background image

 

Erich von Däniken 

 

Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna 

 
 
 
Wstęp  
 
 
Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał 
swoją pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym 
bestsellerem.  Po  niej  opublikował  jeszcze  dwadzieścia  tytułów.  Książki  Ericha  von 
Dänikena  zostały  przełożone  na  28  języków,  a  ich  ogólny  nakład  przekroczył  51 
milionów  egzemplarzy.  Od  ponad  20  lat  Erich  von  Däniken  jeździ  po  świecie  z 
wykładami.  Za  swoje  prace  uhonorowany  został  w  różnych  krajach  licznymi 
wyróżnieniami. W "Świecie Książki" ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok 
po przybyciu bogów; Śladami Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu 
Ostatecznego  trwa  od  dawna"  to  wędrówka  przez  różne  obszary  kulturowe  w 
poszukiwaniu  śladów  i  sygnałów  minionego  kontaktu  z  pozaziemskimi  cywilizacjami. 
Erich  von  Däniken  interpretuje  teksty  zaczerpnięte  z  Biblii,  staro  żydowskie  legendy  i 
sagi,  relacje  dawnych  dziejopisarzy  oraz  przekazy  hinduskie,  babilońskie  i  perskie. 
Przytacza  "niewiarygodne"  opisy  dziwnych  mieszańców  i  gigantów,  relacje  o  synach 
bożych  parzących  się  ze  zwykłymi  kobietami,  o  podróżach  Abrahama  i  proroka 
Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem dziwnego faktu, że 
ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia z powrotem na 
Ziemię  przedstawiciela  wyżej  rozwiniętych  istot,  które  kiedyś  -  niewykluczone  - 
odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest pochodną złożonego 
dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" Kamień Świętego 
Berlitza  W  opactwie  Świętego  Berlitza  nowicjuszami  zostawały  już  dzieci  w  wieku 
piętnastu  lat.  W  tym  roku  ośmiu  chłopców  i  dziesięć  dziewczynek  miało  przejść 
inicjację.  Opat  z  troską  mówił  o  "niżu  demograficznym".  Większość  chłopców  i 
dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie 
tylko  bracia  zakonni  i  siostry  zakonne,  ale  także  zbieracze  jagód,  myśliwi,  wszelkiego 
rodzaju  rzemieślnicy  oraz  akuszerki  i  opiekunowie  zdrowia.  Wszystkich  ich  łączył 
wspaniały obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich 
na  mocne  istoty.  Od  czasu  Wielkiego  Zniszczenia  w  całej  okolicy  były  tylko  nieliczne 
grupy  ludzi  i  opat  przypuszczał  nawet,  że  ich  przodkowie  mogli  być  jedynymi,  którzy 
przeżyli  Wielkie  Zniszczenie.  Nikt,  nawet  wielce  uczony  opat  i  jego  Rada  Wiadomości 
nie  Wiedzieli,  co  się  wówczas  stało.  Niektórzy  przypuszczali,  że  przodkowie 
rozporządzali  jakąś  straszliwą  bronią  i  zniszczyli  się  nawzajem.  Lecz  pogląd  ten  nie 
znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić 
tak  straszliwą  broń.  Ponadto  jeden  z  dogmatów  mówił,  że  ludzie  w  zamierzchłych 
czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze 
sobą  wojny?  Było  to  nielogiczne  i  wyglądało  na  pozbawione  sensu.  Dlatego  w  Radzie 
Wiadomości  roztrząsano  możliwość,  że  to  jakaś  zagadkowa  infekcja  pochłonęła  całą 
ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła ona przekazom pozostawionym 
przez  pierwsze  pokolenie  ojców  po  Wielkim  Zniszczeniu.  Trzej  Praojcowie  i  cztery 
Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na 
ludzkość  pewnego  spokojnego  wieczora.  Przekazy  te  były  niepodważalne.  Znajdowały 
się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w 

background image

 

opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej 
Nocy  Pamięci.  Był  to  jedyny  przekaz  spisany  osobiście  przez  jednego  z  Praojców. 
Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem, byłem z 
żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, jak też z ich 
małżonkami  i  córką  Sylwią,  na wycieczce  górskiej  w  Berner  Oberland.  Ponieważ  było 
już  po  godzinie  6  wieczorem,  skróciliśmy  sobie  zejście  ze  szczytu  o  nazwie  Jungfrau, 
korzystając  z  tunelu  kolejki  górskiej.  Z  powodu  prac  remontowych  na  szczycie  o  tej 
godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z 
hukiem spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który 
był  geologiem,  pociągnął  nas  wszystkich  do  skalnej  niszy.  Już  myśleliśmy,  że  koszmar 
minął,  kiedy  usłyszeliśmy  narastający  huk.  Ziemia  pod  naszymi  nogami  zdawała  się 
pływać,  rozległy  się  straszliwe  grzmoty,  jakich  nie  słyszeliśmy  w  czasie  żadnej  burzy. 
Trzydzieści  metrów  przed  nami  zawaliła  się  ściana  tunelu.  Potem  wszystko  ucichło. 
Johannes  stwierdził,  że  albo  uaktywnił  się  jakiś  wulkan,  co  w  tej  okolicy  było  raczej 
nieprawdopodobne,  albo  mamy  do  czynienia  z  trzęsieniem  ziemi.  Musieliśmy  wspinać 
się  do  górnego  wylotu  tunelu.  Kiedy  byliśmy  o  kilka  metrów  od  wylotu,  usłyszeliśmy 
hałas.  Nie  znajduję  słów  na  opisanie  rozszalałej  natury.  Najpierw  wicher  gnał  śnieg  i 
okruchy  lodu,  potem  zaczęły  przelatywać  drzewa,  skały  i  całe  dachy  hoteli  z  doliny. 
Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze 
wypełniało wycie i szum wichru, wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów 
w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą 
jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher 
nie  wyrządził  nam  żadnej  szkody.  Chwała  niech  będzie  Bogu  Najwyższemu!  Wicher 
szalał  przez  trzydzieści  siedem  godzin  bez  przerwy.  Opadliśmy  z  sił  i  leżeliśmy 
apatycznie  w  naszej  niszy  przytuleni  do  siebie  i  objęci  ramionami.  Pragnęliśmy,  aby 
skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt nie jest w 
stanie  pojąć,  co  przecierpieliśmy.  Potem  przyszła  kolej  na  wodę.  Pośród  zawodzenia  i 
wycia  wichrów  usłyszeliśmy  szum  i  dudnienie.  Zupełnie  jakby  wystąpił  z  brzegów 
niezmierzony  ocean.  Gigantyczne  fontanny  wody  pieniły  się  i  bulgotały,  z  sykiem 
rozbryzgując  się  o  skały.  Jak  podczas  morskiego  sztormu  piętrzyły  się  kolejne  ściany 
wody  i  łamiąc  się  spadały  w  dolinę,  tworząc  gigantyczne  wiry  wciągające  w  otchłań 
wszystko,  co  napotkały  na  swej  drodze.  Zdawało  się,  że  wszystkie  wody  z  całej  Ziemi 
spływały w to jedno miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi 
wyrywał  nam  się  krzyk  przerażenia.  Przez  osiem  godzin  szalał  wodny  żywioł,  potem 
wicher osłabł i z wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy 
sobie w oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu, 
jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem 
przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała 
mi  serce.  Potem  wybuchnąłem  gorzkim  płaczem.  Naszego  świata  już  nie  było.  Szczyty 
wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu 
ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre 
nagie  ściany.  Nie  widać  było  słońca,  a  w  dolinie,  gdzie  znajdowała  się  wypoczynkowa 
miejscowość  Grindenwald,  kołysały  się  wody  jeziora.  Stało  się  to  w  roku  2016  wg 
chrześcijańskiej  rachuby  czasu.  Nie  wiemy,  czy  jako  jedyni  przeżyliśmy  Wielkie 
Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej 
opiece!"  `ty  *  *  *  `ty  Ośmiu  chłopców  i  dziesięć  dziewcząt  z  nabożnym  szacunkiem 
wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat 
Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te 
słowa:  -  A  teraz  wejdźcie  do  Sali  Pamięci.  Przyjrzyjcie  się  z  nabożnością  relikwiom 
Praojców.  Zostaliście  wybrani,  aby  z  waszymi  braćmi  i  siostrami  czcić  i  rozumieć  te 

background image

 

relikwie.  W  nastroju  oczekiwania  młodzi  nowicjusze  weszli  do  długiego  drewnianego 
budynku,  który  dotychczas  widywali  tylko  z  zewnątrz.  Zakonnice  zapaliły  woskowe 
świece  i  relikwie  Praojców  rozbłysły  w  migotliwym  blasku.  Były  tam  buty  świętego 
Ericha  Skai,  Ulricha  Dopatki  i  Johannesa  Fiebaga.  Butów  ich  żon  nie  było.  Buty 
zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale 
nią  nie  był.  Nawet  członkowie  Rady  Wiadomości  nie  potrafili  wyjaśnić,  co  to  takiego. 
Jeden  z  zakonników  cierpliwie  tłumaczył,  że  być  może  w  pradawnych  czasach  istniały 
na  Ziemi  zwierzęta,  które  miały  takie  właśnie  futra,  ale  zginęły  w  czasie  Wielkiego 
Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: 
-  Czcigodny  bracie,  co  oznaczają  te  znaki  na  butach  świętego  Johannesa?  -  zapytał 
nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy 
odcyfrować,  to  trzy  pierwsze  początkowe  litery  REE  i  stojącą  na  końcu  literę  K.  Nie 
zdołaliśmy  ustalić  znaczenia  tych  znaków.  Raz  jeszcze  Christian  uniósł  dłoń  w  górę.  - 
Czcigodny  bracie,  czyżby  w  pradawnych  czasach  żyły  zwierzęta,  na  których  futrach 
rosły  takie  znaki?  -  Inteligentny  z  ciebie  młodzian  -  odparł  lekko  zniecierpliwiony 
zakonnik.  -  Za  sprawą  Boga  Wszechmogącego  możliwe  jest  wszystko.  W  jednej  z  nisz 
pogrążonego  w  półmroku  pomieszczenia  znajdowały  się  mieszki  Praojców,  kryjące 
potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej Księdze 
Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić znaczenia 
tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo 
"placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów 
nowicjusze  stanęli  przed  zagadką,  ponieważ  mieszki  wykonane  były  z  wielobarwnego 
płótna,  które  nie  było  płótnem.  Podobnie  jak  buty  świętego  Johannesa,  mieszki  były 
miękkie i elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie 
doznały  żadnego  uszczerbku.  Nowicjusze  radośnie  wychwalali  wszechmocnego  Boga  - 
albowiem  żyli  w  cudownym  świecie,  w  którym  wiele  jeszcze  było  do  rozszyfrowania. 
Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha 
Dopatki.  Nikt  nie  znał  tajemniczego  elastycznego,  a  przecież  niezwykle  mocnego 
materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał 
ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, 
którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie 
owładnęło  nowicjuszy,  kiedy  brat  zakonny  pokazał  im  skrawek  "papieru  pakowego". 
Był  on  tak  samo  błyszczący  i  brązowy  jak  ten,  na  którym  święty  Erich  Skaja 
nagryzmolił  swoją  Pieśń  o  Zagładzie.  Jakże  musieli  cierpieć  owi  podziwu  godni  święci 
Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i materiałami musiano dysponować 
w  pradawnych  czasach!  Pierwsze  spotkanie  z  relikwiami  trwało  godzinę.  Nowicjusze 
ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej 
Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek" 
z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował 
to  brat  zakonny:  obojętnie,  w  którą  stronę  się  odwrócił,  trzymając  ten  "zegarek"  w 
ręku,  wskazówka  natychmiast  zwracała  się  w  kierunku  zachodu  Słońca.  Uroczystość 
inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już doczekać 
chwili,  kiedy  wolno  im  będzie  po  raz  pierwszy  spojrzeć  na  Kamień  Świętego  Berlitza. 
Przy  wtórze  coraz  głośniejszego  śpiewu  zakonników  i  zakonnic  wkroczyli  do 
Najświętszego.  We  wszystkich  niszach i  na wszystkich  występach  ścian  płonęły  lampki 
oliwne,  powietrze  było  przesycone  ciężkim  aromatem  żywicy  jodłowej.  W  powale 
widniał  okrągły  otwór.  Słup  słonecznego  blasku  rozświetlał  ołtarz.  A  na  nim,  na 
niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. 
Opat  Ulrich  Iii  wzniósł  modły  dziękczynne.  Wszyscy  obecni  słuchali  ich  z  przejęciem, 
pochyliwszy  głowy.  Uroczysta  część  obrzędu  inicjacji  zakończyła  się  słowami:  "Święty 

background image

 

Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. 
Ten  ostrożnie  uniósł  Kamień  Świętego  Berlitza  z  podstawki  i  z  wyrazem  najwyższego 
szczęścia  na twarzy pokazał  go nowicjuszom.  Kamień  był  mniej więcej wielkości  dłoni 
opata. Był czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz - 
dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o 
matowoszarym tle. Tuż obok rzucał  się w oczy wyraźny napis  BERLITZ, a pod nim - 
nieco  mniejszymi  literami  -  Interpreter  2.  Naciskając  jednym  palcem  odpowiednie 
guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym momencie na szarym 
tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, że nowicjusze niemal bali się 
oddychać.  Następnie  opat  nacisnął  inny  guzik  i  oto  dokładnie  pod  literami  m-i-ł-o-ś-ć, 
niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat, 
wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale.  - Halleluja! - 
zawtórowali  chórem  nowicjusze,  zakonnicy  i  zakonnice.  -  Moc  kamienia  trwa  nadal! 
Niech  będzie  pochwalony  święty  Berlitz  i  jego  nieustająca  moc!  I  znów  opat  Ulrich  Iii 
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-
y.  -  Halleluja!  -  zakrzyknął  opat  ku  niebu.  -  Halleluja!  -  odpowiedział  echem  zebrany 
tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał  na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i  za 
każdym  razem  pojawiały  się  pod  nimi  słowa  złożone  z  innych  liter.  Był  to  prawdziwy 
cud  -  niepojęty  dla  ludzkiego  rozumu.  Nowicjusze  spoglądali  na  siebie  okrągłymi  ze 
zdumienia  oczami.  Zdawali  sobie  sprawę,  że  są  świadkami  niesłychanego  cudu.  Zaiste 
podniosły  to  był  moment.  Wreszcie  opat  oderwał  się  od  Kamienia  Świętego  Berlitza  i 
troskliwie  umieścił  go  z  powrotem  na  podstawce.  Z  poważnym  i  uduchowionym 
wyrazem  twarzy  zwrócił  się  do  nowicjuszy  w  te  słowa:  -  Kamień  Świętego  Berlitza  to 
kamień  tłumaczący  słowa.  Dzięki  niemu  można  zamienić  mowę  świętych  Praojców  na 
inne  języki  używane  w  pradawnych  czasach.  Kamień  jest  święty,  ponieważ  zawiera  w 
sobie  wieczną  moc  Słońca.  Trzy  godziny  słonecznego  światła  wystarczą,  aby  kamień 
mówił  przez  dwanaście  godzin.  Nigdy  jeszcze  nie  zawiódł  Rady  Wiadomości.  Pomógł 
nam  zrozumieć  świętą  Księgę  Patriarchów  i  pomaga  odcyfrować  inne  pisma  z  czasów 
sprzed  Wielkiego  Zniszczenia,  których  strzępy  wciąż  znajdujemy.  Tym  razem  to 
Walentyn,  drugi  pod  względem  starszeństwa  nowicjusz,  zgłosił  się  z  nieśmiałym 
pytaniem:  -  Czcigodny  ojcze  Ulrichu,  a  skąd  pochodzi  Kamień  Świętego  Berlitza?  - 
Bystry  z  ciebie  chłopak  -  pochwalił  go  opat  Ulrich  Iii.  -  Otóż  trzeba  ci  wiedzieć,  że 
Kamień Świętego Berlitza został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W 
Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście 
miesięcy  i  dziewięć  dni  po  Wielkim  Zniszczeniu.  Święty  Ulrich  Dopatka  wspiął  się  na 
szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc 
Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 
38,  znajduje  się  nawet  stwierdzenie,  że  były  to  ruiny  stacji  naukowej,  która  niegdyś 
istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, 
drogi  chłopcze,  że  święty  Ulrich  Dopatka  wspiął  się  na  ową  górę,  którą  nazywano 
Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś przydatnego. Być może 
jednak  to  duch  świętego  Berlitza  przywiódł  go  w  tamto  miejsce  właśnie  po  to,  aby 
znalazł  Kamień  Świętego  Berlitza.  Kręte  i  niezbadane  są  ścieżki  Opatrzności!  Jutro 
rozpoczniecie  czytanie  świętej  Księgi  Patriarchów.  Przez  najbliższe  lata  wiele  się 
nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych 
Praojców!  Każdy  rozdział  Księgi  Patriarchów  rozpoczynał  się  od  słów:  "Ojciec 
opowiadał  mi..."  Pierwotny  tekst  Księgi  został  spisany  przez  synów  Praojców  -  a  więc 
przez  Patriarchów  -  i  liczył  łącznie  612  stronic.  Z  oryginalnych  tekstów  zachowała  się 
zaledwie  jedna  czwarta.  Pismo  w  nich  było  ledwie  czytelne,  tak  bardzo  wszystko 
pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do 

background image

 

sporządzania  kopii.  Wyjątek  stanowiło  pierwszych  osiem  stron,  które  spisał  jeszcze 
święty  Erich  Skaja  na  owym  "papierze  pakowym",  który  Praojcowie  musieli  mieć  ze 
sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane 
obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty 
według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, 
aż  pojawiły  się  pierwsze  dokumenty  sporządzone  na  zwierzęcej  skórze.  Autorami  byli 
Patriarchowie,  czyli  synowie  i  wnukowie  Praojców.  Wprowadzili  oni  nową  rachubę 
czasu  i  liczyli  lata  od  chwili  Wielkiego  Zniszczenia.  Starannie  i  równiutko  pisane 
czerwone  litery  błyszczały  na  ciemnożółtych  skórach,  przy  czym  niejednokrotnie  było 
tak,  że  kilka  skór  połączono  ze  sobą  sznurkami  z  włókien  roślinnych.  Dopiero  w  roku 
116  po  Wielkim  Zniszczeniu  potomkowie  Patriarchów  zaczęli  używać  papieru 
wapiennego.  W  celu  jego  uzyskania  pokrywano  splecione  z  włókien  płachty  cienką 
warstwą  wapienia.  Aby  całość  nabrała  elastyczności,  mieszano  wapienną  warstewkę  z 
olejami  roślinnymi.  Studia  sprawiały  nowicjuszom  wiele  radości.  Nauczycielami  byli 
starsi  zakonnicy  klasztoru,  a  na  specjalne,  szczególnie  głębokie  pytania  odpowiadali 
czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w czwartym tygodniu 
spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z ławki Christian, 
dlaczego  jest  Walentyn,  Markus,  Wilhelm  i  Gertruda?  Skąd  wzięły  się  te  wszystkie 
imiona?  -  Są  to  imiona,  jakie  Praojcowie  nadali  swoim  synom  i  córkom.  Było  trzech 
Praojców:  święty  Erich  Skaja,  święty  Ulrich  Dopatka  i  święty  Johannes  Fiebag.  Mieli 
razem  cztery  żony  -  dziś  znamy  tylko  ich  imiona:  Sylwia,  Gertruda,  Elisabeth  i 
Jacqueline.  Praojcowie  płodzili  z  nimi  dzieci:  w  pierwszych  latach  po  Wielkim 
Zniszczeniu  każda  kobieta  co  roku  rodziła  jedno  dziecko.  Wszyscy  ci  potomkowie 
otrzymali  imiona  znane  Praojcom  z  dawnych  czasów.  Zadowolona?  Teraz  z  pytaniem 
zgłosił  się  Walentyn:  -  Czytaliśmy  wczoraj  Rozdział  19  i  nie  mogliśmy  dojść  do 
porozumienia,  o  co  chodzi  z  tymi  Wielkimi  Ptakami.  Czy  mógłbyś  nam  to  wyjaśnić, 
czcigodny  ojcze?  Czcigodny  członek  Rady  Wiadomości  zawahał  się  przez  moment, 
potem  uśmiechnął  i  z  namysłem  podszedł  do  bocznej  ściany,  gdzie  na  grubych 
drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19, 
rozłożył  ją  przed  Walentynem  i  kazał  mu  przeczytać  tekst.  -  Rozdział  19,  werset  1  : 
"Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki 
ptak,  jego  ojciec  Erich  wygłosił  taką  oto  przypowieść:  werset  2  :  "Za  moich  czasów 
istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków 
siedzieli  ludzie,  którzy  posilali  się  i  pili.  werset  4  :  Przez  małe  okienka  spoglądali  na 
ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę 
szybciej  niż  najpotężniejszy  wicher.  werset  6  :  Po  drugiej  stronie  Wielkiej  Wody  były 
domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami 
Chmur.  werset  7  :  W  owych  miastach  z  Drapaczami  Chmur  mieszkały  miliony  ludzi. 
werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co 
sądzisz  o  tym  tekście,  Walentynie?  Chłopiec  wzruszył  ramionami.  -  Tak  naprawdę,  to 
nie  wiem  -  odparł.  -  Nie  potrafię  sobie  wyobrazić  Wielkich  Ptaków,  w  których  ludzie 
mogą  siedzieć,  a  nawet  jeść.  -  Czy  to  znaczy,  że  wątpisz  w  prawdziwość  słów  Księgi 
Patriarchów?  Walentyn  milczał.  Zgłosiła  się  za  to  rezolutna  Birgit.  -  Tekst  jest 
autorstwa  Patriarchy  z  trzeciego  pokolenia  po  Wielkim  Zniszczeniu.  Podkreśla  on 
przecież,  że  ojciec  opowiadał  mu,  iż  jego  ojciec  wygłosił  tę  przypowieść.  A  określenie 
przypowieść  wskazuje  na  to,  że  może  to  być  tylko  jakaś  przenośnia.  Nowicjusz 
Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie zgadzał, bo był 
w  niej  zakochany,  wtrącił  się  teraz  z  niezwykłą  gwałtownością:  -  Ja  traktuję  święte 
przekazy  dosłownie  nawet  wówczas,  gdy  nie  potrafię  sobie  wyobrazić  tak  olbrzymich 
ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał przecież 

