background image

Erich von Däniken

Dzień Sądu Ostatecznego - trwa od dawna 

Wstęp 

Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał 
swoją pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym 
bestsellerem.   Po   niej   opublikował   jeszcze   dwadzieścia   tytułów.   Książki   Ericha   von 
Dänikena   zostały   przełożone   na   28   języków,   a   ich   ogólny   nakład   przekroczył   51 
milionów   egzemplarzy.   Od   ponad   20   lat   Erich   von   Däniken   jeździ   po   świecie   z 
wykładami.   Za   swoje   prace   uhonorowany   został   w   różnych   krajach   licznymi 
wyróżnieniami. W "Świecie Książki" ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok 
po przybyciu bogów; Śladami Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu 
Ostatecznego   trwa   od   dawna"   to   wędrówka   przez   różne   obszary   kulturowe   w 
poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. 
Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte z Biblii, staro żydowskie legendy i 
sagi,   relacje   dawnych   dziejopisarzy   oraz   przekazy   hinduskie,   babilońskie   i   perskie. 
Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców  i gigantów, relacje  o synach 
bożych   parzących   się   ze   zwykłymi   kobietami,   o   podróżach   Abrahama   i   proroka 
Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem dziwnego faktu, że 
ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia z powrotem na 
Ziemię   przedstawiciela   wyżej   rozwiniętych   istot,   które   kiedyś   -   niewykluczone   - 
odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest pochodną złożonego 
dawno   temu   w   różnych   częściach   świata   przyrzeczenia:   "Powrócimy!"   Kamień 
Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci w 
wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść 
inicjację.   Opat   z   troską   mówił   o   "niżu   demograficznym".   Większość   chłopców   i 
dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie 
tylko bracia zakonni i siostry zakonne, ale także zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego 
rodzaju   rzemieślnicy   oraz   akuszerki   i   opiekunowie   zdrowia.   Wszystkich   ich   łączył 
wspaniały obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich 
na mocne istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne 
grupy ludzi i opat przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy 
przeżyli Wielkie Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości 
nie   Wiedzieli,   co   się   wówczas   stało.   Niektórzy   przypuszczali,   że   przodkowie 
rozporządzali jakąś straszliwą bronią i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten nie 
znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić 
tak   straszliwą   broń.   Ponadto   jeden   z   dogmatów   mówił,   że   ludzie   w   zamierzchłych 
czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze 
sobą wojny? Było to nielogiczne i wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie 
Wiadomości  roztrząsano   możliwość,  że   to  jakaś   zagadkowa infekcja   pochłonęła  całą 
ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła ona przekazom pozostawionym 
przez   pierwsze   pokolenie   ojców   po   Wielkim   Zniszczeniu.   Trzej   Praojcowie   i   cztery 
Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na 
ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te były niepodważalne. Znajdowały 

1

background image

się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w 
opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej 
Nocy   Pamięci.   Był   to   jedyny   przekaz   spisany   osobiście   przez   jednego   z   Praojców. 
Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem, byłem z 
żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, jak też z ich 
małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ było 
już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau, 
korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej 
godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z 
hukiem spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który 
był geologiem, pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar 
minął, kiedy usłyszeliśmy  narastający huk. Ziemia  pod  naszymi nogami zdawała się 
pływać, rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy. 
Trzydzieści   metrów   przed   nami   zawaliła   się   ściana   tunelu.   Potem   wszystko   ucichło. 
Johannes stwierdził, że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej 
nieprawdopodobne, albo mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać 
się do górnego wylotu tunelu. Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy 
hałas. Nie znajduję słów na opisanie rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i 
okruchy lodu, potem zaczęły  przelatywać drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny. 
Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze 
wypełniało wycie i szum wichru, wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów 
w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą 
jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher 
nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała niech będzie  Bogu Najwyższemu! Wicher 
szalał   przez   trzydzieści   siedem   godzin   bez   przerwy.   Opadliśmy   z   sił   i   leżeliśmy 
apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami. Pragnęliśmy, aby 
skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt nie jest w 
stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. Pośród zawodzenia i 
wycia   wichrów   usłyszeliśmy   szum   i   dudnienie.   Zupełnie   jakby   wystąpił   z   brzegów 
niezmierzony   ocean.   Gigantyczne   fontanny   wody   pieniły   się   i   bulgotały,   z   sykiem 
rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany 
wody i łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań 
wszystko, co napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi 
spływały w to jedno miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi 
wyrywał nam się krzyk przerażenia. Przez osiem godzin  szalał wodny żywioł, potem 
wicher osłabł i z wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy 
sobie w oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu, 
jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem 
przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała 
mi serce. Potem wybuchnąłem gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty 
wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu 
ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre 
nagie ściany. Nie widać było słońca, a w dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa 
miejscowość   Grindenwald,   kołysały   się   wody   jeziora.   Stało   się   to   w   roku   2016   wg 
chrześcijańskiej   rachuby   czasu.   Nie   wiemy,   czy   jako   jedyni   przeżyliśmy   Wielkie 
Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej 
opiece!"  `ty * * * `ty Ośmiu chłopców  i dziesięć  dziewcząt  z nabożnym szacunkiem 
wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat 
Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te 
słowa: - A  teraz wejdźcie  do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie  się z nabożnością  relikwiom 

2

background image

Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć te 
relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego drewnianego 
budynku,   który   dotychczas   widywali   tylko   z   zewnątrz.   Zakonnice   zapaliły   woskowe 
świece   i   relikwie   Praojców   rozbłysły   w   migotliwym  blasku.   Były   tam   buty   świętego 
Ericha   Skai,   Ulricha   Dopatki   i   Johannesa   Fiebaga.   Butów   ich   żon   nie   było.   Buty 
zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale 
nią nie był. Nawet członkowie Rady Wiadomości nie potrafili wyjaśnić, co to takiego. 
Jeden z zakonników cierpliwie tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały 
na   Ziemi   zwierzęta,   które   miały   takie   właśnie   futra,   ale   zginęły   w   czasie   Wielkiego 
Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: 
-  Czcigodny   bracie,   co  oznaczają  te   znaki   na  butach   świętego  Johannesa?  -  zapytał 
nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy 
odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i stojącą na końcu literę K. Nie 
zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze Christian uniósł dłoń w górę. - 
Czcigodny bracie, czyżby  w pradawnych czasach  żyły zwierzęta,  na których futrach 
rosły   takie   znaki?   -   Inteligentny   z   ciebie   młodzian   -   odparł   lekko   zniecierpliwiony 
zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W jednej z nisz 
pogrążonego   w   półmroku   pomieszczenia   znajdowały   się   mieszki   Praojców,   kryjące 
potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej Księdze 
Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić znaczenia 
tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo 
"placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów 
nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego 
płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były 
miękkie i elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie 
doznały żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - 
albowiem żyli w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze  było do rozszyfrowania. 
Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha 
Dopatki.   Nikt   nie   znał   tajemniczego   elastycznego,   a   przecież   niezwykle   mocnego 
materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał 
ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, 
którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie 
owładnęło nowicjuszy, kiedy brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". 
Był   on   tak   samo   błyszczący   i   brązowy   jak   ten,   na   którym   święty   Erich   Skaja 
nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli cierpieć owi podziwu godni święci 
Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i materiałami musiano dysponować 
w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami trwało godzinę. Nowicjusze 
ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej 
Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek" 
z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował 
to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając ten "zegarek"  w 
ręku, wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca. Uroczystość 
inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już doczekać 
chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień Świętego Berlitza. 
Przy   wtórze   coraz   głośniejszego   śpiewu   zakonników   i   zakonnic   wkroczyli   do 
Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach ścian płonęły lampki 
oliwne,   powietrze   było   przesycone   ciężkim   aromatem   żywicy   jodłowej.   W   powale 
widniał   okrągły   otwór.   Słup   słonecznego   blasku   rozświetlał   ołtarz.   A   na   nim,   na 
niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. 
Opat Ulrich Iii wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, 

3

background image

pochyliwszy głowy. Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty 
Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. 
Ten ostrożnie uniósł Kamień Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego 
szczęścia na twarzy pokazał go nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni 
opata. Był czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz - 
dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o 
matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim - 
nieco   mniejszymi   literami   -   Interpreter   2.   Naciskając   jednym   palcem   odpowiednie 
guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym momencie na szarym 
tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, że nowicjusze niemal bali się 
oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie pod literami m-i-ł-o-ś-ć, 
niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat, 
wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - Halleluja! - 
zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa nadal! 
Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii 
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-
y. - Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany 
tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za 
każdym razem pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy 
cud - niepojęty dla ludzkiego  rozumu. Nowicjusze  spoglądali na siebie okrągłymi ze 
zdumienia oczami. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami niesłychanego cudu. Zaiste 
podniosły to był moment. Wreszcie opat oderwał się od Kamienia Świętego Berlitza i 
troskliwie   umieścił   go   z   powrotem   na   podstawce.   Z   poważnym   i   uduchowionym 
wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te słowa: - Kamień Świętego Berlitza to 
kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można zamienić mowę świętych Praojców na 
inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w 
sobie  wieczną  moc Słońca.  Trzy  godziny  słonecznego  światła  wystarczą,  aby  kamień 
mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie zawiódł Rady Wiadomości. Pomógł 
nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga odcyfrować inne pisma z czasów 
sprzed   Wielkiego   Zniszczenia,   których   strzępy   wciąż   znajdujemy.   Tym   razem   to 
Walentyn,   drugi   pod   względem   starszeństwa   nowicjusz,   zgłosił   się   z   nieśmiałym 
pytaniem: -  Czcigodny  ojcze   Ulrichu, a  skąd   pochodzi  Kamień  Świętego  Berlitza?  - 
Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich  Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć,  że 
Kamień Świętego Berlitza został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W 
Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście 
miesięcy i dziewięć dni po Wielkim Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na 
szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc 
Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 
38, znajduje się nawet stwierdzenie, że  były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś 
istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, 
drogi   chłopcze,   że   święty   Ulrich   Dopatka   wspiął   się   na   ową   górę,   którą   nazywano 
Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś przydatnego. Być może 
jednak   to   duch   świętego   Berlitza   przywiódł   go   w   tamto  miejsce   właśnie   po   to,   aby 
znalazł   Kamień   Świętego   Berlitza.   Kręte   i   niezbadane   są   ścieżki   Opatrzności!   Jutro 
rozpoczniecie   czytanie   świętej   Księgi   Patriarchów.   Przez   najbliższe   lata   wiele   się 
nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych 
Praojców!   Każdy   rozdział   Księgi   Patriarchów   rozpoczynał   się   od   słów:   "Ojciec 
opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc 
przez Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się 
zaledwie   jedna   czwarta.   Pismo   w   nich   było   ledwie   czytelne,   tak   bardzo   wszystko 

4

background image

pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do 
sporządzania   kopii.   Wyjątek   stanowiło   pierwszych   osiem   stron,   które   spisał   jeszcze 
święty Erich Skaja na owym "papierze pakowym", który Praojcowie musieli mieć ze 
sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane 
obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty 
według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, 
aż pojawiły się pierwsze dokumenty sporządzone na zwierzęcej skórze. Autorami byli 
Patriarchowie,   czyli   synowie   i   wnukowie   Praojców.   Wprowadzili   oni   nową   rachubę 
czasu   i   liczyli   lata   od   chwili   Wielkiego   Zniszczenia.   Starannie   i   równiutko   pisane 
czerwone litery błyszczały na ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było 
tak, że kilka skór połączono ze sobą sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 
116   po   Wielkim   Zniszczeniu   potomkowie   Patriarchów   zaczęli   używać   papieru 
wapiennego.   W   celu   jego   uzyskania   pokrywano   splecione   z   włókien   płachty   cienką 
warstwą wapienia. Aby całość nabrała elastyczności, mieszano wapienną warstewkę z 
olejami   roślinnymi.   Studia   sprawiały   nowicjuszom   wiele   radości.   Nauczycielami   byli 
starsi   zakonnicy   klasztoru,   a   na   specjalne,   szczególnie   głębokie   pytania   odpowiadali 
czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w czwartym tygodniu 
spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z ławki Christian, 
dlaczego   jest   Walentyn,  Markus,  Wilhelm   i   Gertruda?   Skąd   wzięły   się   te  wszystkie 
imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie nadali swoim synom i córkom. Było trzech 
Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli 
razem   cztery   żony   -   dziś   znamy   tylko   ich   imiona:   Sylwia,   Gertruda,   Elisabeth   i 
Jacqueline.   Praojcowie   płodzili   z   nimi   dzieci:   w   pierwszych   latach   po   Wielkim 
Zniszczeniu   każda   kobieta   co   roku   rodziła   jedno   dziecko.   Wszyscy   ci   potomkowie 
otrzymali imiona znane Praojcom z dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem 
zgłosił   się   Walentyn:   -   Czytaliśmy   wczoraj   Rozdział   19   i   nie   mogliśmy   dojść   do 
porozumienia, o co chodzi z tymi Wielkimi Ptakami. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić, 
czcigodny   ojcze?   Czcigodny   członek   Rady   Wiadomości   zawahał   się   przez   moment, 
potem   uśmiechnął   i   z   namysłem   podszedł   do   bocznej   ściany,   gdzie   na   grubych 
drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19, 
rozłożył ją przed Walentynem i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, werset 1 : 
"Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki 
ptak, jego ojciec Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów 
istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków 
siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na 
ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę 
szybciej niż najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były 
domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami 
Chmur. werset 7 : W owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. 
werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co 
sądzisz o tym tekście, Walentynie? Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to 
nie wiem - odparł. - Nie potrafię sobie wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie 
mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, że wątpisz w prawdziwość słów Księgi 
Patriarchów?   Walentyn   milczał.   Zgłosiła   się   za   to   rezolutna   Birgit.   -   Tekst   jest 
autorstwa   Patriarchy   z   trzeciego   pokolenia   po   Wielkim   Zniszczeniu.   Podkreśla   on 
przecież, że ojciec opowiadał mu, iż jego ojciec wygłosił tę przypowieść. A określenie 
przypowieść   wskazuje   na   to,   że   może   to   być   tylko   jakaś   przenośnia.   Nowicjusz 
Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie zgadzał, bo był 
w  niej  zakochany, wtrącił  się  teraz  z  niezwykłą  gwałtownością:  -  Ja traktuję  święte 
przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie wyobrazić tak olbrzymich 

5

background image

ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał przecież 
swego syna, był żywym świadkiem dawnych czasów. Gorącą dyskusję, jaka wywiązała 
się po tych słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze! 
Rada   Wiadomości   wielokrotnie   już   wypowiadała   się   na   temat   Rozdziału   19. 
Zapytaliśmy   również   Kamień   Świętego   Berlitza.   Kamień   nie   zna   innych   określeń 
Wielkich Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur 
pojawiło się słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy 
nawet wieże. Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których 
ludzie mogli się posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości. 
Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom. 
A   zatem   święty   Erich   Skaja   dał   wyraz   swym   pragnieniom   i   nadziejom   dotyczącym 
odległej przyszłości, w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez 
wysiłku   i   bez   potu.   Przypuszczalnie   młody   patriarcha   popełnił   błąd,   spisując   tekst. 
Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, 
nie   "|istniały   ptaki   dwieście   razy   większe   od   tego   ptaka"   lecz   "|istnieć   będą   ptaki 
dwieście   razy   większe   od   tego   ptaka".   Rozumiecie,   nowicjusze?   Wszyscy   milczeli. 
Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W 
wyobraźni Christian widział już wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których 
siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na 
miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że 
wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też istnieć ich 
znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w stronicach 
były   dziury,   tak   że   kontekst   stawał   się   niejasny.   Szczególne   zamieszanie   budziły 
niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była 
mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że jego 
przyjaciel   Johannes,   geolog,   domniemywał  uderzenie   w   Ziemię   wielkiego   meteorytu. 
werset   2   :   Zagrożenie   trafieniem   meteorytu   czy   wręcz   komety,   statystycznie   rzecz 
biorąc, istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. 
nieczyt.]   dwudziestokrotnie   moc   bomby   z   Hiroszimy.   werset   4   :   [brak   początku   w 
oryginale] asteroidy Geographos, Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę 
okołosłoneczną Ziemi. werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co 
spowodowało zmianę nachylenia  osi  Ziemi.  werset 6 : Biegun  północny  znajduje się 
teraz w punkcie zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne 
powinny być teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. 
Słowo "geolog" zawsze występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem: 
Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza 
podawał geology - ale co znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo 
"meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie 
w przypadku sześcioliterowego słowa "kometa", z wersetu  2, dla którego znał  tylko 
określenie comet. Zupełnie bezradni byli czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec 
określenia "bomba z Hiroszimy". Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak 
nie udało się w nim odkryć wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło 
jeden wyraz i było zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować 
jako   "teraz"   albo   "tutaj",   jeśliby   zaś   w   słowie   "Hiro"   "i"   odczytać   jako   "e"   to 
powstawała forma "hero", która wedle Kamienia Świętego Berlitza znaczyła tyle, co 
"bohater".   Jako   odpowiednik   członu   "bombe"   Kamień   Świętego   Berlitza   podawał 
bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część oryginalnego 
słowa   "Hiroshimabombe"   była   już   zupełnie   nie   do   rozszyfrowania,   jakkolwiek 
niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o pewien odległy kraj z 
dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia się w innym 

6

background image

miejscu   tekstu.   Cóż   zatem   mogło   znaczyć   słowo   "Hiroshimabombe"? 
Najprawdopodobniej   było   to   "coś   zrzuconego   przez   bohatera   z   Chin"   albo   też 
"wybuchający   tutaj   (lub   teraz)   bohater   z   Chin".   Interpretację   tę   negowali   inni 
członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech 
Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie 
chaotyczne   były   próby   interpretacji   Rozdziału   4,   w   którym   pierwszy   syn   świętego 
Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : Ojciec  opowiadał mi, że  w owych dniach 
bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze 
miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś samolot. werset 3 : Ale żaden samolot 
nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, 
mieli   możliwość   długo   i   spokojnie   mu   się   przyglądać.   werset   5   :   Podobno   UFO 
kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W kilka miesięcy 
później cały brzeg wokół wody zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów znaleźli wiele 
znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i w ogóle 
wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo 
szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do 
chwili,   kiedy   przybyły   odwiedzić   Ericha   Skaję."   Czcigodni   członkowie   Rady 
Wiadomości nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. 
Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku 
oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane, 
a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co 
jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". 
Czyżby   zatem   słowo   "samolot"   znaczyło   "płaskie   powietrze"   lub   "powietrzną 
płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta 
rozpacz.   Żadna   z   kombinacji   nie   wykazywała   jakiegokolwiek   sensu:   "Flugstuff", 
"Luftstuff',   "Luftflach",   "Flachzeug",   "Luftzeug".   Nic   zatem   dziwnego,   że   jeden   z 
najstarszych   członków   Rady   Wiadomości   stwierdził,   że   słowo   to   niewątpliwie   musi 
zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o 
jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może 
oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z mówi w końcu 
jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś |
podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim Zniszczeniu 
powietrze   było   nieruchome,   panowało   gorąco   i   duchota.   Dlatego   Praojcowie   mieli 
nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże 
wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji 
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o 
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO 
to   miało   coś   wspólnego   z   roślinami   uprawnymi,   które   w   kilka   miesięcy   później 
zakiełkowały   na   brzegach.   Trzeba   było   doszukać   się   jakiegoś   związku   UFO   z 
Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny 
uprawne uległy zagładzie; a teraz dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z 
pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby 
udręczeni   Praojcowie   i   Pramatki   umarli   z   głodu.   Dlatego   wszyscy   -   jak   podano   w 
wersecie   8   -   byli   bardzo   szczęśliwi   i   wdzięczni.   W   tym   samym   jednak   wersecie   8 
pojawiało   się   określenie   "istoty   pozaziemskie",   które   to   istoty   miały   w   późniejszym 
czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo "ziemski". 
Oznaczało   ono   coś   przynależnego   do   Ziemi.   Tak   więc   "pozaziemski"   niewątpliwie 
musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało 
"spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub 
jakiegoś   jego   wysłannika.   Co   do   tego   Rada   nie   miała   najmniejszych   wątpliwości. 

7

background image

Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył 
jeden lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych 
możliwości interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe 
lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było 
wiadomo, że niezwykle wrażliwi i inteligentni bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia 
sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił 
do tego, by cały świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką 
Pan spuścił na rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg 
w swej nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego, 
wybrał kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym 
bardziej   zyskał   na   znaczeniu,   gdy   przenikliwym   myślicielom   udało   się   właściwie 
zinterpretować   imię   i   nazwisko   Erich   Skaja.   Kamień   Świętego   Berlitza   podał   jako 
odpowiednik układu liter "sky" pojęcie "niebo". Tym samym odszyfrowano nazwisko 
Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć 
na   składowe   "er"   oraz   "ich".   "Er"   to   w   języku   oryginału   zaimek   osobowy   "on", 
natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało pierwiastek boski. Tak więc imię 
"Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej: 
"Ja   jestem   w   Nim".   Logika   nakazywała   przyjąć;   że   imię   i   nazwisko   tego   Praojca 
zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba 
(sky)."   Brat   Johannes,   potomek   świętego   Johannesa  Fiebaga,   który   był   autorem   tej 
przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po 
upływie   czterech   i   pół   roku   z   początkowej   grupki   osiemnastu   nowicjuszy   zaledwie 
trzech pozostało wiernych studiom. Pozostali pracowali w opactwie albo na polach, a 
wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn 
pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i wygłaszali w opactwie 
błyskotliwe odczyty. Christian pozostał  raczej  dociekliwym sceptykiem. Wielokrotnie 
starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie świętego Ericha Skai. Objawienie to 
było   jednak   tajemnicą,   którą   poznać   mógł   jedynie   kolejny   opat.   Przenikliwy   umysł 
Christiana nie chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać 
opatem. Droga na szczyt była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała 
zręcznego balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto 
Christian musiał się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich 
najtajniejszych myśli. Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce 
sięgnąć po najwyższy urząd w opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego 
Ericha Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował 
w   odosobnieniu,   był  coraz   cichszy,   coraz   bardziej   odsuwał   się  od   innych.   Otoczenie 
sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek 
nie  wiedzieli,   że   ogień  ten   rozpaliły   wątpliwości  co  do interpretacji  starych   tekstów. 
Christian   chciał   |wiedzieć   -   nie   wierzyć.   Studia   tekstów   opatrzone   niezliczonymi 
komentarzami kolejnych członków Rady Wiadomości tworzyły nieprzenikniony chaos. 
Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się nadać swemu 
osobistemu   ujęciu   tekstu   jak   największe   znaczenie.   W   kolejnych   odpisach   Księgi 
Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ - jak to sformułowała 
Rada   Wiadomości   -   "nie   zawierają   większego   sensu   i   przyczyniają   się   tylko   do 
zaciemnienia przekazu". W Rozdziale 45 Księgi Patriarchów zapisano, że już w kilka 
dni  po Wielkim   Zniszczeniu   woda  wyniosła  na brzeg  drewno,  pojawiły  się  pierwsze 
ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się 
roślinność.  Rada  Wiadomości   uczyniła  z  tego   wszystkiego  cud,  świadomą ingerencję 
Boga. Christian nie zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego 
Zniszczenia,   chowając   się   w   szczelinach   skalnych,   pyłki   roślinne   zaś   unosiły   się   w 

8

background image

powietrzu   i   po   pewnym   czasie   opadły   z   powrotem   na   ziemię.   Podobnie   miała   się 
zapewne rzecz  z mniejszymi zwierzętami, które stopniowo zaczęły  się pojawiać. Bóg 
jeden wie, gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty 
były   nużące.   O   ile,   na   przykład,   w   tekście   oryginalnym   (Rozdział   32,   werset   6   ) 
znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i mogliśmy upiec 
ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował świętemu Ulrichowi Dopatce 
ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było to zwykłe zafałszowanie 
tekstu!   Mimo   gwałtownych   protestów   Christiana   i   słabego   poparcia   ze   strony 
Walentyna   i   Markusa,   Christian   pozostał   w   mniejszości.   Rada   zatwierdziła   nowe 
brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem 44, który nazwano 
Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, 
że w dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc 
liczne  ekspedycje,  których  uczestnicy  cało  i  zdrowo  powrócili  na Ziemię.  werset  3 : 
Niezbędna   do   tego   technologia   była   ogromnie   kosztowna,   toteż   różne   kraje 
oddelegowały do centrów kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 : 
Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa 
na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach 
kosmicznych   na   bieżąco   informowano   o   aktualnym   poziomie   techniki.   werset   6   : 
Wymiana   następowała   poprzez   ambasadorów."   Ze   Wskazówek   astronomicznych 
(Rozdziały 49-50 ) wiedziano, że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars 
zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich planet, jak też budowa 
Układu Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się 
przyjąć   pojęcia   "podróż   kosmiczna"   jako  faktu.  Kamień   Świętego   Berlitza   podawał 
jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik" oraz 
angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało słowo "anioł". Nie 
mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" chodziło o 
"anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie zastosować aż w dziewięciu 
różnych   miejscach   tekstu.   Nowa   wersja   Rozdziału   44,   opatrzona   nieskończenie 
uczonymi   komentarzami,   brzmiała   teraz   następująco:   "Ojciec   opowiadał   mi,   że   w 
dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć 
podróż na Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo. W owym czasie anioły odwiedzały 
różne kraje. Ostrzegały  ludzi przed  Wielkim Zniszczeniem  i przed  oddawaniem czci 
planecie   Mars.   Aby   uniknąć   napięć,   o   ostrzeżeniach   tych   poinformowano   wszystkie 
kraje.   Informacje   przekazały   anioły."   Według   Christiana   tekst   ten   zafałszowywał 
pierwotny   sens   przekazu.   Mimo   wszystko   Rada   Wiadomości   zatwierdziła   nowe 
brzmienie.   Podano,   że   Rada   została   upoważniona   i   "natchniona   przez   Ducha",   by 
przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy 
został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". + 
Zaciemnianie tekstu Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp 
Paul   Valery   1871-1945   `rp   Sporządzone   przed   tysiącami   lat   przekazy   stanowią 
prawdziwą kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych fantastycznych 
opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy, niekiedy zaś jak 
"święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje do bycia 
prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane 
lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co 
najmniej   przez   jakiegoś   archanioła,   niebiańskiego   ducha,   ziemskiego   świętego   czy 
człowieka   zainspirowanego   w   sensie   gnostyckim.   (Przez   "gnozę"   rozumiemy   dzisiaj 
przesiąkniętą   ezoteryką   filozofię,   światopogląd   lub   religię:   Samo   słowo   "gnoza" 
wywodzi się z greckiego i oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele 
rzeczy   zmyślonych   i   wiele   fantazji.   Podziwiani   wodzowie   są   w   nich   wynoszeni   do 

9

background image

godności boskich i adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z 
nieba, powszednie wydarzenia zaś, takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do 
świata   podziemnego.   Nie   dość   na   tym:   nasi   żądni   wiedzy   przodkowie,   natchnieni 
prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i mącili 
starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą nic wspólnego, 
zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty, które nagle - hokus-
pokus! - wchodziły do kolejnych przekazów jako oryginalne. Wplatano w nie elementy 
moralności,   etyki,   wiary   i   dziejów   rodów,   dodawano   obce   elementy   zaczerpnięte   z 
innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i sensu nie 
sposób   już   odtworzyć.   Te   zaciemniające   zabiegi   łatwo   można   zrozumieć.   W   końcu 
mamy  tu   do   czynienia   z   liczącymi   tysiące   lat   odpisami  oraz   bezustannym   mozołem 
naszych   przodków,   usiłujących   nauczyć   się   czegoś   z   sensu   tych   opowieści.   Chaos 
panujący   w   starożytnych   tekstach   stanie   się   jeszcze   bardziej   zrozumiały,   jeśli 
uświadomimy   sobie,   że   do   jego   powstania   wcale   nie   potrzeba   tysiącleci.   Wystarczy 
znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia 
stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się tyczy Ewangelii, to wśród wiernych panuje 
przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, 
zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli 
w wędrówkach i cudach swego Mistrza, i wkrótce potem spisali je w rodzaj kroniki. 
"Kronika"   ta   otrzymała   nawet   nazwę   -   "Teksty   pierwotne".   Teksty   pierwotne?   W 
rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się 
nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się badacze i które 
tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku? Odpisy, 
które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. W dodatku 
tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z innymi. 
Naliczono ponad 80000 (osiemdziesiąt tysięcy!) odstępstw. Nie ma w tych rzekomych 
"tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się sprzeczności. 
Z   odpisu   na   odpis   zmieniano   brzmienie   wersetów,   dopasowując   je   odpowiednio   do 
potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się 
od tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" 
Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został 
odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście 
tysięcy!)   poprawek   sporządzonych   przez   co   najmniej   siedmiu   korektorów.   Niektóre 
miejsca   zmieniano   wielokrotnie,   zastępując   je   ostatecznie   zupełnie   nowym   "tekstem 
pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł 
w   tym   Kodeksie   3000   błędów   kopistów   (1   ).   Wszystko   to   staje   się   zrozumiałe,   jeśli 
uwzględnić, że żaden ze spisujących Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z 
naocznych   świadków   nie   spisywał   swoich   relacji   na   gorąco.   Dopiero   w   roku   70,   po 
zburzeniu   Jerozolimy   przez   rzymskiego   cesarza   Tytusa   (39-81  po   Chr.),   ktoś   zaczął 
spisywać dzieje Jezusa i jego uczniów. Ewangelista Marek, najstarszy autor Nowego 
Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na 
krzyżu.   Już   Ojcowie   Kościoła   w   pierwszych   stuleciach   po   Chrystusie   zgadzali   się 
przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie 
mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu". 
Ale to było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w obiektywnych 
faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie zdarzało 
się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a takim 
sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, jaki 
dogmat  obowiązywał   w   danej   szkole.   Tak   czy   inaczej,   już   nawet  takie   pojedyncze   |
korekty,   nie   mówiąc   o   tych   dokonywanych   planowo,   prowadziły   do   powstania 

10

background image

całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w 
domu   Biblię.   Poprę   to   paroma   przykładami.   Proszę   otworzyć   Ewangelię   Mateusza, 
Łukasza i Marka. Dwie pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek 
natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego 
Mateusza   zaczyna   się   wyliczeniem   rodowodu   Jezusa   syna   Dawida,   syna   Abrahama. 
Ewangelista wylicza pokolenia aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem 
Marii.   Po   co   nam   jednak   ten   rodowód,   skoro   Jezus   w   żadnym   razie   nie   mógł   być 
spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa 
- Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich 
słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza 
(Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" 
Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce 
powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy 
głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia związanego 
z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) 
Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali 
Mu   pokłon.   Niektórzy   jednak   wątpili."   Nadal?   Mateusz   nic   nie   wspomina   o 
Wniebowstąpieniu.   Marek   (Mk   16,   19   )   poświęca   temu   fantastycznemu   wydarzeniu 
zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł 
po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan Jezus 
osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z 
nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym 
Wniebowstąpieniu.   To   tylko   kilka   przykładów   zaczerpniętych   z   tekstów   Biblii 
dostępnych   dla   każdego,   przy   czym   zdania   te   w   każdej   Biblii   brzmią   inaczej,   w 
zależności   od   przekładu   i   dogmatyki   danego   Kościoła.   Jakże   byłoby   pięknie,   gdyby 
przynajmniej teologowie byli jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, 
w zależności od poglądów reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają 
się gwałtownie, raz w gniewie, to znów  w  świętym oburzeniu  na niezrozumienie dla 
swoich   interpretacji.   Dla   laika   jest   wręcz   niemożliwe   przedrzeć   się   przez   gąszcz 
sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie, 
jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się 
połączyć   z   właściwym   numerem.  Skoro   już   teksty   ze   stosunkowo  bliskiej   epoki   -   w 
końcu   historię   Rzymu   znamy   dość   dobrze   -   są   do   tego   stopnia   przekręcane   i 
przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele tysięcy 
lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego 
zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie w tysiącach stron 
komentarzy,   bez   wątpienia   napisanych   i   opracowanych   przez   godnych   zaufania   i 
zręcznych w piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza 
między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych 
przekazów  ludzkości stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania 
źródeł, analizy i porównania, mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie 
posunęła   nas   do   przodu   ani   na   krok.   Rozmyślania   i   głębokie   refleksje   filozoficzne 
niewątpliwie   znakomitych   uczonych   nie   dały   żadnych   wiążących   odpowiedzi,   nie 
mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich 
zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis - objaśniać) zapełnia kilometry półek 
w   bibliotekach.   Wszyscy   stracili   już   orientację.   Rezultaty   w   najlepszym   razie 
odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu. Wczoraj 
tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ kolejne 
pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich dziadków. W dialogu 
"Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego kolegę po fachu, 

11

background image

Sokratesa: "Słyszałem  tedy, że  koło Naukratis  w Egipcie  mieszkał  jeden  z dawnych 
bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał 
się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, 
dalej warcaby i grę w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu 
faraonowi   pismo   ze   słowami:   "Królu,   ta   nauka   uczyni   Egipcjan   mądrzejszymi   i 
sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." 
Faraon   widział  to inaczej   i zaprzeczył   słowom  Teuta: "Ten  wynalazek   niepamięć  w 
duszach   ludzkich   posieje,   bo   człowiek   [...]   zaufa   pismu   i   będzie   sobie   przypominał 
wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie 
samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał 
rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w 
jakiejś formie miało miejsce. Ale co to było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - 
niezależnie  od  tego,  kogo mielibyśmy na  myśli  - na długo  przed  stworzeniem  Ziemi 
stworzył inne światy? Przeczytać  o tym można w "Sagen der Juden  von  der Urzeit 
(Legendy   Żydów   o   czasach   pradawnych)   (5):   "Na   początku   Pan   stworzył   tysiąc 
światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego niczym. Pan 
tworzył   światy   i   niszczył   je,   zasadzał   drzewa   i   wyrywał   je,   albowiem   były   jeszcze 
skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył 
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z 
nieba Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania 
inteligencji   przyszło   do   głowy   nabazgrać   pierwsze   znaki   pisma?   Ależ   oczywiście! 
Oczywiście?   Przekazy   z   "czasów   pradawnych"   podają,   że   pismo   powstało   już   dwa 
tysiące lat przed Stworzeniem. Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - 
pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie było 
metalu, a z braku drzew także drewnianych tabliczek, księga pisma istniała w formie 
świętego   szafiru.   anioł   o   imieniu   "Raziel,   tenże   sam,   który   siedział   nad   rzeką 
wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu prarodzicowi Adamowi. 
Musiał  to  być  bardzo  dziwny  egzemplarz,  ponieważ zawierał  nie   tylko  wszystko,  co 
warto   było   wiedzieć,   lecz   także   przepowiednie   przyszłości.   Anioł   Raziel   zapewniał 
Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia twojej 
śmierci".   Nie   tylko   Adam   miał   czerpać   z   tej   cudownej   księgi,   lecz   także   jego 
potomkowie:   "Także   spośród   twoich   dzieci,   które   przyjdą   na   świat   po   tobie,   aż   do 
ostatniego pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po 
miesiącu się wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego 
wiadoma [...], czy przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy 
mało, czy spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy 
encyklopedia   wobec   tego   rodzaju   superksięgi?   Autorów   tego   fenomenalnego   dzieła 
musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę 
naszemu   praojcu   Adamowi   i   nawet   odczytał   mu   jej   fragment,   zaszły   rzeczy 
zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki 
i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim 
aniołem   i   że   księgę   przysłał   mu   święty   Król.   I   trzymał   ją   w   świętości   i   czystości." 
Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar wyobraźni żyjących 
gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do przebicia: "A w księdze 
owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk 
były   w   niej   zawarte,   które   z   kolei   dzieliły   się   na   siedemdziesiąt   sześć   najwyższych 
tajemnic.   W   księdze   ukrytych   było   również   tysiąc   pięćset   kluczy   nie   powierzonych 
świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem dzięki 
temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy 
jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. 

12

background image

Adam płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się 
niemal w gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który 
ponownie przyniósł mu bogaty w treści szafir.  Ludzkości jednak  nie na wiele się to 
zdało.   Adam   przekazał   czarodziejską   księgę   w   spadku   swemu   dziesięcioletniemu 
synkowi   Setowi,   który   widać   musiał   być   wyjątkowo   bystrym   chłopaczkiem.   Adam 
poinformował syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc 
i jej cuda. Rozmawiał z nim też o tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w 
skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał także instrukcję obsługi oraz informację, 
"jak   rozmawia   się   z   księgą".   Wolno   się   było   Setowi   zbliżać   do   księgi   wyłącznie   z 
szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem  jeść cebuli, czosnku ani 
innych   przypraw,   musiał   się   też   gruntownie   umyć.   Nasz   praojciec   ze   szczególnym 
naciskiem   wbijał   synowi   do   głowy,   by   nie   zbliżał   się   do   księgi   "lekkomyślnie".   Set 
trzymał   się   ojcowskich   wskazówek,   przez   całe   życie   uczył   się   ze   świętego   szafiru   i 
wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z 
jaskiń   miasta   Henoch".   Księga   pozostawała   tam   aż   do   momentu,   kiedy   Henochowi 
"objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy 
człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i 
czekał.   "Uczynił   wszystko   tak,   aby   ludzie   mieszkający   w   tym   miejscu   niczego   nie 
zauważyli."   W   jakiś   parapsychologiczny   czy   inny   |gnostycki   sposób   przekazano   mu 
informację, jak ma się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się 
dla niego sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem 
pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i 
gwiazdach,   które   każdego   miesiąca   oddawały   swoje   usługi,   a   także   potrafił   nazwać 
każdy obieg i znał anioły, które oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze 
Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w 
"Legendach   o  czasach   pradawnych".  W   różnych   miejscach   pojawia   się   on   niekiedy 
fragmentarycznie w formie kontynuacji i uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie 
ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by 
powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała 
się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił Noemu, jak obchodzić się z księgą. 
Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się 
z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także  "drogi ruchu Aldebarana, Oriona i 
Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie są imiona 
niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się drogami ruchu 
Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona niebiańskich sług". Po 
potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć raczej zupełnie inne 
zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na 
samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni 
swego   żywota   trzymał   się   księgi.   W   godzinie   śmierci   przekazał   ją   Semowi.   Sem 
przekazał   ją   Abrahamowi.   Abraham   przekazał   ją   Izaakowi,   Izaak   przekazał   ją 
Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał 
ją Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue 
przekazał   ją   Najstarszym,   Najstarsi   przekazali   ją   Prorokom,   Prorocy   przekazali   ją 
Mędrcom i tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono 
mu księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu 
się we wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i 
uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną 
historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną", 
gdyby nie kilka drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje 
się   naszemu   praojcu-Adamowi   korzystanie   z   księgi,   bo   przecież   nasz   osamotniony 

13

background image

przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale 
nie   jest   do   tego   konieczna   książka,   ponieważ   Adam   był   przecież   człowiekiem 
rozgarniętym   i   każdego   dnia   nabywał   nowych   doświadczeń,   bezustannie   się   ucząc. 
Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w 
ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem kolejnym potomkom. Kłopot sprawia 
mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł sobie 
wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie, pergaminie, tabliczkach  glinianych, 
drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie skórze albo ryte w skale. W jaki 
jednak   sposób   wpadł   na   pomysł   szafiru?   Koncepcja   encyklopedii   na   kamieniu 
szlachetnym   zarówno   setki,   jak   i   tysiące   lat   temu   musiała   być   czymś   kompletnie 
dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony mieszczące się 
w   mikroprocesorze   są   czymś   jak   najbardziej   możliwym.   Trwają   też   prace   nad 
pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową 
księgą na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli 
pierwotny   autor   tej   historii?   I   jak   wpadł   na   pomysł   takich   szczegółów,   jak 
"siedemdziesiąt   dwa   rodzaje   nauk",   jakie   miały   być   zawarte   w   księdze,   "sześćset 
siedemdziesiąt   znaków   najwyższych   tajemnic"   oraz   "tysiąc   pięćset   kluczy"?   Są   to 
bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z rękawa, nie mówiąc już o 
przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed tysiącami lat byli 
znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone, 
że gotowi byli brać każdą bzdurę za dobrą monetę, ale jednak wiara w biblijny akt 
Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w 
końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie było żartów, bano 
się   ich   gniewu.   Dlaczego   zatem   jakiś   pisarczyk   miałby   wpaść   na   pomysł   włączania 
aniołów do swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy wymysł? 
Jakby   tego   było   mało,   zaraz   po   popełnieniu   przez   Adama   grzechu   angażuje   się 
archanioła   Rafaela,   aby   przyniósł   Adamowi   księgę.   Nie   przeceniam   treści   owej 
tajemniczej księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje 
tak wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po 
znajomości   dróg   ruchu   Aldebarana,   Syriusza   czy   Oriona?   Są   prostsze   metody 
prowadzenia ziemskiego kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę 
zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, 
jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat ognia i latających wozów w 
czasach   Adama   znajdujemy   także   w   apokryficznym   "Życiu   Adama   i   Ewy"   (6). 
Zachowana   wersja   pochodzi   wprawdzie   z   roku   730   po   Chr.,   bazuje   jednak   na 
rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i ujrzała zbliżający 
się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie potrafi opisać 
nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek UFO? Do 
pojazdu   wsiadł   ten   sam   Pan,   który   stworzył   Adama   i   Ewę   i   od   czasu   do   czasu 
przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go 
ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały  je anioły z nieba." Do diaska! 
Podobno Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak 
też imiona niebiańskich  sług. O jakich  to w ogóle  niebach jest mowa? Precyzują to 
starożydowskie Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z 
tego nieba obserwowani są ludzie.  Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są 
gwiazdy  i planety. Jeszcze  wyżej jest "Szechaqim", a ponad  nim  kolejne niebiosa o 
nazwach  "Zewul",  "Ma'on"  i  "Machon".  I  na  koniec,  nad   "Machon",  znajduje   się 
najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie 
koła   i   cheruby.   Ich   ciała   uczyniono   z   ognia   i   wody,   a   jednak   pozostają   całością, 
albowiem   woda   nie   gasi   ognia,   a   ogień   nie   wsysa   wody.   Anioły   głoszą   pochwałę 

14

background image

Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają daleko od 
chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie widzą miejsca, 
gdzie   przebywa   Jego   chwała".   Oczywiście,   słowa   "mil"   nie   znajdujemy   w   "tekście 
pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej jednostki 
długości.   Liczba   "trzydzieści   sześć   tysięcy"   pozostała   nie   zmieniona.   Mimo   to   cała 
opowieść   nadal   jest   kuriozalna,   albowiem   w   odniesieniu   do   wszystkich   tych   niebios 
podaje   się   nie   tylko   miary   długości,   ale   również   odległości   czasowe.   Między 
poszczególnymi niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki 
liczące   "pięćset   ziemskich   lat   podróży".   Jeśli   spojrzeć   na   tę   informację   przez 
nowoczesne   okulary,   odpowiada   to   odległości   10   lat   świetlnych   przy   prędkości 
wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy 
figurują   jako   "mity   i   legendy",   a   te,   jak   wiadomo,   są   całkowicie   niewiarygodne. 
Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr 
Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako nieprawdziwa opowieść 
historyczna   stanowi   przeciwieństwo   historii.   W   dodatku   mity   i   legendy   całkowicie 
ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty historyczne. 
Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne ogniwo 
między   badaniem   historii   a   nauką.   Legenda   bowiem   uzupełnia   historię,   stara   się 
uzupełnić   luki   i   rozjaśnić   mroki.   Legenda   nie   buduje   na   niczym   i   nawet   jeśli   jej 
podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to 
jednak pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 
63-26 przed Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - 
stwierdzał sucho (9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby 
ziarenka prawdy." Po prostu legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje 
to, co zagadkowe i przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. 
A   jednak   nie   jest   tylko   wymyśloną   kłamliwą   opowieścią.   Zawsze   nawiązuje   do 
osobistości   historycznych   i   prawdziwych   zdarzeń.   Często   stara   się   zachować   jako 
prawdę to, co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie 
Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to 
może obchodzić ludową wyobraźnię? W jakiejś formie przecież ta historia z jabłkiem 
musiała   się   rozegrać.   Koniec,   kropka!   W   dodatku   legendy   mają   zasięg 
międzykontynentalny   i   to   nie   od   dzisiaj.   Tak   było   już   przed   tysiącami   lat. 
(Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między Biblią i 
mitami   Indian   środkowoamerykańskich.)   Również   w   przypadku   legend   żydowskich 
istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi, 
arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek inne są imiona 
bohaterów,   odmienni   bogowie   i   zagadkowe   zjawiska   przyrody   -   jądro   opowieści 
pozostaje   takie   samo.   A   może   ktoś   zechce   zaprzeczyć,   jeśli   stwierdzę,   że   legenda   o 
potopie   występuje   na   całym   świecie?   W   legendach   wszelkie   datowania   są   niezwykle 
zagmatwane.   Nie   ma   żadnego   znaczenia,   |kiedy   dane   zdarzenie   miało   miejsce, 
najważniejsze,   że   się   |wydarzyło.   Dokładnie   w   tym   samym  stopniu   dotyczy   to   wielu 
świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. 
W   legendę   tę   trzeba   było   tak   długo   |wierzyć,   aż   we   wzgórzu   Kujundżyk   -   dawnej 
Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie wydobyli tam na światło 
dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących niegdyś do biblioteki asyryjskiego 
króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk, 
pół-bogu   i   pół-człowieku,   który   wyruszył   w   drogę,   aby   odszukać   swego   ziemskiego 
praojca   o   imieniu   Utnapisztim.   Ku   naszemu   zdumieniu   Utnapisztim   przedstawia 
dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i 
polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych 

15

background image

oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód i 
rozpaczy  ludzi,  których  nie mógł wziąć ze  sobą, do dziś  jeszcze  porywa barwnością 
narracji.   Podobnie   jak   w   relacji   Noego   w   Biblii,   czytamy   tutaj   opowieść   o   kruku   i 
gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka 
osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu 
oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w 
tej zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |
bogami. O ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba 
liczby   pojedynczej   w   eposie   o   Gilgameszu   świadczy   o   tym,   że   opowiada   ten,   który 
przeżył, czyli naoczny świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych 
naszego  stulecia  światło  dzienne   ujrzały   jeszcze  starsze   wersje tej  samej opowieści  - 
gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je datować? W dodatku w tym chronologicznym 
chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny może 
być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą nie dowiódł 
czegoś   wprost   przeciwnego?   Otóż   nawet   jeśli   niezbyt   się   to   podoba   teologom   i 
pokrewnym   naukowcom,   to   jednak   muszą   się   oni   pogodzić   z   myślą,   że   datowania 
biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka katastrofa, 
będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego w Biblii następstwa 
pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć historycznie. Nie 
mieszczą   się   do   żadnego,   choćby   nawet   największego   worka.   Tym   samym   istnieje 
teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny wariant opowieści o potopie w swoim |
pierwotnym   jądrze   jest   starszy   od   akadyjskiego   czy   sumeryjskiego,   nawet,   jeśli 
chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - 
ludzka pamięć o prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią 
ulec   zniszczeniu,   spleśnieć   i   spłonąć   -   legenda   nie.   Uporczywie   tkwi   w   świadomości 
narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to 
niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. 
Dlatego też pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi 
środkami.  Jeśli   trzymać  się   przekazów   żyjących   wśród   ludów   Ziemi   -   a  tym   razem 
naprawdę mam na myśli dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego 
globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy 
Pan   Bóg.   Umieścił   on   tę   pierwszą   istotę   w   ogrodzie   Eden   albo   w   jakimś   innym 
cudownym   zakątku.   Wedle   przekazów   starożydowskich   ogród   taki   istniał   na   długo 
przed   stworzeniem   świata   i   to   całkowicie   gotowy:   "(...)   wszystkie   jego   części   i   cała 
roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero 
w   tysiąc   trzysta   sześćdziesiąt   jeden   lat,   trzy   godziny   i   dwa   mgnienia   oka   później 
stworzone   zostały   Ziemia   i   Niebo."   A   my   tu   sobie   łamiemy   głowy,   dlaczego   mimo 
pilnych   poszukiwań   ogrodu   Eden   wciąż   go   jeszcze   nie   odnaleziono?   (Na   temat 
daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie 
stacja   doświadczalna   z   eksperymentalnymi   istotami   Adamem   i   Ewą   -   nazwijmy   ją 
"Biosphaere   One"   -   została   po   prostu   zlikwidowana.   O   ile   dotychczas   byłem 
przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie 
Eden, o tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z 
tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem 
osób? Najwyższy wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - 
dla czystej formalności - spytał swoje anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie 
byli   przeciwni.   "Wtedy   Pan   wyciągnął   palec   i   spalił   ich   wszystkich."   Ponownie 
Najwyższy zadał to samo pytanie innym aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia 
grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, co będzie chciał, a więc niech czyni 
zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model 

