatwe, ale wręcz niemożliwe. 
W związku z czym miał tylko jedno wyjście. 
Dążyć do tego, czego - jak ujęła to bardzo zwięźle pani Webb - najbardziej w życiu 

pragnie. 

Czy Lucinda także nadal go pragnie? 
Przecież  mogła  szukać  pocieszenia  u  innego.  Nie  była  to  dla  Harry'ego  myśl 

podtrzymująca na duchu. A jeszcze gorsza była myśl, że jeżeli się tak stało, jeżeli Lucinda 
zwróciła się ku innemu, to on, Harry, nie ma prawa wchodzić temu innemu w drogę. 

Spojrzał w stronę loży. Amberly gestykulował, a Em się śmiała. Lucinda popatrzyła 

na  Amberly'ego  i  na  jej  ustach  pojawił  się  uśmiech.  Harry  rozpaczliwie  wysilał  wzrok, 
pragnąc dostrzec wyraz jej oczu. Jednak na próżno. Była za daleko. 

Zabrzmiały fanfary, rozległy się oklaski, światła na widowni zgasły, a zabłysły lampy 

na scenie. Weszli aktorzy grający w farsie i uwaga widzów na nich się skupiła. 

Gdy  wzrok  Harry'ego  przyzwyczaił  się  nieco  do  ciemności,  zauważył,  że  Lucinda 

background image

patrzy  nie  na  scenę,  ale  gdzieś  w  dół,  jakby  na  własne  dłonie.  Trzymała  przy  tym  głowę 
uniesioną, tak żeby nikt nie podejrzewał, że jej uwaga skupia się nie na grze aktorów, ale na 
czym innym. Migotliwe światło oświetlało nieznacznie jej twarz, której wyraz - spokojny, ale 

smutny - 

mówił bardzo wiele. 

Nagle  Lucinda  podniosła  głowę  jeszcze  wyżej  i  -  nie  przejmując  się  tym,  co  ktoś 

mógłby  pomyśleć  -  zaczęła  przeszukiwać  wzrokiem  przeciwległe  loże.  Pomimo 
przyćmionego światła, Harry dostrzegł na jej twarzy wyraz nadziei. 

A potem widział, jak ta nadzieja powoli znika. 
Lucinda  poprawiła  się  w  fotelu  i  siedziała  z  twarzą  spokojną,  lecz  daleko  bardziej 

smutną niż poprzednio. 

Harry, wycofując się do drzwi, poczuł, że ogarnia go radość. 
Uśmiechał się, opuszczając widownię. 
Nie  uśmiechał  się  natomiast  znajdujący  się  dwa  piętra  wyżej  na  zatłoczonej  galerii 

Earle Joliffe. Patrzył ponuro na Lucindę i całe towarzystwo siedzące w loży Amberly'ego. 

Niech to szlag! Co się, u diabła, dzieje?! - syknął. 

Siedz

ący obok Mortimer Babbacombe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. 

-  Co ona z nimi wyrabia? - 

mówił  dalej  Joliffe.  -  Zdążyła  już  zamienić  stado 

najgorszych wilków w całym Londynie w domowe kotki! 

- W domowe kotki? - 

zdziwił się Mortimer. 

- No to w kanapow

e pieski! Scrugthorpe miał rację. To jędza, czarownica! 

- Cisza! 

Cśś! - rozległo się naokoło. 

Joliffe  zamilkł,  siedział  tylko  i  wpatrywał  się  w  swoją  owieczkę  ofiarną,  która 

przemieniła się w pogromczynię wilków. 

Może - szepnął do niego Mortimer - oni ją urabiają. 

Dajmy im trochę czasu. Przecież nasza sytuacja nie jest aż tak rozpaczliwa. 
Joliffe  zaklął  w  myśli.  Sytuacja  jest  rozpaczliwa.  Poprzedniego  wieczoru  dał  mu  to 

jednoznacznie do zrozumienia jego wierzyciel. Joliffe wzdry

gnął  się,  przypominając  sobie 

dziwny,  bezcielesny  głos  wydobywający  się  z  powozu,  przejeżdżającego  obok  niego  we 

mgle. 

- Jak najszybciej, Joliffe - 

powiedział. - Jak najszybciej. - A po chwili dodał: - Ja nie 

jestem cierpliwy. 

Joliffe znał opowieści na temat braku cierpliwości u tego człowieka i wiedział, czym 

to grozi. 

background image

Jednak musiał zachować tę wiedzę dla siebie. Mortimer miał za słabą głowę na to, by 

ją posiąść. 

Joliffe skupił uwagę na kobiecie siedzącej w loży po drugiej stronie ciemnej widowni. 

Będziemy musieli coś zrobić... zacząć działać - powiedział bardziej do siebie niż do 

Mortimera. 

Mortimer go usłyszał. 

-  Co takiego? - 

Popatrzył  na  Joliffe'a  zaskoczony  i  ogłupiały.  -  Ale  przecież... 

zgodziliśmy  się,  że  nie  ma  potrzeby,  byśmy  się  otwarcie  angażowali.  Żebyśmy  sami  coś 
musieli robić! - powiedział, podnosząc głos. 

Cśś! - rozległo się obok. 

Rozwścieczony Joliffe chwycił Mortimera za surdut i postawił go na nogi. 

Wynośmy  się  stąd.  Widziałem  już  dosyć  -  syknął  i  popchnął  Mortimera  w  stronę 

wyjścia. 

Gdy byli już na korytarzu, Mortimer odwrócił się i powiedział: 

Mówiłeś, że nie będziemy musieli jej porywać. 

Joliffe spojrzał na niego z obrzydzeniem. 

Nie mówię o żadnym porwaniu - warknął, wyrywając się. - Jest lepszy sposób. 

Popatrzył na Mortimera z pogardą. 

Chodźmy, musimy się z kimś zobaczyć. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Zasiadając w piątek do śniadania, Em myślała o tym, żeby odwiedzić Harry'ego. Nie 

dlatego, że to miałoby przynieść jakąkolwiek korzyść, ale dlatego, że czuła się bezradna za 
każdym razem, gdy patrzyła na Lucindę. Spokojna i blada, siedziała z nieobecnym wyrazem 
twarzy, bawiąc się zimną grzanką. 

Heather, która pomimo młodego wieku i braku doświadczenia, zauważała od paru dni 

milczącą  rozpacz  Lucindy,  zaproponowała,  by  tego  dnia  poszły  do  muzeum  i  obejrzały 
marmury lorda Elgina. Lucinda jednak nie okazała zainteresowania. 

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Fergus ze srebrną tacą. 

Poczta,  proszę  pani  -  oznajmił.  -  Jest  też  list  dostarczony  przez  posłańca  dla  pani 

Babbacombe. Posłaniec nie czekał na odpowiedź. 

Em  wzięła  biały  zalakowany  pakiecik,  dostrzegając  nagłe  napięcie  Lucindy.  Jedno 

spojrzenie wystarczyło, by zorientować się, że pakieciku nie przysłał Harry. Nie mogąc nic na 
to poradzić, starsza pani wręczyła go Lucindzie bez słowa. 

Lucind

a, przeczytawszy krótki liścik, zmarszczyła brwi, a potem odłożyła arkusik. Z 

westchnieniem sięgnęła po imbryk z herbatą. 

- No i? - 

zapytała Em, nie bawiąc się w ceregiele. .Lucinda wzruszyła ramionami. 

To zaproszenie na jakiś zjazd gości. 

- Do kogo? 

- Nie przypominam sobie tej damy. Lady Martindale z Asterley Place. 

-  Martindale?  - 

Twarz starszej pani wypogodziła się. -To Marguerite. Córka Elmiry, 

lady Asterley. Wspaniale! O to nam chodziło. Świeże powietrze i trochę wykwintnej rozrywki 
jest dokładnie tym, czego ci potrzeba. Elmira jest jedną z moich najstarszych przyjaciółek, 
choć nie widziałyśmy się od wieków. Kiedy ma się odbyć ten zjazd? 

Lucinda zawahała się i skrzywiła lekko. 

Dziś  po  południu.  Zaproszenie  jest  tylko  dla  mnie.  Em  zamrugała  oczami  ze 

zdziwienia. 

Tylko dla...? Ach... rozumiem! Lucinda podniosła na nią wzrok. 

Rozumiesz? Co takiego? Em wyprostowała się. 

Właśnie  sobie  przypomniałam.  Harry  przyjaźni  się  z  synem  Elmiry,  Alfredem 

lordem Asterleyem. Byli razem w Eton. 

- O? - powiedzi

ała Lucinda, sięgając ponownie po arkusik. 

background image

- Tak. Nieraz razem nabroili - 

dodała Em, a potem, po chwili zastanowienia, mówiła 

dalej:  - 

Wiesz, chyba się domyślam, jak to się stało. Ktoś w ostatniej chwili zawiadomił, że 

nie może przyjechać, i Elmira poprosiła Alfreda, by zasugerował kogoś innego na miejsce tej 
osoby, Alfred i Harry są parą naprawdę dobrych przyjaciół. 

Im dłużej Em się nad tym zastanawiała, tym większą miała pewność, że to Harry stoi 

za owym niespodziewanym zaproszeniem. Z pewnością chciał wyciągnąć Lucindę na wieś i 
tam  spotkać  się  z  nią  pod  nieobecność  adoratorów,  mentorki  oraz  pasierbicy  po  to,  by 
naprawić błąd, który popełnił. Tak, taki sposób działania był dokładnie w jego stylu. 

Starsza pani odetchnęła. 
Atmosfera przy stole zmieniła się diametralnie. W miejsce rezygnacji i przygnębienia 

pojawiły się spekulacje co do najbliższej przyszłości oraz chęć działania. 

Heather, odstawiając talerz, wyraziła to, o czym wszystkie trzy myślały. 

Musisz pojechać - powiedziała. 

Oczywiście - poparła ją Em. - Heather i ja damy sobie radę. 

Lucinda, ożywiona, lecz wciąż niezdecydowana, uniosła wzrok znad arkusika. 

Czy jesteś pewna, że wypada, bym pojechała tam sama? 

-  Do Asterley Place? 

Ależ oczywiście! Przecież nie jesteś debiutantką. Spotkasz tam 

mnós

two znajomych. Nie ma co do tego wątpliwości. Przyjęcia u Elmiry są bardzo w modzie. 

Jedź, Lucindo - nalegała Heather, przechylając się przez stół. - Opowiesz mi potem, 

jak było. 

Lucinda wyprostowała się i odetchnęła. Wstąpiła w nią nadzieja. 

- Dobrze, s

koro jesteście pewne, że poradzicie sobie beze mnie. 

Obie, Em i Heather, zapewniły ją głośno, że nie musi o nic się martwić. 
Po  obiedzie  Em  odpoczywała  w  salonie  w  przyjemnym  i  pełnym  nadziei  nastroju. 

Wyciągnęła  się  na  szezlongu,  oparła  głowę  na  poduszkach,  zamknęła  oczy  i  głęboko 
westchnęła. 

Zastanowiła się, czy nie za wcześnie czuje się taka pewna swego. 
Była  pogrążona  w  marzeniach  o  białym  tiulu  i  konfetti,  gdy  do  rzeczywistości 

przywołał ją szczęk klamki. 

Co ten Fergus sobie myśli? 
Odwróciła się oburzona i... zobaczyła, że do pokoju wchodzi Harry. 
Otworzyła  usta  ze  zdumienia  i  w  tej  samej  chwili  zauważyła,  że  w  butonierce 

Harry'ego tkwi biały kwiat. 

Harry zauważył wyraz twarzy ciotki i pomyślał, że powinien był sobie dać spokój z 

background image

kwiatem.  Jednak  gdy  się  ubierał  z  wyjątkową  starannością,  kwiat  wydawał  mu  się  jak 
najbardziej stosowny. Postanowił całą rzecz przeprowadzić jak należy. Gdyby trzy damy były 
na tyle rozsądne, by pozostać w domu wczoraj wieczorem, miałby tę próbę ognia już za sobą. 

Zamknął drzwi i stanął przed ciotką w momencie, gdy odzyskiwała kontenans. 

-  Ciociu  - 

zwrócił  się  do  niej  -  jeżeli  nie  masz  nic  przeciwko  temu,  chciałbym 

zobaczyć się z panią Babbacombe. - Tu jego wzrok napotkał spojrzenie nieco wyłupiastych 

oczu Em. - Sam na sam. 

Starsza pani popatrzyła na niego zdumiona. 

Ona wyjechała. 

Wyjechała? - Harry zamarł i poczuł, że brakuje mu tchu. - Dokąd? 

Starsza pani dotknęła dłonią czoła. 

Ależ... do Asterley oczywiście. - Patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, usiadła 

prosto. - 

Ty się tam nie wybierasz? 

Harry'ego to pytanie przyprawiło niemal o zawrót głowy. 

Dostałem zaproszenie - przyznał niepewnie. 

Em opadła na poduszki, przyciskając dłoń do piersi. 

Dzięki  Bogu.  Przecież  ona  tylko  dlatego  tam  pojechała.  -  Tu Em spiorunowała 

wzrokiem bratanka. - 

Jest jasne jak słońce, że to nie ty zorganizowałeś zaproszenie. 

Zorganizowałem?  -  Harry  popatrzył  na  nią  jak  na  kogoś,  kto  postradał  zmysły.  - 

Oczywiście, że nie! - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Dlaczego tak sądziłaś? 

E

m wzruszyła ramionami z wyniosłą miną. 

Nie ma powodu, dla którego... To znaczy... jestem pewna, że Alfred zaprosiłby na 

przyjęcie Elmiry każdą osobę, którą ty byś mu zasugerował. 

Przyjęcie Elmiry? 

Em machnęła ręką. 

Wiem,  że  to  Marguerite  wysłała  zaproszenia,  ale  przecież  to  jest  i  tak  przyjęcie 

Elmiry. 

Harry  zacisnął  pięści,  tłumiąc  gniew,  który  go  ogarnął.  Jego  ojciec  był  starszy  od 

Em... i cierpiał na tę samą dolegliwość co ona, dolegliwość, którą można było określić jako 
selektywność  pamięci.  Ciotka  dobrze  pamiętała  o  jego  przyjaźni  z  Alfredem,  ale  całkiem 
zapomniała, że matka Alfreda, Elmira, nie żyje od ośmiu lat. 

Zjazdy  towarzyskie  organizowane  obecnie  w  Asterley  Place  różniły  się  bardzo  od 

tych, które pamiętała Em. 

Harry odetchnął głęboko i spytał: 

background image

Kiedy wyjechała? 

Em zmarszczyła brwi. 

Około  jedenastej.  -  Spojrzała  na  zegar  stojący  na  kominku.  -  Jest  już  gdzieś  w 

połowie drogi. 

Harry z ponurą miną odwrócił się na pięcie. 

Dokąd idziesz? - zapytała zdziwiona Em. Harry spojrzał na nią gniewnie. 

Ratować pewną damę z rąk lubieżników. 

Wchodząc do swego mieszkania, Harry wyszarpnął biały goździk z butonierki i cisnął 

go na stolik w holu. 

Dawlish! Gdzie jesteś? 

- Jestem tutaj. 

Dawlish ukazał się w korytarzu. Ubrany był w fartuch, a w rękach trzymał szmatkę do 

polerowania srebra. 

Jaki pan ma kłopot? Myślałem, że poszedł go pan zażegnać. 

Rzeczywiście  po  to  poszedłem.  Trzeba  było  się  najpierw  umówić.  Ta  przeklęta 

kobieta pojechała na spokojną wycieczkę... do Asterley Place! 

Rzadko widyw

ał Dawlisha tak osłupiałego. 

- Do Asterley? 

Właśnie. - Harry zrzucił z ramion płaszcz. - Ta kobieta nie ma pojęcia, w co się tak 

radośnie pakuje. 

Oczy Dawlisha zrobiły się okrągłe. 

Niech ją Bóg ma w swojej opiece - powiedział i wziął od Harry'ego płaszcz. 

Rusz się, nie stój jak gamoń. Musimy wziąć siwki. Ona ma nad nami ponad dwie 

godziny przewagi. 

Harry  pobiegł  do  sypialni,  gdzie  wrzucił  do  torby  trochę  ubrań.  Gdy  wszedł  tam 

Dawlish,  wkładał  właśnie  na  siebie  surdut  w  kolorze  butelkowej  zieleni,  a  już  przedtem 
zdążył zmienić ineksprymable w kolorze kości słoniowej na bryczesy z kozłowej skóry. 

Nie ma potrzeby się tak spieszyć - powiedział Dawlish. - Dogonimy ją. 

Przyjedziemy tam w godzinę po niej - warknął Harry, marszcząc brwi. 

W ciągu tej godziny ona, kobieta całkiem niewinna, będzie musiała dawać sobie radę 

sama w domu pełnym wilków przeświadczonych, że chce być ich ofiarą. 

Lucinda  wysiadła  z  powozu  przed  okazałą  rezydencją  Asterley  Place.  Przed  sobą 

miała szerokie kamienne schody prowadzące na ganek. Gdy lokaje zabrali jej bagaż, weszła 
powoli po stopniach, by w drzwiach wejściowych spotkać oczekujących na nią gospodarzy 

background image

oraz ich majordomusa. 

Witamy w Asterley Place, droga pani Babbacombe. Jestem zachwycony, że panią tu 

widzę. 

Lord Asterley, d

żentelmen  średniego  wzrostu  z  tendencją  do  otyłości  i  bardzo 

powściągliwy, skłonił się i uścisnął dłoń Lucindy. 

Muszę panu podziękować za zaproszenie. Przyszło w bardzo dogodnym momencie i 

niezmiernie je doceniam. 

Nie  była  w  stanie  ukryć  nadziei,  którą  miała  w  sercu  i  która  rozjaśniała  jej  oczy  i 

uśmiech. 

Lord Asterley zauważył to... i zaczął sobie wiele po tym obiecywać. 

Naprawdę? - zapytał. - Jestem bardzo rad, że to słyszę, droga pani. 

Poklepał ją po ręce, a potem odwrócił się do stojącej obok damy. 

Proszę pozwolić sobie przedstawić - powiedział do Lucindy. - To jest moja siostra, 

lady Martindale. Podczas naszych małych zebrań pełni rolę gospodyni. 

Lucinda i lady Martindale z uśmiechem podały sobie ręce. 

Proszę  mi  mówić  po  imieniu  -  powiedziała  lady Martindale. -  Jestem Marguerite. 

Wszyscy goście tak się do mnie zwracają. 

Milady, o kilka lat starsza od Lucindy, była dorodną blondynką, tak samo życzliwie 

nastawioną jak jej brat. 

Mam nadzieję, że będziesz się, moja droga, dobrze tutaj bawiła. Jeżeli coś będzie nie 

tak, proszę, daj mi znać bez wahania. 

Lucinda poczuła, że się odpręża. 

Dziękuję. 

Pozostali goście zbierają się w oranżerii. Gdy się odświeżysz, przyłącz się do nich. 

Na  pewno  spotkasz  wiele  osób,  które  już  znasz.  Zresztą  tutaj  nie  obowiązują  żadne 
ceremonie. Możesz być pewna, że wśród gości nie ma nikogo, kto by nie wiedział dokładnie, 
jak się należy zachować. Musisz tylko zdecydować, z kim chcesz spędzić czas. 

Lucinda odpowiedziała uśmiechem na jej uśmiech. 

A teraz... umieściliśmy cię w Pokoju Błękitnym. 

Melthorpe cię zaprowadzi i przyśle ci pokojówkę i bagaże. 

Jemy obiad o szóstej. 

Lucinda  ponownie  podziękowała,  a  potem  poszła  za  majordomusem.  Był  to  drobny 

człowieczek,  jakby  skurczony  w  sobie,  ubrany  na  ciemno.  Długi  nos  i  zgarbione  ramiona 
sprawiały, że przypominał kruka. 

background image

Gdy znaleźli się już na górze, Lucinda zauważyła jego spojrzenie. Wskazał jej drogę i 

ruszył korytarzem. Poszła za nim, marszcząc brwi. Dlaczego, na miłość boską, ten człowiek 
patrzy na nią tak srogo? Kiedy doszli do jakichś drzwi w końcu korytarza, otworzył je i cofnął 
się, aby Lucinda mogła wejść. 

Dziękuję, Melthorpe. Proszę mi przysłać moją pokojówkę. 

Tak jest, proszę pani. 

Melthorpe z lodowatym wyrazem twarzy, prawie nieuprzejmie, skłonił się i wycofał. 

Luci

nda, marszcząc brwi, zamknęła za nim drzwi. 

Zbyt długo miała do czynienia ze służbą, by się mylić. Ten człowiek patrzył na nią, 

odnosił się do niej, jakby... Określenie sposobu, w jaki ją potraktował, zajęło jej dobrą chwilę. 
Gdy już sobie to uświadomiła, odebrało jej mowę. 

Drzwi się otworzyły i weszła Agata z lokajem niosącym bagaż. Zostawiwszy bagaż 

obok toaletki, lokaj wycofał się. 

Zdejmując  rękawiczki  i  kapelusz,  Lucinda  -  ogarnięta  nagłą  ciekawością  i  pragnąc 

uzyskać  jakieś  bardziej  szczegółowe  informacje o Asterley Place -  czekała  na  komentarz 
Agaty. A ta zaczęła mówić, gdy zabrała się do wypakowywania sukni. 

Wygląda  na  to,  że  towarzystwo  jest  eleganckie.  W  kuchni  spotkałam  sporo 

przystojnych służących, a z tego, co mówiły pokojówki, można się było zorientować, że przed 
zmrokiem będzie szła prawdziwa wojna o szczypce do fryzowania loków. Najlepiej będzie, 
jeżeli upnę pani włosy. 

Później. Będzie na to czas przed obiadem. 

Obiad jest o szóstej. To gdzieś w połowie drogi między porą podawania na wsi i w 

mieście - zauważyła Agata, wyjmując suknie. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że po to, żeby było 
więcej czasu wieczorem na „ich małe gierki", cokolwiek to znaczy. 

- Gierki? - 

powtórzyła Lucinda, zastanawiając się, czy w Asterley Place goście oddają 

się  zwykłym  grom  salonowym.  Nie  wydawało  jej  się  to  jednak  prawdopodobne.  -Chodź, 
pomóż mi się przebrać - powiedziała. - Chcę spotkać się z innymi gośćmi przed obiadem. 

Tak  jak  jej  powiedziano,  goście  przebywali  właśnie  w  dużej  oranżerii,  na  środku 

której znajdowa

ła  się  mała  sadzawka.  Zgromadzili  się  wokół  niej.  Niektórzy  siedzieli  w 

wiklinowych fotelach, inni stali w małych grupkach i gawędzili. 

Jedno  spojrzenie  na  nich  przekonało  Lucindę,  że  słusznie  zrobiła,  przebierając  się. 

Gdyż  towarzystwo  było  rzeczywiście  eleganckie,  przypominało  wesoło  upierzone  ptaki 
gnieżdżące się wśród zieleni. Lucinda skinęła głową pani Walker, wykwintnej wdowie, oraz 
lady Morcombe, dziarskiej matronie, które znała z Londynu. 

background image

-  Moja droga Lucindo - 

odezwała  się  do  niej  Marguerite,  podchodząc  z  szelestem 

spódnic.  - 

Pozwól  sobie  przedstawić  lorda  Dewhursta,  który  właśnie  wrócił  z  Europy  i 

pragnie cię poznać. 

Lucinda  spokojnie  odwzajemniła  powitalne  słowa  lorda,  starając  się  równocześnie 

ocenić  znajdujące  się  w  oranżerii  damy.  Wydawało  jej  się,  że  n ie  ma  w  n ich  n ic,  co  by 
usprawiedliwiało jej nerwowość. 

- W istocie - 

odpowiedziała na pytanie jego lordowskiej mości. - W Londynie bawiłam 

się znakomicie. Jednak bale stają się nieco... Przybywa na nie tyle ludzi, że z trudem można 

podczas nich u

słyszeć własne myśli. A co do oddychania. .. 

Jego lordowska mość roześmiał się. 

Rzeczywiście,  droga  pani,  takie  małe  zebrania  jak  to  tutaj  są  o  wiele  bardziej 

intymne. 

Subtelny nacisk, jaki położył na ostanie słowo, spowodował, że Lucinda popatrzyła na 

n

iego uważnie. 