background image

 

swego syna, był  żywym świadkiem dawnych czasów. Gorącą dyskusję, jaka wywiązała 
się po tych słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze! 
Rada  Wiadomości  wielokrotnie  już  wypowiadała  się  na  temat  Rozdziału  19. 
Zapytaliśmy  również  Kamień  Świętego  Berlitza.  Kamień  nie  zna  innych  określeń 
Wielkich Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur 
pojawiło się słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy 
nawet wieże. Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których 
ludzie  mogli  się  posilać,  wiążą  się  z  wizją  świętego  Ericha  Skai  na  temat  przyszłości. 
Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom. 
A  zatem  święty  Erich  Skaja  dał  wyraz  swym  pragnieniom  i  nadziejom  dotyczącym 
odległej przyszłości,  w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami,  bez 
wysiłku  i  bez  potu.  Przypuszczalnie  młody  patriarcha  popełnił  błąd,  spisując  tekst. 
Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, 
nie  "|istniały  ptaki  dwieście  razy  większe  od  tego  ptaka"  lecz  "|istnieć  będą  ptaki 
dwieście  razy  większe  od  tego  ptaka".  Rozumiecie,  nowicjusze?  Wszyscy  milczeli. 
Markus  i  Christian  spojrzeli  na  siebie  znacząco.  Nie  zgadzali  się  z  tym  dogmatem.  W 
wyobraźni Christian widział już wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których 
siedzieli  ludzie,  machając  do  tych,  którzy  zostali  w  dole.  `ty  *  *  *  `ty  Z  miesiąca  na 
miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że 
wiele  z  oryginalnych  źródeł  było  nieczytelnych,  wobec  czego  nie  mogły  też  istnieć  ich 
znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w stronicach 
były  dziury,  tak  że  kontekst  stawał  się  niejasny.  Szczególne  zamieszanie  budziły 
niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była 
mowa  o  przyczynach  Wielkiego  Zniszczenia:  "werset  1  :  Ojciec  opowiadał  mi,  że  jego 
przyjaciel  Johannes,  geolog,  domniemywał  uderzenie  w  Ziemię  wielkiego  meteorytu. 
werset  2  :  Zagrożenie  trafieniem  meteorytu  czy  wręcz  komety,  statystycznie  rzecz 
biorąc, istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. 
nieczyt.]  dwudziestokrotnie  moc  bomby  z  Hiroszimy.  werset  4  :  [brak  początku  w 
oryginale]  asteroidy  Geographos,  Adonis,  Hermes,  Apollo  oraz  Ikar  przecinają  orbitę 
okołosłoneczną Ziemi. werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co 
spowodowało  zmianę  nachylenia  osi  Ziemi.  werset  6  :  Biegun  północny  znajduje  się 
teraz w punkcie zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne 
powinny być teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. 
Słowo  "geolog"  zawsze  występowało  w  połączeniu  ze  świętym  Johannesem  Fiebagiem: 
Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza 
podawał  geology  -  ale  co  znaczyło  to  słowo?  Następnie  zupełnie  niezrozumiałe  słowo 
"meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie 
w  przypadku  sześcioliterowego  słowa  "kometa",  z  wersetu  2,  dla  którego  znał  tylko 
określenie comet. Zupełnie bezradni byli czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec 
określenia "bomba z Hiroszimy". Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak 
nie udało się w nim odkryć wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło 
jeden wyraz i było zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować 
jako  "teraz"  albo  "tutaj",  jeśliby  zaś  w  słowie  "Hiro"  "i"  odczytać  jako  "e"  to 
powstawała  forma  "hero",  która  wedle  Kamienia  Świętego  Berlitza  znaczyła  tyle,  co 
"bohater".  Jako  odpowiednik  członu  "bombe"  Kamień  Świętego  Berlitza  podawał 
bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część oryginalnego 
słowa  "Hiroshimabombe"  była  już  zupełnie  nie  do  rozszyfrowania,  jakkolwiek 
niektórzy  członkowie  Rady  twierdzili,  że  być  może  chodzi  tu  o  pewien  odległy  kraj  z 
dawnych  czasów,  którego  nazwa  w  pisowni  "China"  ("shima")  pojawia  się  w  innym 
miejscu 

tekstu. 

Cóż 

zatem 

mogło 

znaczyć 

słowo 

"Hiroshimabombe"? 

background image

 

Najprawdopodobniej  było  to  "coś  zrzuconego  przez  bohatera  z  Chin"  albo  też 
"wybuchający  tutaj  (lub  teraz)  bohater  z  Chin".  Interpretację  tę  negowali  inni 
członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech 
Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie 
chaotyczne  były  próby  interpretacji  Rozdziału  4,  w  którym  pierwszy  syn  świętego 
Ulricha  Dopatki  przekazywał:  "werset  1  :  Ojciec  opowiadał  mi,  że  w  owych  dniach 
bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze 
miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś samolot. werset 3 : Ale żaden samolot 
nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, 
mieli  możliwość  długo  i  spokojnie  mu  się  przyglądać.  werset  5  :  Podobno  UFO 
kilkakrotnie  łagodnie  muskało  skały  w  dole,  na  brzegu.  werset  6  :  W  kilka  miesięcy 
później  cały  brzeg  wokół  wody  zazielenił  się.  werset  7  :  Pośród  kwiatów  znaleźli  wiele 
znanych  sobie  roślin  uprawnych,  między  innymi  ziemniaki,  kukurydzę,  żyto  i  w  ogóle 
wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo 
szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do 
chwili,  kiedy  przybyły  odwiedzić  Ericha  Skaję."  Czcigodni  członkowie  Rady 
Wiadomości  nadali  temu  rozdziałowi  świętej  Księgi  Patriarchów  nazwę  Pieśń  Nadziei. 
Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku 
oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane, 
a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co 
jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". 
Czyżby  zatem  słowo  "samolot"  znaczyło  "płaskie  powietrze"  lub  "powietrzną 
płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta 
rozpacz.  Żadna  z  kombinacji  nie  wykazywała  jakiegokolwiek  sensu:  "Flugstuff", 
"Luftstuff',  "Luftflach",  "Flachzeug",  "Luftzeug".  Nic  zatem  dziwnego,  że  jeden  z 
najstarszych  członków  Rady  Wiadomości  stwierdził,  że  słowo  to  niewątpliwie  musi 
zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o 
jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może 
oznaczać  tylko  i  wyłącznie  "podmuch  powietrza",  ponieważ  werset  z  mówi  w  końcu 
jasno  i  wyraźnie:  "Przez  pierwsze  miesiące  mieli  jeszcze  nadzieję,  że  pojawi  się  jakiś 
|podmuch  powietrza".  Jak  dowodził  zasłużony  członek  Rady,  po  Wielkim  Zniszczeniu 
powietrze  było  nieruchome,  panowało  gorąco  i  duchota.  Dlatego  Praojcowie  mieli 
nadzieję,  że  pojawi  się  jakiś  podmuch.  Ta  przekonująca  argumentacja  wywarła  duże 
wrażenie  na  wielu  członkach  Rady.  Mimo  wszystko  jednak  trudności  w  interpretacji 
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o 
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO 
to  miało  coś  wspólnego  z  roślinami  uprawnymi,  które  w  kilka  miesięcy  później 
zakiełkowały  na  brzegach.  Trzeba  było  doszukać  się  jakiegoś  związku  UFO  z 
Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny 
uprawne  uległy  zagładzie;  a  teraz  dzięki  UFO  znów  się  pojawiły.  Jak  to  możliwe?  Z 
pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby 
udręczeni  Praojcowie  i  Pramatki  umarli  z  głodu.  Dlatego  wszyscy  -  jak  podano  w 
wersecie  8  -  byli  bardzo  szczęśliwi  i  wdzięczni.  W  tym  samym  jednak  wersecie  8 
pojawiało  się  określenie  "istoty  pozaziemskie",  które  to  istoty  miały  w  późniejszym 
czasie  odwiedzić  Ericha  Skaję.  Członkowie  Rady  Wiadomości  znali  słowo  "ziemski". 
Oznaczało  ono  coś  przynależnego  do  Ziemi.  Tak  więc  "pozaziemski"  niewątpliwie 
musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało 
"spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub 
jakiegoś  jego  wysłannika.  Co  do  tego  Rada  nie  miała  najmniejszych  wątpliwości. 
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył 

background image

 

jeden  lub  kilku  boskich  posłańców.  Zdanie  wersetu  8  nie  pozostawia  żadnych  innych 
możliwości  interpretacji:  "[...]  lecz  istoty  pozaziemskie  nie  pokazywały  się  przez  całe 
lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było 
wiadomo,  że  niezwykle  wrażliwi  i  inteligentni  bracia  zakonni  będą  szukać  wyjaśnienia 
sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił 
do tego, by cały świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką 
Pan spuścił na rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg 
w swej nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego, 
wybrał  kilkoro  czystych  ludzi;  od  których  miał  się  zacząć  nowy  ród.  Pogląd  ten  tym 
bardziej  zyskał  na  znaczeniu,  gdy  przenikliwym  myślicielom  udało  się  właściwie 
zinterpretować  imię  i  nazwisko  Erich  Skaja.  Kamień  Świętego  Berlitza  podał  jako 
odpowiednik  układu  liter  "sky"  pojęcie  "niebo".  Tym  samym  odszyfrowano  nazwisko 
Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć 
na  składowe  "er"  oraz  "ich".  "Er"  to  w  języku  oryginału  zaimek  osobowy  "on", 
natomiast  "ich",  czyli  "ja",  z  pewnością  oznaczało  pierwiastek  boski.  Tak  więc  imię 
"Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej: 
"Ja  jestem  w  Nim".  Logika  nakazywała  przyjąć;  że  imię  i  nazwisko  tego  Praojca 
zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba 
(sky)."  Brat  Johannes,  potomek  świętego  Johannesa  Fiebaga,  który  był  autorem  tej 
przenikliwej interpretacji,  został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po 
upływie  czterech  i  pół  roku  z  początkowej  grupki  osiemnastu  nowicjuszy  zaledwie 
trzech  pozostało  wiernych  studiom.  Pozostali  pracowali  w  opactwie  albo  na  polach,  a 
wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn 
pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i wygłaszali w opactwie 
błyskotliwe  odczyty.  Christian  pozostał  raczej  dociekliwym  sceptykiem.  Wielokrotnie 
starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie świętego Ericha Skai. Objawienie to 
było  jednak  tajemnicą,  którą  poznać  mógł  jedynie  kolejny  opat.  Przenikliwy  umysł 
Christiana nie chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać 
opatem. Droga na szczyt była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała 
zręcznego balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto 
Christian musiał się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich 
najtajniejszych  myśli.  Bo  jakże  mógłby  ogłosić  wszem  i  wobec,  że  tylko  dlatego  chce 
sięgnąć  po  najwyższy  urząd  w  opactwie,  aby  uzyskać  dostęp  do  Objawienia  świętego 
Ericha Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował 
w  odosobnieniu,  był  coraz  cichszy,  coraz  bardziej  odsuwał  się  od  innych.  Otoczenie 
sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek 
nie  wiedzieli,  że  ogień  ten  rozpaliły  wątpliwości  co  do  interpretacji  starych  tekstów. 
Christian  chciał  |wiedzieć  -  nie  wierzyć.  Studia  tekstów  opatrzone  niezliczonymi 
komentarzami kolejnych członków Rady  Wiadomości  tworzyły  nieprzenikniony chaos. 
Każdy  członek  Rady  uważał  swoje  koncepcje  za  ostateczne  i  starał  się  nadać  swemu 
osobistemu  ujęciu  tekstu  jak  największe  znaczenie.  W  kolejnych  odpisach  Księgi 
Patriarchów  opuszczano  coraz  większe  partie  tekstu,  ponieważ  -  jak  to  sformułowała 
Rada  Wiadomości  -  "nie  zawierają  większego  sensu  i  przyczyniają  się  tylko  do 
zaciemnienia  przekazu".  W  Rozdziale  45  Księgi  Patriarchów  zapisano,  że  już  w  kilka 
dni  po  Wielkim  Zniszczeniu  woda  wyniosła  na  brzeg  drewno,  pojawiły  się  pierwsze 
ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się 
roślinność.  Rada  Wiadomości  uczyniła  z  tego  wszystkiego  cud,  świadomą  ingerencję 
Boga. Christian nie zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego 
Zniszczenia,  chowając  się  w  szczelinach  skalnych,  pyłki  roślinne  zaś  unosiły  się  w 
powietrzu  i  po  pewnym  czasie  opadły  z  powrotem  na  ziemię.  Podobnie  miała  się 

background image

 

zapewne  rzecz  z  mniejszymi  zwierzętami,  które  stopniowo  zaczęły  się  pojawiać.  Bóg 
jeden wie, gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty 
były  nużące.  O  ile,  na  przykład,  w  tekście  oryginalnym  (Rozdział  32,  werset  6  ) 
znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i mogliśmy upiec 
ryby",  to  w  nowej  wersji  brzmiały  one:  "Bóg  podarował  świętemu  Ulrichowi  Dopatce 
ogień,  aby  Prarodzice  mogli  zagrzać  swoje  pożywienie."  Było  to  zwykłe  zafałszowanie 
tekstu!  Mimo  gwałtownych  protestów  Christiana  i  słabego  poparcia  ze  strony 
Walentyna  i  Markusa,  Christian  pozostał  w  mniejszości.  Rada  zatwierdziła  nowe 
brzmienie.  Wręcz  absurdalna  okazała  się  debata  nad  Rozdziałem  44,  który  nazwano 
Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, 
że w dawnych  czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc 
liczne  ekspedycje,  których  uczestnicy  cało  i  zdrowo  powrócili  na  Ziemię.  werset  3  : 
Niezbędna  do  tego  technologia  była  ogromnie  kosztowna,  toteż  różne  kraje 
oddelegowały  do  centrów  kosmicznych  swoich  technicznych  ambasadorów.  werset  4  : 
Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa 
na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach 
kosmicznych  na  bieżąco  informowano  o  aktualnym  poziomie  techniki.  werset  6  : 
Wymiana  następowała  poprzez  ambasadorów."  Ze  Wskazówek  astronomicznych 
(Rozdziały 49-50 ) wiedziano, że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars 
zaś  to  jedna  z  sąsiednich  planet.  Znane  były  nazwy  wszystkich  planet,  jak  też  budowa 
Układu Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się 
przyjąć  pojęcia  "podróż  kosmiczna"  jako  faktu.  Kamień  Świętego  Berlitza  podawał 
jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik" oraz 
angel,  co  przy  ponownym  tłumaczeniu  na  język  oryginału  dawało  słowo  "anioł".  Nie 
mogło  być  żadnych  wątpliwości,  że  w  przypadku  określenia  "ambasador"  chodziło  o 
"anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie zastosować aż w dziewięciu 
różnych  miejscach  tekstu.  Nowa  wersja  Rozdziału  44,  opatrzona  nieskończenie 
uczonymi  komentarzami,  brzmiała  teraz  następująco:  "Ojciec  opowiadał  mi,  że  w 
dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć 
podróż  na  Księżyc  i  powrócić  z  niej  cało  i  zdrowo.  W  owym  czasie  anioły  odwiedzały 
różne  kraje.  Ostrzegały  ludzi  przed  Wielkim  Zniszczeniem  i  przed  oddawaniem  czci 
planecie  Mars.  Aby  uniknąć  napięć,  o  ostrzeżeniach  tych  poinformowano  wszystkie 
kraje.  Informacje  przekazały  anioły."  Według  Christiana  tekst  ten  zafałszowywał 
pierwotny  sens  przekazu.  Mimo  wszystko  Rada  Wiadomości  zatwierdziła  nowe 
brzmienie.  Podano,  że  Rada  została  upoważniona  i  "natchniona  przez  Ducha",  by 
przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy 
został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". + 
Zaciemnianie tekstu Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp 
Paul  Valery  1871-1945  `rp  Sporządzone  przed  tysiącami  lat  przekazy  stanowią 
prawdziwą  kopalnię  niesamowitości.  Roi  się  w  nich  od  najróżniejszych  fantastycznych 
opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy, niekiedy zaś jak 
"święte  księgi".  Wiele  z  tych  fantastycznych  opowieści  rości  sobie  pretensje  do  bycia 
prawdą  absolutną,  albowiem:  "...napisane  jest".  Pierwotne  wersje  mają  być  napisane 
lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co 
najmniej  przez  jakiegoś  archanioła,  niebiańskiego  ducha,  ziemskiego  świętego  czy 
człowieka  zainspirowanego  w  sensie  gnostyckim.  (Przez  "gnozę"  rozumiemy  dzisiaj 
przesiąkniętą  ezoteryką  filozofię,  światopogląd  lub  religię:  Samo  słowo  "gnoza" 
wywodzi się z greckiego i oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele 
rzeczy  zmyślonych  i  wiele  fantazji.  Podziwiani  wodzowie  są  w  nich  wynoszeni  do 
godności boskich i adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z 

background image

 

10 

nieba,  powszednie  wydarzenia  zaś,  takie  jak  śmierć,  opisywano  w  nich  jako  podróż  do 
świata  podziemnego.  Nie  dość  na  tym:  nasi  żądni  wiedzy  przodkowie,  natchnieni 
prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i mącili 
starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą nic wspólnego, 
zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty, które nagle - hokus-
pokus!  - wchodziły do kolejnych przekazów jako  oryginalne. Wplatano w nie elementy 
moralności,  etyki,  wiary  i  dziejów  rodów,  dodawano  obce  elementy  zaczerpnięte  z 
innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i sensu nie 
sposób  już  odtworzyć.  Te  zaciemniające  zabiegi  łatwo  można  zrozumieć.  W  końcu 
mamy  tu  do  czynienia  z  liczącymi  tysiące  lat  odpisami  oraz  bezustannym  mozołem 
naszych  przodków,  usiłujących  nauczyć  się  czegoś  z  sensu  tych  opowieści.  Chaos 
panujący  w  starożytnych  tekstach  stanie  się  jeszcze  bardziej  zrozumiały,  jeśli 
uświadomimy  sobie,  że  do  jego  powstania  wcale  nie  potrzeba  tysiącleci.  Wystarczy 
znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia 
stanowi  i  zawiera  Słowo  Boże.  Co  zaś  się  tyczy  Ewangelii,  to  wśród  wiernych  panuje 
przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, 
zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli 
w  wędrówkach  i  cudach  swego  Mistrza,  i  wkrótce  potem  spisali  je  w  rodzaj  kroniki. 
"Kronika"  ta  otrzymała  nawet  nazwę  -  "Teksty  pierwotne".  Teksty  pierwotne?  W 
rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się 
nie  zgadza.  Owe  "teksty  pierwotne",  na  które  tak  często  powołują  się  badacze  i  które 
tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku? Odpisy, 
które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. W dodatku 
tych 1500 odpisów to z kolei odpisy  z odpisów, i  żaden z nich nie zgadza się z innymi. 
Naliczono  ponad  80000  (osiemdziesiąt  tysięcy!)  odstępstw.  Nie  ma  w  tych  rzekomych 
"tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się sprzeczności. 
Z  odpisu  na  odpis  zmieniano  brzmienie  wersetów,  dopasowując  je  odpowiednio  do 
potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się 
od tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" 
Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr.  - został 
odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej  niż 16000 (szesnaście 
tysięcy!)  poprawek  sporządzonych  przez  co  najmniej  siedmiu  korektorów.  Niektóre 
miejsca  zmieniano  wielokrotnie,  zastępując  je  ostatecznie  zupełnie  nowym  "tekstem 
pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł 
w  tym  Kodeksie  3000  błędów  kopistów  (1  ).  Wszystko  to  staje  się  zrozumiałe,  jeśli 
uwzględnić, że żaden ze spisujących Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z 
naocznych  świadków  nie  spisywał  swoich  relacji  na  gorąco.  Dopiero  w  roku  70,  po 
zburzeniu  Jerozolimy  przez  rzymskiego  cesarza  Tytusa  (39-81  po  Chr.),  ktoś  zaczął 
spisywać  dzieje  Jezusa  i  jego  uczniów.  Ewangelista  Marek,  najstarszy  autor  Nowego 
Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na 
krzyżu.  Już  Ojcowie  Kościoła  w  pierwszych  stuleciach  po  Chrystusie  zgadzali  się 
przynajmniej  co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie 
mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu". 
Ale  to  było  już  dawno  temu  i  czepianie  się  słów  niczego  nie  zmieni  w  obiektywnych 
faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie zdarzało 
się, że to samo  miejsce przez  jednego korektora było  |korygowane w takim  to a takim 
sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, jaki 
dogmat  obowiązywał  w  danej  szkole.  Tak  czy  inaczej,  już  nawet  takie  pojedyncze 
|korekty,  nie  mówiąc  o  tych  dokonywanych  planowo,  prowadziły  do  powstania 
całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w 

background image

 