16

background image

człowieka   miał   pod   niektórymi   względami   przewyższać   aniołów.   Szczególnie 
denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego 
jeszcze może się rozmnażać
. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie zagościły zazdrość i 
zawiść.   Niebiańskie   spory   "Samael   był   największym   księciem   pośród   nich   w   niebie, 
albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich 
dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami 
przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i 
zaczął  szukać  sobie towarzysza."  Takiego buntu  Najwyższy  nie mógł puścić  płazem. 
Stało się to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca 
Świętości i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden 
nie  dotyczył  bynajmniej słynnego jabłka,  lecz  tego,  że   wspomniany  Samael uwiódł  i 
zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest 
podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia? Niewiarygodna w 
każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez 
tysiąclecia   i   wciąż   na   nowo   interpretowane   opowieści   zawierają   wspólne   jądro, 
pojawiające   się   u   niezliczonych   ludów   żyjących   w   wielkim   oddaleniu   od   siebie: 
uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało się zatem w mglistej przeszłości Ziemi? 
Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska zbudowana jest na tym, że musi przyjść 
Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od grzechu pierworodnego. A ten z kolei 
popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. Czy to było jabłko, czy seks i czy 
rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało się rozegrać. Uwiedzenia 
pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |archanioł. Nowocześni teologowie, 
którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc, jak rozpływają się ich nadzieje, 
głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają 
wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich problem, a nie mój. Mamy teraz 
iście paradoksalną sytuację: powszechnie wierzy się, że |niebo jest miejscem absolutnej 
szczęśliwości, miejscem, do którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by 
dostać się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i 
zawiści,   od   nieszczęść   i   nędzy.   Niebo   jest   przedmiotem   tęsknoty,   wyśnionym   celem 
wszelkich pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał 
człowiek,   w   niebie   były   już   zawiść   i   opozycja,   kłótnie   i   awantury   ze   skutkami 
śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem  źle  zrozumieli  pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty 
mówiły o innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie 
znika   nawet   wówczas,   gdy   nie   damy   wiary   starożydowskim   przekazom   lub   też 
odsuniemy  je   na   bok   z   pobłażliwym   uśmieszkiem.   Czy   nam   się   to   podoba,   czy   nie, 
właśnie za sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów wszystko zmieniający grzech. Nawet 
jeśliby   tego   grzechu   w   rzeczywistości   nie   było,   to   i   tak   pozostanie   on   w   wierze 
chrześcijańskiej   powodem   późniejszego   odkupienia   przez   Jezusa.   Czy   uwodziciela 
nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy "diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu. 
Jasne?   Jak   wiadomo   każdemu   z   Biblii,   Bóg   Wszechmogący   sprowadził   potop,   aby 
zniszczyć   rodzaj   ludzki.   Właściwie  dlaczego?   Przecież   wcześniej   "własnymi  rękami" 
ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z góry musiał więc 
wiedzieć,   co   się   stanie.   A   może   jednak   nie?   Oznaczałoby   to,   że   pod   określeniem   |
Najwyższy   kryje   się   coś   zupełnie   innego   niż   to,   co   ja   i   miliony   innych   wierzących 
rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu Ewy powstały 
jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli się podobno 
zachowywać jak zwierzęta: "Z odkrytym przyrodzeniem chodzili potomkowie Kaina, a 
kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył się z 
własną matką i z  własną siostrą, i żoną  brata swego na środku  ulicy."  Złośliwość i 

17

background image

perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze. Mieszkańcy tych miast 
nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili to, na co akurat przyszła 
im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: "Mieszkańcy Sodomy i 
Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był chwytany i siłą 
rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech ciągnęło go za głowę, 
a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast był 
dłuższy od łóżka, to po trzech mężczyzn stawało po obu stronach i rozciągało go na 
szerokość, aż zamęczali  go na śmierć. Kiedy obcy krzyczał,  oni powiadali: "Tak  się 
dzieje  z człowiekiem, który przybywa do Gomory"."  Nie dość na tym. Do ogólnego 
upadku   obyczajów   i   lubieżności   przyłączyły   się   też   "upadłe   anioły",   które   całymi 
grupami przybywały z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego rodzaju aniołów nie 
da   się   raczej   zaliczyć   do   kategorii   niewinnych.   Owoce   lubieżności   |tych   aniołów 
wyrastały na gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli potężnego wzrostu 
i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. Giganci płodzili 
dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro potomstwa na raz." Nie 
było   sposobu   na   ukrócenie   tych   obrzydliwości,   najwyraźniej   nie   można   było 
przeprowadzić   selektywnego   wyodrębnienia   złych   i   dobrych.   Cóż   zatem   innego 
pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i zacząć wszystko od nowa? 
Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, którego 
czczą wyznawcy wszystkich religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić gigantów. O 
gigantach   rozpisywałem   się   już   w   wielu   książkach,   postaram   się   więc   maksymalnie 
oszczędzić   powtórzeń.   Gwoli   ścisłości   powiem   więc   tylko   tyle:   "Legendy   Żydów   o 
czasach pradawnych" wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion gigantów. Byli 
więc   Emici,   czyli   "potworni",   Refa'im   ("osłabiający"),   Gibborim,   czyli   "wielcy 
bohaterowie",   byli   Zamzummim   ("dokonujący   wyczynów"),   a   także   Awwim,   czyli 
"niszczyciele", oraz Nefilim, to jest "psujący". Niezłe towarzystwo musiało się zebrać na 
Ziemi.   W   apokryficznej   Księdze   Barucha   wymienia   się   nawet   ich   liczbę   (12   ):   "I 
sprowadził Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000 gigantów." 
Jakiż   to   święty   bądź   nie   święty   duch   podszepnął   prorokowi   Baruchowi   tę   liczbę? 
Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się ani na 
jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze  długo po 
potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg. 
Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, 
a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy 
Żydów   o   czasach   pradawnych"   opowiadają   o   osobliwych   mieszańcach,   a   więc 
dziwacznych istotach żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno 
istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę 
barana" i jeszcze inne o "głowie człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez 
szyi   i   z   oczami   na   plecach   oraz   -   rzecz   jeszcze   dziwaczniejsza   -   "istoty   o   ludzkich 
obliczach   i   końskich   nogach".   Czy   ta   absurdalna   menażeria   jest   tylko   zwykłym 
idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak 
intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach 
informował   mianowicie   Egipcjanin   Manethon.   Ów   Manethon   był   pisarzem   i 
arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on 
współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). 
Manethon żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię 
Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące 
lat   imperium   faraonów,   jako   uczony   spisał   kronikę   bogów   i   królów   swego   kraju. 
Pierwopisy dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański 
(zm.   240   po   Chr.)   czy   Euzebiusz   (zm.   339   po   Chr.),   przejęli   z   nich   najistotniejsze 

18

background image

fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako biskup Cezarei i kronikarz 
okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te 
wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak o tym pisze (13 ): 
"[...] i spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych 
skrzydłach i dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o 
dwóch naturach, męskiej i żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z 
rogami na głowach; i jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z 
tyłu   i   kształcie   ludzkim   z   przodu;   spłodzili   także   byki   o   ludzkich   głowach   i   psy   o 
czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części 
ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach 
smoków   [...]   i   mnóstwo   fantastycznych   stworzeń,   różnorodnie   ukształtowanych   i 
różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w 
świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde 
większe   muzeum   ma   w   swych   zbiorach   rzeźby   przedstawiające   takie   starożytne 
mieszańce.   A   więc   legendy   żydowskie   i   egipskie   wcale   nie   są   zapełnione   żałosnymi 
bzdurami,   tylko   najwyraźniej   mówią   o   tym,   co   dawniej   było   rzeczywistością.   Jeśli 
natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora 
Frankensteina, to pozostaje pytanie, skąd  też autorzy  tych  opowieśei  ściągnęli  swoje 
pomysły,   na   jakiej   pożywce   wyrosły   ich   niecodzienne   kreatury,   a   także,   skąd 
kamieniarze   i   sztukatorzy   dawnych   kultur   wzięli   pierwowzory?   Pewnie   tylko   z 
przekazów. A te są niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na 
głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): 
"[...]   długość   arki   -   trzysta   łokci,   pięćdziesiąt   łokci   -   jej   szerokość   i   wysokość   jej   - 
trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma być 
długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; 
trzydzieści   trzy   kabiny   wynosić   ma  szerokość   z   przodu,   trzydzieści   trzy   kabiny   ma 
wynosić szerokość z tyłu. Pośrodku ma być dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności; 
tam mają być przewody do doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma 
być wysoka na trzy piętra; tak samo jak wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też 
piętro drugie i trzecie; na najniższym piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na 
środkowym gnieździć  się ma ptactwo, najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i 
stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy już arkę uszczelniono dokładnie smołą, 
zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować 
najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: "W arce wisiała wielka perła, 
która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy." 
Do   tego   dwie   zdumiewające   uwagi   na   marginesie.   Księga   Mormona   to   biblia 
wyznawców   Kościoła  Jezusa  Chrystusa  Świętych  Dnia Ostatniego,  powstałej w   USA 
wspólnoty wyznaniowej. Księga ta miała zostać przekazana przez anioła założycielowi 
Kościoła   Mormońskiego,   prorokowi  Josephowi  Smithowi  (1805-1844   ).   Jak   twierdzą 
mormoni,   księga   przez   całe   tysiąclecia   ukryta   była   w   formie   metalowych   tablic   we 
wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph 
Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski. 
Jest tam opowieść o Jaredach, ludzie,  który w czasach  budowy wieży Babel opuścił 
swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do Ameryki Południowej. 
Statki te były "szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były zamknięte, były szczelne jak 
naczynie"   (14   ).   A   jednak   nie   panowały   w   nich   ciemności,   Pan   bowiem   podarował 
Jaredom szesnaście świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej 
trzysta czterdzieści cztery dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! 
Przypuszczalnie było to to samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według 
przekazów żydowskich to sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: 

19

background image

"I Pan narysował Noemu palcem rysunek i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać 
arka"."   Nie   inaczej   jest   u   mormonów.   W   I   Księdze   Nefiego   (17,   9   )   czytamy: 
"Zbudujesz   statek,  jak   ci   to  pokażę,   abym  mógł  przeprawić  lud  twój  przez   wody." 
Czyżby   zatem   mormoni   ściągali   z   jakichś   legend   żydowskich?   A   może   Żydzi   z 
sumeryjskiego   eposu   Gilgamesza   czy   babilońskiego   Enuma   Elisz?   Ten   ostatni   tekst 
zawiera   kolejny   wariant   mitu   o   potopie,   z   Atrahasisem   jako   tym,   który   przeżył,   i 
czytamy w nim - jakże by inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego 
statku bez żadnych otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na 
pytanie, kto od kogo odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba 
plagiatu, aby otrzymać legendy i święte księgi zawierające podobne szczegóły. Właściwie 
jakim prawem wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było naprawdę wygrawerowane 
na   prastarych   metalowych   płytach?   Nakazuje   nam   to   tylko   i   wyłącznie   nasze 
chrześcijańsko-żydowskie zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w 
innych   kulturach   pod   innymi   nazwami,   wcale   nie   dowodzi,   że   żydowscy   autorzy 
koniecznie   musieli   je   podkraść.   W   końcu   było   wielu   potomków   w   pierwszych 
pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją wersję tej opowieści. Autorzy 
tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w różnych krajach, kulturach i 
religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały, podróże międzykontynentalne 
nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy pochodzące ze wszystkich 
stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w 
umysłach   wszystkich   autorów   mieszkał   ten   sam   duszek?   Czyżby   wszyscy   oni   - 
prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie 
da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak 
jednolicie   pracowała   na   całym   świecie.   Te   wręcz   zuniformizowane   relacje   muszą 
pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, 
co   ktoś   przeżył.   W   toku   tysiącleci   relacje   te   wzbogacono   o   elementy   fantastyczne   i 
przypisano   własnym   ludowym   bohaterom   i   prorokom.   W   centrum   zawsze   jednak 
pozostawało   zasadnicze   wielkie   wydarzenie.   Sprawa   potopu   Tym   sposobem 
wylądowaliśmy   przy   drugim   -   po   grzechu   pierworodnym   -   dylemacie:   święte   księgi 
głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał 
miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien 
międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się zlokalizować szczątki arki 
Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to właśnie ta góra w masywie Araratu, na 
której według świętego Koranu osiąść miała arka. Kierownik ekspedycji, geofizyk David 
Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za pomocą radaru do prześwietleń gruntu udało 
się uzyskać znakomite zdjęcia. Zdjęcia mają być podobno tak ostre, że można nawet 
policzyć  deski  między   burtami kadłuba. Profesor Salih  z  Bayraktutan   zaś,  dyrektor 
Instytutu   Geologicznego   Uniwersytetu   im.   Atatürka,   powiedział   dziennikarzom 
londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką ludzką, 
który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę 
arki?   Tak   czy   inaczej,   owa   zagadkowa   osoba   dobrze   wie,   co   robi,   ponieważ   Bóg 
zamierza   uratować   przed   masami  wody   przynajmniej   paru   ludzi.   Tak   więc   udziela 
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na 
temat budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane 
konstrukcyjne.   Rozdaje   zagadkowe   świecące   perły   czy   kamienie,   a   nawet   kompasy. 
Dopiero   potem   rozpoczyna   się   Wielkie   Zniszczenie.   Czemu   to   wszystko   takie 
skomplikowane?  Jeśli   Bóg -  a po raz  drugi  mam tutaj  na  myśli  Boga obecnego  we 
wszystkich   religiach   -   zamierza   zabić   jakieś   nieudane   anioły,   gigantów   czy 
nienormalnych ludzi, to robi to za pomocą symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo, 
jak czytamy w Koranie, świętej księdze muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to 

20

background image

tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 117 ). Nie potrzeba żadnego statku z 
planami   i   jednostkami   miary,   nie   potrzeba   smoły   i   tajemniczych   żarówek.   Fakt 
zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo 
nie   mógł   inaczej.   Dlaczego   technika,   a   nie   cud?   Prawdziwy   Bóg   musiał   przecież 
wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko 
budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że 
kiedyś   na   temat   potopu   powstanie   nie   wiadomo  ile   różnych   relacji.   Dlaczego   zatem 
budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają 
się kalkulacji krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać 
potop, a jednocześnie pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o 
wybaczenie tego, co powiem, ale jeśli |nie wywołał potopu, a więc w żaden sposób nie 
przyczynił się do utopienia ówczesnego rodzaju ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem 
przyrodniczym czy klęską żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w 
religiach. W tym przypadku ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. 
Cała wiara rozpada się w proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak 
wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i 
świętych   ksiąg.   I   jeszcze   coś:   potop   jako   zjawisko   przyrodnicze   czy   też   katastrofa 
kosmiczna   (następstwo   uderzenia   komety   albo   meteorytu)   nie   zmienia   faktu,   że 
Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich protegowanych, 
nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił wskazówek, by za wszelką 
cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i zaawansowani A teraz słówko 
w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam do klawiatury komputera, 
by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom 
kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem w poprzednich 
książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i 
drugi   wychodzi   z   założenia,   że   uczniowie   i   studenci   pojęli   już   podstawy   i   można 
budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi 
do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy 
są   obowiązani   łaskawie   przeczytać   jego   wcześniejsze   dzieła.   Wtedy   powtórzenia   są 
niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej 
postawie   autor   odcina   się   od   nowych   czytelników.   Zostawia   ich   przed   progiem, 
zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale 
nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla 
stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która 
wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, 
są poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym 
materiałem.   Ja   przecinam   ten   iście   gordyjski   węzeł,   wprowadzając   powtórzenia 
wszędzie   tam,  gdzie   są   niezbędne   dla   nowego   czytelnika,   aby   nie   był   zawieszony   w 
próżni, przy czym - i jest to ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są 
powtórzeniami   mechanicznymi.   Do   każdej   pojedynczej   sprawy   pojawiają   się   ciągle 
nowe   uzupełnienia.   Badania   nie   stoją   w   miejscu,   ja   sam   też   wiem   dzisiaj   na   temat 
legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed potopu więcej niż siedem lat temu. 
Pracowici   bibliotekarze   taszczą   do   mojego   gabinetu   coraz   to   nowe   książki,   życzliwi 
czytelnicy  zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła,  naukowcy z różnych obozów 
dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko tu czy 
tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić kilka 
kartek,   darować   sobie   wykład   -   "początkujący"   zaś   będzie   za   takie   powtórzenie 
wdzięczny,   nawet   jeśli   z   konieczności   jest   ono   tylko   skrótowe.   To,   że   jestem 
zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły 
istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat 

21

background image

dwadzieścia książek i nakręciłem z 5 odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na 
temat   motywów   oraz   technicznych   zagadnień   tej   wizyty   wypowiadałem   się   już 
szczegółowo.   Nie   ma  potrzeby   tego   tutaj   powtarzać,   tak   jak   i   niezliczonych   poszlak 
archeologicznych,   odnalezionych   w   różnych   miejscach   naszego   globu.   Tym   razem 
chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search 
for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"), 
a   więc   o   konstrukcję   myślową   rozjaśniającą   to   co   sensowne   i   bezsensowne   w 
dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu sposobowi myślenia. 
Nie chodzi tu w żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak złośliwie zauważają 
krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie trzeba wierzyć. 
Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję niczego. 
Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, świętych i 
proroków.  W  filozofii   paleo-SETI   nie   ma  ani   świątyń,   ani   czczenia   bogów.  Ponadto 
religie   wymagają   przestrzegania   określonych   norm   etycznych   -   ja   i   moi  zwolennicy 
niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, 
drodzy   Czytelnicy,   czujecie   się   wykorzystani   finansowo,   ponieważ   zakupiliście   lub 
wypożyczyliście tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek 
obcych  istot  zawitał  do naszego   Układu  Słonecznego,  przybysze  dawno  już  wiedzieli 
wszystko o trzeciej planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki 
niezbędne   do   powstania   życia.   Przybysze   odkryli   mnóstwo   różnych   gatunków   istot 
żywych, między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli 
oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i 
dokonali w nim zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już 
żaden poważny problem. W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że ich 
eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we 
władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej pełzało i latało, 
ponadto   dysponował   idealnymi   narzędziami   do   chwytania   wszystkiego,   co   chciał: 
rękami.   Aby   umożliwić   tej   istocie   rozprzestrzenienie   się,   konieczny   był   egzemplarz 
żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali 
języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali 
tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu 
szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One 
- i wyuczono pierwszego języka, tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ): 
"Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam 
mógł   nadać   wszystkiemu   właściwą   nazwę!   Kurs   zawierał   też   zapewne   przykazania 
moralne   i   wskazówki   dotyczące   uprawy   roli   i   rzemiosła.   Inna   grupa   przybyszów   z 
Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to 
robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze 
inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej 
|jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub 
większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona oddalone od swego 
słońca. Mogą być one gorętsze  lub  zimniejsze,  bardziej  suche lub  bardziej  wilgotne, 
także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi 
roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków 
klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur 
porusza się ogromnymi skokami, podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne 
gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem 
bardziej   oczywistego   niż   eksperymentowanie   z   zastanym   na   Ziemi   materiałem 
genetycznym? Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się 
najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże 

22

background image

się najodporniejszy. Absurd? Przecież my robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na 
drodze   manipulacji   genetycznej   -   na   nią   dopiero   wstępujemy   -   lecz   hodowli. 
Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie 
Kenii;   stworzyliśmy   mieszane   rasy   krów,   odporniejsze   i   dające   więcej   mleka; 
skrzyżowaliśmy kozy  i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto, 
rzepak   i   inne   zboża,   aby   przystosować   je   do   nowego   środowiska,   a   dziś   właśnie 
przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów 
warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może przyjść do 
głowy   naszym   uczonym   i   czy   aby   nie   będzie   tak,   że   nagle   stworzymy   na   drodze 
genetycznej   człowieka,   który   zacznie   dożywać   wieku   dwustu   czterdziestu   lat.   Tak 
właśnie doszło  do powstania potworów  i hybryd, których  wcześniej nie widziano na 
naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A 
kiedy   te   przerażające   kreatury   wymarły   lub   zginęły   w   wyniku   potopu,   z   miejsca 
powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów  i legend 
opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to |bogowie stwarzali różne hybrydy. 
Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni. 
Grecki   poeta   Homer   (ok.   800   przed   Chr.)   opisał   w   przygodach   Odyseusza   syreny, 
których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o 
celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja 
późniejszych   autorów   uczyniła   z   nich   uskrzydlone   kobiety   na   ptasich   nogach.   Inny 
Grek,   Hezjod   (ok.   700   przed   Chr.),   wymyślił   potworną   Meduzę,   na   której   głowie 
zamiast włosów wiły się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało 
ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o 
skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z popiołów. 
Wszystko  to, a  nawet  jeszcze  więcej, powstało w   ludzkiej  wyobraźni,   bez  której  nie 
obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, muszą 
mieć jakieś  punkty zaczepienia,  dzięki  którym wszystkie te niezwykłości wnikają do 
świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem 
pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to 
opór   ten   w   niczym   nie   zmieni   niepodważalnych   faktów:   `ts   1.   Starożytni   pisarze   i 
historycy opisywali takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez 
bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich 
dziełach.   `tn   Lubieżni   aniołowie   Tymczasem   na   macierzystym   statku   kosmicznym 
wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż dowódca, |
Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś 
inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem "największego księcia 
pośród   innych",   w   telewizyjnej   balladzie   science   fiction   zatytułowanej   "Star   Trek" 
mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan 
Xy dysponował większą władzą niż pozostali członkowie załogi, albowiem jako jedyny 
miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na 
pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo 
się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej 
wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu 
nabrała ochoty na seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł 
Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do 
niebiańskiego".   Inni   członkowie   załogi   brali   sobie   w   zależności   od   gustu   piękne 
dziewczęta   lub   pięknych   młodzieńców.   Jeśli   wyznawcy   chrześcijaństwa   wszelkich 
odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju 
(Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie 
Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się 

23

background image

tylko   podobały."   Spór   uczonych,   jaki   od   niepamiętnych   czasów   toczy   się   wokół 
określenia "Synowie Boga" i który zaowocował tysiącami stron sprzecznych ze  sobą 
komentarzy, wywołuje na ustach kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek. 
Raz   "Synowie   Boga"   tłumaczy   się   jako   "giganci",   raz   "Dzieci   Boga",   innym   znów 
razem   jako   "upadłe   anioły"   lub   "zbuntowane   istoty   duchowe".   Zwariować   można! 
Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy 
specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co 
one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." 
Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych ale. Stare jak 
świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już 
przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I bogowie stworzyli ludzi na 
swoje własne podobieństwo...") W tym przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli 
dowódca statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z 
zatroskaniem przyglądał się temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się 
kosmitów   z   ziemianami   powstały   istoty   całkowicie   odbiegające   od   planowanej   linii 
rozwoju   Homo   sapiens.   To   właśnie   był   ów   |grzech   pierworodny   mitologii.   Ludzie 
odziedziczyli nieodpowiedni materiał genetyczny, więc Pan "żałował, że stworzył ludzi 
na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał 
teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć wszystko od początku. 
Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały niezłą bronią, mogły 
się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób było tropić |złych 
pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował go upadek na 
Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend i tekstów religijnych. Sztuczny potop 
jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w 
nasz   glob.   W   każdym   razie   |Najwyższy   musiał   znać   dokładny   moment   wystąpienia 
potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im 
przy budowie arki. Taki sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie we 
współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 
1964.   Wtedy   to   właśnie   kanadyjskie   czasopismo   "Der   Nordwesten"   jako   pierwsze 
wykazało się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero 
później   przyszły   książki,   w   których   mogłem   omówić   wiele   szczegółowych   kwestii. 
Oczywiście,   cały   ten   gmach   myślowy   pozostaje   na   razie   teorią,   jakkolwiek   w   wielu 
dziedzinach   dawno   już   wyszedł   poza   stadium   teoretyczne.   Filozofia   paleo-SETI   to 
koncepcja,   która   rozsądnie   tłumaczy   wiele   dotychczas   zupełnie   nie   wyjaśnionych 
aspektów   przekazów   religijnych.   W   każdym   razie,   takie   nowoczesne   spojrzenie   ma 
większy sens od teologicznych wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o 
krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi dawania im wiary. Osiemdziesiąt 
pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy 
postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w dziejach. Co w danym momencie 
wydawać   się   może   większości   ludzi   rzeczą   nie   do   pomyślenia,   być   może   dawno   już 
zostało   pomyślane   i   dowiedzione   w   zaciszu   gabinetu   czy   laboratorium.   Po   kilku 
tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po kilku latach staje się 
to dobrem wspólnym wszystkich ludzi wykształconych. Nigdy odwieczny spór między 
ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe 
zdania sformułowane zostały w roku  1910. Profesor Girgensohn  w najlepszym razie 
przeżył   zaledwie   świt   utopii.   My   natomiast   tkwimy   już   w   samym   środku   utopijnej 
rzeczywistości.   Ze   swej   strony   w   ogóle   czarno   widzę,   jeśli   idzie   o   teologię   w 
dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im 
się   uczynić   racjonalnym   czegoś,   co   racjonalne   nie   jest.   Nie   oznacza   to,   że   neguję 
naukowość   teologii   systematycznej.   Dokonuje   ona   konfrontacji   tekstów   z   faktami 

24

background image

historycznymi, publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych 
wersji w drodze analizy porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali 
się na temat osoby Mesjasza? Które z tych wypowiedzi są niedwuznaczne, które mają 
mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają 
się   słowa   proroka   Xy?   Gdyby   teologowie   używali   nazwy   "naukowy"   tylko   do   tego 
rodzaju działalności, nikt nie mógłby mieć najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od 
samego   pojęcia   teologii.   W   końca   zawiera   ona   bowiem   słowo   theos   (=Bóg)   i   logos 
(=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że |tym właśnie teologia się |nie 
zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem 
bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to 
przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte pisma wyszły z 
ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co zostanie z tych 
tekstów,  jeśli  odpadnie  wiara?  Właśnie  teksty.  Utracą  jedynie  swoją  świętość.  Mogą 
pozostać   dostojne,   ponieważ   są   stare,   można   traktować   je   z   szacunkiem,   ponieważ 
przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym czasów, natomiast 
analizować je należy metodami naukowymi, gdyż zawierają nader interesujący materiał. 
Kiedy   odpada   wiara   w   świętość   tych   tekstów,  można   zacząć   rzeczową   dyskusję.   To 
właśnie przeświadczenie o świętości owych tekstów blokuje analizę zgodną z duchem 
naszych czasów. Z drugiej strony filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a 
więc,   pewnym   przekonaniem,   które   można   wprawdzie   doskonale   podbudować,   lecz 
którego nie sposób udowodnić. Czy z teologią jest inaczej? Gdzie są |ścisłe dowody |
naukowe reprezentowanych w niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy  bardziej 
subiektywnej od gustu, dlatego nie należy o nim dyskutować. Mimo to dyskutuje się, 
ponieważ wymiana pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi w wewnętrzny 
niepokój. Jedni pragną warownego grodu wiary, inni zaś oświecenia. Słowo "nauka" 
pochodzi  od   "uczyć".  W aspekcie  nauk   ścisłych   dokonania teologii  są bezużyteczne. 
Pełno   w   nich   sprzeczności   i   zawsze   pozostają   kwestią   wiary   i   emocji   danej   szkoły. 
Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię, 
która   niezrozumiałe   czyni   zrozumiałym   i   wychodzi   naprzeciw   rozumowi.   Filozofia 
paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby 
już   właściwie   zgasić   swoje   lampy,   członkowie   tajnych   bractw   zaś   powinni   zdjąć 
maskujące stroje. Coraz trudniej będzie namówić kogoś na doskonale sprzedający się 
przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje 
się   zrozumiałe   zinterpretowanie   przeszłości.   Jak   wiadomo,   jabłka   spadają   z   jabłoni 
dopiero wtedy, gdy dojrzeją. Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby wpaść na 
koncepcje,   które   ja   dzisiaj   prezentuję.   Podróże   kosmiczne   dla   niego   nie   istniały,   o 
genach i manipulacji nimi nie miał pojęcia, anioły zaś były dla niego niepodważalnie 
wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. 
Chwała niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie 
dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły podwoje. 
Gdyby  ludzie  dyskutowali  o  możliwości  podróży  kosmicznych   dopiero   w  roku  2100, 
dopiero wtedy wynaleźli komputer i dopiero wtedy rozszyfrowali kod genetyczny, to 
pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero wówczas. Załóżmy, że 
mojemu   pradziadkowi   udałoby   się   200   lat   temu   wykopać   wspaniałe   znalezisko.   W 
odosobnionej   jaskini   odnalazł   pokryte   pismem   tabliczki,   a   uczonym   udało   się 
odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty informujące o podróży z jakiegoś 
dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez 
mieszkańców   naszej   planety   nader   nieuprzejmie   i   niegościnnie.   Co   począłby   mój 
dziadek, co 200 lat temu poczęliby z takimi pismami uczeni? Uznano by, że nieznani 
autorzy   wykazali   się   "zdumiewającą   wyobraźnią",   mówiono   by   o   alegoriach 

25

background image

(przypowieściach). Przypuszczano  by, że  chodzi  o dobrą radę: bądźcie  uprzejmi  dla 
obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma 
za epos, tylko jedno nie mogłoby przyjść im do głowy, zważywszy właściwy dla nich 
horyzont   czasowy:   nie   potrafiliby   dostrzec   faktu   przyszłych   podróży   kosmicznych. 
Dwieście lat temu rozsądni ludzie nie mogli poważnie dyskutować na taki temat. Nie 
chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i tacy też mieszkają w swoich 
wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie na pradawne zagadnienia 
ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze niż w czasach mojego 
pradziadka.   Nie   ma   już   instytucji   klątwy,   zniesiono   polowanie   na   czarownice,   a 
nowoczesne środki przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych teorii. Ja 
nawet   rozumiem   tych   żołnierzy   starej   gwardii,   którzy   z   uporem   starają   się   stłumić 
napływ nowej myśli. Mogą oni spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą 
teorią, lecz nie ma takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości. 
Co   w   jednym   kraju   jest   zabronione   przez   religię   czy   ideologię,   tym   bardziej 
niepohamowanie rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd 
też   czerpię   tę   moją   pewność,   że   jestem   na   właściwej   drodze?   Moja   koncepcja   jest 
przecież zwykłą idee fixe, której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że 
działam  bardzo selektywnie, sięgając tylko po te fragmenty starożytnych przekazów, 
które   popierają   moje   teorie,   a   całą   resztę   pozostawiam   na   boku.   Właściwy   wybór 
Ciekawe, dlaczego  właśnie mnie czyni się zarzut  z tego, co ze  względu  na bogactwo 
materiału musi robić każdy na świecie? Każda książka, którą czytam, to wybór tego, 
czym autor chce podbudować swoją argumentację. Stwierdzenie, jakoby w literaturze 
naukowej działo  się inaczej,  jest raczej  piękną bajeczką,  w którą uwierzyć  mogą co 
najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat skonsumowałem około 
trzystu   dzieł   teologicznych   -   i   na   koniec   za   każdym   razem   autorowi   wychodziło 
dokładnie   to,   co   chciał   udowodnić.   Niezliczone   odwołania   do   innych   publikacji, 
zwłaszcza   w   pracach   doktorskich,   służą   wręcz   za   przykłady   mające   udowodnić,   że 
oponent   myli   się   w   tym   czy   innym   punkcie.   Zalew   literatury   specjalistycznej   we 
wszystkich dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to 
ogarniał. I nikt nie jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy 
też   włączyć   ich   w   swoją   własną   pracę.   |Trzeba   dokonywać   wyborów,   niepotrzebny 
balast za milczącym przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież 
zdania przeciwne, literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę 
i   księgarza   tym   bardziej.   Kryterium   oceny   wobec   tej   wymuszonej   selektywności 
powinna być uczciwa deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija 
wszystko inne. Teksty religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie 
mnie tu nie interesuje. Dlatego darowuję sobie setki stron wypowiedzi proroków pełnych 
ostrzeżeń,   gróźb,   przepowiedni   i   nakazów.   Nie   jest   moim   zadaniem   objaśniać 
Czytelnikowi,   dlaczego   nie   należy   jeść   wieprzowiny   albo   w   jakich   okolicznościach 
można   wypędzić   od   siebie   żonę.   Tym   bardziej   że   każdy   specjalista   wie,   iż   teksty 
zawierające   słowa   proroków   w   bardzo   wielu   przypadkach   nie   są   oryginałami. 
Późniejsze pokolenia uzupełniały, dodawały i dośpiewywały, zgrabnie wplatając nowe 
elementy do starych tekstów. A więc kryterium numer jeden odpada. Drugi pobieżny 
wybór dotyczy religijnych datowań. Cóż nam po zdaniach w rodzaju "Terah spłodził 
Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie 
istniał?   Że   co,   proszę?   Przecież   są   teksty   o   Abrahamie,   napisano   o   nim   mnóstwo 
opowieści,   a   przeżycia   zawarte   w   Apokalipsie   Abrahama   pełne   są   wręcz   bardzo 
szczegółowych   danych.   To   prawda.   Są   takie   teksty   i   nawet   stanowią   bardzo   cenny 
materiał   w   mojej   pracy.   Ale   jednak   nie   sposób   dowieść,   że   mamy   do   czynienia   z 
oryginalnymi   zapiskami   dokonanymi   ręką   samego   Abrahama   czy   też   kogoś   z   jego 

26

background image

najbliższego   otoczenia.   W   Kronikach   Jerahmeela,   które   bazują   na   jeszcze   starszych 
źródłach, znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym magiem i astrologiem, 
który swą wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów, 
że Abraham jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy 
on kiedykolwiek istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu w 
Lejdzie,   skonstatował   (22   ):   "Imię   Ab-ram,   które   nie   występuje   nigdzie   poza 
rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec" lub 
"ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest tłumaczeniem 
tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia Abr-aham mamy do 
czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) częściej występującej formy Ab-
ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi uczeni doszli do podobnego 
wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of Biblical Literature" stwierdził 
lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od 
tego   czasu   minęło   60   lat   badań   nad   Abrahamem,   lecz   nie   przyniosły   one   żadnego 
wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24 
): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak 
zatem w obliczu tego teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego 
czy innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, 
jeden z koronnych świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci 
niesłychaną metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni 
mniej, ni więcej, tylko 270 tytułów rozpraw  na temat tego proroka (26 ). Dokładnie 
dwieście   siedemdziesiąt   dwie   uczone   głowy   poświęciły   całe   lata   swego   życia   na 
studiowanie   sprawy   Ezechiela.   Postać   tego   proroka   podlegała   zdumiewającym 
przemianom. Pierwotne jego słowa były niepodważalne, później stał się "wizjonerem", 
wreszcie "marzycielem" i "fantastą", a w najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz 
"kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego na nagłe sztywnienie mięśni). Również 
teksty Ezechiela poddawano teologicznej sekcji zwłok. Semantycy stwierdzili, że styl i 
dobór   słów   wskazują   na   więcej   niż   jednego   autora.   Biednego   proroka   ogłoszono 
"Pseudoezechielem", którego księga została skompilowana dopiero około roku 200 po 
Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor teologii, Rudolf Smend, 
pisał (28 ): "To, że opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, oraz że wizyjność nie 
jest   w   żadnym   razie   li   tylko   formą   przedstawienia   na   piśmie,   nie   może   ulegać 
wątpliwości." A dziś? Obecnie przeważająca większość teologów jest zdania, że Księga 
Ezechiela jest dziełem wielu redaktorów i zawiera teksty samego proroka przemieszane 
z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej barwnej 
sałatki   wybieram   tylko   co   świeższe   listki?   Zwłaszcza   że   zawiera   ona   dodatki,   które 
czynią ją niemalże niestrawną. W świętych księgach pojawiają się na przykład imiona i 
datowania,   które   pasują   do   tej   sałatki   jak   siekane   podeszwy,   co   widać   choćby   na 
przykładzie Księgi Rodzaju  (13, 15 i 16 ), gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do 
Abrama: "Wiedz o tym dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w 
kraju, który nie będzie ich krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam 
ciemiężeni   jako   niewolnicy   [...]   Twoi   potomkowie   powrócą   tu   dopiero   w   czwartym 
pokoleniu [podkr. moje, E.U.D.)".". Brytyjska pani archeolog, Kathleen M. Kenyon, 
skomentowała to zjadliwie (29 ): "Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres 
pobytu   odcinek   czasu   obejmujący   400   lat   i   jednocześnie   stwierdzić,   że   już   czwarte 
pokolenie od chwili wejścia do Egiptu weźmie udział w exodusie, to dwa stwierdzenia w 
tak oczywisty sposób nie dające się ze sobą pogodzić, że znaczenie, jakie z nich wynika, 
trzeba   zakwalifikować   jako   ahistoryczne."   Poglądy   teologiczne   są   nie   tylko 
nieprzejrzyste,  ale  w dodatku  zmieniają się z  profesora na profesora i z dekady  na 
dekadę. Co pozostaje? Zagadkowe relacje. Ten rodzaj opowieści, gdzie autor pisze w 

27

background image

pierwszej osobie, relacjonując własne przeżycia. Podobnie jak w mitach i legendach, 
także w religijnej spuściźnie literackiej jądro przekazu zostaje zachowane. To właśnie 
ten element tajemniczości, w którym nawet późniejsi redaktorzy niewiele mogą zmienić. 
A dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków miały w 
sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie następnym 
pokoleniom.   Z   drugiej   zaś   strony   dlatego,   że   nie   mieli   odwagi   wkładać   w   usta 
czcigodnego proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w pierwszej 
osobie.   Tylko   z   tych   zamierzchłych,   niepojętych   czasów   pochodzą   opisy   zawierające 
stwierdzenia:   "I   widziałem...",   "Słyszałem...",   "Najwyższy   powiedział   do   mnie..." 
Późniejsi   redaktorzy   ograniczali   się   jedynie   do   dodawania   i   przemodelowywania, 
starając się uczynić zrozumiałym to, co niezrozumiałe. A ponieważ sami tego czegoś nie 
rozumieli,   chaos   mamy   dziś   absolutny.   O,   gdybyż   tak   ograniczyli   się   do   tępego 
przepisywania   starożytnych   tekstów,   bez   żadnych   zmian   i   dodatków!   Ale   myślący 
człowiek   tego   nie   potrafi.   My   dzisiaj   również   nie   potrafimy.   Już   pokazał   się   Nowy 
Testament   w   formie   komiksu   oraz   w   jeszcze   innych,   straszniejszych   wariantach. 
Rzekomo   po   to,   by   dostosować   Pismo   Święte   do   "wymogów   epoki"   i   uczynić 
przystępniejszym dla młodzieży.  Ale, jak  powiedział  Mahatma Ghandi (1869-1948 ): 
"Nieczystymi środkami można osiągnąć tylko nieczyste rezultaty." SelekcjonowaćŃ - ale 
właściwie!  Sito  mojej  selekcji  pozwala  pominąć   wszystko,  co  dla  współczesności   jest 
zupełnie  niezrozumiałe.  Nie oznacza  to bynajmniej, że  za  dwadzieścia  lat nie trzeba 
będzie   wziąć   tego   pod   inną   lupę.   Jeśli   zaś   ktoś   zechce   tu   argumentować,   że   takie 
postępowanie jest "nienaukowe" i że  tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich 
uczonych, którzy już setki i tysiące lat temu stawali przed podobnym problemem. Oni 
także nie wiedzieli, o co właściwie chodzi w starożytnych tekstach, więc każde słowo, 
każde zdanie obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w 
kolejnym pokoleniu znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na piśmie takiego 
postępowania dostarczają liczne księgi midraszowe. Znane pod nazwą Midraszim dzieła 
literackie   zawierają   komentarze   do   ksiąg   biblijnych,   sporządzone   przez 
najznamienitszych żydowskich mędrców, w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło 
objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam od moich Czytelników, aby zaopatrzyli 
się w  Midraszim, więc zademonstruję je na kilku  wybranych  przykładach. Poniższy 
cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł 
Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził się Bóg? Według rabbiego Jozuego w imieniu 
rabbiego   Lewiego:   Z   dziełem   nieba   i   ziemi.   Jak   król,   który   ma  dwóch   doradców   i 
niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana Bóg naradził 
się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i nie 
przedsięweźmie niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze 
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu 
się nie spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie 
Bóg   był   niechętny   swemu   sercu."   To   kwestia   poglądów   wynikająca   z   pobożnego 
życzenia,  by uprzystępnić jakoś zagadki zawarte w przekazach.  Po dziś  dzień  żaden 
człowiek nie zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się 
i   rozważa   słowa   świętych   tekstów.   Wierzący   uczeni   byli   natchnieni   tymi   tekstami,   |
musieli wydobyć z nich jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla 
lepszego  zrozumienia jeszcze  jeden przykład, tym razem  z midraszu  Szemot Rabba. 
Składa się on z 250 rozdziałów i jest komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I 
rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię 
poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, raz nazywam się Bóg Wszechmogący, 
raz Zebaoth, raz Elohim; kiedy prowadzę wojnę przeciwko złoczyńcom, nazywam się 
Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi, nazywam się Bóg Wszechmogący, a 

28

background image

kiedy   lituję   się  nad  światem, nazywam  się  Jahwe,  albowiem  imię  to  nie  wyraża   nic 
innego,   jak   tylko   właściwość   litowania   się   [...]"   I   tak   dalej,   i   tak   dalej,   przez   całe 
stronice. Nowe imiona, nowe interpretacje. A wszystko to razem potwierdza tylko fakt, 
że już znakomici żydowscy uczeni nie pojmowali znaczenia pierwotnych tekstów. Co 
zatem   wybieram,   selekcjonuję?   Według   jakich   kryteriów?   Jak   zamierzam,   wbrew 
uczonym przeszłym i współczesnym, odfiltrować, które fragmenty tekstów były gdzieś i 
kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze się, że przy jego 
narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham odpłacił królowi 
Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko wyrazem 
pobożnych   życzeń   późniejszych   redaktorów.   Po   prostu   starano   się   podbudować 
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. 
Jeśli natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu, 
ponieważ  samo  imię   jest  bez   znaczenia   -   dochodzi   do   słowa  w   tekstach   pisanych   w 
pierwszej   osobie   liczby   pojedynczej,   a   więc   opowiada   przeżycia,   jakich   doznał,   to 
nadstawiam   ucha.   Tego   rodzaju   teksty   stają   się   obiektem   mojego   szczególnego 
zainteresowania,   zwłaszcza   jeśli   przeżycie   takie   zawiera   jakiś   zdumiewający   epizod 
związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić żaden z późniejszych redaktorów. 
Dlaczego  nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy o szczegółach.  W tekście, który 
teologowie   nazywają   Apokalipsą   Abrahama,   pierwotny   autor   Xy   opowiada,   jak   na 
Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie unieśli Abrahama 
(pozostańmy   przy   tym   imieniu)   ze   sobą   w   górę,   albowiem   Najwyższy   chciał   z   nim 
mówić.   Abraham   precyzuje,   że   obie   istoty   nie   były   ludźmi   -   "nie   było   to   tchnienie 
człowieka" - i że bardzo się ich bał. Abraham powiada, że ciała obydwu niebiańskich 
przybyszów   błyszczały   "jak   szafir".   Na   koniec   pojawił   się   dym,  potem   ogień   i   cała 
trójka wzniosła się "w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w 
przestworzach, na wysokości [...] potężne światło, nie do opisania" i wreszcie wielkie 
postacie wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie 
pojęli,   Abraham   zwięźle   i   jednoznacznie   stwierdza,   gdzie   się   znalazł:   "Ja   jednak 
życzyłem sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz 
stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś żyjący w 
pradawnych czasach  opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył 
sobie, "opuścić się na Ziemię w dół", a więc - jeśli tylko zachowaliśmy choćby resztki 
rozumu   -   musimy   przyjąć,   że   znajdował   się   |poza   Ziemią.   Dlaczego   zaś   żaden   z 
późniejszych redaktorów nie mógł wymyślić tego tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć 
pojęcia,   że   gigantyczne   statki   kosmiczne   -   tak   właśnie   będzie   w   naszych   przyszłych 
stacjach - bezustannie obracają się wokół własnej osi. Tylko bowiem za pomocą siły 
odśrodkowej powstającej w wyniku obracania się wokół własnej osi wytworzyć można 
sztuczne ciążenie. A co powiada Apokalipsa Abrahama: "wysokie miejsce, na którym 
staliśmy, raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek? 
Głupie wymysły? Dlaczego zatem Abraham przed  swoim lotem obstaje przy tym, że 
obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi ("nie było to tchnienie człowieka"), a ich 
stroje błyszczały "jak szafir"? O nie, drodzy przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie 
teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę 
interpretować   i   pomijać,   i   żaden   duch   przedwczorajszej   nauki   nie   zdoła   już 
powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny człowiek powoli 
zaczyna  mieć dosyć przymusu wiary w  oprawione w religijne  ramki bajeczki,  kiedy 
nowe spojrzenie na stare przekazy  w jednej chwili rozjaśnia sens spornych tekstów. 
Zanim rozpocznę całkowicie nowy rozdział, chciałbym - raz jeszcze - podsycić dawny 
ogień,   który   przez   wszystkie   ostatnie   lata   co   chwila   wybuchał   nowym   płomieniem. 
Prawie w żadnej z moich dotychczasowych książek nie brakło proroka Henocha, a w 

29

background image

Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej 
jednak chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok których nie może przejść obojętnie 
żadna nowoczesna egzegeza. Nie może być tak, że z jednej strony zarzuca mi się, iż w 
moim wyborze znajdują się tylko takie teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej 
zaś, strona przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch 
Kimże był ów Henoch? W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest 
"królem   pośród   ludzi",   który   panował   dokładnie   "dwieście   czterdzieści   trzy   lata". 
Przepełniony był mądrością i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan 
Henoch był budowniczym Wielkiej Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-
Din   Ahmad   ben'Ali   ben'Abd   al-Kadir   ben   Muhammad   al-Makrizi   (1364-1442   ),   w 
swoim  dziele   Chitat.  Podaje  przy  okazji,  że  Henoch  znany  jest  wśród   narodów   pod 
czterema   różnymi   imionami,   jako   |Saurid,   |Hermes,   |Idris   i   |Henoch.   Oto   fragment 
Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego 
właściwościach jako proroka, króla i mędrca (on jest tym, którego Hebrajczycy zwą 
Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna 
Adama   -   niech   mu   Allah   błogosławi   -   to   jest   Idrysem)   wyczytał   w   gwiazdach,   że 
przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone 
pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i 
zachowane." Dla Arabów imię Idris jest równoznaczne z "pramędrzec", "praojciec"; 
dla teologii żydowskiej i chrześcijańskiej zaś Henoch jest siódmym z łącznie dziesięciu 
patriarchów,   jednym   z   naszych   przodków   sprzed   potopu.   Henoch   był   ojcem 
Matuzalema,   który   według   Biblii   miał   osiągnąć   wiek,   bagatelka,   969   lat.   Stary 
Testament poświęca Henochowi całe cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). 
Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, 
bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim 
słowo Henoch znaczy "wtajemniczony, wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o 
to,   aby   jego   wiedza   nie   zniknęła   bez   śladu,   ku   wielkiemu   niezadowoleniu 
przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby Henoch rozpłynął się w 
powietrzu,   ponieważ  był   on,   niestety,   pilnym   skrybą.  A   to   oznacza   kłopoty.  Istnieją 
mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego Testamentu, ale 
jednak  zaliczane  są do ksiąg apokryficznych. Ojcowie Kościoła, którzy  zmajstrowali 
naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były znane. Nie 
rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół etiopski 
zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie 
świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska wersja tej samej 
księgi.   Przeprowadzone   przez   najwyższej   rangi   znakomitości   analizy   porównawcze 
tekstów   wykazały   wreszcie,   że   pierwotna   wersja   tekstu   musi   być   dziełem   jednego 
autora, którego imię było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do 
Europy, trwa w teologicznych kręgach nużący spór o to, kto może być tak naprawdę 
autorem tej księgi. Wiadomo przynajmniej, że musiał to być ktoś żyjący kilkaset lat 
przed Chrystusem, tyle bowiem bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. 
Kim   jednak   był   jej   autor?   Bezustannie   zadziwia   mnie   jednostronna   wiara 
najrozmaitszych   egzegetów.   Jeśli   tekst   pasuje   do   danego   kierunku   wiary,   to   zostaje 
zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno musi być falsyfikatem. 
Zwariować można! Księga Henocha nie tylko napisana jest w pierwszej osobie liczby 
pojedynczej,   ale   jeszcze   jej   autor   wielokrotnie   w   samym   tekście   potwierdza   swoje 
autorstwo, jakby w obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, aby to pojąć. 
Poniżej   przytaczam   dwa   fragmenty   tekstu,   zaznaczając   pismem   rozstrzelonym 
(poprzedzone znakiem kursywy w brajlu) miejsca jednoznacznie autorstwa Henocha. 
Naoczny świadekŃ relacjonuje "W pierwszym miesiącu 365 roku życia, pierwszego dnia 