Jestem pewien, moja droga,  że  przekona  się  pani,  iż  w  Asterley  Place  jest  bardzo 

łatwo znaleźć czas i miejsce na... myślenie. - Lord Dewhurst ujął jej dłoń i skłonił się nisko. - 
Gdyby  potrzebne  było  pani  towarzystwo,  proszę  bez  wahania  liczyć  na  mnie.  Zapewniam 
panią, że potrafię być nader uważający. 

-  Ach... tak. - 

Lucinda  rozpaczliwie  próbowała  pozbierać  myśli.  -  Wezmę  pańską 

propozycję pod uwagę, milordzie - powiedziała, nieco sztywno pochylając głowę. 

Lord skłonił się po raz kolejny, po czym oddalił się krokiem pełnym gracji. Lucinda 

odetchnęła głęboko i rozejrzała się jeszcze raz naokoło, tym razem już bardziej krytycznie. 

Zaczęła  się  dziwić  sama  sobie,  że  dotychczas  była  aż  tak  ślepa.  Wszystkie  obecne 

panie  były  z  całą  pewnością  damami  o niekwestionowanych manierach, jednak w wieku, 
który skłaniał je do poszukiwania dyskretnych romansów. 

A  co  do  dżentelmenów,  to  wszyscy  co  do  jednego  stanowili  typ  aż  za  dobrze 

Lucindzie znany. 

Zanim zdążyła się zastanowić, podszedł do niej lord Asterley. 

Ach, droga pani Babbacombe, aż trudno mi wyrazić zachwyt, który mnie ogarnął, 

gdy się dowiedziałem, że nasze małe spotkania są przedmiotem pani zainteresowania. 

- Mojego zainteresowania? 

Lucinda popatrzyła na niego z wyrazem zdumienia. 
Lord Asterley uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucinda odniosła wrażenie, że zaraz 

do niej mrugnie i trąci ją łokciem. 

background image

Cóż, być może nie dosłownie nasze spotkania, ale ten typ rozrywek, który wszyscy 

uważamy za tak... - tu jego lordowska mość uczynił szeroki gest - .. .czyniący zadość naszym 
pragnieniom. Mam szczerą nadzieję, moja droga, że skoro poczuje pani takie pragnienie, nie 
zawaha się pani i zwróci się do mnie jako do kogoś, kto może urozmaicić pani pobyt tutaj. 

Pragnąc  być  uprzejma,  a  równocześnie  nie  mogąc  znaleźć  odpowiednich  słów 

odpowiedzi, Lucinda pochyliła głowę, pozwalając jego lordowskiej mości myśleć, co chce. 

A  on,  rozpromieniony,  skłonił  się.  Lucinda  skinęła  głową  i  podeszła  do  sadzawki. 

Było  tam  wolne  miejsce  obok  pani  Allerdyne,  bardzo eleganckiej wdowy, która, jak 
uświadomiła sobie teraz Lucinda, nie była tak cnotliwa, na jaką wyglądała. 

Dzień dobry, pani Babbacombe - powiedziała pani Allerdyne, gdy Lucinda usiadła w 

wiklinowym fotelu. - 

Czy może raczej mogę dać sobie spokój z ceremoniami i nazywać panią 

po prostu Lucinda? 

Ależ oczywiście. 

Jesteś tutaj pierwszy  raz,  prawda? - Henrietta  pochyliła się w jej stronę. - Tak mi 

powiedziała Marguerite. Nie ma potrzeby, byś się czuła z tego powodu nieswojo. - Henrietta 
poklepała  dłoń  Lucindy.  -  Wszyscy  jesteśmy  tu  przyjaciółmi.  To  oczywiste.  Nie  musisz 
obawiać  się  żadnych  komentarzy  po  powrocie  do  miasta.  -  Henrietta  rozejrzała  się  z  miną 
osoby  czującej  się  najzupełniej  swobodnie.  -  Zawsze  tak  było,  od  czasu  gdy  Harry  to 

wszystko zapo

czątkował. 

- Harry? - 

Lucindzie zabrakło tchu. - Harry Lester? 

-  Mhm.  - 

Henrietta  wymieniła  znaczące  spojrzenie  z  jakimś  dżentelmenem 

znajdującym się w drugim końcu pokoju. - O ile sobie przypominam, to Harry wpadł na ten 
pomysł. Alfred urządził tylko wszystko zgodnie z jego wskazówkami. 

Harry, który ją w to wciągnął. 
Przez chwilę Lucindzie zdawało się, że zaraz zemdleje. Pokój pogrążył się w ciemnej 

mgle, zrobiło jej się zimno. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie, opanowując zawrót głowy. Gdy 
już była w stanie, powiedziała: 

- Rozumiem. 

Henrietta,  zajęta  swoim  dżentelmenem,  nic  nie  zauważyła.  A  Lucinda,  starając  się 

mówić tonem jak najbardziej swobodnym, zapytała: 

Czy on często tu bywa? 

-  Harry?  - 

Henrietta  z  uśmiechem  skinęła  głową  dżentelmenowi  i  popatrzyła  na 

Lucindę.  -  Czasami.  Jest  zawsze  zaproszony,  ale  nikt  nigdy  nie  wie,  czy  się  pojawi.  - 
Henrietta uśmiechnęła się czule. - Harry to nie jest mężczyzna, którego można okiełznać. 

background image

Rzeczywiście! 

Lucinda  zignorowała  pytające  spojrzenie,  jakie  wywołał  jej  cierpki  ton.  Poczuła,  że 

wzbiera w niej wściekłość, jakiej nie doświadczała jeszcze nigdy w życiu. 

Czy Harry, zapraszając ją tutaj, chciał jej pokazać, za co ją teraz uważa? Czy chciał jej 

dać do zrozumienia, że jest taka jak te damy, które igrają z każdym dżentelmenem, który im 
się spodoba? Czy wciągnął ją tutaj, by znalazła się w „odpowiednim towarzystwie", którego 
według własnych zapewnień szukała? 

Czy może zrobił to, żeby dać jej nauczkę - mając zamiar pojawić się w odpowiedniej 

chwili i wybawić ją od konsekwencji przybycia w to miejsce? 

Zaciskając  dłonie,  Lucinda  nagle  wstała.  Miała  ochotę  krzyczeć,  chodzić  w  tę  i  z 

powrotem,  ciskać  przedmiotami.  Nie  była  pewna,  który  z  jego  domniemanych  motywów 
rozwścieczał ją najbardziej. 

Mam nadzieję, że tym razem on przyjedzie - wycedziła przez zaciśnięte zęby. 

- Lucindo? - 

Henrietta pochyliła się w jej stronę i spojrzała jej w twarz. - Czy dobrze 

się czujesz? 

Lucinda zmusiła się do uśmiechu. 

Doskonale, dziękuję. 

Henrietta nie wyglądała na przekonaną. 
Na szczęście w tej chwili rozległ się gong oznaczający, że goście mają się rozejść do 

swoich pokoi, by się przebrać przed obiadem. 

Lucinda odprowadziła Henriettę, po czym udała się do Pokoju Błękitnego. 

Czego się dowiedziałaś? - zapytała Agatę, zamkną wszy za sobą drzwi. 

Pokojówka  uniosła  wzrok  znad  granatowej  jedwabnej  sukni  rozłożonej  na  łóżku. 

Popatrzyła w twarz Lucindzie i odrzekła prosto z mostu: 

Nie  za  wiele  i  niczego  dobrego.  Mnóstwo  aluzji  do  tego,  co  dżentelmeni  robią  w 

nocy. I uwag na temat drzwi, któr

e bezustannie otwierają się i zamykają. - Agata pociągnęła 

nosem. -1 podobnych rzeczy. 

Lucinda usiadła przy toaletce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów. 

Co jeszcze słyszałaś? - zapytała, spoglądając na pokojówkę. 

Agata wzruszyła ramionami. 

Wygląda na to, że tutaj tego rodzaju rzeczy są czymś, co jest przyjęte. Co nie zdarza 

się jakiejś jednej parze, jak wszędzie. 

Agata  skrzywiła  się.  -  Jeden  z  lokajów  porównał  to  do  zajazdu.  Kolejny  dyliżans 

wjeżdża, kiedy poprzedni wyjeżdża. 

background image

Lucinda opadła na oparcie i patrzyła na służącą w lustrze. 

- Wielkie nieba! 

Jej wzrok padł na granatową suknię. 

- Nie ta - 

powiedziała, mrużąc oczy. - Szyfonowa. Agata wyprostowała się, biorąc się 

pod boki. 

Szyfonowa? Przecież ona jest prawie nieprzyzwoita. 

- Dla moich dzisiejs

zych celów będzie doskonała. Lucinda wysyczała „s" w ostatnim 

wyrazie. To nie ona będzie tą, która dostanie dzisiaj lekcję. 

Mrucząc  coś  pod  nosem,  Agata  rozłożyła  szyfonową  suknię  w  kolorze 

srebrzystobiękitnym, po czym podeszła do Lucindy, by zająć się jej sznurówkami. 

Lucinda zastukała grzebieniem w stół. 

Wszystko to jest okropne. Czy dowiedziałaś się o gospodynię tego domu? 

Agata kiwnęła głową. 

Ten dom nie ma gospodyni. Ostatnia, to znaczy matka lorda Asterleya, zmarła kilka 

lat temu. 

No cóż, dzisiaj nic nie poradzimy... ale jutro wyjeżdżamy. 

No tak... tak myślałam - powiedziała Agata z ulgą. 

Nie martw się. Oni, mimo wszystko, są w głębi serca dżentelmenami. 

Tak  pani  mówi...  jednak  dżentelmeni  potrafią  czasami  bardzo  sprawnie 

przekonywać. 

Lucin

da  wstała  i  pozwoliła,  by  Agata  pomogła  jej  się  ubrać  w  szyfonową  suknię. 

Dopiero gdy była gotowa do zejścia na dół, zwróciła się do pokojówki: 

Mam nadzieję, że wiesz, iż potrafię sobie poradzić z każdym dżentelmenem, który 

stanie na mojej drodze. Posprz

ątaj i zapowiedz Joshui, że jutro rano wyjeżdżamy. I nie martw 

się, ty zrzędliwa kobieto. 

Z  tymi  słowy  odwróciła  się  i  wypłynęła  przez  drzwi  -  migotliwe zjawisko w 

srebrzystobłękitnym szyfonie. 

Salon  wypełniał  się  szybko.  Napływali  goście  spragnieni  wzajemnie swego 

towarzystwa. Mając teraz pewność, po jakim gruncie stąpa, Lucinda bez trudu obracała się 
wśród zebranych, przyjmując komplementy i kwitując skinieniami głowy podziw w oczach 
dżentelmenów. A także z prostotą zbywając ich subtelne sugestie. Kontrolowała sytuację, ale 
nerwy miała napięte do ostatnich granic. 

Aż w końcu nadeszła chwila, na którą czekała. 
Do  salonu  wszedł  Harry,  powodując  -  zauważyła  to  dobrze  -  spore poruszenie. 

background image

Najwyraźniej  przyjechał,  gdy  goście  przebierali  się  do  obiadu.  Ubrany  był, jak zwykle, w 
czerń  z  bielą,  a  jego  jasne  włosy  błyszczały  w  świetle  świec.  Marguerite  przerwała 
konwersację, by go powitać, muskając wargami jego policzek. Lord Asterley podszedł także, 
by  uścisnąć  mu  dłoń.  Inni  dżentelmeni  witali  go  skinieniem  głów  i  wykrzykiwali  słowa 
powitania, wiele spośród dam wdzięczyło się i uśmiechało. 

Zorientowawszy się nagle, że zwrócone są na nią zielone oczy, Lucinda z nieobecnym 

wyrazem  twarzy  skłoniła  leciutko  głowę,  po  czym  powróciła  do  rozmowy  z  panem 

Ormesbym i lady Morcombe. 

Czekała, aż Harry do niej podejdzie. 
Ale on nie uczynił tego... ani nie zamierzał tego zrobić. Stało się to jasne po dziesięciu 

minutach. Świadoma jego spojrzenia obejmującego jej obnażone ramiona i piersi, wyłaniające 
się z głębokiego wycięcia sukni, Lucinda zacisnęła zęby i zaklęła w duchu. Co on, u diabła, 

teraz knuje? 

Harry, przeklinając ją w duchu, z trudem powstrzymywał się od tego, by do niej nie 

podejść,  nie  wziąć  za  rękę  i  nie  wyprowadzić  z  salonu.  Co  ta  kobieta  chce  udowodnić, 
pokazując  się  w  takiej  sukni?  Sukni  z  jedwabnego  szyfonu,  połyskliwej  i  prowokującej? 
Cienki  materiał,  układając  się  miękko  na  jej  ciele,  zakrywał,  a  równocześnie  eksponował 
wszelkie  zagłębienia  i  krągłości.  A  co  do  jej  piersi,  to  właściwie  nie  były  wcale  zakryte. 

Ogrom

ny  dekolt  w  karo  został  wycięty  przez  skąpca.  Zaciskając  zęby,  Harry  z  trudem 

powstrzymywał się od ruszenia w jej stronę. 

Harry, staruszku! Nie spodziewałem się ciebie tutaj. 

Myślałem, że pójdziesz w ślady Jacka. 
Harry spojrzał poirytowany na lorda Cranbourne'a. 

- To nie w moim stylu, Bentley. A na kogo masz dzisiaj oko? 

Lord Cranbourne uśmiechnął się szeroko. 

Na  lady  Morcombe.  Ona  jest  jak  dojrzała  śliwka.  Ten  stary  kutwa,  jej  mąż,  nie 

docenia jej tak jak powinien. 

- Hm. - 

Harry rozejrzał się po salonie. - Stara gwardia, co? 

Z wyjątkiem ślicznej pani Babbacombe. Ale ty, jak sobie przypominam, wiesz o niej 

wszystko? 

Rzeczywiście. 

Wzrok  Harry'ego  spoczął  ponownie  na  Lucindzie.  I  ponownie  Harry  z  trudem 

powstrzymał się od tego, by do niej nie podejść. 

Jesteś nią zainteresowany dziś wieczorem? 

background image

Nie w tym sensie, jaki masz na myśli - odrzekł Harry i, skinąwszy głową, oddalił się, 

zanim zaskoczony lord Cranbourne poprosił go o wyjaśnienie. 

Z udawaną nonszalancją krążył po salonie. Pragnął dociec, kto umieścił  Lucindę na 

liście zaproszonych. Musiał się dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego. 

Krążył więc dalej, obserwując nie tylko Lucindę, ale także wszystkich, którzy do niej 

podchodzili, starając się zorientować, który z jego kompanów rozpustników uzurpuje sobie do 
niej największe prawo. 

W momencie gdy -  grobowym tonem Melthorpe'a - 

został  zaanonsowany  obiad, 

Lucinda  doszła  do  wniosku,  że  Harry  na  coś  czeka  -  prawdopodobnie  na  jakąś  katastrofę, 
która jej się przydarzy, czeka po to, żeby móc przyjść jej z pomocą i ponownie objąć nad nią 
kontrolę.  Przysięgając  sobie,  że  nigdy  do  tego  nie  dojdzie,  uśmiechnęła  się  do  pana 
Ormesby'ego i przyjęła jego ramię. 

Czy pan tu bywa często? - zapytała. 

-  Od czasu do czasu - 

odrzekł  pan  Ormesby  z  niedbałym  gestem.  -  Pobyt  tutaj to 

odpoczynek od zgiełku miasta, prawda? 

- W istocie. - 

Lucinda kątem oka dojrzała zmarszczone brwi Harry'ego, obok którego 

pojawiła  się  Marguerite  i  poprosiła,  by  podał  jej  ramię.  Lucinda  z  uroczym  uśmiechem 
zwróciła  się  do  pana  Ormesby'ego.  -  Jeżeli  można,  to  pragnęłabym,  żeby  pan  wprowadził 
mnie w zwyczaje panujące w Asterley Place. 

Pan Ormesby nie posiadał się z dumy. 

Ależ oczywiście, będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. 

Lucinda liczyła na to, że nie wzbudziła w nim jakichś niepożądanych nadziei. 

Proszę mi powiedzieć, czy obiady tutaj są bardzo wyszukane? - zapytała. 

Lucinda  stwierdziła  z  ulgą,  że  konwersacja  przy  stole  obracała  się  wokół  tematów 

ogólnych oraz najświeższych plotek. Była przy tym wesoła i w najlepszym guście. 

Gdyby  nie  pewien  podskórny  nurt,  wyrażający  się  w  znaczących  spojrzeniach  i 

okazjonalnych szeptach, Lucinda cieszyłaby się nią bez zastrzeżeń. 

- Droga pani Babbacombe - 

zagadnął ją lord Dewhurst - czy słyszała pani, że na jutro 

Marguerite zapowiedziała poszukiwanie skarbów? 

-  Poszukiwanie skarbów? - 

powtórzyła  Lucinda.  Zastanowiła  się,  czy  tego  rodzaju 

zabawa,  w  tym  towarzystwie,  może  mieć  niewinny  charakter.  Nie  wypowiedziała  jednak 
żadnego komentarza. Korzystając z tego, że ktoś podsunął jej słodki sos, sięgnęła po niego z 
pogodnym  uśmiechem  na  twarzy.  Czyniąc  to,  zauważyła  spojrzenie  Harry'ego.  Pomimo 
odległości, jaka ich dzieliła, wyczuwała jego irytację i napięcie - poznawała je po sposobie, w 

background image

jaki trzymał kieliszek. Z promiennym uśmiechem odwróciła się w stronę pana Ormesby'ego. 

Obiad się skończył i damy udały się do salonu. Dżentelmeni, którzy nie mieli ochoty 

pić portwajnu we własnym gronie, podążyli za nimi. 

-  Pierwszy wieczór jest zwykle bardzo spokojny - 

poinformował  Lucindę  pan 

Ormesby.  -  Pozwala 

to  gościom...  poznać  się  nawzajem,  jeżeli  pani  rozumie,  co  mam  na 

myśli. 

Tak  właśnie  jest.  -  Lord  Asterley  przyłączył  się  do  nich.  -  Jutro  oczywiście  całe 

towarzystwo  będzie  bardziej  ożywione.  Planujemy  zacząć  od  wiosłowania  na  jeziorze,  a 
potem przejść do poszukiwania skarbów. Marguerite wszystko zorganizowała. Poszukiwanie 
odbędzie  się  oczywiście  w  ogrodzie.  -  Tu  uśmiechnął  się  niewinnie  do  Lucindy.  -Jest tam 
mnóstwo zakamarków, w których można znaleźć skarby. Zaczynamy naturalnie dopiero po 
południu. Śniadanie jest o dziesiątej, dzięki czemu wszyscy mogą się porządnie wyspać. 

Lucinda  zakonotowała  sobie,  że  tuż  po  dziesiątej  musi  już  być  w  drodze.  Nie 

wiedziała jeszcze, jak się wytłumaczy, ale postanowiła, że coś wymyśli jutro rano. 

Konwersacja obracała się wokół czekających  całe towarzystwo  rozrywek,  naturalnie 

tych  wspólnych.  A  co  do  innych,  to  Lucinda  coraz  wyraźniej  uświadamiała  sobie,  że  w 
związku  z  nimi  obecni  wymieniają  znaczące  spojrzenia,  spoglądając  równocześnie  w  jej 
stronę. Czynili to zwłaszcza pan Ormesby, lord Asterley oraz lord Dewhurst. 

Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się nieswojo. Przy czym nie tyle obawiała się o 

własną cnotę,  ile bała się niewygodnych  sytuacji,  w których  może się znaleźć.  W pewnym 
momencie,  gdy  Marguerite  odwołała  pana  Ormesby'ego  i  lorda  Asterleya,  prosząc,  by 
pomogli  jej  częstować  gości  herbatą,  Lucinda  znalazła  wolne  krzesło  w  sąsiedztwie 
szezlonga, na którym siedziała dama w jej wieku. Lucinda przypominała ją sobie mgliście z 
jakiegoś przyjęcia w stolicy. 

-  Jestem lady Coleby... to znaczy Millicent. - 

Kobieta  podała  Lucindzie  filiżankę.  - 

Miło mi powitać nową członkinię naszego kółka. 

Lucinda  w  odpowiedzi  uśmiechnęła  się  niepewnie,  zastanawiając  się  równocześnie, 

czy przypadkiem nie powinna była wyjechać stąd już trzy godziny temu, nie zwracając uwagi 
na szum, jaki by powstał wokół jej wyjazdu. 

Czy dokonała już pani wyboru? - zapytała lady Coleby, unosząc pytająco brwi. 

Lucinda zamrugała, nie rozumiejąc. 

- Wyboru? 

Spośród dżentelmenów - wyjaśniła lady Coleby z szerokim gestem dłoni. 

• Lucinda miała zakłopotaną minę. 

background image

Ach... zapomniałam. Pani jest tu nowa. - Lady Coleby pochyliła się w jej stronę. - To 

jest bardzo proste. Dama decyduje, który z dżentelmenów podoba jej się najbardziej. 

Może to być jeden z panów albo dwóch czy trzech, jeżeli ktoś sobie życzy. A potem 

trzeba  im  dać  znać...  dyskretnie  oczywiście.  Nie  trzeba  robić  niż  więcej...  to  wszystko  jest 

cudownie zorganizowane. 

Lucinda upiła łyk herbaty. 

No cóż... nie jestem pewna. 

Proszę się nie wahać zbyt długo, bo najlepsi zostaną zaangażowani. - Lady Coleby 

dotknęła rękawa Lucindy. Ja mam oko na Harry'ego Lestera - wyznała, wskazując Harry'ego 
dyskretnym ruchem głowy. - Bardzo dawno tu nie był, chyba od roku. Ale ta jego wykwintna 

elegancja, ten jego zabójczy czar... - 

Lady  Coleby  upiła  łyk  herbaty.  -  Nigdy bym nie 

pomyślała, że ten zuchwały, impulsywny Harry zmieni się w tak wykwintnego dżentelmena. 
Nie przypomina młodzika, który mi się przed laty oświadczył. 

Lucinda znieruchomiała. 

Oświadczył się pani? 

Tak. Choć nigdy nie doszło do oświadczyn oficjalnych. Było to ponad dziesięć lat 

temu.  - 

Milady zachichotała. -Był potwornie zakochany. Wie pani, jak to bywa z młodymi 

mężczyznami. Po prostu szalał za mną. 

Odrzuciła pani jego oświadczyny? 

Oczywiście, że je odrzuciłam! Lesterowie byli biedni jak mysz kościelna. - W oczach 

lady Coleby pojawił się nagły| błysk. - Jednak teraz, kiedy Coleby nie żyje, a Lesterowie siej 

tak wzbogacili... - 

Lady  Coleby  przerwała,  a  potem  dodała:  Mają  teraz  ogromny  majątek, 

moja droga. Tak słyszałam. Więc, cóż, sądzę, że powinnam odnowić starą znajomość. 

Lady Coleby wstała i odstawiła filiżankę. 

I  zdaje  się  -  powiedziała  -  że  nie  będzie  na  to  stosowniejszej  chwili.  Proszę  mi 

wybaczyć, moja droga, że się oddalę. 

Lucinda ski

nęła jej głową, wzięła obie filiżanki, jej i swoją, i odniosła je na stolik. 

Harry patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Jak dotąd żaden z dżentelmenów nie 

zamanifestował, że uzurpuje sobie do niej jakieś prawa. 

Zagadka  pozostawała  nie  rozwiązana.  Harry  już  miał  opuścić  salon,  gdy  poczuł,  że 

ktoś dotyka jego rękawa. 

_ Harry! 

Millicent, lady Coleby, wypowiedziała to słowo tonem zalotnym i uwodzicielskim. 
Harry skłonił się, a jego wzrok pobiegł w stronę Lucindy, która wciąż rozmawiała z 

background image

Margueri

te. Millicent, nie zauważając tego, mówiła dalej: 

Mój  drogi  Harry.  Wiesz,  że  zawsze  kochałam  się  w  tobie.  Musiałam  wyjść  za 

Coleby'ego.  Chyba  to  rozumiesz.  Jesteś  teraz  o  wiele  starszy  i  wiesz,  jak  toczy  się  świat. 
Może... - dodała z uśmiechem - moglibyśmy dziś wieczorem udać się we wspólną podróż? 