11 

domu  Biblię.  Poprę  to  paroma  przykładami.  Proszę  otworzyć  Ewangelię  Mateusza, 
Łukasza  i  Marka.  Dwie  pierwsze  twierdzą,  że  Jezus  "narodził  się  w  Betlejem"  Marek 
natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego 
Mateusza  zaczyna  się  wyliczeniem  rodowodu  Jezusa  syna  Dawida,  syna  Abrahama. 
Ewangelista  wylicza  pokolenia  aż  do  Jakuba,  który  spłodził  Józefa.  Józef  był  mężem 
Marii.  Po  co  nam  jednak  ten  rodowód,  skoro  Jezus  w  żadnym  razie  nie  mógł  być 
spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa 
- Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich 
słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. Według Marka (Mk 15,  34 ) oraz Mateusza 
(Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" 
Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce 
powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy 
głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia związanego 
z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) 
Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali 
Mu  pokłon.  Niektórzy  jednak  wątpili."  Nadal?  Mateusz  nic  nie  wspomina  o 
Wniebowstąpieniu.  Marek  (Mk  16,  19  )  poświęca  temu  fantastycznemu  wydarzeniu 
zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł 
po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan Jezus 
osobiście  wyprowadził  uczniów  "ku  Betanii  [...]  A  kiedy  ich  błogosławił,  rozstał  się  z 
nimi  i  został  uniesiony  do  nieba."  Jan,  ulubiony  uczeń  Jezusa,  nic  nie  wie  o  żadnym 
Wniebowstąpieniu.  To  tylko  kilka  przykładów  zaczerpniętych  z  tekstów  Biblii 
dostępnych  dla  każdego,  przy  czym  zdania  te  w  każdej  Biblii  brzmią  inaczej,  w 
zależności  od  przekładu  i  dogmatyki  danego  Kościoła.  Jakże  byłoby  pięknie,  gdyby 
przynajmniej teologowie byli jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, 
w  zależności  od  poglądów  reprezentowanych  przez  Kościół  każdego  z  nich.  Zwalczają 
się  gwałtownie,  raz  w  gniewie,  to  znów  w  świętym  oburzeniu  na  niezrozumienie  dla 
swoich  interpretacji.  Dla  laika  jest  wręcz  niemożliwe  przedrzeć  się  przez  gąszcz 
sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie, 
jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się 
połączyć  z  właściwym  numerem.  Skoro  już  teksty  ze  stosunkowo  bliskiej  epoki  -  w 
końcu  historię  Rzymu  znamy  dość  dobrze  -  są  do  tego  stopnia  przekręcane  i 
przeinaczane,  to  jak  dopiero  musi  się  mieć  rzecz  z  przekazami  liczącymi  wiele  tysięcy 
lat!  Do  tych  starożytnych  tekstów  -  obojętnie  z  jakiego  geograficznego  czy  religijnego 
zakątka  pochodzą  -  serwuje  się  dodatkowo  sałatkę.  Człowiek  tonie  w  tysiącach  stron 
komentarzy,  bez  wątpienia  napisanych  i  opracowanych  przez  godnych  zaufania  i 
zręcznych  w  piórze  naukowców.  Tyle  tylko,  że  nie  ma  między  nimi  zgody.  Zwłaszcza 
między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych 
przekazów  ludzkości  stwierdzam,  że  tak  wychwalana  naukowa  metoda  poszukiwania 
źródeł, analizy i porównania, mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie 
posunęła  nas  do  przodu  ani  na  krok.  Rozmyślania  i  głębokie  refleksje  filozoficzne 
niewątpliwie  znakomitych  uczonych  nie  dały  żadnych  wiążących  odpowiedzi,  nie 
mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich 
zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis  - objaśniać) zapełnia  kilometry półek 
w  bibliotekach.  Wszyscy  stracili  już  orientację.  Rezultaty  w  najlepszym  razie 
odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu. Wczoraj 
tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ kolejne 
pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich dziadków. W dialogu 
"Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego kolegę po fachu, 
Sokratesa:  "Słyszałem  tedy,  że  koło  Naukratis  w  Egipcie  mieszkał  jeden  z  dawnych 

background image

 

12 

bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał 
się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, 
dalej  warcaby  i  grę  w  kostki,  a  oprócz  tego  litery."  Bóg  Teut  przekazał  ówczesnemu 
faraonowi  pismo  ze  słowami:  "Królu,  ta  nauka  uczyni  Egipcjan  mądrzejszymi  i 
sprawniejszymi  w  pamiętaniu;  wynalazek  ten  jest  lekarstwem  na  pamięć  i  mądrość." 
Faraon  widział  to  inaczej  i  zaprzeczył  słowom  Teuta:  "Ten  wynalazek  niepamięć  w 
duszach  ludzkich  posieje,  bo  człowiek  [...]  zaufa  pismu  i  będzie  sobie  przypominał 
wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie 
samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał 
rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w 
jakiejś  formie  miało  miejsce.  Ale  co  to  było,  nie  wiemy.  Kto  dzisiaj  wie,  że  Pan  Bóg  - 
niezależnie  od  tego,  kogo  mielibyśmy  na  myśli  -  na  długo  przed  stworzeniem  Ziemi 
stworzył  inne  światy?  Przeczytać  o  tym  można  w  "Sagen  der  Juden  von  der  Urzeit 
(Legendy  Żydów  o  czasach  pradawnych)  (5):  "Na  początku  Pan  stworzył  tysiąc 
światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego niczym. Pan 
tworzył  światy  i  niszczył  je,  zasadzał  drzewa  i  wyrywał  je,  albowiem  były  jeszcze 
skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył 
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z 
nieba  Czy  to  człowiek  był  tym,  któremu  w  toku  długotrwałego  procesu  powstawania 
inteligencji  przyszło  do  głowy  nabazgrać  pierwsze  znaki  pisma?  Ależ  oczywiście! 
Oczywiście?  Przekazy  z  "czasów  pradawnych"  podają,  że  pismo  powstało  już  dwa 
tysiące  lat  przed  Stworzeniem.  Ponieważ  nie  było  jeszcze  wówczas  -  co  zrozumiałe  - 
pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie było 
metalu,  a  z  braku  drzew  także  drewnianych  tabliczek,  księga  pisma  istniała  w  formie 
świętego  szafiru.  anioł  o  imieniu  "Raziel,  tenże  sam,  który  siedział  nad  rzeką 
wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu prarodzicowi Adamowi. 
Musiał  to  być  bardzo  dziwny  egzemplarz,  ponieważ  zawierał  nie  tylko  wszystko,  co 
warto  było  wiedzieć,  lecz  także  przepowiednie  przyszłości.  Anioł  Raziel  zapewniał 
Adama,  że  z  owej  świętej  księgi  dowiedzieć  się  może,  "co  cię  czeka  aż  do  dnia  twojej 
śmierci".  Nie  tylko  Adam  miał  czerpać  z  tej  cudownej  księgi,  lecz  także  jego 
potomkowie:  "Także  spośród  twoich  dzieci,  które  przyjdą  na  świat  po  tobie,  aż  do 
ostatniego pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po 
miesiącu  się  wydarzy  i  co  zajdzie  między  dniem  a  nocą,  każda  rzecz  będzie  dla  niego 
wiadoma  [...],  czy  przyjdzie  nieszczęście,  czy  spadnie  głód,  czy  zboża  będzie  wiele,  czy 
mało, czy spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy 
encyklopedia  wobec  tego  rodzaju  superksięgi?  Autorów  tego  fenomenalnego  dzieła 
musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę 
naszemu  praojcu  Adamowi  i  nawet  odczytał  mu  jej  fragment,  zaszły  rzeczy 
zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki 
i  anioł  uniósł  się  w  płomieniu  w  górę.  I  poznał  wtedy  Adam,  że  posłaniec  był  boskim 
aniołem  i  że  księgę  przysłał  mu  święty  Król.  I  trzymał  ją  w  świętości  i  czystości." 
Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar wyobraźni żyjących 
gdzieś  tam  w  zamierzchłych  czasach  pisarczyków  jest  nie  do  przebicia:  "A  w  księdze 
owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk 
były  w  niej  zawarte,  które  z  kolei  dzieliły  się  na  siedemdziesiąt  sześć  najwyższych 
tajemnic.  W  księdze  ukrytych  było  również  tysiąc  pięćset  kluczy  nie  powierzonych 
świętym  Górnego  Świata."  Praojciec  Adam  pilnie  czytał  księgę,  tylko  bowiem  dzięki 
temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy 
jednak  Adam  zgrzeszył,  "księga  od  niego  odleciała".  Hokus-pokus.  Ale  nie  na  długo. 
Adam  płakał  gorzko  i  wszedł  aż  po  szyję  w  nurt  rzeki.  Kiedy  jego  ciało  zamieniło  się 

background image

 

13 

niemal w gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który 
ponownie  przyniósł  mu  bogaty  w  treści  szafir.  Ludzkości  jednak  nie  na  wiele  się  to 
zdało.  Adam  przekazał  czarodziejską  księgę  w  spadku  swemu  dziesięcioletniemu 
synkowi  Setowi,  który  widać  musiał  być  wyjątkowo  bystrym  chłopaczkiem.  Adam 
poinformował syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc 
i  jej  cuda.  Rozmawiał  z  nim  też  o  tym,  jak  sam  postąpił  z  księgą  i  że  umieścił  ją  w 
skalnej  szczelinie".  Na  koniec  Set  otrzymał  także  instrukcję  obsługi  oraz  informację, 
"jak  rozmawia  się  z  księgą".  Wolno  się  było  Setowi  zbliżać  do  księgi  wyłącznie  z 
szacunkiem  i  pokorą.  Ponadto  nie  wolno  mu  było  przedtem  jeść  cebuli,  czosnku  ani 
innych  przypraw,  musiał  się  też  gruntownie  umyć.  Nasz  praojciec  ze  szczególnym 
naciskiem  wbijał  synowi  do  głowy,  by  nie  zbliżał  się  do  księgi  "lekkomyślnie".  Set 
trzymał  się  ojcowskich  wskazówek,  przez  całe  życie  uczył  się  ze  świętego  szafiru  i 
wreszcie  zbudował  "złotą  skrzynię,  włożył  do  niej  księgę  i  ukrył  skrzynię  w  jednej  z 
jaskiń  miasta  Henoch".  Księga  pozostawała  tam  aż  do  momentu,  kiedy  Henochowi 
"objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy 
człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i 
czekał.  "Uczynił  wszystko  tak,  aby  ludzie  mieszkający  w  tym  miejscu  niczego  nie 
zauważyli."  W  jakiś  parapsychologiczny  czy  inny  |gnostycki  sposób  przekazano  mu 
informację, jak ma się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się 
dla niego sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem 
pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i 
gwiazdach,  które  każdego  miesiąca  oddawały  swoje  usługi,  a  także  potrafił  nazwać 
każdy  obieg  i  znał  anioły,  które  oddawały  swe  usługi".  Wspaniale!  Wątek  o  księdze 
Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w 
"Legendach  o  czasach  pradawnych".  W  różnych  miejscach  pojawia  się  on  niekiedy 
fragmentarycznie w formie kontynuacji i uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie 
ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by 
powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała 
się  w  ręce  Noego.  Tym  razem  to  Rafael  objaśnił  Noemu,  jak  obchodzić  się  z  księgą. 
Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się 
z  niej  rozumieć  wszystkie  orbity  planet,  a  także  "drogi  ruchu  Aldebarana,  Oriona  i 
Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie są imiona 
niebiańskich  sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się drogami  ruchu 
Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani  też, na co mu były  "imiona niebiańskich  sług". Po 
potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć raczej zupełnie inne 
zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na 
samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni 
swego  żywota  trzymał  się  księgi.  W  godzinie  śmierci  przekazał  ją  Semowi.  Sem 
przekazał  ją  Abrahamowi.  Abraham  przekazał  ją  Izaakowi,  Izaak  przekazał  ją 
Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał 
ją Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue 
przekazał  ją  Najstarszym,  Najstarsi  przekazali  ją  Prorokom,  Prorocy  przekazali  ją 
Mędrcom i tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono 
mu księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu 
się  we  wszystkim  dzięki  mądrości  świętej  księgi  [...]  Chwała  oku,  które  to  widziało,  i 
uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną 
historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną", 
gdyby  nie  kilka  drobiazgów,  które  muszą  zdumiewać.  Rozumiem,  dlaczego  przypisuje 
się  naszemu  praojcu-Adamowi  korzystanie  z  księgi,  bo  przecież  nasz  osamotniony 
przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale 

background image

 

14 

nie  jest  do  tego  konieczna  książka,  ponieważ  Adam  był  przecież  człowiekiem 
rozgarniętym  i  każdego  dnia  nabywał  nowych  doświadczeń,  bezustannie  się  ucząc. 
Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w 
ten  sposób  wymyślili  historię  z  przekazywaniem  kolejnym  potomkom.  Kłopot  sprawia 
mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru.  Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł sobie 
wyobrazić  jedynie  księgi  spisywane  na  papirusie,  pergaminie,  tabliczkach  glinianych, 
drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze  ewentualnie skórze albo ryte w skale. W jaki 
jednak  sposób  wpadł  na  pomysł  szafiru?  Koncepcja  encyklopedii  na  kamieniu 
szlachetnym  zarówno  setki,  jak  i  tysiące  lat  temu  musiała  być  czymś  kompletnie 
dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony mieszczące się 
w  mikroprocesorze  są  czymś  jak  najbardziej  możliwym.  Trwają  też  prace  nad 
pomysłem  magazynowania  informacji  w  kryształach.  Adam  miał  też  prowadzić  z  ową 
księgą  na  kamieniu  szafiru  "rozmowę".  W  jaki  sposób?  Co  też  mógł  mieć  na  myśli 
pierwotny  autor  tej  historii?  I  jak  wpadł  na  pomysł  takich  szczegółów,  jak 
"siedemdziesiąt  dwa  rodzaje  nauk",  jakie  miały  być  zawarte  w  księdze,  "sześćset 
siedemdziesiąt  znaków  najwyższych  tajemnic"  oraz  "tysiąc  pięćset  kluczy"?  Są  to 
bardzo  precyzyjne  dane,  których  nie  wytrząsa  się,  ot  tak,  z  rękawa,  nie  mówiąc  już  o 
przypisywaniu  ich  aniołowi.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  ludzie  przed  tysiącami  lat  byli 
znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone, 
że  gotowi  byli  brać  każdą  bzdurę  za  dobrą  monetę,  ale  jednak  wiara  w  biblijny  akt 
Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w 
końcu mieczami  i  posłańcami  Boga  Przedwiecznego.  Z aniołami  nie było  żartów, bano 
się  ich  gniewu.  Dlaczego  zatem  jakiś  pisarczyk  miałby  wpaść  na  pomysł  włączania 
aniołów  do  swojej  historyjki  rodem  z  science  fiction?  Bezczelny  i  kłamliwy  wymysł? 
Jakby  tego  było  mało,  zaraz  po  popełnieniu  przez  Adama  grzechu  angażuje  się 
archanioła  Rafaela,  aby  przyniósł  Adamowi  księgę.  Nie  przeceniam  treści  owej 
tajemniczej księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje 
tak wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po 
znajomości  dróg  ruchu  Aldebarana,  Syriusza  czy  Oriona?  Są  prostsze  metody 
prowadzenia  ziemskiego  kalendarza.  Ewa  i  UFO  Anioł  Raziel,  który  przekazał  księgę 
zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, 
jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat ognia i latających wozów w 
czasach  Adama  znajdujemy  także  w  apokryficznym  "Życiu  Adama  i  Ewy"  (6). 
Zachowana  wersja  pochodzi  wprawdzie  z  roku  730  po  Chr.,  bazuje  jednak  na 
rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i ujrzała zbliżający 
się  świetlisty wóz,  ciągnięty  przez  błyszczące  orły,  których  piękności  nie  potrafi  opisać 
nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek UFO? Do 
pojazdu  wsiadł  ten  sam  Pan,  który  stworzył  Adama  i  Ewę  i  od  czasu  do  czasu 
przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go 
ciągnęły,  cheruby  kierowały  wichrami,  a  poprzedzały  je  anioły  z  nieba."  Do  diaska! 
Podobno Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak 
też  imiona  niebiańskich  sług.  O  jakich  to  w  ogóle  niebach  jest  mowa?  Precyzują  to 
starożydowskie Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z 
tego  nieba  obserwowani  są  ludzie.  Powyżej  "Wilon"  znajduje  się  "Raqi'a"  -  tam  są 
gwiazdy  i  planety.  Jeszcze  wyżej  jest  "Szechaqim",  a  ponad  nim  kolejne  niebiosa  o 
nazwach  "Zewul",  "Ma'on"  i  "Machon".  I  na  koniec,  nad  "Machon",  znajduje  się 
najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie 
koła  i  cheruby.  Ich  ciała  uczyniono  z  ognia  i  wody,  a  jednak  pozostają  całością, 
albowiem  woda  nie  gasi  ognia,  a  ogień  nie  wsysa  wody.  Anioły  głoszą  pochwałę 
Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają daleko od 

background image

 

15 

chwały  Pana,  oddalone  są  od  Niego  o  trzydzieści  sześć  tysięcy  mil  i  nie  widzą  miejsca, 
gdzie  przebywa  Jego  chwała".  Oczywiście,  słowa  "mil"  nie  znajdujemy  w  "tekście 
pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej jednostki 
długości.  Liczba  "trzydzieści  sześć  tysięcy"  pozostała  nie  zmieniona.  Mimo  to  cała 
opowieść  nadal  jest  kuriozalna,  albowiem  w  odniesieniu  do  wszystkich  tych  niebios 
podaje  się  nie  tylko  miary  długości,  ale  również  odległości  czasowe.  Między 
poszczególnymi niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki 
liczące  "pięćset  ziemskich  lat  podróży".  Jeśli  spojrzeć  na  tę  informację  przez 
nowoczesne  okulary,  odpowiada  to  odległości  10  lat  świetlnych  przy  prędkości 
wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy 
figurują  jako  "mity  i  legendy",  a  te,  jak  wiadomo,  są  całkowicie  niewiarygodne. 
Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr 
Eisenmenger  (7  ).  Typowe  pójście  na  łatwiznę.  Legenda  jako  nieprawdziwa  opowieść 
historyczna  stanowi  przeciwieństwo  historii.  W  dodatku  mity  i  legendy  całkowicie 
ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni  w ząb o fakty historyczne. 
Legenda  to  "ludowy  wymysł  i  ludowa  fantazja"  (8  ),  a  jednak  stanowi  cenne  ogniwo 
między  badaniem  historii  a  nauką.  Legenda  bowiem  uzupełnia  historię,  stara  się 
uzupełnić  luki  i  rozjaśnić  mroki.  Legenda  nie  buduje  na  niczym  i  nawet  jeśli  jej 
podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to 
jednak pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 
63-26  przed  Chr.)  -  bądź  co  bądź  autor  siedemnastotomowego  dzieła  "Geographika"  - 
stwierdzał  sucho  (9  ):  "Nie  po  homerycku  jest  opowiadać  byle  co,  bez  małego  choćby 
ziarenka  prawdy."  Po  prostu  legendy?  Legenda  powiększa  to,  co  wielkie,  zaczarowuje 
to, co zagadkowe i przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. 
A  jednak  nie  jest  tylko  wymyśloną  kłamliwą  opowieścią.  Zawsze  nawiązuje  do 
osobistości  historycznych  i  prawdziwych  zdarzeń.  Często  stara  się  zachować  jako 
prawdę to, co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie 
Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to 
może  obchodzić  ludową  wyobraźnię?  W  jakiejś  formie  przecież  ta  historia  z  jabłkiem 
musiała  się  rozegrać.  Koniec,  kropka!  W  dodatku  legendy  mają  zasięg 
międzykontynentalny  i  to  nie  od  dzisiaj.  Tak  było  już  przed  tysiącami  lat. 
(Wskazywałem  już  w  innym  miejscu  (10  )  na  zdumiewające  związki  między  Biblią  i 
mitami  Indian  środkowoamerykańskich.)  Również  w  przypadku  legend  żydowskich 
istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi, 
arabskimi,  greckimi,  hinduskimi,  a  nawet  amerykańskimi.  Jakkolwiek  inne  są  imiona 
bohaterów,  odmienni  bogowie  i  zagadkowe  zjawiska  przyrody  -  jądro  opowieści 
pozostaje  takie  samo.  A  może  ktoś  zechce  zaprzeczyć,  jeśli  stwierdzę,  że  legenda  o 
potopie  występuje  na  całym  świecie?  W  legendach  wszelkie  datowania  są  niezwykle 
zagmatwane.  Nie  ma  żadnego  znaczenia,  |kiedy  dane  zdarzenie  miało  miejsce, 
najważniejsze,  że  się  |wydarzyło.  Dokładnie  w  tym  samym  stopniu  dotyczy  to  wielu 
świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. 
W  legendę  tę  trzeba  było  tak  długo  |wierzyć,  aż  we  wzgórzu  Kujundżyk  -  dawnej 
Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie wydobyli tam na światło 
dzienne  dwanaście  glinianych  tabliczek,  należących  niegdyś  do  biblioteki  asyryjskiego 
króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk, 
pół-bogu  i  pół-człowieku,  który  wyruszył  w  drogę,  aby  odszukać  swego  ziemskiego 
praojca  o  imieniu  Utnapisztim.  Ku  naszemu  zdumieniu  Utnapisztim  przedstawia 
dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i 
polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych 
oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód i 

background image

 