30

background image

pierwszego miesiąca, |ja, |Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch 
nader wielkich mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez 
Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem 
ci wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, 
które tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i 
przekaż je przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można. 
Pierwotny oryginał Księgi Henocha, jej esencja, pochodzi od żyjącego przed potopem 
Henocha, inaczej nie mógłby on nazwać swego syna imieniem Matuzalem. Założenie, że 
wszystko   to   jest   przedchrześcijańskim   fałszerstwem,   byłoby   równoznaczne   z 
zarzuceniem   autorowi   nieprzerwanego   opowiadania   kłamstw.   Taki   zabieg   nie   ma 
jednak szans powodzenia, ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama 
- autor Księgi Henocha podaje takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", 
jakich nikt inny po nim nie mógłby znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie 
powtarza, iż |anioły powiedziały mu to czy tamto; to czy tamto wyjaśniły i pokazały. 
Odmawianie autorstwa Księgi Henocha żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą 
egzegezy.   Jednocześnie   stanowi   to   jeżący   włosy   na   głowie   przykład   manipulacji 
wiernymi,   którzy   mają   łaskawie   przełykać   wszystko,   co   inni   za   nich   przeżują. 
Oczywiście,   próbuje   się   też   sprzedawać   niewygodny   tekst   Henocha   jako   wizję.   Pod 
hasłem   "wizja"   można   przełknąć   wszystko,   co   wykracza   poza   możliwości   rozumu. 
Zwolennicy tezy o wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch wyraźnie 
stwierdza, iż nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co należy 
zrobić podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym, że Henoch 
doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem zdrów 
jak   ryba   do   krewnych,   aby   dopiero   później   definitywnie   zniknąć   w   chmurach   na 
ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze Henocha? 
W gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary Testament, tak i 
Henoch opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze 
Henocha   (39   ),   rozdział   6,   wersety   1   do   5,   jest   napisane:   "Kiedy   ludzie   zaczęli   się 
mnożyć, rodziły im się piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, 
poczuli do nich żądzę i rzekli do siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i 
płódźmy dzieci."  A wtedy przemówił do nich  wódz ich,  Semjasa: "Obawiam  się, że 
wcale nie chcecie tak uczynić, a wtedy ja sam musiałbym ponieść karę za ten wielki 
grzech." Wtedy odpowiedzieli mu wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na 
siebie nawzajem klątwy zobowiążmy się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." 
I przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali się do tego, nakładając na siebie nawzajem 
klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli 
nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w takim razie? Wyznanie miłości 
obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): 
"Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie kobiety, każdy z nich wybrał sobie 
jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi obcowanie. Nauczyli je czarów, 
zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One poczęły i zrodziły wysokich 
na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności innych ludzi. Kiedy 
jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i pożarli ich. I 
zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne mięso i spijać 
własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria czasów 
sprzed   potopu   opisana   jest   bardzo   realistycznie,   jakkolwiek   może   nam   się   dzisiaj 
wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły, czyli te, które nie wzięły udziału w 
buncie, przyglądały się z góry wydarzeniom na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego, 
który kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na 
całą   ziemię   i   zniszczy   wszystko,   co   się   na   niej   znajduje."   Wręcz   fenomenalne   są   w 

31

background image

Księdze Henocha rozliczne szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W 
rozdziałe 69 Henoch wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo 
podaje ich specjalności! Ponieważ z korespondencji od moich Czytelników wiem, że w 
swoich bibliotekach osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub 
też brakuje im czasu, by ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym 
brzmieniu. Henoch pragnął, aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także! 
"A   oto   są   ich   imiona:   Pierwszy   z   nich   jest   Semjasa,   drugi   Artakisa,   trzeci   Armen, 
czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty Rumjal, siódmy Danjal, ósmy Rekael, dziewiąty 
Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty Armaros, dwunasty Batarjal, trzynasty Busasejal, 
czternasty   Hananel,   piętnasty   Turel,   szesnasty   Simapesjel,   siedemnasty   Jetrel, 
osiemnasty   Tumael,   dziewiętnasty   Tarel,   dwudziesty   Rumael,   dwudziesty   pierwszy 
Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to 
ten,   który   uwiódł   wszystkie   dzieci   aniołów,  opuścił   je   na   ląd   i   uwiódł   przy   pomocy 
ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom aniołów złych rad, aby 
zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to ten, który pokazał 
ludziom   wszelkie   śmiertelne   ciosy.   On   też   uwiódł   Ewę  i   pokazał   ludziom   narzędzia 
mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od tej 
godziny   oręż   rozprzestrzenił   się   wśród   mieszkańców   lądu.   Czwarty   nazywa   się 
Penemue; ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie 
tajemnice   ich   wiedzy.   On   nauczył   ludzi   pisania   inkaustem   i   na   papierze   [...]   Piąty 
nazywa się Kasdeja; ten nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak 
jak i ciosów w zarodek w łonie matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, 
ciosów, które powstają od żaru w południe, oraz syna węża, Tabat (?)". (To ostatnie w 
każdym   przekładzie   opatrzone   jest   znakiem   zapytania,   poza   tym   pisownia 
poszczególnych imion zmienia się w zależności od przekładu.) Daruję sobie komentarz 
do   tego   tekstu.   W   końcu,   każdy   przecież   ma   oczy   i   widzi.   Co   się   stało   z   owym 
Henochem? Gdzie leżą jego doczesne szczątki? Gdzie jest jakaś świątynia czy katedra 
wzniesiona   ku   jego   czci?   WniebowzięcieŃ   z   przeszkodami   Na   pewno   nie   na   Ziemi. 
Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. Albo też 
czytamy  - w  zależności  od  tego,  którą  wersję  Biblii   weźmiemy  do ręki  -  że   Henoch 
wzniósł   się   w   chmury   na   ognistym   rydwanie.   Nieco   dokładniej   odjazd   Henocha 
przedstawiają legendy starożydowskie (40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że 
aniołowie przyrzekli Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie 
była jeszcze widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam 
dnia,   kiedy   od   was   odejdę."   W   tej   sytuacji   ludzie   siedzieli   wokół   Henocha,   a   on 
przekazywał im wszystko, co dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów, 
aby nie trzymali jego ksiąg w ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na 
Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja 
stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym samym czasie, kiedy ludzie siedzieli 
wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający 
się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał się na ziemię. I powiedzieli 
ludzie Henochowi, co widzą, a Henoch rzekł im: "To z mego powodu opuszcza się ten 
rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was już nie zobaczę." A 
wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie Henoch został 
poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia zebranych, 
ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników
.   Wielokrotnie   ostrzegał   gapiów,   aby   nie   podążali   za   nim,   "abyście   nie   pomarli". 
Niektórzy  zaczęli   się  wahać  i  zostali,   lecz   najbardziej  zagorzali   widzowie  koniecznie 
chcieli na własne oczy widzieć, jak Henoch idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z tobą 
do miejsca, do którego ty idziesz, tylko śmierć może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali 

32

background image

przy   tym,   by   pójść   razem   z   nim,   przestał   do   nich   mówić   i   podążali   za   nim,   i   nie 
zawracali. I stało się, że Henoch w burzy wzniósł się do nieba na ognistych rumakach i w 
ognistym   rydwanie."   Ta   podróż   w   chmury   dla   wszystkich   towarzyszących   mu   osób 
skończyła   się   śmiercią.   Następnego   dnia   bowiem   wyruszono   na   poszukiwanie   tych, 
którzy poszli za Henochem. "I szukali tego miejsca, z którego Henoch poszedł do nieba. 
I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała ziemia pokryta była śniegiem, a na śniegu były duże 
kamienie jakby też ze śniegu. A wtedy rzekli jeden do drugiego: "Dalej, odgarnijmy 
śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma pod śniegiem ludzi, którzy przyszli tu z Henochem." 
I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi. Szukali 
też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało się w roku sto 
trzynastym   życia   Lamecha   syna   na   Matuzalema,   że   Henoch   poszedł   do   nieba."   Po 
grzechu pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w 
zasadzie nie ma w tym już nic emocjonującego, ponieważ dotychczasowe interpretacje 
starożytnych tekstów wręcz najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy 
Pan   Bóg   miałby   z   kolei   przyglądać   się   bezczynnie,   jak   setki,   a   może   nawet   tysiące 
gapiów ginie w płomieniach, kiedy ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym 
zawinili ci ludzie? Słuchali swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i 
wreszcie towarzyszyli mu na miejsce startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na 
ognistych rumakach i w ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada 
pastwą  płomieni,   nawet  kamienie   bieleją   od   żaru,   rozsypując   się   w   biały   pył,  który 
wygląda jak śnieg. (Pewne odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają 
się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan Bóg miałby pozwolić niewinnym towarzyszom Henocha 
zamienić się w parę? Czyżby nie dysponował odpowiednią mocą, aby zabrać Henocha 
do siebie w sposób nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w 
płomieniach   wielu   ludzi,   wyłącznie   po   to,   aby   Henoch   mógł   wznieść   się   do   nieba? 
Wszystko   to   -   grzech   pierworodny,   potop,   wniebowzięcie   Henocha,   ale   i   kosmiczna 
podróż Abrahama - w żadnym razie nie pasuje do wyobrażenia dobrego Pana Boga. 
Dlaczego   wszechobecny   Bóg   musi   prosić   Abrahama   do   siebie,   aby   móc   z   nim 
porozmawiać? Bóg musi przecież wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, i czyjego ducha 
jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu Bogu statek kosmiczny, który wisi nad Ziemią i 
obraca się wokół własnej osi? Dlaczego Bóg musi najpierw wysyłać jakieś dwie postaci, 
aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść 
Henocha do nieba? Odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: przez opisywaną w owych 
tekstach osobę |Boga, czy |Najwyższego, nigdy nie rozumiano wszechobecnego Stwórcy, 
którego czczą wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego 
Boga przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce 
Boga,   czy   Najwyższego,   wstawimy   |pozaziemskich   |astronautów,   to   wszystkie   te 
działania, błędy i paradoksy od razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim były 
"upadłe   anioły"   i   dlaczego   odczuwały   taką   chęć   zaspokojenia   swych   potrzeb 
seksualnych.   Rozumiemy   przyczyny   potopu,   rozumiemy   życzenie   Najwyższego,   by 
rozmawiać   z   pojedynczymi   osobami   i   pojmujemy,   dlaczego   zginęło   tak   wielu   ludzi, 
którzy  nie posłuchali ostrzeżeń  Henocha. W tym kontekście  zrozumiały staje się też 
strach człowieka przed |Sądem |Ostatecznym, ów stały lęk przed wielkim sądem bożym, 
bo przecież Najwyższy obiecał, że kiedyś powróci. + Spotkanie na szczycie Ojciec Święty, 
głowa wszystkich  katolików  na  Ziemi  i  biskup  Rzymu,  ze   zdumieniem   spoglądał  na 
obcego, który w milczeniu stał po drugiej stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto 
pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - Nikt - odparł obcy bez cienia wahania, a 
wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek. - Kłamie pan - powiedział Ojciec Święty 
nienaturalnie   twardym   tonem,  a  jego   prawa  dłoń   powoli   sunęła   w   stronę   przycisku 
alarmu. - Nie chciałby się pan najpierw dowiedzieć, co mam panu do zaproponowania? - 

33

background image

spytał   z   uśmiechem   obcy.   Z   jego   niezwykle   ciemnych   oczu   emanowało   coś   dziwnie 
przyjaznego, a jednocześnie zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego chce pan 
zaproponować? - zapytał w końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego palce 
leżały już na przycisku alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu - 
odparł swobodnie obcy. W żadnym razie nie wyglądał na przestraszonego, raczej na 
rozbawionego.   -   To   chyba   najgłupsza   rzecz,   jaka   mogła   panu   przyjść   do   głowy   - 
stwierdził papież z uśmiechem. - Maszyny czasu to wymysły nadwerężonych mózgów. A 
po   kilkusekundowym   namyśle   dodał:   -   No   cóż,   w   Piśmie   Świętym   występują   opisy 
efektów przesunięcia czasu, na przykład w historii proroka Jeremiasza i jego młodego 
przyjaciela   Abimelecha.   Ale   tam   efekty   te   są   wynikiem   działania   Boga 
Wszechmogącego.  Kiedy  tak  na  pana  patrzę,   nie wygląda  mi  pan   na  anioła.  Papież 
spojrzał   na   obcego   nieomal   ze   współczuciem.   Rzeczywiście,   obcy   wyglądał   dość 
osobliwie. Miał czarną skórę, około dwudziestu pięciu lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu 
i kręcone włosy, jak każdy Murzyn. Mógł pochodzić na przykład z Senegalu, gdyż jego 
skóra była czarna jak sadza. Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na 
sobie czarne buty, czarne skarpetki, czarne spodnie, czarną koszulę i elegancko skrojoną 
czarną   marynarkę   z   szerokimi   klapami.   Czarny   w   czerni.   W   bardzo   sympatycznej 
twarzy błyszczały białe zęby jak dwa sznury egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, 
jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu i po piętnastu sekundach zmaterializuję 
ponownie?   -   spytał   obcy   z   uprzedzająco   grzecznym   uśmiechem.   Ojciec   Święty 
zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu dawały mu się we znaki. - Piętnaście 
sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. Obcy bez pośpiechu sięgnął do 
lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej płaski, błyszczący przedmiot. Był 
on nie większy od portfela, ale wyglądał na zrobiony z jakiejś ceramiki lub metalu. - To 
maszyna czasu - uśmiechnął się pojednawczo. - Proszę patrzeć prosto na mnie. Kiedy 
zniknę, niech pan łaskawie obserwuje sekundnik swojego zegarka. Następnie przycisnął 
matowo połyskujący przedmiot do prawej skroni... i już go nie było. Jego Świątobliwość 
zdumiał   się   tak   bardzo,   że   zapomniał   patrzeć   na   zegarek.   Kompletnie   zaskoczony 
podniósł się z miejsca, obszedł naokoło swoje ogromne biurko i zaczął się rozglądać po 
wszystkich zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy, chowając 
płaski przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za biurkiem, tuż obok 
fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka, 
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś 
trik. Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając 
czarną   głową.  -   Jako   przywódca   religijny   powinien   pan   przecież   polegać   na   swoich 
zmysłach, nawet jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie 
było trikiem, to niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem 
Pana Boga. W końcu aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. 
- Kto pana przysłał? Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? - 
Nie jestem ani aniołem, ani diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko 
obcy.   -   Przybywam   z   przyszłości.   Papież   z   trudem   zachował   zimną   krew.  Wreszcie 
powiedział: - Wie pan, mam pewne problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na 
przycisk interkomu na małym stoliku obok biurka. - Ależ oczywiście! - roześmiał się 
obcy,   wykonując   zapraszający   gest.   Ojciec   Święty   nacisnął   przycisk   i   poprosił   o 
przyniesienie   lekarstwa.   Następnie   zaproponował   obcemu   coś   do   picia   i   usiadł   przy 
wielkim   ciemnym   dębowym   stole   w   rogu   przestronnego   gabinetu.   Weszła   starsza 
wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała na obcego, nie odważyła się jednak o nic 
zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, stwierdził z ulgą: - 
No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny. Bo i jak tu 
mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan, przedostał się tutaj mimo gwardii szwajcarskiej? 

34

background image

Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli się za 
panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do 
tego   nie   dojdzie.   Widział   pan   przecież   przed   chwilą,   jak   zniknąłem.   Przekonujące, 
prawda? - To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie 
Ojciec   Święty.   Obcy   spojrzał   na   papieża   z   politowaniem,   a   potem   powiedział   z 
namysłem,   ale   i   pewną   stanowczością:   -   Jesteśmy   pierwszym   pokoleniem,   które 
opanowało tajniki maszyny czasu działającej tam i z powrotem. Nasz najznakomitszy 
umysł,   jeśli   idzie   o   badania   nad   wymiarami,   profesor   Clarke,   przed   kilku   laty 
teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się 
jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na stole prostokątny, błyszczący przedmiot. 
-   Obsługa   jest   dziecinnie   prosta   -   ciągnął   z   lubością.   -   Widzi   pan   tych   sześć 
mikroskopijnych   otworków?   Ostrym   metalowym   sztyfcikiem   może   pan   nastawić, 
poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund. Wystarczy lekko 
nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za razem, wsunął 
w  otworki niewielki  sztyfcik.  Na  górnej  krawędzi  dziwnego  przedmiotu   pojawiły  się 
liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 14 dni, 3 
godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w 
zadumie.   Po   chwili   rzekł   z   namysłem:   -   Cóż,   muszę   przyjąć,   że   jest   pan   agentem 
któregoś z mocarstw. Z pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja 
właśnie dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - 
Jeszcze tylko jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić 
maszynę   czasu,   musi   pan   przyłożyć   ten   przedmiot   do   prawej   skroni.   Impuls 
wyzwalający stanowią prądy mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze mówiąc 
te słowa, obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący 
przedmiot. Na sekundę przed tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do 
prawej skroni... i zniknął. Ojciec Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. 
Krople   potu   zrosiły   jego   pomarszczone   czoło.   Czterej   gwardziści   rozglądali   się 
bezradnie po pomieszczeniu, na koniec zaczęli rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i 
szturchać   pod   meblami.   Wreszcie   papież   przeprosił   strażników   stwierdzając,   że 
widocznie   nacisnął   guzik   alarmu   przez   pomyłkę.   Kiedy   gwardziści   opuścili   gabinet, 
Ojciec Święty przywołał jeszcze  na chwilę młodego oficera, wziął do ręki błyszczący 
przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby pan przyłożyć ten 
przedmiot do skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego, patrząc nic nie 
rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko i zwięźle: 
- Nic nie słyszę. - Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem i powodowany 
jakimś   mimowolnym   impulsem   przyłożył   przedmiot   do   prawej   skroni.   Ostatnie,   co 
ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego 
dnia, w samym środku Jerozolimy, będącej centrum religii żydowskiej, wydarzyło się 
niemalże   to   samo.   Chociaż   religia   żydowska   nie   zna   w   zasadzie   żadnych   władz 
kościelnych   w   zwykłym   sensie   tego   słowa,   to   jednak   naczelny   rabin   Jerozolimy 
uznawany jest za najwyższy autorytet dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w 
powietrzu, nikogo przy nim nie było. Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii 
Saudyjskiej.   Imam   z   plemienia   Koraisz,   najwyższa   instancja   religijna   dla   wielu 
milionów   wyznawców   islamu,   a   zarazem   prawdziwy   namiestnik   (kalif)   prawodawcy 
Mahometa,  zniknął  na oczach  czterech  mułłów   i  wysokiego  urzędnika  królewskiego. 
Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało mu się, jakby spadał w dół 
przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez potężny odkurzacz. Potem 
poczuł pod stopami ziemię, otaczał  go jasny blask, a skądś dobiegały hałasy i stuki. 
Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał albo udar 
mózgu.   Szybko   jednak   zorientował   się,   że   żyje.   Znajdował   się   w   niewielkim, 

35

background image

pozbawionym  okien  pomieszczeniu  -  światło  brało   się  nie  wiadomo  skąd.  Zdumiony 
imam zaczął się szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do 
siebie? A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany 
pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się niepewnie 
dokoła. Znajdował się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał trójkątny stolik mlecznego 
koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy osoby, 
stały na nim cztery butelki różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej 
osi   wielki   globus.   Temperatura   była   przyjemna,   powietrze   lekko   pachniało   ozonem. 
Imam z wahaniem postąpił kilka kroków, kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania, 
które dobiegły go już w momencie przybycia. Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego 
pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w 
tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w ścianie utworzyła się 
szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym 
kołnierzykiem. - Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie 
mógł uwierzyć w to, co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju 
- człowiek w koszuli z podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża 
podobny, ale przypominał  raczej  robotnika. Obydwaj mężczyźni  patrzyli  na siebie  i 
zanim imam zdążył wyrzucić z siebie potok arabskich słów, ten drugi otarł ręką pot z 
czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. - 
Czy jest pan tym, kim myślę, że pan jest? - spytał imam opanowanym tonem. - Yes. 
Jestem   głową   Kościoła   rzymskokatolickiego.   Z   kim   mam   przyjemność?   Imam 
zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali Muhammed 
Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie my jesteśmy? - Nie mam 
pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. Postąpił krok w stronę 
imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno 
nie macie nic wspólnego z tym, jak by to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła 
katolickiego zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem, 
nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę, 
że z dobrą godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani drzwi, 
chyba   że   same   otwierają   się   w   niesamowity   sposób.   Waliłem   we  wszystkie   możliwe 
miejsca.   Najpierw   pięściami,   potem   butem.   Nic   się   nie   da   zrobić.   -   Niepojęte! 
Niewiarygodne! - mruczał imam w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka słów 
po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża ze słowami: - Chyba jednak będziemy musieli 
współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że nakryto dla trzech osób. Spodziewa się 
pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj 
pogrążyli   się   w   myślach.   Nagle   tylna   część   pomieszczenia   zaczęła   migotać   i 
zmaterializowała się tam brodata postać w czarnej czapeczce z tyłu głowy. Jedną ręką 
postać zakrywała sobie oczy, jakby nie chciała nic widzieć. - Witamy! - Papież i imam 
niemal równocześnie skinęli głowami. - Zgodziliśmy się już, że będziemy rozmawiać po 
angielsku. Zechce się pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać 
było, że  natychmiast rozpoznał  obu  siedzących  przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął, 
potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam odchrząknął: - 
Piekło   raczej   nie.   Ktoś   zaprosił   nas   na   kolację!   Proszę   siadać   i   zaakceptować 
rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym problemów! Z głębokim 
westchnieniem   brodacz   zajął   miejsce   przy   stole.   -   Pan   jest   najwyższym   imamem   z 
Mekki, prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym rabinem Jerozolimy. - 
Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam tylko dowiedzieć się, kto 
nas tu zaprosił. - Chciałbym wiedzieć, który z was zorganizował to... hm... spotkanie - 
zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w samym środku bardzo ważnych 
zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił 

36

background image

imam. - A ja zniknąłem w obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili 
dzieje w pałacu w Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na papieża. - Bardzo 
przepraszam, drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił się u mnie 
pewien   Czarny.   Czarniejszy   niż   czarny.   Mówił   coś   o   maszynie   czasu,   a   ja;   słaby 
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się, 
że ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało mu się, 
jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś do skroni. Kiedy 
tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem stołu coś zamigotało 
i niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich rozmaite 
jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji 
danego kraju. Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i 
zaczął mamrotać łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z 
wahaniem   dotykając   ramienia   papieża.   -   Do...   -   papież   przesunął   wzrokiem   po 
obecnych. - Do |naszego Boga. Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie 
całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - 
zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was 
nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? - Ho, ho, ho! - huknął niegrzecznie 
naczelny   rabin.   -   To   przecież   wy   uprawiacie   tę   waszą   agresywną   politykę   i 
wychowujecie  fanatyków  religijnych! To przecież  wy chcecie  narzucić  reszcie  świata 
waszą wiarę! - Jest faktem, że Mahomet - chwała mu! - był ostatnim prorokiem, jakiego 
zesłał Allah - powiedział chłodno imam, patrząc swemu oponentowi prosto w oczy. - A 
więc my, muzułmanie, uważamy naszą wiarę za najnowszy stan woli Allaha... Imam nie 
zdążył dokończyć, bo nagle w pomieszczeniu pojawiły się wielkie trójwymiarowe obrazy. 
Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: wielopiętrowej 
wysokości   statki   kosmiczne   z   dziwacznymi   nadbudówkami,   groźnie   wyglądającymi 
występami i zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały do wielkich, 
znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. Kamera 
wniknęła do wnętrza kosmicznego osiedla. Trzej przywódcy Kościołów ze zdumieniem 
patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim basenie. Ich 
stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się miękka, a jednak nie 
pozwalała im zatonąć. Wyścigi w basenie były widać jakąś dyscypliną sportową. Od 
czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali 
się,   znów   się   podnosili.   Inna   kamera   pokazywała   wnętrze   wysokiej   wieży,   w   której 
ludzie unosili się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w 
wieży   współistniały   różne   pola   grawitacyjne,   ponieważ   niektórzy   z   ludzi   tańczyli   w 
powietrzu pełnymi gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem zatrzymać się i 
poszybować   w   górę.   Następnie   utworzył   się   jeden   wielki   obraz   wypełniający   pół 
pomieszczenia.   Wielotysięczny   tłum   ludzi   jak   pod   wpływem   zagadkowego   rozkazu 
uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży pochylili głowy, 
widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny 
sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze złożonymi rękami. W sekundę później 
rozbrzmiała muzyka. Dochodziła ze  wszystkich stron, początkowo miękka i łagodna, 
później coraz głośniejsza, wzbierająca w jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w 
utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. 
Klęczący ludzie zaczęli śpiewać, i chociaż żaden z trzech dostojników kościelnych nie 
rozumiał ich języka, to jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu 
wypełniły   pomieszczenie,   wibrowały   nie   spotykanymi   interwałami   i   tonacjami, 
przenikały   każdą   komórkę   ciała,   napełniały   umysł   uczuciem   niewypowiedzianej 
podniosłości.   Zupełnie   jakby   się   umówili,   trzej   przywódcy   religijni   podnieśli   się   ze 
swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden  przymus, żadna hipnoza, był to tylko i 

37

background image

wyłącznie  wynik wewnętrznego  poruszenia.  Kamery ukazywały twarze  pojedynczych 
ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty geometryczny kształt. Papież 
Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł 
na twarz z dłońmi odwróconymi ku górze, a rabin z Jerozolimy skrzyżował ręce na 
piersi i pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił 
się do swego Boga. Kiedy ludzie, widoczni w trójwymiarowej projekcji, podnieśli się z 
klęczek i powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy 
religijni.   Potem,   zupełnie   jakby   był   to   jakiś   uzgodniony   wcześniej   ceremoniał,   w 
milczeniu ujęli się za ręce, nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest 
jeszcze czwarta osoba: znany im już Murzyn. - Jak sądzicie, panowie, jak zareagują 
wyznawcy   waszych   religii,   kiedy   opublikujemy   zdjęcia   ukazujące   waszą   wspólną 
modlitwę oraz przyjazny uścisk dłoni? Przywódcy Kościołów  z ociąganiem rozłączyli 
splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic, 
ale   za   to   ludzkości   wszystko!   -   uśmiechnął   się   Murzyn.   -   Energicznie   protestuję 
przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem naczelny rabin. - Żądam, aby 
pan   natychmiast   odesłał   nas   z   powrotem!   -   Na   pewno   tak   się   stanie   -   uspokoił   go 
przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma po co, ponieważ nikt nie zauważy 
waszej nieobecności. Odstawimy was z powrotem w tym samym ułamku sekundy, w 
którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma jakiś 
określony   cel   -   włączył   się   do   rozmowy   papież   spokojnym   i   opanowanym   tonem.   - 
Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. 
My,   z  przyszłości,   wiemy,  że   w   najbliższych   latach   pojawią  się   dowody  na  istnienie 
rozumnego życia poza Ziemią. A jeszcze kilka lat później nawiązany zostanie kontakt z 
istotami pozaziemskimi. Wkrótce potem na orbicie okołoziemskiej zaroi się od obcych 
statków   kosmicznych.   Widzieliście   to,   panowie,   na   naszym   trójwymiarowym 
hologramie.   Był   to   przekaz   na   żywo,   transmitowany   zaledwie   kilka   minut   temu...   - 
Zaczynam rozumieć - powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na 
Allaha! - przerwał mu imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał go rabin. - Ależ, drodzy 
panowie,  bardzo   proszę!   -   uspokajał  Murzyn   z   miłym   uśmiechem.  -  Czy   Allah,  czy 
Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego 
Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie przyszłości, jego czcić będą żarliwie i z 
wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na trójwymiarowych obrazach, a 
nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru. 
Jeśli   tego   nie   uczynicie,   będzie   to   oznaczało   nieuchronny   zmierzch   religii,   które 
reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie w swoim gabinecie równie 
niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia 
powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem 
papież.   -   Albo   miałem   właśnie   halucynacje,   albo   z   moimi   oczami   jest   coś   nie   w 
porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał 
w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet, 
Ojciec Święty z ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane oparcie fotela. Czy on 
też   miał   halucynacje?   Spotkanie   z   imamem   i   naczelnym   rabinem   Jerozolimy...   to 
przecież   nie   mogło   być   naprawdę!   Papież   przejechał   dłonią   po   oczach   i   patrzył   na 
papiery   rozłożone   na   biurku.   Dopiero   teraz   zauważył   pewien   przedmiot,   którego 
wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca 
ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma się fotografie, tylko nieco grubsza. 
Najpierw z otwartymi ze zdziwienia ustami, potem z pełnym zrozumienia uśmiechem 
najwyższy   dostojnik   Kościoła   rzymskokatolickiego   wpatrywał   się   w   zdjęcie.   Był   to 
hologram o żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech przywódców 
Kościołów.   Kiedy   rozległ   się   dzwonek   telefonu,   papież   instynktownie   przeczuł,   kto 

38

background image

dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. - Czy pan też ma na 
biurku trójwymiarowe zdjęcie?  Krótko potem to samo pytanie zadał naczelny rabin 
Jerozolimy. + Powrót Bogów Nie jesteśmy oszukiwani,@ sami siebie oszukujemy. `rp 
Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć, boi 
się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. Widzi, jak 
bledną gwiazdy i jak rozbłyskują ponownie następnej nocy. Co leży między życiem a 
śmiercią?   Jakaś   zagadkowa   płaszczyzna,   stan   oczekiwania   na   przyszłe   odrodzenie. 
Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć  w oczy 
śmierci. A jednak lęk przed  śmiercią nie znika, ponieważ, jak dowodzą tego własne 
doświadczenia   życiowe   każdego   z   nas,   każda   nadzieja   jest   jedynie   mgiełką.   Lęk 
jednostki jest także obawą mas. Narody obawiają się wojny, błysku bomby atomowej, 
szalejących   obcych   żołnierzy,   załamania   się   równowagi   środowiska   naturalnego.   Z 
przerażeniem myślą o straszliwym wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu 
Ostatecznego.   W   Nowym   Testamencie   jego   nadejście   zapowiada   na   przykład 
Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i 
księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną 
wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia nawet wstępne 
oznaki,   które   będą   stanowiły   zapowiedź   Sądu   Ostatecznego   (Łk   21,   10-11,   25-26   ): 
"Powstanie   naród   przeciw   narodowi   i   królestwo   przeciw   królestwu.   Będą   silne 
trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki 
na niebie. [...] Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów 
bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w 
oczekiwaniu   wydarzeń   zagrażających   Ziemi.   Albowiem   moce   niebios   zostaną 
wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): 
"W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i 
kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice 
w   dziesiątym   miesiącu   będą   całkowicie   opuszczone;   kiedy   dzikie   zwierzęta   będą 
zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię Allaha Miłosiernego, 
Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy gwiazdy zostaną rozproszane; kiedy morza 
się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza się dowie, co sobie 
przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością opiewany jest 
nawet   w   chorałach   gregoriańskich,   w   owych   prostych,   a   przecież   jakże   cudownych 
pieśniach, które przenikają do szpiku kości i po dziś dzień śpiewane są w katolickich 
klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies irae, dies 
illa@   Solvet   saeclum   in   favilla:@   Teste   David   cum   Sybilla.  Quantus   tremor   est 
futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W gniewu dzień, w 
tę pomsty chwilę,@ Świat w  popielnym legnie  pyle:@ Zważ Dawida i Sybillę. Jakiż 
będzie płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.) 
Wraz ze zniszczeniem obwieszcza się, że przybędzie judex, Sędzia, jak na przykład w 
Ewangelii   według św. Marka  (Mk  13,  26-27 ):  "Wówczas   ujrzą  Syna Człowieczego, 
przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze 
swoich   wybranych   z   czterech   stron   świata,   od   krańca   ziemi   do   szczytu   nieba." 
Ewangelista   Łukasz   dodaje   jeszcze   jedno   zdanie   (Łk   21,   28   ):   "A   gdy   się   to   dziać 
zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie." 
Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie 
wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów Pisma Świętego. Jeśli zaś ktoś 
mnie zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to odpowiem, że nie wiem, ponieważ, 
jak wiadomo, każda religia w tym ziemskim domu wariatów twierdzi, że to |jej Pismo 
Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się nadejście niebiańskiego Sędziego, 
który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy ludzkie czyny i przewinienia 

39

background image

właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim  wybrańcom wolno będzie  nareszcie 
wejść   do   królestwa   niebieskiego,   pozostała   część   ludzkości   będzie   bita,   męczona, 
torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w swojej tzw. 
Apokalipsie,   ostatnim   tekście   Nowego   Testamentu.   Mowa   tam   o   złamaniu   siedmiu 
pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość spadają coraz to nowe plagi. Rozlegają 
się   głosy   trąb,   a   za   każdym   razem,   gdy   zatrąbią,   dzieją   się   rzeczy   straszliwe.   Przy 
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy 
drugim "wielka góra płonąca ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza 
stała się krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a 
"trzecia   część   okrętów   uległa   zniszczeniu"   (Ap   8,   6-9   ).   Udręczoną   Ziemię   czekają 
rzeczy jeszcze straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z 
niebia wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła 
wód. A imię gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi 
pomarło od wód, bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i 
Księżyc, a ludzi dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne 
- nie zabijając ich jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich 
łbach, z których pysków wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna 
więcej niż jedna trzecia ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie 
powinno   być,   ludzie   nadal   nie   są   skłonni   okazać   skruchy.   Nie   wiem,   jaki   to   mózg 
wyprodukował   te   koszmary,   czy   też   jakie   to   |wizje   dręczyły   apostoła   Jana   -   wiem 
natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz 
także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom 
Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej więcej jednolitą wersję. I tak na 
przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ), podobnie jak u Ewangelistów 
Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak 
włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, 
podobnie   jak   drzewo   figowe   wstrząsane   silnym   wiatrem   zrzuca   na   ziemię   swe 
niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i 
wyspa z miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i 
możni, i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do 
skał: "Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie [...]"." W 
dotychczasowych   dziejach   ludzkości   bywało   raczej   stosunkowo   skromnie,   wszystkie 
ludzkie  wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym  geograficznie  obszarze. 
Apokalipsa   św.   Jana   natomiast   obwieszcza   nadejście   ogólnoświatowego   zniszczenia, 
ostatecznego   wyroku   tego,   który   "mieszka   na   wysokościach",   czyli   właśnie   "dzień 
sądu",   "sądny   dzień",   albo   inaczej   "Sąd   Ostateczny".   Skąd   właściwie   wzięło   się   to 
dziedzictwo   myślowe?   Obrazy   straszliwego   sądu   zakończonego   |odkupieniem   dla 
wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz 
zawierających najohydniejsze plagi? W czyim umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |
wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, cóż to może być za dobrotliwy, by 
nie   powiedzieć   "wszechmiłosierny",   Bóg,   który   niejako   etapami   torturuje   i   zabija 
niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się w ogniu piekielnym? 
Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi wytwarzać rzeczy nie 
tylko   piękne,   ale   także   przerażające.   W   gniewie   ludzie   potrafią   wysyłać   swoich 
przeciwników   do   piekła,   wyobrażając   sobie   w   dodatku   to   piekło   ze   wszystkimi 
szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat, 
w którym będzie mu się lepiej wiodło. No i wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz 
udręki   inni,   niesprawiedliwi   i   źli,   bogaci,   grzesznicy   i   wątpiący,   podczas   kiedy   my 
siedzimy sobie w raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój 
los   wspaniały,   a   mój   parszywy.@   Gdyby   na   świecie   było   sprawiedliwiej,@   to   mnie 

40

background image

byłoby   wspanialej,   a   tobie   parszywiej.   Im   bardziej   parszywe   czasy,   tym   żarliwsze 
nadzieje na złoty wiek, w którym zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie 
uprzywilejowany.   Ponieważ   nigdy   nic   nie   bierze   się   z   niczego,   nawet   złoty   wiek, 
niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko 
możliwe, ktoś, kto dysponuje mocą zaprowadzenia porządku na tym padole. To jakże 
łatwo  zrozumiałe   z   psychologicznego   punktu   widzenia   pragnienie   sprawiło,   że   przez 
wszystkie   wieki   mnożyły   się   cudowne   reinkarnacje,   mnożyli   się   Mesjasze   i   prorocy. 
Poniżej   kilka   zdumiewających   przykładów.   Prorocy   naszych   dni   5   stycznia   1945   r. 
zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie transu ten 
"śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze ludzi, nie przeczytawszy w 
życiu   ani   jednej   książki   medycznej.   W   swoich   liczących   ponad   dwa   tysiące   stron 
"Readings" przekazał zdumiewające informacje na temat przeszłości  i przyszłości,  a 
także o swoich wielokrotnych reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na 
współczesności kończąc. O Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są 
miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan 
Andhra-Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię 
znaczy mniej więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez 
skorpiona i kiedy ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją 
Sai   Baby.   Był   to   wielki   indyjski   święty   z   zeszłego   stulecia.   W   wieku   lat   trzydziestu 
Satyanarayana Raju po raz pierwszy wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć, 
założył   własny   aśram.   Dziś   Sai   Baba   ma   w   swoim   rodzinnym   mieście,   250   km   na 
północny wschód od Bangaluru, największy aśram w Indiach, ponadto uniwersytet i 
znakomity szpital. Liczbę jego zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego 
temat napisano niezliczoną liczbę książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach 
zdumionych wiernych i przed kamerami |materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych 
uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też 
z przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy, Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie 
gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik "Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć 
zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby wkrótce potem odrodzić się w 
indyjskiej   krainie   Karnataka.   W   Grazu   w   Austrii   15   marca   1840   r.   miało   miejsce 
osobliwe   zdarzenie.   Wtedy   to   czterdziestoletni   wówczas   nauczyciel   muzyki,   Jakob 
Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie, choć z 
początku   z   pewnym   przestrachem,   nauczyciel   chwycił   pióro   i   przez   następne   lata 
zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś 
łączna liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej, 
tylko   25   i   liczy   sobie   10   tysięcy   stron   (45   ).   Lorber   zawarł   w   nich   różne   szczegóły 
przyrodoznawcze   i   astronomiczne,   które   dopiero   zostaną   odkryte,   podał   też 
zdumiewające komentarze zarówno do Starego, jak i Nowego Testamentu. Liczba jego 
zwolenników   wynosi   przypuszczalnie   kilkaset   tysięcy   osób   święcie   przekonanych   o 
prawdziwości słów swego proroka. Również w ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, 
wiosce  na   północny   wschód   od   Lahore   w   Pakistanie,   prorok   Hazrat   Mirza   Chulam 
Ahmad.   Dał   się   on   poznać   jako   łagodny,   miły,   umiejący   doskonale   pisać   i   mówić 
człowiek, i wreszcie założył ruch Ahmadiyya. Jest to islamska wspólnota po dziś dzień 
mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano nawet cuda. Jego 
zwolennicy   przysięgają,   że   Bóg   Wszechmogący   "obudził   go   do   życia   w   szatach 
wszystkich   poprzednich   proroków"  i   że   jego   przeznaczeniem   jest   być   "mesjaszem   i 
Mahdim dla chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla 
buddystów   oraz   odbiciem   wszystkich   poprzednich   proroków.   Odkupicielem   całej 
ludzkości" (46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w 
najwyższym stopniu zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i 

41

background image

uzdrowicieli, którzy nikomu nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, 
proroków   końca   świata,   którzy   od   niepamiętnych   czasów   zapowiadają,   że   właściwie 
dawno  już   powinniśmy   być   martwi.   Koniec   świata   to   stały   temat,   od   kiedy   istnieje 
człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i 
niewierzących   Jeśli   idzie   o   szarlatanów,   także   tych   kryjących   się   pod   płaszczykiem 
naukowości, to nie mam żadnych problemów z demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są 
one zbyt przejrzyste, zbyt związane z teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione. 
Nie   mam   problemów   nawet   z   prorokami,   takimi   jak   Jakob   Lorber,   Hazrat   Mirza 
Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż ten ostatni wręcz nazywa siebie 
"Bogiem".   Dla   ich   zdumiewającej,   powiedzmy   nawet   |uniwersalnej,   wiedzy   już   dziś 
istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej autorem jest francuski 
fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że materia i duch są 
nierozerwalnie   ze   sobą   związane.   W   każdym   atomie   -   a   dokładniej   w   elektronie   - 
zawarta   jest   cała   inteligencja   Wszechświata   (48   ).   Wyjaśnia   to   sprawę   |wiedzy 
proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama w 
sobie!   Problemy   zaczynają   się   dla   mnie   natomiast   na   zupełnie   innej   płaszczyźnie,   a 
mianowicie   religijnej.   Religie   zapowiadają   bowiem,   że   w   Dzień   Sądu   Ostatecznego 
niewierzący   zostaną   spaleni,   utopieni,   zabici,   zakłuci,   zatruci   ("gorzką   wodą"), 
zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem ziemi lub zmieceni z powierzchni przez inne plagi. 
Przepraszam   za   wyrażenie,   ale   Bogu   dzięki   dotyczy   to   tylko   niewierzących.   Tylko   |
których niewierzących, ja się pytam? Tych, którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A 
może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach sekty chrześcijańskiej? Tych, którzy 
jak na złość nie wychowali się w którymś z krajów arabskich bądź azjatyckich i nie 
znają   ani   świętego   Koranu,   ani   którejś   z   innych   nauk   buddyjskich   bądź 
hinduistycznych? A może tych, którzy w Japonii przyznają się do szintoizmu, albo tych, 
którzy   trzymają   się   przykazań   Księgi   Mormona?   W   tej   sytuacji   człowiekowi   samo 
narzuca  się  pytanie:  Dobry  Boże,   cóżeś   ty   najlepszego  uczynił?   Ludzie  czekają   na  |
Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może być? 
Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W 
sadze tej opiewa się powrót niemieckiego cesarza Fryderyka I Barbarossy. Tylko jego 
nam   jeszcze   brakowało   (49   ):   Niemiecki   Cesarzu!   Niemiecki   Cesarzu!@   Śpisz?   Nie 
widzisz? Wstawać czas!@ Pora kary, zemsty wraz! Cóż,  nie jest to nic nowego pod 
słońcem,   już   starożytni   Rzymianie   wyczekiwali   powrotu   swych   |boskich   |cesarzy, 
Augusta, Klaudiusza i Wespazjana. Nazywano ich "zbawcami świata" (50 ). Nawet o 
okrutniku  Neronie   jeszcze   przez  lata   po  jego   śmierci   powiadano,  że  odrodził  się  na 
Cyprze   i   przejął   we  władanie   wyspę.   Od   tego   rodzaju   |zmartwychwstańców,   którzy 
wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami i nikogo nie zbawili, wprost roi się w dziejach 
świata. Można ich pominąć. Nie można natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich 
religii.  W końcu wywierają one wpływ na myślenie całych społeczeństw  aż po dzień 
dzisiejszy.   Dla   całego   świata   chrześcijańskiego   Jezus   Chrystus   jest   |Odkupicielem,   |
Zbawicielem, który wprawdzie już dwa tysiące lat temu zbawił nas od tajemniczego 
grzechu  pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać na wysokościach" i 
wydać   na   nas   wyrok.   Jak   to   się   właściwie   stało,   że   Jezus   stał   się   Mesjaszem   dla 
chrześcijan,  natomiast dla  Żydów,  z  których  przecież  się  wywodził,  nie  ma  żadnego 
Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże by 
inaczej - tyle dziesiątków tysięcy tasiemcowych komentarzy, że muszę się tutaj skupić 
tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze 
pisemne   świadectwo   nadziei   mesjanistycznej,   które   równie   dobrze   mogło   powstać 
jeszcze wcześniej, spotykamy w tzw. napomnieniach z Księgi Izajasza", powiada teolog 
Ulrich Kellermann, który gruntownie przestudiował ten temat (51 ). U Izajasza znaleźć 

42

background image

można wprawdzie wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po 
tego proroka, aby wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię 
nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go 
imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie 
będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem, 
które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki." Czy Jezus 
był   Mesjaszem?   Próba   wyprowadzenia   z   tych   słów   idei   chrześcijańskiego   czy 
żydowskiego Odkupiciela to już szczyt wszystkiego! Nie tylko dlatego, że, jak wiadomo, 
po Jezusie wcale nie nastał pokój ("w pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest 
o "królestwie Dawida", w którym ma on rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po 
królestwie   tym   nie   ma   dzisiaj   śladu!   U   Izajasza   zdania   raz   pisane   są   w   czasie 
teraźniejszym ("Dziecię nam się narodziło"), raz w czasie przyszłym ("wielkie będzie 
Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło jeszcze oczywiście być 
na świecie w czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo hebrajskie, w którym 
napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające samogłosek. W 
każdym podręczniku hebrajskiego można też przeczytać, że w tej formie pisma nie ma 
gramatycznej formy czasu przyszłego (52 ). Tylko i wyłącznie dla ułatwienia lektury 
samogłoski   zaznaczano   małymi   kropkami   umieszczanymi   między   spółgłoskami.   W 
tekście pierwotnym używano czasu imperfectum (jako czas przeszły niedokonany) lub 
perfectum (jako czas teraźniejszy). Futurum (forma czasu przyszłego) jako samodzielnej 
formy gramatycznej w ogóle nie było. W zależności od woli i interpretacji tłumacza 
można   z   tymi   formami   zrobić,   co   się   chce.   W   ten   właśnie   sposób   z   perfectum 
consecutivum (następstwo czasów) robi się nagle - futerum! Oczywiście, w przypadku 
Izajasza uczeni ani razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, 
a które nie. Gdy jeden znawca pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle 
silnie zniekształcona w drodze przegrupowywania tekstu, opustek i wtrętów", to drugi 
twierdzi coś dokładnie odwrotnego, trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy 
prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to 
jednak wszystko roztrząsania teologiczne, do których od dawna już przywykłem. Nikt 
nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba innych mesjanistycznych proroctw, 
które   uzyskałyby   takie   znaczenie   w   dziejach   świata,   jak   te   z   Księgi   Izajasza   9,   5   i 
Daniela 7, 9. Także inne fragmenty niezwykle spornego tekstu Izajasza przywołuje się, 
by   przekształcić   Jezusa   w   |Mesjasza.   Ponieważ   nie   chciałbym   zanudzać   moich 
Czytelników cytatami z Biblii, ograniczę się jedynie do podania odpowiednich miejsc. 
Kto jest zainteresowany, niech sobie łaskawie sięgnie do Księgi Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6 ; 
11,   1-10   ;   35,   4-10   ;   40,   1-5   ;   42,   1-7   ;   49,   1-12.   Ani   odrobinę   nie   przesadzam 
stwierdzając, że nigdzie nie ma choćby minimalnie przekonującej wskazówki, która z 
Jezusa czyniłaby Mesjasza, nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię 
Jezus. Warunkiem jest jednak neutralne tłumaczenie Biblii, nie zaś to sporządzone na 
zamówienie danego Kościoła, gdzie słowa "Jezus" i "Chrystus" wstawia się zgodnie z 
potrzebą   tam,   gdzie   to   wygodne.   Inne   fragmenty   Starego   Testamentu   w   niczym   tej 
konkluzji nie zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których 
wprawdzie często jest mowa o przyszłym królestwie Izraela lub o dynastii Dawida, a 
także o oczekiwanym Zbawicielu i wielkim królu, ale nigdzie nie pojawia się imię Jezus. 
Zaprzęga się nawet proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest tym 
oczekiwanym   Mesjaszem.  Tyle  tylko,  że   Daniel   wyraża   się  równie  mgliście   jak   jego 
koledzy. Jako najbardziej charakterystyczny przytacza się fragment z rozdziału 7, gdzie 
czytamy (Dn 7, 13-14 ): "Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba 
przybywa   jakby   Syn   Człowieczy.   Podchodzi   do   Przedwiecznego   i   wprowadzają   Go 
przed   Niego.   Powierzono   Mu   panowanie,   chwałę   i   władzę   królewską,   a   służyły   Mu 