Podniosła na niego wzrok w chwili, gdy Lucinda skierowała się do drzwi. Harry, który 

chciał wyjść, był zmuszony jej odpowiedzieć. 

Wybacz mi, Millie. Mam inne zajęcia. 

To  powiedziawszy,  skinął  głową  i  wyminął  ją.  Zauważył,  że  trzech  dżentelmenów 

zastąpiło Lucindzie drogę. Wysiliwszy się, mógł słyszeć, co mówią. 

-  Moja droga pani Babbacombe - 

powiedział  Alfred  -czy  mogę  mieć  nadzieję,  że 

dzisiejszy wieczór przypadł pani do gustu? 

Okazała się pani wspaniałym uzupełnieniem naszego dotychczasowego towarzystwa 

zapewnił Ormesby. - Spodziewam się, że skłonimy panią, by bywała pani tutaj często. Co do 

mnie, to nie znam lepszego sposobu spędzania czasu. 

Zanim  Lucinda  zdążyła  coś  odpowiedzieć,  jej  dłoń,  z  głębokim  ukłonem,  ujął  lord 

Dewhurst. 

Jestem  oczarowany,  moja  droga.  Czy  mogę  mieć  nadzieję,  że  pogłębimy  naszą 

znajomość? 

Lucinda napotkała zdecydowanie entuzjastyczne spojrzenie jego lordowskiej mości i 

zapragnęła  jak  najszybciej  znaleźć  się  gdzie  indziej.  Zarumieniła  siei  w  następnej  chwili 
zauważyła, że obserwuje ich Harry. 

Odetchnąwszy,  uśmiechnęła  się  do  swoich  trzech  zalotników,  mając  nadzieję,  że 

zrozumieją, iż nie interesuje jej to, do czego czynią aluzje, i powiedziała: 

Wybaczą panowie, ale sądzę, że powinnam udać się już na spoczynek. 

Dygnęła,  a  oni  się  ukłonili.  Następnie,  mając  pewność,  że  uniknęła  kłopotliwej 

sytuacji, opuściła salon. 

Harry popatrzył w ślad za nią, a potem odwrócił się na pięcie i bardzo szybko wyszedł 

z salonu przez oszklone drzwi pro

wadzące na taras. 

Millie, która patrzyła na niego przez cały czas, wzruszyła ramionami i przyłączyła się 

do pana Hardinga. 

Lucinda szła na górę, myśląc o tym, co powiedziała jej lady Coleby. 
Mo gła  so b ie  z  łatwo ścią  wyob razić,  jak  to  było ,  gdy  Harry,  z  całą  impulsywnością 

młodości, złożył swoją miłość u stóp wybranki  i został z pogardą odtrącony Wyjaśniało to 

wiele rzeczy - 

cyniczną postawę nie tyle wobec małżeństwa, ile wobec miłości, która powinna 

background image

się z nim wiązać, niechęć do poddawania się głębokim uczuciom, to coś, co czyniło go tak 
podniecającym, a równocześnie niebezpiecznym dla kobiet, oraz jego ostrożność. 

Wszedłszy  do  swojego  pokoju,  Lucinda  zdecydowanym  ruchem  zamknęła  drzwi. 

Chciała przekręcić klucz w zamku, lecz stwierdziła, że klucza nie ma. 

Dzięki  lady  Coleby  rozumiała  teraz,  dlaczego  Harry  jest  taki,  jaki  jest.  Jednak  to, 

czego się dowiedziała, nie usprawiedliwiało faktu, że zorganizował jej przyjazd tutaj i wplątał 
ją w co najmniej niezręczną sytuację. 

Rozmyślając nad jego perfidią, podeszła do łóżka i pociągnęła za sznur dzwonka. 
Otworzyły  się  drzwi.  Lucinda,  wciąż  trzymając  sznur,  odwróciła  się  i  zobaczyła 

Harry'ego. 

Nie  ma  sensu  dzwonić  na  pokojówkę.  Zasady  panujące  w  tym  domu  zabraniają 

służbie przebywać na górze po dziesiątej wieczorem - powiedział. 

-  Co takiego?! - 

Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - A co pan 

tutaj robi? 

Harry zamknął drzwi i rozejrzał się po pokoju. Lucinda miała tego dosyć. 

Zresztą skoro pan już tutaj jest, mam z panem do pomówienia! 

Naprawdę? - zapytał. 

Jak pan śmiał zorganizować mi zaproszenie w takie miejsce? Rozumiem, że mógł 

pan być zirytowany tym, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn. Ale przecież okoliczności 
były zupełnie inne niż w wypadku lady Coleby czy kim tam ona wtedy była. Bez względu na 
to,  co  pan  czuje,  muszę  panu  powiedzieć,  że  uważam  pańskie  zachowanie  za  karygodne  i 
zasługujące  na  potępienie,  gruboskórne  i  nie  dające  się  usprawiedliwić!  Nie  rozumiem 

dlaczego... 

Ja  tego  nie  zrobiłem  -  powiedział  Harry  tonem  zdecydowanym,  przerywając  jej 

tyradę. 

Lucinda spojrzała na niego zdumiona. 

Pan tego nie zrobił? - powtórzyła. 

Jak  na  kobietę  tak  rozsądną,  zbyt  często  nabija  pani  sobie  głowę  niestworzonymi 

pomysłami.  Oświadczam,  że  nie  zorganizowałem  dla  pani  zaproszenia.  Przeciwnie.  Jeżeli 
odkryję, kto to zrobił, ukręcę mu łeb. 

- O! - 

Lucinda cofnęła się o krok. - No więc w porządku... ale co w takim razie pan 

tutaj robi? 

Chronię panią przed pani własnym szaleństwem. 

Szaleństwem? - Lucinda uniosła pytająco brwi. - Jakim szaleństwem? 

background image

Ano takim, które popełniła pani, wystosowując nieświadomie pewne zaproszenie. 

Harry spojrzał na łóżko, a potem na kominek. Płonął na nim ogień, a obok leżał zapas 

drewna. Przed kominkiem stał fotel. 

- Jakie zaproszenie? - 

zapytała Lucinda, marszcząc brwi. 

Harry popatrzył na nią bez słowa. 

To nonsens. Pan sobie coś wymyślił. Nie wystosowałam żadnego zaproszenia. Nie 

zrobiłam nic takiego. 

Harry wskazał ręką fotel. 

Poczekajmy więc i przekonajmy się - zaproponował. 

Nie.  Chcę,  żeby  pan  opuścił  mój  pokój.  Pańska  obecność  tutaj  jest  czymś 

niestosownym. 

Robienie  rzeczy  niestosownych  jest  celem  zgromadzeń  odbywających  się  w  tym 

domu. A poza tym - 

tu spojrzał na jej dekolt - kto, u diabła, powiedział pani, że ta suknia jest: 

przyzwoita? 

Cały tłum pełnych uznania dżentelmenów - poinformowała go Lucinda, biorąc się 

wojowniczo pod boki. - 

A  co  do  celu  tych  zgromadzeń,  to  zorientowałam  się  w  nim  bez 

pańskiej pomocy. Informuję pana, że nie mam zamiaru w ta kich rzeczach uczestniczyć. 

_ No to świetnie. Zgadzamy się przynajmniej co do tego. Popatrzyli na siebie, przy 

czym w oczach obojga widniał jednakowy upór i zdecydowanie. 

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. 
Na ustach Harry'ego pojawił się cyniczny uśmiech. 

Proszę nie ruszać się z miejsca - przykazał Lucindzie. 

A sam, nie czekając na jej zgodę, podszedł do drzwi i je otworzył. 

- Tak? - 

zapytał. 

Alfred, który znajdował się na progu, aż podskoczył. 

- Och, ach... - 

Zamrugał gwałtownie. - To ty, Harry. Nie wiedziałem... 

Oczywiście. 

Alfred przestąpił z nogi na nogę, a potem z niepewnym gestem dłoni, powiedział: 

W porządku! Yyy... więc przyjdę później. 

Nie zadawaj sobie trudu, bo przyjęty zostaniesz tak samo jak teraz. 

Te słowa były stanowczym ostrzeżeniem.  Harry zamknął drzwi przed nosem swego 

dawnego szkolnego przyjaciela, zanim ten zdążył zmienić bezsensownie dobroduszny wyraz 

twarzy. 

Odwrócił się i zobaczył, że Lucinda wpatruje się drzwi z wyrazem niedowierzania. 

background image

Co za bezczelność! Harry uśmiechnął się. 

Miło mi, że pani już rozumie, o co mi chodziło. 

Już poszedł, więc nie ma powodu, żeby pan pozostawał tu dłużej. 

Przeciwnie, istnieją dwa poważne powody, dla których powinienem tu zostać. 

Pojawiły się, pukając do drzwi, w odstępie około godziny. 

Po pierwszym puka

niu Lucinda przestała się nawet rumienić. Przestała także nakłaniać 

Harry'ego, żeby sobie poszedł. 

Godzinę  po  północy,  kiedy  nikt  więcej  już  nie  zapukał,  odprężyła  się  wreszcie. 

Siedząc  skulona  na  łóżku,  spojrzała  na  Harry'ego  rozpartego  w  dużym  fotelu  przed 

kominkiem. 

Niech pani się kładzie do łóżka. Ja zostanę tutaj - powiedział Harry, nie ruszając się z 

miejsca ani nie otwierając oczu. 

- Tam? 

Potrafię przespać noc w fotelu, jeżeli sprawa jest tego warta.  Zresztą ten fotel jest 

dość wygodny. 

Lucinda, 

po chwili zastanowienia, kiwnęła głową. 

- Potrzebna jest pani pomoc w rozsznurowywaniu gorsetu? 

- Nie. 

- No to dobrze. - 

Harry odprężył się. - W takim razie dobranoc. 

- Dobranoc. 

Lucinda przyglądała mu się przez chwilę, a potem naciągnęła na siebie kołdrę. Łóżko 

nie miało kotar, a w pokoju nie było parawanu, za którym mogłaby się przebrać. Położyła się 
na poduszkach, a potem, gdy Harry nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku, obróciła 
się na bok. 

Miękkie  migotliwe  światło  kominka  oświetliło  twarz  Harry'ego,  wydobywając  jego 

zdecydowane rysy, ciężkie powieki i rzeźbiąc kontury jego ust. 

Lucinda zamknęła oczy i zapadła w sen. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Gdy  na  drugi  dzień  rano  się  obudziła,  ogień  na  kominku  już  wygasł.  Fotel  stojący 

przed kominkiem był pusty. 

Lu

cinda zamknęła oczy i wtuliła się w kołdrę. Uśmiechnęła się leniwie, odczuwając 

głębokie  zadowolenie.  Próbując  uświadomić  sobie  powód  tego  zadowolenia,  przypomniała 
sobie sen, który miała tej nocy. 

Było już bardzo późno, panowała głęboka noc, gdy się obudziła i zobaczyła Harry'ego 

siedzącego  w  fotelu  przed  dogasającym  kominkiem.  Harry  poruszył  się  niespokojnie,  a  jej 
przypomniał  się  pled  pozostawiony  na  krześle  przy  łóżku.  Wysunęła  się  spod  kołdry  i,  w 
swojej połyskującej sukni, podeszła cicho do krzesła, wzięła pled i zbliżyła się do fotela. 

Stojąc,  przyglądała  się  Harry'emu  -  twarzy  oświetlonej  łagodnym  blaskiem  ognia  i 

całemu pełnemu wdzięku ciału. 

Westchnęła cicho i zobaczyła, że Harry patrzy na nią z wyrazem łagodniej zadumy. 

Wyczuła jego wahanie, a także chwilę, w której się go pozbył. 

Delikatnie, lecz zdecydowanie Harry przyciągnął Lucindę do siebie. Pled wysunął jej 

się z rąk, a Harry, obejmując ją, posadził ją sobie na kolanach. 

Nie  stawiała  oporu,  ogarnęła  ją  radość,  gdy  poczuła  ciepło  emanujące  z  jego  ciała. 

Harry objął ją, a ona uniosła głowę, czekając na pocałunek. 

Spędzili  przed  kominkiem  kilka  godzin,  oddając  się  namiętności  w  jej 

najdelikatniejszych,  najczulszych  przejawach.  Lucinda  przypomniała  sobie  teraz,  jak  ręce 
Harry'ego,  tak  doświadczone,  tak  wprawne  i  mądre,  otworzyły  przed  nią  cudowny  świat 
doznań i poprowadziły ją przez ten świat, ucząc ją przyjemności i rozkoszy. 

Harry  zdjął  z  niej  powoli  suknię,  pieszcząc  ją  równocześnie  wargami.  Teraz,  w 

wyobraźni, czuła znowu dotknięcie jego włosów, miękkich jak jedwab, na swojej rozgrzanej 

skórze. 

Jak  długo  leżała  naga  w  jego  ramionach,  poddając  się  jego  pieszczotom,  nie  mogła 

sobie przypomnieć. Wydawało jej się, że trwało to całe wieki, a potem Harry podniósł ją i 
zaniósł do łóżka. 

Odsunął kołdrę i położył ją na prześcieradle,  zapalił świece i umieścił świecznik  na 

stoliku przy łóżku. Lucinda zarumieniła się i chciała się przykryć. 

- Nie - 

powiedział - pozwól mi na siebie patrzeć. 

Jego głos, niski, łagodny i dźwięczny, podziałał na nią i tak, że pozbyła się wszelkich 

background image

zahamowań.  Leżała  bez  ruchu,  pozwalając  mu  patrzeć,  a  potem  sama  patrzyła,  jak  on  się 

rozbiera. 

Gdy  położył  się  koło  niej,  ogarnęło  ich  płomienne  pożądanie.  Harry  okiełznał  je 

jednak  i  pokazał  jej,  jak  nim  kierować.  Pozwoliło  jej  to  w  pełni  docenić  każdą  chwilę  ich 
miłości, każde subtelne poruszenie, każdą niespieszną pieszczotę. 

Gdy skończyli, jej oczy były pełne łez. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła w niej coś, 

czego  prawie  nie  miała  nadziei  ujrzeć  -  rezygnację,  być  może,  ale  równocześnie  zgodę, 
przyzwolenie.  Widoczne  one  były  w  jego  błyszczących  oczach,  a  także  w  łagodniejszym 
wyrazie twarzy, a zwłaszcza w wyglądzie ust, nie tak już surowych, lecz bardziej miękkich, 
bardziej uległych. 

Pochylił głowę i pocałował ją pocałunkiem długim, głębokim, niespiesznym, a potem 

uniósł się nad nią i zamknął ją w swoich ramionach. 

Był  to  sen  -  nic  więcej,  sen  ucieleśniający  wszystkie  jej  nadzieje,  jej  najgłębsze 

pragnienia i najskrytsze potrzeby. 

Lucinda  zamknęła  oczy,  poddając  się  uczuciom  spokoju i zadowolenia tak 

intensywnym, choć będącym jedynie ułudą. 

Lecz  był  już  dzień,  przez  okno  wlewały  się  strumienie  światła.  Lucinda,  choć 

niechętnie, otworzyła oczy i zobaczyła pled porzucony na podłodze przed kominkiem. 

Otworzyła oczy szerzej i dostrzegła lichtarz stojący na stoliku przy łóżku. Odwróciła 

się  powoli  i  jej  oczom  ukazała  się  kołdra  w  nieładzie,  a  potem  leżąca  tuż  obok  jej  głowy 

druga poduszka - 

z głębokim wgnieceniem, śladem po czyjejś głowie. 

Lucinda zerwała się i odrzuciła kołdrę, odkrywając, że jest zupełnie naga. Zmieszana 

znalazła szlafrok, który Agata położyła koło łóżka, i włożyła go na siebie. Przebiegła przez 
pokój i pociągnęła gwałtownie za sznur dzwonka. 

Wyjeżdża, i to natychmiast. 
W  znajdującej  się  na  parterze  bibliotece  Harry,  przechadzając  się  niecierpliwie, 

oczekiwał na gospodarza, po którego wyprawił zaintrygowanego Melthorpe'a. Ubrany był w 
strój podróżny - w butelkowozielony surdut i spodnie z kozłowej skóry. 

Tu jesteś! - powitał go Alfred, wchodząc do biblioteki. - Melthorpe nie powiedział 

mi, w czym problem, ale wydajesz mi się w doskonałej formie. Przypuszczam, że miałeś o 
wiele  bardziej  ekscytującą  noc  ode  mnie.  Pani  Babbacombe  zasługuje  na  tytuł 

najrozkoszniejszej wdówki roku. 

Alfred  musiał  przerwać,  gdyż  jego  twarz  znalazła  się  W  bezpośrednim  kontakcie  z 

pięścią Harry'ego. 

background image

Wymierzywszy cios, Harry zmitygował się natychmiast. 

Przepraszam  cię  -  powiedział,  podając  rękę  przyjacielowi  rozciągniętemu  na 

podłodze. - Nie miałem zamiaru cię uderzyć. Jednak radzę ci, powstrzymaj się od komentarzy 

na temat pani Babbacombe. 

Alfred nie przyjął ręki przyjaciela ani nie wstał z podłogi. 

- O? - 

powiedział tylko zaintrygowany. 

To było odruchowe - tłumaczył się Harry. - Nie uderzę cię już więcej. 

Alfred usiadł i potarł sobie obolały policzek. 

Wiem,  że  nie  miałeś  zamiaru  mnie  uderzyć,  jednak  nie  wstanę,  dopóki  nie 

wytłumaczysz  mi,  o  co  chodzi,  gdyż  w  przeciwnym  razie  mógłbym  niechcący  powiedzieć 
znowu coś, co uruchomi twoje odruchy. 

Harry skrzywił się i, podpierając się pod boki, powiedział, patrząc z góry na Alfreda: 

Wydaje  mi  się,  że  ktoś  nas  wykorzystuje.  Mówiąc  „nas",  mam  na  myśli  te 

zgromadzenia w Asterley Place. 

W oczach Alfreda pojawił się błysk zainteresowania. 

- W jaki sposób? - 

zapytał. 

Harry zacisnął usta, a potem odpowiedział: 

Lucinda Babbacombe nie powinna była nigdy zostać tutaj zaproszona. Jest kobietą 

absolutnie cnotliwą - możesz wierzyć mojemu słowu. Alfred uniósł brwi. 

-  Rozumiem  - 

powiedział, po czym zmarszczył brwi i dodał: - Nie, właściwie to nie 

rozumiem. 

Chcę wiedzieć, kto zasugerował, żebyś ją zaprosił? 

Alfred, siedząc wciąż na podłodze, objął kolana ramionami. 

- Wiesz - 

zaczął - nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje, więc ci powiem. To był typ 

nazwiskiem Joliffe. Natknąłem się na niego w paru miejscach. No wiesz, on pokazuje się w 
towarzystwie. Ma na imię Ernest czy Earle. Wpadłem na niego w środę, a on powiedział mi, 
że pani Babbacombe pragnie rozrywki. 

Harry zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami. 

- Joliffe? - 

Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć, że miałem przyjemność. 

Alfred prychnął. 

Nie nazwałbym tego przyjemnością. To dość podejrzane indywiduum. 

Uwierzyłeś podejrzanemu indywiduum, gdy chodziło o reputację damy? 

Oczywiście,  że  nie.  -  Alfred  pospiesznie  usunął  się  z  zasięgu  ręki  Harry'ego.  - 

Sprawdziłem to. Zawsze sprawdzam takie rzeczy. 

background image

I kto to potwierdził? Em? 

-  Em? Twoja ciotka Em? - 

Alfred  zamrugał  zdumiony.  -A co ona ma z tym 

wspólnego? To stara wiedźma. Zawsze szczypała mnie w policzki. 

Harry prychnął. 

-  Zrobi ci 

coś  o  wiele  gorszego,  jeżeli  się  dowie,  na  jakie  rozrywki  zaprosiłeś  jej 

protegowaną. 

Jej protegowaną? 

Alfred był przerażony. 

Najwyraźniej nie postarałeś się sprawdzić dokładnie. Pytam cię jeszcze raz: kto to 

potwierdził? 

Wiesz,  było  mało  czasu  -  wił  się  Alfred.  -  Mąż  lady  Callan  wrócił  wcześniej  z 

Wiednia i mieliśmy wolne miejsce. 

Kto to był? - nie ustępował Harry. 

- Kuzyn tej damy, Mortimer Babbacombe. 

Harry zmarszczył brwi. Przypominał sobie mgliście to nazwisko. 

Nieszkodliwy jegomość, trochę słaby charakter, ale nie mam nic przeciwko niemu... 

poza tym, że przyjaźni się z Joliffe'em. 

Harry stanął twarzą w twarz z Alfredem. 

Zaraz,  niech  no  się  w  tym  dobrze  zorientuję:  Joliffe  zasugerował,  że  pani 

Babbacombe pragnie zaproszenia do Asterley Place

, a Mortimer Babbacombe potwierdził, że 

lubi ona pikantne rozrywki? 

No... nie powiedział tego dosłownie, ale wiesz, jak to bywa - ja to zasugerowałem i 

dałem  mu  mnóstwo  czasu  na  to,  by  zaprzeczył.  Czego  on  nie  zrobił.  Więc  wszystko 
wydawało mi się jasne. 

Harry skrzywił się, a potem pokiwał głową. 

- Aha - 

powiedział, patrząc na Alfreda z góry - ona wyjeżdża. 

- Kiedy? 

Alfred wstał. 

Natychmiast. Tak szybko jak to tylko możliwe. A poza tym: nigdy tutaj nie była. 

Oczywiście. Żadna z dam tutaj nie była. 

Harry kiwnął głową, wdzięczny losowi za własną przebiegłość. Gdyż to jego płodny 

umysł  wymyślił  te  zabawy,  podczas  których  zamężne  damy  oraz  wdowy  z  towarzystwa 
mogły oddawać się rozpustnym igraszkom, nie ryzykując reputacji. Obowiązywała bowiem 

absolutna 

dyskrecja. Wszystkie uczestniczące w spotkaniach damy miały do ukrycia ten sam 

background image

sekret,  a  co  do  dżentelmenów,  to  ich  milczenie  gwarantował  honor  oraz  chęć  bycia 

zaproszonym ponownie. 

Więc ta przeklęta kobieta - wbrew wszystkiemu, była i tym razem bezpieczna. 
Doszedłszy do takiego wniosku, Harry udał się z Alfredem na śniadanie. 
Godzinę  później  na  dół  zeszła  Lucinda.  Jakiś  czas  temu  do  jej  drzwi  zapukał 

Melthorpe, który przyniósł tacę ze śniadaniem i oznajmił, że jego lordowska mość jest do jej 

dyspozycji; cz

eka, by się z nią pożegnać, gdy tylko będzie gotowa do odjazdu. Przed kilkoma 

minutami, kiedy Agata otworzyła drzwi, zastała przed nimi lokaja gotowego znieść bagaż do 

powozu. 

Lucinda nie mogła dociec, skąd wiedzieli, że wyjeżdża. Gdy znalazła się na najniższej 

kondygnacji  schodów,  z  jadalni  wyszedł  lord  Asterley.  Za  nim  podążał  Harry,  na  którego 
widok  Lucinda  omal  nie  zaklęła.  Spuściła  oczy,  naciągając  rękawiczki,  a  gdy  podniosła 
głowę, jej twarz miała wyraz zdecydowany. 

Dzień dobry, milordzie. Obawiam się, że muszę natychmiast wyjechać. 

Tak, oczywiście... rozumiem. 

Alfred czekał na nią na dole z czarującym uśmiechem. 

Miło  mi,  że  pan  rozumie.  Bardzo  dobrze  się  tu  bawiłam,  lecz  jestem  pewna,  że 

będzie najlepiej, gdy wyjadę. 

Starała się nie patrzeć na Harry'ego, który stał za Alfredem. Lord Asterley podał jej 

ramię. 

Jesteśmy naturalnie niepocieszeni, że pani musi wyjechać, ale sprawiłem, że powóz 

już czeka. 

To bardzo miło z pana strony - odrzekła Lucinda, przyjmując jego ramię i czując się 

nieco oszo

łomiona. 

Spojrzała  spod  rzęs  na  Harry'ego,  lecz  z  jego  uprzejmego  wyrazu  twarzy  nie 

wyczytała niczego. 

Przyjemny  dzień  na  przejażdżkę.  Mam  nadzieję,  że  dojedzie  pani  na  miejsce  bez 

kłopotu. 