16 

rozpaczy  ludzi,  których  nie  mógł  wziąć  ze  sobą,  do  dziś  jeszcze  porywa  barwnością 
narracji.  Podobnie  jak  w  relacji  Noego  w  Biblii,  czytamy  tutaj  opowieść  o  kruku  i 
gołębicy,  które  wypuszczono  z  pokładu  oraz  o  tym,  jak  wreszcie  wody  opadły  i  barka 
osiadła  na  szczycie  góry.  Zbieżności  między  relacją  o  potopie  w  eposie  o  Gilgameszu 
oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w 
tej  zbieżności  jest  to,  że  mamy  do  czynienia  z  innymi  zwiastunami  potopu  i  innymi 
|bogami. O ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki,  o tyle pierwsza osoba 
liczby  pojedynczej  w  eposie  o  Gilgameszu  świadczy  o  tym,  że  opowiada  ten,  który 
przeżył,  czyli  naoczny  świadek  wydarzeń.  Kto  od  kogo  to  przejął?  W  latach  60-tych 
naszego  stulecia  światło  dzienne  ujrzały  jeszcze  starsze  wersje  tej  samej  opowieści  - 
gdzie  zatem  leży  jej  źródło?  Kto  ma  je  datować?  W  dodatku  w  tym  chronologicznym 
chaosie nawet niemożliwe staje się  możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny  może 
być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą nie dowiódł 
czegoś  wprost  przeciwnego?  Otóż  nawet  jeśli  niezbyt  się  to  podoba  teologom  i 
pokrewnym  naukowcom,  to  jednak  muszą  się  oni  pogodzić  z  myślą,  że  datowania 
biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka katastrofa, 
będąca  rezultatem  pobożnego  życzenia,  by  trzymać  się  podanego  w  Biblii  następstwa 
pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć historycznie. Nie 
mieszczą  się  do  żadnego,  choćby  nawet  największego  worka.  Tym  samym  istnieje 
teoretyczna  przynajmniej  możliwość,  że  biblijny  wariant  opowieści  o  potopie  w  swoim 
|pierwotnym  jądrze  jest  starszy  od  akadyjskiego  czy  sumeryjskiego,  nawet,  jeśli 
chronologicznie  rzecz  biorąc,  został  spisany  później.  Jedno  tylko  nie  uległo  zmianie  - 
ludzka  pamięć  o  prastarych  wydarzeniach.  Książki  i  podręczniki  historyczne  potrafią 
ulec  zniszczeniu,  spleśnieć  i  spłonąć  -  legenda  nie.  Uporczywie  tkwi  w  świadomości 
narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to 
niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. 
Dlatego  też  pozostanę  przy  legendzie  i  spróbuję  ożywić  starego  ducha  nowoczesnymi 
środkami.  Jeśli  trzymać  się  przekazów  żyjących  wśród  ludów  Ziemi  -  a  tym  razem 
naprawdę  mam  na  myśli  dosłownie  wszystkie  ludy  we  wszystkich  zakątkach  naszego 
globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy 
Pan  Bóg.  Umieścił  on  tę  pierwszą  istotę  w  ogrodzie  Eden  albo  w  jakimś  innym 
cudownym  zakątku.  Wedle  przekazów  starożydowskich  ogród  taki  istniał  na  długo 
przed  stworzeniem  świata  i  to  całkowicie  gotowy:  "(...)  wszystkie  jego  części  i  cała 
roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero 
w  tysiąc  trzysta  sześćdziesiąt  jeden  lat,  trzy  godziny  i  dwa  mgnienia  oka  później 
stworzone  zostały  Ziemia  i  Niebo."  A  my  tu  sobie  łamiemy  głowy,  dlaczego  mimo 
pilnych  poszukiwań  ogrodu  Eden  wciąż  go  jeszcze  nie  odnaleziono?  (Na  temat 
daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie 
stacja  doświadczalna  z  eksperymentalnymi  istotami  Adamem  i  Ewą  -  nazwijmy  ją 
"Biosphaere  One"  -  została  po  prostu  zlikwidowana.  O  ile  dotychczas  byłem 
przekonany,  że  nasi  prarodzice  byli  jedynymi  ludźmi  w  owym  tajemniczym  ogrodzie 
Eden,  o  tyle  żydowskie  legendy  powiadają  co innego:  "Sera,  córka  Asera,  jest  jedną  z 
tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem 
osób?  Najwyższy  wbił  sobie  do  głowy,  że  musi  stworzyć  człowieka.  Najpierw  jednak  - 
dla  czystej  formalności  -  spytał  swoje  anielskie  zastępy,  co  też  o  tym  sądzą.  Aniołowie 
byli  przeciwni.  "Wtedy  Pan  wyciągnął  palec  i  spalił  ich  wszystkich."  Ponownie 
Najwyższy  zadał  to  samo  pytanie  innym  aniołom  -  z  tym  samym  rezultatem.  Trzecia 
grupa  aniołów  odparła,  że  Najwyższy  i  tak  zrobi,  co  będzie  chciał,  a  więc  niech  czyni 
zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model 
człowieka  miał  pod  niektórymi  względami  przewyższać  aniołów.  Szczególnie 

background image

 

17 

denerwujący dla  nich był  fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego 
jeszcze może się rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W 
niebie zagościły zazdrość i zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem 
pośród  nich  w niebie, albowiem  święte  zwierzęta  i  serafiny  miały  jedynie  po  sześć  par 
skrzydeł,  a  on  miał  ich  dwanaście.  I  poszedł  Samael,  i  sprzymierzył  się  ze  wszystkimi 
najwyższymi  zastępami  przeciwko  swemu  Panu,  i  zebrał  wokół  siebie  swe  hufce,  i 
opuścił  się  z  nimi  na  Ziemię,  i  zaczął  szukać  sobie  towarzysza."  Takiego  buntu 
Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił 
Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej 
legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że 
wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego 
oblicze  i  spostrzegła,  że  nie  jest  podobne  do  ziemskiego,  lecz  do  niebiańskiego". 
Zwariowana  historia?  Niewiarygodna  w  każdym  calu?  Po  prostu  wytwór  ludzkiej 
wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane 
opowieści  zawierają  wspólne  jądro,  pojawiające  się  u  niezliczonych  ludów  żyjących  w 
wielkim  oddaleniu  od siebie:  uwiedzenie  człowieka.  Cóż  takiego  rozegrało  się  zatem  w 
mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska zbudowana 
jest  na  tym,  że  musi  przyjść  Jezus,  aby  zbawić  ludzi.  Zbawić  od  czego?  Od  grzechu 
pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. Czy 
to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało 
się  rozegrać.  Uwiedzenia  pramatki  Ewy  miał  dokonać  wąż  lub  jakiś  odrzucony 
|archanioł.  Nowocześni  teologowie,  którzy  niespokojnie  kręcą  się  na  swoich  stołkach 
widząc,  jak  rozpływają  się  ich  nadzieje,  głoszą  ostatnio,  że  żadnego  grzechu 
pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale 
to  właściwie  ich  problem,  a  nie  mój.  Mamy  teraz  iście  paradoksalną  sytuację: 
powszechnie  wierzy  się,  że  |niebo  jest  miejscem  absolutnej  szczęśliwości,  miejscem,  do 
którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się 
wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść i nędzy. 
Niebo  jest  przedmiotem  tęsknoty,  wyśnionym  celem  wszelkich  pragnień,  spełnieniem 
nadziei.  Ale  stop!  Coś  tu  nie  gra.  Jeszcze  zanim  powstał  człowiek,  w  niebie  były  już 
zawiść  i  opozycja,  kłótnie  i  awantury  ze  skutkami  śmiertelnymi.  Czyżbyśmy  zatem  źle 
zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o innym niebie niż to, w którym 
mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet wówczas, gdy nie damy wiary 
starożydowskim  przekazom  lub  też  odsuniemy  je  na  bok  z  pobłażliwym  uśmieszkiem. 
Czy  nam  się  to  podoba,  czy  nie,  właśnie  za  sprawą  uwodziciela  Ewy  pojawił  się  ów 
wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i 
tak  pozostanie  on  w  wierze  chrześcijańskiej  powodem  późniejszego  odkupienia  przez 
Jezusa.  Czy  uwodziciela  nazwiemy  "Samael",  "Lucyfer"  czy  "diabeł",  w  niczym  nie 
zmienia  to  samego  faktu.  Jasne?  Jak  wiadomo  każdemu  z  Biblii,  Bóg  Wszechmogący 
sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież wcześniej 
"własnymi rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z 
góry  musiał  więc  wiedzieć,  co  się  stanie.  A  może  jednak  nie?  Oznaczałoby  to,  że  pod 
określeniem  |Najwyższy  kryje  się  coś  zupełnie  innego  niż  to,  co  ja  i  miliony  innych 
wierzących  rozumieją  przez  słowo  |Bóg.  Żydowskie  legendy  podają,  że  po  uwiedzeniu 
Ewy powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli 
się  podobno  zachowywać  jak  zwierzęta:  "Z  odkrytym  przyrodzeniem  chodzili 
potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a 
mężczyzna parzył się z własną matką i z własną siostrą, i żoną brata swego na środku 
ulicy."  Złośliwość  i  perfidia  tej  linii  opisane  są  w  legendach  o  Sodomie  i  Gomorze. 
Mieszkańcy tych miast nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili 

background image

 

18 

to, na co akurat przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: 
"Mieszkańcy Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, 
był chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech 
ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. 
Jeśli natomiast był  dłuższy od łóżka,  to po trzech  mężczyzn stawało  po obu stronach i 
rozciągało  go  na  szerokość,  aż  zamęczali  go  na  śmierć.  Kiedy  obcy  krzyczał,  oni 
powiadali:  "Tak  się  dzieje  z  człowiekiem,  który  przybywa  do  Gomory"."  Nie  dość  na 
tym.  Do  ogólnego  upadku  obyczajów  i  lubieżności  przyłączyły  się  też  "upadłe  anioły", 
które  całymi  grupami  przybywały  z  nieba,  żeby  brać  sobie  "ludzkie  córki".  Tego 
rodzaju  aniołów  nie  da  się  raczej  zaliczyć  do  kategorii  niewinnych. Owoce  lubieżności 
|tych  aniołów  wyrastały  na  gigantów:  "Od  nich  wzięli  się  potem  giganci,  którzy  byli 
potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. 
Giganci  płodzili  dzieci  i  mnożyli  się  jak  płazy;  każdemu  rodziło  się  po  sześcioro 
potomstwa na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości, najwyraźniej nie 
można  było  przeprowadzić  selektywnego  wyodrębnienia  złych  i  dobrych.  Cóż  zatem 
innego  pozostało  Najwyższemu,  jeśli  nie  potopić  całe  to  nasienie  i  zacząć  wszystko  od 
nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, 
którego  czczą  wyznawcy  wszystkich  religii.  "Upadłe  anioły"  miały  zatem  płodzić 
gigantów.  O  gigantach  rozpisywałem  się  już  w  wielu  książkach,  postaram  się  więc 
maksymalnie  oszczędzić  powtórzeń.  Gwoli  ścisłości  powiem  więc  tylko  tyle:  "Legendy 
Żydów  o  czasach  pradawnych"  wymieniają  wręcz  nazwy  poszczególnych  plemion 
gigantów.  Byli  więc  Emici,  czyli  "potworni",  Refa'im  ("osłabiający"),  Gibborim,  czyli 
"wielcy  bohaterowie",  byli  Zamzummim  ("dokonujący  wyczynów"),  a  także  Awwim, 
czyli  "niszczyciele",  oraz  Nefilim,  to  jest  "psujący".  Niezłe  towarzystwo  musiało  się 
zebrać na Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ): 
"I  sprowadził  Bóg  potop  na  Ziemię  i  zniszczył  wszystko  życie,  a  także  4090000 
gigantów."  Jakiż  to  święty  bądź  nie  święty  duch  podszepnął  prorokowi  Baruchowi  tę 
liczbę? Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się 
ani na jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze długo 
po potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg. 
Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, 
a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy 
Żydów  o  czasach  pradawnych"  opowiadają  o  osobliwych  mieszańcach,  a  więc 
dziwacznych istotach żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno 
istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę 
barana"  i  jeszcze  inne  o  "głowie  człowieka  i  ciele  lwa",  czy  wreszcie  nawet  ludzie  bez 
szyi  i  z  oczami  na  plecach  oraz  -  rzecz  jeszcze  dziwaczniejsza  -  "istoty  o  ludzkich 
obliczach  i  końskich  nogach".  Czy  ta  absurdalna  menażeria  jest  tylko  zwykłym 
idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak 
intrygująca  jest  dla  mnie  powtarzalność  opisywanych  spraw.  O  podobnych  potworach 
informował  mianowicie  Egipcjanin  Manethon.  Ów  Manethon  był  pisarzem  i 
arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on 
współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). 
Manethon  żył  w  Sebennytos,  mieście  leżącym  w  delcie  Nilu,  tam  też  napisał  historię 
Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące 
lat  imperium  faraonów,  jako  uczony  spisał  kronikę  bogów  i  królów  swego  kraju. 
Pierwopisy  dzieł  Manethona  zaginęły,  lecz  inni  historycy,  tacy  jak  Juliusz  Afrykański 
(zm.  240  po  Chr.)  czy  Euzebiusz  (zm.  339  po  Chr.),  przejęli  z  nich  najistotniejsze 
fragmenty.  Euzebiusz  przeszedł  do  historii  Kościoła  jako  biskup  Cezarei  i  kronikarz 
okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te 

background image

 

19 

wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak o tym pisze (13 ): 
"[...] i  spłodzili  ludzi  o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze  innych o poczwórnych 
skrzydłach i dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o 
dwóch  naturach,  męskiej  i  żeńskiej;  następnie  jeszcze  innych  ludzi  o  udach  kozich  i  z 
rogami na głowach; i jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z 
tyłu  i  kształcie  ludzkim  z  przodu;  spłodzili  także  byki  o  ludzkich  głowach  i  psy  o 
czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części 
ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach 
smoków  [...]  i  mnóstwo  fantastycznych  stworzeń,  różnorodnie  ukształtowanych  i 
różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w 
świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde 
większe  muzeum  ma  w  swych  zbiorach  rzeźby  przedstawiające  takie  starożytne 
mieszańce.  A  więc  legendy  żydowskie  i  egipskie  wcale  nie  są  zapełnione  żałosnymi 
bzdurami,  tylko  najwyraźniej  mówią  o  tym,  co  dawniej  było  rzeczywistością.  Jeśli 
natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora 
Frankensteina,  to  pozostaje  pytanie,  skąd  też  autorzy  tych  opowieśei  ściągnęli  swoje 
pomysły,  na  jakiej  pożywce  wyrosły  ich  niecodzienne  kreatury,  a  także,  skąd 
kamieniarze  i  sztukatorzy  dawnych  kultur  wzięli  pierwowzory?  Pewnie  tylko  z 
przekazów. A te są niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na 
głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): 
"[...]  długość  arki  -  trzysta  łokci,  pięćdziesiąt  łokci  -  jej  szerokość  i  wysokość  jej  - 
trzydzieści  łokci."  Żydowskie  legendy  podają  to  dokładniej:  "Prawe  skrzydło  ma  być 
długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; 
trzydzieści  trzy  kabiny  wynosić  ma  szerokość  z  przodu,  trzydzieści  trzy  kabiny  ma 
wynosić  szerokość  z  tyłu.  Pośrodku  ma  być  dziesięć  pomieszczeń  na  zapasy  żywności; 
tam mają być przewody do doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma 
być  wysoka  na  trzy  piętra;  tak  samo  jak  wygląda  najniższe  piętro,  wyglądać  ma  też 
piętro drugie i trzecie; na najniższym piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na 
środkowym  gnieździć  się  ma  ptactwo,  najwyższe  piętro  przeznaczone  jest  dla  ludzi  i 
stworzeń  pełzających."  Światło dla  arki  Kiedy  już  arkę  uszczelniono  dokładnie  smołą, 
zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować 
najczarniejsze  ciemności.  Tak jednak nie było,  bowiem: "W arce wisiała  wielka perła, 
która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy." 
Do  tego  dwie  zdumiewające  uwagi  na  marginesie.  Księga  Mormona  to  biblia 
wyznawców  Kościoła  Jezusa  Chrystusa  Świętych  Dnia  Ostatniego,  powstałej  w  USA 
wspólnoty  wyznaniowej.  Księga  ta  miała  zostać  przekazana  przez  anioła  założycielowi 
Kościoła  Mormońskiego,  prorokowi  Josephowi  Smithowi  (1805-1844  ).  Jak  twierdzą 
mormoni,  księga  przez  całe  tysiąclecia  ukryta  była  w  formie  metalowych  tablic  we 
wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph 
Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski. 
Jest  tam  opowieść  o  Jaredach,  ludzie,  który  w  czasach  budowy  wieży  Babel  opuścił 
swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do Ameryki Południowej. 
Statki  te  były  "szczelne  jak  naczynie,  i  kiedy  drzwi  były  zamknięte,  były  szczelne  jak 
naczynie"  (14  ).  A  jednak  nie  panowały  w  nich  ciemności,  Pan  bowiem  podarował 
Jaredom  szesnaście  świecących  kamieni,  po  dwa  na  każdy  statek,  i  podczas  trwającej 
trzysta czterdzieści cztery dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! 
Przypuszczalnie  było  to  to  samo  tajemnicze  źródło  światła,  co  w  arce  Noego.  Według 
przekazów żydowskich to sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: 
"I  Pan  narysował  Noemu  palcem  rysunek  i  rzekł  mu:  "Patrz,  tak  a  tak  ma  wyglądać 
arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz 

background image

 

20 

statek,  jak  ci  to  pokażę,  abym  mógł  przeprawić  lud  twój  przez  wody."  Czyżby  zatem 
mormoni  ściągali  z  jakichś  legend  żydowskich?  A  może  Żydzi  z  sumeryjskiego  eposu 
Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera kolejny wariant 
mitu  o  potopie,  z  Atrahasisem  jako  tym,  który  przeżył,  i  czytamy  w  nim  -  jakże  by 
inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez żadnych otworów. 
Nie  brakowało  w  nim  ani  kompasu,  ani  źródła  światła.  Na  pytanie,  kto  od  kogo 
odpisywał,  nie  da  się  odpowiedzieć.  W  dodatku  wcale  nie  potrzeba  plagiatu,  aby 
otrzymać  legendy  i  święte  księgi  zawierające  podobne  szczegóły.  Właściwie  jakim 
prawem  wykluczamy,  że  źródło  Księgi  Mormona  było  naprawdę  wygrawerowane  na 
prastarych  metalowych  płytach?  Nakazuje  nam  to  tylko  i  wyłącznie  nasze 
chrześcijańsko-żydowskie  zadufanie.  Z  kolei  to,  że  opowieść  o  potopie  powtarza  się  w 
innych  kulturach  pod  innymi  nazwami,  wcale  nie  dowodzi,  że  żydowscy  autorzy 
koniecznie  musieli  je  podkraść.  W  końcu  było  wielu  potomków  w  pierwszych 
pokoleniach po potopie  - i  każdy rozpowszechniał |swoją wersję  tej opowieści.  Autorzy 
tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w różnych krajach, kulturach i 
religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały, podróże międzykontynentalne 
nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy pochodzące ze wszystkich 
stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w 
umysłach  wszystkich  autorów  mieszkał  ten  sam  duszek?  Czyżby  wszyscy  oni  - 
prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie 
da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak 
jednolicie  pracowała  na  całym  świecie.  Te  wręcz  zuniformizowane  relacje  muszą 
pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, 
co  ktoś  przeżył.  W  toku  tysiącleci  relacje  te  wzbogacono  o  elementy  fantastyczne  i 
przypisano  własnym  ludowym  bohaterom  i  prorokom.  W  centrum  zawsze  jednak 
pozostawało  zasadnicze  wielkie  wydarzenie.  Sprawa  potopu  Tym  sposobem 
wylądowaliśmy  przy  drugim  -  po  grzechu  pierworodnym  -  dylemacie:  święte  księgi 
głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał 
miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien 
międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się zlokalizować szczątki arki 
Noego  na  zboczach  góry  Al  Judi.  Al  Judi  to  właśnie  ta  góra  w  masywie  Araratu,  na 
której według świętego Koranu osiąść miała arka. Kierownik ekspedycji, geofizyk David 
Fasold, oświadczył  dziennikarzom, że za pomocą radaru  do prześwietleń  gruntu udało 
się  uzyskać  znakomite  zdjęcia.  Zdjęcia  mają  być  podobno  tak  ostre,  że  można  nawet 
policzyć  deski  między  burtami  kadłuba.  Profesor  Salih  z  Bayraktutan  zaś,  dyrektor 
Instytutu  Geologicznego  Uniwersytetu  im.  Atatürka,  powiedział  dziennikarzom 
londyńskiego  "Observera":  "Mamy  do  czynienia  z  tworem  wykonanym  ręką  ludzką, 
który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę 
arki?  Tak  czy  inaczej,  owa  zagadkowa  osoba  dobrze  wie,  co  robi,  ponieważ  Bóg 
zamierza  uratować  przed  masami  wody  przynajmniej  paru  ludzi.  Tak  więc  udziela 
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na 
temat budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane 
konstrukcyjne.  Rozdaje  zagadkowe  świecące  perły  czy  kamienie,  a  nawet  kompasy. 
Dopiero  potem  rozpoczyna  się  Wielkie  Zniszczenie.  Czemu  to  wszystko  takie 
skomplikowane?  Jeśli  Bóg  -  a  po  raz  drugi  mam  tutaj  na  myśli  Boga  obecnego  we 
wszystkich  religiach  -  zamierza  zabić  jakieś  nieudane  anioły,  gigantów  czy 
nienormalnych  ludzi,  to  robi  to  za  pomocą  symbolicznego  mrugnięcia  powieką.  Albo, 
jak  czytamy  w  Koranie,  świętej  księdze  muzułmanów:  "I  kiedy  On  coś  postanowi,  to 
tylko  mówi:  "Bądź!"  -  i  ono  się  staje"  (Sura  Ii,  117  ).  Nie  potrzeba  żadnego  statku  z 
planami  i  jednostkami  miary,  nie  potrzeba  smoły  i  tajemniczych  żarówek.  Fakt 

background image

 