43

background image

wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie 
przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie." Sam prorok Daniel mówi w tym 
kontekście   o   "nocnych   widzeniach",   które   miał.   Widzi   różne   osobliwe   zwierzęta   z 
dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", przychodzi jakiś 
anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli w ogóle nimi 
są   -   w   żadnym   momencie   nie   zapowiadają   przyjścia   Jezusa.   A   jeśli   ktoś   w   tych 
niejasnych   sformułowaniach   chce   za   wszelką   cenę   odnaleźć   postać   Jezusa   jako 
Mesjasza, będzie musiał nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak 
się składa, że po Jezusie nie nastała ani jakaś wyjątkowa władza, ani królestwo, które 
"nigdy   nie   ulegnie   zagładzie".   Wiedzą   o   tym   oczywiście   także   teologowie,   toteż 
wymyślono  "wieczne   królestwo"  po  Dniu  Sądu   Ostatecznego.  Bo  przecież   skoro   coś 
jeszcze   nie   nastąpiło,   to   musi  przyjść   później.   Prawda,  jakie   to  proste.   Grunt,  żeby 
pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie zakończyłbym już spór o to, 
czy   Jezus   był   Mesjaszem,   czy   też   nie,   lecz   wówczas   zakuta   w   pancerz   krytyka   z 
pewnością   zarzuciłaby   mi,   że   zwyczajnie   i   po   prostu   pominąłem   najważniejsze 
fragmenty   wskazujące   na   Jezusa.   Bo   rzeczywiście,   ktoś,   kto   szuka   w   Starym 
Testamencie   Jezusa   jako   Mesjasza,   znajdzie   wieloznaczne   fragmenty   nie   tylko   w 
tekstach  Daniela, Salomona czy  Izajasza,  ale także  u proroka Micheasza,  młodszego 
współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie 
jest mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz" 
z rodu Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 
21-28   )   te   same   obietnice   (nadzieje)   powstania   zwycięskiego   Izraela,   któremu   inne 
narody będą niejako leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto 
wybieram Izraelitów spośród ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich 
stron, i prowadzę ich do ich kraju. I uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach 
Izraela, i jeden król będzie nimi wszystkimi rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem 
nad nimi [...] Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś będą 
moim ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan, który uświęca Izraela, gdy 
mój   przybytek   będzie   wśród   nich   na   zawsze."   Wszystko   to   są   całkiem   zrozumiałe, 
jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z Izraelem było bardzo 
niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici cały czas żywili nadzieję na 
jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii Dawida", a ich Bóg 
zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się współcześni ortodoksyjni 
Żydzi,   tak   wiele   niedoli   przysparzający   swemu   politycznemu   kierownictwu. 
Wskazywałem   już   na   to,   że   teksty   Ezechiela   stanowią   mieszaninę   redakcyjnych 
przeróbek i aż roją się od wtrętów różnych autorów z różnych epok. W jaki sposób 
można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i 
przypuszczalnie   na   zawsze   już   pozostanie   to   niedostępną   tajemnicą   dla   mojego 
udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 
Księga Ezdrasza, w których również pojawiają się zapowiedzi przybycia |Odkupiciela. 
Za część mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 
38-71. Prorok przekazuje w nich dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3 
nn) mówi o przybyciu "Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn 
Człowieczy, który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia 
wszelkie   skarby   tego,   co   jest   ukryte;   albowiem   Bóg   Duchów   wybrał   go   i   jego   los 
wszystko przewyższył przed Panem Duchów prawością na wieki. Ten Syn Człowieczy, 
którego widziałeś, podniesie królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich 
tronów; rozluźni cugle mocarzy i pomiażdży zęby grzeszników. Wypędzi królów z ich 
tronów   i   ich   królestw   [...]."   Są   to   wprawdzie   jednoznaczne   obietnice   dotyczące 
przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela, który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko, 

44

background image

że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani 
słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z apokryficzną Księgą Barucha oraz 9 
Księgą Ezdrasza: oczekiwanie Mesjasza - tak; jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus 
-   nie.   Na   koniec   tego   chaosu   jako   świadectwa  na   korzyść   Jezusa   teologia   wymienia 
Testamenty   dwunastu   patriarchów.  Są  to   również   teksty   apokryficzne,   zredagowane 
bezsprzecznie   w   okresie   wczesnochrześcijańskim.   Zwieńczeniem   tego   wszystkiego   są 
jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest już wtedy nie 
do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto przekopie 
się   przez   zwarty   gąszcz   teologicznych   rozpraw,   dostrzeże   w   starożytnych   tekstach 
żywione   przez   ich   autorów   przeczucie   i   żarliwą   nadzieję   na   jakieś   niesłychane 
wydarzenie,  które będzie  miało miejsce w przyszłości.  W tekstach proroków  oraz w 
Testamentach   dwunastu   patriarchów   miejscem   tego   wydarzenia   jest   jednoznacznie 
Ziemia,   natomiast   w   tekstach   apokaliptycznych   dzieje   się   ono   gdzieś   nad   Ziemią. 
Dlatego też teolog dr Werner Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei 
błyszczy na ciemnym tle, a w jego ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa 
postać:   Istota   Człowiecza,   Syn   Człowieczy,   Wybraniec   Sprawiedliwości,   Gwiazda 
Pokoju, Nowy Kapłan, Człowiek, Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż 
człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy Bóg [...] W jaki sposób pojąć postać o tak 
dziwacznych konturach?" W kręgu teologii żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem 
ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie osobą, lecz całym ludem Izraelskim 
jako   takim.   Inaczej   dzieje   się   w   teologii   chrześcijańskiej.   Tam   postać   Mesjasza 
utożsamiana   jest   z   "Synem   Bożym".  Tyle   tylko,   że   w   obu   teologiach   pozostaje   bez 
odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie lat? W 
końcu   nie   wystarczy   wskazać   na   proroków,  takich   jak   Izajasz,   Daniel   czy   Ezechiel, 
skoro   dokładnie   przecież   wiadomo,   że   ich   teksty   były   fałszowane   i   modyfikowane. 
Również odnoszące się do tych proroków datowanie jest bezsensowne z tego samego 
powodu   -   idea   Mesjasza   jest   zdecydowanie   znacznie   starsza   niż   wszyscy   ci   prorocy 
razem wzięci. To, co zapowiadają prorocy, to tylko formy tego oczekiwania, które w 
swym ludowym  sednie   istniało  już  od   momentu   wypędzenia   z  Raju.  Cała  barwność 
proroczych   opisów   funkcjonuje   na   podobnych   zasadach.   Prorocy   i   ich   późniejsi 
redaktorzy   pracowali   na   odziedziczonej   spuściźnie   myślowej   obejmującej   wspólną 
wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była już stałą składową, jeśli nie wręcz 
gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim jeszcze zapisano pierwsze słowo. 
Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, poza czas życia proroków" 
(57   ).   Teolog   Leo   Landmann   pisze,   że   "Izraelici   pozostawili   światu   trzy   prezenty: 
monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać prezent 
czwarty: wiarę w Mesjasza" (58 ). Stwierdzeniu temu można z całym przekonaniem 
zaprzeczyć.   Wiele   innych   starożytnych   ludów,   zarówno   tych   cywilizowanych,   jak   i 
prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W. 
Schomerns   pisał   (59   ):   "Do   elementów   służących   umocnieniu   i   pokrzepieniu   gminy 
chrześcijańskiej   należy   przeświadczenie   o   wyższości   chrześcijaństwa   nad   wszelkimi 
innymi   religiami,   ba,   o   absolutności   tegoż."   Uważam,   iż   tego   rodzaju   twierdzenia 
wymagają uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a jeśli po 
takich   studiach   ktoś   nadal   twierdzi,   że   chrześcijaństwo   "absolutnie   przewyższa" 
wszystko   inne,   czyni   to   z   potężną   dawką   wiary.   Wiara   jest   sprawą   indywidualną. 
Niemniej   jednak   przestrzegam   przed   niedocenianiem   innych   religii.   Przez   całe 
tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i 
nadal   są   źródłem   fascynacji.   Wszystkie   religie,   czy   to   przedchrześcijańskie,   czy   też 
pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia. Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają 
na znaki na niebie i na obiecany powrót swojego Mesjasza. Największą i niewątpliwie 

45

background image

najdynamiczniejszą   wspólnotą   religijną   z   czasów   pochrześcijańskich   jest   islam.   W 
świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci się wyraźnie jako proroka, nigdy 
jednak jako Mesjasza czy wręcz Bożego Syna. Islamski Mesjasz Sura 19 mówi o tym 
jednoznacznie:   "Oni   [niewierni]   powiedzieli:   "Miłosierny   wziął   Sobie   syna!" 
Popełniliście   rzecz   potworną!   Niebiosa   omal   nie   rozrywają   się   [...]   od   tego,   iż   oni 
przypisali Miłosiernemu syna. A nie godzi  się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!" 
(wersety 88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus, 
syn Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo 
wierzy w Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe 
nie chcą o tym słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach 
daleko-wschodnich.   Oczywiście,   wszystkie   wielkie   światowe  religie   mają  wspaniałych 
religioznawców, mądrych myślicieli i analityków. We wszystkich światowych religiach 
istniały   i   istnieją   znakomite   wyższe   szkoły   teologiczne   z   całą   armią   wielojęzycznych 
uczonych. Jako laika w sprawach teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci 
nieprzeciętnie   mądrzy   jajogłowi,   mający   do   dyspozycji   |ten   |sam   |materiał   |bazowy, 
dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków. Zarówno religia żydowska, jak i islam 
czy   chrześcijaństwo   powołują   się   w   swoich   egzegezach   na   |tych   |samych   proroków 
starożytności. I niech mi ktoś teraz powie, że egzegeza (objaśnianie) to nauka ścisła! 
Gdyby tak było, ze wszystkich zakątków świata nadchodzić powinny te same wyniki. 
Ponieważ   jednak,   pomimo   tych   wszystkich   wyższych   uczelni   teologicznych   różnych 
religii,   najwyraźniej   tak   nie   jest,   twierdzę,   że   żaden   z   tych   naukowców   nie   ma  już 
prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią wierzy, czy nie. Islam 
także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już sury 81 i 82. 
Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 104 ): "Tego 
Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy pierwsze 
stworzenie,   My   je   powtórzymy   [...]."   To   samo   dotyczy   "trąb"   z   Apokalipsy,   bo   w 
Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy 
grzeszników, niebieskookich!" Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta, 
którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie 
ukarali karą okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha: 
"Przyjdzie ona [obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w 
stanie   jej   odwrócić   ani   nie   będzie   im   dana   żadna   zwłoka!"  (Sura   Xxi,   werset   40.) 
Islamski   Mesjasz   nosi   imię   "Mahdi".   Zarówno   prorok   Mahomet,   jak   i   najróżniejsi 
imamowie   po   nim   zapowiadali   przyjście   |Mahdiego.   Imamowie,   czyli   najwyżsi 
przywódcy  duchowi islamu,  bezustannie  zapewniali,  że  błędem  jest spekulowanie na 
temat   ewentualnego   momentu   ponownego   przybycia   Mahdiego,   jest   to   bowiem 
tajemnica   znana   tylko   i   wyłącznie   Allahowi.   Podobnie   jak   to   się   dzieje   w   religii 
żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu przybyciu Mahdiego 
zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie rozważono na wszystkie 
sposoby.   Pewnego   razu   jakiś   obcy   zapytał   imama   al-Baqira   o   znaki   zapowiadające 
przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy kobiety zaczną się zachowywać jak 
mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi nogami na 
osiodłanych   koniach.   Będzie   to   wtedy,   gdy   przyjmowane   będą   fałszywe   wypowiedzi 
świadków, a prawdziwe wypowiedzi  świadków będą odrzucane; wtedy, gdy mężowie 
przelewać   będą   z   niskich   pobudek   krew   innych   mężów,   gdy   popełniać   będą   czyny 
nierządne   i   marnować   pieniądze   biedaków."   Jeśliby   trzymać   się   tych   kryteriów,   to 
Mahdi powinien był przybyć już dawno temu. Lecz, jak twierdzi ów islamski uczony, 
zanim przybędzie Mahdi, musi "wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających 
się za proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale 
ich liczbę szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu 

46

background image

panuje   taki   sam   chaos   na   temat   oczekiwanego   Mahdiego,   co   w   żydowskiej   i 
chrześcijańskiej na temat Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który powróci 
jako Mahdi, aby odnowić czyste społeczeństwo islamskie, to znów  - w  zależności  od 
dogmatyki - dwunasty imam, który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także 
na   temat   "kiedy"   i   "gdzie"   panuje   całkowita   niezgodność.   Mahdi   jest   najwyższym 
przywódcą ostatnich dni. Przybędzie "dwudziestej trzeciej nocy Ramadanu" (61 ), która 
to noc jest "nocą potęgi, w której odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na 
ziemię   aniołowie   Allaha".   Na   koniec   pozostaje   jeszcze   stwierdzenie,   że   wprawdzie 
wszystkie wielkie światowe religie  oczekują nadejścia Mesjasza, nikt jednak  nie wie, 
kiedy to ma nastąpić. Generalnie  można powiedzieć,  że  postać Mesjasza  wiąże się z 
gwiazdami,   firmamentem   i   wielkim,   ostatecznym   sądem   nad   ludzkością.   Mają   mu 
towarzyszyć   zastępy   aniołów,   ma   on   dysponować   niesłychaną   mocą   i   mieszkać   na 
wysokościach.   Czy   to   właśnie   jest   jądro   ludowego   przekazu?   Esencja   prastarej 
obietnicy: "Powrócimy"? Aby można było skonkretyzować tę nieśmiałą na razie myśl, 
potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy  chrześcijańskie apokalipsy. 
Teksty   z   innych   kręgów   kulturowych   niż   te   omówione   powyżej.   Słowo   "awesta" 
pochodzi z języka środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". 
Księga Awesta zawiera wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników 
Zaratustry. Sam Zaratustra miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba 
opuściła się góra oblana czystym światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił 
embrion Zaratustry do brzucha jego matki. Ponieważ religia Parsów była starsza od 
islamu, odmówili oni uznania Koranu za świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do 
Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z języków nowoindyjskich, w liturgii 
nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, spełniającym funkcję podobną 
do kościelnej łaciny w katolicyzmie. Parsowie stoją przed takim samym dylematem, co 
wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna czwarta pierwotnych 
tekstów Awesty. Składa się ona z księgi Jasna, zawierającej hymny recytacyjne, Jaszt, 
będących   hymnami   do   21   bogów,   zbioru   staroirańskich   mitów   z   późniejszymi 
uzupełnieniami zwanego Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz Widewdat, 
księgi   zawierającej   przepisy   dotyczące   zachowania   czystości.   Zachowały   się   one 
częściowo   w   przekazach   zapisanych   pismem   klinowym,  które   sporządzić   kazali   król 
Dariusz Wielki (550-486 przed Chr.), jego syn Kserkses (ok. 519-465 przed Chr.) oraz 
wnuk Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi, zwał się 
Ahura Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom Parsów, niebo 
gwiazdowe   podzielone   jest   na   różne   gromady   gwiazd,   prowadzone   przez   różnych 
dowódców.   Niebiańskie   hufce   poczynają   sobie   dość   wojowniczo.   Mowa   tam   o 
żołnierzach systemów gwiezdnych i bardzo wyraźnie o bitwach, jakie odbywają się we 
Wszechświecie. W najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę poszczególnych gwiazd 
(Afrigan   Rapithwin,   werset   13   nn)   (62   ):   "Gwiazdę   Tistrya,   błyszczącą,@ 
majestatyczną,   wychwalamy.@   Gwiazdę   Catavaeca,   której   podlega   woda,@   [...] 
wychwalamy.@   Wszystkie   gwiazdy,   które   zawierają   nasienie   wody,@   wychwalamy. 
[...]@   Wszystkie   gwiazdy,   które   zawierają   nasienie   drzewa,@   wychwalamy.@ 
Wychwalamy   te   gwiazdy,   które   nazywają   się   Haptoiringa,@   [...]   dające   zbawienie, 
stawiające   opór   Yatu,   wychwalamy   [...]"   Hymny   pochwalne   wydają   się   być   czymś 
więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów bowiem planety od 
samego   początku   były   "zwykłymi   ciałami   o   kulistym   kształcie".   Na   marginesie 
wspomnijmy: Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o ruchu planet 
wywołał   rewolucję   w   astronomii.   Od   najwcześniejszych   czasów   Parsowie   wznosili 
świątynie na cześć różnych bóstw i ich ojczystych światów. Atrakcyjna osobliwość: w 
każdej z tych świątyń istniał kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w 

47

background image

każdej świątyni obowiązywały inne szaty, a także odmienne rytuały. W świątyni Jowisza 
można się było pokazać jedynie w szatach uczonego lub sędziego, w sanktuarium Marsa 
natomiast Parsowie nosili szaty w barwach wojennej czerwieni i rozmawiali ze  sobą 
"dumnym tonem!" W świątyni Wenus śmiano się i żartowano, w świątyni Merkurego 
zaś   przemawiano   na   modłę   retorów   i   filozofów.   Za   to   w   świątyni   Księżyca   kapłani 
Parsów zachowywali się jak dziecinni zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni 
Słońca noszono brokaty, zachowując się "jak przystało na królów Iranu". Quadriga 
solis, rydwan zaprzężony  w cztery  skrzydlate konie, wywodzi się z irańskiego kręgu 
kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety kierują słonecznym rydwanem. W 
tekstach Awesty zaś pojawiają się hymny na cześć niebiańskich wozów i ich woźniców 
(Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez 
cienia@   pędzą   przez   niebiańskie   regiony   [...]@   szybciej   od   obłoków,@   szybciej   od 
ptaków,@   szybciej   od   strzały,@   które   wyprzedzają   wszystkich,@   za   którymi   pędzą 
[...]@   Gdy   któryś   jest   we   wschodnich   Indiach,@   atakuje   go,@   gdy   któryś   jest   w 
zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach, rozdział 10, werset 67nn, czytamy: 
"Który frunie uczynionym w niebiosach wozem, z kraju Arzahi do kraju Xanira [...] 
Białe,   leciutkie,   błyszczące,   mądre,   wiedzące,   bez   cienia   pędzą   przez   niebiańskie 
regiony". Jaszty  zaś  w rozdziale  10, werset 125 powiadają: "Wóz ten  ciągną  cztery 
rumaki,   białe,   jednobarwne,   spożywające   niebiańskie   pożywienie,   nieśmiertelne." 
Wszechświat   pełen   jest   tego   rodzaju   pojazdów   latających,   rozgraniczenie   zaś 
elementów,   takich   jak   "strzała",   "ptak",   "obłoki",   "niebiańskie   pożywienie"   itd. 
świadczy o tym, że Parsowie doskonale wiedzieli, o czym mówią. I, oczywiście, także 
Parsowie oczekują powtórnego przybycia swoich bogów. Z nieba mają zstąpić "istoty ze 
światła"   (64   )   i   zbawić   umęczonych   ludzi.   Zaratustra   osobiście   zadaje   swemu   bogu 
Ahurze Maździe pytanie na temat czasów ostatecznych, a ten mówi o końcowej walce 
dobrych   z   nikczemnymi.   Z   nieba   opuści   się   mnóstwo   towarzyszów   zwanych 
Pogromcami Wszechświata. Są nieśmiertelni, ich  umysł jest doskonałością.  Zanim  ci 
pomocnicy pojawią się na firmamencie, zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi, 
podniosą się straszliwe wichry i z nieba spadnie gwiazda. Po straszliwej bitwie, w której 
wezmą udział przybywające całymi zastępami wojska, rozpocznie się nowy złoty wiek. 
Ludzkość   nabierze   takiego   doświadczenia   w   uzdrawianiu   i   tak   znakomicie   będzie 
umiała   stosować  lekarstwa,  że   ludzie   "nawet  o  krok   od   śmierci   nie   będą  umierać". 
Różnica w stosunku do |Odkupicieli z innych religii na pierwszy rzut oka nie wydaje się 
istotna - z jednym może zastrzeżeniem, że tym razem w roli zbawców pojawiają się 
"Pogromcy   Wszechświata".   To  na  nich   się   czeka,   na   bogów   z   gwiezdnego   namiotu. 
Złoty Wiek W hinduizmie wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na 
mnogość bóstw. Tam u początku czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany |
Krtayuga lub |Devayuga. Wiek ten pod każdym względem był idealny, nie istni
ały bowiem choroby ani nieżyczliwość, kłótnia ani złośliwość, lęk ani ból. Wtedy - jak 
powiada   hinduska   tradycja   -   celem   ludzi   był   tylko   najwyższy   brahman,   nawet 
członkowie   czterech   kast   żyli   razem.   "Wszyscy   mieli   to   samo   umieranie,   ten   sam 
obyczaj, tę samą wiedzę, albowiem wtedy kasty wypełniały swoje obowiązki jednym i 
tym samym postępowaniem." Życie ludzi było po prostu idealne. Głównym zajęciem 
była asceza  i studiowanie pism. Nie istniała żadna materialna żądza.  Ludzie  kochali 
prawdziwą  mowę  i   prawdziwe  nauki,   nie   było  żadnego   bezprawia,  nikt   bowiem   nie 
odczuwał  ziemskich   pragnień.   Bhagavata-Purana,  jedno   z  wielu   dzieł   hinduistycznej 
literatury   religijnej,   przedstawia   ludzi   owego   Złotego   Wieku   jako   zadowolonych, 
przyjaznych, cierpliwych, łagodnych i pełnych miłosierdzia. Byli szczęśliwi, ponieważ 
nosili pokój we własnych sercach i na nic się nie skarżyli. Był to świat, jakiego nawet nie 
umiemy   sobie   wyobrazić,   ponieważ   człowiek   współczesny   miotany   jest   na   wszystkie 

48

background image

strony żądzami i pragnieniami. Co komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma 
się żadnych pragnień? Lecz ów Złoty Wiek hinduizmu służy tylko jakby za podstawę 
pewnego wyobrażenia, którego projekcja usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak 
samo jak było w "wymarzonym wieku", ma być także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4 
Brahmavaivarty-Purany   przedstawiony   jest   idealny   stan   wedle   nauki   brahmańskiej: 
świat, w którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie znają 
złośliwości ani niegodziwości. W Złotym Wieku hinduizmu ludzie byli piękni, mocni i 
cieszyli się nieprzemijającą młodością. Ten czas powróci. Hinduizm nie zna też pary 
prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma stworzył na podobieństwo istot 
boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z każdej z czterech kast. Pary te kochały się 
wprawdzie i odbywały ze sobą stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero pod koniec 
życia każda para wydała na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej 
za pośrednictwem seksu i bólów porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W ten 
sposób powstały istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości 
trwał tak długo, dopóki negatywne duchy, ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie 
zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano wprawdzie przepotężne i nieśmiertelne 
istoty,   jednakże   większość   z   nich   była   bardzo   podobna   do   ludzi   i   miała 
zindywidualizowaną naturę. Na czele ich wszystkich stał "Książę Wszechświata, który 
wszystkim   rządził"   (65   ).   Świat   bogów   hinduizmu   jest   jednak   tak   zróżnicowany   i 
powiązany tak ścisłymi związkami pokrewieństwa, że nie wystarczyłoby tu miejsca, aby 
tym   wszystkim   się   zająć.   Tak   czy   inaczej   najróżniejsi   bogowie   opanowali   nie   tylko 
podróże   kosmiczne,   ale   przeróżnego   typu   pojazdami   przemierzali   także   ziemskie 
przestworza. Wszystkie te latające obiekty były materialne, nie były tworami ducha ani 
też   nie   powstały   w   niczyjej   wyobraźni.   Latające   aparaty   wyposażone   w   dokonujące 
straszliwych zniszczeń systemy broni są opisane ze wszystkimi szczegółami w indyjskich 
tekstach   religijnych,   zwłaszcza   w   Wedach,   uważanych   za   najstarsze   źródło   języka   i 
religii.  Słowo weda znaczy  "święta wiedza". Wśród nich jest Rigweda, zbiór  tysiąca 
dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie stwierdza się jasno i 
wyraźnie,   że   owe   obiekty   latające   przybyły   na   Ziemię   z   kosmosu   i   że   to   bogowie 
osobiście wpoili ludziom wiedzę. W hinduistycznych tekstach występują, porównywalne 
|z |wojną |w |niebie z żydowskich legend, bitwy między bogami. Nie odbywają się one 
zresztą   w   jakimś   niezdefiniowanym   niebie   duchowej   szczęśliwości,   lecz   "na 
firmamencie", "nad Ziemią". Gwiezdne wojny W księdze Wanaparwan na przykład, 
będącej składową staroindyjskiego eposu Mahabharata, jako miejsce zamieszkania tych 
bogów   wymienia   się   (w   rozdziałach   168-173   )   wręcz   dosłownie   miasta   kosmiczne, 
krążące   wysoko   nad   Ziemią.   To   samo   mamy   w   rozdziale   3,   wersety   6-10,   księgi 
Sabhaparwan.  Owe  gigantyczne   twory   nosiły   nazwy  "Waihajasi",   "Gagankara"   czy 
"Kekara".   Były   one   tak   potężne,   że   promy   kosmiczne   -   wimana  -   mogły   wygodnie 
wlatywać przez wielkie wrota do ich wnętrza. W dodatku nie mamy tu do czynienia z 
jakimiś   mglistymi   szczątkami   tekstów,   których   nie   ma   jak   zweryfikować,   tylko   ze 
staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie 
po angielsku. Nieliczne  tłumaczenia  na niemiecki są wszystkie bez wyjątku znacznie 
okrojone.   W   tomie   Drona   Parwa   z   Mahabharaty,   strona   690,   werset   62,   można 
przeczytać, jak to trzy wspaniałej budowy wielkie miasta okrążały Ziemię. Siały one 
zamęt na Ziemi, ale także wśród bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, werset 77 
) (66 ): "Śiwa, który leciał tym wspaniałym pojazdem, składającym się ze wszystkich 
niebiańskich   mocy,   przygotował   się   do   zniszczenia   trzech   miast.   Sthanu   zaś,   ten 
pierwszy   [najgłówniejszy]   z   Niszczycieli,   ten   pogromca   Asurów,   ten   znamienity 
wojownik o niezmierzonej dzielności, którego podziwiają niebianie [...], wydał rozkaz 
zajęcia znakomitej i jedynej w swoim rodzaju pozycji bojowej [...]. Kiedy potem trzy 

49

background image

miasta   zeszły   się   na   |firmamencie   [ustawiły   się   w   korzystnej   pozycji   do   strzału], 
Mahadewa (Śiwa) przeszył je straszliwym promieniem z potrójnych [rażących] pasów. 
Danawowie nie byli zdolni przeciwstawić się temu promieniowi, który natchniony był 
ogniem juga i składał się z Wisznu i Somy. Kiedy wszystkie trzy miasta poczęły płonąć, 
Parwati pośpieszyła tam, by napawać się tym widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli 
między sobą "na firmamencie", dokładnie tak samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej 
legendzie.  Przypominacie  sobie  Państwo?  "Samael był  największym  księciem  pośród 
nich   w   niebie   [...].   I   poszedł   Samael   i   sprzymierzył   się   ze   wszystkimi   najwyższymi 
zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na 
Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? Opisał on bunt 
wśród aniołów, wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro starożytnej 
tradycji - bitwa na niebie, walka między bogami - jest najistotniejszym elementem, który 
sprawia, że naiwne wyobrażenie nieba zadomowione w religiach okazuje się farsą. W 
hinduizmie   człowiek   osiąga   szczęście   absolutne   poprzez   siebie   samego,   przez   własne 
bezustanne   odradzanie   się,   oczyszczanie   i   ulepszanie   swojej   karmy  aż   po   najwyższy 
stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w ostatecznej instancji od 
uniwersalnego boga Brahmy. Również Hindusi znają  ideę wielokrotnych  narodzin.  I 
tak, na przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów. 
Sprawa karmy, czyli przeznaczenia i reinkarnacji, to dla nas, ludzi kultury Zachodu, 
kompletna abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne 
odradzanie się w nowych postaciach, z jednoczesnym taszczeniem  z jednego życia w 
drugie wszystkich zasług i przewinień? Niesłychanie skomplikowana nauka o karmie 
została niezwykle precyzyjnie i szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest 
trzecią   co   do   wielkości   religią   w   Indiach,   obok   hinduizmu   i   buddyzmu.   Dżinizm 
wykształcił   się   w   północnych   Indiach   na   wiele   stuleci   przed   buddyzmem   i   do   V   w. 
rozprzestrzenił się na obszarze całego subkontynentu indyjskiego. Wyznawcy dżinizmu 
powiadają jednak, że właściwy moment powstania tej religii sięga tysiące lat w głąb 
dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i nieprzemijającą, nawet pomimo to, że na 
jakiś   czas   popadła   w   zapomnienie.   Zawarta   jest   ona   w   całym   szeregu   pism 
przedbuddyjskich, mających - nie da się tego inaczej określić - charakter legendarny. 
Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura dżinistyczna obejmuje żywoty 
świętych, pieśni mówiące o pradawnych stwórcach, jak też wszelkiego rodzaju przepisy. 
Dzieła te - porównywalne z Biblią - znane są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się 
na   45   głównych   grup   o   wręcz   niemożliwych   do   wymówienia   nazwach.   |
Wjahjaprajnaptjanga   wykłada   całą   naukę   dżinizmu   w   formie   dialogów   i   legend.   |
Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o pradawnych świętych, którzy wznieśli 
się na koniec do najwyższych istot niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi 
naukowe  i   pouczenia.   I   tak,   na   przykład,   Utpada-Purwa   traktuje   o   najróżniejszych 
substancjach, ich powstawaniu i przemijaniu (chemia). |Wirjaprawada-Purwa opisuje 
moce substancji bogów i wielkich mężów. W Pranawada-Purwa mamy medycynę, w 
Lokabindusara-Purwa wykłada się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W 
religii   dżinistycznej   są   też   Upangi   w   liczbie   dwunastu,   z   których   dowiadujemy   się 
różnych   szczegółów   na   temat   Słońca,   Księżyca   i   innych   ciał   niebieskich,   a   także   o 
istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego dodatku można się nauczyć 
- z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów. Nie brakuje też, 
oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga 7 ). Poza tymi pismami 
są   jeszcze   podobno   prastare   księgi,   które   kiedyś   istniały,   ale   zaginęły.   Wyznawcy 
dżinizmu   wierzą   w   każdym   razie,   że   pisma   te   przekazywały   sobie   ustnie   kolejne 
pokolenia   kapłanów.   Utrata   tych   ksiąg   nie   jest   dla   nich   rzeczą   specjalnie   bolesną, 
ponieważ bezustannie pojawiają się nowe inkarnacje dawnych proroków, którzy - jeśli 

50

background image

tylko czas i ludzie odpowiednio dojrzeją - ogłoszą treść owych zaginionych tekstów. Z 
pism tych przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a 
mianowicie: `ts * jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, 
*   jak   dokonywać   cudów,   *   jak   przemieniać   rośliny   i   metale,   *   jak   pokonywać 
przestworza. `tn Jeśli chodzi o to ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko 
znane   jest   także   z   indyjskiej   literatury   sanskryckiej.   Zainteresowanych   odsyłam   do 
mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). Według nauki dżinizmu obecna epoka, ta, 
w której żyjemy, jest zaledwie jedną z wielu. Wcześniej były już inne okresy dziejów 
świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 wedle chrześcijańskiej rachuby czasu - 
nastać ma nowa epoka. Takie nowe epoki obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, 
tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla nas epoki dopiero się narodzą lub też 
żyją już na świecie jako osoby dorosłe. Religijni przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że 
znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. Nieprawdopodobne daty Pierwszym z 
owych tirthankarów  był Riszabha,  który wędrował po ziemi legendarne 8400000 lat 
temu. Riszabha był gigantem i dożył podobno niesłychanie sędziwego wieku. Wszyscy 
kolejni patriarchowie byli coraz mniejsi wzrostem i dożywali coraz krótszego wieku. 
Mimo   wszystko   jednak   jeszcze   dwudziesty   pierwszy   z   nich   -   jego   imię   brzmiało 
Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku. Dopiero dwóch 
ostatnich z minionej epoki (Parśwa i Mahawira) osiągnęło "rozsądny" z naszego punktu 
widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko 9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24 
tirthankara,   dociągnął   zaledwie   do   74   wiosen   przy   wzroście   7   łokci.   Pojawienie   się 
tirthankarów dżiniści umiejscawiają w epokach tak odległych, że można dostać zawrotu 
głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w 
roku 500 i 750 przed Chr., natomiast okres działalności poprzednich można oszacować 
mniej więcej po tym, że Arisztanemi (drugi w kolejności) uszczęśliwił swoją obecnością 
naszą   staruszkę   Ziemię   przed   84000   lat.   Te   rzucone   ot   tak   sobie   liczby   powinny 
właściwie   skłonić   naszych   badaczy   mitów,   a   także   teologów,   do   nadstawienia   uszu. 
Dlaczego? Otóż dlatego, że po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo 
religijne,   zasadnicze   i   wspólne   jądro   tradycyjnych   przekazów   ludowych,   które 
rozpoznać   można   także   w   wielu   innych   świętych   i   mniej   świętych   księgach.   Oto   w 
telegraficznym skrócie próba odświeżenia pamięci Czytelników: Starobabilońska Lista 
królów (WB 444 ) wymienia w okresie od stworzenia Ziemi do potopu 10 królów. W 
sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. Po potopie "królestwo po 
raz kolejny zeszło z nieba" (68 ) i 23 królów, którzy objęli teraz panowanie, rządziło 
łącznie 24500 lat, trzy miesiące i trzy i pół dnia. Równie fantastyczne dane mamy na 
temat wieku biblijnych patriarchów. Adam miał żyć ponad 900 lat, Henoch miał lat 365, 
gdy uniósł się do chmur, jego syn zaś Matuzalem dociągnął do 969 lat. Na Ziemi. Nie 
inaczej  jest w starożytnym Egipcie.  Kapłan Manethon donosi, że  pierwszym boskim 
władcą Egiptu był Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to Kronos, 
Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród 
boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu innych 
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu - tynickich, przez 
lat 350. Rządy duchów  zmarłych i boskich  potomków  trwały 5813 lat." (69 ) Takie 
właśnie   niemożliwe   daty   potwierdza   także   starożytny   historiograf   Diodor   Sycylijski, 
który prawie dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł 
historycznych (70 ): "Powiadają, że od Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra, 
który   założył   w   Egipcie   miasto   nazwane   jego   imieniem,   upłynęło   ponad   10000   lat   - 
niektórzy jednak podają, że niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, 
potwierdzającego   niemożliwe   daty,   wymieńmy  Hezjoda.   Około  roku   700  przed   Chr. 
napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni 

51

background image

bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród bohaterów, półbogów miano noszący, 
¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami żyjący." `nv Tak więc, cytując daty 
podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w splendid isolation, lecz raczej w 
całkiem   dobrym   towarzystwie,   i   nie   muszę   nawet   powoływać   się   na   okresy   dziejów 
świata   i   niemożliwe   daty   znane   u   ludów   Ameryki   Środkowej.   Wiele   przekazów 
dżinistycznych   -   z   punktu   widzenia   dzisiejszej   wiedzy   naukowej   -   wydaje   się   wręcz 
rewolucyjnych.   Na   przykład   kala,   czyli   czas,   odgrywa   w   nich   taką   rolę,   jakby 
sformułował   ją   Albert   Einstein.   Najmniejszą   jednostką   czasu   jest   |ramaya,   co 
odpowiada   okresowi,   jakiego   potrzebuje   atom,   aby   przy   najwolniejszym   ruchu 
przesunąć się o własną długość. Dopiero niezliczone |samaya tworzą 1 |awalika, 1677216 
zaś - nareszcie coś policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 
naszym minutom. 30 muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i 
jedną noc - zupełnie jak u nas! Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) 
przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. 
Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest 
to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące lat i została pierwotnie przekazana 
przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 1 |paksza, czyli pół miesiąca, 
2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące odpowiadają jednej porze 
roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok, 8400000 lat to 1 |purwanga. 
Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |purwa (16800000 lat). 
Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto własne określenia 
otrzymują   wartości   czasowe   porównywalne   z   naszym   rokiem   świetlnym,   czyli 
odległością,   jaką   światło   pokonuje   w   ciągu   roku   (9461000000000000¬7¦km). 
Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie wiedzieli, że Majowie z Ameryki 
Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami i tak samo łączyli je z czasem we 
Wszechświecie   jak   wyznawcy   dżinizmu   w   dalekiej   Azji.   Dżiniści   przejęli   od   swoich 
niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie 
- a może nareszcie? - pozwalają zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej |karmy 
(ponownych   narodzin).   Mogę   w   tym   miejscu   zaprezentować   jedynie   skrótowe 
streszczenie   tej   nadzwyczaj   bulwersującej   i   zagmatwanej   nauki,   które   zawdzięczam 
podręcznikowi   napisanemu   przez   teologa   Helmutha   von   Glasenappa   (72   ).   W 
naukowych dziełach dżinistów czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni. 
Atom ten może łączyć się z innymi atomami w |skandha, które wówczas zajmuje kilka 
bądź   nieskończoną   liczbę   punktów   w   przestrzeni.   Dokładnie   to   samo   mówi   nasza 
wiedza. Dwa atomy tworzą najmniejszy model cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy 
cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek łączenia się poszczególnych atomów 
powstają   substancje   o   różnorodnej   gęstości.   Nauka   dżinistyczna   rozróżnia   sześć 
głównych typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne = niewidoczne * drobne = jeszcze 
niewidoczne   *   drobne-grube   =   niewidoczne,   ale   postrzegalne   węchowo  i   słuchowo  * 
grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć,  ale nie można ich dotknąć (np. cień, 
mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, olej) * grube-
grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, metal). `tn 
W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze uznawane są za coś materialnego, 
ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie zalicza się do 
kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że zbiory 
atomów trą o siebie." Nauka ta powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne" 
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, 
która wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy 
ponownych narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że 
każdy rodzaj materii - czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki 

52

background image

pierwsze   aż   do   poziomu   atomowego.   Atom   z   kolei   zna   jeszcze   cząstki   subatomowe, 
niejako podcząsteczki. Jedną z nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie 
10 do potęgi  23 drgań  na sekundę.  W ujęciu  |dżinistycznym  materia tego  elektronu 
byłaby   z   kategorii   "drobne-drobne".   Nie   jest   już   uchwytna,   a   w   dodatku   jest   |
nieśmiertelna. Atomy mogą wchodzić we wszelkie możliwe związki - zawsze jest przy 
tym   elektron.   Elektron   oddziałuje   jak   "duch   w   materii"   (73   ),   zupełnie   jak   pole 
magnetyczne czy fala radiowa, przenikające określone substancje. Myśli każdej istoty 
żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał angielski 
astronom   i   fizyk   Arthur   Eddington   (1882-1944  ).   Laureat   Nagrody   Nobla   zaś,   Max 
Planck (1858-1947 ), stwierdził: "Nie istnieje materia sama w sobie! Wszelka materia 
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz 
byt jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież musiało nas poprzedzać 
inne   życie,   z   którego   zostaliśmy   zrodzeni.   (Nawet   gdybyśmy   w   przyszłości   potrafili 
stwarzać   życie   sztucznie,   nie   zmienia   to   istoty   tej   reguły.)   Z   tego   wynika,   że   każde 
istnienie   stanowi   jedynie   ogniwo   długiego   łańcucha   istnień   przeszłych   i   przyszłych. 
Ponieważ nasze myśli kierują czynami, czyny z kolei pozostawiają ślady w naszym |
duchu. Dla lepszego porównania możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem 
magnetycznym, które przecież wpływa na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie 
nazywa się "duszą", jest zbudowaną z substancji "drobne-drobne" częścią materialnego 
ciała.   Część   ta   jest   tak   samo  odseparowana   od   ciała,   jak   elektron   od   jądra   atomu. 
Elektron wprawdzie zawsze należy do atomu, lecz nigdy nie wchodzą one ze sobą w 
styczność.   Atomy   mogą   zmieniać   swoje   położenie,   mogą   skupiać   się   w   gigantyczne 
łańcuchy cząsteczkowe, i zawsze towarzyszą im elektrony. Dziwnym trafem nie są to 
wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do atomu, na przykład 
kiedy   do   układu   zostanie   doprowadzona   energia   w   postaci,   powiedzmy,   ciepła.   W 
bilionowym   ułamku   sekundy,   kiedy   elektron   przeskakuje   z   atomu   do   atomu,   puste 
miejsce   po   nim   zostaje   zajęte   przez   inny   elektron.   Jest   to   wieczne,   nieśmiertelne 
"drobne-drobne",   drganie   poza   |materialnym   obrębem   atomu.   Dokładnie   tak   samo 
widzą   dżiniści   karmę   -   swoją   duszę.   Obojętnie,   dokąd   udaje   się   ciało,   czy   zostanie 
ostatecznie   spalone,  czy   zjedzone  przez  robaki,  karma pozostaje  nieśmiertelna.  Owa 
karma zawiera wszystkie informacje dotyczące  istoty żywej, do której należy. Żyjąc 
bowiem,   człowiek   myśli   i   czuje.   To   myślenie   i   odczuwanie   zostaje   przeniesione   na 
substancję   "drobne-drobne"   karmy   niby   grawiura.   Kiedy   karma   stanie   się   nowym 
ciałem, zawiera już informacje z każdego poprzedniego życia, aż po kres wieczności. 
Ponieważ   sens   życia   polega   jednak   ostatecznie   na   dążeniu   do   osiągnięcia   szczęścia 
absolutnego - zlania się w jedno z Brahmanem - karma wiedzie nas ku temu celowi 
poprzez niezliczone kolejne inkarnacje. Ten sposób myślenia wcale nie jest tak znów 
odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. Zdumiewać powinno 
właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że 
wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również nauczyciele dżinistów. 
Ostatnia   epoka   dziejów   według   rachuby   dżinizmu   (ta,   która   właśnie   teraz   trwa) 
zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z 24 tirthankarów. 
Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w stadium 
embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do macicy młodej królowej 
(74 ). Wszyscy niebiańscy Nauczyciele dawnych epok mają kiedyś powrócić, narodzeni 
w   nowych   ciałach.   Dżiniści   mają   nawet   wiele   dawnych   rycin   przedstawiających   24 
tirthankarę,   proroka   Mahawirę.   |Nad   procesją   ku   jego   czci   unosi   się   aż   pięć 
niebiańskich   statków.   Pomiędzy   ideą   oczekiwania   na   ponowne   przybycie   boga   u 
dżinistów   a   tą   samą   ideą   u   chrześcijan,   muzułmanów   i   Żydów   istnieje   pewna 
zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego 

53

background image

przybyciu wierzących czeka niebiańska szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W 
dżinizmie jest inaczej. Oni nie czekają na jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, 
lecz   na   wielu.  Owi  znani   jako  tirthankara   prorocy   powracają  w   kolejnych   epokach 
dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, nie jest tak, że panuje radość i 
obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna się nowa runda w grze 
Wszechświata.   Tirthankarowie   są   bardziej   pomocnikami   niż   odkupicielami. 
Przygotowują   ludzkość   do   każdej   następnej   epoki.   Dlatego   rodzą   się   jako   ludzie 
(przypomnijmy   sobie   Syna   Człowieczego   z   przepowiedni   Henocha),   ich   substancja 
jednak,   ich   karmiczna   wiedza,   pochodzą   z   Wszechświata.   To   nie   ziemskie,   lecz 
pozaziemskie   moce  wszczepiają   nasienie   lub   embrion  do  macicy   kobiety.  Chciałbym 
zauważyć   tu   na   marginesie,   że   ta   koncepcja   myślowa  istniała   już   na   setki,   jeśli   nie 
tysiące, lat przed narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że dżinizm 
zapożyczył   pomysł   od   chrześcijaństwa,   znającego   |niepokalane   |poczęcie.   Było   raczej 
odwrotnie! Kosmiczni Nauczyciele, jakimi są tirthankarowie, mogli być w posiadaniu 
wiedzy   astronomicznej   i   astrofizycznej.   Dlatego   dżinizm   operuje   danymi 
astronomicznymi, które nas zdumiewają. Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata 
można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg 
przemierza   w   ciągu   sześciu   miesięcy,   pokonując   w   jednym   mgnieniu   oka   2057152   |
jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane zależnie od swej gęstości: jedna 
gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak rzadki wiatr. Powyżej znajduje 
się absolutna pustka. Zupełnie tak samo mówi nasza współczesna wiedza: atmosfera, 
troposfera z tlenem i azotem oraz stratosfera z warstwą ozonową. Powyżej rozciąga się 
przestrzeń   międzyplanetarna.   O   ile   u   nas   powoli   zaczyna   zwyciężać   pogląd,   iż   we 
Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko człowiek, o tyle taka 
wiedza   w   dżinizmie   nie   jest   czymś   nowym:   cały   Wszechświat   zapełniony   jest 
najróżniejszymi   formami   życia.   Są   one   rozsiane   nierównomiernie   po   gwiaździstym 
niebie.   Ciekawe,   że   wprawdzie   na   wszelkich   możliwych   planetach   istnieją   rośliny   i 
najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych ruchach" 
(75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne właściwości mieszkańców 
poszczególnych światów. Nawet |niebo |bogów ma swą odrębną nazwę - nazywa się |
kalpa.   Mają   się   tam   znajdować   wspaniałe   latające   pałace,   ruchome   budowle, 
niejednokrotnie   dorównujące   wielkością   całemu   miastu.   Te   niebiańskie   miasta 
usytuowane   są   piętrowo   jedne   nad   drugimi,   mianowicie   tak,   że   z   centrum   każdego 
piętra we wszystkich kierunkach wylatywać mogą |wimana (niebiańskie pojazdy). Kiedy 
jakaś epoka dobiegła końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu 
nieba bogów rozbrzmiewa dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych 
3199999   niebiańskich   pałacach   również   rozbrzmiewają   dzwony.   Wówczas   bogowie 
zbierają się na naradę, jedni z miłości do tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z 
latających pałaców odwiedzają nasz Układ Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa 
epoka.   Czekanie   na   super-Buddę   W   buddyzmie   zasadnicza   idea   odkupienia   jest 
dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm istniał już |przed Buddą 
(560-480 przed Chr.). Słowo Budda oznacza w sanskrycie "oświecony, przebudzony". 
Właściwe  imię  Buddy   brzmiało   Siddharta.  Pochodził   on   z   arystokratycznego   rodu   i 
dorastał   w   luksusie   książęcego   pałacu   swojego   ojca   u   podnóża   nepalskiej   części 
Himalajów. W wieku 29 lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja. Opuścił ojczystą 
krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do prawdy. Lecz 
już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. Doznawszy 
oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął głosić 
swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli 
Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o 