Lucinda pozwoliła jego lordowskiej mości sprowadzić się na dół po stopniach. 
Powóz już czekał - z Joshuą na koźle. 
Wymieniwszy ostatnie uprzejmości, Lucinda wsiadła do powozu i zorientowała się, że 

Agata siedzi na koźle obok Joshui, a Harry, skinąwszy głową milordowi, wsiada do środka. 

Lucinda poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a on szepnął: 

Uśmiechnij się, żeby Alfred wiedział, że wszystko jest w porządku. 

background image

Lucinda  zrobiła,  co  jej  kazał,  przywołując  na  usta  uśmiech  najzupełniej  bezmyślny. 

Lord Asterley, stojąc na stopniach, machał im ręką, dopóki powóz nie zniknął mu z oczu. 

Gdy to się stało, Lucinda napadła na Harry'ego. 

Co to ma znaczyć? Czy to kolejna przymusowa repatriacja? 

Tak. Przecież mi nie powiesz, że Asterley Place to miejsce dla ciebie? 

Lucinda zarumieniła się i zmieniła taktykę. 

Dokąd jedziemy? 

Z bijącym sercem patrzyła, jak Harry rozsiadł się wygodniej, oparł głowę i wyciągnął 

przed siebie długie nogi, krzyżując kostki. 

- Do Lester Hall - 

powiedział. 

- Do Lester Hall? 

A więc wiózł ją do rodzinnej siedziby, a nie do swojego własnego majątku. 
Harry potwierdził skinieniem głowy. 

- Dlaczego tam? - 

spytała Lucinda. 

Bo właśnie tam, a nie gdzie indziej przebywasz od wczoraj. Wybrałaś się z miasta 

powozem,  wraz  z  pokojówką  i  stangretem,  a  ja  pojechałem  w  ślad  za  tobą  kilka  godzin 
później, moją kariolką. Em i Heather przyjadą powozem ciotki dzisiaj. Wczoraj Em źle się 
czuła. Dlatego obie ci nie towarzyszyły. 

A dlaczego ja pojechałam bez nich? 

Bo mój ojciec oczekiwał cię wczoraj wieczorem, a ty nie chciałaś go zawieść. 

- O! Czy on rzeczywi

ście mnie się spodziewa? 

Będzie  zachwycony,  mogąc  cię  poznać.  Lucinda  zastanawiała  się  przez  dłuższą 

chwilę. 

A gdzie jest twoja kariolką? - zapytała wreszcie. 

Dawlish  pojechał  nią  zawiadomić  Em.  Nic  się  nie  martw,  Em  będzie  na  miejscu 

przed naszym przyjazdem. 

Lucinda usiadła wygodniej i starała się rozeznać w tym, czego się dowiedziała. 
Po jakimś czasie Harry przerwał milczenie. 

- Opowiedz mi o Mortimerze Babbacombe - 

poprosił. 

Wyrwana z głębokiego zamyślenia Lucinda zmarszczyła brwi. 

- Dlaczego chces

z się o nim czegoś dowiedzieć? 

Czy on jest kuzynem twojego zmarłego męża? 

Nie, jest bratankiem Charlesa. Odziedziczył po jego śmierci Grange. 

Opowiedz mi coś o Grange. 

background image

Lucinda wzruszyła ramionami. 

To  niewielka  posiadłość.  Składa  się  tylko  z  domu  i  ziemi, która pozwala dom 

utrzymać.  Zamożność Charlesa pochodziła z gospód, które kupił, odziedziczywszy majątek 

po dziadku ze strony matki. 

Ujechali następne pół mili, gdy Harry zadał kolejne pytanie: 

Czy Mortimer Babbacombe znał majątek Grange? 

-  Nie. O

dwiedził go tylko jeden raz - na  rok przed moim ślubem z Charlesem.  I to 

wszystko. Po śmierci Charlesa natychmiast chciał tam zamieszkać. Dla mnie było to bardzo 

dziwne. 

Czy sądzisz, że Mortimer wiedział, że Charles jest bogaty? 

Tak. Choć nas nie odwiedzał, zwracał się nieraz do Charlesa o wsparcie finansowe, i 

otrzymywał  je.  Charles  traktował  to  jako  rentę  dla  swego  spadkobiercy,  a  sumy  były 
częstokroć  duże.  Ostatnio  dwa  razy  Mortimer  otrzymał  po  trzy  tysiące  funtów.  Jednak...  - 
Lucinda  przerwała  i  spojrzała  na  Harry'ego,  który  wpatrywał  się  w  przeciwległe  siedzenie, 
zastanawiając  się  nad  jej  słowami.  -  Jeżeli  chcesz  wiedzieć,  czy  Mortimer  znał  szczegóły 
dotyczące majątku Charlesa, to muszę ci powiedzieć, że nie jestem tego pewna. Charles nie 
był skory do wtajemniczania kogokolwiek w te sprawy. 

Mortimer  mógł  nie  wiedzieć,  że  pieniądze  Charlesa  nie  pochodzą  z  samej 

posiadłości? 

Lucinda wzruszyła ramionami. 

Myślę,  że  każdy  głupiec  zdawałby  sobie  sprawę,  że  z  tej  posiadłości  Charles  nie 

mógłby  mieć  dość  pieniędzy,  by  wspomagać  Mortimera  takimi  sumami,  jakimi  go 
wspomagał. 

Nie ma jednak gwarancji, pomyślał Harry, że Mortimer nie jest takim głupcem. Był 

teraz przekonany, że ktoś przejawia niepożądane zainteresowanie sprawami Lucindy, nie miał 
jednak pojęcia, w jakim ten ktoś czyni to celu. Nie mógł wykluczyć, że motywem jest zwykła 
złośliwość, jednak instynkt mówił mu, że nie byłby to dostateczny powód. Na pierwszy rzut 
oka  to  Mortimer  Babbacombe  wydawał  się  najprawdopodobniejszym  podejrzanym,  ale  nie 
można było ignorować faktu, że Mortimer nie jest spadkobiercą Lucindy, gdyż Lucinda miała 
w  Yorkshire  ciotkę,  będącą  jej  najbliższą  krewną.  A  poza  tym,  dlaczego  ten  ktoś 
wmanipulował ją w wizytę w Asterley? 

Kto mógłby odnieść korzyści z tego, że Lucinda wdałaby się w sekretny romans? 
Harry  postanowił  wrócić  do  tej  sprawy  po  powrocie  do  Londynu.  Lucinda  będzie 

bezpieczna pod jego okiem. Lester Hall jest najbezpieczniejszym miejscem dla narzeczonej 

background image

jednego z Lesterów. 

Powóz toczył się dalej, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu. W pewnej chwili poczuli 

szarpnięcie - to koła wpadły w wyjeżdżone koleiny. Harry przytrzymał Lucindę, która omal 
nie spadła z siedzenia Gdy się wyprostowała, Harry cofnął ramię, a ona powiedziała: 

Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby. 

- Tak? 

Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany. 

Wtedy  nie  miałem  pojęcia,  czym  jest  miłość  -  odrzekł,  a  potem  oparłszy  się 

wygodnie, zamknął oczy. 

Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i na jej 

twarzy pojawił się uśmiech ulgi. Umościła się na siedzeniu i poszła za przykładem Harry'ego. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Trzy dni później Harry siedział w ogrodowym fotelu pod rozłożystymi gałęziami dębu 

i, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu, spoglądał na niebiesko ubraną postać, która właśnie 
pojawiła się na tarasie. 

Kobieta  dostrzegła  go,  podniosła  rękę,  zeszła  po  kilku  stopniach  i  skierowała  się  w 

jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie. 

Odwzajemniając jego uśmiech, Lucinda przytrzymała ręką kapelusz, by nie zwiał go 

lekki wiatr, który trzepotał jej suknią. 

Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer. 

Doskonały  pomysł.  -  Harry  podał  jej  ramię.  -  Nie  byłaś  jeszcze  w  grocie  nad 

jeziorem, prawda? 

Lucinda  potwierdziła  i  pozwoliła  się  poprowadzić  -na  ścieżkę  biegnącą  brzegiem 

jeziora.  Po  jeziorze  pływali  łódką  Heather  z  Geraldem.  Pozdrowili  ich,  machając  rękami. 
Lucinda  z  uśmiechem  pomachała  im  także,  a  potem  pozwoliła,  by  między  nią  a  Harrym 
zapadło milczenie. 

Czekała. 
Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni. 
Pobyt  w  Lester  Hall  okazał  się  o  wiele  przyjemniejszy  niż  cokolwiek,  co  mogło  ją 

spotkać w Asterley Place. W chwili gdy Harry wprowadził ją do salonu i przedstawił ojcu, 
jego  zamiary  stały  się  jasne.  Wszystko  -  każde  spojrzenie,  dotknięcie,  każdy  gest,  każde 
słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się między nim a Lucindą - wszystko to 
podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu podczas ich przechadzek po tarasie o zmierzchu, 

w trakcie niespiesznych prz

ejażdżek po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich godzin, które 

spędzili razem, Harry nie powiedział na ten temat ani słowa. 

Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierpliwienia. Mimo to nie mogła 

mu nic zarzucić - jego zachowanie było zachowaniem dżentelmena. W jej umyśle zakorzeniło 
się  mocno  podejrzenie,  że  zaleca  się  do  niej  -  w sposób tradycyjny, zgodny z wszelkimi 
przyjętymi  zasadami,  z  całą  subtelną  elegancją,  na  jaką  mogło  pozwalać  mu  jego 
doświadczenie. 

Co ją cieszyło, ale... 

- Jest t

aka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upływa. Obawiam się, że wkrótce 

powinniśmy wrócić do Londynu - powiedziała. 

background image

Odwiozę was tam jutro po południu. 

Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona. 

O  ile  sobie  przypominam,  obiecaliśmy  wszyscy  być  pojutrze wieczorem u lady 

Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży. 

Rzeczywiście  -  potwierdziła  Lucinda,  która  całkiem  zapomniała  o  balu  u  lady 

Mickleham. - 

Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam w tańcu 

w ramionach dżentelmena. 

Cieszę się na twój powrót na sale balowe. 

Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmiechem. - Nie sądziłam, że tak lubisz 

bale. 

Nie lubię ich. 

Więc  co  cię  skłania  do  chodzenia  na  nie?  -  zapytała,  patrząc na niego szeroko 

otwartymi oczami. 

Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział: 

Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł. 

Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie usiłuje 

skłonić jej do jakiegoś nierozważnego kroku, na przykład do tego, by odwiedziła go późnym 

wieczorem w jego pokoju. 

Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem -zrezygnowała z tego pomysłu. 

Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A ona nie była pewna 
ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie. 

Jesteśmy  na  miejscu  -  odezwał  się  Harry  i  wskazał  ścieżkę  ginącą  w  zielonym 

gąszczu. 

Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było kwitnące 

kapryfolium,  i  odsłonił  białe  marmurowe  stopnie  prowadzące  do  chłodnej,  oświetlonej 
przyćmionym światłem groty. 

Lucinda,  oczarowana,  przeszła  pod  jego  ramieniem  i  weszła  po  stopniach  do  małej 

świątyni  utworzonej  przez  marmurowe  kolumny  podtrzymujące  kopułę,  wyłożoną 
niebieskimi i zielonymi lśniącymi płytkami, na których niezliczonymi odcieniami, od turkusu 
po  ciemną  zieleń,  igrało  światło  słońca  odbite  od  tafli  jeziora.  Winna  latorośl  i  kwitnące 
kapryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, przez które widać było jezioro. 

Pięknie tu. 

Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowolenia, Harry podszedł i stanął 

tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na brzegu jeziora i 

background image

ogarnęła ją fala wspomnień. 

-  Lu

bię  bale  -  powiedziała,  patrząc  na  Harry'ego  -  ale  wiem,  że  gdybym  miała 

uczestniczyć  w  nie  kończących  się  rozrywkach  eleganckiego  towarzystwa  w  stolicy, 
musiałabym  mieć  możność  powracania  na  wieś  i  spędzania  czasu  w  ciszy  i  spokoju.  Z 
rodzicami mieszkałam w wiejskim zaciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, po ich 
śmierci,  przeniosłam  się  na  wrzosowiska  w  Yorkshire,  które  są  przecież  prawdziwym 

odludziem. 

W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? -zapytał Harry i uniósł jej dłoń. - 

Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej dłoń do warg. 

Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć. 

I moją? - zapytał szeptem, po czym złożył na jej ustach długi i głęboki pocałunek. 

Lucinda odpowiedziała mu w jedyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go za szyję i oddając 
pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości. 

Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. W małym pawilonie zaległa 

cisza... 

Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść i ją obejrzeć? 

Wysoki  głos  Heather  niósł  się  po  wodzie.  Harry  i  Lucinda  oprzytomnieli.  Harry 

pochylił  głowę,  by  po  raz  ostatni  poczuć  smak  jej  ust,  a  później  cofnął  dłoń  z  jej  piersi  i 
szybko  poprawił  na  niej  suknię,  zapinając  guziki  stanika.  Ona  natomiast  poprawiła mu 
kołnierzyk i przygładziła wzburzone włosy. Trochę niezdarnie wyprostowała też jego krawat. 
Następnie,  z  uśmiechem  na  ustach,  wyszła  na  stopnie,  do  których  przybiła  właśnie  łódka 

Heather i Geralda. 

Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę? 

Gerald p

odniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cienia wynurzył się Harry, na 

jego twarzy pojawiło się wahanie. 

Harry tylko się uśmiechnął. 

W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty pokażesz 

pannie Babbacombe świątynię. Możecie wrócić pieszo. 

- O tak. Zróbmy tak. 

Heather wbiegła do świątyni. 
Gerald  tymczasem  patrzył  jak  zahipnotyzowany  na  mającą  kształt  żołędzia  złotą 

szpilkę  u  krawata  Harry'ego.  Szpilka  wpięta  była  krzywo.  Podniósł  wzrok  i  napotkał 

znudzone spojrzenie, które, jak d

obrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, jeżeli usunie się 

bratu z drogi. 

background image

- Ach tak - 

powiedział. - Wrócimy pieszo. 

Po tych słowach skłonił się Lucindzie i pospieszył za Heather. 
Lucinda  wsiadła  do  łódki,  w  której  czekał  już  na  nią  Harry,  i  popłynęli. Harry, 

wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do zrozumienia, 
że  musi  znać  prawdę,  wiedzieć,  dlaczego  on  chce  to  uczynić.  W  ciągu  ostatnich  dni 
uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim poprosi ją ponownie o 
rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione. 

Na  drugi  dzień  rano  Lucinda  otworzyła  oczy  i  znalazła  na  poduszce  pasową  różę. 

Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzięła delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, w kropelkach 
rosy drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca. 

Zachwycona  usiadła  i  odsunęła  kołdrę.  Tutaj,  w  Lester  Hall,  każdego  ranka 

znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś w swoim pokoju. 

Ale na poduszce...? 

Wciąż się uśmiechając, wstała. 
Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadaniowym, gdzie przy stole czekał 

na  nią  Harry.  Jego  ojciec,  inwalida  na  wózku,  wstawał  dopiero  około  dwunastej,  a  Em 
przyzwyczajona  do  miejskiego  trybu  życia,  o  jedenastej.  Heather  i  Gerald  natomiast 
poprzedniego wieczoru oznajmili, że rano udadzą się na konną przejażdżkę. Lucinda i Harry 
byli więc sami. 

Dzień dobry. 

Lucinda,  promiennie  uśmiechnięta,  podeszła  do  stołu  i  usiadła  na  krześle,  które 

odsunął dla niej kamerdyner. Przy dekolcie miała pasową różę, której płatki tuliły się do jej 
piersi. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zjawiła się w pokoju. 

Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle. 

Myślałem o tym, żeby przed naszym powrotem do miasta i odwiedzić stadninę. Czy 

zechcesz mi towarzyszyć i być m o -że odnowić znajomość z Thistledown? 

- To Thistledown jest tutaj? - 

zapytała Lucinda, sięgając po imbryk. 

Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy. 

Czy stadnina znajduje się daleko? 

- Zaledwie o kilka mil drogi od domu. 

- Pojedziemy konno? 

Nie, weźmiemy dwukółkę. 

Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suknię spacerową i  z różą przy 

dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce. 

background image

Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała. 

Tak  niewiele,  jak  to  tylko  możliwe.  Jednak  -  dodał,  krzywiąc  się  -  prowadząc 

stadninę, człowiek musi się pokazywać wśród dżentelmenów z towarzystwa. 

-  Ach... rozumiem - 

kiwnęła  głową  Lucinda.  -  Wbrew pozorom nie lubisz balów, 

rautów  i  przyjęć  i  nie  dbasz  o  dobrą  opinię  w  oczach  dam.  Właściwie...  to  nie rozumiem, 
czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tylko plotki? 

Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała. 

Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na salach balowych. 

To rzekłszy, popędził konie. 
Lucinda uśmiechnęła się do siebie. 

Wkrótce przyjechali na miejsce. Po obejrzeniu stajni i odwiedzeniu Thistledown, która 

z  radością  powitała  Lucindę,  oraz  Cribba,  który  wygrał  gonitwę  w  Newmarket,  Harry, 
zamiast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stronę małego zagajnika. Przeszli 
przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowała 
się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i obrośnięta trzcinami. 

Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda. 

Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry. 

Wzrok  Lucindy  pobiegł  za  jego  wzrokiem  -  i  Lucinda  zobaczyła  dom.  Duży, 

zbudowany bez jednolitego planu, o dachu ze staromodnymi szczytami. Jego ściany były z 
jakiegoś miejscowego kamienia, a dach pokryty łupkiem. Wykuszowe okna na parterze były 

otwa

rte  i  wpuszczały  do  wnętrza  letnie  powietrze.  Po  jednej  ze  ścian  pięła  się  róża  o 

kremowych kwiatach. Przed domem rosły dwa ogromne dęby, rzucające cień na podjazd. 

Lucinda spojrzała pytająco na Harry'ego. 

- Czy to Lestershall? 

- Tak, to mój dom - 

odrzekł Harry i zrobił zapraszający gest ręką. - Wejdziemy? 

Gdy się zbliżyli, Lucinda zauważyła, że drzwi frontowe są uchylone. 

Tak naprawdę to nigdy tu nie mieszkałem. Dom nieco podupadł. Zatrudniłem więc 

ludzi, żeby go doprowadzili do porządku. 

Gdy weszli na 

stopnie prowadzące do frontowych drzwi, pojawił się krzepki człowiek 

w skórzanym fartuchu cieśli. 

Dzień  dobry  wielmożnemu  panu  -  powiedział,  a  jego  pogodną  twarz  rozjaśnił 

uśmiech. - Wszystko idzie świetnie, sam pan zobaczy. Zostało niewiele roboty. 

-  Dz

ień  dobry,  Catchbrick.  To  jest  pani  Babbacombe.  Jeżeli  nie  będzie  to 

przeszkadzało waszym ludziom, to chciałbym ją oprowadzić po domu. 

background image

Nie będzie to nikomu przeszkadzało, proszę pana. -Catchbrick ukłonił się Lucindzie, 

patrząc na nią ciekawie. -Już prawie skończyliśmy robotę. 

To mówiąc, cofnął się i gestem dłoni zaprosił ich do wnętrza. 
Lucinda, przestąpiwszy próg, znalazła się w zaskakująco przestronnym, prostokątnym 

holu.  Białe,  puste  obecnie  ściany  były  u  dołu  wyłożone  dębową  boazerią.  Na  środku, 

przyk

ryty pokrowcem, stał okrągły stół. Światło wpadało tutaj przez duże okrągłe okno nad 

drzwiami. Schody, także dębowe, zaopatrzone w misternie rzeźbioną poręcz, prowadziły na 
górę, na podest z oknem, przez które, jak podejrzewała Lucinda, roztaczał się widok na ogród 
za  domem.  Od  schodów  w  dwie  strony  biegły  korytarze,  z  których  ten  po  lewej  stronie 
kończył się drzwiami obitymi zielonym rypsem. 

- Salon jest tutaj. 

Lucinda odwróciła się i zobaczyła, że Harry stoi w szeroko otwartych drzwiach. 
Salon  okazał  się  również  pokojem  przestronnym,  choć  był  mniejszy  niż  salon  w 

rodzinnej rezydencji Lesterów. Miał duże okno z wykuszem, w którym znajdowała się ława 
do siedzenia oraz długi niski kominek z szerokim gzymsem. W kolejnym pokoju, w jadalni, 

podobnie jak w saloni

e, na samym środku stały zsunięte meble pokryte pokrowcami. Lucinda 

nie mogła się powstrzymać i uniosła róg jednego z pokrowców. 

Niektóre meble trzeba będzie wymienić, jednak większość jest w dość dobrym stanie 

odezwał się Harry. 

W  dość  dobrym?  -  Lucinda  odwinęła  róg  pokrowca  okrywającego  stary  dębowy 

kredens. - 

Przecież to jest wspaniały mebel. I widać, że ktoś o niego dba, że go poleruje. 

Robi to pani Simpkins. Jest tutaj gospodynią. Poznasz ją zaraz. 

Lucinda podeszła do jednego z otwartych okien i wyjrzała. Okno wychodziło na taras, 

który ciągnął się wzdłuż dwóch ścian domu. 

Stojąc  w  oknie  salonu  i  patrząc  na  faliste  trawniki  i  rabaty  pełne  wielobarwnych 

kwiatów  przełomu  wiosny  i  lata,  Lucinda  doznała  głębokiego  uczucia  przynależności, 
poczuła  się  tak,  jakby  zapuszczała  tutaj  korzenie.  Pomyślała,  że  jest  to  miejsce,  w  którym 
mogłaby żyć i rozkwitać. 

Te  dwa  pokoje  oraz  drugi  salon,  po  otwarciu  drzwi,  tworzą  pomieszczenie 

wystarczająco duże, by urządzić w nim bal. 

Naprawdę? 

Harry potwierdził skinieniem głowy i wskazał jej gestem drogę. 

Tędy idzie się do pokoju śniadaniowego. 

Okazało się, że dalej znajduje się jeszcze jeden pokój. Harry prowadził Lucindę przez 

background image

jasne,  obecnie  pozbawione  mebli  pokoje,  w  których  ich  kroki  rozlegały  się  echem  i  do 

kt

órych przez duże okna wlewało się światło słońca. Lucinda zauważyła, że ściany, jedynie 

otynkowane, potrzebują jeszcze tapet, choć boazerie są doskonale wypolerowane. 

Trzeba  tu  wszystko  jeszcze  poustawiać  -  powiedział  Harry,  wprowadzając  ją  do 

swego gabi

netu będącego równocześnie biblioteką. 

W pokoju tym stały puste jeszcze półki na książki, a same książki zalegały w stosach, 

czekając na umieszczenie na półkach. 

Firma, która ma to zrobić, pojawi się tutaj dopiero za kilka tygodni, więc jest jeszcze 

czas

, by podjąć odpowiednie decyzje. 

Lucinda  przyjrzała  się  Harry'emu  uważnie,  jednak  zanim  zdążyła  coś  powiedzieć, 

znaleźli  się  w  pokoju  o  ładnym  kształcie,  którego  szerokie  okna  wychodziły  na  ogród.  Do 
tych okien zaglądały róże, tworząc urocze obramowanie dla pełnego zieleni widoku. 

Harry rozejrzał się naokoło i powiedział: 

Nie zadecydowałem jeszcze, jakie ma być przeznaczenie tego pokoju. 

Lucinda zobaczyła na środku jakieś meble w pokrowcach, a jej uwagę zwróciły nowe 

półki stojące pod jedną ze ścian. Nadawały się one doskonale na księgi rachunkowe. Światło 
w  pokoju  było  dobre  -  doskonałe  dla  kogoś,  kto  zajmowałby  się  księgowością  oraz 

prowadzeniem korespondencji. 

Lucinda popatrzyła na Harry'ego z bijącym sercem i zapytała: 

Czy rzeczywiście? 

- Tak - pot

wierdził i dodał: - A teraz chodź, poznam cię z Simpkinsami. 

Poprowadził ją do kuchni, gdzie panowała idealna czystość i gdzie na ścianach wisiały 

błyszczące rondle. Na środku znajdował się duży piec kuchenny. 

Przy stole siedziała para w średnim wieku. Na widok wchodzących wstali oboje. 

- Simpkins jest tutaj totumfackim, ma oko na wszystko. 

Jego wuj jest kamerdynerem mojego ojca. Simpkins, to jest pani Babbacombe. 