21 

zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo 
nie  mógł  inaczej.  Dlaczego  technika,  a  nie  cud?  Prawdziwy  Bóg  musiał  przecież 
wiedzieć,  że  wariant  techniczny  -  budowa  statku  -  w  tysiące  lat  później  zacznie  tylko 
budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że 
kiedyś  na  temat  potopu  powstanie  nie  wiadomo  ile  różnych  relacji.  Dlaczego  zatem 
budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają 
się  kalkulacji  krytycznego  rozumu.  Cóż  to  zatem  był  za  Bóg,  który  potrafił  wywołać 
potop,  a  jednocześnie  pomagał  w  budowie  arki,  dostarczając  planów  i  miar?  Proszę  o 
wybaczenie  tego,  co  powiem,  ale  jeśli  |nie  wywołał  potopu,  a  więc  w  żaden  sposób  nie 
przyczynił  się  do  utopienia  ówczesnego  rodzaju  ludzkiego,  jeśli  potop  był  zjawiskiem 
przyrodniczym czy klęską żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w 
religiach. W tym przypadku ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. 
Cała wiara rozpada się w proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak 
wyjaśnić,  dlaczego  relacje  z  potopu  stanowią  |międzynarodowy  temat  mitów,  legend  i 
świętych  ksiąg.  I  jeszcze  coś:  potop  jako  zjawisko  przyrodnicze  czy  też  katastrofa 
kosmiczna  (następstwo  uderzenia  komety  albo  meteorytu)  nie  zmienia  faktu,  że 
Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich protegowanych, 
nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił wskazówek, by za wszelką 
cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i zaawansowani A teraz słówko 
w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam do klawiatury komputera, 
by napisać nową książkę, dręczą  mnie te same wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom 
kierunek  mojego  myślenia,  nie  powtarzając  w  kółko  tego,  co  mówiłem  w  poprzednich 
książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i 
drugi  wychodzi  z  założenia,  że  uczniowie  i  studenci  pojęli  już  podstawy  i  można 
budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi 
do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy 
są  obowiązani  łaskawie  przeczytać  jego  wcześniejsze  dzieła.  Wtedy  powtórzenia  są 
niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej 
postawie  autor  odcina  się  od  nowych  czytelników.  Zostawia  ich  przed  progiem, 
zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale 
nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla 
stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która 
wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, 
są  poinformowani  -  i  już  wkrótce  outsiderzy  nie  mają  szans  nadążyć  za  omawianym 
materiałem.  Ja  przecinam  ten  iście  gordyjski  węzeł,  wprowadzając  powtórzenia 
wszędzie  tam,  gdzie  są  niezbędne  dla  nowego  czytelnika,  aby  nie  był  zawieszony  w 
próżni, przy czym - i jest to ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są 
powtórzeniami  mechanicznymi.  Do  każdej  pojedynczej  sprawy  pojawiają  się  ciągle 
nowe  uzupełnienia.  Badania  nie  stoją  w  miejscu,  ja  sam  też  wiem  dzisiaj  na  temat 
legendy  o  Adamie  czy  o  proroku  Henochu  sprzed  potopu  więcej  niż  siedem  lat  temu. 
Pracowici  bibliotekarze  taszczą  do  mojego  gabinetu  coraz  to  nowe  książki,  życzliwi 
czytelnicy  zwracają  moją  uwagę  na  dodatkowe  źródła,  naukowcy  z  różnych  obozów 
dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko tu czy 
tam  odgrzać  i  uzupełnić  coś  od  dawna  znanego.  Stały  czytelnik  może  przerzucić  kilka 
kartek,  darować  sobie  wykład  -  "początkujący"  zaś  będzie  za  takie  powtórzenie 
wdzięczny,  nawet  jeśli  z  konieczności  jest  ono  tylko  skrótowe.  To,  że  jestem 
zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami  lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły 
istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat 
dwadzieścia  książek  i  nakręciłem  z  5  odcinków  filmu  telewizyjnego  (17  ).  Również  na 
temat  motywów  oraz  technicznych  zagadnień  tej  wizyty  wypowiadałem  się  już 

background image

 

22 

szczegółowo.  Nie  ma  potrzeby  tego  tutaj  powtarzać,  tak  jak  i  niezliczonych  poszlak 
archeologicznych,  odnalezionych  w  różnych  miejscach  naszego  globu.  Tym  razem 
chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search 
for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"), 
a  więc  o  konstrukcję  myślową  rozjaśniającą  to  co  sensowne  i  bezsensowne  w 
dotychczasowych  poglądach  religijnych,  torującą  drogę  nowemu  sposobowi  myślenia. 
Nie  chodzi  tu  w  żadnym  wypadku  o  jakąś  nową  religię  czy  -  jak  złośliwie  zauważają 
krytycy  -  "namiastkę  religii".  Religie  wymagają  wiary  -  tu  w  nic  nie  trzeba  wierzyć. 
Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci  - ja nie obiecuję niczego. 
Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, świętych i 
proroków.  W  filozofii  paleo-SETI  nie  ma  ani  świątyń,  ani  czczenia  bogów.  Ponadto 
religie  wymagają  przestrzegania  określonych  norm  etycznych  -  ja  i  moi  zwolennicy 
niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, 
drodzy  Czytelnicy,  czujecie  się  wykorzystani  finansowo,  ponieważ  zakupiliście  lub 
wypożyczyliście tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek 
obcych  istot  zawitał  do  naszego  Układu  Słonecznego,  przybysze  dawno  już  wiedzieli 
wszystko o trzeciej planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki 
niezbędne  do  powstania  życia.  Przybysze  odkryli  mnóstwo  różnych  gatunków  istot 
żywych, między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli 
oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i 
dokonali  w  nim  zmian  genetycznych  -  z  dzisiejszego  punktu  widzenia  nie  jest  to  już 
żaden  poważny  problem.  W  którymś  momencie  pozaziemscy  przybysze  uznali,  że  ich 
eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we 
władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej pełzało i latało, 
ponadto  dysponował  idealnymi  narzędziami  do  chwytania  wszystkiego,  co  chciał: 
rękami.  Aby  umożliwić  tej  istocie  rozprzestrzenienie  się,  konieczny  był  egzemplarz 
żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali 
języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali 
tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu 
szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One 
-  i  wyuczono  pierwszego  języka,  tak  jak  to  czytamy  w  Księdze  Rodzaju  (Rdz  11,  1  ): 
"Mieszkańcy  całej  Ziemi  mieli  jedną  mowę,  czyli  jednakowe  słowa".  Nareszcie  Adam 
mógł  nadać  wszystkiemu  właściwą  nazwę!  Kurs  zawierał  też  zapewne  przykazania 
moralne  i  wskazówki  dotyczące  uprawy  roli  i  rzemiosła.  Inna  grupa  przybyszów  z 
Kosmosu  eksperymentowała  z  istniejącymi  na  Ziemi  zwierzętami.  Dlaczego  mieliby  to 
robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze 
inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej 
|jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub 
większych  od  naszej  Ziemi,  mogą  być  bardziej  lub  mniej  niż  ona  oddalone  od  swego 
słońca.  Mogą  być  one  gorętsze  lub  zimniejsze,  bardziej  suche  lub  bardziej  wilgotne, 
także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi 
roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków 
klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur 
porusza się ogromnymi skokami, podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne 
gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem 
bardziej  oczywistego  niż  eksperymentowanie  z  zastanym  na  Ziemi  materiałem 
genetycznym? Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się 
najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże 
się  najodporniejszy.  Absurd?  Przecież  my  robiliśmy  i  robimy  to  samo.  Tyle,  że  nie  na 
drodze  manipulacji  genetycznej  -  na  nią  dopiero  wstępujemy  -  lecz  hodowli. 

background image

 

23 

Wyhodowaliśmy  nowe  odmiany  krów,  które  dzisiaj  pasą  się  w  tropikalnym  klimacie 
Kenii;  stworzyliśmy  mieszane  rasy  krów,  odporniejsze  i  dające  więcej  mleka; 
skrzyżowaliśmy  kozy  i  owce  (tzw.  kozoowca);  wyhodowaliśmy  i  krzyżowaliśmy  żyto, 
rzepak  i  inne  zboża,  aby  przystosować  je  do  nowego  środowiska,  a  dziś  właśnie 
przystępujemy  do  wytwarzania  na  drodze  manipulacji  genetycznej  nowych  rodzajów 
warzyw. Nawet w niebie nie  mają pojęcia,  co  jeszcze w tej dziedzinie  może przyjść do 
głowy  naszym  uczonym  i  czy  aby  nie  będzie  tak,  że  nagle  stworzymy  na  drodze 
genetycznej  człowieka,  który  zacznie  dożywać  wieku  dwustu  czterdziestu  lat.  Tak 
właśnie  doszło  do  powstania  potworów  i  hybryd,  których  wcześniej  nie  widziano  na 
naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A 
kiedy  te  przerażające  kreatury  wymarły  lub  zginęły  w  wyniku  potopu,  z  miejsca 
powędrowały  do  zbiorowej  pamięci  ludów.  Awansowały  do  postaci  z  mitów  i  legend 
opowiadających  o  tych  odległych  czasach,  kiedy  to  |bogowie  stwarzali  różne  hybrydy. 
Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni. 
Grecki  poeta  Homer  (ok.  800  przed  Chr.)  opisał  w  przygodach  Odyseusza  syreny, 
których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o 
celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja 
późniejszych  autorów  uczyniła  z  nich  uskrzydlone  kobiety  na  ptasich  nogach.  Inny 
Grek,  Hezjod  (ok.  700  przed  Chr.),  wymyślił  potworną  Meduzę,  na  której  głowie 
zamiast  włosów  wiły  się  węże  i  której  spojrzenie  było  tak  przerażające,  że  zamieniało 
ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o 
skrzydlatym  koniu  Pegazie  albo  o  Feniksie,  który  bezustannie  odradza  się  z  popiołów. 
Wszystko  to,  a  nawet  jeszcze  więcej,  powstało  w  ludzkiej  wyobraźni,  bez  której  nie 
obejdzie  się  żadna  baśń.  Lecz  takie  fantastyczne  wizje  nie  biorą  się  z  niczego,  muszą 
mieć  jakieś  punkty  zaczepienia,  dzięki  którym  wszystkie  te  niezwykłości  wnikają  do 
świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem 
pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to 
opór  ten  w  niczym  nie  zmieni  niepodważalnych  faktów:  `ts  1.  Starożytni  pisarze  i 
historycy opisywali  takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez 
bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich 
dziełach.  `tn  Lubieżni  aniołowie  Tymczasem  na  macierzystym  statku  kosmicznym 
wybuchł  bunt.  Część  wyższych  oficerów  chciała  czegoś  zupełnie  innego  niż  dowódca, 
|Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś 
inaczej,  jest  bez  znaczenia.  W  legendzie  określa  się  go  mianem  "największego  księcia 
pośród  innych",  w  telewizyjnej  balladzie  science  fiction  zatytułowanej  "Star  Trek" 
mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan 
Xy  dysponował  większą  władzą  niż  pozostali  członkowie  załogi,  albowiem  jako  jedyny 
miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael  ze swoimi  rebeliantami  przegrał  walkę na 
pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo 
się  tym  przejęła.  Przypuszczalnie  wydawało  im  się,  że  dzięki  swej  wiedzy  technicznej 
wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu 
nabrała  ochoty  na  seks.  W  legendarnej  wersji  przywódca  Samael  niezwłocznie  uwiódł 
Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do 
niebiańskiego".  Inni  członkowie  załogi  brali  sobie  w  zależności  od  gustu  piękne 
dziewczęta  lub  pięknych  młodzieńców.  Jeśli  wyznawcy  chrześcijaństwa  wszelkich 
odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju 
(Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie 
Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się 
tylko  podobały."  Spór  uczonych,  jaki  od  niepamiętnych  czasów  toczy  się  wokół 
określenia  "Synowie  Boga"  i  który  zaowocował  tysiącami  stron  sprzecznych  ze  sobą 

background image

 

24 

komentarzy,  wywołuje  na  ustach  kogoś  znającego  się  na  rzeczy  pobłażliwy  uśmieszek. 
Raz  "Synowie  Boga"  tłumaczy  się  jako  "giganci",  raz  "Dzieci  Boga",  innym  znów 
razem  jako  "upadłe  anioły"  lub  "zbuntowane  istoty  duchowe".  Zwariować  można! 
Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy 
specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co 
one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." 
Tyle  tylko,  że  nie  wolno  mówić,  co  się  myśli.  A  ja  mówię.  Bez  żadnych  ale.  Stare  jak 
świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już 
przestało  obowiązywać.  Powtarzanie  tego  jest  zbędne.  ("I  bogowie  stworzyli  ludzi  na 
swoje  własne  podobieństwo...")  W  tym  przedhistorycznym  dramacie  Najwyższy,  czyli 
dowódca statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z 
zatroskaniem  przyglądał  się  temu,  co  działo  się  na  Ziemi.  Wskutek  skrzyżowania  się 
kosmitów  z  ziemianami  powstały  istoty  całkowicie  odbiegające  od  planowanej  linii 
rozwoju  Homo  sapiens.  To  właśnie  był  ów  |grzech  pierworodny  mitologii.  Ludzie 
odziedziczyli  nieodpowiedni  materiał  genetyczny,  więc  Pan  "żałował,  że  stworzył  ludzi 
na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał 
teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka  i  zacząć wszystko  od początku. 
Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały niezłą bronią, mogły 
się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób było tropić |złych 
pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował go upadek na 
Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend i tekstów religijnych. Sztuczny potop 
jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w 
nasz  glob.  W  każdym  razie  |Najwyższy  musiał  znać  dokładny  moment  wystąpienia 
potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im 
przy  budowie  arki.  Taki  sposób  patrzenia,  który  ustawia  prastare  legendy  i  religie we 
współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 
1964.  Wtedy  to  właśnie  kanadyjskie  czasopismo  "Der  Nordwesten"  jako  pierwsze 
wykazało się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero 
później  przyszły  książki,  w  których  mogłem  omówić  wiele  szczegółowych  kwestii. 
Oczywiście,  cały  ten  gmach  myślowy  pozostaje  na  razie  teorią,  jakkolwiek  w  wielu 
dziedzinach  dawno  już  wyszedł  poza  stadium  teoretyczne.  Filozofia  paleo-SETI  to 
koncepcja,  która  rozsądnie  tłumaczy  wiele  dotychczas  zupełnie  nie  wyjaśnionych 
aspektów  przekazów  religijnych.  W  każdym  razie,  takie  nowoczesne  spojrzenie  ma 
większy  sens  od  teologicznych  wygibasów,  które  od  tysięcy  lat  nie  posunęły  nas  ani  o 
krok  do  przodu  i  przeżyły  tylko  dzięki  przymusowi  dawania  im  wiary.  Osiemdziesiąt 
pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy 
postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w dziejach. Co w danym momencie 
wydawać  się  może  większości  ludzi  rzeczą  nie  do  pomyślenia,  być  może  dawno  już 
zostało  pomyślane  i  dowiedzione  w  zaciszu  gabinetu  czy  laboratorium.  Po  kilku 
tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po kilku latach staje się 
to  dobrem  wspólnym  wszystkich  ludzi  wykształconych.  Nigdy  odwieczny  spór  między 
ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe 
zdania  sformułowane  zostały  w  roku  1910.  Profesor  Girgensohn  w  najlepszym  razie 
przeżył  zaledwie  świt  utopii.  My  natomiast  tkwimy  już  w  samym  środku  utopijnej 
rzeczywistości.  Ze  swej  strony  w  ogóle  czarno  widzę,  jeśli  idzie  o  teologię  w 
dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im 
się  uczynić  racjonalnym  czegoś,  co  racjonalne  nie  jest.  Nie  oznacza  to,  że  neguję 
naukowość  teologii  systematycznej.  Dokonuje  ona  konfrontacji  tekstów  z  faktami 
historycznymi,  publikuje  nowe  rękopisy  albo  stara  się  zbadać  wiarygodność  różnych 
wersji w drodze analizy porównawczej.  Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali 

background image

 

25 

się  na  temat  osoby  Mesjasza?  Które  z  tych  wypowiedzi  są niedwuznaczne,  które  mają 
mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają 
się  słowa  proroka  Xy?  Gdyby  teologowie  używali  nazwy  "naukowy"  tylko  do  tego 
rodzaju  działalności,  nikt  nie  mógłby  mieć  najmniejszych  zastrzeżeń  -  abstrahując  od 
samego  pojęcia  teologii.  W  końca  zawiera  ona  bowiem  słowo  theos  (=Bóg)  i  logos 
(=słowo),  czyli  oznacza  słowo  boże.  A  tak  się  składa,  że  |tym  właśnie  teologia  się  |nie 
zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem 
bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to 
przekonanie jest  |wiarą. Człowiek  taki |wierzy, iż święte i  mniej święte pisma wyszły z 
ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co zostanie z tych 
tekstów,  jeśli  odpadnie  wiara?  Właśnie  teksty.  Utracą  jedynie  swoją  świętość.  Mogą 
pozostać  dostojne,  ponieważ  są  stare,  można  traktować  je  z  szacunkiem,  ponieważ 
przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym czasów, natomiast 
analizować je należy metodami naukowymi, gdyż zawierają nader interesujący materiał. 
Kiedy  odpada  wiara  w  świętość  tych  tekstów,  można  zacząć  rzeczową  dyskusję.  To 
właśnie  przeświadczenie  o  świętości  owych  tekstów  blokuje  analizę  zgodną  z  duchem 
naszych czasów. Z drugiej strony filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a 
więc,  pewnym  przekonaniem,  które  można  wprawdzie  doskonale  podbudować,  lecz 
którego  nie  sposób  udowodnić.  Czy  z  teologią  jest  inaczej?  Gdzie  są  |ścisłe  dowody 
|naukowe  reprezentowanych  w  niej  poglądów?  Jak  wiadomo,  nie  ma  rzeczy  bardziej 
subiektywnej  od  gustu,  dlatego  nie  należy  o  nim  dyskutować.  Mimo  to  dyskutuje  się, 
ponieważ  wymiana  pokoleń  połączona  z  duchem  czasu  wprawia  ludzi  w  wewnętrzny 
niepokój.  Jedni  pragną  warownego  grodu  wiary,  inni  zaś  oświecenia.  Słowo  "nauka" 
pochodzi  od  "uczyć".  W  aspekcie  nauk  ścisłych  dokonania  teologii  są  bezużyteczne. 
Pełno  w  nich  sprzeczności  i  zawsze  pozostają  kwestią  wiary  i  emocji  danej  szkoły. 
Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię, 
która  niezrozumiałe  czyni  zrozumiałym  i  wychodzi  naprzeciw  rozumowi.  Filozofia 
paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby 
już  właściwie  zgasić  swoje  lampy,  członkowie  tajnych  bractw  zaś  powinni  zdjąć 
maskujące  stroje.  Coraz  trudniej  będzie  namówić  kogoś  na  doskonale  sprzedający  się 
przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje 
się  zrozumiałe  zinterpretowanie  przeszłości.  Jak  wiadomo,  jabłka  spadają  z  jabłoni 
dopiero  wtedy,  gdy  dojrzeją.  Tak  więc  mój  pradziadek  nawet  |nie  mógłby  wpaść  na 
koncepcje,  które  ja  dzisiaj  prezentuję.  Podróże  kosmiczne  dla  niego  nie  istniały,  o 
genach  i  manipulacji  nimi  nie  miał  pojęcia,  anioły  zaś  były  dla  niego  niepodważalnie 
wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. 
Chwała niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie 
dlatego,  że  kończy  się  tysiąclecie,  lecz  dlatego,  że  nauka  i  technika  otwarły  podwoje. 
Gdyby  ludzie  dyskutowali  o  możliwości  podróży  kosmicznych  dopiero  w  roku  2100, 
dopiero  wtedy  wynaleźli  komputer  i  dopiero  wtedy  rozszyfrowali  kod  genetyczny,  to 
pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero wówczas. Załóżmy, że 
mojemu  pradziadkowi  udałoby  się  200  lat  temu  wykopać  wspaniałe  znalezisko.  W 
odosobnionej  jaskini  odnalazł  pokryte  pismem  tabliczki,  a  uczonym  udało  się 
odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty informujące o podróży z jakiegoś 
dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez 
mieszkańców  naszej  planety  nader  nieuprzejmie  i  niegościnnie.  Co  począłby  mój 
dziadek,  co  200  lat  temu  poczęliby  z  takimi  pismami  uczeni?  Uznano  by,  że  nieznani 
autorzy  wykazali  się  "zdumiewającą  wyobraźnią",  mówiono  by  o  alegoriach 
(przypowieściach).  Przypuszczano  by,  że  chodzi  o  dobrą  radę:  bądźcie  uprzejmi  dla 
obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma 

background image

 