54

background image

nich   w   swoich   mowach   pożegnalnych   (Mahaparinibbana-Sutta).   Jeden   z   nich,   jak 
przepowiadał Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać 
w szwach od ludności. Wioski i miasta będą zapchane ludźmi jak kurniki. W całych 
Indiach   będzie   84   tysiące   miast.   W   mieście   Ketumati   (dzisiejsze   Benares)   będzie 
mieszkał król o imieniu Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą 
tylko sprawiedliwością. Lecz za panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły 
Metteyya   (zwany   też   Maitreya),   pod   każdym   względem   jedyny   w   swoim   rodzaju 
"woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i ludzi - idealny Budda. Przepowiednia 
Buddy   o   przyjściu   super-Buddy   przypomina   dżinistyczną   koncepcję   powrotu 
tirthankarów.   Także   buddyzm   zna   najrozmaitsze   epoki,   które   przyrównuje   się   do 
obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej długości. Bardzo 
plastycznie   unaocznia   to   zapis   z   Anguttara-nikaya   (Iv,   156   )   (76   ):   "Są   cztery 
niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo 
trudno to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to tysiącleci albo setek 
tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo 
trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak  długo potrwa istnienie  świata, bardzo  trudno to, 
mnisi, wyliczyć [...] Jak długo trwać będzie  nowo powstały świat, bardzo trudno to, 
mnisi,   wyliczyć   [...]   Takie   są   cztery   niezmierzone   okresy   świata,   mnisi."   Koncepcja 
czterech - w dżinizmie sześciu - epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-
babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo odległe od siebie kultury posługują się tą samą 
liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność zwróciła uwagę historyka religii, profesora 
Alfreda  Jeremiasa.  Oto  przykład  (77  ):  Wedle   zapisków  babilońskich,  ale  też   wedle 
Berossosa,   kapłana   Baala,   pradawni   królowie   (Władcy   Nieba)   mieli   rządzić   przez 
tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu, Enlila, Ea, Sina i Szamasza 
zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach) staroindyjskich. Anu 4320 
- kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-juga 288000 Sin 2160 - 
treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga 144000 Adad 432 - maha-juga 4320000 
Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem składa, że 
kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o liczbę 
zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych 
przekazów.   Liczba   4320000   w   odniesieniu   do   maha-jugi   ("wielka   epoka")   jest   taka 
sama,   jak   ta   odnosząca   się   do   EN-ME-EN-LU-AN-NA,   trzeciego   prakróla   sprzed 
potopu. Panował on 12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. 
Pokrywa się to z liczbą lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-
AN-NA. Dociągnął on do bądź co bądź 8 sar, a jest to 28800 lat. W Grecji najstarszą 
wzmiankę o epoce świata znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat. Ta 
sama   zasadnicza   liczba   odpowiada   drugiemu   okresowi   panowania   sumeryjskich 
prakrólów   -   30   sar,   czyli   108000   lat.   Te   liczbowe   igraszki   nie   mają   wprawdzie 
bezpośrednio żadnego  związku  z koncepcjami ponownego przybycia tego czy  innego 
Odkupiciela,   potwierdzają   jednak   przynajmniej   wspólnotę   elementów   leżących   u 
podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje na to, że w zamierzchłych 
czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem nie da się wyjaśnić 
pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało leżeć w bardzo odległej 
przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka w księgach 
historycznych.  |Anu   to w  języku   sumeryjskim  "niebo".  Jednocześnie   jednak   Anu  to 
istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie 
o potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego 
pałacu Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad 
Ziemią,   Anu   jest   królem   wszystkich   bogów.   Jego   koroną   miał   być   Aldebaran, 
najjaśniejsza gwiazda gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś 

55

background image

czas opuszcza się na Ziemię, aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W 
mojej   analizie   koncepcji   ponownego   przybycia   Odkupiciela   psychologia   nie   jest 
pomocna w najmniejszym nawet stopniu. Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury 
znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała się ona z gwiazdami i |Zbawicielami 
spoza   Ziemi.   Dotyczy   to   również   idei   sztucznego   zapłodnienia   lub   wszczepienia 
embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości - to dziedzictwo myślowe 
musi   mieć   jakiś   wspólny   mianownik,   a   psychologicznie   nie   da   się   go   uchwycić. 
Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy super-Buddy, 
jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle się 
wiodło,   niezrozumiałe   natomiast   pozostają   powiązania   i   wspólne   szczegóły   w 
poszczególnych   koncepcjach.   Pragnienie   takie   nie   wyjaśnia   również   pisanych   w 
pierwszej osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A 
może ktoś będzie na serio twierdził, że Henoch po prostu wymyślił sobie imiona i funkcje 
zbuntowanych   aniołów?   A   może   podstawowa   jednostka   miary   do   pomiarów 
Wszechświata,   wynosząca   2057125   jojana,   przyszła   ot   tak   sobie   do   głowy   jakiemuś 
marzycielowi   pod   drzewem   figowym?   Równie   mało   nadają   się   do   psychologicznego 
wyjaśnienia   powtarzające   się   szeregi   cyfr   u   różnych   ludów.   Nie   pomoże   tu   żaden 
schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to samo dotyczy sztucznych zapłodnień i 
wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w pierwszej osobie. To, że wykształcone 
na   tej   bazie   religie   gloryfikują   później   swego   Zbawcę   jako   narodzonego   również   w 
wyniku   niepokalanego   poczęcia,   to   już   całkiem   inna   sprawa,   jak   najbardziej 
uzasadniona   z   psychologicznego   punktu   widzenia.   Do   dziś   chrześcijanie   wyznania 
katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to wierzyć, 
albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, że 
nie   da   się   dowieść   twierdzenia   przeciwnego   -   bo   i   jak?   Skąd   mamy   -   z   naukową 
ścisłością! - wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai 
Baba |nie |zostali zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak 
samo. Wszyscy wielcy bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób. 
W końcu nie mogli być gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I tak na przykład 
babiloński   władca   Hammurabi   (1726-1686   przed   Chr.)   miał   się   narodzić   z   nasienia 
złożonego w łonie jego matki przez Boga Słońca. Hammurabi został później wielkim 
prawodawcą. To on jest autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego, 
tzw. Kodeksu Hammurabiego. Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową stelę z 
wyrytym na niej tekstem prawa wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś 
znajduje   się   ona   w   paryskim   Luwrze.   Kodeks   Hammurabiego   składa   się   z   282 
paragrafów,   które   król-prawodawca,   jak   sam   twierdzi,   otrzymał   od   boga   niebios. 
Zupełnie   jak   Mojżesz,   który   swoje   tablice   z   dziesięciorgiem   przykazań   otrzymał   na 
świętej   górze   bezpośrednio   z   rąk   Boga.   W   przedmowie   do   swego   zbioru   praw 
Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel powołał go i przeznaczył do 
tego, by "zaprowadził w kraju sprawiedliwość, zniszczył nikczemnych i złych i zapobiegł 
uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście ludzie oczekują powrotu swego 
prawodawcy.   Patrząc   wstecz,   możemy   jedynie   stwierdzić,   że   Hammurabi   dokonał 
czegoś   szczególnego   i   wyróżniał   się   w   masie   swoich   współczesnych   niezwykłymi 
działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero |później 
wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z jego zbiorem praw, 
na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali. 
Najwyższy prawodawca jako arcykłamca? To zupełnie tak, jakby zarzucić kłamstwo 
Mojżeszowi,   kiedy   ten   twierdzi,   że   tablice   z   dziesięciorgiem   przykazań   otrzymał   na 
świętej górze osobiście od Boga. My, ludzie współcześni, przemądrzali i zarozumiali, 
"wiemy" oczywiście, że nasienie, z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie 

56

background image

może pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? 
Nikogo z nas przy tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod 
kątem   genetycznym.   Znamienne   dla   ludzkiej   logiki   jest   tylko   to,   że   z   taką   samą 
oczywistością, z jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi, 
takie same kontakty Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież 
co innego, prawda? Także asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam, 
w   którego   bibliotece   glinianych   tabliczek   odkryto  epos   o   Gilgameszu,   narodził   się   z 
dziewicy.   Był   synem   bogini   Isztar,   która   karmiła   go   piersią   w   dzieciństwie.   Isztar 
musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej 
cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, w dwóch skrywałeś twarz." Nie, nie 
mylą się Państwo: |cztery |piersi. Niejeden mógłby pozazdrościć. W swoich decyzjach 
król Assurbanipal powoływał się na "boskie wyroki" bogów, takich jak Bel, Marduk i 
Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość nauczyła się pisma. Na jednej 
z pieczęci cylindrycznych przechowywanych w paryskim Luwrze przedstawiono Nabu 
obok  Marduka. Główna świątynia Nabu  znajdowała się w  mieście  Borsippa i nosiła 
nazwę "Świątynia Siedmiu Przekazujących polecenia Nieba i Ziemi". Dziwne. Czy to 
wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które musiały powoływać 
się   na   "boskie   nasienie",   by   w   ogóle   znaleźć   posłuch   u   kapłanów   i   ludu?   Moim 
osobistym zdaniem - i tak, i nie. Na pewno nie każdy król i nie każdy twórca religii 
powstał za sprawą boskiego  nasienia - ale byli tacy w  owej nie dającej się datować 
przeszłości,   którzy   mieli   przeświadczenie,   iż   przekazują   potomstwu   specjalny   kod 
genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i 
przez kapłanów wiedzy, kryjącej w sobie tradycję będącą echem dawnej rzeczywistości. 
Przypomnijmy   sobie:   także   dynastie   egipskich   władców   miały   swój   boski   początek. 
Dawni dziejopisarze, ci, którzy pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez 
wyjątku podają, że  pierwsi królowie wyszli z rodu bogów. Dopiero od bogów  ludzie 
nauczyli się sztuki, astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język 
i pismo pochodziły od tych uczynnych niebiańskich istot (80 ): "Oni to bowiem jako 
pierwsi podzielili i ułożyli zrozumiały dla wszystkich język i obdarzyli nazwami wiele 
rzeczy, dla których nie było dotychczas określeń." Nie można przecież ignorować faktu, 
że   podobne   historie   występują   także   w   innych   tekstach,   których   wieku   nie   da   się 
określić. Weźmy Henocha! Berossosa z opowieścią o Oannesie! Naukę dżinistów! No i, 
oczywiście, także apokryfy Starego Testamentu! Tam również mowa jest o niebiańskich 
Nauczycielach, nawet jeśli określa się ich mianem "upadłych aniołów", i tam również, w 
kręgu tradycyjnych przekazów żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z 
ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii 
i   podchodzi   się   do   niego   z   dużą   niechęcią.   I   zaraz   zaczyna   się   łączyć   Ericha   von 
Dänikena z jakimiś idiotycznymi rasistami, zupełnie jakbym to ja był autorem pomysłu |
o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie wzięło się to z mojego ogródka - 
koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla wielu narodów są księgami 
świętymi. Na przykład Noe, który przeżył potop, wcale nie był byle kim. Wprawdzie 
jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten wcale nie spłodził swego syna. 
Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze zwojów znad Morza Martwego (81 ). Jest 
tam   napisane,   że   pewnego   dnia   Lamech   powrócił   z   podróży   trwającej   dłużej   niż 
dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu, zastał tam chłopczyka, który wyglądem nie 
pasował do jego rodziny. Miał inne oczy, inny kolor włosów i na dodatek inną skórę. 
Wściekły poszedł Lamech do żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie 
odbyła stosunku płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z 
|Synów |Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej, 
ni   więcej,   tylko   Matuzalem.   Ten   również   nie   znał   odpowiedzi   i   udał   się   z   kolei   do 

57

background image

swojego ojca, dziadka Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby zgadywać do 
trzech razy, kto nim był. Otóż właśnie - mój przyjaciel Henoch. Henoch mówi swemu 
synowi Matuzalemowi, aby Lamech uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę, 
ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli nasienie do jej łona. A to dlatego, że ów kukułczy 
podrzutek ma zostać praojcem nowej ludzkości po potopie. Nakazał Lamechowi nadać 
chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który 
potem   odleciał   ognistym   rydwanem   do   nieba   -   był   poinformowany   o   nadciągającej 
katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych na ziemię "Strażników Nieba". A kto 
przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci sami kosmonauci. Tego rodzaju 
przykładami   chciałbym   podbudować   koncepcję,   która   w   podobnej   formie   zapisana 
została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat temu! Prawdziwy 
krzyż pański z tymi niezliczonymi bożymi synami, których tabuny przewalają się po 
mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie wszędzie. Bogowie 
wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich dolinach, odgrodzeni 
od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej "Świętego z Góry" (82 ). 
Jednocześnie   bardzo   dokładnie   odróżniają   oni   trascendentalne   niebo   od   fizycznego 
firmamentu.   "Najstarszych   tybetańskich   królów   zwano   Niebiańskimi   Tronami.   Na 
polecenie   boga  zeszli   oni  na  Ziemię   i  po  okresie  panowania  powrócili   do  nieba,  nie 
zaznawszy   śmierci."   Dysponowali   niewyobrażalnym   orężem,   którym   dawali   nauczkę 
wrogom lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w 
ludowej tradycji. Zalicza  się  do niej  Klin  Grzmotu, do dziś  czczony  w  tybetańskich 
świątyniach. Musi się za tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe 
Kliny Grzmotu są realnymi przedmiotami, chociaż nie potrafmy sobie wyobrazić ich 
działania. Legenda o wielkim tybetańskim królu Gesarze powiada, że został przyjęty 
przez "Niebiańską Światłość". Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej 
niebiańskiej ojczyzny, oczywiście obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był 
za jednego z niebiańskich władców, tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy 
boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli 
za   właściwych   stworzycieli   człowieka.   Przed   ich   przybyciem   ludzie   żyli   jeszcze   jak 
zwierzęta.   W   genealogii   królów   Tybetu,   tzw.   Gyelrap,   wymienia   się   27   władców. 
Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu niebieskiego. Najstarsze pisma także 
sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o niemożliwym do 
wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł ze sobą z 
nieba niezrozumiałe pisma. Przed jego odejściem uczniowie zdeponowali owe pisma w 
jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" (83 ). 
Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że 
po prostu zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i 
srebra".   Wszyscy   mogli   zobaczyć   na   własne   oczy,   jak   Wielki   Nauczyciel   znika   w 
chmurach   na   swoim   metalowym   wierzchowcu.   Kłania   się   kolega   Henoch   ze   swoimi 
rumakami i wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte 
księgi   Tybetu   operują   |niemożliwymi   |liczbami.   Wymienia   się   w   nich   na   przykład 
czterech   wielkich   królów   nieba,   a   długość   życia   każdego   z   tych   królów   wynosi   całe 
dziewięć   milionów   ziemskich   lat.   W   różnych   rejonach   nieba   są   różne   miejsca 
mieszkalne,   do   których   dostać   można   się   po   długiej   podróży   przez   Kosmos. 
Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek czuje się, jakby miał do 
czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w czasie: Einstein żył 
w naszym stuleciu, tybetańskie zaś księgi |Kandżur i |Tandżur liczą tysiące lat (84 ). 
Występowanie powyższych koncepcji nie ogranicza się do rejonu geograficznego, który 
dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce Indianie myśleli 
podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. Działał on na 

58

background image

Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, myślistwa, 
budowania   chat,   wyrabiania   broni,   medycyny,   chemii,   no   i,   oczywiście,   także 
astronomii. Zanim zakończył swoją ziemską działalność i odleciał do gwiazd, obiecał 
powrócić   w   dalekiej   przyszłości   (85   ).   Miejmy   nadzieję!   Na   temat   boga   Majów, 
Kukulcana, wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko 
jedno: "Lud jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, 
że powróci. I tak właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak 
fragmenty łamigłówki z klasycznego kryminału. Nazwiska są inne, treść podobna. Nie 
trzeba  być  Sherlockiem  Holmesem, żeby  poskładać   je  w   całość.  W  moim   osobistym 
przekonaniu próby wmówienia nam, że różne ludy w różnych miejscach naszego globu 
przejęły swoje czekanie na powrót boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej 
żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu było najpierw? Księgi chrześcijańskie czy te 
inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de Cervantes, 1547-1616 ). Można dowolnie 
skakać po globusie, grzebać w przeszłości i wertować religijne teksty, a i tak zawsze i 
wszędzie   odnajdziemy   ideę   powrotu.   W   Chinach   Konfucjusz   ma   być   tym,   który 
przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między niebem a ziemią" (88 ), u 
aborygenów zaś w dalekiej Australii "pradawni niebiańscy bohaterowie" (89 ) nazywają 
się "Ngumyari" i "Wandina". Tubylcy z utęsknieniem czekają na ich powrót. Teraz 
brakuje   w   zasadzie   tylko   teologa   lub   psychologa,   który   wmówi   nam,   że   Chińczycy 
przejęli swoje koncepcje od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. No 
właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała 
umysły   preinkaskich   kapłanów.   Wedle   ich   przekazów,   Ziemię   odwiedził   niejaki 
Wirakocza   z   trzema   braćmi.   Uczyli   oni   Indian,   zakładali   osiedla   i   na   koniec   swej 
ziemskiej kariery powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90 
). No bo jakżeby inaczej? Ich potomkowie - władcy Inków - nazywali siebie "Synami 
Słońca".   Pierwsi   chrześcijańscy   zdobywcy,   czy   to   Pizarro   w   Peru,   czy   Cortez   w 
Meksyku, na początku witani byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to 
wykluczone, by Indianie dowiedzieli się tego od chrześcijańskich mnichów, wierzenia 
były już wcześniej. Bogowie z biletem powrotnym działali na całym globie, powiązane 
zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem w tym rozdziale, w najlepszym wypadku są 
co   najwyżej   wierzchołkiem   góry   lodowej.   W   poprzednich   książkach   przytaczałem 
tradycje Indian Hopi i brazylijskich Kayapó, sprawę japońskich figurek |dogu, treść 
świętej   japońskiej   księgi   |Nihongi,   legendy   Eskimosów   i   plemienia   Dogonów   z   Mali. 
Wszystkie te ludy znają niebiańskich  Nauczycieli  i wszystkie czekają  na ich  powrót. 
Majowie wyrazili to najzwięźlej,  co można przeczytać w Księdze  Kapłanów Jaguara 
(91 ): "Zstąpili z drogi gwiazd [...]. Mówili magicznym językiem gwiazd nieba [...]. Ich 
znakiem jest nasza pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, trzynastu 
bogów i dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma przybyć? 
Oczekiwanie ponownego przybycia jakichś bogów  było i pozostanie niepodważalnym 
faktem.   Sporne   pozostają   tylko   kwestie,   |kto   tak   naprawdę   ma   przybyć   i   |kiedy. 
Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu inne 
imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony". Pochodzi 
od   hebrajskiego   masziah   (gr.   christos),   którym   określano   namaszczonego   króla.   W 
kręgu religii żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on 
także   ma   przybyć   z   chmur.   Zwyczajny   człowiek,   który   zdobywa   później   władzę 
królewską, nie może zostać Mesjaszem, ponieważ już samo słowo "człowiek" zupełnie 
nie nadaje się do wyjaśnienia terminu "Mesjasz". Słynny profesor Hugo Gressmann 
napisał   w   swej   analizie   (92   ):   "I   jedno,   i   drugie   jest   raczej   wykluczone,   albowiem 
Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto przypisuje mu się preegzystencję." 
Czyli   że   istniał   już   wtedy,   kiedy   nie   było   jeszcze   ludzi.   A   oto   wspólne   elementy 

59

background image

wszystkich wyobrażeń Mesjasza: `ts * dysponuje wielką potęgą, * zaprowadzi nowy ład, 
*   jest   ucieleśnieniem   sprawiedliwości   *   jest   zainspirowany,   powołany   i   wykreowany 
przez   Boga.   `tn   W   zależności   od   religii   Mesjasz   jest:   `ts   *   synem   człowieczym, 
spłodzonym przez niebo (nasienie, embrion, karma niebian); mógł już raz przebywać na 
Ziemi, zostać "wzięty do nieba" i powrócić, * istotą pozaziemską, jedną lub wieloma; 
podobnymi   bogom   istotami,   które   już   wcześniej   przebywały   na   Ziemi.   `tn   W 
wyobrażeniu   chrześcijańskim   (Ewangelie   i   Apokalipsa   św.  Jana),   ale   też   żydowskim 
(Henoch   i   apokryfy)   oraz   w   muzułmańskim   Koranie   ponowne   przybycie   Mesjasza 
związane   jest   z   Sądem   Ostatecznym.   Na   niebie   pojawi   się   jakaś   |potęga,   której 
towarzyszą   wielkie   liczebnie   |hufce   |niebieskie.   Parsowie   nazywają   tę   potęgę 
"Pogromcami   Wszechświata¬)¦;   Sumerowie   mówią   o   bogu   "Anu",   który   powróci   z 
gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy tu, na dole, przywrócą 
dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy także powrócą i 
"uporządkują   znowu,   co   niegdyś   stworzyli".   Z   pojawieniem   się   tej   potęgi   wiążą   się 
zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra świecąca 
ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i znajdą 
się   na   skraju   wytrzymałości   nerwowej.   Na   Ziemi   nastąpią   niespotykane   klęski 
żywiołowe.   Będzie   dygotała   i   kołysała   się,   wody   mórz   "wpłyną   w   siebie",   zaczną 
wybuchać wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I 
co tak dokładnie będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co 
ludzie   powinni   wierzyć?   W   to,   co   przed   tysiącami   lat   przeżyli   ich   przodkowie   i 
zawierzyli swoim księgom, czy też w to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w 
swej zarozumiałej próżności? Każda ze współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do |
swoich świętych ksiąg. Jest to niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A 
więc, co logiczne, nie wszystkie te religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w 
błędzie. A co by było, gdyby tak |wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest 
znacznie starsza od Koranu, starsza od Nowego Testamentu, starsza od buddyzmu, a 
także od biblijnych proroków z okresu po potopie. Obietnica powrotu plącze  się po 
ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed potopu, od czasu dżinistycznych 
epok i "prakrólów" najróżniejszych ludów. Gdzie to się zaczęło? I raz jeszcze: W |co 
ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się lękać? |Kto powróci "z 
wielką   mocą   i   chwałą¬)¦?   Z   "niebiańskimi   zastępami",   przy   akompaniamencie 
straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być te skamieniałe ludzkie masy, które mimo 
takiej   demonstracji   siły   "nadal   nie   wierzą¬)¦?   Filozofia   paleo-SETI   potrafi 
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje 
wiele   kwestii   szczegółowych   i   potwierdza   prawdziwość   niejednego   tekstu.   W 
przeciwieństwie   do   religii   filozofia   paleo-SETI   w   najmniejszym   nawet   stopniu   nie 
wymaga   wiary.   Jej   koncepcje   można   weryfikować   i   odrzucać,   weryfikować   i 
przyjmować jako poprawne. A mimo to filozofia ta i tak przewyższa czymś wszelkie 
religijne   idee   powrotu   Mesjasza:   daje   się   racjonalnie   uzasadnić.  Good   bye,   tatusiu! 
Obcy   kosmonauci,   którzy   tysiące   lat   temu   przebywali   na   Ziemi,   nadając   ludzkości 
genetyczne przyśpieszenie, ci sami kosmonauci, którzy przewijają się przez starożytną 
literaturę   pod   postaciami   |bogów,   |aniołów,   |upadłych   |aniołów   i   innych,   w   którymś 
momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z |nimi odlecieli ponadto 
pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli słowa pożegnania. Co się 
mówi   tym,   którzy   pozostają?   Tym,   którzy   właściwie   również   chętnie   udaliby   się   w 
wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem a jego 
synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie 
ze   sobą   zabrać.   Matuzalem:   Ojcze,   czy   jeszcze   cię   zobaczymy?   Henoch:   Nie.   A 
przynajmniej nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli mi, że przez czas ich nieobecności 

60

background image

upłyną na Ziemi tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy 
przeznaczeni   śmierci?   Henoch:   Jesteśmy.   Ale   we   Wszechświecie   panują   inne   prawa 
czasu. Kiedy Strażnicy powrócą tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. 
Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? 
Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę 
linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste 
słońce   Strażników.   Tam   jest   inna   Ziemia,   piękniejsza   od   naszej.   Tam   się   udaję. 
Matuzalem: Ojcze,  zostałeś  wybrany, aby jako żywy człowiek cieleśnie iść do nieba. 
Zazdroszczę   ci.   Henoch:   Nie   jest   tak,   mój   synu:   Ja   nie   idę   do   nieba.   Niebo,   tak 
wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do nieba 
dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy 
między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość 
gwiazd.   Tam   w   górze   panuje   spokój   i   piękno.  Strażnicy   poruszają   się   po  niebie   na 
ognistych barkach. Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni. 
Musi tam być jak w niebie, nawet jeśli ty nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się 
pora pożegnania, mój synu Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać 
mojej mowy pożegnalnej. Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do 
miejsca, gdzie opuści się ognisty rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, 
mój   synu   Matuzalemie,   wyjaśniłem   ci   wszystko   i   przekazałem   wszystkie   księgi. 
Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ je bezustannie przepisywać i zważaj, 
by nie zmieniono ani słowa. Nawet jeśli ty, twoi synowie i wnukowie nie pojmiecie ich 
treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. 
Strażnicy   polecili   mi,   aby   nie   trzymać   tych   ksiąg   w   tajemnicy.   Dlatego   przekaż   je 
następnym   pokoleniom   świata.   Nawet   gdyby   podobna   rozmowa   rzeczywiście   miała 
miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom ludzi, którzy się zebrali, 
by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to następne pokolenia nie 
umiałyby   tego   zrozumieć.   Skoro   ktoś   potrafił   ulecieć   w   górę,   wmieszać   się   między 
cudownie   świecące   gwiazdy   i   znaleźć   tam   ojczyznę,   to   |musiał   "pójść   do   nieba". 
Przybysze   niedwuznacznie   dali   ludziom   do   zrozumienia,   że   |nie   |są   bogami   ("Nie 
uczynisz  żadnego  posągu   Boga swego!").  I  tak  nie  pomogło.  Następne  pokolenia,  ci, 
którzy już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla 
nich nie miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły 
jakieś istoty "z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko |
bogowie lub wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na 
Ziemię   i  pouczały   ludzi.  I   już   w  żądnych  interpretacji   umysłach  ludzi   narodziły  się 
anioły.   Ludzie   zawsze   szukają   sensu   -   nawet   jeśli   powstaje   przy   tym   bezsens.   Już 
wkrótce od reszty oddzielili  się bardziej  myślący ludzie.  Nazywano ich "mędrcami". 
Zupełnie   jak   w  przykładzie   z Kamieniem  Świętego  Berlitza,   mędrcy  z pokolenia  na 
pokolenie zmieniali odpisy tekstów, dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy 
mędrcy czytali opowieści o czymś, co błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i 
mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste, że mogło chodzić tylko o konia. Latającego. 
Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z nieba i robili z nich anioły. Wkrótce 
zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach aniołów. Raz były dobre, raz 
złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego tronu, i jeszcze inne, które 
wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i oddawały się uciechom seksualnym. Aby 
niezrozumiałe   uczynić   zrozumiałym,   nazwano   te   istoty   "złymi"   lub   "upadłymi 
aniołami".  Nadano  im   nazwy, takie   jak  "uwodziciele"   albo  "synowie  boga".  Teksty 
praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do 
Najwyższego.   I   tak   powstało   |wniebowzięcie.   Jeśli   pojawił   się   opis   wyglądu   statku 
kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o 

61

background image

siedzibę aniołów i tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces 
reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę teraz 
moje przeżycie:  Najpierw  widziałem chmury, a potem, kiedy wznieśliśmy się jeszcze 
wyżej,   zauważyłem   coraz   delikatniejszą   mgiełkę.   I   nagle   pojawiły   się   gwiazdy,   lecz 
wokół nas coś błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że musieli mnie podnieść 
z fotela. Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących 
kamieni. W dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie. 
Potem wszedłem do gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na 
zewnątrz,   tylko   podłoga   była   z   płytek,   spod   których   wydobywał   się   słaby   blask. 
Najpiękniejsza jednak była powała. Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem 
rozgwieżdżone niebo, a na nim Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i 
odbijali,   i   wykonywali   najrozmaitsze   prace.   Raz  jeszcze   musieliśmy  się  przesiąść   do 
większego gwiezdnego statku. We wnętrzu  wszystkie drzwi stały otworem, ale przed 
każdymi dostrzegłem niezliczone światełka. Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony 
drzwi.   Centralna   sterownia   okazała   się   olbrzymia   i   nie   do   opisania.   Pośrodku   na 
podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. Rozpoznałem na nim 
błyszczące   słońce   i   strażników   pracujących   na   zewnątrz   statku.   Na   fotelu   siedział 
Dowódca, okryty śnieżnobiałą szatą. Padłem przed nim na twarz, lecz on podszedł do 
mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "A więc to ty jesteś tym człowiekiem, 
który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi Henocha 
(14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie: Oto zaprosiły mnie w widzeniu 
chmury, i mgła uniosła mnie w górę, bieg gwiazd i błyskawice podnosiły i popychały 
mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie do 
nieba.   Wstąpiłem,   aż   zbliżyłem   się   do   muru,   który   zbudowany   był   z   kryształów   i 
otoczony   językami   płomieni;   i   zaczął   napawać   mnie   lękiem.   Wstąpiłem   w   języki 
płomieni i zbliżyłem się do wielkiego domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego 
domu były takie same jak wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. 
Jego powała była jako drogi gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był 
inny dom, większy od poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i 
zbudowany   był   z   języków   płomieni.   Odznaczał   się   on   pod   każdym   względem 
wspaniałością,   przepychem   i   wielkością,   tak   że   nie   potrafię   opisać   wam   jego 
wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A wyglądał jak obręcz; wokół 
niego było coś podobnego do świecącego słońca i co miało wygląd cherubów [...]. Siedział 
na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli słońce i była bielsza niźli 
sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje oblicze się zmieniło 
[...].   Podszedł   do   mnie,   wypowiedział   słowa   pozdrowienia   i   rzekł:   "Tyś   jest   syn 
człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu 
Cóż   za   tragedia,   kiedy   kosmonauci   stają   się   "aniołami"   i   "cherubami",   oficerowie 
"archaniołami", dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos, 
gdy zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy 
robi się "nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim 
tronem,   sam   dowódca   zaś   "wielkim   dostojnikiem".   Wręcz   kojący   wydaje   się   w   tej 
sytuacji fakt, że w cytowanym fragmencie nie występuje sam "Pan Bóg". Byłoby to 
zresztą   co   najmniej   niestosowne,   bo   przecież   Henoch   pisze:   "Podszedł   do   mnie, 
wypowiedział słowa pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego gościa, 
podając mu prawicę, to widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No 
więc poprzestano na "wielkim dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego 
rodzaju   porównanie   tekstów   jest   niedopuszczalne   -   mówi   się,   że   trzeba   to   widzieć 
inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie "trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, 
jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy zapominać, że jądro ich treści powtarza się w 

62

background image

tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha 
znali ogromne odległości międzygwiezdne. Wiedzieli przecież, że podróż do domu i z 
powrotem do naszego Układu Słonecznego pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób 
mieli   to   uzmysłowić   ludziom?   Pewnie   pokazali   rozgwieżdżone   niebo   i   powiedzieli: 
"Teraz odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie  to w swoich księgach, przekażcie  to 
swoim   potomkom,  niech   wszystkie   pokolenia   o   tym   pamiętają:   Wrócimy!"   A   kiedy 
ludzie   zaczęli   się   dopytywać,   |kiedy   to   obcy   pojawią   się   ponownie,   czy   po   upływie 
miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili zapewne odpowiedzi. Po 
prostu   sami   dokładnie   nie   wiedzieli.   "Przybędziemy   ponownie   -   kiedyś!   Cały   czas 
bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli ponownie 
niszczyć   rodzaju   ludzkiego."   A   kiedy   ludzie   pytali,   po   czym   poznają   moment   ich 
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie 
to wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy. 
Dla ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. 
Ludzie,  którzy  są na to przygotowani i oczekują  nas, ci, którzy  rozumieją znaki  na 
niebie, będą się cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni 
szczęściem,   ponieważ   przyniesiemy   im   nowy   ład.   Inni   jednak,   którzy   deformowali   i 
fałszowali   teksty,   ci,   którzy   zmuszali   swoich   bliźnich,   by   im   wierzyli,   ci   wpadną   w 
panikę. Będą czuli strach przed  nami i swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i 
zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to daremne, albowiem bogów nie ma." Ale, 
oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją 
się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o pozostawienie swoich śladów w wielu 
miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych częściach globu sporządziły zapisy tych 
wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi nadejść taki moment, że ludzkość zacznie 
wymieniać informacje w skali globalnej. Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne 
jądro   wszystkich   tych   różnorodnych   przekazów.   Ludzie   będą   musieli   zacząć 
porównywać. Dwa dodać dwa po prostu  zawsze  jest cztery.  Na tej  właśnie  zasadzie 
myślenie w duchu filozofii paleo-SETI wprowadza przewartościowanie wartości. Ma to 
swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. Każda z 
tych grup została inaczej wychowana, lecz w jednym punkcie wszyscy przedstawiciele 
obydwu grup są zgodni: jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Jak 
doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych od siebie grup 
jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył Ziemię w 
ciągu (symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył rośliny i 
zwierzęta,   jako   ukoronowanie   swego   dzieła   stworzył   człowieka.   A   zatem   jesteśmy 
koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku trwającego 
miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie 
formy bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo |sapiens. Jesteśmy 
szczytową formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach jesteśmy najwięksi. Jedyni 
w swoim rodzaju i nie do pobicia w całym Wszechświecie. Superosobniki stanowiące 
koronę stworzenia i szczytową formę ewolucji. Istoty pozaziemskie nie są tu nikomu 
potrzebne, nawet jeśli opisami ich działań ociekają wszystkie istniejące święte księgi. 
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe 
grona najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym 
blaskiem i błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak 
nakładające się na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze 
oceany. Ludzkość jest przerażona, zaszokowana, zalękniona. Na |coś |takiego nie była 
przygotowana.   Ani   wierzący,   ani   niewierzący.   A   właściwie   dlaczego?   Chrześcijanie 
pognają   do   swoich   kościołów   i   będą   pytać   księży:   "Czy   to   Sąd   Ostateczny?" 
Muzułmanie   będą  wznosić   modły  do  Allaha   i   żarliwie   wierzyć,   że   to   wraca  Mahdi: 

63

background image

nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi 
z kolei zapełnią synagogi, będą zasypywać pytaniami swych rabinów, cała Jerozolima 
będzie jednym wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się 
z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i 
wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś momencie ugiąć się przed faktami: 
statki   kosmiczne   istot   pozaziemskich   zajęły   pozycje   wokół   Ziemi.   Wierzący   będą 
wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który powrócił, że to, co 
rozgrywa   się   nad   chmurami,   jest   jedynie   przygrywką,   że   to   jedynie   zapowiadane 
niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi im ich 
wiarę!   A   ponieważ   |wszyscy   wierzący   |wszystkich   religii   oczekują   każdy   |swojego 
Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i 
każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |
chcą sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |
mogą.   I   nagle,   nawet   nie   wiedząc   kiedy,   stają   się   niewierzącymi.   Okazują   się   zbyt 
zakamieniali,   aby   poradzić   sobie   z   nowymi  (a   przecież   zarazem   starymi  jak   świat!) 
faktami. Nie potrafią ich przetrawić, są niezdolni do prowadzenia zgodnej z duchem 
czasu  globalnej polityki, nie mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej, 
uniwersalnej   religii.   I   tak   wierzący   w   religię   stają   się   niewierzącymi   w   realia.   Nie 
potrafią   już   cieszyć   się   życiem,   zbyt   głęboka   jest   ich   frustracja.   A   w   istotach 
pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać ten fakt - widzą w 
najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego pojawił się nad 
chmurami,   aby   zachwiać   podstawami   ich   wiary,   aby   poddać   ich   próbie.   Umrą 
zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w 
realia, czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale 
nie   muszą   już   wierzyć,   ponieważ   teraz   już   wiedzą,   zaczynają   się   wspaniałe   czasy. 
Dotychczas   ludzkość   czerpała   wiedzę   jednokierunkową   drogą   wiodącą   z   przeszłości. 
Uczono się z historii, z doświadczeń ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to 
pochodziło   z   przeszłości.   Teraz   dochodzi   do   tego   wiedza   z   przyszłości:   wiedza   istot 
pozaziemskich.   One   mają   nasze   problemy   za   sobą.   Nasza   przyszłość   jest   dla   nich 
przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej skarbnicy. Jak rozwiązaliście 
problem zanieczyszczenia środowi
ska?   Jak   zapobiegliście   groźbie   eksplozji   demograficznej?   Jaka   religia   panuje   we 
Wszechświecie   i   jak   powstała?   Jak   napędzacie   swoje   statki   kosmiczne   i   jak   działa 
międzygwiezdne   radio?   Jak   powstrzymać   raka   i   jak   przedłużyć   życie?   Jaki   system 
polityczny   jest   najsprawiedliwszy   i   jak   karzecie   swoich   przestępców?   W   ten   sposób 
opuszczamy jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na ośmiopasmową autostradę. 
Kiedy   Wszechświat   otworzy   przed   nami   swoje   wrota,   rozpocznie   się   prawdziwie   |
niebiańska epoka. Ale, jak mówię, tylko dla wierzących, przepraszam, dla tych, którzy 
potrafią   pogodzić   się   z   realiami.   Przewartościowanie   wartości   -   nowa   filozofia   idei 
ponownego przybycia - już rysuje się na horyzoncie. Religie będą się buntowały, nazwą 
mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale za nic nie przyznają, że to właśnie 
one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten stan oczekiwania, że to one właśnie 
bezustannie majstrowały i dłubały przy osobie Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, 
który   ma   przybyć   -   aż   wreszcie   nadawał   się   do   ustawienia   w   szklanej   gablocie. 
Wszystkie inne szklane gabloty zostały  strzaskane. Religia przeciw  religii.  Zawsze  w 
interesie   danej   religii   leżało   uznawanie   własnej   nauki   za   jedynie   prawdziwą   i 
sprzedawanie jej jako mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy nie brałem udziału w 
tym festiwalu zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi przysłowie? "Wielkie 
rzeczy pomału... zaczynają wychodzić nosem¬)¦! W scenariuszu ponownego przybycia 
istot   pozaziemskich   byłoby   nawet   miejsce   dla   starożytnych   proroków.   Tych 

64

background image

oczekiwanych przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet buddystów z ich 
super-Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że 
podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej 
potędze i genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów. W każdym razie na 
pewno   wyprzedzają   nas   o   całe   tysiąclecia,   bo   inaczej   nie   mogliby   (oni   lub   ich 
przodkowie)   odwiedzić   nas   w   zamierzchłych   czasach.   Współczesna   historia   nauki   i 
techniki uczy, że wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i bardziej 
skuteczne.  Dowodzi tego  technika komputerowa z jej  coraz bardziej  miniaturowymi 
procesorami,   miliardami  bitów   przetwarzanymi   w   ciągu   sekundy   i   coraz   większymi 
mocami   obliczeniowymi.   Dla   porównania:   w   połowie   lat   osiemdziesiątych   najlepsze 
komputery   klasy   PC   osiągały   szybkość   przetwarzania   danych   wynoszącą   kilka 
megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per Second; megaFLOPS = 1 milion 
FLOPS).   Wielkie   komputery,   takie   jak   Cray-2,   osiągały   na   początku   lat 
dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard FLOPS). 
W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w 
literaturze   fachowej   mówi   się   już   o   komputerze   C-5,   pracującym   z   szybkością   100 
gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1 
bilion   FLOPS)   i   prowadzi   się   całkiem   poważne   rozważania   nad   komputerami   o 
szybkości 10 teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć 
lat   w   procesie   rozwoju?   Zaledwie   drobna   kropka   na   linii   dziejów.   Co   będą   umiały 
komputery za 50 lat? Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie 
można   z   nimi   rozmawiać.   Będą   błyskawicznie   i   bezbłędnie   tłumaczyć   z   dowolnego 
języka świata na inny język. Będą komputery sądowe, które wydadzą wyrok szybciej, 
lepiej,   bardziej   prawidłowo   i   sprawiedliwiej   niż   ludzie.   Komputery   będą   budować 
komputery,   a   telewizor   w   pokoju   ustąpi   miejsca   trójwymiarowemu   obrazowi 
holograficznemu. Z kolei genetycy osiągnęli postępy, o jakich biologowie starej szkoły 
nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić 
wszystkie choroby dziedziczne u noworodków, dzieci w łonie matki czy wręcz przed 
zapłodnieniem. Będą mogli - jeśli prawo i etyka dopuszczą do tego rodzaju badań - 
konstruować   ludzi   o   ściśle   określonych   właściwościach,   prawdziwe   dzieła   sztuki 
tworzone   według   genetycznych   projektów.   Nazywa   się   to   "zabawą   w   Boga", 
zapominając   przy   tym   jednak   o   dwóch   rzeczach:   Bóg   (a   raczej   bogowie)   Starego 
Testamentu   stworzył   człowieka   "na   swój   obraz   i   podobieństwo".   A   więc   |
zaprogramował go takim, jakim chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem 
zrobił to samo z jeszcze paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że 
taki bóg nie może mieć nic wspólnego z Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy 
zaś,   którzy   "bawią  się   w  Boga",  są  równie  mało  tożsami  ze   Stworzeniem  i   duchem 
Wszechświata, co bogowie z mitologii. Dla małpy komputer może być czymś niemal 
boskim   -   a   przecież   wcale   tak   naprawdę   nie   jest.   Czymże   zatem   jest   prognoza 
przyszłości   w   perspektywie   lat   pięćdziesięciu   wobec   rozwoju   naukowo-technicznego 
trwającego tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości mówią o 
ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te istoty 
pozaziemskie są dzisiaj, skoro już wówczas potrafiły "wdrukować" zarodkowi przed 
narodzinami   określone   właściwości?   Może   umieją   podłączać   się   bezpośrednio   do 
mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz materiał genetyczny, że po 
tylu a tylu pokoleniach uwolni on prastare informacje, udostępni je mózgowi? Może od 
niepamiętnych   czasów   drzemią   w   nas   informacje,   które   obudzą   do   życia   dopiero 
konkretne  bodźce  przenikające  do świadomości? Jak  by  to mogło wyglądać? Każdy 
współczesny genetyk wie o istnieniu tzw. odpadków genetycznych (junk). Rozumiemy 
przez to bezsensowne i bezużyteczne odcinki DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego). 

65

background image

Wydają się bezsensowne dlatego, ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca. 
Normalnie łańcuchy DNA zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których 
pasują końcówki odpowiedniej pary. Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w 
Bernie, jako doskonałe porównanie proponuje klocki lego. Człowiek ma w zasobach 
swego   DNA   ponad   110000   aktywnych   genów,   wśród   nich   mnóstwo   odcinków 
"odpadków genetycznych". Ale czy naprawdę są to odpadki? A może te porozrywane 
odcinki mają jakieś ściśle określone zadanie, którego genetykom nie udało się dotąd 
poznać?   Trudno   sobie   wyobrazić,   po   co   ewolucja   przez   całe   miliony   lat   miałaby 
reprodukować nie nadające się do niczego "genetyczne odpadki". Chociaż coraz więcej 
zagadek udaje nam się rozwikłać i dokonujemy coraz to nowych odkryć, to jednak nasza 
wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo to zachowujemy 
się tak, jakbyśmy wiedzieli  wszystko. Dlatego  też nie  przeszkadzają  mi zapowiadani 
przez   dżinizm   prorocy,   tirthankarowie,   tak   jak   nie   przeszkadza   mi   super-Budda. 
Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich cudów w Indiach nie złości mnie 
w najmniejszym stopniu. Może po prostu zakodowana w nim informacja odrobinę za 
wcześnie ujrzała światło dzienne? Wiemy przecież z doświadczenia, że niektóre geny w 
człowieku uruchamiają określone procesy dopiero w odpowiednim czasie. Sześcioletni 
chłopiec   nie   będzie   miał   brody,   nie   osiąga   też   dojrzałości   płciowej.   Dopiero   kiedy 
organizm spełni określone warunki fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów 
określone hormony, które dopiero teraz sterują pojawieniem się zarostu i osiągnięciem 
dojrzałości płciowej. Informacja o zaroście była jednak zawarta w genach przez cały 
czas. Drzemała już w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej 
pojedynczej   komórce.   Informacja   istniała   przez   cały   czas   -   tylko   organizm   musiał 
dojrzeć. Może z "genetycznymi odpadkami" jest tak samo? Może spoczywają w nich 
informacje,   które   czekają   tylko   na   odpowiedni   sygnał   -   jakiś   bodziec   -   aby   się 
uaktywnić?   W   technologii   komputerowiej   wypróbowuje   się   już   "atomowe 
przełączniki", w których wykorzystuje się pojedyncze elektrony do inicjowania procesu 
binarnego.   Te   zdumiewające,   pracujące   z   prędkością   światła   przełączniki   odkryli 
radzieccy fizycy Konstantin Lichariew i Aleksander Zorin. Efekt zwany SET (Single 
Eleciron   Tunneling)   został   już   dowiedziony   eksperymentalnie   i   uważany   jest   za 
"czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro 
jednak   elektron   może   służyć   jako   "przełącznik"   w   procesie   przetwarzania   danych, 
równie dobrze może posłużyć do uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej. 
Ponieważ, z jednej strony, nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z 
drugiej   zaś   dysponujemy   dość   pokaźną   liczbą   bardzo   dawnych   informacji, 
zapowiadających zarówno pojawienie się |proroków, jak i |powrót |bogów, to niejako 
samo nasuwa się pytanie, jak, w jaki sposób, możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście, 
możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, lecz jest to sprzeczne z naturą naszej 
inteligencji,   ponieważ   oznaczałoby   ni   mniej,   ni   więcej,   tylko   nierozumne   odrzucenie 
wszystkich   istniejących   tekstów   i   świadectw   wielkich,   starych   religii.   Obojętne 
odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - to bardzo 
nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich tak 
zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką 
Wszechświata. Stanowimy element pewnej kosmicznej gry i naszym przeznaczeniem jest 
odkryć, jaka jest nasza rola, i tę rolę odegrać. Inaczej bardzo szybko wylądujemy na 
śmietniku.   Powrót   w   innychŃ   kształtach   Filozofia   paleo-SETI   interpretuje   ideę 
mesjańską   jako   powrót   tych   istot   pozaziemskich,   które   w   zamierzchłych   czasach 
zaszczyciły wizytą naszych praojców. Aby złagodzić szok wywołany tym powrotem, jako 
forpoczta   wysłani   zostaną   ludzkości   |prorocy,   z   zadaniem   przeprowadzenia   akcji 
uświadamiającej. Prorocy ci mogą czerpać swoją wiedzę w najrozmaitszy sposób, na 

66

background image

przykład: `ts 1. Sami są istotami pozaziemskimi w ludzkim przebraniu. 2. Są ludźmi, 
którzy  w fazie  zarodka zostali  odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz ("synowie 
człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, przy czym uaktywni 
się ona dopiero wówczas, gdy spełnione zostaną określone warunki (przykład: zarost). U 
różnych osobników dzieje się to w różnym czasie. 4. Albo też cała ludzkość nosi w sobie 
genetyczną  informację,  ale   bodziec  wyzwalający  przyjdzie  tym  razem  spoza   Ziemi   i 
będzie dotyczył tylko określonych osobników (przykład: "przełącznik atomowy"). 5. Od 
samego początku tylko pojedynczy ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną 
przez   istoty   pozaziemskie.   6.   Genetyczna   informacja   zawierająca   wiedzę   o   istotach 
pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym osobnikom dopiero w czasie, który 
kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty wydaje mi się najmniej 
prawdopodobny,   ponieważ   w   końcu   wszyscy   pochodzimy   od   tych   samych   rodziców, 
obojętnie, czy przyjmiemy, że byli to symboliczni Adam i Ewa, czy też prarodzice z 
okresu   po   potopie.   Wariant   szósty   nie   jest   wprawdzie   wykluczony,   ale   wysoce 
hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte 
dzieci zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi." 
Czyżby Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym 
wiedział? Od |Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że 
prorocy serwują nam w swoich liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają 
jak żywcem wzięte z science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 
1-10 ) czytamy: "I piąty anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na 
Ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię, 
[...]. A wygląd szarańczy: podobnie do koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi 
miały jakby pancerze  żelazne,  a łoskot ich skrzydeł jak łoskot wielokonnych  wozów 
pędzących   do   boju.   I   mają   ogony   podobne   do   skorpionowych   oraz   żądła;   a   w   ich 
ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy rozdziały dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ): 
"I   nastąpiła   walka   na   niebie:   Michał   i   jego   aniołowie   mieli   walczyć   ze   Smokiem.  I 
wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już się miejsce dla nich w 
niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł 
i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, a z nim strąceni 
zostali jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, miała być 
podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy  specjalista wie, że  to nieprawda. Jak 
można wyczytać w  artykule w  tygodniku  "Der Spiegel",  "większość  ewangelickich  i 
wielu katolickich speców od Nowego Testamentu jest co do tego zgodnych" (95 ). "Tajne 
objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z 
lat 90-100 po Chrystusie. Oczywiście, zespół ów nie wziął sobie tego tekstu z sufitu, tylko 
skompilował   na   podstawie   znacznie   starszych   dokumentów.   Podobne   opisy,   jak   w 
Apokalipsie, spotykamy w apokryfach, głównie (ale nie tylko) u Henocha, krótkie ich 
fragmenty także w Starym Testamencie, na przykład w Księdze Daniela. Po raz kolejny 
wskazuje   to   na   istnienie   jakiegoś   wspólnego   starszego   źródła,   z   którego   tak   wielu 
zaczerpnęło swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i 
przeżyć   okropną   wizję.   Czy   na   pewno   musiał?   Nie   będę   tu   sięgał   do   psychologii, 
ponieważ   niezbyt   ją   cenię,   a   ponadto   wiem,   że   za   jej   pomocą   można   dowieść 
wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie. 
O   wiele   bliższa   rzeczywistości   wydaje   mi   się   myśl   następująca:   Otóż   wszyscy 
widzieliśmy   filmy   |Gwiezdne   |wojny   oraz   |Star   |Trek.   Dziś   już   wiemy,   ile   można 
wyczarować   za   pomocą   techniki   i   trików   filmowych.   Po   istotach   pozaziemskich 
spodziewam się jeszcze bardziej zaawansowanej technologii wizyjnej. Może pokazują 
oni   swoje   filmy   trójwymiarowo   i   to   bez   konieczności   stosowania   jakichś   okularów? 
Technika filmowa sprzęgnięta z technologią laserową umożliwia stworzenie pełnej iluzji. 