Mężczyzna ukłonił się nisko. 

- A to jest pani Simpkins, kucharka i gospodyni, bez której moje 

meble rozpadłyby się 

już w proch. 

Pani  Simpkins,  hoża,  zażywna,  rumiana  matrona,  dygnęła  przed  Lucinda,  a  potem 

zwróciła się do Harry'ego: 

Dlaczego  mnie pan  nie zawiadomił wcześniej, paniczu  Harry? Gdybym wiedziała, 

upiekłabym pszenne placuszki. 

-  Jak mo

żesz  się  domyślić  -  powiedział  Harry  do  Lucindy  -  pani  Simpkins  była  w 

background image

moim domu rodzinnym nianią. 

Tak, tak, i pamiętam pana, paniczu Harry, w krótkich majteczkach. A teraz proszę 

zabrać  panią  na  spacer,  a  ja  tymczasem  nastawię  herbatę.  Gdy  państwo  wrócicie,  stół  w 
ogrodzie będzie nakryty. 

Nie chciałabym sprawiać... - zaczęła Lucinda, ale Harry jej przerwał: 

Boję  się  trochę  o  tym  mówić,  moja  droga,  ale  Marta  Simpkins  jest  po  prostu 

tyranem.  Najlepiej  jej  się  nie  sprzeciwiać.  -  Wziął  Lucindę  pod  ramię  i  poprowadził  ją  w 
stronę drzwi. -Marto, pokażę teraz pani Babbacombe pokoje na górze. 

Schody prowadziły na małą galerię. 

- Nie ma tu portretów rodzinnych - 

objaśnił Harry. -Wszystkie znajdują się w rodowej 

rezydencji. 

- Jest tam twój portret? 

- Tak, zosta

ł namalowany, kiedy miałem osiemnaście lat. 

Lucinda  uniosła  brwi,  lecz,  przypomniawszy  sobie  słowa  lady  Coleby,  nic  nie 

powiedziała. 

To jest główny apartament. 

Harry  otworzył  podwójne  drzwi  w  końcu  galerii.  Pokój  znajdujący  się  za  nimi  był 

duży, wyłożony do połowy boazerią. Okno miał wykuszowe z ławą do siedzenia oraz bardzo 
duży  kominek  z  rzeźbionym  gzymsem.  Na  środku  stało  coś  ogromnego  przykrytego 
pokrowcem.  Lucinda  spojrzała  na  to  coś  ciekawie,  lecz  Harry,  położywszy  jej  dłoń  na 
plecach,  poprowadził  ją  przez  przylegające  garderoby.  Gdy  wrócili  do  głównej  sypialni, 
powiedział: 

W Lestershall nie ma oddzielnych sypialni dla męża i żony. Choć ciebie, oczywiście, 

to nie obchodzi - 

dodał, gdy Lucinda uniosła wzrok. 

A potem wskazał na tajemniczy obiekt przykryty pokrowcem. 

To jest łóżko z baldachimem. 

Lucinda  podeszła  i  zajrzała  pod  pokrowiec.  Łóżko  rzeczywiście  miało  brokatowy 

baldachim i dobrane do niego zasłony. 

- Jest ogromne - 

zauważyła. 

Rzeczywiście, i ma swoją własną interesującą historię, jeżeli wierzyć opowieściom. 

Jakim opowieściom? - zapytała Lucinda. 

Ano takim, które mówią, że pochodzi z czasów elżbietańskich, podobnie jak dom. 

Spały w nim wszystkie panny młode przywiezione do tego domu. 

- Nic w tym dziwnego. 

background image

Otrzepała  dłonie  z  kurzu  i  pozwoliła  się  wyprowadzić  na  korytarz.  Obejrzeli  także 

sypialnie gościnne, do których wchodziło się z korytarza, a potem Harry pokazał jej schody, 
mówiąc: 

Te schody prowadzą na poddasze. Znajdują się tam pokoje dziecinne, jak również 

miesz

kanie  Simpkinsów.  Apartament  dziecinny  składa  się  z  pięciu  połączonych  pokoi.  Po 

dwóch  stronach  znajdują  się  sypialnie  dla  niani  i  guwernera,  a  obok  sypialnie  ich 
podopiecznych oraz, oczywiście, pokój szkolny. - Tu Harry rozejrzał się naokoło i dodał: - 

Za

mierzam mieć dużą rodzinę. 

Lucinda  spojrzała  mu  w  oczy,  zastanawiając  się,  jak  może  być  tak  bezczelny. 

Podchodząc do okna, zapytała: 

Twoim celem, jak się domyślam, jest mieć trzech synów? 

- I trzy córki, dla równowagi - 

odrzekł Harry. 

Zdenerwowana  własną  reakcją  -  dziwnym  ściskaniem  w  żołądku  -  Lucinda 

odchrząknęła. 

Jest tu aż nadto miejsca nawet dla sześciorga dzieci. 

Myślała, że na tym zakończy się ich rozmowa na ten temat, ale Harry dodał: 

Biorę  też  pod  uwagę  możliwość  posiadania  paru  dodatkowych  potomków, gdyby 

dzieci  nie  rodziły  się  w  pożądanym  .  Przecież  poczęcie  dziecka  określonej  płci  zależy  od 

przypadku. 

Lucinda miała ochotę zapytać, czy żartuje. Jednak było w nim napięcie, które kazało 

jej  dość  do  wniosku,  że  mówi  poważnie.  A  skoro  tak,  to  może  mogliby  wrócić  do 

poprzedniego tematu... 

No  tak,  a  teraz  chodźmy,  bo  pani  Simpkins  na  pewno  czeka  już  z  herbatą  i 

placuszkami  - 

powiedział  Harry.  -  Nie  możemy  sprawić  jej  zawodu.  -  Z niewinnym 

uśmiechem  ujął  Lucindę  pod  ramię  i  poprowadził  ją  w  kierunku drzwi. -  Jest  już  prawie 
południe. Zaraz po posiłku będziemy musieli jechać. Dzisiaj wyruszamy do Londynu. 

Lucinda patrzyła na niego z niedowierzaniem. 

Wiem,  z  jaką  niecierpliwością  oczekujesz  powrotu  do  miasta  i  wszystkich  tych 

walców w ramionach dżentelmenów. 

Lucinda była tak rozczarowana, że omal nie zaklęła. Gdyby nie była damą... 
Jednak  była  nią.  Nie  miała  wyjścia,  wsunęła  rękę  pod  ramię  Harry'ego  i  zaciskając 

usta, pozwoliła mu poprowadzić się na dół. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Zrozumieliście wszystko? 

Siedząc  za  biurkiem  w  bibliotece,  Harry  bawił  się  piórem  i  wpatrywał  w  osobnika 

siedzącego na krześle po drugiej stronie biurka. A ten miał pospolitą fizjonomię, ubrany był w 
niechlujny przyodziewek, po którym poznać było można jedynie, że noszący go nie należy do 
dobrego towarzystwa. Czym się jednak zajmuje, nie sposób było wywnioskować. Ten były 
policjant,  nazwiskiem  Phineas  Salter,  mógł  być  wszystkim,  i  to  właśnie  zapewniało  mu 
sukcesy w fachu, który wykonywał. 

Tak, proszę pana - powiedział - mam sprawdzić,  dlaczego  panowie Earle Joliffe i 

Mortimer  Babbacombe  źle  życzą  wdowie  po  stryju  pana  Babbacombe,  pani  Lucindzie 

Babbacombe. 

I macie to zrobić dyskretnie. 

Harry spojrzał ostro na swojego rozmówcę. Salter pochylił głowę. 

Naturalnie,  proszę  pana.  Jeżeli  ci  dżentelmeni  coś  knują,  to  nie  mogą  się 

zorientować, że ich obserwujemy. Dopóki nie przyjdzie na to właściwa pora. 

Właśnie  -  potwierdził  Harry.  -  Chcę  też  podkreślić,  że  nie  chcemy,  by  pani 

Babbacombe zorientowała się, że mamy jakieś podejrzenia. Ani że jest jakikolwiek powód do 

prowadzenia takiego dochodzenia. 

Salter zmarszczył brwi. 

Z całym szacunkiem, proszę pana, ale czy uważa pan, że to rozsądne? Z tego, co pan 

mi powiedział, wnioskuję, że ci ludzie zdolni są do postępków drastycznych. Czy nie lepiej 
by było ostrzec tę damę? 

Gdyby chodziło o inną damę, taką, która poczułaby się zaszokowana i pozostawiła 

sprawę w naszych rękach, zgodziłbym się z wami. Jednakże pani Babbacombe nie jest osobą 
tego  rodzaju.  Założyłbym  się,  że  gdyby  dowiedziała  się  o  postępkach  Mortimera 
Babbacombe, udałaby się do jego mieszkania, by zażądać wyjaśnień. I na dodatek udałaby się 

tam sama. 

Salter zrobił zakłopotaną minę. 

Więc jest nieco naiwna? 

- Nie - 

zaprzeczył Harry zdecydowanie. - Ona po prostu nie potrafi przyznać, że jest 

słaba, a przeciwnie, wierzy we własną zdolność do wzięcia góry nad przeciwnikiem. - Wyraz 
twarzy  Harry'ego  stał  się  bardzo  poważny.  -  Nie  chciałbym,  żeby  ta  jej  zdolność  została 

background image

poddana próbie. 

Oczywiście  -  kiwnął  głową  Salter.  -  Z  tego  co  słyszałem,  ten  Joliffe  nie  jest 

osobnikiem, z którym dama powinna mieć do czynienia. 

Właśnie. - Harry wstał. Salter uczynił to samo, prostując krępą figurę. - Zameldujcie 

się, Salter, kiedy będziecie mieli jakieś wiadomości. 

Oczywiście, proszę pana. Może pan na mnie polegać. 

Harry  uścisnął  mu  dłoń.  Dawlish,  który,  stojąc  przy  drzwiach,  przysłuchiwał  się 

rozmowie, wyprowadził go z pokoju. Harry podszedł do okna i, bawiąc się piórem, zapatrzył 
się w zamyśleniu na zieleń. 

Salter był jednym z nielicznych ludzi spoza towarzystwa, mających dostęp do lokali, 

w  których  bywali  dżentelmeni.  Jednak  Harry  zatrudnił  go  z  innego  względu.  Salter  był 
mianowicie byłym policjantem, który wsławiwszy się tym, że ścigał złodziei, korzystając z 
usług innych złodziei, musiał opuścić szeregi londyńskiej policji. Następnie wyrobił sobie w 
kręgach  eleganckich  dżentelmenów  opinię  człowieka,  który  potrafi  z  absolutną  dyskrecją 
przeprowadzić śledztwo dotyczące różnych wątpliwych, nieraz nielegalnych postępków. 

A tego właśnie rodzaju sprawą było, zdaniem Harry'ego, zainteresowanie Mortimera 

Babbacombe'a losem Lucindy. 

Zająłby się tą sprawą samodzielnie, ale nie rozumiał motywów Mortimera. Nie mógł 

jednak pozostawić sprawy swemu biegowi, zwłaszcza że był przekonany, iż ma ona związek 
z  incydentem  na  drodze  prowadzącej  do  Newmarket.  Postanowił  więc  postąpić  ostrożnie  i 
skorzystać z usług Saltera, który był znany z dyskrecji i sprawności w załatwianiu podobnych 

problemów. 

No więc - odezwał się Dawlish, który już wrócił i zamknął za sobą drzwi - mamy 

niezły bigos, co? - Tu spojrzał na Harry'ego z ukosa. - Chce pan, żebym miał oko na panią 

Babbacombe? 

To  niezły  pomysł  -  odrzekł  Harry.  -  Jak  przyjmie  tę  wiadomość  jej  stangret,  ten 

Joshua? 

Na pewno będzie zmartwiony. Harry zmrużył oczy. 

A jej pokojówka, groźna Agata? 

Ona będzie zmartwiona jeszcze bardziej. Jest taka opiekuńcza. .. Od czasu, gdy pan 

wywiózł panią z Asterley, zmieniła o panu zdanie. 

Harry uśmiechnął się. 

- Dobrze - pow

iedział - więc ją także wciągnij. Mam wrażenie, że pani Babbacombe 

powinno pilnować jak najwięcej osób. Na wszelki wypadek. 

background image

Tak...  nie  ma  sensu  ryzykować.  -  Dawlish  ruszył  w  stronę  drzwi.  -  Zwłaszcza  po 

tym, jak pan się tak napracował. 

Harry uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale Dawlisha już nie było. 
Napracował  się?  Harry  zacisnął  usta.  Ze  zrezygnowanym  wyrazem  twarzy  zaczął 

wpatrywać się w zieleń za oknem. Najtrudniejsze jest jeszcze przed nim, ale wyznaczył już 
sobie marszrutę i postanowił nie zbaczać z drogi. 

Gdy jeszcze raz się oświadczy, nie może być wątpliwości co do tego, czyją kocha. 

Właśnie  sobie  przypomniałem.  -  Dawlish  zajrzał  do  gabinetu.  -  Dziś  wieczorem 

jesteśmy u lady Mickleham. Czy mamy z Joshuą przygotować powozy? 

Harry kiwnął głową. Niebo za oknem było cudownie błękitne. 

Zanim to zrobisz, zaprzęgnij siwki. 

Wybiera się pan na przejażdżkę? 

- Tak. - 

Harry przybrał smutną minę. - Po parku. 

Kwadrans  później  Fergus  otworzył  przed  nim  drzwi  domu  lady  Hallows.  Harry 

wręczył mu rękawiczki i zdjął płaszcz. 

Spodziewam się, że moja ciotka odpoczywa? 

Rzeczywiście, proszę pana. Jaśnie pani położyła się godzinę temu. 

Nie będę jej przeszkadzał. Chcę się zobaczyć z panią Babbacombe. 

-  Ach.  - 

Fergus  zrobił  zakłopotaną  minę.  -  Obawiam  się,  proszę  pana,  że  pani 

Babbacombe  jest  zajęta.  Znajduje  się  w  saloniku,  który  jest  teraz  jej  gabinetem...  wraz  z 

pewnym panem. To znaczy panem Mabberlym, który, o ile wiem, jest jej pracownikiem. 

- Rozumiem - 

powiedział Harry i dodał, odprawiając Fergusa gestem dłoni: - Nie ma 

potrzeby mnie anonsować. 

Z tymi słowy wszedł na górę po schodach. Gdy znalazł się w korytarzu, przyśpieszył 

kroku. Zatrzymał się z ręką na klamce. Ze środka dobiegały głosy. 

Harry, ze srogim wyrazem twarzy, otworzył drzwi. 

Lucinda sie

działa na szezlongu z otwartą księgą rachunkową na kolanach. A ponad jej 

ramieniem pochylał się młody, spokojnie ubrany dżentelmen, spoglądając na liczby, które mu 
wskazywała. 

Nie spodziewałam się ciebie - powiedziała Lucinda na widok Harry'ego. 

Dzień dobry - odrzekł Harry. 

Rzeczywiście,  jest  dobry.  -  Spojrzenie  Lucindy  było  ostrzegawcze.  -  Sądzę,  że 

mówiłam ci o panu Mabberlym, który jest moim agentem. Pomaga mi prowadzić gospody. 

Oto pan Mabberly, a to jest pan Lester. 

background image

Młody człowiek z lekkim wahaniem wyciągnął rękę. Harry uścisnął ją i natychmiast 

zwrócił się do Lucindy: 

Czy długo ci to zajmie? 

Jeszcze co najmniej pół godziny. 

Pan  Mabberly  poruszył  się  i  popatrzył  nerwowo  najpierw  na  Lucindę,  a  potem  na 

Harry'ego. 

Yyy, może... 

-  Musimy jeszcze 

sprawdzić  rachunki  gospód  w  Edynburgu  -  oznajmiła  Lucinda, 

zamykając ciężką księgę leżącą na jej kolanach. Pan Mabberly pospieszył uwolnić ją od niej. 

To tamta księga, ta trzecia. - Lucinda podniosła wzrok na Harry'ego. - Może... 

- Zaczekam. 

Harry podsz

edł do najbliższego krzesła i usiadł. Lucinda obserwowała go, nie mając 

odwagi się uśmiechnąć. Kiedy Anthony Mabberly powrócił, zajęła się trzema edynburskimi 

gospodami. 

Gdy to czyniła, Harry obserwował Mabberly'ego. W pięć minut zorientował się, że nie 

ma 

się czym niepokoić. Pan Mabberly traktował swoją pracodawczynię jak boginię, ale było 

to spowodowane jej biegłością w sprawach zawodowych, a nie jej osobistym urokiem. 

Harry  odprężył  się  więc,  wyciągnął  nogi  i  jego  wzrok  pobiegł  w  stronę  tej,  która 

stanow

iła najważniejszy przedmiot jego zainteresowania. 

Lucinda z ulgą wyczuła, że Harry przestał być taki spięty. Gdyby okazało się, że nie 

jest w stanie zaakceptować faktu, że ona musi mieć do czynienia z ludźmi typu Anthony'ego 
Mabberly'ego i że w ogóle musi prowadzić swoją firmę, to wkrótce doszłoby do pojawienia 
się poważnych przeszkód na ich wspólnej drodze. Gdy, czekając, aż pan Mabberly przyniesie 
jej ostatnią księgę, spojrzała na Harry'ego, zobaczyła, że patrzy na nią spokojnie, wzrokiem 

nieco znudzonym. 

Lucinda  wróciła  do  pracy  i  szybko  ją  zakończyła.  Pan  Mabberly  wycofał  się  bez 

ociągania,  ale  i  bez  zbytniego  pośpiechu.  Gdy  drzwi  się  za  nim  zamknęły,  Lucinda 
powiedziała: 

Mam nadzieję, że nie chcesz mi oznajmić, że w moich posiedzeniach sam na sam z 

pa

nem Mabberlym jest coś niestosownego? Przecież nie można go w żadnym wypadku uznać 

za człowieka niebezpiecznego. 

Przyszedłem, żeby cię przekonać do przejażdżki po parku. 

-  Po parku? - 

zdziwiła się  Lucinda, której Em powiedziała, że Harry bardzo rzadko 

po

jawia się w parku w godzinach modnych promenad. 

background image

Pomyślałem, że może się nudzisz i chcesz pobyć na świeżym powietrzu. Na balach u 

lady Mickleham jest zwykle bardzo dużo ludzi. 

Lucinda przyjrzała się uważnie jego twarzy, lecz nic z niej nie wyczytała. 

- By

ć może jest to dobry pomysł. 

Bez wątpienia. Zaczekam na dole, a ty weź płaszcz i kapelusz. 

Dziesięć minut później siedzieli już w kariolce. Lucinda, co prawda, wciąż nie bardzo 

rozumiała,  o  co  chodzi,  ale  nie  widziała  powodu,  dla  którego  miałaby  sobie  odmówić 
towarzystwa Harry'ego. Gdy wjechali już do parku, Harry powiedział: 

Żałuję, moja droga, ale ponieważ moje konie są bardzo płochliwe, nie będziemy się 

zatrzymywać i gawędzić z ludźmi. 

Lucinda, która dotychczas rozglądała się naokoło, podniosła na niego pytający wzrok. 

Naprawdę? Skoro nie będziemy gawędzić, to po co tutaj przyjechaliśmy? 

Po to, żeby widzieć i być widzianymi. To oczywiste. 

Zresztą to, jak sądzę, było jak świat światem celem modnych promenad. 

- Ach - 

powiedziała Lucinda i uśmiechnęła się do niego promiennie, gdyż to, że siedzi 

obok niego w słońcu i patrzy, jak on powozi, wystarczało jej zupełnie. 

Jechali  aleją,  wzdłuż  której  stały  powoziki  i  landa  matron  z  dobrego  towarzystwa. 

Lady  Sefton,  otoczona  swoim  dworem,  skinęła  na  ich  widok  głową  i  pomachała  dłonią. 
Pozdrowiły  ich  także  lady  Somercote  i  pani  Wyncham,  a  hrabina  Lieven  zaszczyciła  ich 
uważnym spojrzeniem i wdzięcznym pochyleniem głowy. 

Ma tak  sztywną szyję, że tylko  czekam,  aż jej ona pęknie z trzaskiem - zauważył 

ironicznie Harry. 

Lucinda z trudem powstrzymała się od śmiechu. Za kolejnym zakrętem natknęli się na 

księżnę Esterhazy, a ta otworzyła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła siei skinęła głową. 

Lucinda odwzajemniła się jej uśmiechem, lecz w głębi ducha zasępiła się. Po chwili 

zapytała: 

Czy często jeździsz z damami po parku? 

- Od niedawna nie - 

odrzekł Harry, popędzając konie. Lucinda zmrużyła oczy. 

- „Od niedawna", to znaczy od kiedy? 

Harry wzruszył tylko ramionami, wpatrując się w końskie uszy, i nie odpowiedział. 

- Czy nie od czasu lady Coleby? - 

zapytała, przyglądając mu się uważnie. 

Harry odezwał się dopiero po chwili. 

Ona wtedy nazywała się Millicent Pane. 

Przypomniał sobie tamte czasy. Myślał o niej wtedy „Millicent  Lester".  Spojrzał na 

background image

kobietę  siedzącą  u  jego  boku,  jak  zwykle  ubraną  na  niebiesko,  z  miękkimi  lokami 
okalającymi bladą twarz. O ileż lepiej brzmi „Lucinda Lester" - te słowa mają w sobie jakąś 
równowagę, jakąś melodię. 

Uśmiechnął się nieznacznie, czego Lucinda, patrząca w zamyśleniu przed siebie, nie 

zauważyła. 

Gdy wyjechali z części parku najbardziej uczęszczanej przez członków eleganckiego 

towarzystwa, Harry dołączył do szeregu powozów, mających zawrócić. 

Jeszcze raz wystawimy się na spojrzenia, a potem odwiozę cię do domu. 

Lucinda  spojrzała  na  niego  zaskoczona,  ale  nic  nie  powiedziała.  Wyprostowała  się 

tylko i przywołała na usta uśmiech. 

Tym razem, jadąc w przeciwnym kierunku, napotkali inne twarze, z których wiele, jak 

zauważyła Lucinda, przybierało wyraz zdumienia. Ponieważ jednak znajdowali się w ruchu, 
nie  miała  czasu  na  analizowanie  reakcji,  które  zdawał  się  wywoływać  ich  widok.  Jednak 
reakcja lady Jersey nie wymagała analizy. 

Dama  ta,  spoczywająca  na  poduszkach  w  swoim  powoziku  i  mierząca  otoczenie 

świdrującym  spojrzeniem,  na  widok  kariolki  Harry'ego  wyprostowała  się  gwałtownie  na 

siedzeniu. 

-  Wielkie nieba! - 

oznajmiła  dramatycznym  tonem.  -  Nie  spodziewałam  się,  że 

doczekam tego dnia! 

Harry popatrzył na nią wrogo, ale łaskawie pochylił głowę. 

Sądzę, że znasz panią Babbacombe? - powiedział. 

Ależ  oczywiście!  -  Lady  Jersey  pomachała  Lucindzie  dłonią.  -  Spotkamy  się  w 

najbliższą środę, moja droga. 

Lucinda uśmiechnęła się czarująco, ale poczuła ulgę, gdy się oddalili. Po chwili Harry 

popędził konie. 

To była bardzo krótka przejażdżka - zauważyła Lucinda, gdy pozostawili już za sobą 

bramę. 

Być może bardzo krótka, ale wystarczająco długa dla naszych celów. 

Harry  powiedział to  tonem nie zachęcającym do dalszych pytań  czy  uwag.  Lucinda 

zasępiła się w duchu. Naszych celów, pomyślała, a jakie one są? 

Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem - ubrana w jedwabną suknię, błękitną 

o hiacyntowym odcieniu -

schodziła  po  schodach  przed  udaniem  się  na  bal  do  lady 

Mickleham.  Bezustanne  wyczekiwanie  na  oświadczyny  Harry'ego  sprawiało,  że  jej 

c

ierpliwość  była  już  na  wyczerpaniu.  Nie  wątpiła,  że  Harry  oświadczy  jej  się  ponownie, 

background image

jednak  coraz  bardziej  martwiło  ją  to,  że  tak  z  tym  zwleka.  Była  już  prawie  na  dole,  gdy 
napotkała spojrzenie zielonych oczu. 

- Co ty tu robisz? - 

zapytała zdziwiona. 