26 

za  epos,  tylko  jedno  nie  mogłoby  przyjść  im  do  głowy,  zważywszy  właściwy  dla  nich 
horyzont  czasowy:  nie  potrafiliby  dostrzec  faktu  przyszłych  podróży  kosmicznych. 
Dwieście  lat  temu  rozsądni  ludzie  nie  mogli  poważnie  dyskutować  na  taki  temat.  Nie 
chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i tacy też mieszkają w swoich 
wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie na pradawne zagadnienia 
ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze niż w czasach mojego 
pradziadka.  Nie  ma  już  instytucji  klątwy,  zniesiono  polowanie  na  czarownice,  a 
nowoczesne środki  przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych teorii. Ja 
nawet  rozumiem  tych  żołnierzy  starej  gwardii,  którzy  z  uporem  starają  się  stłumić 
napływ nowej myśli. Mogą oni spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą 
teorią,  lecz  nie  ma  takiej  siły,  która  potrafiłaby  powstrzymać  odkrywanie  przyszłości. 
Co  w  jednym  kraju  jest  zabronione  przez  religię  czy  ideologię,  tym  bardziej 
niepohamowanie rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd 
też  czerpię  tę  moją  pewność,  że  jestem  na  właściwej  drodze?  Moja  koncepcja  jest 
przecież zwykłą idee fixe, której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że 
działam  bardzo  selektywnie,  sięgając  tylko  po  te  fragmenty  starożytnych  przekazów, 
które  popierają  moje  teorie,  a  całą  resztę  pozostawiam  na  boku.  Właściwy  wybór 
Ciekawe,  dlaczego  właśnie  mnie  czyni  się  zarzut  z  tego,  co  ze  względu  na  bogactwo 
materiału  musi  robić  każdy  na  świecie?  Każda  książka,  którą  czytam,  to  wybór  tego, 
czym  autor  chce  podbudować  swoją  argumentację.  Stwierdzenie,  jakoby  w  literaturze 
naukowej  działo  się  inaczej,  jest  raczej  piękną  bajeczką,  w  którą  uwierzyć  mogą  co 
najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat skonsumowałem około 
trzystu  dzieł  teologicznych  -  i  na  koniec  za  każdym  razem  autorowi  wychodziło 
dokładnie  to,  co  chciał  udowodnić.  Niezliczone  odwołania  do  innych  publikacji, 
zwłaszcza  w  pracach  doktorskich,  służą  wręcz  za  przykłady  mające  udowodnić,  że 
oponent  myli  się  w  tym  czy  innym  punkcie.  Zalew  literatury  specjalistycznej  we 
wszystkich  dziedzinach  jest  tak  niesłychany,  że  nie  ma  na  świecie  autora,  który  by  to 
ogarniał. I nikt nie jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy 
też  włączyć  ich  w  swoją  własną  pracę.  |Trzeba  dokonywać  wyborów,  niepotrzebny 
balast za milczącym przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież 
zdania przeciwne, literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę 
i  księgarza  tym  bardziej.  Kryterium  oceny  wobec  tej  wymuszonej  selektywności 
powinna być uczciwa deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija 
wszystko inne. Teksty religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie 
mnie tu nie interesuje. Dlatego darowuję sobie setki stron wypowiedzi proroków pełnych 
ostrzeżeń,  gróźb,  przepowiedni  i  nakazów.  Nie  jest  moim  zadaniem  objaśniać 
Czytelnikowi,  dlaczego  nie  należy  jeść  wieprzowiny  albo  w  jakich  okolicznościach 
można  wypędzić  od  siebie  żonę.  Tym  bardziej  że  każdy  specjalista  wie,  iż  teksty 
zawierające  słowa  proroków  w  bardzo  wielu  przypadkach  nie  są  oryginałami. 
Późniejsze  pokolenia  uzupełniały,  dodawały  i  dośpiewywały,  zgrabnie  wplatając  nowe 
elementy  do  starych  tekstów.  A  więc  kryterium  numer  jeden  odpada.  Drugi  pobieżny 
wybór  dotyczy  religijnych  datowań.  Cóż  nam  po  zdaniach  w  rodzaju  "Terah  spłodził 
Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie 
istniał?  Że  co,  proszę?  Przecież  są  teksty  o  Abrahamie,  napisano  o  nim  mnóstwo 
opowieści,  a  przeżycia  zawarte  w  Apokalipsie  Abrahama  pełne  są  wręcz  bardzo 
szczegółowych  danych.  To  prawda.  Są  takie  teksty  i  nawet  stanowią  bardzo  cenny 
materiał  w  mojej  pracy.  Ale  jednak  nie  sposób  dowieść,  że  mamy  do  czynienia  z 
oryginalnymi  zapiskami  dokonanymi  ręką  samego  Abrahama  czy  też  kogoś  z  jego 
najbliższego  otoczenia.  W  Kronikach  Jerahmeela,  które  bazują  na  jeszcze  starszych 
źródłach, znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym magiem i astrologiem, 

background image

 

27 

który swą wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów, 
że Abraham jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy 
on  kiedykolwiek  istniał  i  co  znaczy  jego  imię.  Franz  M.  Böhl,  profesor  uniwersytetu  w 
Lejdzie,  skonstatował  (22  ):  "Imię  Ab-ram,  które  nie  występuje  nigdzie  poza 
rozdziałami  od  11,  26  do  17,  5  Księgi  Rodzaju,  znaczy  tyle  co  "czcigodny  ojciec"  lub 
"ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest tłumaczeniem 
tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia Abr-aham mamy do 
czynienia  z  wariantem  dialektalnym  (rozciągnięciem)  częściej  występującej  formy  Ab-
ram." Stwierdzenie to pochodzi  z roku 1930, lecz późniejsi  uczeni  doszli do podobnego 
wniosku.  Już  pięć  lat  po  profesorze  Böhlu  "Journal  of  Biblical  Literature"  stwierdził 
lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od 
tego  czasu  minęło  60  lat  badań  nad  Abrahamem,  lecz  nie  przyniosły  one  żadnego 
wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24 
): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak 
zatem  w  obliczu  tego  teologicznego  chaosu  mam  brać  pod  uwagę  |datowania  słów  tego 
czy innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, 
jeden  z  koronnych  świadków  dla  filozofii  paleo-SETI  (25  ),  przeszedł  w  ciągu  stuleci 
niesłychaną metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni 
mniej,  ni  więcej,  tylko  270  tytułów  rozpraw  na  temat  tego  proroka  (26  ).  Dokładnie 
dwieście  siedemdziesiąt  dwie  uczone  głowy  poświęciły  całe  lata  swego  życia  na 
studiowanie  sprawy  Ezechiela.  Postać  tego  proroka  podlegała  zdumiewającym 
przemianom. Pierwotne jego słowa były niepodważalne, później stał się "wizjonerem", 
wreszcie "marzycielem" i "fantastą", a w najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz 
"kataleptyka"  (czyli  schizofrenika  cierpiącego  na  nagłe  sztywnienie  mięśni).  Również 
teksty  Ezechiela  poddawano  teologicznej  sekcji  zwłok.  Semantycy  stwierdzili,  że  styl  i 
dobór  słów  wskazują  na  więcej  niż  jednego  autora.  Biednego  proroka  ogłoszono 
"Pseudoezechielem",  którego  księga  została  skompilowana  dopiero  około  roku  200  po 
Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor teologii, Rudolf Smend, 
pisał (28 ): "To, że opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, oraz że wizyjność nie 
jest  w  żadnym  razie  li  tylko  formą  przedstawienia  na  piśmie,  nie  może  ulegać 
wątpliwości." A dziś? Obecnie przeważająca większość teologów jest zdania, że Księga 
Ezechiela jest dziełem wielu redaktorów i zawiera teksty samego proroka przemieszane 
z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej barwnej 
sałatki  wybieram  tylko  co  świeższe  listki?  Zwłaszcza  że  zawiera  ona  dodatki,  które 
czynią ją niemalże niestrawną. W świętych księgach pojawiają się na przykład imiona i 
datowania,  które  pasują  do  tej  sałatki  jak  siekane  podeszwy,  co  widać  choćby  na 
przykładzie  Księgi  Rodzaju  (13,  15  i  16  ),  gdzie  czytamy:  "I  wtedy  to  Pan  rzekł  do 
Abrama: "Wiedz o tym dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w 
kraju, który nie będzie ich krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam 
ciemiężeni  jako  niewolnicy  [...]  Twoi  potomkowie  powrócą  tu  dopiero  w  czwartym 
pokoleniu  [podkr.  moje,  E.U.D.)".".  Brytyjska  pani  archeolog,  Kathleen  M.  Kenyon, 
skomentowała  to  zjadliwie  (29  ):  "Chronologia  przeczy  samej  sobie.  Przyjąć  za  okres 
pobytu  odcinek  czasu  obejmujący  400  lat  i  jednocześnie  stwierdzić,  że  już  czwarte 
pokolenie od chwili wejścia do Egiptu weźmie udział w exodusie, to dwa stwierdzenia w 
tak oczywisty sposób nie dające się ze sobą pogodzić, że znaczenie, jakie z nich wynika, 
trzeba  zakwalifikować  jako  ahistoryczne."  Poglądy  teologiczne  są  nie  tylko 
nieprzejrzyste,  ale  w  dodatku  zmieniają  się  z  profesora  na  profesora  i  z  dekady  na 
dekadę.  Co  pozostaje?  Zagadkowe  relacje.  Ten  rodzaj  opowieści,  gdzie  autor  pisze  w 
pierwszej  osobie,  relacjonując  własne  przeżycia.  Podobnie  jak  w  mitach  i  legendach, 
także  w  religijnej  spuściźnie  literackiej  jądro  przekazu  zostaje  zachowane.  To  właśnie 

background image

 

28 

ten element tajemniczości, w którym nawet późniejsi redaktorzy niewiele mogą zmienić. 
A dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków miały w 
sobie  pewne  misterium  i  trzeba  to  było  przekazać  w  niezmienionej  formie  następnym 
pokoleniom.  Z  drugiej  zaś  strony  dlatego,  że  nie  mieli  odwagi  wkładać  w  usta 
czcigodnego  proroka  swoich  własnych  myśli.  Musieliby  wówczas  kłamać  w  pierwszej 
osobie.  Tylko  z  tych  zamierzchłych,  niepojętych  czasów  pochodzą  opisy  zawierające 
stwierdzenia:  "I  widziałem...",  "Słyszałem...",  "Najwyższy  powiedział  do  mnie..." 
Późniejsi  redaktorzy  ograniczali  się  jedynie  do  dodawania  i  przemodelowywania, 
starając się uczynić zrozumiałym to, co niezrozumiałe. A ponieważ sami tego czegoś nie 
rozumieli,  chaos  mamy  dziś  absolutny.  O,  gdybyż  tak  ograniczyli  się  do  tępego 
przepisywania  starożytnych  tekstów,  bez  żadnych  zmian  i  dodatków!  Ale  myślący 
człowiek  tego  nie  potrafi.  My  dzisiaj  również  nie  potrafimy.  Już  pokazał  się  Nowy 
Testament  w  formie  komiksu  oraz  w  jeszcze  innych,  straszniejszych  wariantach. 
Rzekomo  po  to,  by  dostosować  Pismo  Święte  do  "wymogów  epoki"  i  uczynić 
przystępniejszym  dla  młodzieży.  Ale,  jak  powiedział  Mahatma  Ghandi  (1869-1948  ): 
"Nieczystymi środkami można osiągnąć tylko nieczyste rezultaty." SelekcjonowaćŃ - ale 
właściwie!  Sito  mojej  selekcji  pozwala  pominąć  wszystko,  co  dla  współczesności  jest 
zupełnie  niezrozumiałe.  Nie  oznacza  to  bynajmniej,  że  za  dwadzieścia  lat  nie  trzeba 
będzie  wziąć  tego  pod  inną  lupę.  Jeśli  zaś  ktoś  zechce  tu  argumentować,  że  takie 
postępowanie  jest  "nienaukowe"  i  że  tak  się  nie  robi,  to  odsyłam  go  do  żydowskich 
uczonych,  którzy  już  setki  i  tysiące  lat  temu  stawali  przed  podobnym  problemem.  Oni 
także  nie  wiedzieli,  o  co  właściwie  chodzi  w  starożytnych  tekstach,  więc  każde  słowo, 
każde zdanie obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w 
kolejnym  pokoleniu  znowu  zupełnie  inaczej  formułowali.  Dowodów  na  piśmie  takiego 
postępowania dostarczają liczne księgi midraszowe. Znane pod nazwą Midraszim dzieła 
literackie  zawierają  komentarze  do  ksiąg  biblijnych,  sporządzone  przez 
najznamienitszych  żydowskich  mędrców,  w  ciągu  wielu  wieków.  "Midrasz"  to  dzieło 
objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam od moich Czytelników, aby zaopatrzyli 
się  w  Midraszim,  więc  zademonstruję  je  na  kilku  wybranych  przykładach.  Poniższy 
cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł 
Bóg:  "Uczyńmy  ludzi."  Z  kim  naradził  się  Bóg?  Według  rabbiego  Jozuego  w  imieniu 
rabbiego  Lewiego:  Z  dziełem  nieba  i  ziemi.  Jak  król,  który  ma  dwóch  doradców  i 
niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana Bóg naradził 
się  z  dziełem  każdego  pojedynczego  dnia.  Jak  król,  który  ma  całą  radę  sądową  i  nie 
przedsięweźmie  niczego  bez  jej  wiedzy.  Według  rabbiego  Amiego  Bóg  naradził  się  ze 
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu 
się nie spodobał,  na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie 
Bóg  był  niechętny  swemu  sercu."  To  kwestia  poglądów  wynikająca  z  pobożnego 
życzenia,  by  uprzystępnić  jakoś  zagadki  zawarte  w  przekazach.  Po  dziś  dzień  żaden 
człowiek nie zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się 
i  rozważa  słowa  świętych  tekstów.  Wierzący  uczeni  byli  natchnieni  tymi  tekstami, 
|musieli wydobyć z nich jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla 
lepszego  zrozumienia  jeszcze  jeden  przykład,  tym  razem  z  midraszu  Szemot  Rabba. 
Składa się on z 250 rozdziałów i jest komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I 
rzekł  Bóg  do  Mojżesza.  Według  rabbiego  bar  Mamala  rzekł  Bóg  do  niego.  Moje  imię 
poznasz, nazywany jestem wedle  moich  czynów, raz nazywam się Bóg Wszechmogący, 
raz  Zebaoth,  raz  Elohim;  kiedy  prowadzę  wojnę  przeciwko  złoczyńcom,  nazywam  się 
Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi, nazywam się Bóg Wszechmogący, a 
kiedy  lituję  się  nad  światem,  nazywam  się  Jahwe,  albowiem  imię  to  nie  wyraża  nic 
innego,  jak  tylko  właściwość  litowania  się  [...]"  I  tak  dalej,  i  tak  dalej,  przez  całe 

background image

 

29 

stronice. Nowe imiona, nowe interpretacje. A wszystko to razem potwierdza tylko fakt, 
że  już  znakomici  żydowscy  uczeni  nie  pojmowali  znaczenia  pierwotnych  tekstów.  Co 
zatem  wybieram,  selekcjonuję?  Według  jakich  kryteriów?  Jak  zamierzam,  wbrew 
uczonym przeszłym i współczesnym, odfiltrować, które fragmenty tekstów były gdzieś i 
kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze się, że przy jego 
narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham odpłacił królowi 
Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla  mnie tylko wyrazem 
pobożnych  życzeń  późniejszych  redaktorów.  Po  prostu  starano  się  podbudować 
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. 
Jeśli  natomiast  Abraham  -  czy  jak  też  nazywał  się  autor  owego  pierwotnego  tekstu, 
ponieważ  samo  imię  jest  bez  znaczenia  -  dochodzi  do  słowa  w  tekstach  pisanych  w 
pierwszej  osobie  liczby  pojedynczej,  a  więc  opowiada  przeżycia,  jakich  doznał,  to 
nadstawiam  ucha.  Tego  rodzaju  teksty  stają  się  obiektem  mojego  szczególnego 
zainteresowania,  zwłaszcza  jeśli  przeżycie  takie  zawiera  jakiś  zdumiewający  epizod 
związany  z  Kosmosem,  którego  nie  mógł  wymyślić  żaden  z  późniejszych  redaktorów. 
Dlaczego  nie  mógł?  Ponieważ  brakowało  mu  wiedzy  o  szczegółach.  W  tekście,  który 
teologowie  nazywają  Apokalipsą  Abrahama,  pierwotny  autor  Xy  opowiada,  jak  na 
Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie unieśli Abrahama 
(pozostańmy  przy  tym  imieniu)  ze  sobą  w  górę,  albowiem  Najwyższy  chciał  z  nim 
mówić.  Abraham  precyzuje,  że  obie  istoty  nie  były  ludźmi  -  "nie  było  to  tchnienie 
człowieka"  -  i  że  bardzo  się  ich  bał.  Abraham  powiada,  że  ciała  obydwu  niebiańskich 
przybyszów  błyszczały  "jak  szafir".  Na  koniec  pojawił  się  dym,  potem  ogień  i  cała 
trójka  wzniosła  się  "w  górę,  jakby  unoszeni  mnogością  wichrów".  Abraham  widzi  "w 
przestworzach,  na  wysokości  [...]  potężne  światło,  nie  do  opisania"  i  wreszcie  wielkie 
postacie wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie 
pojęli,  Abraham  zwięźle  i  jednoznacznie  stwierdza,  gdzie  się  znalazł:  "Ja  jednak 
życzyłem  sobie  opuścić  się  na  Ziemię  w  dół;  wysokie  miejsce,  na  którym  staliśmy,  raz 
stało  prosto,  to  znów  odwracało  się  na  drugą  stronę."  `ty  *  *  *  `ty  Oto  ktoś  żyjący  w 
pradawnych  czasach  opowiada  nam  w  pierwszej  osobie  liczby  pojedynczej,  że  życzył 
sobie,  "opuścić  się  na  Ziemię  w  dół",  a  więc  -  jeśli  tylko  zachowaliśmy  choćby  resztki 
rozumu  -  musimy  przyjąć,  że  znajdował  się  |poza  Ziemią.  Dlaczego  zaś  żaden  z 
późniejszych redaktorów nie mógł wymyślić tego tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć 
pojęcia,  że  gigantyczne  statki  kosmiczne  -  tak  właśnie  będzie  w  naszych  przyszłych 
stacjach  -  bezustannie  obracają  się  wokół  własnej  osi.  Tylko  bowiem  za  pomocą  siły 
odśrodkowej powstającej w wyniku obracania się wokół własnej osi wytworzyć można 
sztuczne  ciążenie.  A  co  powiada  Apokalipsa  Abrahama:  "wysokie  miejsce,  na  którym 
staliśmy, raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek? 
Głupie  wymysły?  Dlaczego  zatem  Abraham  przed  swoim  lotem  obstaje  przy  tym,  że 
obydwie  niebiańskie  istoty  nie  były  ludźmi  ("nie  było  to  tchnienie  człowieka"),  a  ich 
stroje  błyszczały  "jak  szafir"?  O  nie,  drodzy  przyjaciele  z  przeciwnego  obozu!  Takie 
teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę 
interpretować  i  pomijać,  i  żaden  duch  przedwczorajszej  nauki  nie  zdoła  już 
powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny człowiek powoli 
zaczyna  mieć  dosyć  przymusu  wiary  w  oprawione  w  religijne  ramki  bajeczki,  kiedy 
nowe  spojrzenie  na  stare  przekazy  w  jednej  chwili  rozjaśnia  sens  spornych  tekstów. 
Zanim  rozpocznę  całkowicie  nowy  rozdział,  chciałbym  -  raz  jeszcze  -  podsycić  dawny 
ogień,  który  przez  wszystkie  ostatnie  lata  co  chwila  wybuchał  nowym  płomieniem. 
Prawie  w  żadnej  z  moich  dotychczasowych  książek  nie  brakło  proroka  Henocha,  a  w 
Dowodach  (34  )  omówiłem  go  nawet  szczegółowo.  Tutaj  już  tego  nie  zrobię.  Niemniej 
jednak chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok których nie może przejść obojętnie 

background image

 

30 

żadna nowoczesna egzegeza. Nie  może być tak, że  z jednej strony zarzuca  mi  się, iż w 
moim  wyborze  znajdują  się  tylko  takie  teksty,  które  są  dla  mnie  przydatne,  z  drugiej 
zaś, strona przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch 
Kimże był ów Henoch? W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest 
"królem  pośród  ludzi",  który  panował  dokładnie  "dwieście  czterdzieści  trzy  lata". 
Przepełniony  był  mądrością  i  wszyscy  zasięgali  jego  rady.  Dla  starożytnych  Egipcjan 
Henoch był budowniczym Wielkiej Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-
Din  Ahmad  ben'Ali  ben'Abd  al-Kadir  ben  Muhammad  al-Makrizi  (1364-1442  ),  w 
swoim  dziele  Chitat.  Podaje  przy  okazji,  że  Henoch  znany  jest  wśród  narodów  pod 
czterema  różnymi  imionami,  jako  |Saurid,  |Hermes,  |Idris  i  |Henoch.  Oto  fragment 
Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego 
właściwościach  jako  proroka,  króla  i  mędrca  (on  jest  tym,  którego  Hebrajczycy  zwą 
Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna 
Adama  -  niech  mu  Allah  błogosławi  -  to  jest  Idrysem)  wyczytał  w  gwiazdach,  że 
przyjdzie  potop.  Wtedy  kazał  zbudować  piramidy  i  pomieścić  w  nich  skarby,  uczone 
pisma  i  wszystko,  czym  się  martwił,  że  przepaść  i  zginąć  może,  aby  było  ochronione  i 
zachowane."  Dla  Arabów  imię  Idris  jest  równoznaczne  z  "pramędrzec",  "praojciec"; 
dla  teologii  żydowskiej  i  chrześcijańskiej  zaś  Henoch  jest  siódmym  z  łącznie  dziesięciu 
patriarchów,  jednym  z  naszych  przodków  sprzed  potopu.  Henoch  był  ojcem 
Matuzalema,  który  według  Biblii  miał  osiągnąć  wiek,  bagatelka,  969  lat.  Stary 
Testament poświęca Henochowi całe cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). 
Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, 
bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim 
słowo Henoch znaczy "wtajemniczony, wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o 
to,  aby  jego  wiedza  nie  zniknęła  bez  śladu,  ku  wielkiemu  niezadowoleniu 
przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby Henoch rozpłynął się w 
powietrzu,  ponieważ  był  on,  niestety,  pilnym  skrybą.  A  to  oznacza  kłopoty.  Istnieją 
mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego Testamentu, ale 
jednak  zaliczane  są  do  ksiąg  apokryficznych.  Ojcowie  Kościoła,  którzy  zmajstrowali 
naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były znane. Nie 
rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół etiopski 
zignorował  nakazy  Ojców  Kościoła  i  Księga  Henocha  od  razu  znalazła  się  w  kanonie 
świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska wersja tej samej 
księgi.  Przeprowadzone  przez  najwyższej  rangi  znakomitości  analizy  porównawcze 
tekstów wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora, 
którego  imię  było  Henoch.  Od  Xviii  w.,  kiedy  to  Księga  Henocha  dotarła  do  Europy, 
trwa w teologicznych kręgach nużący spór o to, kto może być tak naprawdę autorem tej 
księgi.  Wiadomo  przynajmniej,  że  musiał  to  być  ktoś  żyjący  kilkaset  lat  przed 
Chrystusem,  tyle  bowiem  bezsprzecznie  liczyła  sobie  etiopska  Księga  Henocha.  Kim 
jednak  był  jej  autor?  Bezustannie  zadziwia  mnie  jednostronna  wiara  najrozmaitszych 
egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako 
"prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno musi być falsyfikatem. Zwariować można! 
Księga  Henocha  nie  tylko  napisana  jest  w  pierwszej  osobie  liczby  pojedynczej,  ale 
jeszcze  jej  autor  wielokrotnie  w  samym  tekście  potwierdza  swoje  autorstwo,  jakby  w 
obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, aby to pojąć. Poniżej przytaczam 
dwa  fragmenty  tekstu,  zaznaczając  pismem  rozstrzelonym  (poprzedzone  znakiem 
kursywy  w  brajlu)  miejsca  jednoznacznie  autorstwa  Henocha.  Naoczny  świadekŃ 
relacjonuje  "W  pierwszym  miesiącu  365  roku  życia,  pierwszego  dnia  pierwszego 
miesiąca,  |ja,  |Henoch,  |byłem  w  domu  moim  sam  [...]  i  ukazało  mi  się  dwóch  nader 
wielkich  mężów,  jakich  nigdy  na  Ziemi  |nie  |widziałem."  (37  )  "Oto  spisana  przez 

background image

 