67

background image

A zatem "Strażnicy Nieba" pozostawali z Henochem w najlepszych stosunkach. Pod 
koniec swego pobytu na Ziemi wzięli go nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie 
mieli pokazać paru swoim ziemskim pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły 
się w opisach w podobną do koni "szarańczę" mającą "pancerze żelazne", a "łoskot ich 
skrzydeł   jak   łoskot   wielokonnych   wozów".   Biedny   archanioł   Michał   zaś,   który 
oczywiście w pokazywanym przez kosmitów filmie wcale się tak nie nazywał, a imię 
otrzymał dopiero od późniejszych interpretatorów, musiał "walczyć" ze Smokiem, który 
z kolei wraz ze swoimi aniołami wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna 
strona zwycięża, a przegrany zostaje strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał, nawet 
jeśli   wydawało   mu   się,   że   miał   wizję.   Wydarzenie   to   miało   miejsce   w   czasach 
prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego "widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie 
okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism rozmaitych proroków. Potem 
jakiś   zespół   zmajstrował   z   tego   Apokalipsę,   "tajne   objawienie",   które   znajdujemy 
pośród świętych tekstów. Najlogiczniejsze wyjaśnienie bardzo często okazuje się całkiem 
banalne. Wystarczy spojrzeć na sprawę z nowej perspektywy. + Relacja obserwatora 
Yaxlipoo wysłana na macierzystą planetę Podziwiani Bracia i Siostry! Czas obserwacji 
planety Szeba, nazywanej przez mieszkańców Ziemią, dobiega końca. Oto streszczenie 
mojego obszernego raportu, który przesłałem sondą nr 4332. Mieszkańcy tej planety 
nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają się 
na nieskończenie ważne. Walczą ze sobą nawzajem z niskich pobudek, nie cofając się 
nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy sposób. W kraju 
zwanym przez nich |Afryką żył kilka ziemskich lat temu niski rangą żołnierz, który 
chytrością i przemocą zdobył stanowisko przywódcy państwa. Stworzył rządy terroru 
pozbawionego godności i sprawiedliwości, kazał mordować i torturować, i bogacił się 
kosztem swoich ofiar, ale też kosztem innych państw. Obecnie ludzie dysponują siecią 
przekazywania   informacji,   oplatającą   całą   planetę.   Dlatego   wszyscy   wykształceni 
mieszkańci Szeby wiedzieli, co się dzieje. Nie przeszkadzało im to utrzymywać z tym 
rzeźnikiem stosunków handlowych i dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do 
innych   państw   i   nie   stracił   na   aktualności   do   ostatniego   dnia   moich   obserwacji. 
Służebnicy kierownictwa państwa nazywają się tu |politykami. Bezustannie podróżują w 
różne   strony   i   składają   obietnice,   których   często   nie   mogą   dotrzymać.   Ich   mózg 
funkcjonuje jednostronnie, chociaż na zewnątrz sprawiają wrażenie, jakby było wprost 
przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej partii, która ma za cel tylko 
i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w zasadzie coś zbliżonego do 
prymitywnej   religii.   Politycy   wymyślają   coraz   to   nowe   zadania,   żeby   podkopać 
osiągnięcia  swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi odpowiedzialność minami 
wmawiają   tym   narodom,   że   państwo   potrzebuje   |pieniędzy   (pieniądz   jest 
równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i zakazy, a ponieważ 
przepisy   te   wymagają   wciąż   nowych   organów   kontroli   i   zarządzania,   państwo 
potrzebuje coraz więcej owych pieniędzy. Jednocześnie żaden z tych polityków nie ma 
odwagi   unieważnić   przepisów,   nakazów   i   zakazów   od   dawna   już   przestarzałych, 
ponieważ wiązałoby się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i 
zarządzania. Do tego zaś nie chcą dopuścić partie, ponieważ nie pasuje to do ideologii. 
W   ten   sposób   powstają   wymagające   ogromnej   ilości   pieniądza   molochy,   które   w 
ostatecznym rozrachunku pożerają środki wypracowane przez poszczególne osobniki. 
Osobniki te są zmęczone, zapadają na choroby, nie mogą i nie chcą już więcej pracować 
na   pożerające   wszystko   molochy.   Na   planecie   Szeba   dochodzi   do   rozpadu   struktur 
państw,   a   dzieje   się   tak   dlatego,   że   na   krótki   czas   łączą   się   one   w   jeszcze   większe 
molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez silniejsze. Trzecia możliwość to |
rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu państwa. Wiele państw 

68

background image

przeżyło   rewolucje,   z  tym   że  rewolucje  te  jedynie   odsuwają  w  czasie   pierwotne  zło, 
ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy pożerające 
pieniądze   i   karuzela   kręci   się   aż   do   następnej   rewolucji.   Także   rewolucje   są 
prymitywnymi   ideologiami,   ponieważ   przemocą   nakłaniają   inaczej   myślących   do 
nowych rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą 
planetę. Mimo swej siły niszczenia nie stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych 
ekranów   ochronnych.   Mieszkańcy   Szeby   uzasadniają   produkcję   straszliwej   broni 
dwojako, jedni tym, że muszą krzewić ideologię, inni - koniecznością obrony przed obcą 
ideologią.   Przywódcy   poszczególnych   ideologii   zawsze   są   fanatykami.   Myślą   tylko   o 
jednym   i   w   głowie   mają   |sieczkę.   Przez   sieczkę   rozumie   się   drobno   pokrojone, 
wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze 
pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć i 
wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ 
dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych ludzi lub ich grup, muszą być |
sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze - równowartość pracy. 
Pieniądze   dlatego   stanowią   nader   pożądane   dobro,   ponieważ   za   pieniądze   można   |
zakupić   inną   pracę.   Wielu   ludzi,   także   słudzy   państwa  oraz   członkowie   ugrupowań 
religijnych,   zdobywają   te   pieniądze   bez   pracy.   Odbierają   je   po   prostu   tym,   którzy 
otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw, machinacji, kradzieży, rabunku, 
zabójstw i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie 
za cel dobranie się do pieniędzy innych, aby podzielić je między swoich zwolenników. 
Oczywiście, politycy reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co 
robią, jest uczciwe. Mam nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie 
jest   zachowań   osobników   umysłowo   chorych.   Wytwarzając   dobra,   ludzie 
zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, że budzi to poważne obawy. Nie dość, że 
metalami   ciężkimi   i   wszelkiego   rodzaju   trującymi   substancjami   niszczą   struktury 
chemiczne swojej bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia bezczelni, iż sprzedają 
produkty,   które   ze   swej   strony   wytwarzają   nowe   trucizny.   Wprawdzie   trucizny   te 
można   by   łatwo   już   wcześniej   zneutralizować   lub   odfiltrować,   lecz   wielu   ludzi   na 
najwyższych   stanowiskach   wzbrania   się   to   uczynić,   bo   żeby   potem   oczyścić   z 
zanieczyszczeń, znowu trzeba wykonać pracę, a praca przynosi wspomniane wcześniej 
pieniądze. Dokładnie tak samo bezsensowny jest ludzki brak logiki w odniesieniu do 
własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w czym tkwi przyczyna 
wszystkich  problemów  z zanieczyszczeniem  środowiska. Im więcej ludzi  zamieszkuje 
planetę, tym więcej trzeba wyprodukować dóbr. Wszyscy w końcu potrzebują mieszkań, 
mebli, naczyń i tak dalej. Ludzie potrzebują też bezustannie pożywienia. I powodują 
powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko 
to oznacza  więcej  pracy  i  więcej energii.  W  ten  sposób  zużywają  zasoby   surowców. 
Wprawdzie mieszkańcy Szeby wspięli się na całkiem przyzwoity poziom, jeśli idzie o 
wykorzystanie energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to 
ze   względu   na   ideologię.   Ludzie   nie   wiedzą   mianowicie,   co   zrobić   z   odpadami 
radioaktywnymi   i   twierdzą,   że   pozostawiliby   swoim   potomkom   groźny   spadek.   Nie 
przychodzi im do głowy, że przyszłe pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego 
z   wdzięcznością   skorzystają   z   możliwości   przetworzenia   radioaktywnych   odpadów. 
Ludzką karuzelę szaleństwa można by regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi 
spośród polityków i przywódców religijnych zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak 
nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby powstrzymać eksplozję demograficzną, 
także   poszczególni   przywódcy   wielkich   ugrupowań   nigdy   nie   mówią   publicznie   o 
nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść własna. Żadna ideologia i 
żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi się tutaj o stadzie, które 

69

background image

ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego kontrola urodzin ma 
dotyczyć   innych,   nigdy   własnej   grupy.   Niektóre   ugrupowania   godzą   się   nawet   na 
ewentualność wojny spowodowanej eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie głupi 
przywódcy   tych   ugrupowań   uważają   mianowicie,   że   ich   ideologia   wyjdzie   z   takiego 
konfliktu   umocniona.   Wręcz   niezrozumiale   zachowują   się   ludzie   w   ramach   swojej 
wiary, którą nazywa się tutaj |religią. Musicie wiedzieć, że na Ziemi są religie wielkie, 
które przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od 
wielkich.   Każda   religia   bez   wyjątku   twierdzi   o   sobie,   że   jest   jedynie   prawdziwą. 
Zwolennicy   poszczególnych   religii   przeklinają   siebie   nawzajem   jako   |niewierzących. 
Powołują się przy tym na teksty, które oni sami lub ich przodkowie sfałszowali, lub 
których   nie   zrozumieli.   Nawet   wizyty   naszych   przodków,   którzy,   jak   wszystkim 
wiadomo, wielokrotnie już odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia 
różnych religii.  W dawnych dziejach  Ziemi - a jest tak jeszcze  dziś  - religie  te były 
przyczyną wielu straszliwych wojen. Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym 
zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym 
samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi 
żadnych   moralnych   sprzeciwów.   Jednocześnie   -   co   dla   nas   wyjątkowo   trudne   do 
zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy w imię swojego Boga czy 
Zbawiciela.   Oczywiście,   ludzie   tak   długo   się   na   to   godzą,   jak   długo   wierzą   w   daną 
religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność całych państw 
utrzymywać   w   stanie   niewiedzy.   Uświadomienie   jest   zabronione.   Prześlę   wam   kilka 
ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących 
święte   kamienie,   klęczących   przed   wielkimi   rzeźbami   świętych   z   wystającymi 
brzuchami; jeszcze inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i 
śpiewem   noszą   ulicami   rzeźby   kobiet.   Przeważająca   część   mieszkańców   Ziemi   czci 
ludzkie zwłoki wiszące na drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego 
Boga. Jak sami widzicie, w czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze 
szaty i barwy, wykonując przy  tym najróżniejsze  dziwaczne  i absurdalne czynności. 
Wszystko to robią z niepojętą powagą i zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan 
planety, jak   i jej  mieszkańców,  jest wstrząsający. Wprawdzie  nadal jeszcze   mogliby 
poradzić   sobie   z   zanieczyszczeniem   środowiska,   ponieważ   dysponują   znakomitymi 
środkami technicznymi, ale jeśli w ogóle zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie 
tylko   w   krajach   o   wyższym   standardzie.   Na   planecie   Szeba   nie   ma   żadnej 
uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, i wyprasza sobie, aby 
obcy   mężowie   stanu   mieszali   się   do   jego   spraw.   Wprawdzie   rządy   utworzyły 
ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale nie 
dysponuje  on  żadną  władzą prawodawczą.  Organizacja  ta nie ma też  władzy, która 
umożliwiałaby   natychmiastowe   zażegnywanie   niesprawiedliwości   czy   konfliktów 
wojennych.   Politycy   Organizacji   Narodów   Zjednoczonych   wysyłani   są   przez   swoje 
rządy do wielkiej sali zgromadzeń. Ponieważ z kolei każde państwo postępuje zgodnie z 
własną   ideologią,   problemy   naświetlane   są   wyłącznie   ideologicznie.   Samolubne 
stanowiska poszczególnych  przedstawicieli  znane są już przed  rozpoczęciem  każdego 
zgromadzenia.   Doskonale   potrafię   sobie   wyobrazić,   podziwiani   Bracia   i   Siostry,   jak 
bardzo zdumiewa was postępowanie mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć 
dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia 
ingerencja   wywołałaby   u   ludzi   szok.   Większość   mieszkańców   Szeby,   zwłaszcza   jej 
duchowi   przywódcy,   uważają   bowiem,   że   człowiek   jest   jedyną   istotą   rozumną   we 
Wszechświecie. Ściskam Was, podziwiani Bracia i Siostry. Obserwację planety Szeba 
przekazuję   teraz   dobrotliwemu   Uptilo.   +   Droga   do   poznania   Szyderstwo  kończy   się 
tam,@ gdzie zaczyna się zrozumienie. `rp Marie von Ebner- -Eschenbach, 1830-1916 `rp 

70

background image

Gdzie są ślady istot pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie? Większość ludzi nie dostrzega 
żadnych   śladów.  Co   najwyżej   poszlaki,   a   te   dają   się   podważyć.   Kto   nie   rozpoznaje 
śladów w legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno oko. Być 
może tacy jednoocy nie czytają książek, a przynajmniej tych traktujących o hipotezie 
paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie 
pozaziemscy przybysze nie zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych i 
historiach z dawnych czasów, co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i osobliwych 
ciągach   liczbowych,   skoro   każdy   może   je   sobie   zinterpretować,   jak   mu   się   żywnie 
podoba? Wszyscy chcą dowodów. Niepodważalnych i powtarzalnych. Dopiero wówczas 
nauka nadstawi ucha. Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, 
które później znowu zostały rozmydlone, ponieważ nie pasowały do narzuconego przez 
religię obrazu świata? Albo ileż to razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które 
innej gałęzi nauki zupełnie nie pasowały? Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy 
w   jakiejś   dziedzinie   wiedzy   wypracowano   niepodważalne   dowody,   które   z   przyczyn 
ideologicznych storpedowano na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata 
mogliby wyśpiewać na ten temat cały chorał! Mogą sobie bez zarzutu i w sposób nie 
ulegający   wątpliwości   dla   zainteresowanych   dowieść,   jak   bardzo   rozsądne,   ważne   i 
przyszłościowe są badania genetyczne! A jakie jest echo w mediach? Precz z łapami! To 
niebezpieczne!   Straszne!   Trzeba   natychmiast   zakazać!   Jak   to   powiedział   Albert 
Einstein: "Są dwie rzeczy nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym jeśli 
idzie   o   to   pierwsze   uczony   żywił   nawet   pewne   wątpliwości).   Jakiego   rodzaju 
niepodważalne   dowody   musieliby   zatem   pozostawić   pozaziemscy   przybysze?   Jakieś 
rzeźby na skałach i szczytach? Nie. Przez tysiąclecia wszystko ulega zniszczeniu. Czy 
powinni wznieść jakieś budowle, powiedzmy piramidy? Nie, z powodów jak wyżej. Jeśli 
bowiem nie zniszczą  ich  bakterie, wpływy środowiska, termity czy  zadufani w  sobie 
ludzie,   to   na   pewno   zrobią   to   trzęsienia   ziemi,   potopy,   wybuchy   wulkanów   i   inne 
zjawiska   przyrodnicze.   Mogliby   przecież   zdeponować   gdzieś   niezniszczalne   napisy. 
Świetnie!   A   gdzie,   że   pozwolę   sobie   zapytać?   W   jakiej   budowli?   Na   jakiej   górze? 
Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w ogóle budowla? Przecież można i bez tego. Istoty 
pozaziemskie   mogłyby   przecież   zdeponować   w   paru   świątyniach   czy   królewskich 
pałacach   metale   lub   tworzywa   sztuczne,   zdolne   przetrwać   wszystkie   epoki.   I 
rzeczywiście,   pozostałości   takie   istnieją,   tyle,   że   religie,   w   obrębie   których   one 
funkcjonują,   nie   zezwalają   na   naukowe   badania   (96   ).   Zresztą,   z   jakiego   to 
niezniszczalnego materiału miałyby być sporządzone takie boskie tablice? Ze srebra, 
złota, platyny? Wszystko to są materiały, które łatwo można stopić. Ze stali? Z jakiejś 
superstali? A gdzie w takim razie podziały się grube płyty pancerne z pierwszej wojny 
światowej? Pordzewiały! A gdzie są szczątki dziesiątków tysięcy samolotów strąconych 
w czasie drugiej wojny światowej? Przecież to było zaledwie wczoraj! A te nieliczne 
egzemplarze,   które   przetrwały   w   muzeach,   za   tysiąc   lat   nie   będą   już   istnieć.   Ale 
"Strażnicy   Nieba"   musieli   przecież   zostawić   jakieś   odpadki.   Chyba   powinno   być 
możliwe   ich   odnalezienie   -   czyż   nie?   Absurdem   jest   szukanie   jakichś   porzuconych 
przedmiotów   po   upływie   tak   długiego   czasu.   Przyroda   dokonała   ich   rozkładu.   A 
cenniejsze   rzeczy,   te,   których   nie   zżarłyby   bakterie   czy   rdza,   przybysze   zabrali   z 
powrotem. Musi jednak istnieć jakaś droga, aby można było przekazać informacje z 
przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma tu innego 
wyboru - muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być niezniszczalna. 
2. Informacja w żadnym razie nie może się dostać w ręce nieodpowiedniego pokolenia. 
`tn  Jakież będzie  to nieodpowiednie  pokolenie?  Otóż  każde,  które nie potrafiłoby  w 
sposób sensowny spożytkować takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby 
ono takie przesłanie, nie odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę 

71

background image

wyższej   matematyki,   to   mogłaby   zostać   odcyfrowana   jedynie   przez   bardzo 
zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby składała się z mikrofilmów, to w grę 
wchodziłaby tylko społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy. Gdyby zapisana była w 
języku   komputerowym,   skorzystać   mogłaby   tylko   społeczność   zaawansowana 
komputerowo.   Gdyby   informacja   była   zdeponowana   na   jałowym   Księżycu   czy   też 
(prawie)   jałowym   Marsie   albo,   powiedzmy,   na   satelicie   okołoziemskim,   to   mogłaby 
zostać przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A jeśli 
zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta społeczność, która zdoła 
do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w ogóle wpadła na pomysł 
szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki. Wiadomo, że czego oczy 
nie widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie na myśl, iż istoty pozaziemskie 
mogły wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości, to nikt nie będzie szukał żadnych 
dowodów. Proste, prawda? Przesłanie  genów  Z dzisiejszego stanu badań paleo-SETI 
wynika,   że   sensownym   byłoby   powierzenie   przesłania   istot   pozaziemskich   zarówno 
genom ludzkim, jak i określonym genom roślin. Istoty pozaziemskie sprzed tysięcy lat 
postawiły na ludzką, czy raczej naukową, ciekawość. "Bogowie stworzyli człowieka na 
swój   obraz   i   podobieństwo"   -   powiadają   starożytne   przekazy.   Ale   jak   wynika   ze 
starożytnych legend, stworzyli oni nie tylko człowieka, lecz także wyjątkowe i jedyne w 
swoim   rodzaju   rośliny.   Wszystko,   co   pozaziemscy   przybysze   musieli   zrobić   w 
przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji genów (zmiana w DNA, nazywana 
także   "sztuczną   mutacją")   w   ludzkim   genomie   i   wybranych   |boskich   |roślinach. 
Ponieważ od momentu przeprowadzenia owej sztucznej mutacji człowiek wyodrębnił się 
spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy. Ciekawość 
jest  składnikiem   inteligencji.   Ciekawości   zawdzięczamy   całą   naszą   wiedzę.   Naukowa 
ciekawość   sprawiła,   że   zaczęliśmy   szukać   cząstek   subatomowych,   badać   początki 
Wszechświata, przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze odcinki 
w   obrębie   DNA.   Ponieważ  ludzie   i   rośliny   bezustannie   się  rozmnażają   i   za   każdym 
razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu, przesłanie 
istot   pozaziemskich   powinno   znajdować   się   w   nas   samych   i   ewentualnie   w   kilku 
gatunkach boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki minimum: 
`ts  1.  Przesłanie   byłoby   niezniszczalne  tak   długo,  jak  długo  istnieją   rośliny   i  rodzaj 
ludzki. 2. Dopiero to pokolenie, które opanuje tajniki biologii molekularnej (genetyki), 
będzie   w   stanie   wytropić   je   i   odcyfrować.   `tn   Druga   przesłanka   pociąga   za   sobą 
automatycznie   konieczność   znajomości   całego   szeregu   innych   zdobyczy   nauki   i 
dysponowania   możliwościami   technicznymi.   Na   przykład,   nikt   nie   może   uprawiać 
biologii   molekularnej,   nie   mając   mikroskopów   o   wysokiej   rozdzielczości.   W   końcu 
trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury podwójnej helisy, 
nie   może   rozwikłać   |genomu.   Do   tego   dochodzą   określone   urządzenia   techniczne   i 
procedury,   które   opanować   może   jedynie   społeczność   na   pewnym   poziomie 
technologicznym.   Mikroskop   elektronowy   jest   nie   do   pomyślenia   bez   energii 
elektrycznej,   tak   samo   jak   nie   do   pomyślenia   jest   dokonanie   analizy   miliardów 
możliwości   w   obrębie   DNA   bez   udziału   komputerów.   Jedno   nie   może   działać   bez 
drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze jeden aspekt sprawy, który tak drażni wielu 
krytyków hipotezy paleo-SETI. Brzmi on: Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |
teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać śladów istot pozaziemskich w naszej 
przeszłości? Mówiąc dosadnie: Kosmosowi jest absolutnie obojętne, |kiedy zaczniemy 
szukać   istot   pozaziemskich.   Wiadomo   bowiem,   że   zaczniemy   szukać   |wtedy,   gdy 
przyjdzie właściwy moment - obojętne, kiedy on przyjdzie. Gdyby nasi naukowcy nie 
prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to najwcześniej 
|wtedy właśnie moglibyśmy zacząć poszukiwać śladów istot pozaziemskich w naszych 

72

background image

genach. Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak guma, ponieważ "teraz" 
zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia się człowieka spośród 
hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze tezy konserwatywnej 
antropologii   przyjąć   mogę,   co   najwyżej   pobłażliwie   kręcąc   głową.   Oto   w   prasie 
zaczynają   pojawiać   się   głosy,   że   badania   nad   skamielinami   "stawiają   pod   znakiem 
zapytania powszechnie uznaną teorię o pochodzeniu człowieka" (98 ). A to dlatego, że 
chińscy naukowcy zbadali przedludzką czaszkę o 200 tysięcy lat starszą, niż powinna 
być   wedle   dotychczasowej   teorii.   Ledwie   to   przełknęliśmy,   a   tu   amerykańscy 
antropologowie ogłaszają, że za pomocą najnowszych metod przeprowadzili datowania 
aż trzech  czaszek  naraz,  i że  są one aż o 800 tysięcy  lat starsze  niż |Homo |erectus 
("człowiek wyprostowany") (99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z 
Afryki (teoria tzw. out of Africa), czy z Jawy. A może praczłowiek pochodzi z Chin, 
chyba że wkrótce światło dzienne ujrzą jakieś znaleziska z Japonii, które po raz kolejny 
przewrócą   do   góry   nogami   wszystkie   dotychczasowe   teorie?   Teoria   Darwina   nadal 
stanowi credo antropologii. W kręgach naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś 
w nią |nie |wierzy. A przecież nie ma roku, żeby na jakiejś konferencji prasowej nie 
ogłaszano   nowego   znaleziska,   przy   czym   każda   taka   skamielina   uznawana   jest   za 
szczątki już absolutnie najstarszego praczłowieka. Aż do wykopania czegoś nowego. W 
dodatku skamieliny znajduje się w różnych krajach, oddalonych od siebie niekiedy o 
dziesiątki   tysięcy   kilometrów.  Także   jeśli   idzie   o   daty,  nic   się   nie  zgadza.   W   końcu 
przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające za sobą powstanie 
decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, to 50 pokoleń 
daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w jedną czy 
w drugą stronę nie odgrywa żadnej roli. I zaraz skleja się ze sobą techniką fotograficzną 
kości z różnych kontynentów, zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i tego 
samego egzemplarza tajemniczego |praczłowieka. Na moje wyczucie antropologia nie 
prowadzi badań prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia 
w obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3 miliony lat? 
Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach 
i od kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 
milionów   lat   całe   odgałęzienia   małpiego   drzewa   genealogicznego   przechodziły 
najróżniejsze zmiany i że także nasi praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa. 
Tyle tylko, że cały ten małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo |
sapiens.   Po   prostu   to   tzw.   bogowie   stworzyli   człowieka   rozumnego.   Pochodził   on 
oczywiście z pnia hominidów - bo i skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez 
bogów   geny   odkryją   nasi   genetycy.   Pytanie   tylko,   czy   będzie   im   wtedy   wolno 
opublikować wyniki badań? Byłby to bowiem dowód potwierdzający hipotezę  paleo-
SETI. Dostarczą go łebscy i przeważnie niezbyt religijni genetycy. Sygnał do startu na 
bieżni poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka z probówki Już pod koniec 
1987   r.   w   naukowym   magazynie   "Nature"   (nr   325   )   podano,   iż   japońscy   genetycy 
zbudowali supersekwencer - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona "liter" DNA 
dziennie.   Od   tamtego   dnia   czas   nie   stał   w   miejscu.   Program   badawczy,   nazwany 
"Human Genome Project", idzie pełną parą. Jeśli państwo zastopuje środki finansowe, 
ponieważ ideologiczne klapki na oczach nie pozwolą dostrzec perspektyw, włączy się 
przemysł.   W   samych   Stanach   Zjednoczonych   jest   ponad   300   prywatnych   i   na   wpół 
państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów od Waszyngtonu przez 
24   godziny   na   dobę   pracują   sekwencery   -   maszyny   do   rozszyfrowywania   DNA.   W 
podwaszyngtońskim   Gaithersburgu   ma   swoją   siedzibę   The   Institute   for   Genomic 
Research, w skrócie TIGR. W sterylnie czystym pomieszczeniu  pracuje jednocześnie 
trzydzieści  sekwencerów.  Dyrektor  TIGR,  dr  Craig  Venter,  okazuje  się  człowiekiem 

73

background image

szerokich   horyzontów:   swoje   maszyny   nazwał   imionami   mitologicznych   bohaterów: 
"Herkules",   "Thor",   "Jowisz"   czy   "Bachus".   Starożytni   bogowie   znów   są   w   akcji. 
"Każdego   dnia   maszyny   Instytutu   odszyfrowują   sekwencje   prawie   600   genów,   w 
pamięci zachowuje się struktury do 500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej 
za 10 lat każdy genetyk będzie miał dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z 
probówki stanie się rzeczywistością. A przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w 
sieci   "Human   Genome   Project".   Liczne   uczelnie   na   całym   świecie   włączone   są   w 
badania   cząstkowe   programu   rozszyfrowania   DNA.   To   samo   dotyczy   laboratoriów 
wielkich firm farmaceutycznych. W krajach, w których zacofana polityka uniemożliwia 
przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili badania genetyczne swoim 
zagranicznym   filiom.   Dysponują   one   ogromnymi  środkami  finansowymi,  najlepszym 
personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami na ojczystej ziemi 
(we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie Sagami Center). 
W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara zasada specjalistów od zbrojeń: "Jeśli 
my tego nie zrobimy, zrobią  to tamci, a to byłoby jeszcze  gorsze"  (101 ). A |co tak 
właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy 
odcinków   DNA   ("klocki   lego").   Do   chwili   ukazania   się   tej   książki   (koniec   1995   r.) 
odkodowano  już  ok.   10  tysięcy   genów.  Oznacza   to,  że   wiadomo,  |czym   one  kierują. 
Komuś   może   się   wydawać,   że   10   tysięcy   rozszyfrowanych   genów   wobec   110   tysięcy 
zawartych w ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym 
coraz więcej supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem 
"genowych skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów 
już znamy i z góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może służyć. Jak 
przybliżyć   laikowi   taki   proces   dekodowania   genów?   Jak   on   się   odbywa?   Geny   to 
mikroskopijne   odcinki   podwójnej   helisy   DNA   (helisa   to   coś   w   rodzaju   skręconej 
"drabinki sznurowej"). Można ją sobie wyobrazić jako rodzaj zamka błyskawicznego, 
którego   zaczepy   składają   się   z   łańcuchów   kwasu   rybonukleinowego   (RNA).   |Każda 
komórka ludzkiego ciała zawiera nić DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA 
są one również i to od razu w czterech rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe 
zasady   organiczne:   adenina,   guanina,   cytozyna   i   tymina.   Wraz   ze   związkami 
fosfocukrowymi   owe   "szczebelki   drabinki   sznurowej   "   tworzą   |sekwencje   |
nukleotydowe,   czyli   niejako   "litery"   kodu   genetycznego.   "Szczebelki"   te   nie 
przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot adenina "myśli" 
tylko o związaniu się z tyminą, guanina zaś czuje magnetyczny "pociąg" do cytozyny 
(jak w klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie 
wyobrazić   te   cztery   podstawowe   zasady   w   czterech   różnych   kolorach   i   rozciągnąć 
"drabinkę   sznurową"   na   długość   jakichś   stu   metrów.   W   modelu   tym   drabinką 
sznurową byłby łańcuch DNA, barwy zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się 
teraz   dzieje?   DNA   w   obrębie   komórki   kawałek   o   kawałku,   "szczebelek"   po 
"szczebelku",   otwiera   swój   "zamek   błyskawiczny"   i   zaczyna   się   reduplikować 
(podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do odpowiedniej zasady. 
Zasady te to związki chemiczne, które przez cały czas swobodnie "pływają" sobie we 
wnętrzu   komórki.   Pobieramy   je   z   pożywienia,   nasz   układ   trawienny   przerabia   je   i 
rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób powstaje nowa nić DNA, absolutnie 
identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce znów 
skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak 
wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju 
całego ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach 
powielony jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w 
ludzkim   ciele   za   wzrost   czego   innego.   Na   przykład   może   być   tak,   że   sekwencja 

74

background image

czerwony-niebieski-żółty   odpowiada   za   porost   włosów,   sekwencja   żółty-czerwony-
niebieski  za  kolor   włosów, sekwencja  zielony-niebieski-zielony   za  rośnięcie  paznokci, 
sekwencja zaś zielony-czerwony-żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na 
sto   metrów   drabinki   sznurowej   na   14,6   metrze   znajduje   się   kombinacja   zielony-
niebieski-czerwony i że odpowiada ona za rozwój zdrowej wątroby. Wskutek mutacji 
(zmiany)   sekwencja   ta   nagle   "oszalała"   i   zreduplikowała   się   jako   zielony-zielony-
zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba zrobić? Wycinamy błędną sekwencję 
barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce prawidłową kombinację zielony-
niebieski-czerwony.   Dalej   komórka   będzie   już   przekazywać   prawidłową   informację 
genetyczną i wątroba będzie się rozwijać normalnie. Aby móc tego dokonać, genetyk 
musi najpierw wiedzieć, jaka kombinacja kolorów za co odpowiada. Dokładnie temu 
właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po cóż nam, tak 
na dobrą sprawę, taka genetyczna wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć Pan 
Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, 
promieniowania,   chemikaliów,   które   poprzez   skażone   pożywienie   dostają   się   do 
komórek, powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może 
zaatakować   wszystkie   komórki.   Tego   rodzaju   defekty   dziedziczone   są   potem   przez 
kolejne pokolenia. Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu 
zdefektowanego genu potomstwu, musimy ze stuprocentową pewnością wiedzieć, który 
odcinek "drabinki sznurowej" powoduje wyrastanie nieprawidłowych "szczebelków". 
Wtedy można dokonać reperacji - podobne manipulacje genami są już dziś niemal na 
porządku   dziennym.   Dziś   wytwarza   się   na   drodze   genetycznej   hormony,   jest 
wyprodukowana   tą   metodą   insulina,   są   enzymy,   proteiny   (białka)   i   najróżniejsze 
bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na morzu ropę naftową albo niszczą 
szkodliwe   mikroby.   Na   bazie   genetycznej   powstają   już   najróżniejsze   preparaty 
medyczne, np. środki hamujące procesy zapalne, witaminy, środki antydepresyjne czy 
regenerujące.   Przemysł   spożywczy   i   środków   do   prania   od   dawna   posługuje   się 
syntetycznymi   enzymami,   z   czego   konsument   nie   zdaje   sobie   nawet   sprawy.   Który 
nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że efekt ten zawdzięcza 
syntetycznie wytworzonym enzymom? Proces powstawania |rynku |genów postępuje na 
całego,  wkrótce  pojawi się też nowy zawód  - lekarz genów. Nie z tego  świata Jakie 
pytania zaczną sobie jednak zadawać genetycy, odkrywając na "drabince sznurowej" 
DNA coraz więcej genetycznych informacji, które w żadnym razie nie mogą pochodzić 
od   naszych   przodków?   Bo   przecież   istnieje   materiał   porównawczy,   w   końcu   wciąż 
jeszcze żyją nasi krewniacy: goryle, szympansy, orangutany i inne gatunki małp. Co 
zrobimy,   kiedy   pewnego   dnia   zostanie   dokładnie   ustalone,   który   odcinek   DNA 
odpowiedzialny   jest   za   ludzki   ośrodek   mowy   i   na   podstawie   badań   materiału 
porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie pojawiły się |nagle? Że nie powstały w 
toku   ciągłego,   ewolucyjnego   rozwoju   tylko   ot   tak,   jakby   z   dnia   na   dzień   zostały 
wbudowane w "drabinkę sznurową" DNA? Materiałem porównawczym mogą być nie 
tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale także mumie z najróżniejszych stron świata. Jak 
się   zachowamy,   jeśli   odszyfrowanie   ludzkiego   DNA   wydobędzie   na   światło   dzienne 
informacje,   jakie   nigdy   nie   mogły   się   rozwinąć   u   człowieka   czy   jakiegokolwiek 
praczłowieka, ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy 
wyłonią się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być 
ziemskiego pochodzenia, ponieważ nie będą pasowały do żadnej ziemskiej formy życia? 
Jak zareagujemy, kiedy genetycy w sposób niepodważalny i możliwy do odtworzenia 
przez każdego fachowca stwierdzą, że najstarsi faraonowie Egiptu, ci o nienaturalnie 
wielkich czaszkach, ci, którzy  mówili o sobie, że są "synami bogów", noszą w sobie 
materiał   genetyczny   absolutnie   nie   ziemskiego   pochodzenia?   Materiał,   który   w 

75

background image

rozumieniu teorii ewolucji nie wykazuje żadnych |stopni |pośrednich? I co zaczniemy 
wygadywać, jeśli |ten |sam materiał genetyczny zlokalizowany zostanie u żyjących na 
drugim końcu świata preinkaskich władców - |Synów |Słońca? Stoimy na ruchomych 
schodach procesu poznawania i nie możemy z nich zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem 
do celu będzie miał miejsce Wielki Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji 
przez   człowieka,   nadejdzie   Dzień   Sądu   Ostatecznego   dla   dotychczasowego   sposobu 
pojmowania.   Lecz   przecież   to,   co   możliwe   jest   w   przypadku   genomu   człowieka, 
sprawdza się także u zwierząt. Od kilku lat wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów. 
Jednocześnie   większość   ludzi   nie   wie   nawet,   co   znaczy   słowo   "dinozaur".   Nazwa 
powstała w roku 1841, kiedy angielskiemu zoologowi Richardowi Owenowi (1804-1892 ) 
po   raz   kolejny   wpadły   w   ręce   szczątki   kostne   przypominające   wyglądem   kości 
jaszczurki.   Owen   utworzył   tę   nazwę,   wykorzystując   dwa   greckie   słowa:   |deinos 
(straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia przez Stevena 
Spielberga   filmu   Park   jurajski   bez   przerwy   czytamy   w   prasie   o   coraz   to   nowych 
"dowodach"   na   to,   jak   i   dlaczego   wyginęły   dinozaury.   Prawdziwa   nie   kończąca   się 
historia.   Jakieś   200   milionów   lat   temu   na   Ziemi   istniały   najróżniejsze   gatunki 
jaszczurów. Był na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i 
kentrozaur w kolczastym pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i 
silnej   płetwie   ogonowej,   a   także   trzydziestometrowej   długości,   wysokie   na   12¬7¦m 
brachiozaury.  Żyło  około  setki  gatunków, łącznie   z  gadami latającymi.  Aż tu  nagle, 
jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, wszystkie te dinozaury wymarły. I to na 
wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła jakaś choroba zakaźna atakująca 
wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania jaszczurów powstają coraz to 
nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną było uderzenie meteorytu. 
Może i tak - tylko dlaczego w jego wyniku zginęły tylko dinozaury, a inne pradawne 
zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy pobierają zawartość 
żołądka   komara   zamkniętego   w   kawałku   bursztynu.   Ponieważ   komar   tuż   przed 
śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha 
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom 
udaje   się   -   abrakadabra!   -   wyhodować   żywe   okazy   najróżniejszych   dinozaurów.   W 
fantazji, a nawet w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia 
potrzebny   jest   materiał   wyjściowy   znacznie   bogatszy   niż   parę   fragmentów   DNA   z 
komarzego   żołądka.   Do   odtworzenia   dinozaura   potrzeba   byłoby   pięćdziesiąt   tysięcy 
genów po tysiąc "cegiełek" każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje, 
chyba że zostanie znaleziony w żołądku jakiegoś ptaszka. Ptak jurajski Paleontolog z 
Monachium,   dr   Peter   Wellnhofer,   przeprowadził   badania   skamieniałych   resztek 
prehistorycznego   ptaka   archeopteryksa.   Liczy   on   sobie   około   150   mln   lat,   mierzy 
40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest tylko siedem takich egzemplarzy 
na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, że archeopteryks ma między 
zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla zupełnie innego gatunku - 
mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer jest przeświadczony, że 
wszystkie gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od dinozaurów" (103 ). 
Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie potrafię ocenić, 
która z teorii okaże się prawdziwa, lecz skoro ptaki wywodzą się od dinozaurów, to 
powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego w każdym 
wróblu. Być może łebscy genetycy odkryją wówczas, dlaczego wszystkie bez wyjątku 
gatunki dinozaurów  |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież 
mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś zagrożenie dla 
Ziemi,   może   przez   to,   że   wyżarłyby   wszystko   do   czysta   -   rośliny   i   zwierzęta   - 
uniemożliwiając   jakąkolwiek   ewolucję   form   przedludzkich?   Może   |ktoś   zapobiegł 

76

background image

sytuacji, aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w 
szpony   gigantycznych   i   głupich   stworzeń,   nie   rokujących   najmniejszych   nadziei,   że 
kiedykolwiek   staną   się   rozumne   i   będą   zdolne   wytwarzać   narzędzia.   Może,   może... 
Osiągnięcia w dziedzinie genetyki można porównać z książką do historii pokazywaną 
dziesięcioletniemu chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas 
nie miał pojęcia, które nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak 
słońce   odpowiedzi   na   nigdy   nie   zadane   pytania.   W   jaki   właściwie   sposób   powstała 
ludzka   świadomość?   Siedemnaście   lat   temu   pytanie   takie   rzucił   dr   Julian   Jaynes, 
profesor   psychologii   uniwersytetu   w   Princeton   w   USA,   wywołując   wśród   swoich 
kolegów po fachu pełne politowania kręcenie głowami. Świadomość? No jak to, przecież 
powstała   sama   na   którymś   tam   etapie   ewolucji!   Czy   na   pewno?   |Co   |sprawiło,   iż 
uświadomiliśmy   sobie,   że   istniejemy?   Czy   ryba   ma   |świadomość   istnienia   innych 
osobników tego samego gatunku, czy też może większa ryba pożera mniejszą, nawet 
sobie   tego   nie   |uświadamiając?   Świadomość   nie   ma   nic   wspólnego   z   odruchami,   ze 
strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. Równie 
mało wspólnego ze świadomością ma także doświadczenie i uczenie się. Żebyśmy nie 
wiadomo ile informacji wprowadzili do mózgu elektronowego, to nadal nie uzyska on 
świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie rzeczy o 
wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów, 
w których |nie |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie w najdosłowniejszym tego 
słowa sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza 
świadomość, stwarzając jedynie złudzenie gęstości i ciągłości. Nieświadomość porównać 
można do wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym 
momencie |nie |pada snop światła latarki." Co zatem stanowi o świadomości? Jak ona 
powstała?   To   pytanie   pozostaje   bez   odpowiedzi,   dokładnie   tak   samo   jak   pytanie   o 
zdolności matematyczne. Spośród wszystkich zwierząt na kuli ziemskiej tylko człowiek 
wykazuje   znajomość   matematyki.   Stwierdzenie,   że   to   przecież   logiczne,   bo   w   końcu 
musieliśmy umieć liczyć, aby rozliczać się między sobą albo wymieniać towary, odwraca 
logiczny   porządek   rzeczy.   |Najpierw   musiała   istnieć   sama   zdolność,   dopiero   |potem 
przyszło   liczenie.   W   końcu   zwierzęta   też   mają   nogi   i   narządy   chwytne   zakończone 
szponami, a przecież, jak dotąd, żadnemu psu nie przyszło do głowy, by policzyć na 
pazurach   zjedzone   kiełbaski.   Zdolności   matematyczne   stanowią   warunek   wszelkiej 
wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i nic porównać. Dr Max Flindt, który 
zajął   się   tym   zagadnieniem,   wyjaśnia   rzecz   na   przykładzie   (106   ):   "Bez   zdolności 
matematycznych   nie   moglibyśmy   wylądować   na   żadnym   ciele   niebieskim.   W   życiu 
codziennym człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że bez najwyższej matematycznej 
precyzji   niemożliwe   jest   wysłanie   statku   kosmicznego   na   Księżyc   lub   Marsa   i   z 
powrotem.   To   samo   dotyczy   lotów   wahadłowców   i   każdego   wystrzelonego   satelity. 
Wyliczenie   właściwego   kąta   wejścia   wahadłowca   w   atmosferę   to   jeden   z 
najdobitniejszych   przykładów,   ponieważ   od   tego   wyliczenia   zależy,   bądź   co   bądź, 
ludzkie życie. Jeśli kąt byłby zbyt rozwarty, i to zaledwie o ułamek stopnia - statek 
spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast byłby zbyt ostry, statek kosmiczny odbiłby się 
od   powłoki   atmosferycznej   i   został   wykatapultowany   w   przestrzeń.   I   znów   załoga 
straciłaby życie. Wszystko to łączy  się w pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji 
bowiem jest, że żadne ze zdolności nie rozwijają się |same |z |siebie, zawsze musi być tak, 
że w którymś momencie rozwoju są one niezbędnie konieczne. Nie ma jednak żadnego 
powodu,   dla   którego   matematyka   miałaby   być   nieodzowna   dla   przeżycia   człowieka 
pierwotnego. Najróżniejsze gatunki zwierząt  przeżywają przecież w końcu także  bez 
znajomości matematyki (węch tak - matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie 
bez matematyki jest niemożliwe. Co się zaś tyczy ziemskich kosmonautów, w równym 

77

background image

stopniu dotyczy pozaziemskich. Jeśli istoty pozaziemskie rzeczywiście odwiedziły kiedyś 
Ziemię,   to   z   pewnością   opanowały   matematykę.   Dlatego   drzemiące   w   nas   zdolności 
matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |tylko ziemskim." Tak 
pewnie właśnie jest. Bogowie stworzyli ludzi na |swój obraz i podobieństwo. I nagle, 
nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź w naszych genach. Sztuczna 
inteligencja Wczesnym latem 1993 r. w stolicy Górnej Austrii, Linzu, zebrało się dość 
osobliwe towarzystwo. Kilkuset specjalistów komputerowych spotkało się tam z okazji 
Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich co roku 
mnóstwo odbywa się na całym świecie. W Linzu chodziło o sztuczną inteligencję (po 
angielsku AI - od |artificial |intelligence). Pani Ulrike Gabriel z frankfurckiego Instytutu 
Nowych   Mediów   zaprezentowała   na   przykład   karaluchy   na   baterie   słoneczne. 
Sterowane światłoczułymi sensorami sztuczne owady obmacywały teren wokół siebie, 
zbierały   się   w   grupki,   "obwąchiwały   się"   nawzajem   lub   cofały   gwałtownie   po 
napotkaniu przeszkody. Po co to wszystko? Elektronika zamontowana w karaluchach 
służy   do   |zbierania   doświadczeń.   Na   czym   to   polega,   zademonstrował   Tom   Ray   na 
swoim programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną nić, 
podobną   do   nici   DNA,   która   sama   się   powielała.   Po   24   godzinach   powstało   coś   w 
rodzaju   biotopu   na   ekranie   komputera.   "Początkowo   nić   szybko   się   rozmnażała, 
błyskawicznie   rozrastając   się   w   pamięci.   Następnie   pojawiły   się   pierwsze   mutanty, 
również   dysponujące   zdolnością   powielania   się   i   obrony   przed   swymi   przodkami." 
Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły się komputerowe 
zarazki,   które   przekazywały   dalej   tylko   połowę   poleceń.   Zarazki   te   wskakiwały   w 
programy swoich poprzedników i wykorzystywały ich kod reprodukujący. Elektronika 
odpowiedziała niewidzialnymi reakcjami obronnymi, podobnymi do tych, jakie stosuje 
system   immunologiczny   człowieka,   dzięki   czemu   zablokowała   komputerowe   wirusy, 
zanim   zdążyły   zniszczyć   pierwotny   program.   Zupełnie   jak   w   prawdziwym   życiu, 
populacja zarazków uległa zagładzie i cała zabawa zaczęła się od początku - tym razem 
wzbogacona   już   o   doświadczenia   z   zarazkami.   Komputer   sam   siebie   zaszczepił. 
Eksperymenty dowodzą, że sztuczna inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie 
jest świadomość? Wygląda na to, że jest ona zarezerwowana dla tych form żywych, 
które operują także uczuciami. Uczucia z kolei sprzężone są ze stanami fizjologicznymi 
organizmu   sterowanymi   przez   hormony.   Hormony   zaś   uaktywniane   są   przez   nasze 
doznania, mieszaninę składającą się z impulsów płynących z receptorów oraz osobistego 
doświadczenia. Sztuczna inteligencja natomiast nie zna hormonów. Potrafi wprawdzie z 
błyskawiczną   prędkością   wymieniać   informacje   (doświadczenia)   i   wyciągać   z   nich 
poprawne   wnioski   (uczyć   się),   ale   nie   potrafi   |odczuwać.   Chyba   że   zaopatrzymy   ją 
dodatkowo w |odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już żywą istotę jako taką. |
Mózg komputera z przerasowionymi mikroprocesorami jest do tego stopnia wrażliwy na 
wpływy   środowiska   zewnętrznego,   na   dym,   wilgoć,   wahania   temperatury,   wstrząsy, 
wtargnięcie   obcych   ciał   czy   zwierząt   (mrówka   mogłaby   doprowadzić   do   zwarcia   w 
obwodach scalonych), że musi być chroniony przez |ciało, czyli obudowę. Nie inaczej jest 
u   istot   żywych.   Mózg   umieszczony   jest   w   kostnej   osłonie   czaszki.   Za   pomocą 
wprowadzania i wymiany informacji zarówno mózg komputera, jak i mózg istoty żywej 
mnoży   swoją   wiedzę.   I   to   przez   tysiące   lat.   Dowodem   niech   będzie   kilka   liczb 
zaczerpniętych z historii. Ludzka mowa powstała, jak się szacuje, około 30 tysięcy lat 
temu. Była pierwszym środkiem porozumiewania się. Mniej więcej 13 tysięcy lat liczą 
najstarsze   malowidła   naskalne   -   pierwsza   forma   |wizualnego   porozumiewania   się. 
Ledwie 5 tysięcy lat mają najstarsze znaki pisma, a 3 tysiące lat temu ludzie wynaleźli 
pierwszą   transmisję   na   odległość   za   pomocą   znaków   dymnych,   ognia   i   odbłysków 
światła.   500   lat   minęło   od   chwili   wynalezienia   druku,   a   dopiero   w   zeszłym   stuleciu 