Harr

y,  jak  zwykle  ubrany  w  elegancką  czerń  połączoną  z  nieskazitelną  bielą, 

uśmiechnął się nieznacznie. 

-  Jestem tutaj - 

poinformował ją powściągliwie - po to, by towarzyszyć tobie, Em i 

Heather do lady Mickleham. 

To powiedziawszy, podszedł bliżej i podał jej dłoń. 

Nie wiedziałam, że uważasz, iż potrzebna nam eskorta, gdy udajemy się na bal. 

Twarz  Harry'ego  miała  wyraz  nieprzenikniony,  gdy  pomagał  Lucindzie  zejść  z 

najniższych stopni schodów. 

W  tej  chwili  otworzyły  się  drzwi  w  końcu  holu  i  ukazała  się  w  nich  Agata z 

wieczorowym płaszczem Lucindy przewieszonym przez rękę. Zmierzyła wzrokiem Harry'ego 
i kiwnęła mu głową mniej wrogo, niż to miała kiedyś w zwyczaju. 

Lucinda odwróciła się,  a Harry włożył jej aksamitny płaszcz na ramiona. Gdzieś na 

górze otworzyły się i zamknęły jakieś drzwi i rozległ się głos Heather. 

Lucinda  wiedziała,  że  gdyby  uciekła  się  teraz  do  uprzejmych  frazesów,  Harry 

wykręciłby się od odpowiedzi. Zaczerpnęła więc powietrza i zapytała prosto z mostu. 

- Dlaczego? 

Przez  chwilę  patrzył  jej  w  oczy,  a  zaraz  potem  odwrócił  wzrok.  Na  jego  twarzy 

pojawił  się  wyraz,  co  do  którego  nie  była  w  stanie  zadecydować,  czy  jest  uśmiechem,  czy 

grymasem. 

Okoliczności - zaczął cichym głosem - okoliczności się zmieniły. - Nieprawdaż? 

Lucinda  popatrzyła  mu  w  oczy,  nic  nie  mówiąc.  Nie  chciała  zaprzeczać,  ale  czy 

okoliczności zmieniły się naprawdę? Nie była już tego taka pewna. 

Po schodach zbiegła Heather, a za nią ukazała się Em. Lucinda- nie mogła już o nic 

więcej  zapytać.  Krótka  podróż  do  rezydencji  lady  Mickleham  upłynęła  przy 
akompaniamencie paplaniny Heather i wspomnień Em. Lucinda milczała. Milczał też Harry 
siedzący w ciemnym kącie powozu. 

Na  zatłoczonych  schodach  rezydencji  nie  było  okazji  do  rozmowy.  Lucinda  witała 

znajomych  świadoma  ciekawskich  spojrzeń  kierowanych  w  stronę  towarzyszącego  im 
Harry'ego, który, jak zwykle, zachowywał się z obojętną grzecznością. Gdy jednak zbliżali się 
do gospodarzy, szepnął do Lucindy bardzo cicho: 

_ Zatańczę z tobą walca przed kolacją i poprowadzę cię do stołu. 

background image

Jak przewidz

iał Harry, w rezydencji panował wielki ścisk. _ Co za tłok - powiedziała 

Lucinda. 

Zawsze tak jest przed końcem sezonu - zauważyła Em. 

Potem wszyscy wyjeżdżają na wieś. 

Lucinda omal nie westchnęła na myśl o wsi - o grocie nad jeziorem w Lester Hall i o 

spokoju panującym w majątku Harry'ego. 

Zostało  jeszcze  tylko  kilka  tygodni  -  wtrąciła  Heather  -  Wykorzystajmy je jak 

najlepiej. - 

Tu spojrzała na Lucindę. - Czy już zadecydowałaś, gdzie spędzimy lato? 

- Ach... 

Śmiem twierdzić, że twoja macocha uważa, że jeszcze za wcześnie na takie decyzje - 

odezwał się Harry. 

-  O!  - 

powiedziała  Heather,  jak  się  zdawało,  całkiem  zadowolona  z  tego  braku 

odpowiedzi. 

Em znalazła miejsce na szezlongu obok lady Sherringbourne i zaraz obie pogrążyły się 

w rozmowie. 

Lucinda  obróciła  się  i  przekonała,  że  jest  otoczona  swoim  dworem,  który,  jak 

natychmiast ją poinformowano, czekał z zapartym tchem na jej powrót na sale balowe. 

Nie było pani przez cały tydzień. Byliśmy z tego powodu niepocieszeni - oznajmił 

pan Amberly 

z życzliwym uśmiechem. 

Rozumiem panią - dodał pan Satterly. - Podczas balów panuje taki ścisk. Naprawdę 

można mieć ich dosyć. Prawda, Lester? - zapytał, patrząc ironicznie na Harry'ego. 

Rzeczywiście - odrzekł Harry. 

Reszta jej dworu stała przed nimi, tworząc mały krąg. 

A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani? 

Na wieś czy nad morze? 
To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął się przy 

tym do Lucindy zachęcająco, a ona wyczuła w tym uśmiechu lekką złośliwość. 

- Na wi

eś - odparła łaskawie, a potem podkuszona przez jakiegoś diabła, działającego, 

tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: -  Moja pasierbica i ja 
towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester Hall. 

Ruthven otworzył szeroko oczy. 

-  W Lester Hall? - 

powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a potem 

uniósł  brwi.  -  Zauważyłem,  mój  drogi,  że  przez  tydzień  nie  było  cię  w  stolicy.  Chciałeś 
odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia? 

background image

Oczywiście  -  odparł  Harry  ze  zwykłym  u  siebie  spokojem.  -  A poza tym 

towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty. 

Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - Czy 

Harry pokazał pani grotę nad jeziorem? 

W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze. 

- Widoki? - 

Lord Ruthven wyglądał na oszołomionego. - Ach tak, widoki. 

Harry  zacisnął  zęby,  ale  nic  nie  powiedział.  Jedynie  jego  spojrzenie  obiecywało 

zemstę,  na  zignorowanie  czego  mógł  sobie  pozwolić  jedynie  Ruthven,  jeden  z jego 
najstarszych przyjaciół. 

Ku uldze Lucindy zagrano walca. Posypały się liczne propozycje od dżentelmenów, 

jednak  Lucinda nie chciała tańczyć z nikim prócz Harry'ego,  który  dojrzał jej zapraszające 
spojrzenie i ujął ją pod ramię. 

Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powiedział. 

Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozumieniu bez słów. Sala balowa 

była  zatłoczona,  lecz  Lucinda  czuła  się  całkiem  bezpieczna  w  ramionach  Harry'ego, 
wiedziała, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, a on by ją ochronił. 

Walc  zakończył  się  zbyt  szybko.  Lucinda  z  ociąganiem  odsunęła  się  i  wzięła 

Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, szepnął jej 

do ucha: 

Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że jesteś zmęczona. 

Lucinda  była  mu  bardzo  wdzięczna  za  tę  radę.  Wymówka  została  przyjęta  ze 

zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie również 
nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali. 

Harry pr

zez  cały  wieczór  nie  odstępował  Lucindy  na  krok.  Tkwi!  u  jej  boku 

nieruchomy i milczący. Lucinda powitała walca przed kolacją z pewną ulgą. Zatańczyła go z 
Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której podawano posiłek. Zanim 
się  zdążyła  zorientować,  siedziała  z  nim  przy  dwuosobowym  stoliku  zasłoniętym  dwiema 
palmami w donicach. Przed sobą miała kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry 
siedział w swobodnej pozie. 

Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron? 

Lucinda zaśmiała się cicho. 

Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan Anstey 

musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu. 

Ku  zachwytowi  Lucindy  Harry  spędził  z  nią  całe  pół  godziny,  bawiąc  ją  rozmową. 

background image

Opowiad

ał  anegdotki,  sypał  powiedzonkami,  od  czasu  do  czasu  robił  ironiczne  uwagi  o 

innych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w takim nastroju i cieszyła się 

tym. 

Dopiero  gdy  po  kolacji  odprowadził  ją  do  sali  balowej,  zastanowiła  się,  co 

spowo

dowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował. 

W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Harry'ego, nie zbaczając ani na 

jotę  z  drogi  poprawności.  Po  jakimś  czasie  Lucinda  stłumiła  ziewanie  i  zwróciła  się  do 

Harry'ego: 

Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż? 

Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu. 

Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na ciche 

prychnięcie.  Chciała,  żeby  wyszedł  z  nią  na  taras.  Zobaczyła  z  daleka  Em  pogrążoną  w 
rozmowie z jakąś dostojną wdową, a także Heather gawędzącą z przyjaciółmi. 

-  Ach...  - 

powiedziała  -  może  wytrzymam  jeszcze  z  pół  godzinki,  jeżeli  dostanę 

szklankę wody. 

Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie. 

Harry popa

trzył na Lucindę pytająco. 

Jesteś pewna? 

Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem. 

W  dalszym  ciągu  jego  zachowanie  cechowała  uparta  poprawność,  co  -  jak 

uświadomiła sobie Lucinda,  gdy tłum zmalał i zaczęła zdawać sobie sprawę z ciekawskich 
spojrzeń rzucanych w ich stronę - nie było w jego wypadku równoznaczne z ostrożnością. 

Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła. 
Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu powozem Em. Ze swego miejsca 

Lucinda przyglądała się twarzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i nagłymi błyskami 

latarni ulicznych. 

Siedział z zamkniętymi oczami. Rysy jego twarzy cechowało nie tyle odprężenie, ile 

brak  wyrazu.  Usta,  zaciśnięte,  tworzyły  prostą  kreskę.  Była  to  twarz  człowieka,  który  ze 

swoimi emocjami zdradza si

ę bardzo rzadko. 

Lucinda poczuła ukłucie w sercu. 
Eleganckie  towarzystwo  było  środowiskiem  Harry'ego.  Znał  wszystkie  niuanse 

zachowań  w  tym  środowisku,  wiedział,  jak  zinterpretowany  zostanie  każdy  gest.  W 
zatłoczonych  salach  balowych  był  u  siebie.  Podobnie  jak  w  Lester  Hall,  także  tutaj 
kontrolował sytuację. 

background image

Lucinda poruszyła się na siedzeniu i, podparłszy głowę dłonią, zaczęła przyglądać się 

uśpionym domom za oknem powozu. 

Nie  czując  na  sobie  jej  wzroku,  Harry  otworzył  oczy.  Przyjrzał  się  jej  profilowi, 

do

brze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki uśmieszek. 

W tym samym czasie w mieszkaniu Mortimera Babbacombe'a przy Great Portland 

Street odbywało się pewne spotkanie. 

No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju Brawna i 

zmierzył go groźnym spojrzeniem. 

Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmując krzesło przy stole, wokół 

którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko. 

Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z pokojówką. Powiedziała mi to i 

owo, zanim ten stajenny z żółtymi włosami kazał jej iść... 

Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło? 

Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdziwiony. 

-  No, ta dama po

jechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że trafiła 

nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia pojechali tam 
za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane. 

Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust porteru. - Nic dziwnego, że nikt z 

tych,  co  pojechali  do  Asterley,  jej  tam  nie  widział.  Myślałem,  że  są  tacy  dyskretni,  a 
tymczasem jej tam wcale nie było! 

Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz? 

-  Teraz prze

staniemy  się  patyczkować  i  ją  porwiemy.  -Scrugthorpe  podniósł  głowę 

znad kufla. - 

Mówiłem od początku, że to jedyny sposób, tylko dzięki temu możemy mieć 

pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zrobią za nas robotę, zdał się na nic. 

Joliff

e popatrzył groźnie na Scrugthorpe'a. Ten zmieszał się nieco, jednak dodał: 

Tak przynajmniej myślę. 

-  Hm  - 

zastanowił  się  Joliffe.  -  Zaczynam  się  z  tobą  zgadzać.  Wygląda  na  to,  że 

będziemy musieli sami zacząć działać. 

Ale...  Ja  myślałem...  -  odezwał  się  Mortimer  i  zamilkł,  gdy  Joliffe  i  Scrugthorpe 

skierowali na niego wzrok. 

- Co takiego? - 

zapytał Joliffe. 

Mortimer poczerwieniał. 

No,  chodzi  o  to,  że...  jeżeli  coś  zrobimy  sami,  to  czy  ona...  no,  czy  ona  się  nie 

zorientuje? 

background image

Oczywiście,  że  się  zorientuje.  To  nie  znaczy,  że  będzie  się  spieszyła  z 

zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się na niej 
zemści. 

- Tak, tak. - 

Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zostawcie to mnie. Już moja w tym 

głowa, żeby jej nie było spieszno mówić. 

To rzekłszy, powrócił do piwa. Mortimer patrzył na niego z rosnącym przerażeniem. 

Otworzył  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  lecz  skulił  się  pod  spojrzeniem  Joliffe'a.  Po  chwili 
jednak wymamrotał: 

Musi być jakiś inny sposób. 

Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak czasu na 

dalsze skomplikowane intrygi. 

- Czasu? - 

zdziwił się Mortimer. 

- Tak, czasu! - 

warknął Joliffe. 

Mortimer  zbladł,  a  oczy  rozbiegały  mu  się  jak  przerażonemu  królikowi.  Joliffe 

powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział: 

Nie  martw  się,  po  prostu  zostaw  wszystko  Scrugthorpe'owi  i  mnie.  Kiedy  ci 

powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze. 

Nagle do rozmowy włączył się Brawn: 

Ja  też  myślałem,  że  trzeba  zmienić  plan.  Pokojówka  powiedziała  mi,  że  ta  dama 

spodziewa się oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można  chyba  robić z niej 

dziwki? 

- Co? - 

wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową. 

Tak mówiła pokojówka. 

- Za kogo? 

Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester. 

-  Harry Lester? - 

Joliffe  uspokoił  się.  -  Jesteś  pewien,  że  pokojówka  się  nie  myli? 

Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki. 

Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał: 

Dziewczyna  mówiła,  że  ten  Lester  przyjechał  dzisiaj,  żeby  zabrać  tę  damę  na 

przejażdżkę po parku. 

Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym. 

- Po parku? - 

powtórzył. 

Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo. 
Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły: 

background image

- M

usimy szybko działać. 

- Szybko? - 

Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko? 

Zanim  ona  wyjdzie  za  mąż.  Najlepiej  zanim  przyjmie  oświadczyny.  Niepotrzebne 

nam komplikacje prawne. 

Mortimer zmarszczył brwi. 

- Komplikacje? 

Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, opiekę 

nad  jej  pasierbicą  przejmie  jej  mąż.  A  jeżeli  Harry  Lester  weźmie  lejce  w  swoje  ręce,  nie 

dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki. 

Mortimer wytrzeszczył oczy. 

- O! - 

powiedział tylko. 

-  Tak  - 

o!  A  skoro  już  o  tym  mowa,  to  mam  dla  ciebie  wiadomość,  która  doda  ci 

odwagi. Jesteś mi winien pięć tysięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, wraz z pewną 
inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. Razem jesteśmy mu winni 
dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego długu, on z nas go wyciśnie. -Joliffe 
przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne? 

Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową. 

-  No to -  o

dezwał  się  Scrugthorpe,  odsuwając  pusty  kufel  -  wygląda  na  to,  że 

powinniśmy coś zaplanować. 

Joliffe postukał paznokciem w blat stołu. 

Potrzebna nam będzie informacja. 

Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową. 

- To na nic. Pokojówka nie zechce ze m

ną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. A nie 

znam nikogo innego.. 

Joliffe zmrużył oczy. 

A inne kobiety? Brawn prychnął. 

Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków. 

Do  diabła!  -  Joliffe  z  roztargnieniem  pociągnął  łyk  porteru.  -  Dobrze  -  odstawił 

gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy. 

- Jaka to droga? - 

zapytał Scrugthorpe. 

Będziemy  ją  obserwować  przez  cały  czas,  w  dzień  i  w  nocy.  Przygotujemy  się  i 

będziemy w pogotowiu. Złapiemy ją, kiedy tylko los da nam szansę. 

Scrugthorpe kiwnął głową. 

Dobra, ale jak się za to weźmiemy? 

background image

Mortimer skulił się na krześle. 
Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a. 

Posłuchajcie - powiedział. 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Pięć  dni  później,  wieczorem,  Mortimer  Babbacombe  stał  w  cieniu  bramy  na  King 

Street  i  obserwował  wejście  domu  po  przeciwległej  stronie  ulicy.  Po  schodach  wchodziła 
właśnie wdowa po jego stryju. 

No  cóż  -  powiedział,  sam  nie  wiedząc,  czy  czuje  ulgę,  czy  rozczarowanie  -  Już 

weszła... nie ma co obserwować dalej. 

- Przeciwnie - 

syknął Joliffe, który w ciągu ostatnich pięciu dni utracił dotychczasową 

ogładę.  -  Wejdziesz  tam,  Mortimerze,  i  będziesz  ją  dokładnie  obserwował.  Chcę  wiedzieć 

wszystko  - 

z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę -wszystko! - Joliffe wlepił świdrujące 

spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla ciebie jasne? 

Mortimer potulnie skinął głową. 

Nie rozumiem, co to może dać - powiedział. 

Nie  musisz  wcale  rozumieć.  Po  prostu  rób,  co  ci  każę,  i  spróbuj  odzyskać  trochę 

swego  dawnego  entuzjazmu.  Pamiętaj,  stryj  powierzył  opiekę  nad  twoją  kuzynką  młodej 
kobiecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla ciebie jako mężczyzny. 

- No tak... - 

zgodził się Mortimer. 

Właśnie.  A  kim  jest  Lucinda  Babbacombe?  Przecież  to  tylko  ładna  buzia,  na  tyle 

sprytna, że oszukała twojego stryja. 

-  To prawda. - 

Mortimer kiwnął głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale każdy 

widzi,  że  stryj  Charles  postąpił  niesprawiedliwie,  zostawiając  jej  całą  gotówkę,  a  mnie 
bezużyteczną ziemię. 

Joliffe uśmiechnął się do siebie. 

Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzywdę. Pamiętaj o tym. - Klepnął 

Mortimera po ramieniu wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A teraz idź, będę 
czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu. 

Mortim

er kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść Joliffe. 

W  środku,  w  oświetlonej  sali,  Lucinda  rozdawała  skinienia  głową  i  uśmiechy  oraz 

uczestniczyła  w  rozmowach,  przypominając  sobie  równocześnie  różne  fakty  i  snując 
domysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krótkie przejażdżki po parku. A 
potem,  każdego  wieczoru,  zjawiał  się,  żeby  towarzyszyć  jej,  Em  oraz  Heather  na  balu  lub 
przyjęciu, podczas których nie odstępował jej na krok, nie poruszając jednak tematu, który 

int

eresował ją najbardziej. 

background image

Lucinda  straciła  już  cierpliwość,  przestała  się  nawet  tym  martwić,  ogarnęło  ją 

natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego. 

Teraz przywołała na usta uśmiech i podała rękę panu Dramcottowi, dżentelmenowi nie 

pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę. 

Mam  nadzieję,  że  uczyni  mi  pani  zaszczyt  i  zatańczy  ze  mną  tego  kadryla  - 

powiedział pan Drumcott. 

Lucinda zgodziła się z uśmiechem,  lecz zajmując miejsce wśród tańczących  złapała 

się na tym, że rozgląda się za Harrym. 

To, że Harry chce uczynić ją swoją żoną, było całkiem oczywiste. Jednak zasmucał ją 

prawdopodobny  powód,  dla  którego  tak  bardzo  starał  się  podkreślać  ten  fakt  na  forum 
publicznym.  Prześladowało  ją  wspomnienie  pierwszych  oświadczyn  oraz  tego,  że  ich nie 
przyjęła. Nie wiedziała wtedy nic o lady Coleby i o tym, że podeptała ona miłość Harry'ego. 
Sama  odrzuciła  jego  oświadczyny  z  tej  prostej  przyczyny,  że  była  przekonana,  iż  Harry  ją 
kocha  i  przyzna  się  do  tej  miłości,  jeżeli  się  go  do  tego  przymusi.  Jej  marzeniem  było 
usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że może się ono 
nigdy nie spełnić. 

Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego obecne 

zachowanie ma sprawić, iż ponowne odrzucenie oświadczyn stanie się niemożliwe. Bo gdyby 
po  tym  wszystkim  ich  nie  przyjęła,  okazałaby  się  osobą  okrutną  czy  też,  jak  powiedziałby 
Sim, „niespełna rozumu". 

Lucinda  skrzywiła  się,  ale  zaraz  przywołała  na  usta  uśmiech,  gdyż  tańczący  z  nią 

kadryla pan Drumco

tt  spojrzał  na  nią  z  troską.  Uśmiechając  się,  pomyślała,  że  przy 

następnych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu na to, czy wraz 
z ręką odda jej swoje serce, czy też nie. 

Kadryl  się  skończył.  Wykonując  głębokie  dygnięcie,  Lucinda  postanowiła  nie 

analizować  dłużej  motywów  postępowania  Harry'ego.  Jego  zachowanie  musi  być 
spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia. 

W  tej  samej  chwili  Harry  siedział  przy  biurku  we  własnej  bibliotece,  ubrany  w 

wieczorowy frak i czarne krótkie 

spodnie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany przez 

niego za ogromnie niemodny. 

Czego  się  dowiedzieliście,  Salter?  -  zapytał,  przeszywając  byłego  policjanta 

przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes. 

-  Po pierwsze, ten Joliffe to bardziej podejr

zana  figura,  niż  myślałem.  Prawdziwy 

oszust. Specjalista od zaprzyjaźniania się z różnymi durniami, naiwnymi i zwykle młodymi, 

background image

choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego ofiary zaczynają być starsze. 
Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach prawdziwego krwiopijcy, winien mu jest 
ogromną fortunę. Wierzyciel nie chce czekać, więc jego położenie jest krytyczne. 

Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową. 

No więc dobrze - kontynuował Salter. - Teraz co do Mortimera Babbacombe'a. To 

beznadziejny przypadek. Dureń nad durniami. Gdyby nie dostał go w swoje ręce Joliffe, na 
pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest winien Joliffe'owi sporą sumę. Kiedy 
odziedziczył  spadek,  Joliffe  siedział  mu  na  karku.  A  od  tego  czasu  sytuacja  się  jeszcze 
pogorszyła. 

Salter zajrzał do notesu. 

Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką wartość 

ma jego spadek. Charles Babbacombe spłacał jego długi, a on myślał, że pieniądze pochodzą 
z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w rzeczywistości. Moi ludzie 

sprawdzili - 

zyski z tej posiadłości wystarczają zaledwie na pokrycie kosztów jej utrzymania. 

Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z zysków firmy Babbacombe i Spółka. 

S

alter zamknął notes, krzywiąc się. 

_ Tak to wygląda. Musiała to być przykra niespodzianka dla Joliffe'a. Nie rozumiem 

jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby pozbawił ją życia, 
to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez przerwy obserwują, a ich 
zamiary nie są bynajmniej przyjazne. 

Harry zesztywniał. 

Obserwują ją? - powtórzył. 

A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się nieco. 

Zmarszczył brwi. 

Czegoś mi tu brakuje. 

Ja  też  tak  sądzę.  -  Salter  pokręcił  głową.  -  Ludzie  pokroju Joliffe'a  nie  popełniają 

wielu  pomyłek.  Joliffe  nie  krążyłby  wokół  Mortimera,  gdyby  nie  miał  widoków  na  duże 
pieniądze. 

Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał ją swojej 

żonie i córce. 

Salter zmarszczył brwi. 

No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. - Zmarszczka między brwiami 

Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym łupem, więc dla 
czego się nie skupić na córce? 

background image

Harry zastanowił się. 

- Heather - 

powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to. 

- Co takiego? 

Harry skrzywił się. 

Często mówiono mi, że jestem przebiegły. Może teraz to się przyda. - Zamyślił się, 

sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, chcąc dobrać się do 
pieniędzy,  ale  opiekunką  Heather  jest  Lucinda.  Muszą  się  więc  jej  pozbyć,  żeby  dostać  w 
swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową. 

To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii? 

Harry miał nadzieję, że Alfred nigdy nie usłyszy, jak ktoś używa tego wyrażenia dla 

określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę. 

Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż kluczem do tej zagadki musi być 

spra

wa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na opiekunkę młodej 

dziewczyny,  wystarczyłoby  do  tego,  by  opiekę  przejął  Mortimer  będący  najbliższym 
krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizolować ją od Lucindy i wykorzystać w celu 

zdo

bycia pieniędzy. 

Salter kiwnął głową. 

Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopodobne. 

A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować damy - wtrącił stojący przez cały 

czas u drzwi Dawlish - 

chcą ją porwać. 

- To prawda - 

zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić. 

Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie". 

-  Ale  - 

wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej w nieskończoność. A ten typ 

Joliffe, moim zdaniem, powinien siedzieć za kratkami. 

Salter potwierdził kiwnięciem głowy. 

Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do których 

sędziowie mają wciąż wątpliwości. 

Harry  omal  się  nie  wzdrygnął.  Myśl  o  tym,  że  Lucinda  jest  narażona  na 

niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia. 

W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale musimy się upewnić, że nasze 

domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby mieć poważne 
konsekwencje.  Być  może  jest  jakiś  drugi  opiekun,  a  w  takim  razie  nasza  hipoteza nie jest 
słuszna. 

Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Salter - to mógłbym dyskretnie się 

background image

dowiedzieć. 

Nie znam  go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - Harry 

zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani Babbacombe służą 
w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć. 

- Zapytam - 

powiedział Dawlish. 

Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter. 

-  Nie  - 

odrzekł  stanowczo  Harry.  -  Jej  sprawy  prawne  to  ostatnia  rzecz,  o  jaką 

mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób. 

Oczywiście.  -  Salter  wstał.  -  Kiedy  będziemy  pewni,  co  zamierzają  te  szakale, 

znajdziemy sposób, żeby im przeszkodzić. 

Harry  nie  odpowiedział,  uścisnął  tylko  Salterowi  dłoń.  Dawlish  odprowadził  byłego 

policjanta, a gdy 

wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki. 

Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział. 

Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish. 

Wkrótce Harry znalazł się na miejscu. Jego wejście wywołało poruszenie wśród pań. 

Lucinda patrzyła zafascynowana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym wdzięku. Serce zabiło 
jej mocniej, już miała się uśmiechnąć, gdy opadły ją poprzednie myśli. Światło świec odbijało 
się  od  jego  złotych  włosów.  W  swoim  staroświeckim  ubraniu  wyglądał  na  prawdziwego 

uwo

dziciela.  Czując  na  sobie  spojrzenia  stu  par  oczu,  Lucinda  zacisnęła  usta.  Harry 

wykorzystywał  ich  wszystkich,  manipulował  eleganckim  towarzystwem  -  i  czynił  to 

bezwstydnie. 

Gdy  podszedł  bliżej,  podała  mu  dłoń,  a  on  uniósł  ją  do  ust  i  musnął  koniuszki  jej 

palców wargami, a potem podał jej ramię. 

Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się. 

Ku irytacji Harry'ego, spacer, jak również cały wieczór okazał się bardziej męczący, 

niż się spodziewał. Fakt, że był zajęty Lucinda i że to w sposób tak oczywisty demonstrował, 
sprawił, iż matrony z towarzystwa mające pod opieką młode dziewczęta zrozumiały, że ich 
podopieczne  nie  mogą  liczyć  na  zainteresowanie  z  jego  strony.  A  zrozumiawszy  to, 
postanowiły  spieszyć  z  mniej  lub  bardziej  zawoalowanymi  gratulacjami  pod adresem 

Lucindy. 

Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej blada, 

nieładna córka. 

Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, widząc pana znowu, drogi panie 

Lester - 

powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani dopilnować, żeby 

background image

tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy najprzystojniejsi dżentelmeni uczęszczają 

jedynie do klubów. 

Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju. 

To powiedziawszy i obrzuciwszy ich oboje figlarnym; spojrzeniem, lady Argyle 

oddaliła się wraz z uparcie milcząca córką. Harry zastanowił się, czy ta dziewczyna w ogóle 
potrafi mówić. 

Po  trzech  kolejnych  rozmowach  przypominających  tę  z  lady  Argyle  cierpliwość 

Harry'ego się wyczerpała. Poprowadził Lucindę w stronę bufetu, mówiąc: 

Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady. 

Lucinda  nie  zaprotestowała.  Jednak  i  przy  bufecie  runęła  na  nich  lawina  gratulacji. 

Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki. 

Gdy  zagrano  walca  i  gdy  tańcząc  trzymał  Lucindę  w  ramionach,  zapragnął  ją 

przeprosić. 

Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Zapomniałem, jak silny jest zmysł 

rywalizacji wśród matron. 

Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w momencie 

gdy  chodziło  o  zdobycz  taką  jak  on,  wolały  widzieć  tryumf  kogoś  takiego  jak  Lucinda, 
pochodząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf którejś z arcyrywałek 

swoich podopiecznych. 

Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smutek. Harry przyciągnął ją do 

siebie, żałując, że nie są sami. 

Kiedy taniec się skończył, powiedział: 

Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypuszczam, że i ona ma już tego 

dosyć. 

Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em także 

była oblegana. I gotowa opuścić przyjęcie. 

Czułam  się  jak  pod  ostrzałem  -  poinformowała  zrzędliwie  Lucindę,  gdy  Harry 

pomógł im wsiąść do powozu. - Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się przymawiać o 
zaproszenia na ślub. 

Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy Lucindy 

były ogromne, a jej policzki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, niemal zgnębioną. 
Harry'emu ścisnęło się serce. 

-  Tylko nie zapomnij! - 

Em poklepała Harry'ego po ręce. - Jutrzejsza kolacja jest o 

sió

dmej, ale chcę, żebyś był wcześniej. 

background image

A  tak.  Oczywiście.  -  Spoglądając  po  raz  ostatni  na  Lucindę,  cofnął  się  i  zamknął 

drzwiczki powozu. - 

Będę. 

Popatrzył za odjeżdżającym powozem, a potem, marszcząc brwi, skierował kroki do 

klubu, który znajdował się tuż za rogiem. Kiedy jednak był już przed wejściem, zatrzymał się 
i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania. 

Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda wpatrywała się w baldachim 

nad łóżkiem. Dzisiejszy wieczór wszystko wyjaśnił - jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Myliła 
się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie poza najoczywistszym. A ona 
musiała teraz je dyni zadecydować, jak postąpi. 

Leżała,  wpatrując  się  w  sufit  oświetlony  światłem  księżyca.  Zasnęła,  dopiero  gdy 

zac

zęło świtać. 

Na  drugi  dzień  rano  Harry  nie  wyszedł  ze  swego  mieszkania,  zaniepokojony 

wiadomością od Saltera oraz rozczarowany informacją, którą przyniósł Dawlish. 

Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece, Dawlish powtórzył to, czego się dowiedział. 

Oni nie wiedzą - oznajmił. - Oboje są pewni, że pani Babbacombe jest opiekunką 

Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun. 

-  Hm.  - 

Salter  zmarszczył  brwi  i  popatrzył  na  Harry'ego.  -  Moi  ludzie  przesłali  mi 

wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, dokąd się 
nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw. 

Harry ścisnął palcami pióro. 

Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie. 

Salter skrzywił się. 

Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich śledzić 

bez końca... a oni -jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. Ich ostatecznym 

celem jest pasierbica. 

Tym razem skrzywił się Harry. 

- To prawda. 

Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że Heather 

może stać się ofiarą knowań Joliffe'a. 

Ja  myślę  tak  -  powiedział  Salter.  -  Fakt,  że  Joliffe  wynajął  powóz,  oznacza,  że 

planuje  wkrótce  jakiś  ruch.  My  czuwamy  -  o  czym  on  nie  wie.  Jeżeli  dowiemy  się,  jak 

prze

dstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to być może, 

zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu aresztowania. 

Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem. 

background image

Jeżeli  w  celu  uzyskania  nakazu  aresztowania potrzebna jest informacja na temat 

opieki, to musimy ją uzyskać. 

Przeniósł wzrok na Dawlisha. 

Idź do Fergusa. Zapytaj go, jak się skontaktować z nie jakim panem Mabberlym z 

firmy Babbacombe i Spółka. 

-  Nie trzeba. - 

Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zostawić mnie. Ale co mam 

powiedzieć panu Mabberly'emu? 

- Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe -

odrzekł Harry. - Mam wrażenie, 

że ona mu ufa. Możecie mu powiedzieć to, co będziecie musieli. On najprawdopodobniej zna 
odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna. 

Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe? 

Harry pokręcił przecząco głową. 

Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam. 

Salter przyjął to bez komentarza. 

- Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu ob

u pań? - zapytał. 

Harry znowu pokręcił przecząco głową. 

Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka wydaje przyjęcie. 

Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kilku lat wydała Em. Stara dama 

postanowiła więc cieszyć się nim w pełni. 

Lucinda powiedziała o tym Harry'emu, gdy schodzili oboje po schodach, udając się do 

sali balowej. 

Przez  ostanie  miesiące  ciotka,  świetnie  się  bawi.  To  znaczy  od  czasu,  gdy 

zamieszkałyście z nią ty i Heather. 

- Em jest dla nas bardzo dobra. 

- A wasze to

warzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - powiedział Harry, gdy byli już na 

dole. 

Nie  zapomnij  pochwalić  dekoracji  -  szepnęła  Lucinda.  -  Em  włożyła  ogromny 

wysiłek w udekorowanie domu. 

Harry kiwnął głową. Gdy Em ruchem ręki przywołała do siebie Lucindę, poszedł do 

sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana purpurowo-złotymi 
girlandami, których kolorystykę uzupełniała gdzieniegdzie odrobina błękitu. Na stołach pod 
ścianami  stały  wazony  pełne  bławatków,  a  zasłony  w  wysokich  oknach  ozdabiały  błękitne 
kokardy.  Harry  uśmiechnął  się  i  spojrzał  na  trzy  kobiety  stojące  przy  drzwiach  -  Em w 
ciężkich  purpurowych  jedwabiach,  Heather  w  bladozłotych  muślinach  oraz  Lucindę  w 

background image

zachwycającej sukni z szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami. 

Harry doszedł do wniosku, że może zupełnie szczerze pogratulować Em dekoracji i 

zaczął  przechadzać  się  po  sali,  wdając  się  w  pogawędki  ze  znajomymi,  a  także  starszymi 
krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech dam witających gości i 
gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast przy Lucindzie. 

Uśmiechnęła  się  do  niego,  jednak  on,  patrząc  jej  głęboko  w  oczy,  dostrzegł  w  nich 

jakąś melancholię. 

Przybyło  tylu  gości,  że  wygląda  na  to,  iż  będzie  to  najbardziej  tłoczne  przyjęcie 

sezonu. - 

Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam ochotę już na samym 

początku oznajmić, że jestem zmęczona. 

Harry zaprowadził ją do lady Herscult, jednej z najstarszych przyjaciółek Em, która 

chciała koniecznie poznać Lucindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała pogodę ducha i z 
pewnym siebie uśmiechem zbywała wszystkie zbyt wścibskie pytania. 

Gdy  rozległy  się  pierwsze  takty  walca,  Harry,  bez  pytania  o  pozwolenie,  wziął  nie 

stawiającą oporu Lucindę w ramiona. 

Uśmiechała  się,  wirując  w  tańcu  z  nieopisaną  lekkością.  Harry  również  się 

uśmiechnął. 

Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca. 

Naprawdę?  -  zapytała  Lucinda.  -  Uważasz,  że  to  tylko  twoja  zasługa?  I  że  ja 

samodzielnie nic w tej dzie

dzinie nie osiągnęłam? 

Ależ tak, osiągnęłaś mnóstwo, moja droga, zarówno jeżeli chodzi o salę balową, jak i 

o świat poza nią. 

Gdy  walc  się  skończył,  muzycy  zaczęli  zabawiać  gości,  grając  melodyjne  utwory. 

Harry,  przechadzając  się  z  Lucindą  i  wdając  się  wraz  z  nią  w  towarzyskie  rozmowy, 
uświadomił  sobie,  że  jest  ona  spokojniejsza,  bardziej  odprężona  niż  podczas  balu 
poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, jaki w niej wyczuwał. 
Gdyby  mógł  usunąć  przyczynę  tego  smutku,  byłby  najszczęśliwszym  człowiekiem  na 
świecie. 

Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, Wszystko, czego pragnął od życia, 

znajdowało się tuż obok, w zasięgu ręki. 

Wieczór  upływał  nadzwyczaj  przyjemnie,  następowały  kolejne  tańce,  zjedzono 

kolację  złożoną  z  samych  przysmaków,  które,  jak  powiedziała  Harry'emu  Lucinda, 
przygotowywano  przez  trzy  poprzednie  wieczory.  Aż  wreszcie  przyszła  pora  na  ostatniego 

walca. 

background image

Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach z lordem Ruthvenem, a obok nich 

Lucinda rozmawiała z panem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, spojrzenia Lucindy 
i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię, lecz dłoń. 

_ No więc, moja droga? - zapytał. 
Lucinda  odetchnęła  głęboko  i  podała  mu  dłoń.  A  on  ująwszy  ją,  skłonił  się 

szarmancko, na 

co  ona  odpowiedziała  głębokim  dygnięciem.  Potem  Harry  zamknął  ją  w 

ramionach  i  poprowadził  do  tańca.  Z  wrodzonym  wdziękiem  wirowali  po  sali,  nie  widząc 
nikogo, nieświadomi niczego poza własnym wspólnym istnieniem i obietnicą kryjącą się w 
pełnych zachwytu spojrzeniach. 

Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał pełen 

zadowolenia uśmieszek. 

No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulować - odezwał się lord Ruthven, 

podając przyjacielowi rękę. 

Rzeczywiście  -  zgodził  się  pan  Amberly,  ściskając  mu  dłoń.  -  Dobrze wszystko 

poszło.  Nie  ma  co  do  tego  żadnej  wątpliwości  -  dodał,  przyglądając  się  parze  wirującej  w 
tańcu. 

- Nawet najmniejszej - 

potwierdził jego lordowska mość. 

Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi walca, myślała o tym, że choć 

pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego teraz doznawała, 
było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, była tego pewna. A ona 

mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uc

zynić,  nawet  gdyby  on  ze  swej  strony  nie 

powiedział  jej  tego,  co  tak  bardzo  pragnęła  usłyszeć.  W  głębi  duszy  była  przekonana,  że 
Harry ją kocha, i przekonanie to nigdy jej nie opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój. 

Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór. 
Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em i Lucindą. Stał bardzo blisko, 

odszukał dłoń Lucindy i splótł palce ciasno z jej palcami, a potem, nie zważając na stojącą 
obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował. 

Lu

cinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała. 

Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek. 

- Porozmawiamy jutro - 

rzekł. 

Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem trafiły prosto do serca Lucindy. 

Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już nic więcej, zszedł 
po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd eleganckiego uwodziciela. 

Na  zewnątrz,  po  drugiej  stronie  ulicy,  ukryty  w  grupie  uliczników  i  gapiów, 

background image

gromadzących  się  zawsze  przed  rezydencją,  w  której  odbywał  się  bal  czy  przyjęcie,  stał 
Scrugthorpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod nosem: 

Poczekaj,  dziwko,  już ja  cię  dostanę  w  swoje  ręce.  Kiedy  się  już  z  tobą  załatwię, 

żaden  elegancki dżentelmen  nie będzie chciał się skalać kontaktem z tobą.  Będziesz wtedy 
zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym. 

Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły w ciemności. 
Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na klienta, posyłając mu obojętne 

spojrzenie. Kilka kroków dalej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na miotle z twarzą 
ukrytą  pod  rondem  kapelusza.  Uśmiechnął  się  do  niego,  a  potem  oparł  o  pobliską  latarnię 
uliczną. 

Scrugthorpe  nie  zauważył  tej  wymiany  spojrzeń,  zajęty  obserwowaniem  gości 

wychodzących z Hallows House. 

Dostanę  cię  w  swoje  ręce  -  powiedział  do  siebie  -  i  nauczę  cię,  że  człowieka  nie 

wolno obrażać. Bardzo szybko spuścisz ty z tonu, obiecuję ci to. 

Nagle tuż obok rozległo się gwizdanie. Ktoś gwizdał popularną melodię. Scnigthorpe 

zesztywniał. Rozejrzał się czujnie dookoła. Jego wzrok padł na chłopca z latarnią. Melodia, 
znana mu dobrze, płynęła dalej. 

Scnigthorpe spojrzał po raz ostatni na puste teraz wejście do Hallows House, po czym, 

udając obojętność, ruszył przed siebie. 

Zamiatacz ulic i chłopiec z latarnią obserwowali go, jak odchodził. A potem chłopiec 

kiwnął głową zamiataczowi i ruszył w ślad za Scrugthorpe'em. 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

Na  drugi  dzień  rano  Harry  leżał  na  brzuchu  pogrążony  we  śnie,  gdy  na  jego  nagie 

ramię spadła jakaś ciężka dłoń. 

Zareagował  natychmiast  -  uniósł  się  na  posłaniu  z  szeroko  otwartymi  oczami  i 

zaciśniętymi pięściami. 

- Spokojnie! - 

Dawlish przezornie cofnął się poza zasięg jego ręki. - Powinien się pan 

już pozbyć tego nawyku. Nie ma tutaj żadnego rozsierdzonego męża. 

Harry zasapał gniewnie, a potem, odgarniając włosy z czoła, zapytał: 

Która, u diabła, jest godzina? 

Dziewiąta - odrzekł Dawlish. - Ma pan gości. 

Gości? O dziewiątej rano? - zdumiał się Harry, siadając. 

To Salter... Przyprowadził ze sobą pana Mabberly'ego. 

Dziesięć  minut  później  Harry  schodził  po  wąskich  schodach.  Otworzył  drzwi  do 

gabinetu  i  zobaczył  swoich  gości.  Salter  stał  przy  biurku,  a  Mabberly,  czujący  się 
najwyraźniej nieswojo, przysiadł na brzegu krzesła. 

Widząc Harry'ego, Mabberly wstał. 

Dzień dobry, Mabberly, dzień dobry, Salter. 

Salter  zareagował  skinieniem  głową,  lecz  nic  nie  powiedział.  Natomiast  Mabberly, 

sztywny, jakby kij połknął, pochylił tylko lekko głowę. 

Mam nadzieję, że wybaczy nam pan to najście - zaczął - lecz ten oto dżentelmen - tu 

spojrzał na Saltera - nalegał, bym odpowiedział mu na pewne pytania dotyczące spraw pani 
Babbacombe, żebym udzielił informacji, które, moim zdaniem, mają charakter ściśle poufny. 

Mabberly  przeniósł  wzrok  na  twarz  Harry'ego.  -  Dżentelmen  ten  twierdzi,  że  pracuje  dla 

pana. 

Rzeczywiście  -  potwierdził  Harry,  wskazując  Mabberly'emu  krzesło  i  siadając  za 

biurkiem. - 

Obawiam się, że informacje, o które prosił pan Salter, są nam bardzo potrzebne ze 

względu  na  bezpieczeństwo  pani  Babbacombe.  -  Jak  spodziewał  się  Harry,  wzmianka o 
bezpieczeństwie  Lucindy  zaniepokoiła  wyraźnie  Mabberly'ego.  -  To znaczy -  kontynuował 
gładko - zakładając, że pan je zna. 

Mabberly poruszył się na krześle, patrząc na Harry'ego z pewną obawą. 

Tak  się  składa,  że  je  znam,  gdyż  jako  czyjś  pośrednik  muszę  mieć  absolutną 

pewność, kogo reprezentuję. - Tu popatrzył na Saltera, a potem przeniósł wzrok z powrotem 

background image

na Harry'ego. - 

Wspominał  pan  o  bezpieczeństwie  pani  Babbacombe.  W  jaki  sposób 

informacja, o którą prosił pan Salter, jest ze względu na to istotna? 

Harry opowiedział mu zwięźle o spisku, a Mabberly, jako człowiek wprowadzony w 

tajniki  wszelkiego  rodzaju  interesów,  od  razu  pojął,  że  hipoteza  Harry'ego  jest  bardzo 
prawdopodobna.  W  miarę  jak  słuchał,  na  jego  szczerej  twarzy  pojawiały  się  kolejno 

zask

oczenie, oburzenie i w końcu niezłomna determinacja. 

A  to  łotry!  -  powiedział,  poczerwieniawszy.  -  Więc  mówi  pan,  że  ma  pan  zamiar 

uzyskać nakaz aresztowania? 

Na to pytanie odpowiedział Salter: 

Mamy dość materiału, by to przeprowadzić, pod warunkiem, że znajdziemy dowody 

na to, iż chodzi o sprawę opieki nad panną Babbacombe. Bez tego ich motywy są niejasne. 

Tak  więc  -  Harry  utkwił  uważne  spojrzenie  w  twarzy  Mabberly'ego  -  powstaje 

pytanie, czy chce pan nam pomóc, czy nie? 

Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Mabberly tonem pełnym żarliwości, a 

potem nieco tą żarliwością zażenowany, wyjaśnił: - Pani Babbacombe była dla mnie bardzo 
dobra. Rozumie pan, niewielu jest pracodawców, którzy zatrudniliby człowieka tak młodego 

jak ja 

na tak poważne stanowisko. 

Oczywiście - uśmiechnął się Harry. - Jako lojalny pracownik firmy Babbacombe i 

Spółka, bardzo pan dba o bezpieczeństwo swojej pracodawczyni. 

-  W istocie. - 

Mabberly,  uspokojony,  usiadł  wygodniej.  -  Pani Babbacombe jest 

rzeczyw

iście  jedyną  opiekunką  prawną  panny  Babbacombe.  -  Tu  Mabberly  zarumienił  się 

lekko. - 

Jestem tego pewien, ponieważ zaraz po tym, jak pani Babbacombe mnie zatrudniła, 

zapytałem  o  to.  A  pani  Babbacombe,  która  wzorowo  przestrzega  etykiety  panującej  wśród 

ludz

i interesu, nalegała, bym zobaczył dokument potwierdzający ten fakt. 

Salter wyprostował się, jego twarz się rozjaśniła. 

Pan  nie  tylko  wie,  że  pani  Babbacombe  jest  jedyną  opiekunką,  ale  może  pan 

przysiąc, że tak jest? 

Mabberly potwierdził skinieniem głowy. 

Oczywiście.  Czułem  się  zobowiązany  przeczytać  dokument  i  sprawdzić 

prawdziwość pieczęci. Był bez wątpienia autentyczny. 

Świetnie!  -  Harry  spojrzał  na  Saltera,  w  którego  nagle  wstąpiła  szalona  energia.  - 

Możemy więc uzyskać nakaz bez dalszej zwłoki? 

Jeżeli pan Mabberly uda się ze mną do sędziego i zezna pod przysięgą to, co wie o 

statusie  pani  Babbacombe,  to  nic  nas  nie  powstrzyma.  Mam  przyjaciół,  którzy  dokonają 

background image

aresztowania. Jednak sam chcę przy tym być i zobaczyć, jak Joliffe'a zabierają do więzienia. 

Jestem gotów iść z panem natychmiast. - Mabberly wstał. - Po tym, co usłyszałem, 

uważam, że im wcześniej ten Joliffe trafi za kratki, tym lepiej. 

Zgadzam się całkowicie. - Harry wstał i podał rękę Mabberly'emu. - Kiedy wy dwaj 

będziecie się zajmować Joliffe'em, ja popilnuję pani Babbacombe. 

Mądrze pan postąpi. - Salter uścisnął dłoń Harry'ego. - Wygląda na to, że Joliffe jest 

zdeterminowany,  więc  dobrze  będzie  pilnować  damy  dopóty,  dopóki  go  nie  zaaresztują. 
Przyślę panu wiadomość, gdy to się stanie. 

Przyślijcie ją do Hallows House. 

Odprowadziwszy  gości  do  holu,  Harry  wrócił  do  gabinetu  i  zaczął  przeglądać 

korespondencję. Podniósł znad niej wzrok, gdy pojawił się Dawlish z filiżanką kawy. 

Jak się przedstawiają sprawy? - zapytał wierny sługa. 

H

arry poinformował go o wszystkim. 

Więc  to  będzie  ostatni  dzień  naszych  zmagań.  Nie  mogę  powiedzieć,  że  mnie  to 

martwi. 

Ja też - odparł Harry. 

Podam śniadanie. Mamy jeszcze godzinę do chwili, gdy powinniśmy pojawić się w 

Hallows House. 