31 

Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem 
ci wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, 
które tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i 
przekaż  je  przyszłym  pokoleniom  świata."  (38  )  Wyraźniej  już  naprawdę  nie  można. 
Pierwotny  oryginał  Księgi  Henocha,  jej  esencja,  pochodzi  od  żyjącego  przed  potopem 
Henocha, inaczej nie mógłby on nazwać swego syna imieniem Matuzalem. Założenie, że 
wszystko  to  jest  przedchrześcijańskim  fałszerstwem,  byłoby  równoznaczne  z 
zarzuceniem  autorowi  nieprzerwanego  opowiadania  kłamstw.  Taki  zabieg  nie  ma 
jednak szans powodzenia, ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama 
- autor Księgi Henocha podaje takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", 
jakich nikt inny po nim nie mógłby znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie 
powtarza,  iż  |anioły  powiedziały  mu  to  czy  tamto;  to  czy  tamto  wyjaśniły  i  pokazały. 
Odmawianie autorstwa Księgi Henocha żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą 
egzegezy.  Jednocześnie  stanowi  to  jeżący  włosy  na  głowie  przykład  manipulacji 
wiernymi,  którzy  mają  łaskawie  przełykać  wszystko,  co  inni  za  nich  przeżują. 
Oczywiście,  próbuje  się  też  sprzedawać  niewygodny  tekst  Henocha  jako  wizję.  Pod 
hasłem  "wizja"  można  przełknąć  wszystko,  co  wykracza  poza  możliwości  rozumu. 
Zwolennicy tezy o wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch wyraźnie 
stwierdza,  iż  nie  spał.  Ponadto  podaje  jeszcze  rodzinie  dokładne wskazówki,  co  należy 
zrobić podczas jego nieobecności. A już w  ogóle nie może być mowy o tym, że Henoch 
doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem zdrów 
jak  ryba  do  krewnych,  aby  dopiero  później  definitywnie  zniknąć  w  chmurach  na 
ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej  Księdze Henocha? 
W  gruncie  rzeczy  potwierdzenie  filozofii  paleo-SETI.  Tak  jak  Stary  Testament,  tak  i 
Henoch opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze 
Henocha  (39  ),  rozdział  6,  wersety  1  do  5,  jest  napisane:  "Kiedy  ludzie  zaczęli  się 
mnożyć,  rodziły  im  się  piękne  i  miłe  córki.  Gdy  aniołowie,  synowie  nieba,  je  ujrzeli, 
poczuli  do  nich  żądzę  i  rzekli  do  siebie:  "Weźmy  sobie  żony  spośród  ludzkich  córek  i 
płódźmy  dzieci."  A  wtedy  przemówił  do  nich  wódz  ich,  Semjasa:  "Obawiam  się,  że 
wcale  nie  chcecie  tak  uczynić,  a  wtedy  ja  sam  musiałbym  ponieść  karę  za  ten  wielki 
grzech." Wtedy odpowiedzieli mu wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na 
siebie nawzajem klątwy zobowiążmy się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." 
I  przysięgli  wszyscy  razem,  i  zobowiązali  się  do  tego,  nakładając  na  siebie  nawzajem 
klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli 
nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w takim razie? Wyznanie miłości 
obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): 
"Ci i wszyscy pozostali,  co byli z nimi,  wzięli sobie kobiety, każdy z nich wybrał sobie 
jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi obcowanie. Nauczyli je czarów, 
zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One poczęły i zrodziły wysokich 
na  300  łokci  |gigantów.  Ci  pochłonęli  wszystkie  zapasy  żywności  innych  ludzi.  Kiedy 
jednak  ludzie  nie  mieli  im  już  co  dać,  giganci  zwrócili  się  przeciw  nim  i  pożarli  ich.  I 
zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne mięso i spijać 
własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria czasów 
sprzed  potopu  opisana  jest  bardzo  realistycznie,  jakkolwiek  może  nam  się  dzisiaj 
wydawać  mało  wiarygodna.  Także  |dobre  |anioły,  czyli  te,  które  nie  wzięły  udziału  w 
buncie, przyglądały się z góry wydarzeniom na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego, 
który  kategorycznie  zdecydował:  "Cała  Ziemia  zostanie  zniszczona,  potop  spadnie  na 
całą  ziemię  i  zniszczy  wszystko,  co  się  na  niej  znajduje."  Wręcz  fenomenalne  są  w 
Księdze  Henocha  rozliczne  szczegóły,  których  próżno  szukać  w  innych  przekazach.  W 
rozdziałe 69 Henoch  wylicza mianowicie imiona przywódców owej  rebelii  i  dodatkowo 

background image

 

32 

podaje ich  specjalności!  Ponieważ z korespondencji od  moich  Czytelników wiem, że w 
swoich bibliotekach osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub 
też brakuje im czasu, by ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym 
brzmieniu.  Henoch  pragnął,  aby  jego  pisma  były  szeroko  rozpowszechnione.  Ja  także! 
"A  oto  są  ich  imiona:  Pierwszy  z  nich  jest  Semjasa,  drugi  Artakisa,  trzeci  Armen, 
czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty Rumjal, siódmy Danjal, ósmy Rekael, dziewiąty 
Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty Armaros, dwunasty Batarjal, trzynasty Busasejal, 
czternasty  Hananel,  piętnasty  Turel,  szesnasty  Simapesjel,  siedemnasty  Jetrel, 
osiemnasty  Tumael,  dziewiętnasty  Tarel,  dwudziesty  Rumael,  dwudziesty  pierwszy 
Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to 
ten,  który  uwiódł  wszystkie  dzieci  aniołów,  opuścił  je  na  ląd  i  uwiódł  przy  pomocy 
ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom aniołów złych rad,  aby 
zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to ten, który pokazał 
ludziom  wszelkie  śmiertelne  ciosy.  On  też  uwiódł  Ewę  i  pokazał  ludziom  narzędzia 
mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od tej 
godziny  oręż  rozprzestrzenił  się  wśród  mieszkańców  lądu.  Czwarty  nazywa  się 
Penemue; ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie 
tajemnice  ich  wiedzy.  On  nauczył  ludzi  pisania  inkaustem  i  na  papierze  [...]  Piąty 
nazywa  się  Kasdeja;  ten  nauczył  ludzi  wszelkich  złych  ciosów  duchów  i  demonów,  tak 
jak i ciosów w zarodek w łonie matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, 
ciosów, które powstają od żaru w południe, oraz syna węża, Tabat (?)". (To ostatnie w 
każdym  przekładzie  opatrzone  jest  znakiem  zapytania,  poza  tym  pisownia 
poszczególnych imion zmienia się w zależności od przekładu.) Daruję sobie komentarz 
do  tego  tekstu.  W  końcu,  każdy  przecież  ma  oczy  i  widzi.  Co  się  stało  z  owym 
Henochem?  Gdzie  leżą  jego  doczesne  szczątki?  Gdzie  jest  jakaś  świątynia  czy  katedra 
wzniesiona  ku  jego  czci?  WniebowzięcieŃ  z  przeszkodami  Na  pewno  nie  na  Ziemi. 
Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. Albo też 
czytamy  -  w  zależności  od  tego,  którą  wersję  Biblii  weźmiemy  do  ręki  -  że  Henoch 
wzniósł  się  w  chmury  na  ognistym  rydwanie.  Nieco  dokładniej  odjazd  Henocha 
przedstawiają legendy starożydowskie (40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że 
aniołowie  przyrzekli  Henochowi,  iż  wezmą  go  ze  sobą  do  nieba,  lecz  data  odjazdu  nie 
była jeszcze widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam 
dnia,  kiedy  od  was  odejdę."  W  tej  sytuacji  ludzie  siedzieli  wokół  Henocha,  a  on 
przekazywał im wszystko, co dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów, 
aby  nie  trzymali  jego  ksiąg  w  ukryciu,  lecz  udostępnili  je  przyszłym  pokoleniom  na 
Ziemi.  Postępuję  zgodnie  z  tym  apelem.  Po  kilku  dniach  takiego  nauczania  sytuacja 
stała  się  emocjonująca:  "Lecz  stało  się  to  w  tym  samym  czasie,  kiedy  ludzie  siedzieli 
wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający 
się  na  niebie  kształt  rumaka,  i  rumak  w  burzy  opuszczał  się  na  ziemię.  I  powiedzieli 
ludzie Henochowi,  co widzą, a Henoch  rzekł im: "To z  mego powodu opuszcza się ten 
rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was już nie zobaczę." A 
wtedy rumak był  tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie Henoch  został 
poinformowany  przez  niebian,  że  start  może  stanowić  zagrożenie  dla  życia  zebranych, 
ponieważ  starał  się  powstrzymać  swoich  zwolenników.  Wielokrotnie  ostrzegał  gapiów, 
aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy zaczęli się wahać i zostali, lecz 
najbardziej  zagorzali  widzowie  koniecznie  chcieli  na  własne  oczy  widzieć,  jak  Henoch 
idzie  do  nieba:  "Mówili:  "Pójdziemy  z  tobą  do  miejsca,  do  którego  ty  idziesz,  tylko 
śmierć  może  nas  rozłączyć."  Ponieważ  obstawali  przy  tym,  by  pójść  razem  z  nim, 
przestał do nich mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy 
wzniósł  się  do  nieba  na  ognistych  rumakach  i  w  ognistym  rydwanie."  Ta  podróż  w 

background image

 

33 

chmury  dla  wszystkich  towarzyszących  mu  osób  skończyła  się  śmiercią.  Następnego 
dnia  bowiem  wyruszono  na  poszukiwanie  tych,  którzy  poszli  za  Henochem.  "I  szukali 
tego miejsca, z którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała 
ziemia  pokryta  była  śniegiem,  a  na  śniegu  były  duże  kamienie  jakby  też  ze  śniegu.  A 
wtedy rzekli jeden do drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma 
pod  śniegiem  ludzi,  którzy  przyszli  tu  z  Henochem."  I  odgarnęli  śnieg,  i  ujrzeli  ludzi, 
którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi. Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, 
albowiem poszedł do nieba [...] Stało się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na 
Matuzalema, że Henoch poszedł do nieba." Po grzechu pierworodnym i potopie jest to 
trzecia  niemożliwość,  przed  którą  stajemy  -  w  zasadzie  nie  ma  w  tym  już  nic 
emocjonującego,  ponieważ  dotychczasowe  interpretacje  starożytnych  tekstów  wręcz 
najeżone  są  rzeczami  niemożliwymi.  Tym  razem  dobrotliwy  Pan  Bóg  miałby  z  kolei 
przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w płomieniach, 
kiedy  ich  nauczyciel  Henoch  wznosi  się  do  nieba?  Czym  zawinili  ci  ludzie?  Słuchali 
swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie towarzyszyli mu 
na  miejsce  startu.  Henoch  "w  burzy"  unosi  się  do  nieba  "na  ognistych  rumakach  i  w 
ognistym  rydwanie"  -  lecz  na  Ziemi  ludzie  i  wszystko  pada  pastwą  płomieni,  nawet 
kamienie  bieleją  od  żaru,  rozsypując  się  w  biały  pył,  który  wygląda  jak  śnieg.  (Pewne 
odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry 
Pan  Bóg  miałby  pozwolić  niewinnym  towarzyszom  Henocha  zamienić  się  w  parę? 
Czyżby  nie  dysponował  odpowiednią  mocą,  aby  zabrać  Henocha  do  siebie  w  sposób 
nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w płomieniach wielu 
ludzi,  wyłącznie  po  to,  aby  Henoch  mógł  wznieść  się  do  nieba?  Wszystko  to  -  grzech 
pierworodny,  potop,  wniebowzięcie  Henocha,  ale  i  kosmiczna  podróż  Abrahama  -  w 
żadnym  razie  nie  pasuje  do  wyobrażenia  dobrego  Pana  Boga.  Dlaczego  wszechobecny 
Bóg musi prosić Abrahama do siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież 
wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu 
Bogu statek kosmiczny, który wisi nad Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego 
Bóg  musi  najpierw  wysyłać  jakieś  dwie  postaci,  aby  sprowadzić  Abrahama?  Dlaczego 
potrzebne  mu  są  "ogniste  rumaki",  aby  unieść  Henocha  do  nieba?  Odpowiedź  jest 
zawsze  jedna  i  ta  sama:  przez  opisywaną  w  owych  tekstach  osobę  |Boga,  czy 
|Najwyższego,  nigdy  nie  rozumiano  wszechobecnego  Stwórcy,  którego  czczą  wszystkie 
religie (i ja też). Jest dla  mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga przypisywanie mu 
tego  rodzaju  błędów  i  okrucieństw.  Jeśli  natomiast  w  miejsce  Boga,  czy  Najwyższego, 
wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to wszystkie te działania, błędy i paradoksy od 
razu  stają  się  zrozumiałe.  Nagle  rozumiemy,  kim  były  "upadłe  anioły"  i  dlaczego 
odczuwały  taką  chęć  zaspokojenia  swych  potrzeb  seksualnych.  Rozumiemy  przyczyny 
potopu,  rozumiemy  życzenie  Najwyższego,  by  rozmawiać  z  pojedynczymi  osobami  i 
pojmujemy, dlaczego zginęło  tak wielu ludzi, którzy nie posłuchali ostrzeżeń Henocha. 
W tym kontekście zrozumiały staje się też strach człowieka przed |Sądem |Ostatecznym, 
ów  stały  lęk  przed  wielkim  sądem  bożym,  bo  przecież  Najwyższy  obiecał,  że  kiedyś 
powróci. + Spotkanie na szczycie Ojciec Święty, głowa wszystkich katolików na Ziemi i 
biskup  Rzymu,  ze  zdumieniem  spoglądał  na  obcego,  który  w  milczeniu  stał  po  drugiej 
stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - 
Nikt - odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek. 
-  Kłamie  pan  -  powiedział  Ojciec  Święty  nienaturalnie  twardym  tonem,  a  jego  prawa 
dłoń  powoli  sunęła  w  stronę  przycisku  alarmu.  -  Nie  chciałby  się  pan  najpierw 
dowiedzieć,  co  mam  panu  do  zaproponowania?  -  spytał  z  uśmiechem  obcy.  Z  jego 
niezwykle  ciemnych  oczu  emanowało  coś  dziwnie  przyjaznego,  a  jednocześnie 
zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego chce pan zaproponować? - zapytał w 

background image

 

34 

końcu,  starając  się  nadać  głosowi  ton  łagodności.  Jego  palce  leżały  już  na  przycisku 
alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu - odparł swobodnie obcy. 
W żadnym razie nie wyglądał na przestraszonego, raczej na rozbawionego.  - To chyba 
najgłupsza rzecz, jaka mogła panu przyjść do głowy - stwierdził papież z uśmiechem. - 
Maszyny  czasu  to  wymysły  nadwerężonych  mózgów.  A  po  kilkusekundowym  namyśle 
dodał:  -  No  cóż,  w  Piśmie  Świętym  występują  opisy  efektów  przesunięcia  czasu,  na 
przykład w historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela Abimelecha. Ale tam 
efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na pana patrzę, nie 
wygląda  mi  pan  na  anioła.  Papież  spojrzał  na  obcego  nieomal  ze  współczuciem. 
Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. Miał czarną skórę, około dwudziestu pięciu 
lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn. Mógł pochodzić 
na przykład z Senegalu, gdyż jego skóra była czarna jak sadza. Najdziwniejsze wrażenie 
sprawiała  jego  odzież.  Miał  na  sobie  czarne  buty,  czarne  skarpetki,  czarne  spodnie, 
czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę z szerokimi klapami. Czarny w 
czerni.  W  bardzo  sympatycznej  twarzy  błyszczały  białe  zęby  jak  dwa  sznury 
egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu 
i  po  piętnastu  sekundach  zmaterializuję  ponownie?  -  spytał  obcy  z  uprzedzająco 
grzecznym uśmiechem. Ojciec Święty zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu 
dawały mu się we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu 
dać. Obcy bez pośpiechu sięgnął  do lewej zewnętrznej kieszeni  marynarki  i  wydobył  z 
niej  płaski,  błyszczący  przedmiot.  Był  on  nie  większy  od  portfela,  ale  wyglądał  na 
zrobiony  z  jakiejś  ceramiki  lub  metalu.  -  To  maszyna  czasu  -  uśmiechnął  się 
pojednawczo.  -  Proszę  patrzeć  prosto  na  mnie.  Kiedy  zniknę,  niech  pan  łaskawie 
obserwuje  sekundnik  swojego  zegarka.  Następnie  przycisnął  matowo  połyskujący 
przedmiot  do  prawej  skroni...  i  już  go  nie  było.  Jego  Świątobliwość  zdumiał  się  tak 
bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie zaskoczony podniósł się z miejsca, 
obszedł  naokoło  swoje  ogromne  biurko  i  zaczął  się  rozglądać  po  wszystkich 
zakamarkach  gabinetu.  -  Halo,  już  jestem!  -  wesoło  zawołał  obcy,  chowając  płaski 
przedmiot  z  powrotem  do  kieszeni  marynarki.  Stał  teraz  za  biurkiem,  tuż  obok  fotela 
Ojca  Świętego.  Papież,  ciężko  dysząc,  oparł  się  obiema  rękami  na  blacie  biurka, 
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś 
trik. Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając 
czarną  głową.  -  Jako  przywódca  religijny  powinien  pan  przecież  polegać  na  swoich 
zmysłach, nawet jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie 
było trikiem, to niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem 
Pana Boga. W końcu aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. 
-  Kto  pana  przysłał?  Przychodzi  pan  od  Boga  Wszechmogącego  czy  od  jego  rywala?  - 
Nie jestem ani aniołem, ani diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko 
obcy.  -  Przybywam  z  przyszłości.  Papież  z  trudem  zachował  zimną  krew.  Wreszcie 
powiedział: - Wie pan, mam pewne problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na 
przycisk  interkomu  na  małym  stoliku  obok  biurka.  -  Ależ  oczywiście!  -  roześmiał  się 
obcy,  wykonując  zapraszający  gest.  Ojciec  Święty  nacisnął  przycisk  i  poprosił  o 
przyniesienie  lekarstwa.  Następnie  zaproponował  obcemu  coś  do  picia  i  usiadł  przy 
wielkim  ciemnym  dębowym  stole  w  rogu  przestronnego  gabinetu.  Weszła  starsza 
wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała  na obcego, nie odważyła się jednak o nic 
zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, stwierdził z ulgą: - 
No,  już  mi  lepiej.  Wie  pan,  od  czasu  tego  zamachu  jestem  trochę  nieufny.  Bo  i  jak  tu 
mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan, przedostał się tutaj mimo gwardii  szwajcarskiej? 
Zdaje  pan  sobie  sprawę,  że  po  naszej  rozmowie  zostanie  pan  aresztowany,  jeśli  się  za 
panem  nie  wstawię?  Murzyn  pokręcił  głową, uśmiechając  się  łagodnie.  -  Na  pewno do 

background image

 