78

background image

rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją ruchome obrazy filmowe, a od trzydziestu 
komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. Sławny uczony w Xviii w. mógł się 
poszczycić   znajomością   200   książek   i   wystarczyło,   że   przejrzał   nieliczne   fachowe 
czasopisma, by cały czas być na bieżąco w swojej dziedzinie wiedzy. Dzisiaj na całym 
świecie   ukazuje   się   ponad   300   tysięcy   gazet   i   czasopism,   do   tego   dochodzi   jeszcze 
nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i telewizyjnych, nie mówiąc już o corocznym 
zalewie fachowych czasopism, dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko Bibliotece 
Kongresu   jest   100   milionów   tomów,   wszystkie   zaś   pozostałe   biblioteki   na   świecie 
dorzucają do tego dalszy miliard. Dla każdego staje się jasne, że przy takim zalewie 
informacji nie ma człowieka, który zachowałby pełną orientację. A ponieważ zarówno 
długość ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z 
nas   dysponuje,   nie   wystarczą,   gromadzimy   ludzką   wiedzę   poza   mózgiem.   Przyszłe 
pokolenia będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć na temat 
tego, gdzie i jak znaleźć interesujące je informacje. U pozaziemskich istot rozumnych 
dzieje się z pewnością nie inaczej. Albo mają one komórki mózgowe, tak jak my - i ich 
zdolność   magazynowania   informacji   jest   ograniczona   -   albo   są   czymś   w   rodzaju 
skomputeryzowanych   robotów,   które   w   każdej   chwili   mogą   uzyskać   dostęp   do 
potrzebnej im właśnie informacji poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to 
synteza   dwóch  poprzednich.  W  trakcie  rozwoju   żywej  istoty  organicznej   od   samego 
początku   zapewnia   się   jej   na   drodze   genetycznej   niesłychaną   pojemność   mózgu, 
wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A to dlaczego? Ponieważ pracujący 
na niewielkim obciążeniu program komputera ma wolne miejsce na nowe informacje. 
Wykorzystany   zaledwie   w   20   procentach   mózg   człowieka   można   "zatankować" 
odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i 
tym   samym   docieram   do   jądra   moich   rozważań.   W   ostatniej   książce   (108   ) 
przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków UFO, zahaczając na marginesie o temat 
"porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym 
rzecz.  Nie po kolei  w głowie? Od  dobrych  30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, 
zgłaszają   się   osoby   twierdzące   z   maniackim   wręcz   uporem,  że   zostały   uprowadzone 
przez istoty pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref 
genitalnych.   Nie   w   sensie   seksualnym   czy   gwałtu,   lecz   metodami   laboratoryjnymi. 
Ofiary płci męskiej twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej 
mówiły   o   przeprowadzaniu   testów   ciążowych,   o   "odsysaniu",   a   nawet   o   sztucznym 
zapłodnieniu.   Po   kilku   tygodniach   operacyjnie   wydobywano   podrośnięty   płód. 
Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież, 
jakie to seksualne fantazje, będące projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w 
wyobraźni   ludzie.   W   dodatku   medycyna   zna   przecież   zjawisko   ciąży   urojonej.   Z 
ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że trafiają się kobiety, które zaszły w 
ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie nie chcą zdradzić, kto jest 
ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet 
jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może 
jej   się   nawet   wydawać,   że   poczęła   w   sposób   niepokalany.   Przez   ostatnie   trzy 
dziesięciolecia   zbywałem   takie   opowieści   lekceważącym   uśmieszkiem.   W   ciąży   z 
kosmitą?   Ha,   ha!   Próbki   spermy   dla   kosmitów?   Ha,   ha,   ha!   Ani   przez   chwilę   nie 
zawracałem   sobie   tym   wszystkim   głowy,  nie   zadawałem   sobie   pytania,   na   cóż   to,   u 
diabła, potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się 
to   po   prostu   zbyt   idiotyczne,   abym   miał   się   tym   zajmować.   Prawdopodobnie   taka 
wyniosła   postawa  była   z   mojej   strony   błędem,  ponieważ   to,   co   wydawało   się   takim 
idiotyzmem, nabrało w ostatnich latach znamion metody. W roku 1987 amerykański 
autor   Budd   Hopkins   opublikował   rezultaty   swoich   wieloletnich   badań,   w   których 

79

background image

wspomagało   go   wielu   naukowców   (109   ).   Badane   osoby   -   częściowo   pod   hipnozą   - 
opisywały, w jaki sposób "pobierano" od nich materiał genetyczny. Bywały przypadki, 
że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w okresie 
dojrzewania   w   wieku   młodzieńczym   oraz   w   wieku   lat   trzydziestukilku.   |Jeśli   to 
rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem - można by mówić o |
znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak samo jak my 
znakujemy   ptaki   wędrowne,   delfiny   czy   niedźwiedzie.   `nv   Zaraz   po   Hopkinsie   z 
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni, 
że nie tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne 
światła".   Ofiary,   unosząc   się   w   powietrzu,   "wpływały"   do   jasno   oświetlonych 
pomieszczeń, mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś 
"gumowego"   i   odczuwali   "ssące   ruchy".   W   innych   przypadkach   byli   seksualnie 
stymulowani przez  "bardzo  piękną kobietę", która nawet odbywała z nimi stosunek 
płciowy   w   pozycji   "na   jeźdźca".   Gdy   tylko   w   gronie   znajomych   poruszałem   temat 
"uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie 
dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez istoty pozaziemskie, a tym bardziej 
sztucznego   zapłodnienia   czy   pobierania   spermy.   Wszystko   to   wydaje   się   zbyt 
zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi,  którzy generalnie nie wierzą w UFO, i tak nie 
sposób przekonać żadną argumentacją. Nie mają oni ochoty zaśmiecać sobie szarych 
komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |przeciwko UFO i z 
lunatyczną wręcz pewnością siebie |wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być nie może. 
Indoktrynowana odporność na UFO jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś, którzy 
nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak 
wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego 
załogi UFO miałyby tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że 
znów będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu 
łączy się z naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami 
genetycznymi   i   z   powrotem   |bogów   wraz   z   ich   |prorokami.   Dr   Johannes   Fiebag, 
przyrodoznawca   z   profesji,   zbadał   najnowsze   przypadki   uprowadzeń   na   terenie 
Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w tym historię mieszkanki Berlina, Marii Struwe. 
Fiebag   tak   pisze   o   pani   Struwe:   "Kobieta   ładna,   inteligentna,   uważna,   krytyczna. 
Pozbawiona nieśmiałości, nigdy nie traci jednak dystansu do wszystkich tych rzeczy." 
Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedzia
ła zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po 
lewej i prawej stronie zaś stały obce istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. 
W tym okresie pani Struwe była w ciąży z trzecim dzieckiem, a przynajmniej tak jej się 
zdawało. Ponieważ nie była to pierwsza ciąża,  symptomy były jej znajome, ponadto 
konsultowała się z ginekologiem. A potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi 
istotami. Wielkogłowe postacie wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się 
we   własnym   łóżku   cała   zlana   potem,   zupełnie   jakby   przeżyła   jakiś   senny   koszmar. 
Wkrótce potem była u swojego ginekologa, który ze zdumieniem stwierdził, że ciąży już |
nie   |ma.   Jednocześnie   ustały   wszystkie   oznaki   odmiennego   stanu.   W   dwa   tygodnie 
później   pani   Struwe   wydaliła   dwa  "strzępki   ciała".   Uważając,   że   to   pewnie   resztki 
łożyska, spuściła je z wodą w toalecie. Po jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć 
posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ jednak, w przeciwieństwie do poprzednich ciąż, 
tym razem wszelkie naturalne metody poczęcia okazały się zawodne, państwo Struwe 
zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie. "Próba jego dokonania została podjęta 22 
lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z niewyjaśnionych powodów okazał się dla pani 
Struwe   niesłychanie   bolesny,   więc   go   przerwano."   Jednak   w   dwa   tygodnie   później 
pacjentka wydala dwa przezroczyste fragmenty tkanki niewiadomego pochodzenia. I 

80

background image

nagle, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r. zachodzi w 
ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na świat syna, Sebastiana. Dr Fiebag daje w przypadku 
pani Struwe różne propozycje rozwiązań, między innymi ułożył następujący scenariusz: 
`ts * latem 1986 pani Struwe jest w ciąży, * w trzecim miesiącu ciąży istoty pozaziemskie 
pobierają   od   niej   płód,   *   wszczepiają   jej   tkankę   uniemożliwiającą   ponowne 
zapłodnienie,   *   tak   też   się   dzieje:   ani   normalny   akt   płciowy,   ani   próby   sztucznego 
zapłodnienia   nie   dają   wyników,   *   jakieś   "nieplanowane   wydarzenie"   prowadzi   do 
wydalenia tej bariery z organizmu, * teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu 
i dochodzi  do poczęcia  Sebastiana. `tn  Można  by odłożyć ten przypadek na półkę z 
napisem "niezwykłe ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych 
snach, w których występują potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że 
widział "małe dzieci  w pudełkach", ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty 
wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały z nim "przez płuca", co przypuszczalnie 
oznacza,   że   |od   |środka.   Kiedy   dr   Fiebag   pokazuje   chłopcu   kilka   rysunków 
przedstawiających   różne   warianty   ufoludków,   Sebastian   natychmiast   identyfikuje   te 
małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze swej strony zapewnia, że 
nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach pozaziemskich o wielkich 
głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu właściwie chodzi? Sprawą, którą 
dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor David Jacobs zajął się w USA. 
Dla   Jacobsa   pobieranie   spermy   i   sztuczne   zapłodnienia   stanowią   zasadniczy   powód 
wszystkich  uprowadzeń.  Celem  miałoby być wyhodowanie  na poły ludzkiej,  na poły 
kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz 
w   tysiące.   Przytoczone   pod   numerami   od   109   do   112   tytuły   stanowią   zaledwie 
wierzchołek góry lodowej. Czy to wszystko jest tylko zwykłą modą? Jaki to duch czasu 
straszy w mózgach naszych wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie 
znających się nawzajem, mieszkających na odległych od siebie kontynentach, zaraziły 
się   tym   samym   wirusem?   Czy   wszystkie   te   przypadki   mają   swoje   psychologiczne 
wyjaśnienie?   A  może  jednak  po  kolei?   Nie  -  powiada  pewien   ktoś,  którego  musimy 
wysłuchać.   W   końcu   nie   możemy   się   chować   za   stwierdzeniem,   że   przypadki 
uprowadzeń  mają "wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać oczy  i uszy, kiedy w tej 
sprawie zabiera głos wybitny psycholog. Dr John E. Mack jest profesorem psychiatrii na 
uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Jest nie tylko psychiatrą i psychologiem, lecz także 
dyplomowanym   lekarzem   w   Cambridge   Hospital   oraz   laureatem   prestiżowej 
amerykańskiej   Nagrody   Pulitzera.   Licząc   sobie   już   34   lata,   nie   jest   jednym   z   tych 
młodych   zapaleńców,   którzy   gonią   za   jakimiś   przemijającymi   modami.   Zna   swoją 
profesję   i   bardzo   szybko   potrafi   zdemaskować   sztuczki,   kłamstwa   i   fantasmagorie 
badanych. Jesienią 1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi uprowadzonych przez 
UFO.   Jego  pierwsza   reakcja   była   jednoznaczna:   "To  jacyś   wariaci".   Później   doszło 
jednak do jego spotkania z Buddem Hopkinsem, wspomnianym już autorem książki |
Intruzi. Spotkanie to całkowicie zmieniło życie profesora Macka. Przez następne lata 
profesor   Mack   poznał   setki   osób,   które   "pochodziły   z   najróżniejszych   części   USA   i 
nigdy wcześniej się ze sobą nie spotkały". Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej 
rozsądni   i   wiarygodni,   obudziło   to   zawodowe   zainteresowanie   profesora.   Wreszcie 
przystąpił do studiowania konkretnych przypadków 78 osób, prześwietlając je wedle 
wszelkich zasad swojej profesji. Dziś mamy już liczące 400 stron tomiszcze z rezultatami 
jego   badań.   Tytuł   tej   książki   brzmi   Abduction   (Wzięcie),   w   podtytule   czytamy 
Spotkania   ludzi   z   istotami   pozaziemskimi   (113   ).   Odpowiedź   profesora   Macka 
skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na 
świecie   nie   mogłaby   być   bardziej   druzgocąca.   Brzmi   ona   bowiem:   tak,   istoty 
pozaziemskie penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie spermy, 

81

background image

sztuczne   zapłodnienia   i   pobieranie   płodów   miały   miejsce   naprawdę   i   nie   jest   to 
bynajmniej psychologicznie jak najbardziej zrozumiałe myślenie życzeniowe ofiar. Jak 
pisze harvardzki uczony: "Najwidoczniej funkcjonujemy we Wszechświecie, w którym 
aż roi się od istot rozumnych, od których sami się odcięliśmy." Wzięcia przebiegają 
zawsze według tego samego schematu. Niewielkiego wzrostu istoty o nieproporcjonalnie 
wielkich lekko skośnych oczach i szarej skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, 
zupełnie   jakby   przeszły   przez   ścianę.   (Znane   są   też   przypadki   uprowadzenia   z 
samochodu.)   Obce   istoty   mają   niewielkie   nozdrza   i   mikroskopijne   usta   o   wąskich 
wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła. Ofiary odczuwają strach, 
wpadają   w   panikę,   dręczą   je   straszliwe   obawy.   Zostają   jednak   uspokojone, 
unieruchomione,   psychicznie   sparaliżowane.   Wówczas   zaczyna   się   upiorny   lot   przez 
okno   albo   drzwi   balkonowe   i   chociaż   niektóre   ofiary   mają   wrażenie,   jakby   zostały 
"wyemitowane" w przestrzeń, czują jednak pęd powietrza i rześkość nocy. Docierają do 
czekającego   gdzieś   statku   kosmicznego,   oczywiście   niewykrywalnego   dla   naszych 
elektronicznych  czujników. Niektórzy  z uprowadzonych mieli wrażenie, że  weszli do 
obcego  obiektu   przez   ścianę.  W  środku  jest  jasno,  uprowadzeni  zostają  położeni   na 
czymś   w   rodzaju   stołu   operacyjnego   i   poddani   badaniu   za   pomocą   bliżej   nie 
sprecyzowanych przyrządów. Pobiera im się próbki włosów i skóry, wprowadza cienkie 
igły  i inne instrumenty przez  naturalne otwory ciała.  Wokół stołu  operacyjnego stoi 
kilka   szaroskórych   istot,   ale   zawsze   tylko   jedna   z   nich   spełnia   funkcję   "lekarza 
naczelnego",   podczas   kiedy   inna   przejmuje   obowiązki   "tłumacza".   Bardzo   rzadko 
komunikacja   odbywa   się   tradycyjną   drogą   głosową   -   najczęściej   jest   to   przekaz 
telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na uprowadzonych potrafią 
być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból fizyczny w zasadzie 
nie   występuje,   ponieważ   obce   istoty   neutralizują   ośrodek   bólowy   w   mózgu.   Po 
zakończeniu nieprzyjemnej procedury badań obcy bardzo często podejmują rozmowę, 
w trakcie  której starają się przynajmniej częściowo wyjaśnić ofierze  powód swojego 
postępowania. Niektórym z uprowadzonych pokazano półki pełne żywych embrionów 
pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, jaką je 
stamtąd   uprowadzono.   Zdarzały   się   przy   tej   okazji   omyłki,   kiedy   to   uprowadzeni 
budzili   się   w   zupełnie   obcym   miejscu   albo   nawet   zostali   przeniesieni   razem   z 
samochodem   o   setki   kilometrów   od   miejsca   porwania.   Upiorne   -   chciałoby   się 
powiedzieć; coś takiego może być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale 
czy   kiedykolwiek   zastanawialiśmy   się,   co   musi   odczuwać   jakieś   średnio   inteligentne 
zwierzę poddawane podobnym zabiegom przez nas - ludzi? Czy przedstawiciele jego 
gatunku   uwierzyliby   temu   zwierzęciu,   gdyby   potrafiło   opowiedzieć   o   swoich 
przeżyciach? Opisy podawane przez ofiary uprowadzeń rzeczywiście mają w sobie coś 
upiornego.   Są   dla   nas   wręcz   nie   do   zniesienia,   toteż   sięgamy   po   pełny   asortyment 
środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za łatwo zapominamy 
przy tym, że wszelka logika i wszelki rozsądek warunkowane są daną rzeczywistością. 
Samolot   ponaddźwiękowy,   nadajnik   radiowy,   aparat   rentgenowski,   którym   można 
prześwietlić   ciało,   bomba   wodorowa   zdolna   w   jednej   chwili   zniszczyć   całe   miasta   - 
wszystko  to   było  w   czasach   naszych   prapradziadków   sprzeczne   z  logiką   i   zdrowym 
rozsądkiem. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu bezsensownym byłoby próbować przybliżyć 
jakiemukolwiek   uczonemu   ideę   bomby   neutronowej.   To   niemożliwe,   musiałby 
odpowiedzieć, ponieważ broń zawsze wyzwala energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie 
energii prowadzi do zniszczenia całego otoczenia. Bomba neutronowa natomiast niszczy 
tylko organiczną (żywą) tkankę, pozostawiając nietknięte inne materiały, takie jak płyty 
pancerne   czy   betonowe   budowle.   Nie,   środkami   uwarunkowanego   naszą   obecną 
rzeczywistością   rozsądku   i   logiki   na   pewno   nie   uda   się   nam   rozwikłać   fenomenu 

82

background image

uprowadzeń.   Zaobrączkowani   ludzie   Co   każe   nam   domniemywać,   że   przynajmniej 
niektóre   z   przypadków   uprowadzeń   miały   miejsce   naprawdę?   Otóż   właśnie   wielka 
liczba ludzi, którzy przeszli podobne cierpienia, nie znając się nawzajem, nie znając 
żadnych   dotyczących   tego   tematu   książek   czy   filmów.   Właśnie   jednobrzmiące 
wypowiedzi ludzi z najróżniejszych krajów i kontynentów, tysiące okaleczonych kobiet, 
którym w upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób naturalny ani nie 
został   spędzony. Właśnie  blizny  po niewyjaśnionych  zabiegach,   których  nie  wykonał 
żaden   ziemski   lekarz,   wreszcie   mikroskopijne   obce   implanty,   operacyjnie   usunięte 
różnym osobom, które przeżyły uprowadzenie. Że co, proszę? Profesor Mack na str. 42 
amerykańskiego   wydania   swojej   książki   wymienia   wiele   takich   przedmiotów, 
wykonanych z metalu lub tworzywa przypominającego włókno szklane, które trzeba 
było usuwać z ciał uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u 
pewnego mężczyzny w penisie oraz u pewnej dwudziestoczteroletniej kobiety w jamie 
nosowej,   w   bezpośredniej   okolicy   podstawy   mózgu.   Chociaż   zdumiewające   implanty 
poddano analizie chemicznej i fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich |
przeznaczenia.  Analizy  pokazały   tylko  tyle,  że   mamy  do  czynienia  z   zadziwiającymi 
tworzywami lub stopami metali, nie zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich 
wewnętrzne   właściwości.   Zupełnie   tak   samo   jak   wtedy,   gdy   my   znakujemy   dziko 
żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu kolczyk, a inne zwierzęta widzą ten 
kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do czego on służy. Muszą się pogodzić 
z faktem jego istnienia, chociaż wiedzą tyle samo, co przedtem. I my również. A może 
jednak   nie?   Jeśli   odrzucimy   rodzące   się   przerażenie   i   zasięgniemy   opinii   naszego 
rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak stać nas przynajmniej 
na ograniczoną analizę wydarzeń. W końcu przecież istoty pozaziemskie rozmawiały z 
uprowadzonymi,   dając   im   przynajmniej   jakieś   punkty   zaczepienia   pomagające 
zrozumieć   ich   okrutne   postępowanie.   Jest   mowa   o   tym,   że   nasza   planeta   zostanie 
dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i niejasne. 
Dalej mowa jest też o tym, że postępowanie nas, ludzi, wypacza się. (Patrz wcześniejsza 
relacja pozaziemskiego obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że naszą 
naukę   zdominowała   całkowicie   błędna   "zasada   przyczynowo-skutkowa"   -   czyli 
dokładnie to, co my, zwykli zjadacze chleba, uważamy za "logikę" - że obraz wiedzy 
przekazywany   nam   przez   uczonych   jest   po   części   rozpaczliwie   fałszywy.   (To   mnie 
akurat   nie   dziwi,   zwłaszcza   jeśli   sobie   pomyślę   o   teorii   ewolucji   czy   o   naukach 
teologicznych!)   Wskutek   fałszywego   obrazu   wiedzy   wytwarza   się   w   nas   opaczna 
świadomość:   małostkowa,   egocentryczna,   z   nami   i   tylko   z   nami   jako   pępkiem 
Wszechświata. Koń trojański Na wszystko to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach 
i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek 
współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna 
wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do ich własnego materiału genetycznego. 
Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu zamiast ust i o przypominającej 
gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w naszym pojęciu przestępstwo. 
Uprowadzenie   to   jedno   z   groźniejszych   przestępstw,   podobnie   jak   masowo 
przeprowadzane gwałty. Dochodzi do brutalnego złamania praw człowieka, wykonuje 
się niedozwolone zabiegi chirurgiczne,  uprowadzonych poddaje się kontroli umysłu i 
praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas jak 
podrzędne   zwierzęta.   "Obrączkują"   nas   za   pomocą   implantów,   kontrolują   tak 
oznakowane   osoby,   nie   podają   żadnych   logicznych   wyjaśnień   (nie   mówiąc   już   o 
uzasadnieniu) swojego postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański 
autor   John   White   (114   )   tak   to   podsumował:   "Uprowadzający   ludzi   Obcy   (aliens) 
zawsze zjawiają się u nas pod osłoną ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego 

83

background image

nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak samo podejrzana jak koń trojański, muszę 
więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, 
jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać nas o swych dobrych intencjach, 
wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli tak się nie stanie, nadal 
uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego świata, skłaniające się 
do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą się być tworami 
fizycznymi,   parafizycznymi   czy   metafizycznymi,   nie   ma   żadnego   wpływu   na   tę 
konkluzję."  Rzeczywiście jest tak, że  obcy nie pomagają nam uwierzyć w ich  dobre 
zamiary.   Od   co   najmniej   30   lat   mają   miejsce   udokumentowane   uprowadzenia,   lecz 
przebieg i rodzaj badań nie uległy żadnej zmianie. Ofiary uprowadzeń traktowane są 
niemalże   rutynowo,   pobieranie   spermy   i   embrionów   przebiega   stereotypowo.   Żadna 
ziemska   uczelnia   medyczna   nie   przeprowadza   jednych   i   tych   samych   badań   na 
dziesiątkach tysięcy osób. Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty - chyba 
że szukamy czegoś bardzo specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. 
Gatunek ludzki rzeczywiście nie składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami, |
wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z nas nie ma dokładnie takich samych wspomnień 
czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie 
są   takie   same   indywidualne   odciski   palców.   Udziałem   każdego   człowieka   są   inne 
doświadczenia   osobiste,   każdy   inaczej   cierpi,   inaczej   kocha,   zachwyca   się   innym 
rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów radiowych, każdy jest 
gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za dobre, a co innego za 
złe.   I   wszystko   to   odnosi   się   do   czegoś   więcej   niż   tylko   do   smaku   potraw.  Chociaż 
człowiek   jest   towarem   masowym,   to   jednak   każdy   egzemplarz   pozostaje 
indywidualnością.   Czy   to   właśnie   tego   szukają   istoty   pozaziemskie?   Naszych 
różnorodnych   upodobań?   Czy   potrzebują   tysięcy,   dziesiątków   tysięcy   osobników, 
dziesiątków  tysięcy odmian  spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może 
starają   się   odfiltrować   z   tego   olbrzymiego   materiału   porównawczego   to,   co   w   ich 
rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni 
badacze, w niczym jednak nie zmienia to przestępczego charakteru działania obcych. Na 
Ziemi   każdy   człowiek   musi   przestrzegać   praw   kraju,   w   którym   przebywa.   Czyżby 
podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie? Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy 
kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która wprawdzie przewyższa nas pod 
względem   możliwości   technicznych   i   telepatycznych,   ale   potrzebuje   genetycznego 
odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas o zgodę. W końcu my 
także   jesteśmy   istotami   rozumnymi,   także   my   znamy   arkana   matematyki,   możemy 
wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. Nie jesteśmy byle 
kim   i   wcale   mi   się   nie   uśmiecha,   aby   ktoś   traktował   nas   jak   jakieś   tępe   bydlęta. 
Doceniam wprawdzie, że kosmici nie manifestują swojej obecności w sposób kojarzący 
się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i jestem 
nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt 
(szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka 
dziesięcioleci, więc czas najwyższy zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień. 
Czas  przestać  się liczyć z naszą próżnością  - okres  ochronny minął. My, ludzie,  nie 
chcemy, aby ktoś przez dziesiątki lat wodził nas za nos i traktował jak nie umiejące 
samodzielnie   myśleć   istoty.   Ponadto   przez   trzydzieści   lat   nasza   świadomość   uległa 
dużym zmianom. W pierwszym okresie utrzymywanie, że istoty pozaziemskie istnieją 
naprawdę, było czymś nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi 
Amerykanin wierzy w UFO, w Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na świat 
Francji już trzy lata temu 45% młodzieży uznawało realność istnienia UFO (116 ) i 
nawet w kraju tak nieprzychylnym wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa 

84

background image

przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z tym związane, co piąta osoba wierzy w istnienie 
istot   pozaziemskich.   Według   najnowszych   badań   Instytutu   Badań   Demoskopowych, 
udział ten w grupie wiekowej od szesnastu do dwudziestu lat jest jeszcze wyższy i wynosi 
prawie 30 procent (117 ). Poszerzyły się horyzonty myślowe człowieka, lądowanie na 
Księżycu i niezliczone seriale science fiction w telewizji nie pozostały bez wpływu na 
naszą   świadomość.   Także   olbrzymia   liczba   książek   zajmujących   się   tematem   istot 
pozaziemskich wcale nie nadawała się wyłącznie do kosza - przynajmniej dla połowy 
ludzkości.   Według   naszego   rozumienia   demokracji,   jakże   wychwalanej   w   wolnym 
świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie przynośić najnowsze 
doniesienia z frontu spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, i w tym 
momencie zaczynam rozumieć obcych o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w 
kształcie   owoców   kiwi.   Każdy   człowiek   choć   raz   w   życiu   próbował   coś   wyjaśnić 
drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich to, 
przerywali   rozmowę,   ucinali   ją   niegrzecznie   albo   za   pomocą   pozamerytorycznych 
argumentów,   zaczynali   zachowywać   się   obraźliwie.   Także   druga   i   trzecia   próba 
wyjaśnienia   sprawy   spełzła   na   niczym,   podobnie   czwarta   i   piąta.   Jak   my,   ludzie, 
zachowujemy   się   w   takiej   sytuacji?   Wycofujemy   się,   myślimy,   że   nie   ma   sensu 
podejmować prób rozsądnego przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami 
było tak samo? Może nie mają już ochoty podejmować z nami dialogu, skoro jesteśmy 
zbyt wyniośli, aby słuchać? W uprowadzeniach, które badał profesor Mack, poruszano 
dokładnie  tę właśnie kwestię.  Kosmici  mówili do uprowadzonych, że  my, ludzie,  nie 
jesteśmy   jeszcze   gotowi,   by   się   z   nimi   spotkać   i   zaakceptować   ich   istnienie.   Gdyby 
otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, traktując ich jak wrogów. Twierdzili, 
że   nasze   zachowanie   w   ogóle   nie   dopuszcza   otwarcia   z   ich   strony,   ponieważ   nasze 
działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana przez religię i błędne 
intrepretacje nauki świadomość jest ich zdaniem do tego stopnia zdeformowana, że oni 
wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili w indywidualnych 
przypadkach,   to   społeczeństwo   i   tak   nie   zaakceptowałoby   takiego   świadectwa   danej 
osoby,   choćby   stała   nie   wiadomo   jak   wysoko   w   ludzkiej   hierarchii   władzy.   Bardzo 
słuszne spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na 
samym szczycie w ludzkiej hierarchii władzy - oświadczają publicznie, iż rozmawiali z 
istotami   pozaziemskimi.   Z   miejsca   usunięto   by   ich   z   urzędu.   To   samo   dotyczy 
dziennikarzy, redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden 
z nich nie zdołałby się przebić w swoim gremium. Istoty pozaziemskie? Tutaj? I akurat 
ty   miałbyś   z  nimi  rozmawiać?  Człowieku,  chyba  masz  nie  po  kolei   w  głowie!  Taka 
właśnie   jest   nasza   typowa  reakcja.   Jak   długo   jeszcze?   Hybrydy   przyszłości   Szpetne 
istoty pozaziemskie łamiące ludzkie prawa informowały ofiary uprowadzeń o jakiejś 
nadciągającej  katastrofie.   |Ją  |właśnie  podawały  jako  główny powód   swoich  działań. 
Pocieszające w tym wszystkim jest przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż 
już   w   formie   hybrydy   (mieszańca)   nas   i   ich.   |Kiedy   ma   nadejść   ów   Dzień   Sądu 
Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty, widocznie sami jej nie znają. Czy nie 
brzmi  to  znajomo?  Czyż   wszystkie  religie   nie  podkreślają,   że  nikt  nie   zna   dnia  ani 
godziny nadejścia Sądu Ostatecznego? Może kosmici dysponują poszlakami podobnymi 
do   tych,   które   geologów   informują   o   groźbie   trzęsienia   ziemi   i   wybuchu   wulkanu? 
Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej podstawie, że uskok San Andreas w Kalifornii znów 
da   znać   o   sobie,   tyle,   że   nie   potrafią   wypowiedzieć   się   wiążąco,   kiedy   to   dokładnie 
nastąpi. Czyżby z tymi pozaziemskimi karzełkami o mikroskopijnych dziurkach od nosa 
było tak samo? Może ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu nie mamy 
bladego pojęcia, rejestrują nadciągającą  katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną 
prognozę? W tym przypadku można by podać wiarygodne usprawiedliwienie dla ich 

85

background image

nieetycznego zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt 
egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne jest szybkie 
działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W 
całym   tym   nieetycznym   i   -   według   naszych   norm   -   bezprawnym   działaniu   istot 
pozaziemskich  zawsze  jedno  szczególnie   dawało  mi  do  myślenia:   mianowicie,   obcym 
nigdy   nie   zdarzało   się   okaleczyć   czy   wręcz   zamordować   uprowadzonej   osoby. 
Wszystkich całych i zdrowych troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze 
postępowanie   wobec   zwierząt   jest   o   wiele   bardziej   bezwzględne   i   barbarzyńskie. 
Ostatnio   zaczęto   rozważać   koncepcję,   że   owe   niewielkie   stworki   o   gruszkowatych 
głowach   to   nie   żadne   tam   istoty   pozaziemskie,   tylko   podróżujący   w   czasie 
przedstawiciele   cywilizacji   ludzkiej   z   dalekiej   przyszłości.   Jak   w   ostatnich   latach 
stwierdzili fachowcy w dziedzinie fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |zasadzie nie są 
wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one wyglądać w |
praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w czasie 
mogły stanowić rozwiązanie fenomenu małych kosmitów o nieproporcjonalnie wielkich 
migdałowych oczach. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację: W roku 3000 ziemskiej 
rachuby   czasu   pojawia   się   maszyna   czasu.   Istoty   rozumne   zamieszkujące   Ziemię   są 
niewielkiego wzrostu, mają szarą skórę, wielkie czaszki i opanowały tajniki telepatii. Za 
pomocą maszyny czasu podróżują do naszej epoki i stwierdzają, że ludzkość roku 2000 
znajduje   się   o   krok   od   katastrofy.   Pilnie   kompletują   więc   materiał   genetyczny, 
wszczepiając go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości. Gdyby tego nie uczynili, to 
ich gatunek w ogóle |nie |zaistniałby w przyszłości, ponieważ dopiero genetyczny zrąb 
pobrany od ludzi z przeszłości umożliwia ich przyszłe istnienie. Porywające i zarazem 
idiotyczne! Z jakiej bowiem linii ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare 
istoty o ogromnych sarnich oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na 
nic się nie zda. Kosmici są mi bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne 
ofiary uprowadzeń, zwłaszcza te, którym przytrafiło się to kilkakrotnie, mają poczucie 
bycia "nie tylko z Ziemi". Mimo całkowicie normalnego i nietkniętego ludzkiego ciała 
nie potrafią pozbyć się wrażenia, że posiadły zupełnie  nową świadomość. Dysponują 
jakąś   ukrytą   wiedzą   wykraczającą   poza   sprawy   Ziemi   i   teraźniejszości.   Ta   grupa 
uprowadzonych zadaje sobie ogromny trud, by przełożyć swoje nowe odczucia na nasz 
język.   Nagle   pojawia   się   w   nich   gotowa   wiedza,   wiedza   z   przestrzeni   i   czasu, 
wypełniająca   całą   czaszkę,   zupełnie   jakby   wolne   moce   mózgu   otrzymały   dodatkowe 
informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej katedrze pełnej 
milionów   fresków   i   fragmentów,   której   pomieszczenia   rozbrzmiewają   dodatkowo 
łagodnymi   melodiami   z   odległych   tysiącleci.   Niewypowiedziane.   W   ludzkim   języku 
brakuje słów i pojęć pozwalających przekazać to, co widzą i czują w jakiejś zrozumiałej 
kolejności.   Wszystko   wydaje   się   istnieć   jednocześnie:   z   jednej   strony   jest   realne, 
rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o 
wiele za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i 
pod sobą, a przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy 
tak   wygląda   stan   u   progu   obłędu?   Poczucie   niemożliwości   wchłonięcia   nawału 
informacji?   A   może   umyślnie   zalewa   się   ludzkie   szare   komórki   danymi,   aby   w   ten 
sposób powstała świadomość kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób 
widzenia spraw, ma umożliwić owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi 
(patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten "rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma 
sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne rzeczywistości? To, że nasz świat składa się 
nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy naszymi zmysłami, nie podlega już raczej 
dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje już sobie sprawę, że każda komórka jego 
organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie całego ciała. Z drugiej strony w 

86

background image

DNA   znajdują   się   niezliczone   fragmenty   odpadków   genetycznych   (junk),   niejako 
"białych   plam"   do   niczego   się   nie   nadających.   Nie   dadzą   się   one   do   niczego 
"dopasować"   (zasada   klocków   lego).   Wiadomo   też   powszechnie,   że   nasz   mózg 
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, 
czego (jak dotąd) w ogóle nie potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów 
dodajmy teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie 
stworzyli   ludzi   na   swój   obraz   i   podobieństwo.   *   Człowiek,   który   przeżył   potop   - 
obojętne,  czy   jego   imię  będzie   brzmiało   Noe,  Utnapisztim,   czy   jeszcze   inaczej   -   jest 
nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i "Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej 
Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza 
Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to 
sprawić,   aby   "klocki"   stały   się   kompatybilne,   obudzić   do   życia   |junk,   zalać 
informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego przesłanki już w nas istnieją. 
Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My się tylko rozwinęliśmy 
odpowiednio   do   ziemskich   warunków,   przez   całe   pokolenia   hodowaliśmy   w   sobie 
religijną,   polityczną   i   naukową   wyniosłość,   radykalnie   stłumiliśmy   w   nas   składnik 
pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się |Sądny |
Dzień,   gong   obwieszczający   przebudzenie   świadomości.   Nie   dziwią   mnie   wypowiedzi 
wielu   uprowadzonych, którzy  -  nigdy  wcześniej  nie  czytając  Ericha  von  Dänikena - 
zapewniają, że istoty pozaziemskie od niepamiętnych czasów wielokrotnie odwiedzały 
Ziemię,   aby   popchnąć   naprzód   ewolucję   człowieka.   Co   się   zaś   tyczy   odwiedzin 
mieszkańców   odległych   krańców   Wszechświata,   to   astronom   James   R.   Wertz   już 
dwadzieścia lat temu obliczył, że kosmici bez problemu mogli odwiedzić  nasz Układ 
Słoneczny w odstępach 7,5 razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej 
więcej 640 razy (119 ). Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć 
lat później na fakt, że cała Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy 
nasza Ziemia dopiero się narodziła (120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego 
powinno   zostać   powiedziane,   zauważamy   dopiero   wówczas,   gdy   natrafimy   na   silny 
opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez Europy Każdego roku, nie zauważone 
przez   szeroką   opinię   publiczną,   odbywają   się   coraz   liczniejsze   międzynarodowe 
konferencje SETI. Na ostatnim  spotkaniu  SETI, zorganizowanym  przez  Uniwersytet 
Kalifornijski,   wygłoszono   ponad   siedemdziesiąt   referatów   naukowych.   Poruszano   w 
nich   takie   tematy,   jak:   `ts   *   "Kosmici,   klingony   i   Biblioteka   Galaktyczna:   SETI   i 
wychowanie   naukowe"   (Andrew   Fraknoi,   astronom,   Foothill   College);   *   W 
poszukiwaniu   życia   na   Marsie.   "Stan   obecny"   (Michael   Klein,   Jet   Propulsion 
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od 
siebie. Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori 
Marino,   University   of   New   York);   *   W   poszukiwaniu   pozaziemskich   technologii   w 
naszym "Układzie Słonecznym" (Michael Papagiannis University of Boston). `tn `ty * * 
*   `ty   Większość   wykładowców   mówiła   o   technicznych   możliwościach   wykrywania 
śladów   życia   za   pomocą   najróżniejszych   detektorów   albo   o   tym,   w   którym   paśmie 
częstotliwości   radiowej   należałoby   szukać   wiadomości   o   kosmitach.   Były   też   jednak 
głosy   krytyczne,   domagające   się,   aby   naukowe   badania   SETI   odseparowały   się   od 
przedsięwzięć amatorskich, bo tylko w ten sposób można uwiarygodnić SETI w oczach 
szerokiej  opinii  publicznej.  Za  pozwoleniem, ale  to przesąd  stary jak  świat, elitarne 
przeświadczenie   z   cyklu   "Tylko   my   to   możemy",   "Tylko   my   jesteśmy   świadomi 
odpowiedzialności", które wciąż zapędzało nas w ślepy zaułek ciasnoty umysłowej, czy 
to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy w dziedzinie pomyłek naukowych. Przez 
całe dzieje ludzkości zawsze było tak, że wszelkiego rodzaju ustabilizowane kręgi starały 
się   ubezwłasnowolnić   bliźnich,   trzymać   ich   z   dala   od   |wiedzy,   niezależnie   czy 

87

background image

prawdziwej,   czy   błędnej.   Religie   praktykują   to   jeszcze   po   dziś   dzień,   ugrupowania 
polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie zaczynają 
je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach "Tylko my to możemy", "Tylko my 
jesteśmy   świadomi   odpowiedzialności"   to   nic   innego,   jak   tylko   egoistyczna   cenzura 
służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę 
mi   powiedzieć   -   rozpowszechniać   się   mają   nowe   myśli?   Za   |czyim   pośrednictwem 
przedostają się do świadomości ogółu? |Kto po raz pierwszy je wypowiada, nadstawia 
dla nich głowę, narażając się nierzadko na rugi ze strony właśnie elitarnej gwardii? |Od |
kogo   pochodzą   przecierające   nierzadko   nowe   drogi   koncepcje?   No   i   wreszcie:   |Kto 
właściwie   finansuje   całą   działalność   naukową,   poczynając   od   archeologii,   a   na 
astronomii   kończąc?   Takie   odgradzanie   nigdy   jeszcze   nie   zapobiegło   poznaniu, 
niejednokrotnie   jednak   je   opóźniło.   Prowadzi   też   do   stłumienia   świadomości   ogółu, 
zduszenia   w   zarodku   świeżych   myśli.   To   właśnie   forum   publiczne   wprowadza   takie 
myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne jest przeciwieństwem 
niepotrzebnego utajniania wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto dobija się ważności, 
już ją stracił" (Max Rychner, 1897-1965 ). Jednocześnie jestem oczywiście zdania, że 
specjaliści  muszą być w swej pracy wolni od społecznego  nacisku, muszą prowadzić 
swoje   dyskusje   bez   pseudowiedzy   różnych   amatorów.   Tyle   tylko,   że   nie   wolno   im 
ukrywać rezultatów  swoich badań, nie wolno trzymać pod korcem wytworów swych 
umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 ). 
Wyobraźmy   sobie   bowiem,   że   ludzkość   składałaby   się   z   telepatów,   tak   jak   to   się 
domniemywa   o   tych   małych   szarych   kosmitach.   W   społeczeństwie   dysponującym 
zdolnościami telepatycznymi nie mogą istnieć żadne tajemnice i żadna |elitarna |wiedza. 
Najwyraźniej   w   niczym   to   społeczeństwu   kosmitów   nie   zaszkodziło.   Na   ostatniej 
międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne referaty, ale 
nie było wśród nich ani jednego na temat UFO czy wzięć, nie mówiąc już o hipotezie 
paleo-SETI.   Tematy   te   uważane   są   za   niepoważne,   niegodne   "prawdziwych" 
naukowców,   zupełnie   jakby   w   sektorze   ufologicznym   brakowało   prac   naukowych 
napisanych rzeczowo i z wykorzystaniem bogatego materiału przez najwyższej  klasy 
fachowców   (na   obszarze   niemieckojęzycznym   np.   książka   Der   Stand   der   UFO-
Forschung napisana przez fizyka Illobranda von Ludwigera (121 )). A może profesor 
Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest naukowcem? Dlaczego ludzie, którzy poświęcili 
się   poszukiwaniu   pozaziemskiego   życia,   wyłączają   z   zakresu   swoich   zainteresowań 
najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie 
pozwolić na odrzucanie z góry pewnych określonych dziedzin badań? Czyż nauka nie 
wymaga wręcz korzystania z jak najobszerniejszych informacji? SETI bez UFO i bez 
paleo-SETI jest niepełna. Omówione, opublikowane i przekazane do rozpowszechnienia 
środkom masowego przekazu rezultaty są niekompletne, sprawiają wrażenie robionych 
na pół gwizdka, a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo przecież amatorom właśnie 
zarzuca nauka, iż nie uwzględniają wszystkich możliwych aspektów danego zjawiska. To 
oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to im - w przeciwieństwie do 
specjalistów   -   brakuje   ogólnej   orientacji.   Bardzo   mi   przykro,   drodzy   przyjaciele, 
badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To właśnie |wy odcinacie się 
od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na zapędach elitarnych. Doskonale 
zdaję   sobie   sprawę,   dlaczego   na   międzynarodowych   konferencjach   SETI   nie   wolno 
mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy w 
roku   1969   moja   pierwsza   książka   ukazała   się   na   rynku   amerykańskim   po   tytułem 
"Chariots of the Gods", robiąc furorę, niemal natychmiast rzuciły się na nią rzesze 
znanych i mniej znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko 
demokracji, lecz także działalności naukowej. Oprócz krytycznych artykułów były też 

88

background image

obrzydliwe   paszkwile,   a   nawet   całe   książki   napisane   |przeciwko   moim   pracom. 
Najczęściej pochodziły z kącika religijnego lub też ze strony konserwatywnych gałęzi 
nauki,   takich   jak   archeologia   czy   antropologia.   Do   tego   doszły   zwykłe   wierutne 
kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji i świadomie wprowadzone do środków 
masowego przekazu. Stopniowo powstawał coraz bardziej negatywny obraz Dänikena, 
bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary sposób. Typowy ping-pong. Po 
pewnym czasie nie było naukowca, który odważyłby się powiedzieć coś pozytywnego o 
moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje koncepcje zaczęły się pojawiać we 
wszystkich możliwych publikacjach, nigdy jednak z podaniem pierwotnego ich źródła. 
Nauka dała się wciągnąć w nieczystą grę, utraciła niewinność. Potem zabrakło odwagi 
cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku 
od ukazania się "Wspomnień z przyszłości" udokumentowałem i umocniłem hipotezę 
paleo-SETI   w   dalszych   dziewiętnastu   książkach   i   dwudziestopięcioodcinkowym 
telewizyjnym serialu dokumentalnym (Śladami Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom 
liczących sobie tysiące lat materiałów pisanych i przesłanek archeologicznych, do tego 
dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu krajów - ale to badaczy SETI 
zupełnie   nie   obchodzi.   Nie   może   ich   obchodzić.   Grunt   to   elitarne   zadufanie.   Steven 
Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu, 
reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne mnóstwo planet", wśród 
nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei brytyjski astronom, 
David   Huges,   dodaje:   "Przynajmniej   według   obliczeń   modelowych   w   samej   tylko 
Drodze   Mlecznej   powinno   krążyć   sześćdziesiąt   miliardów   planet".   Cztery   miliardy 
spośród nich, zdaniem  Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich 
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także 
tych podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już 
wiele tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść 
w sposób niezbity. Dlaczego naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć? 
Tak na marginesie dodam, że różnica między naukowcami a amatorami często polega 
na   jednej   drobnej   sprawie:   otóż   amatorzy   to   ludzie,   którzy   zrobią   dużo   za   nic, 
profesjonaliści zaś, to ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy 
skupieni   wokół   programu   SETI   dali   się   już   skrępować   ciasnym   gorsetem,   świadczy 
Deklaracja postępowania z chwilą odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest 
to dokument, któremu podporządkować się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w 
badaniach   SETI.   Zawiera   zbiór   przepisów,   jak   należy   postępować,   kiedy   zostanie 
odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej wyrywkowo zapoznać moich 
Czytelników   z   zalecanymi   tam   zasadami.   W   ten   sposób   łatwiej   się   Państwo 
zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do sprawy 
odkrycia   kosmitów.   Uzgodnienia   cenzuralne   "My,   instytucje   i   osoby   prywatne, 
uczestniczący   w   poszukiwaniu   istot   rozumnych   we   Wszechświecie,   uznajemy,   że 
poszukiwania takie stanowią istotny element składowy badań przestrzeni kosmicznej i 
że prowadzić je należy w celach pokojowych oraz w ogólnym interesie całej ludzkości. 
Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia 
poza Ziemią, nawet jeśli prawdopodobieństwo takiego odkrycia wydaje się bardzo małe. 
Przypominamy układ regulujący działania państw odnośnie do badania i wykorzystania 
przestrzeni kosmicznej [...], któremu podlega również strona państwowa [...] (art. Xi). 
Potwierdzamy,   że   jeśli   idzie   o   rozpowszechnianie   informacji   o   cywilizacjach 
pozaziemskich, będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda 
państwowa bądź prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że 
odkryła sygnał |lub |inny |dowód świadczący o istnieniu życia pozaziemskiego, |przed 
oficjalnym   ogłoszeniem   tego   odkrycia   powinna   sprawdzić,   czy   jego   najbardziej 

89

background image

prawdopodobne   wyjaśnienie   rzeczywiście   stanowi   dowód   na   istnienie   cywilizacji 
pozaziemskiej,   a   nie   wskazuje   na   jakieś   inne   zjawisko   naturalne.   Jeśli   nie   można 
jednoznacznie   wnioskować   o   istnieniu   cywilizacji   pozaziemskiej,   odkrywca   ma 
możliwość   zinterpretowania   swojego   odkrycia   jako   nieznanego   zjawiska.   2.   Zanim 
odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, ma 
obowiązek   niezwłocznego   powiadomienia   następujących   instytucji:   wszystkich 
pozostałych badaczy i placówek badawczych będących stronami niniejszej Deklaracji 
[...] Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia 
dopóty,   dopóki   nie   ma   absolutnej   pewności,   że   odnosi   się   ono   do   cywilizacji 
pozaziemskiej. Odkrywca powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po 
otrzymaniu   pozaziemskiego   sygnału   radiowego   lub   innego   dowodu   na   istnienie 
cywilizacji   pozaziemskiej   nie   wolno   odpowiadać   dopóty,   dopóki   nie   odbędą   się 
niezbędne   konsultacje   międzynarodowe   [...]   9.   Komitet   SETI   międzynarodowej 
Akademii Lotów Kosmicznych w porozumieniu z Komisją Nr 51 IAU (International 
Astronomical   Union)   będzie   prowadził   stałą   kontrolę   procedury   postępowania   i 
przedstawiał   propozycje   dalszego   wykorzystania   danych.   Jeśli   znaleziony   zostanie 
wiarygodny   dowód   na   istnienie   cywilizacji   pozaziemskiej,   nastąpi   |powołanie   |
międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem dalszych 
analiz i obserwacji. Komitet ten będzie również decydował o udostępnieniu |informacji |
opinii |publicznej. Komitet powinien składać się z członków wszystkich wymienionych 
wcześniej instytucji międzynarodowych; mogą też zostać powołani inni członkowie [...] 
Międzynarodowa   Akademia   Lotów   Kosmicznych   będzie   służyła   jako   centrum 
wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom listę jej 
zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju 
obnoszenia   się   z   sensacjami.   Każde   wielkie   odkrycie   przed   ogłoszeniem   jest 
weryfikowane i raz jeszcze sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed 
kolegami z branży, gdyby przyszło mu potem odwoływać odkrycie. Całkiem rozsądne 
jest też, że IAU czy Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, 
chcą   mieć   absolutną   pewność,   że   dysponują   niezbitymi   dowodami   na   istnienie 
cywilizacji pozaziemskiej. Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które 
odkrywca musi poinformować, |zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, 
ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową pewność, że 
udało   mu   się   dowieść   istnienia   cywilizacji   pozaziemskiej,   to   |nie   |wolno   mu   o   tym 
poinformować opinii publicznej. Mamy tu do czynienia z manipulowaniem informacją. 
Jakaś   instytucja   rości   sobie   prawa   do   decydowania   o   tym,   co   można   po   kawałku 
udostępniać.   Trzeba   postawić   sobie   pytanie,   jak   takie   sterowanie   opinią   publiczną 
pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie świata swobodą dostępu do 
informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej Deklaracji odnoszące się 
do sprawy informowania opinii publicznej okazują się pustosłowiem, ponieważ szerokie 
masy   -   to   my   stanowimy   naród   -   i   tak   już   od   dawna   wiedzą   o   istnieniu   istot 
pozaziemskich!   +   Dodatek   uwzględniającyŃ   najnowsze   zdobycze   wiedzy:Ń   wielkie 
oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed 
czterema   laty   ukazała   się   moja   książka   "Oczy   Sfinksa".   Omawiałem   w   niej   nie 
rozwiązane   zagadki   starożytnego   Egiptu,   zaprezentowałem   też   kilka   teorii   na   temat 
budowy Wielkiej Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie 
wspomnieć. Co one mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu 
Ostatecznego i ponownym przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan 
budowniczym   Wielkiej   Piramidy   był   Henoch.  (W   tradycji   arabskiej   Henoch,  Idris   i 
Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je 
swemu synowi Matuzalemowi, aby przekazał je "przyszłym pokoleniom tego świata". 