Harry odstawił filiżankę. 

Powinniśmy tutaj zrobić porządek. Dziś wieczorem jadę do Lester Hall. 

Dawlish obejrzał się od drzwi, unosząc w górę brwi. 

Ho,  ho!  Planuje  pan  skok  na  głęboką  wodę.  Moim  zdaniem,  najwyższy  czas.  Co 

prawda, nie przypuszczałem, że będzie pan chciał to uczynić podczas rodzinnego pikniku. 

Było, nie było, jest to pański pogrzeb... 
Harry  chciał spiorunować Dawlisha wzrokiem,  lecz za wiernym sługą zamknęły  się 

już drzwi. 

Tego  samego  dnia  po  południu  Harry  przypomniał  sobie  uwagę  Dawlisha  z  ponurą 

rez

ygnacją. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że najważniejszy akt w historii 

jego życia zostanie odegrany w takiej scenerii. 

Siedzieli  na  kolorowych  pledach  rozłożonych  na  porośniętym  trawą  zboczu, 

zbiegającym w dół w stronę toczącej spokojnie  swe wody rzeki Lea. Tutaj, o kilka mil na 
północ od Islington, niedaleko od Stamford Hill, nadrzeczne lasy i łąki tworzyły przyjemne 
miejsce, w którym można było nacieszyć się wiejskim spokojem. Siedzieli w cieniu dębów i 
buków, słuchając brzęczenia pszczół unoszących się nad kwietną łąką i gruchania synogarlic 

background image

ukrytych wśród gałęzi drzew. 

Harry  odetchnął  głęboko  i  popatrzył  na  Lucindę  rozciągniętą  na  pledzie  tuż  obok 

niego. Odrobinę dalej spoczywała Em z kapeluszem na twarzy. Na sąsiednim pledzie siedzieli 
Heather z Geraldem, pogrążeni w ożywionej rozmowie, A dalej, w odpowiedniej odległości, 
na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz 
młoda służąca Amy. 

Wczoraj  Lucinda  zajęta  była  przygotowaniami  do  przyjęcia  i  niemożliwością  było 

znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć. 

Natomiast dzisiejsza wycieczka zaplanowana była od tygodnia i miała stanowić okazję 

do odpoczynku po całym podnieceniu i zgiełku wczorajszego wieczoru. Przyjechali dwoma 
powozami.  Zjedli  lunch  na  słonecznej  łące  pośród  wiejskiej  scenerii.  Teraz  Em  zamierzała 
uciąć sobie poobiednią drzemkę, a Gerald i Heather pogrążeni byli we własnym świecie. 

Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem odszedł z nim w stronę pobliskiej 

kępy drzew. Gdy byli już tak daleko, że nikt ich nie mógł usłyszeć, Dawlish zapytał: 

Czy coś jest nie w porządku? 

Harry uśmiechnął się. 

Nie, chciałem ci tylko powiedzieć, że kiedy za chwilę zabiorę panią Babbacombe na 

spacer, nie będzie nam potrzebna eskorta - odparł, po czym dodał, widząc, że Dawlish chce 
zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną całkiem bezpieczna. 

No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, gdy ma 

z

amiar paść przed damą na kolana. 

Harry  wzniósł  oczy  do  nieba  i  już  miał  coś  powiedzieć,  gdy  jego  wierny  sługa 

oznajmił: 

Powtórzę to pozostałym. 

I oddalił się szybko. 
Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił: 

Chodź, pójdziemy na spacer. 

Luci

nda  wstała,  a  on  podał  jej  ramię.  Ruszyli  w  stronę  zagajnika.  Spacerowali  w 

milczeniu, dopóki nie doszli do dużego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród której rosło 

mnóstwo drobnych polnych kwiatów. 

Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego. 

Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiadła na nim z szelestem swoich 

błękitnych  muślinowych  spódnic.  Miała  na  sobie  nowy  kapelusz,  lecz  zsunęła  go  z  głowy. 
Zwisał  jej  teraz  na  plecach  podtrzymywany  przez  wstążki,  odkrywając  twarz.  Podniosła 

background image

głowę  i  spojrzała  Harry'emu  w  oczy,  unosząc  swoje  delikatne  brwi  w  niemym  pytaniu  -
zachęcająco. 

Harry odetchnął głęboko i już miał zacząć mówić, gdy oboje ujrzeli zbliżającego się 

pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął. 

- O co znowu chodzi? - 

zapytał. 

Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem. 

Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano. 

- Teraz? 

Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan... 

Harry skrzywił się. Dawlish miał rację. 

Ten  posłaniec  chciał  mówić  z  panem  osobiście,  powiedział,  że  takie  ma  rozkazy. 

Czeka tam, przy przełazie. 

Tłumiąc  irytację,  Harry  popatrzył  na  Lucindę,  a  ona  odpowiedziała  mu  czułym 

spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć minut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za kratkami, 
to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez zastrzeżeń. I bez 
groźby, że ktoś im przerwie. 

Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha. 

Tamtym w płocie, niedaleko. 

Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się. 

To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. -A może na prawo? 

Może  więc  zaprowadzisz  tam  pana  Lestera?  -  wtrąciła  Lucinda,  która  zerwawszy 

trochę kwiatów, zaczęła pleść wianek. Harry zmarszczył brwi. 

Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą. 

-  Nonsens!  - 

odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam się 

znajdziesz,  tym  prędzej  wrócisz  do  mnie.  Mogę  parę  minut  posiedzieć  sama  na  słońcu. 
Zresztą co może się stać w takim miejscu jak to? 

Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść się do 

Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło dziać, na pewno 
zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą. 

- Dobrze - 

zgodził się - ale nie ruszaj się stąd. 

Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez pole - pewność siebie tej kobiety 

była zaraźliwa. 

Podobnie  jak  wielu  mieszkańców  wsi,  Dawlish  potrafił  trafić  w  każde  miejsce,  w 

którym  był  poprzednio,  jednak  nie  umiał  opisać  drogi.  Ruszył  przodem  i  w  kilka minut 

background image

odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był przełaz, za nim... 
mały tłumek. 

Harry zatrzymał się. 

Co, u diabła? 

Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry zauważył Mabberly'ego, trzech 

detektywów polic

yjnych  oraz  całe  mnóstwo  stajennych  z  zajazdów,  stangretów,  chłopców 

noszących latarnie, uliczników, zamiataczy, czyli „ludzi" Saltera. 

Salter stanął przed Harrym z ponurą miną. 

Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że Joliffe i 

jego ludzie dali nogę. 

Harry zesztywniał. 

Myślałem, że ich obserwujecie. 

Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić błąd. Dziś rano znaleźliśmy dwóch 

naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców. 

Harry poczuł, że robi mu się zimno. 

Czy wzięli powóz? 

-  Tak  - 

potwierdził  jeden  ze  stajennych.  -  Pomyśleliśmy,  że  trzeba  pana  ostrzec,  iż 

należy  bardzo  pilnować  pani  Babbacombe...  aż  do  czasu  gdy  ten  ptaszek  znajdzie  się  za 

kratkami. 

O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i cała 

reszta. 

Harry zostawiwszy za sobą kępę drzew, wybiegł na pole. Zatrzymał się gwałtownie i 

rozejrzał się naokoło. 

Przed  nim  chwiało  się  w  powiewie  lekkiego  wiatru  morze  traw.  Panował  pogodny 

spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej środku kamień. 
Na tym kamieniu nikt nie siedział. 

Harry  podszedł  bliżej  i  zobaczył,  że  na  kamieniu  leży  wianek  z  chabrów.  Nic  nie 

wskazywało na to, że ktoś go w popłochu porzucił. 

Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz. 

- Lucindo! - 

zawołał. 

Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpowiedział. 
Harry zaklął. 

Mają ją! -krzyknął. 

-  Nie mogli uciec daleko. - 

Salter przywołał swoich ludzi gestem dłoni. - Chodzi o 

background image

damę. Większość z was ją widziała. Nazywa się pani Babbacombe. 

Zaczęli  przeczesywać  łąkę.  Robili  to  szybko,  sprawnie,  nawołując.  Harry  ruszył  w 

stronę  rzeki,  Dawlish  nie  odstępował  go  na  krok.  Harry  aż  zachrypł  od  nawoływania. 
Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Muszę ją znaleźć, powtarzał sobie, po prostu 
muszę. 

Pozostawiona  samej  sobie  na  tchnącej  spokojem  łące,  Lucinda  uśmiechnęła  się  do 

siebie i zaczęła splatać wianek z rosnących wokół kamienia chabrów. Była spokojna i pewna, 
że Harry wkrótce wróci. 

Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięgnęła po żółty kwiat mlecza i w 

tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu: 

- Ciociu Lucindo? 

Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentelmena, który machał do niej 

ręką. 

Dobry Boże! - pomyślała, a czegóż on chce? Odłożyła wianek i podeszła bliżej. 

- Mortimer? - 

zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz? 

- Czeka na ciebie, ty dziwko - 

powiedział ktoś ochrypłym głosem. 

Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ramię. Lucinda spojrzała na jej 

właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. 

Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?! 

Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął ją wciągać dalej między drzewa. - No 

dalej, powóz czeka. 

Jaki powóz? Dosyć tego! 

Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć. 

Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właściwie nie chodzi o ciebie... chodzi 

tylko o to, żeby naprawić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to chodzi. 

Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciągnąć, tylko czepiał się jej ręki. W 

jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie. 

Lucinda zmarszczyła brwi. 

O co chodzi? Mów jaśniej! 

Mortimer  wyjaśnił  jej,  jąkając  się  i  plącząc.  Lucinda  usiłując  go  zrozumieć, 

zapomniała  prawie  o  Scrugthorpe  i  dawała  mu  się  prowadzić.  Jej  spódnice  zaczepiły  się  o 
jakiś leżący na ich drodze pień. 

Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj tylko, aż 

będziemy sami! 

background image

No  i  widzisz,  są  te  pieniądze,  które  jestem  winien  Joliffe'owi...  muszę  mu je 

zwrócić... to kwestia honoru... To duża suma... Myślałem, że po śmierci stryja Charlesa... Ale 
okazało się, że nie... 

Od wd zięczę  ci  się  za  twó j  o stry  język .  A  kiedy  ju ż  się  z  to b ą ro zp rawię,  to  

zobaczysz... 

Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił Mortimer. 

Otworzyła  usta  ze  zdumienia,  gdy  Mortimer  ujawnił,  jaki  jest  jego  ostateczny  cel  i  jak 
planowali go osiągnąć. 

Więc  widzisz  -  zakończył  Mortimer.  -  Wszystko  jest  proste.  Jeżeli  zrzekniesz  się 

opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda? 

Doszli  właśnie  nad  sam  brzeg  rzeki,  przed  nimi  był  mały  mostek  dla  pieszych. 

Lucinda  szarpnęła  się,  wyrwała  ramię  z  uchwytu  Scrugthorpe'a  i  przystanęła,  piorunując 

Mortimera wzrokiem. 

Ty  ośle!  -  powiedziała.  -  Czy  naprawdę  wierzysz,  że  z  powodu  twojej  głupoty  i 

słabości,  dlatego,  że  jakiś  oszust  wystrychnął  cię  na  dudka,  ja  przekażę  ci  fortunę  mojej 
pasierbicy po to, żebyś mógł temu oszustowi napchać kabzę? Jeżeli tak myślisz, to jesteś, mój 
panie, skończonym idiotą! 

-  Zaraz, zaraz. - 

Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął ją za 

ramię. - Dosyć tego. 

Twarz Mortimera była blada jak ściana. 

Stryj Charles był mi winien... 

Nonsens! Charles nie był ci nic winien! Dostałeś od niego więcej, niż powinieneś. A 

teraz, mój panie - 

Lucinda  stuknęła  go  palcem  w  pierś  -  musisz  wrócić  do  Yorkshire  i 

uporządkować  swoje  sprawy.  Porozmawiaj  z  panem  Wilsonem  ze  Scarborough.  On  będzie 
wiedział, jak ci pomóc. Stań na własnych nogach, Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny sposób - 
powiedziała  Lucinda,  po  czym  zapytała:  -  A  jak  się  ma  kucharka,  pani  Finnigan?  Kiedy 
wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na wrzody żołądka. 

Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami. 

Dosyć, kobieto! - krzyknął Scrugthorpe, na którego twarzy pokazały się czerwone 

plamy. 

Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem przerażenia 

schyliła  głowę,  unikając  dotknięcia  jego  mięsistych  warg.  Scrugthorpe  stęknął  i  chwycił  ją 
mocniej  za  ramię.  Lucinda  szarpała  się,  usiłując  doprowadzić  do  tego,  żeby  stracił 
równowagę.  Spojrzawszy  w  dół,  zobaczyła  jego  stopy  odziane  w  miękkie  skórzane  buty. 

background image

Podniosła kolano i uderzyła go nim w pachwinę. Scrugthorpe'owi zabrakło tchu, a ona z całej 
siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy. 

- Aaa! Ty dziwko! - 

ryknął z bólu. 

Lucinda uderzyła go głową w podbródek. Scrugthorpe zawył. Jedną ręką chwycił się 

za  stopę,  a  drugą  za  podbródek.  Lucinda  była  wolna.  Już  miała  uciec,  gdy  chwycił  ją 

Mortimer. 

Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wyzwoliła się stosunkowo łatwo. 

Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, pobiegła na most. 
W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, Scrugthorpe. 

Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku. 
Spojrzała  przed  siebie  i  zobaczyła,  że  na  most  z  drugiej  strony  wchodzi  jakiś 

dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, zawołała: 

Proszę pana! 

Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w rozkroku, zagradzając jej wyjście 

z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu. 

Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet. 
Był  to  jeden  z  tych  pistoletów,  którymi  dżentelmeni  posługują  się  podczas 

pojedynków,  miał  długą  lufę,  a  jego  okucia  błyszczały  w  słońcu.  Pod  nogami  Lucindy 
spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, jednak były one 
zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła. 

Przeszedł ją zimny dreszcz. 
Pistolet  powoli  przesunął  się  do  góry,  jego  lufa  znalazła  się  na  wysokości  piersi 

Lucindy. 

Z  wyschniętymi  ze  strachu  ustami,  z  bijącym  sercem  Lucinda  spojrzała  w  twarz 

mężczyźnie. Była to twarz nieruchoma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch jego palców i 
złowieszczy szczęk odwodzonego kurka. 

O sto jardów s

tamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. Zdyszany 

rozejrzał się naokoło. Gdy jego spojrzenie padło na most, zamarł w bezruchu. 

Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, jego życie, 

jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich ludzi znajdował się 
na  przeciwległym  brzegu.  Zbliżali  się  szybko,  jednak  nie  było  szansy  na  to,  by  dopadli 
Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym ruchem unosi broń. 

- Lucindo! - 

wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk. 

Lucinda,  trzymając  rękę  na  poręczy  mostu,  odwróciła  się  1  zobaczyła  Harry'ego  na 

background image

pobliskim brzegu. Tam, przy Harrym, będzie bezpieczna. Barierka, o którą się opierała, była 
zwykłą  belką  wspartą  na  szczebelkach.  Pod  nią  znajdowała  się  pusta,  otwarta  przestrzeń. 
Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła przez nią. 

Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał. 
Harry, klnąc, ruszył biegiem wzdłuż rzeki. Czy ona umie pływać? - zastanawiał się. 

Dobie

gł do mostu i usiadł na trawie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał właśnie jeden z nich, gdy 

Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z oczu, rozejrzała się i zobaczyła go. 
Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby robiła to codziennie, popłynęła w stronę 

brzegu. 

Harry  patrzył  na  to  szeroko  otwartymi  oczami.  Miotany  potężnymi  uczuciami,  od 

wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie. 

Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera, widząc, że czeka na Lucindę, nie 

zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na obu brzegach rzeki 
coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później dowiedział się, że Mabberly wyróżnił 
się  tym,  że  powalił  Mortimera  Babbacombe'a,  a  Dawlish  z  wielką  przyjemnością  i 
zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a. 

Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku swemu 

zadowoleniu,  że  z  jej  napastnikami  robiony  jest  porządek,  sięgnęła  do  tyłu  po  ociekający 
wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła: 

- Kompletnie zniszczony! 

A potem, spojrzawszy w dół, dodała: 

- Tak jak moja suknia! 

Harry'emu  tego  już  było  za  wiele.  Ta  przeklęta  kobieta,  z  ledwością  uszedłszy  z 

życiem, biadała nad losem kapelusza. Podszedł bliżej i stanął nad nią. 

Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem. 

Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała. 

Harry klepnął ja po mokrym pośladku - wystarczająco mocno, by poczuć pieczenie w 

dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła: 

- O! 

Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miejsca, zastosujesz się do tego, co 

mówię! Rozumiesz?! Dobry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast zdjął surdut. 

Lucinda prychnęła. 

Właśnie to miałam na myśli. 

Z  miną  osoby  urażonej  przyjęła  surdut,  którym  on  okrył  jej  ramiona,  pozwoliła  mu 

background image

nawet zapiąć guziki. 

Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął ją za łokieć i pomógł jej 

wejść na brzeg. - Jesteś przemoczona. Nie wolno ci się przeziębić. 

Lucinda obejrzała się. 

Tam był Mortimer. 

- Wiem. 

Harry pociągnął ją między drzewa. 

-  Wiesz?  - 

zdziwiła  się  Lucinda.  -  Nabił  sobie  do  głowy,  że  Charles  pozbawił  go 

należnego spadku, że... 

Harry  pozwolił  jej  mówić,  prowadząc  ją  przez  zagajnik.  To,  że  słyszy  jej  głos, 

dodawało mu sił. Z pewnym zdziwieniem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego przeżycia 
bez szwanku. To on był nerwowo wyczerpany, Harry otworzył drzwi powozu, w ich stronę 

spieszyli Dawlish i Joshua. 

Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni. 

- Pan Mabberly? - 

Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj? 

Harry przeklął w duchu swój długi język. 

- Tak - 

powiedział. - A teraz wsiadaj. 

Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedzeniu. Joshua siadał właśnie na 

koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha: 

Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, że pani 

Babbacombe jest cała i zdrowa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows House. Będziemy 

tam na nie czekali. 

Dawlish kiwnął głową. 

Pozostałymi rzeczami już się zajęto. 

Tym  razem  kiwnął  głową  Harry.  Wsiadł  do  powozu,  a  gdy  ten,  po  zamknięciu 

drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie otworzył je 
i  metodycznie  pozamykał  wszystkie  żaluzje.  Słońce  przenikało  jednak  przez  cienką  skórę, 
wypełniając wnętrze złocistym blaskiem. 

- Ach... 

Zanim Lucinda zdążyła coś powiedzieć, Harry usiadł, wy ciągnął rękę i pociągnął ją 

na swoje kolana. 

Lucinda  otworzyła  usta,  by  zaprotestować,  lecz  on  zamknął  je  pocałunkiem  - 

namiętnym, zaborczym. Oddała mu pocałunek z równym zapałem, pragnąc wziąć wszystko, 

co jej ofiarowywali. 

background image

Jeżeli  kiedykolwiek  w  przyszłości  zrobisz  coś  podobne  go,  bądź  pewna,  że  przez 

następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej. 

Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka. 

- To jeszcze boli - 

poskarżyła się. Harry uśmiechnął się. 

Może powinienem pocałować? 

Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygowaną. 
Harry zmieszał się nieco. 

No dobrze, zostawmy to lepiej na później. 

Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramionami i przytuliła się. 

Przecież to nie moja wina, że mnie zaatakowali. A poza tym, kim byli wszyscy ci 

ludzie? 

Mniejsza z tym. Jest coś, co chcę powiedzieć. I powiem to tylko raz. - Spojrzał jej w 

oczy. - 

Słuchasz mnie? 
Lucinda  wstrzymała  oddech.  Czując,  że  serce  jej  zamiera,  potwierdziła  kiwnięciem 

głowy. 

Kocham cię. 

Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. Harry 

powstrzymał ją ruchem ręki. 

Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w ustach 

człowieka  mojego  pokroju  muszą  być  mało  przekonujące.  Wiesz,  że  wypowiadałem  je 
przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Zanim ty się pojawiłaś, nie miałem 
pojęcia, co te słowa znaczą. 

Ale teraz to 

wiem. Jednak nie mogłem mieć nadziei, że dla ciebie będą przekonujące, 

ponieważ  nie  były  takie  dla  mnie  samego.  Więc  udowodniłem  ci,  że  potrafię  kochać... 
zawiozłem cię do swojego ojca, pokazałem rodowe gniazdo. -Przerwał i patrząc z uśmiechem 

w oczy Luci

ndzie,  dodał:  -A  co  do  tych  sześciorga  dzieci,  to  żartowałem.  Wystarczy  mi 

czworo. 

Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy. 

- Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana. 

Harry poruszył się. 

Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować. 

Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi. 

O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego oddania. Towarzyszyłem ci do 

Londynu  i  zabierałem  na  przejażdżki  po  parku.  Zabiegałem  o  twoje  względy  na  wszelkie 

background image

sposoby. Nara

żałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie. 

To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz? 

Harry uśmiechnął się. 

A dla czegóż by innego? 

Pochylił  się  i  zdjął  jej  buty,  a  potem  podniósł  jej  spódnice  i  zaczął  jej  zsuwać 

podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się. 

I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz? 

Jak mógłbym zapomnieć? - odparł Harry, zsuwając jej pończochy. - Nie mogę sobie 

wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji. 

Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp. 
Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. 

A  więc,  pani  Lucindo  Babbacombe,  czy  po  wszystkich  tych  wysiłkach  wierzy  mi 

pani, że panią kocham? 

Lucinda uśmiechała się, błyszczały jej oczy. Podniosła obie ręce i ujęła w dłonie jego 

twarz. 

Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział. 

Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust. 
Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco. 

I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które popełniłem tego wieczoru, kiedy 

mnie 

uwiodłaś? 

Lucinda uśmiechała się łagodnie. 

- O tak. - 

Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy. 

Harry postanowił, że tyle wystarczy. 

Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów? 

Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie. 

Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w Lester Hall. 

Wszystko jest już przygotowane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - Popatrzył na mokre 
plamy na surducie, w który była otulona. - Mam nadzieję, że nie zamokło. 

Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego głowę i 

pocałowała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się. 

Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy. 

Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się, żeby mógł ją 

rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety. 

Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej. 

background image

Z rumieńcem na twarzy obserwowała spod rzęs, jak Harry delikatnie i niespiesznie ją 

od niej uwalnia. 

Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha płytko. 

Gdy  była  już  całkiem  naga,  zadrżała,  lecz  on  wiedział,  że  nie  drży  z  zimna.  Pochylił  się  i 
pocałował  sińce,  które  na  jej  ramionach  pozostawiły  dłonie  Scrugthorpe'a.  Lucinda 
przypomniała sobie pewną rozmowę. Roześmiała się cicho na to wspomnienie. 

-  Wiesz  - 

wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego razu, że 

powinnam sprawić, byś padł na kolana. 

Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że siedziała 

teraz okrakiem na jego udach. - 

Zapomniała  jednak,  że  uwodzicielowi  może  być  trudno 

zmienić swoją naturę. 

- Harry? - 

powiedziała pytająco. 

- Mhm? 

Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować. 

Roześmiał się cicho. 

To  jest  najzupełniej  możliwe,  zapewniam  cię.  Kołysanie  zwiększa  przyjemność... 

zobaczysz. 

-  Tak, ale... - 

Nagle jej  oczy otworzyły się szeroko. Po chwili upojenia przymknęła 

powieki. - Harry? - 

wyszeptała cicho. 

Nastąpiła  długa  cisza,  wśród  której  słychać  było  tylko  oddechy,  a  potem Lucinda 

westchnęła głęboko. 

- Och, Harry! 

Godzinę  później,  gdy  powóz  wjeżdżał  powoli  na  ulice  Mayfair,  Harry  spojrzał  na 

kobietę siedzącą mu na kolanach. 

Owinięta  była  jego  płaszczem,  sucha  i  rozgrzana  -  jej  ubranie  leżało  na  podłodze 

powozu,  tworząc  mokrą  kupkę.  A  jego  surdut  i  spodnie  były  w  okropnym  stanie.  Dawlish 
będzie  miał  z  nimi  mnóstwo  roboty.  Harry  jednak  nie  przejmował  się  tym.  Miał  bowiem 
wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął. 


Document Outline