90

background image

Jak dotąd żadna z tych ksiąg nie ujrzała światła dziennego. Może leżą dobrze ukryte 
gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? Czy znajdziemy tam odpowiedzi 
na   nasze   pytania   dotyczące   Sądu   Ostatecznego   i   ponownego   przybycia   istot 
pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią publiczną? 
Jak   nisko   niektórzy   naukowcy   oceniają   opinię   publiczną   i   w   jak   wielkim   stopniu 
manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich dwóch lat na przykładzie 
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło 
do   sensacji   najwyższej   rangi.   Zdarzyło   się   coś   nieoczekiwanego,   niepojętego, 
niemożliwego   i   nie   do   pomyślenia   dla   przedstawicieli   klasycznej   egiptologii.   Nawet 
wybuch bomby nie poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A 
jednak nawet tak wielki wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację 
zaś   przypuszczalnie   jeszcze   większą   -   wydarzenie   tysiąclecia,   porównywalne   z 
odkryciem   pozaziemskiej   cywilizacji   -   zablokowano.   Co   takiego   właściwie   zaszło? 
Niemieckiemu inżynierowi Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. 
w Menden, udał się majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, 
pokonawszy 60-metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił 
na drzwi z dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez 
wąski   szyb,   co   chwila   trzeba   było   pokonywać   nowe   przeszkody.   Wielokrotnie 
specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu 
wyjścia.   Tam   dokonywano   drobnych   zmian   w   tym   cudzie   techniki   i   minimaszyna 
ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to ważący 
6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem niezależnych 
silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu znajdują 
się   dwa  małe   reflektorki   halogenowe  oraz   ruchoma  wideokamera   CCD   firmy  Sony. 
Mimo   lekkiej   aluminiowej   konstrukcji   robot   ma   siłę   uciągu   40¬7¦kg,   a   to   dzięki 
specjalnie   zaprojektowanym   gumowym   gąsienicom,   które   opierają   się   zarówno   na 
podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego 
w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany 
pojazd   zbudował   własnoręcznie,   przez   wiele   miesięcy   wykonując   prace   z   zakresu 
mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo 
pracy   i   potu   oraz   ponad   400   tysięcy   marek.   Wsparcie   techniczne   otrzymał   od 
szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od HILTI AG z Vaduz (narzędzia 
wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium (specjalizowane kable). Robot inżyniera 
Gantenbrinka to  modelowy przykład   dla tych   wszystkich   wiecznie  niezadowolonych, 
którzy bez ustanku jęczą: "To się nie może udać!" Udaje się - wystarczy połączyć ze 
sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w ogóle naprowadziło Rudolfa 
Gantenbrinka   na   pomysł   wyprawy   w   głąb   Wielkiej   Piramidy?   Przecież   wszyscy   od 
dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny 
Torsten   Sasse   z   Berlina   przeprowadził   z   Rudolfem   Gantenbrinkiem   wywiad   (124   ): 
"Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w 
Egipcie.   Zaproponowałem   profesorowi   Stadelmannowi   z   DAI   (Deutsches 
Archäologischer   Institut)   w   Kairze   bliższe   przyjrzenie   się   szybom   wentylacyjnym   - 
wtedy   jeszcze   mówiło   się   o   szybach   wentylacyjnych   -   ponieważ   dysponujemy   już 
technologią, która to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie 
zbadane fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie 
urządzenia   wentylacyjne,   przebadaliśmy   górne   szyby   za   pomocą   kamer   wideo, 
szukaliśmy też wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 
1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal 
otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą się dolne szyby? Stanowiło to punkt 
wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i muszę w tym 

91

background image

miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota ochrzciliśmy imieniem UPUAUT, co 
było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, którego imię 
w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co "otwierający drogi". Jedynym celem prac 
nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie obydwu dolnych szybów." O 
jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy 
komory   i,   jak   uważa   profesor   Rainer   Stadelmann,   jest   to   cecha   charakterystyczna 
wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii 
|trzech |komór. Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, 
ma okazję obejrzeć dwie z tych komór: górną, nazywaną szumnie "komorą królewską", 
chociaż nigdy nie znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną 
"komorą królowej". Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. 
W   literaturze   nazywane   są   one   "szybami   wentylacyjnymi".   Dokładnie   tam   właśnie 
Rudolf Gantenbrink zamontował swoje urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym 
pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie zaczęło 
docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już 
nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz strażników piramid, którzy z 
nieodgadnionych powodów ciągle zapominają włączyć prąd. Dolna komora jest nieco 
mniejsza   od   "komory   królewskiej":   ma  długość   5,76¬7¦m   i   szerokość   5,23¬7¦m.   Jej 
wysokość wynosi 6,26¬7¦m. Także z tej komory prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w 
kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko 
siebie - i to na tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot 
Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu. Trzecia komora znajduje się 
w skale pod piramidą. Nazywa się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na 
temat szybów w "komorze królowej". Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano 
się   w   nich   "szybów,   którymi   ulatywały   dusze   zmarłych"   potem   "modelowych 
korytarzy",   wreszcie   "wylotów   kanałów   napowietrzających"   (125   )   lub   zwyczajnie 
"szybów   wentylacyjnych".   To   ostatnie   było   zupełnie   pozbawione   sensu   już   choćby 
dlatego, że wyloty tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym 
stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że 
w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy, 
mister   Dixon   sięgnął   po   kilof.   Po   przebiciu   kilkucentymetrowej   warstwy   kamienia 
natrafił na otwory "szybów wentylacyjnych". Notabene, obydwa te szyby mają przekrój 
kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może 
być mowy o szybach wentylacyjnych, ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po 
drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku zaplanowane przez budowniczych 
piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po 
jej zakończeniu. Proszę sobie narysować kwadratowy otwór o boku długości 20¬7¦cm: 
przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z 
komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z komory 
królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem zaczynają się 
wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość egiptologów była zgodna 
co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim odcinku" (126 ). Aż do czasu, 
kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie 
te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją 
piramidy,   było   gorąco   jak   zwykle,   we   wnętrzu   zaś   Wielkiej   Piramidy   panowała 
dokładnie   taka   sama   duchota   jak   każdego   innego   dnia.   Rudolf   Gantenbrink 
zaimprowizował w komorze królowej stół z desek opartych na drewnianych kozłach. 
Stały   na   nim   elektroniczne   urządzenia   sterujące   oraz   monitor   przekazujący 
krystalicznie   czysty   obraz   z   wideokamery   robota.   Wszystkie   obrazy   rejestrowano 
jednocześnie   na   taśmie   magnetowidu.   Jeden   ze   współpracowników   delikatnie 

92

background image

wprowadzał   do   szybu   wyjątkowo   cienki   i   lekki   specjalny   kabel,   egiptolog   zaś   z 
Egipskiego Zarządu Starożytności z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran 
monitora.   Rudolf   Gantenbrink   z   pełną   napięcia   koncentracją   kierował   robotem, 
poruszając niewielkimi dźwigienkami zdalnego sterowania. Cały zespół pracował pod 
dużą   presją,   ponieważ   Egipski   Zarząd   Starożytności   właśnie   tego   dnia   zamierzał 
przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było 
oprowadzać   turystów   po   Wielkiej   Piramidzie.   Ponadto   Zarządowi   Starożytności 
zmniejszyły się wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis. 
Metr   po   metrze   miniaturowy   robot   inżyniera   Gantenbrinka   wspina   się   stromym 
korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których 
oko ludzkie nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy 
(rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem. Mozolna 
wędrówka wiedzie wzdłuż gładko wypolerowanych ścianek, następnie robot pokonuje 
niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia, 
które   odpadły   od   powały.   Wreszcie,   po   pokonaniu   60¬7¦m   we   wnętrzu   piramidy, 
pierwsza niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany kawałek metalu. Wkrótce 
potem   wielka   sensacja:   kamera   robota   ukazuje   element   zamykający,   coś   w   rodzaju 
przesuwanych   drzwiczek   zasłaniających   całkowicie   prześwit   szybu.   W   górnej   części 
drzwiczek   widać   dwa   niewielkie   metalowe   uchwyty,   z   których   lewy   jest   częściowo 
odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota bliżej drzwiczek, celuje promieniem 
lasera   w   dolną   ich   krawędź.   Pięciomilimetrowej   średnicy   czerwony   promień   lasera 
znika w szparze u dołu drzwi. Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W 
prawym dolnym rogu brakuje kawałeczka kamienia. Kamera robota ukazuje ciemny 
pył, wywiany pewnie w ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się 
zakończyć wyprawa robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w 
którym   miejscu   piramidy   znajdują   się   tajemnicze   drzwiczki   (127   ).   Otóż   jest   to   w 
południowej części piramidy, na wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między 
74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod 
tym samym kątem, musiałby dotrzeć do zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na 
wysokości   68¬7¦m.   Odległość   od   zewnętrznej   powierzchni   piramidy   mierzona   w 
poziomie wynosi 18¬7¦m. Oczywiście, Rudolf Gantenbrink wdrapał się na południową 
stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu szybu. 
Zatajona   sensacja   Odkrycie   60-metrowego   szybu   w   piramidzie   to   jedna   sensacja, 
przegradzające   go   drzwiczki   zaś   to   sensacja   druga.   Można   by   sądzić,   że   wkład 
Gantenbrinka   i   jego   osobiste   osiągnięcia   zostaną   przez   egiptologów   odpowiednio 
uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy dzisiaj 
jakiś   astronom   odkryje   nową   gwiazdę   czy   kometę,   nierzadko   takie   ciało   niebieskie 
zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy 
szyb   "szybem   Gantenbrinka".   I   dziękuję   moim   kolegom,  którzy   uważają   tak   samo. 
Zadufanie   i   zawiść   egiptologów   nakazuje   im   widzieć   to   zupełnie   inaczej.   W   ich 
mniemaniu szyb istniał tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się 
znajduje.   Jest   to   tylko   ćwierć   prawdy.   Wprawdzie   znano   otwory   szybów 
przebiegających poziomo, prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale 
żaden   z   egiptologów   nie   miał   pojęcia,   że   biegną   one   60¬7¦m   we  wnętrzu   piramidy. 
Wprost   przeciwnie:   bredzono   coś   o   "ślepo   kończących   się   tuż   za   wylotem   szybach, 
którymi ulatywały dusze  zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia to nie odkrycia. 
Przypuszcza się wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go 
drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf Gantenbrink. 
Sam   Gantenbrink   nie   goni   za   sensacją.   Jego   główną   troską   jest   konserwacja 
starożytnych   zabytków.  Ponadto   chciałby   dostarczyć   archeologii   świeżych   impulsów, 

93

background image

chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej technologii. Jest to pilny i z 
gruntu   uczciwy   pracuś,   który   oddaje   swoje   doświadczenie   i   geniusz   w   służbę 
fascynującej   nauki.   Druga   strona   widocznie   sobie   tego   jednak   nie   życzyła,   bo 
Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie 
działo się w ogóle nic. Chociaż sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno 
specjaliści  w Kairze,  jak i niemieccy uczeni  z DAI  dokładnie o wszystkim wiedzieli, 
zapanowało   nieprzeniknione   milczenie.   Nie   opublikowano   żadnego   komunikatu. 
Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna 
o niczym by się nie dowiedziała - albo w najlepszym razie skończyłoby się na nic nie 
mówiącej notatce  prasowej - gdyby  nie przypadek  i sam  Rudolf  Gantenbrink. Otóż 
inżynier   Gantenbrink   pokazał   kilku   fachowcom   kopię   fenomenalnego   filmu 
nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie 
(!)   po   odkryciu   pojawił   się   mikroskopijny   artykulik   zatytułowany   Portcullis   Blocks 
Robot in Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie 
to   dotarło   do   Kairu.   Jaka   była   reakcja?   DAI   w   Kairze   zdementowało   brytyjskie 
doniesienie.   "To   kompletna   bzdura!"   oświadczyła   Agencji   Reutera   pani   rzecznik 
Instytutu, Christel Egorov (130 ), mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe 
szyby   odpowietrzające,   minirobot   zaś   miał   za   zadanie   tylko   zmierzyć   wilgotność, 
ponieważ  wiadomo,  że   w   Wielkiej   Piramidzie   nie   ma  żadnych   dodatkowych   komór. 
Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę oszukuje! Archeolodzy z DAI 
w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący 
szybem   Gantenbrinka   robot   w   ogóle   nie   miał   żadnego   przyrządu   do   pomiarów 
wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, wielka znakomitość 
niemieckiej   archeologii   i   dyrektor   DAI,   absolutnie   wykluczył   możliwość   istnienia   za 
drzwiczkami   szybu   jakiejś   ukrytej   komory.   Dziennikarzom   oświadczył:   "Wszyscy 
doskonale   wiedzą,   że   wszystkie   skarby   tej   piramidy   dawno   już   zostały   zrabowane" 
(131   ).   Współpracownik   profesora,   egiptolog   dr   Günter   Dreyer,   dorzucił   jeszcze 
dobitniej: "Za tymi drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę 
moim   Czytelnikom,   w   jaki   sposób   krąg   szanownych   panów   egiptologów   z   Kairu 
wyślizgał   Rudolfa   Gantenbrinka,   muszę   nieco   naświetlić   poglądy   na   temat   wnętrza 
piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być tylko znane już trzy komory i że za 
nowo odkrytymi drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione 
sensu.   Archeolodzy   z   DAI   niewątpliwie   mieliby   rację,   gdyby   stwierdzili,   że   |nie   |
wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże kategoryczne 
twierdzenie,   że   za   nimi   na   pewno   nic   nie   ma,   to   nie   tylko   przejaw   dogmatyzmu   i 
nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura". Wiedza 
starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały się 
jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi 
ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi zebrał w swoim 
dziele   Chitat.   Czytamy   tam   m.in.:   "Następnie   kazał   [twórca   piramidy   -   E.v.D.] 
wybudować   w   piramidzie   zachodniej   trzydzieści   skarbców   z   barwnego   granitu   i 
wypełniono   je   bogatymi   skarbami,   różnymi   przyrządami   i   pokrytymi   mnogością 
rysunków   kolumnami   z   kosztownych   kamieni   szlachetnych,   z   przyrządami   ze 
znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się 
składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi 
lekami   i   śmiertelnymi   truciznami.   We   wschodniej   piramidzie   kazał   umieścić 
przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie kazali 
sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |o |
tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu dzieje [...]. 
Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego 

94

background image

granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, 
dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę 
potężną budowlę? Cheops, jak twierdzą egiptolodzy? Cytowana powyżej księga Chitat 
tak   o   tym   mówi:   "Pierwszy   Hermes,   którego   zwano   Trzykroć   Wielkim   w   jego 
właściwościach jako proroka, króla i mędrca (|on |jest |tym, którego Hebrajczycy zwą 
Henochem, synem Jareda, syna Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna 
Adama   -   niech   mu   Allah   błogosławi   -   to   jest   Idrysem),   wyczytał   w   gwiazdach,   że 
przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone 
pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i 
zachowane."   Nie   tylko   w   księdze   Chitat   wymienia   się   Henocha   jako   budowniczego 
Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz, podróżnik  i pisarz Ibn 
Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki pochodzą od 
Hermesa   [...],   który   zwał   się   także   Chunuch   albo   Idris   [...].   To   on   zaprawdę 
przepowiedział   ludziom   potop,   a   powodowany   troską,   aby   nie   zaginęły   nauki   i   nie 
przepadły   dzieła   sztuki,   wzniósł   piramidy   [...]."   Nie   muszę   chyba   dodawać,   że 
egiptolodzy   za   nic   mają   te   staroarabskie   przekazy.   Dla   nich   budowniczy   Wielkiej 
Piramidy   będzie   nazywał   się   "Cheops",   żeby   nie   wiedzieć   ile   przekonujących 
argumentów przeciwko temu przemawiało. Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej 
książce   Oczy   Sfinksa   (135   ).   Tak   się   składa,   że   egiptolodzy   zachowują   się   w   tym 
momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie widzieć, nic nie 
mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom, potrafię jeszcze, choć 
z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno słowo nowoczesnej nauki, 
jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z 
okresu  ostatnich  25 lat mówią same za  siebie: W latach  1968¬8¦69 laureat Nagrody 
Nobla   w   dziedzinie   fizyki,   dr   Luis   Alvarez,   przeprowadził   na   Wielkiej   Piramidzie 
doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego 
fizyce   faktu,   że   naszą   planetę   przez   24   godziny   na   dobę   bombardują   promienie 
kosmiczne   i   przy   przechodzeniu   przez   gęstą   materię   tracą   ułamek   swej   energii.   Za 
pomocą precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną 
warstwę   kamieni.   Jeśli   kamienna   budowla   zawiera   jakieś   puste   przestrzenie,   to 
promieniowanie, przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez 
zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek. 
Lecz   oscylografy   pokazały   chaotyczny   wzór,   zupełnie   jakby   cząsteczki   pokonywały 
jakieś zakręty. Kompletna rozpacz. Bardzo kosztowny eksperyment, w którym brały 
udział różne instytuty amerykańskie, firma IBM oraz kairski uniwersytet Ain-Shams, 
nie   przyniósł   żadnych   jednoznacznych   rezultatów.   Doktor   Amr   Gohed   powiedział 
dziennikarzom, iż wyniki są z "naukowego punktu widzenia niemożliwe" i dodał, że 
albo struktura piramidy jest jedną wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, 
której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków 
ze   zdumiewających   wyników   pomiarów   piramid.   Miary   psu   na   budę   W   roku   1986 
podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych 
przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles 
Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie. 
Dogmaty   egiptologów   nie   zmieniły   się   ani   na   jotę.   Ponieważ   pośród   sponsorów 
eksperymentu znajdowało się też francuskie towarzystwo Electricite de France, zbyto 
odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego towarzystwa. Następny 
wielki   eksperyment   przeprowadził   zespół   japońskich   naukowców   z   tokijskiego 
Uniwersytetu   Waseda.   Wyposażeni   w   najnowocześniejszą   aparaturę   elektroniczną 
specjaliści   tego   uniwersytetu   prześwietlili   zarówno   wnętrze   Wielkiej   Piramidy,   jak   i 
teren wokół niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie 

95

background image

całego labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie 
różni profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań 
(135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego 
przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi 
badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się 
dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic 
by się tam nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog 
dr Robert  M. Schoch   z wydziału  College  of  Basic  Studies   uniwersytetu   w  Bostonie, 
wspólnie   z   innymi   naukowcami,   dokonał   geologicznych   pomiarów   Sfinksa.   Wynik: 
Sfinks liczy sobie co najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). 
Według powszechnego mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 
przed Chr.). Sądzi się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, 
lecz dlatego, iż imię "Chefren" było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na 
zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. 
W dodatku nie był to kartusz przynależny do samego Sfinksa, lecz znajdujący się na 
steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po Chefrenie, mianowicie w 
latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem podstawie Robert Schoch doszedł 
do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół 
Schocha   umieścił   głęboko   w   podłożu   cały   szereg   czujników   sejsmicznych.   Następnie 
wytworzono   fale   dźwiękowe,   co   umożliwiło   wgląd   w   strukturę   gruntu   -   metoda 
doskonale zdająca egzamin w geologii. Dane z pomiarów zostały przetworzone przez 
komputery, które wypluły długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na 
głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których nie było na 
powierzchni   Sfinksa.   Ale   powierzchnię   Sfinksa   poddano   renowacji   w   długi   czas   po 
wzniesieniu   tego   posągu,   mianowicie   za   czasów   faraona   Tutmosisa   Iv,   który   kazał 
odkopać  go z  piasku   i  odnowić.  Pomiary  geologiczne  i  analizy  chemiczne   pozwalały 
sformułować tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem 
długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie 
było.   Podobnie   jak   pierścienie   przyrostu   pnia   drzewa,   erozja   pozwala   na   dokładne 
datowania:   w   tym   przypadku   musiało   to   być   co   najmniej   7   tysięcy   lat   przed 
Chrystusem.   Reakcja   archeologów   na   wyniki   pomiarów   dr.   Schocha?   Wybuch 
oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w Chicago 
nazwał   swego   kolegę   Schocha   "pseudonaukowcem".   Główny   argument   Lehnera: 
"Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także istnieć 
cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i 
zbieraczami - więc nie ma mowy, aby potrafili wznieść Sfinksa.
"   Koniec,   kropka!   Za   każdym   razem,   gdy   nie   wystarcza   rozsądnych   argumentów, 
zapędzeni w kozi róg ludzie sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce 
w wystąpieniu archeologa dr. Marka Lehnera skierowanym przeciwko dr. Robertowi 
Schochowi.   Lehner   zarzucił   np.   swojemu   koledze   naukowcowi   "podejrzaną 
wiarygodność".   Skąd   taki   atak   poniżej   pasa?   Jednym   ze   sponsorów   geologicznych 
badań prowadzonych przez Schocha był niejaki John Anthony West. A tak się składa, że 
ów mister West popełnił dwa śmiertelne grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po 
drugie, zdążył już opublikować dwie książki, w których uważał za możliwe istnienie w 
Egipcie   cywilizacji   "starszej   od   znanej   dotychczas".   A   to   już   dla   "prawdziwego" 
archeologa niewybaczalne bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr 
Robert   Schoch  nie   był  bynajmniej  jedynym  geologiem   uczestniczącym   w  pomiarach 
sejsmicznych   na   płaskowzgórzu   w   Gizie.   Do   zepołu   należeli   także   dr   Thomas   L. 
Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz oceanograf. Także ich przekonanie, że 
w   najniższych   partiach   Sfinksa   bezsprzecznie   występują   "kanaliki   wodne",   jakie 

96

background image

powstają   w   wyniku   długiego   oddziaływania   wody   na   kamień,   nie   zrobiło   na   nikim 
wrażenia.   Geologiczne   analizy   dr.   Schocha   ostatecznie   zdyskredytowała   wypowiedź 
aktualnego   dyrektora   starożytności   w   Gizie,   Egipcjanina   dr.   Zahi   Hawassy.   Cały 
program   badań   i   wyciągnięte   na   jego   podstawie   wnioski   określił   mianem 
"amerykańskich   halucynacji",   stwierdzając,   że   nie   ma   "najmniejszych   naukowych 
podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha. Jak widać, 
do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski uzyskane w drodze 
sprawdzonych   naukowo   metod   pomiaru,   jeśli   nie   pasuje   im   to   do   tradycyjnego 
schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z zapałem 
podcinają   gałąź,   na   której   siedzą.   Opinia   publiczna   od   dawna   już   ma  dość   ślepego 
wierzenia   naukowcom.  Nauka   zaś,   która   uznaje   wyniki  uzyskane  przez   inne   gałęzie 
nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu - na niewielką zasługuje wiarę. 
Kolejną   nauką   ścisłą   jest   fizyka,   a   na   Politechnice   Federalnej   (ETH)   w   Zurychu 
profesor   W.   Wölfli   uznawany   jest   za   znakomitość.   Do   perfekcji   udoskonalił   on 
dyskusyjną   przez   długi   czas   metodę   datowania   izotopem   węgla   14-c,   służącą   do 
ustalania wieku materii organicznej. Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych 
uczelni   dokonał   analizy   szesnastu   próbek   pochodzących   z   piramidy   Cheopsa,   m.in. 
szczątków   węgla   drzewnego,   drzazg   drewnianych,   okruchów   źdźbeł   słomy   i   traw. 
Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości, 
jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z 
piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być (140 ). Ogólnie 
rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa, przeprowadzając 
datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii masowej. Wszystkie 
bez   wyjątku   próbki   wykazywały   wiek   o   setki   lat   starszy   od   tego,   jaki   pasowałby 
archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono nowe 
wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty? 
Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, 
które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy  z DAI chcą się 
pozbyć   Rudolfa   Gantenbrinka.   Właściwie   dlaczego?   Czyż   nie   dokonał   za   pomocą 
swojego   robota   epokowego   odkrycia?   Czyż   nie   zainwestował   mnóstwa   czasu   i   400 
tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej 
w badaniach? Może  pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił  wszystko wręcz 
perfekcyjnie, uzyskane przez niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc 
może   był  nieuprzejmy,  niemiły?   Nic   z  tych   rzeczy!   Gantenbrink   należy   do  gatunku 
bardzo przyjemnych osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po 
raz  kolejny  trzeba  zaprzeczyć.  Rudolf  Gantenbrink   z  wielką rezerwą  odnosił  się  do 
środków   masowego   przekazu.   Właśnie   on,   inżynier   kierujący   misją   UPUAUT   w 
Wielkiej Piramidzie, zawsze był zdania, że nie wiadomo, czy za kamienną przegrodą 
nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było najdrobniejszych 
nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na miły Bóg - zrobił nie tak? 
Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z prasą. Ale nie było 
tak,   że   on   sam   pobiegł   do   dziennikarzy,   żeby   roztrąbić   o   swoim   odkryciu.   Było 
dokładnie  odwrotnie.  To dziennikarze   dobijali   się do  Gantenbrinka,  kiedy  brytyjscy 
naukowcy   dostali   cynk   o   jego   fenomenalnym   odkryciu.   Tak   się   składa,   że   praca 
dziennikarza polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. 
Rudolf Gantenbrink zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich 
okłamywać, zwodzić? Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji 
prasowej dpa z 27 czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne 
piramidy z Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji 
[...] Dyskusja rozgorzała przed rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink 

97

background image

z   Monachium,   samowolnie   podał   do   prasy   wiadomość   o   swoim   odkryciu   i   wyraził 
przypuszczenie,   iż   za   |drzwiami  znajduje   się   komora   grobowa.  Jedna   z   niemieckich 
gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i złotych |skarbów, 
przypomina   sobie   dyrektor   DAI,   profesor   Rainer   Stadelmann,   mówiąc   o   bzdurach, 
jakie   w   tym   kontekście   nawypisywano."   To,   co   się   tutaj   przypisuje   panu 
Gantenbrinkowi,   jest   typowym   wyrazem   złej   woli.   Gantenbrink   nigdy   nie   wyrażał 
przypuszczeń,  "iż za  drzwiami znajduje się komora grobowa". Za  pomocą środków 
masowego   przekazu,   które   nie   znają   prawdziwej   wersji   wydarzeń   i   zobowiązane   są 
wierzyć w słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji człowieka i usuwa w 
cień   jego   dokonania.   Gantenbrink   nie   podał   też   "samowolnie"   żadnych   informacji, 
ponieważ   ani   przez   chwilę   nie   był   pracownikiem   DAI   i   nie   obowiązywały   go   żadne 
restrykcje związane z polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w 
świat i została przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie 
mieli   uwierzyć,   że   inżynier   Gantenbrink   rozsiewa   nienaukowe  przypuszczenia.   To   z 
kolei do tego stopnia rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie 
wydano   pozwolenia.   Oto   jak   nieprawdopodobnie   można   zdeformować   rzeczywiste 
wydarzenla. Uczona pomyłka Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel 
całej   machinacji:   "Archeolog   (profesor   Rainer   Stadelmann   -   E.v.D.)   kategorycznie 
wyklucza   możliwość   istnienia   komory.   Po   dokonaniu   analizy   przekazanych   przez 
zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i porównaniu z trzema innymi szybami tej 
piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy 
korytarz.   Wedle   wierzeń   starożytnych   Egipcjan   przez   otwór   prowadzący   od   tzw. 
komory   królowej   w   górę   miała   wydostawać   się   dusza   faraona.   Widoczny   przed 
kamiennym   blokiem   czarny   pył   to,   zdaniem   profesora   Stadelmanna,   resztki 
skorodowanych   metalowych   okuć   modelowych   drzwi.   Zdroworozsądkowa   teoria 
profesora   i   wielokrotne   wskazywanie   na   fakt,   że   przez   niezwykle   wąski   szyb   nie 
przeciśnie   się   żaden   człowiek,   nie   mówiąc   już   o   sarkofagu   czy   skarbach,   niewielkie 
jednak wzbudza zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim 
zgodzić   z   innych   powodów,   na   pewno   jest   niespełna   rozumu.   Domyślam   się   nawet, 
dlaczego   uczony   profesor   "kategorycznie   wyklucza   możliwość   istnienia   kolejnej 
komory" - w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór. 
Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte 
dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia mają łączną objętość około 2000 metrów 
sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do 
nich   korytarze   oraz   Wielka   Galeria.   Jednak   sama   tylko   Wielka   Galeria   zajmuje 
1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości 
wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako, 
powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór. Zdaniem 
profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", ponieważ "wedle 
wierzeń  starożytnych Egipcjan  przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w 
górę   miała   wydostawać   się   dusza   faraona".   Warto   pozwolić   przeanalizować   swoim 
szarym   komórkom   sprawę   "modelowego   korytarza".   Oto   Egipcjanie   stawiają 
najwspanialszą   budowlę   świata.   Składa   się   ona   z   prawie   2,5   miliona   kamiennych 
bloków.   Poprzedzające   budowę   planowanie   musiało   być   fenomenalne,   wszystkie 
kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. 
We   wnętrzu   piramidy   powstaje   korytarz,   który   dziś   nazywamy   Wielką   Galerią. 
Prowadzi   ukosem   w   górę   do   komory   królewskiej,   ma  46,61¬7¦m   długości,   2,09¬7¦m 
szerokości   i  8,53¬7¦m   wysokości.  Ponieważ  przeciwległe  ściany  schodzą   się  ku   sobie, 
utworzone z poziomych  płyt sklepienie  mierzy  tylko 1,04¬7¦m  szerokości.  Granitowe 
belki   sklepienia   nie   leżą   bynajmniej   poziomo,   lecz   -   zupełnie   jakby   chciano   nam, 

98

background image

zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos - biegną ukosem w górę zgodnie z 
kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że 
z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej 
Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, ze zgiętym 
grzbietem.   Do   dziś   nie   potrafimy   się   domyślić,   dlaczego   budowniczy   najpierw 
wybudowali   ten   niski   korytarz,   który   przechodzi   potem   w   Wielką   Galerię.   Za   to 
profesor Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb Gantenbrinka to 
"modelowy   korytarz",   w   dodatku   nabierając   tego   przekonania   po   "porównaniu   z 
trzema   innymi   szybami   tej   piramidy".   O   święty   Ozyrysie!   Gdzież   to   w   Wielkiej 
Piramidzie istnieją jakieś inne "modelowe korytarze" pozwalające na "porównanie¬)¦? 
Jak dotąd wszystkie inne szyby nazywały się |szybami |wentylacyjnymi! Ponadto szyb 
Gantenbrinka ma mieć za małe wymiary, aby można było przezeń przetransportować 
sarkofag,   "nie   mówiąc   już   o   [...]   skarbach".   Jak   to   możliwe   zatem,   że   w   komorze 
królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach większych od wymiarów prowadzącego 
do |niej |korytarza? W świetle logiki profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa 
znaleźć   się   w   komorze   królewskiej,   albowiem   -   podobnie   jak   szyb   Gantenbrinka   - 
prowadzący   do   niej   korytarz   również   jest   o   wiele   za   mały,   aby   przetransportować 
przezeń   "sarkofag   czy   skarb".   Budowniczowie   starożytnego   Egiptu   mieliby   zatem 
umieścić we wspaniałym dziele, mającym przetrwać wieczność, "modelowy korytarz". 
Lecz   ten   "modelowy   korytarz"   jest   przecież   niewidoczny   i   w   dodatku   wcale   nie 
wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu mister W. Dixon. 
Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona - tyle, że w 
komorze   królowej   nigdy   nie   było   żadnego   faraona,   którego   dusza   mogłaby 
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od 
samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. 
Przecież   za   pewnik   uważa   się,   że   szyb   Gantenbrinka   zamknięty   jest   kamienną 
przegrodą,   za   którą   nie   ma  nic   więcej.  Biedny   faraon!   "Zdroworozsądkowa  teoria" 
szacownych egiptologów  oraz "wielokrotne wskazywanie na fakt, że  przez niezwykle 
wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie 
mówiąc już o sarkofagu czy  skarbach"  stanowią niemalże  kropkę nad  "i"  w słowie 
"idiotyzm". Spróbujmy rozważyć sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-
Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy - 
wybił   otwór   w   |innym   miejscu   niż   w   rzeczywistości,   na   poziomie   74   warstwy 
kamiennych bloków natrafił na wejście i w końcu dotarł do komory. I patrzcie państwo, 
oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem 
długości   20¬7¦cm.   Późniejsi   egiptolodzy   ochrzciliby   tę   komorę   mianem   "komory 
Ma'muna". Oni  także  zauważyliby kwadratowy otwór i  obdarzyliby  prowadzący  od 
niego szyb mianem "otworu, którym ulatuje dusza faraona", "korytarza modelowego" 
czy, powiedzmy, "szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf 
Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. Tam 
robot zostaje zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle 
zastałego   sposobu   myślenia   fachowców   nowo   odkryty   szyb   żadną   miarą   nie   może 
prowadzić do komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już 
o sarkofagu czy skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że 
szyb   ten   -   patrząc   od   góry   -   prowadzi   wprost   do   komory   królowej.   Jakiż   to   brak 
rozsądku zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą 
fachową,  nie   wpadł   nigdy   na   zwariowany   pomysł,   że   ktoś   mógłby   przecisnąć   jakieś 
skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb o długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi 
drzwiczkami   szybu   Gantenbrinka   jak   najbardziej   |może   (co   nie   znaczy,   że   musi) 
znajdować się komora mająca jeszcze  inne wejście, dokładnie tak  samo jak  komora 

99

background image

królowej. W zależności  od  tego, z której strony patrzymy, szyb Gantenbrinka może 
prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory królowej. Niezależnie 
od   niego   istnieje   jeszcze   inne   przejście,   przez   które   można   się   dostać   |do   komory 
królowej.   Na   końcu   szybu   Gantenbrinka   może   znajdować   się   jakaś   komora   nawet 
wtedy,   jeśli   drzwiczki   czy   też   kamień   zamykający   są   na   stałe   zamurowane.   Bardzo 
przepraszam,   ale   obydwa  szyby   prowadzące   z   komory   królowej   (ten   południowy  to 
właśnie szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby 
mister Dixon nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu 
szybów   i   robot   inżyniera   Gantenbrinka   nie   mógłby   wspiąć   się   jednym   z   nich.   I 
odwrotnie:   gdyby   robot   Gantenbrinka   wjechał   do   tego   szybu   |od   |góry,   zostałby 
zatrzymany dokładnie tak samo jak dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i 
oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I 
żaden   nie   zadałby   sobie   trudu,  by  przewiercić   rzekomo   ostatni   kamienny   blok   albo 
rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie ciekawość, gdzie 
żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że za drzwiczkami w szybie 
Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej, natychmiast dyskredytuje się 
jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot Gantenbrinka sfilmował 
dwa   metalowe   uchwyty   umieszczone   bezpośrednio   na   drzwiczkach.   Nie   da   się 
zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży 
przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy 
z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, że i 
teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna 
trzódka   egiptologicznych   znakomitości   mają   "naturalne"   i   z   pewnością   "rozsądne" 
wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): "Do 
czego służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest to jakiś 
element   techniczny.   Zważywszy   jego   cienkość,   wykluczyłbym   jednak   dzisiaj   taką 
możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone 
tam jako ozdoby. Jeśli zaś  były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną. 
Musimy   zatem   dojść,   co   mogły   oznaczać.   Nasuwają   się   tutaj   znaki   przypominające 
kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło 
być to. Albo może jeszcze  wyraźniej - staroegipski znak  |shuut, czyli coś  w rodzaju 
parasola przeciwsłonecznego, który noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. 
Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano 
dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba." Wielkie nieba! Cała 
Wielka   Piramida   to   jeden   olbrzymi   znak   zapytania.   Ani   zespół   projektanów   i 
architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie pozostawili najmniejszego 
słówka   na   temat   prac   przy   wznoszeniu   tego   dzieła.   Nie   ma   ani   jednej   inskrypcji 
głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie pozostawił najmniejszej notki, 
która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie dotyczące sposobu, w 
jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie  nie ma żadnych  hieroglifów. 
Nigdzie   nie   spotkamy   ścian   pełnych   znaków   pisma,   jakie   znajdowano   w   innych 
starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, 
miał być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą 
budowlę wszystkich czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś 
zawrzeć   w   samym   dziele   imię   jego   twórcy.   Nie   ma   najmniejszego   znaczka 
upamiętniającego imię faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących 
choćby jeden jego bohaterski czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie 
opiewa   się   żadnych   przodków,   na   żadnej   powale   nie   znajdziemy   tekstów   modłów. 
Wszystkie ściany, korytarze i komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także 
w   przeszłości   nie   zawierały   najmniejszych   nawet   glifów.   Anonimowość   wręcz 

100

background image

perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify 
oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem 
przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba mieć głowę, żeby na coś 
takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to skomentować! W 
prawym   dolnym   rogu   drzwiczek   w   szybie   Gantenbrinka   brakuje   niewielkiego 
trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę czarnego 
pyłu.   Dla   profesora   Stadelmanna   jest   to   "pył   ze   skorodowanych   metalowych   okuć 
modelowych   drzwiczek".   Jeśli   pójdziemy   śladem   interpretacji   uczonego,   że   szyb 
Gantenbrinka   to   jedynie   "modelowy   korytarz",   w   dodatku   zamknięty   na   głucho 
kamiennym blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi 
tam   panować   całkowity   bezruch   powietrza,   jak   w   hermetycznym   grobie.   Z   dwóch 
metalowych okuć drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest 
widoczny w |prawym rogu. Czyżby dzieło jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa 
metalowe okucia jednocześnie i bez ruchu rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny 
pył   musiałby   być   widoczny   przy   dolnej   krawędzi   drzwiczek,   bezpośrednio   pod 
okuciami. Tak jednak nie jest. Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie 
jakby wywiewał go stamtąd słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd 
powietrza świadczy o tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że 
za   drzwiczkami   istnieje   komora,   do   której   prowadzi   inne   wejście.   W   dodatku 
pięciomilimetrowej   średnicy   laserowy   promień   UPUAUTA   zniknął   |pod   dolną 
krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający - 
na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej 
nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o "modelowy korytarz", więc 
jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 
sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, profesor Dietrich Wildung, 
napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): "Jest to wystarczający 
powód   dla   egiptologa,   aby   złożyć   serdeczne   podziękowania   inżynierowi   [Rudolfowi 
Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie taniej sensacji i nie 
zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na temat piramid i 
zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken 
i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako 
sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną mumię 
egipskiego   władcy,   to   w   pobliżu   muszą   być   też   niezmierzone   skarby,   od   czasów 
Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę 
trywialnej   archeologii,   a   nawołujących   do   umiaru   fachowców   dyskredytuje   się   jako 
skostniałych   konserwatystów   nie   umiejących   wyzwolić   się   z   pęt   tradycyjnej 
akademickiej nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i 
tak   dyskredytuje   się   inaczej   myślących.   Nigdy   w   życiu   nie   przyszłoby   mi   do   głowy 
interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia 
faraona  Cheopsa".  Na  taki  pomysł  wpadł  David  Keys,  archeologiczny   korespondent 
brytyjskiej gazety  "The Independent" (144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już 
choćby   dlatego   nie   strzępiłbym   sobie   języka   na   temat   jakichś   grobów   faraona   i 
rzekomych   złotych   skarbów,   że   moim   zdaniem   piramida   Cheopsa   wcale   nie   jest 
Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc takiego może się 
ewentualnie   znajdować   za   kamiennymi   drzwiczkami   przegradzającymi   szyb 
Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach: 
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. 
David Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między 
komorą królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co 
między komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy 

101

background image

wyraźny sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który 
w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego 
nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia 
Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: 
"Nie   łudzimy   się,   że   naszymi   materiałami,   naszymi   produktami   musimy   zadowolić 
każdego [...] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to 
po   prostu   coś   źle   pomyślanego"   (145   ).   Skoro   sami   szefowie   gildii   egiptologów   tak 
właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w 
piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być - więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać 
opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z jakiej racji finansuje się ze środków 
publicznych poczynania tych udzielnych książąt? Książęta również nigdy nie zdawali 
poddanym   relacji   z   tego,   co   robią.   Eksperci   DAI   zamierzają   obecnie   zbadać   szyb 
północny   odchodzący   od   komory   królowej.   O   tym   samym   myślał   także   Rudolf 
Gantenbrink.   Ja   jednak   chciałbym   zapytać,   czemu   nikt   nie   pomyśli   o   tym,   żeby 
najpierw   dokończyć   to,   co   już   rozpoczęto?   Istnieje   wiele   propozycji,   w   jaki   sposób 
otworzyć,   przewiercić   czy   nawet   rozpuścić   kwasem   odkryte   przez   robota   drzwiczki. 
Dlaczego nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? 
Jak   to   możliwe,   by   uczeni,   którzy   zazwyczaj   są   przecież   całkiem   rozsądni   i   nie 
pozbawieni   poczucia   humoru,   zachowali   się   do   tego   stopnia   dziwacznie   i   z   taką 
niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele 
dumnej egiptologii czują się w głębi duszy urażeni, ponieważ oto komuś spoza kręgu 
archeologów   udało   się   dokonać   niespodziewanego   odkrycia.   Są   wściekli,   ponieważ 
Gantenbrink   rozmawiał   z   prasą.   Czy   dorośli   mogą   zachowywać   się   jak   krnąbrne 
dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić to, co mogłoby się ukazać 
za   tymi   drzwiczkami?   Czyżby   chodziło   o   to,   by   na   razie   uchronić   dotychczasowy 
dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie posortować to, co przez tysiące lat 
leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na taki zarzut. Fakt pozostaje 
faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba 
że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego obozu. Żaden dziennikarz, 
żaden   neutralny   obserwator   nie   może   być   obecny   przy   dalszych   badaniach   szybu 
Gantenbrinka,   przy   przebijaniu   czy   przewiercaniu   tajemniczych   drzwiczek.   Żadna 
kamera   telewizyjna   nie   może   wysyłać   w   świat   obrazów   ani   pokazać   ścian   szybu   ze 
wszystkimi   szczegółami.   Żadna   grupa   naukowców   z   innych   dziedzin   nie   ma   prawa 
sprawdzić wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma 
rzekomo   służyć   tylko   temu,  by   egiptolodzy   mogli   spokojnie   i   nie   nagabywani   przez 
nikogo pracować. Jak najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem 
nie chodzi o jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która 
od tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, 
o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone 
legendy   i   przekazy.   Nawet   bez   zbiegowiska   i   ciżby   dziennikarzy   egiptologia 
zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim rodzaju szansę, by zademonstrować światowej 
opinii publicznej swoje precyzyjne i nieskazitelne pod względem naukowym podejście. 
Marnuje   okazję,   by   raz   na   zawsze   jasno   i   wyraźnie   zademonstrować   wszystkim 
fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice i spiski, co jest faktem, a co 
nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu Gantenbrinka mogłoby się jednak coś 
znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym względem aż tak małostkowi. Kiedy 
otwierano   grobowiec   Tutenchamona   czy   królowej   Sechemchet,   jednak   dopuszczono 
obecność   dziennikarzy.  Dziś  istnieją   globalne  sieci   informacyjne,  więc  przekazywane 
"na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do 
wszystkich   domów.   Wcale   nie   potrzeba   do   tego   hordy   dziennikarzy   w   komorze 

102

background image

królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale muszą to 
być obrazy przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia, a 
nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone 
gładkim   komentarzem.   Wyobraźmy   sobie,   że   Amerykanie   trzymaliby   w   tajemnicy 
wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później NASA 
udostępniłaby   ocenzurowaną   relację.   Okrzyki   oburzenia   byłyby   jak   najbardziej 
uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku 
w otwarte karty? Dlaczego podatnicy mają finansować organizację, która traktuje ich 
jak   smarkaczy?   Egiptolodzy   z   DAI   i   Egipskiego   Zarządu   Starożytności   unikają 
otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten 
ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić 
oczy. Dopóki "polityka informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania 
atmosfery tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna 
nie ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie 
wiadomo   ilu   szacownych   uczonych   obwieszczających   z   poważnymi   minami,   że   za 
drzwiczkami zamykającymi szyb Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie 
ma,   to   krytyczna   opinia   publiczna   i   tak   w   to   nie   uwierzy.   Szansa   została 
zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-120 po 
Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią zasłużył." 
1/ 1

103


Document Outline