35 

tego  nie  dojdzie.  Widział  pan  przecież  przed  chwilą,  jak  zniknąłem.  Przekonujące, 
prawda? - To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie 
Ojciec  Święty.  Obcy  spojrzał  na  papieża  z  politowaniem,  a  potem  powiedział  z 
namysłem,  ale  i  pewną  stanowczością:  -  Jesteśmy  pierwszym  pokoleniem,  które 
opanowało  tajniki  maszyny  czasu  działającej  tam  i  z  powrotem.  Nasz  najznakomitszy 
umysł,  jeśli  idzie  o  badania  nad  wymiarami,  profesor  Clarke,  przed  kilku  laty 
teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się 
jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na stole prostokątny, błyszczący przedmiot. 
-  Obsługa  jest  dziecinnie  prosta  -  ciągnął  z  lubością.  -  Widzi  pan  tych  sześć 
mikroskopijnych  otworków?  Ostrym  metalowym  sztyfcikiem  może  pan  nastawić, 
poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund. Wystarczy lekko 
nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za razem, wsunął 
w  otworki  niewielki  sztyfcik.  Na  górnej  krawędzi  dziwnego  przedmiotu  pojawiły  się 
liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 14 dni, 3 
godziny,  6  minut  i  14  sekund,  licząc  od  teraz.  Obcy  zamilkł,  a  papież  pogrążył  się  w 
zadumie.  Po  chwili  rzekł  z  namysłem:  -  Cóż,  muszę  przyjąć,  że  jest  pan  agentem 
któregoś z mocarstw. Z pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja 
właśnie dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca.  - 
Jeszcze  tylko  jeden  drobiazg  -  rzucił  obcy  z  uśmiechem  wyższości.  -  Aby  uruchomić 
maszynę  czasu,  musi  pan  przyłożyć  ten  przedmiot  do  prawej  skroni.  Impuls 
wyzwalający stanowią prądy mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze mówiąc 
te słowa, obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący 
przedmiot. Na sekundę przed tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do 
prawej skroni... i zniknął. Ojciec Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. 
Krople  potu  zrosiły  jego  pomarszczone  czoło.  Czterej  gwardziści  rozglądali  się 
bezradnie  po  pomieszczeniu,  na  koniec  zaczęli  rozgarniać  ciężkie  aksamitne  kotary  i 
szturchać  pod  meblami.  Wreszcie  papież  przeprosił  strażników  stwierdzając,  że 
widocznie  nacisnął  guzik  alarmu  przez  pomyłkę.  Kiedy  gwardziści  opuścili  gabinet, 
Ojciec  Święty  przywołał  jeszcze  na  chwilę  młodego  oficera,  wziął  do  ręki  błyszczący 
przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby pan przyłożyć ten 
przedmiot  do  skroni?  Zaskoczony  oficer  spełnił  prośbę  Ojca  Świętego,  patrząc  nic  nie 
rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko i zwięźle: 
- Nic nie słyszę.  -  Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem i powodowany 
jakimś  mimowolnym  impulsem  przyłożył  przedmiot  do  prawej  skroni.  Ostatnie,  co 
ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego 
dnia,  w  samym  środku  Jerozolimy,  będącej  centrum  religii  żydowskiej,  wydarzyło  się 
niemalże  to  samo.  Chociaż  religia  żydowska  nie  zna  w  zasadzie  żadnych  władz 
kościelnych  w  zwykłym  sensie  tego  słowa,  to  jednak  naczelny  rabin  Jerozolimy 
uznawany jest za najwyższy autorytet dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w 
powietrzu, nikogo przy nim nie było. Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii 
Saudyjskiej.  Imam  z  plemienia  Koraisz,  najwyższa  instancja  religijna  dla  wielu 
milionów  wyznawców  islamu,  a  zarazem  prawdziwy  namiestnik  (kalif)  prawodawcy 
Mahometa,  zniknął  na  oczach  czterech  mułłów  i  wysokiego  urzędnika  królewskiego. 
Szok  imama  trwał  krótko.  Przez  kilka  sekund  wydawało  mu  się,  jakby  spadał  w  dół 
przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez potężny odkurzacz. Potem 
poczuł  pod  stopami  ziemię,  otaczał  go  jasny  blask,  a  skądś  dobiegały  hałasy  i  stuki. 
Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał albo udar 
mózgu.  Szybko  jednak  zorientował  się,  że  żyje.  Znajdował  się  w  niewielkim, 
pozbawionym  okien  pomieszczeniu  -  światło  brało  się  nie  wiadomo  skąd.  Zdumiony 
imam zaczął się szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do 

background image

 

36 

siebie? A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany 
pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się niepewnie 
dokoła. Znajdował się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał trójkątny stolik mlecznego 
koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy osoby, 
stały na nim cztery butelki różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej 
osi  wielki  globus.  Temperatura  była  przyjemna,  powietrze  lekko  pachniało  ozonem. 
Imam  z  wahaniem  postąpił  kilka  kroków,  kiedy  ponownie  usłyszał  hałasy  i  stukania, 
które dobiegły go już w momencie przybycia. Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego 
pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w 
tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem  - w ścianie utworzyła się 
szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym 
kołnierzykiem. - Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie 
mógł uwierzyć w to, co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju 
- człowiek w koszuli z podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża 
podobny,  ale  przypominał  raczej  robotnika.  Obydwaj  mężczyźni  patrzyli  na  siebie  i 
zanim imam zdążył  wyrzucić z siebie potok arabskich  słów, ten drugi  otarł  ręką pot z 
czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. - 
Czy  jest  pan  tym,  kim  myślę,  że  pan  jest?  -  spytał  imam  opanowanym  tonem.  -  Yes. 
Jestem  głową  Kościoła  rzymskokatolickiego.  Z  kim  mam  przyjemność?  Imam 
zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali Muhammed 
Yussuf  ben  Ibrahim...  dajmy  lepiej  spokój...  z  Mekki.  Gdzie  my  jesteśmy?  -  Nie  mam 
pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. Postąpił krok w stronę 
imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno 
nie macie nic wspólnego z tym, jak by to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła 
katolickiego zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem, 
nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę, 
że  z  dobrą  godzinę.  Ten  budynek  to  prawdziwe  więzienie.  Żadnych  okien  ani  drzwi, 
chyba  że  same  otwierają  się  w  niesamowity  sposób.  Waliłem  we  wszystkie  możliwe 
miejsca.  Najpierw  pięściami,  potem  butem.  Nic  się  nie  da  zrobić.  -  Niepojęte! 
Niewiarygodne!  -  mruczał  imam  w  swoją  spiczastą  bródkę,  dodając  jeszcze  kilka  słów 
po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża ze słowami: - Chyba jednak będziemy musieli 
współpracować!  -  Proszę  bardzo,  ale  widzę,  że  nakryto  dla  trzech  osób.  Spodziewa  się 
pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj 
pogrążyli  się  w  myślach.  Nagle  tylna  część  pomieszczenia  zaczęła  migotać  i 
zmaterializowała się tam brodata postać w czarnej czapeczce z tyłu  głowy. Jedną ręką 
postać zakrywała sobie oczy, jakby nie chciała nic widzieć.  - Witamy! - Papież i imam 
niemal równocześnie skinęli głowami. - Zgodziliśmy się już, że będziemy rozmawiać po 
angielsku. Zechce się pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać 
było,  że  natychmiast  rozpoznał  obu  siedzących  przy  stole.  -  Nie!  Nie!  -  wykrzyknął, 
potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam odchrząknął: - 
Piekło  raczej  nie.  Ktoś  zaprosił  nas  na  kolację!  Proszę  siadać  i  zaakceptować 
rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym problemów! Z głębokim 
westchnieniem  brodacz  zajął  miejsce  przy  stole.  -  Pan  jest  najwyższym  imamem  z 
Mekki, prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym rabinem Jerozolimy. - 
Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam tylko dowiedzieć się, kto 
nas  tu  zaprosił.  -  Chciałbym  wiedzieć,  który  z  was  zorganizował  to...  hm...  spotkanie  - 
zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w samym środku bardzo ważnych 
zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił 
imam. - A ja zniknąłem w obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili 
dzieje  w  pałacu  w  Mekce?  Imam  i  rabin  spojrzeli  wyczekująco  na  papieża.  -  Bardzo 

background image

 

37 

przepraszam,  drodzy  panowie,  ale  nie  mam  z  tym  nic  wspólnego.  Pojawił  się  u  mnie 
pewien  Czarny.  Czarniejszy  niż  czarny.  Mówił  coś  o  maszynie  czasu,  a  ja;  słaby 
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się, 
że  ten  sam  Murzyn  pojawił  się  także  u  rabina.  Imam  stwierdził,  że  wydawało  mu  się, 
jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś do skroni. Kiedy 
tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem stołu coś zamigotało 
i  niespodziewanie  zmaterializowały  się  tam  trzy  dymiące  patelnie,  a  na  nich  rozmaite 
jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji 
danego kraju. Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i 
zaczął mamrotać łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z 
wahaniem  dotykając  ramienia  papieża.  -  Do...  -  papież  przesunął  wzrokiem  po 
obecnych.  -  Do  |naszego  Boga.  Czyż  nie  wszyscy  mamy  na  myśli  tego  samego?  -  Nie 
całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - 
zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was 
nie  lubi,  bo  zawsze  uważacie  się  za  coś  lepszego?  -  Ho,  ho,  ho!  -  huknął  niegrzecznie 
naczelny rabin. - To przecież wy uprawiacie tę waszą agresywną politykę i wychowujecie 
fanatyków  religijnych!  To  przecież  wy  chcecie  narzucić  reszcie  świata  waszą  wiarę!  - 
Jest faktem, że Mahomet - chwała mu! - był ostatnim prorokiem, jakiego zesłał Allah - 
powiedział  chłodno  imam,  patrząc  swemu  oponentowi  prosto  w  oczy.  -  A  więc  my, 
muzułmanie,  uważamy  naszą  wiarę  za  najnowszy  stan  woli  Allaha...  Imam  nie  zdążył 
dokończyć,  bo  nagle  w  pomieszczeniu  pojawiły  się  wielkie  trójwymiarowe  obrazy. 
Przedstawiały  one  kulę  ziemską,  a  wokół  niej  krążyły  osobliwe  twory:  wielopiętrowej 
wysokości  statki  kosmiczne  z  dziwacznymi  nadbudówkami,  groźnie  wyglądającymi 
występami i zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały do wielkich, 
znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. Kamera 
wniknęła  do wnętrza kosmicznego osiedla.  Trzej przywódcy Kościołów ze zdumieniem 
patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim basenie. Ich 
stopy  poruszały  się  po  nieokreślonej  cieczy,  która  wydawała  się  miękka,  a  jednak  nie 
pozwalała  im  zatonąć.  Wyścigi  w  basenie  były  widać  jakąś  dyscypliną  sportową.  Od 
czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali 
się,  znów  się  podnosili.  Inna  kamera  pokazywała  wnętrze  wysokiej  wieży,  w  której 
ludzie  unosili  się  w  powietrzu  z  szeroko  rozpostartymi  ramionami.  Przypuszczalnie  w 
wieży  współistniały  różne  pola  grawitacyjne,  ponieważ  niektórzy  z  ludzi  tańczyli  w 
powietrzu pełnymi gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem zatrzymać się i 
poszybować  w  górę.  Następnie  utworzył  się  jeden  wielki  obraz  wypełniający  pół 
pomieszczenia.  Wielotysięczny  tłum  ludzi  jak  pod  wpływem  zagadkowego  rozkazu 
uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży pochylili głowy, 
widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny 
sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze złożonymi rękami. W sekundę później 
rozbrzmiała  muzyka.  Dochodziła  ze  wszystkich  stron,  początkowo  miękka  i  łagodna, 
później  coraz  głośniejsza,  wzbierająca  w  jeden  wielki  chorał.  Wydawało  się,  jakby  w 
utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. 
Klęczący  ludzie  zaczęli  śpiewać,  i  chociaż  żaden  z  trzech  dostojników  kościelnych  nie 
rozumiał ich języka, to jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu 
wypełniły  pomieszczenie,  wibrowały  nie  spotykanymi  interwałami  i  tonacjami, 
przenikały  każdą  komórkę  ciała,  napełniały  umysł  uczuciem  niewypowiedzianej 
podniosłości.  Zupełnie  jakby  się  umówili,  trzej  przywódcy  religijni  podnieśli  się  ze 
swoich  miejsc.  Nie  skłonił  ich  do  tego  żaden  przymus,  żadna  hipnoza,  był  to  tylko  i 
wyłącznie  wynik  wewnętrznego  poruszenia.  Kamery  ukazywały  twarze  pojedynczych 
ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty geometryczny kształt. Papież 

background image

 

38 

Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł 
na  twarz  z  dłońmi  odwróconymi  ku  górze,  a  rabin  z  Jerozolimy  skrzyżował  ręce  na 
piersi i pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił 
się  do  swego  Boga.  Kiedy  ludzie,  widoczni  w  trójwymiarowej  projekcji,  podnieśli  się  z 
klęczek i powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy 
religijni.  Potem,  zupełnie  jakby  był  to  jakiś  uzgodniony  wcześniej  ceremoniał,  w 
milczeniu  ujęli  się  za  ręce,  nawet  nie  zauważając  z  początku,  że  w  pomieszczeniu  jest 
jeszcze  czwarta  osoba:  znany  im  już  Murzyn.  -  Jak  sądzicie,  panowie,  jak  zareagują 
wyznawcy  waszych  religii,  kiedy  opublikujemy  zdjęcia  ukazujące  waszą  wspólną 
modlitwę  oraz  przyjazny  uścisk  dłoni?  Przywódcy  Kościołów  z  ociąganiem  rozłączyli 
splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic, 
ale  za  to  ludzkości  wszystko!  -  uśmiechnął  się  Murzyn.  -  Energicznie  protestuję 
przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem naczelny rabin. - Żądam, aby 
pan  natychmiast  odesłał  nas  z  powrotem!  -  Na  pewno  tak  się  stanie  -  uspokoił  go 
przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma po co, ponieważ nikt nie zauważy 
waszej  nieobecności.  Odstawimy  was  z  powrotem  w  tym  samym  ułamku  sekundy,  w 
którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma jakiś 
określony  cel  -  włączył  się  do  rozmowy  papież  spokojnym  i  opanowanym  tonem.  - 
Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. 
My,  z  przyszłości,  wiemy,  że  w  najbliższych  latach  pojawią  się  dowody  na  istnienie 
rozumnego życia poza Ziemią. A jeszcze kilka lat później nawiązany zostanie kontakt z 
istotami  pozaziemskimi.  Wkrótce  potem  na  orbicie  okołoziemskiej  zaroi  się  od  obcych 
statków  kosmicznych.  Widzieliście  to,  panowie,  na  naszym  trójwymiarowym 
hologramie.  Był  to  przekaz  na  żywo,  transmitowany  zaledwie  kilka  minut  temu...  - 
Zaczynam rozumieć - powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na 
Allaha!  -  przerwał  mu  imam.  -  Nie,  na  Jahwe!  -  zakrzyczał  go  rabin.  -  Ależ,  drodzy 
panowie,  bardzo  proszę!  -  uspokajał  Murzyn  z  miłym  uśmiechem.  -  Czy  Allah,  czy 
Jahwe,  czy  Pan  Bóg,  zawsze  chodzi  o  jedno  i  to  samo:  o  wielkiego  ducha  wiecznego 
Stworzenia.  Do  niego  modlić  się  będą  ludzie  przyszłości,  jego  czcić  będą  żarliwie  i  z 
wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na trójwymiarowych obrazach, a 
nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru. 
Jeśli  tego  nie  uczynicie,  będzie  to  oznaczało  nieuchronny  zmierzch  religii,  które 
reprezentujecie.  `ty  *  *  *  `ty  Papież  pojawił  się  ponownie  w  swoim  gabinecie  równie 
niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia 
powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem 
papież.  -  Albo  miałem  właśnie  halucynacje,  albo  z  moimi  oczami  jest  coś  nie  w 
porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał 
w  góry  -  rzekł  papież  i  uśmiechnął  się  dobrotliwie.  Kiedy  gwardzista  opuścił  gabinet, 
Ojciec Święty z  ciężkim westchnieniem odchylił  się na skórzane oparcie fotela.  Czy on 
też  miał  halucynacje?  Spotkanie  z  imamem  i  naczelnym  rabinem  Jerozolimy...  to 
przecież  nie  mogło  być  naprawdę!  Papież  przejechał  dłonią  po  oczach  i  patrzył  na 
papiery  rozłożone  na  biurku.  Dopiero  teraz  zauważył  pewien  przedmiot,  którego 
wcześniej  tu  nie  było.  Sięgnął  po  niego  z  wahaniem.  Była  to  srebrzyście  połyskująca 
ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma się fotografie, tylko nieco grubsza. 
Najpierw  z  otwartymi  ze  zdziwienia  ustami,  potem  z  pełnym  zrozumienia  uśmiechem 
najwyższy  dostojnik  Kościoła  rzymskokatolickiego  wpatrywał  się  w  zdjęcie.  Był  to 
hologram o  żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech przywódców 
Kościołów.  Kiedy  rozległ  się  dzwonek  telefonu,  papież  instynktownie  przeczuł,  kto 
dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem.  - Czy pan też ma na 
biurku  trójwymiarowe  zdjęcie?  Krótko  potem  to  samo  pytanie  zadał  naczelny  rabin 

background image

 

39 

Jerozolimy.  +  Powrót  Bogów  Nie  jesteśmy  oszukiwani,@  sami  siebie  oszukujemy.  `rp 
Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć, boi 
się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. Widzi, jak 
bledną  gwiazdy  i  jak  rozbłyskują  ponownie  następnej  nocy.  Co  leży  między  życiem  a 
śmiercią?  Jakaś  zagadkowa  płaszczyzna,  stan  oczekiwania  na  przyszłe  odrodzenie. 
Przeświadczenie  o  dalszym  życiu  daje  człowiekowi  siłę,  by  spokojnie  patrzeć  w  oczy 
śmierci.  A  jednak  lęk  przed  śmiercią  nie  znika,  ponieważ,  jak  dowodzą  tego  własne 
doświadczenia  życiowe  każdego  z  nas,  każda  nadzieja  jest  jedynie  mgiełką.  Lęk 
jednostki  jest  także  obawą  mas.  Narody  obawiają  się wojny,  błysku  bomby  atomowej, 
szalejących  obcych  żołnierzy,  załamania  się  równowagi  środowiska  naturalnego.  Z 
przerażeniem myślą o straszliwym wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu 
Ostatecznego.  W  Nowym  Testamencie  jego  nadejście  zapowiada  na  przykład 
Ewangelista  Marek  (Mk  13,  24-25  ):  "W  owe  dni,  po  tym  ucisku,  słońce  się  zaćmi  i 
księżyc  nie  da  swego  blasku.  Gwiazdy  będą  spadać  z  nieba  i  moce  na  niebie  zostaną 
wstrząśnięte."  Jego  kolega  Łukasz  jest  nieco  dokładniejszy,  wymienia  nawet  wstępne 
oznaki,  które  będą  stanowiły  zapowiedź  Sądu  Ostatecznego  (Łk  21,  10-11,  25-26  ): 
"Powstanie  naród  przeciw  narodowi  i  królestwo  przeciw  królestwu.  Będą  silne 
trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na 
niebie.  [...]  Będą  znaki  na  słońcu,  księżycu  i  gwiazdach,  a  na  Ziemi  trwoga  narodów 
bezradnych  wobec  szumu  morza  i  jego  nawałnicy.  Ludzie  mdleć  będą  ze  strachu,  w 
oczekiwaniu  wydarzeń  zagrażających  Ziemi.  Albowiem  moce  niebios  zostaną 
wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): 
"W  imię  Allaha  Miłosiernego,  Litościwego!  Kiedy  słońce  będzie  spowite  ciemnością  i 
kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice 
w  dziesiątym  miesiącu  będą  całkowicie  opuszczone;  kiedy  dzikie  zwierzęta  będą 
zebrane; kiedy  morza  będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię  Allaha Miłosiernego, 
Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy gwiazdy zostaną rozproszane; kiedy morza 
się  wzburzą  i  kiedy  groby  zostaną  wywrócone,  wtedy  każda  dusza  się  dowie,  co  sobie 
przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością opiewany jest 
nawet  w  chorałach  gregoriańskich,  w  owych  prostych,  a  przecież  jakże  cudownych 
pieśniach,  które  przenikają  do  szpiku  kości  i  po  dziś  dzień  śpiewane  są  w  katolickich 
klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies irae, dies 
illa@  Solvet  saeclum  in  favilla:@  Teste  David  cum  Sybilla.  Quantus  tremor  est 
futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W gniewu dzień, w 
tę  pomsty  chwilę,@  Świat  w  popielnym  legnie  pyle:@  Zważ  Dawida  i  Sybillę.  Jakiż 
będzie płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.) 
Wraz  ze  zniszczeniem  obwieszcza  się,  że  przybędzie  judex,  Sędzia,  jak  na  przykład  w 
Ewangelii  według  św.  Marka  (Mk  13,  26-27  ):  "Wówczas  ujrzą  Syna  Człowieczego, 
przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze 
swoich  wybranych  z  czterech  stron  świata,  od  krańca  ziemi  do  szczytu  nieba." 
Ewangelista  Łukasz  dodaje  jeszcze  jedno  zdanie  (Łk  21,  28  ):  "A  gdy  się  to  dziać 
zacznie,  nabierzcie  ducha  i  podnieście  głowy,  ponieważ  zbliża  się  wasze  odkupienie." 
Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie 
wierzący,  ci,  którzy  kurczowo  i  ślepo  trzymają  się  słów  Pisma  Świętego.  Jeśli  zaś  ktoś 
mnie zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to odpowiem, że nie wiem, ponieważ, 
jak wiadomo, każda religia  w tym ziemskim  domu wariatów twierdzi,  że  to  |jej  Pismo 
Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się nadejście niebiańskiego Sędziego, 
który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy ludzkie czyny i przewinienia 
właściwą  miarą.  Lecz  zanim  się  to  stanie,  zanim  wybrańcom  wolno  będzie  nareszcie 
wejść  do  królestwa  niebieskiego,  pozostała  część  ludzkości  będzie  bita,  męczona, 

background image

 

40 

torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w swojej tzw. 
Apokalipsie,  ostatnim  tekście  Nowego  Testamentu.  Mowa  tam  o  złamaniu  siedmiu 
pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość spadają coraz to nowe plagi. Rozlegają 
się  głosy  trąb,  a  za  każdym  razem,  gdy  zatrąbią,  dzieją  się  rzeczy  straszliwe.  Przy 
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień  - pomieszane z krwią", przy 
drugim "wielka góra płonąca ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza 
stała się krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a 
"trzecia  część  okrętów  uległa  zniszczeniu"  (Ap  8,  6-9  ).  Udręczoną  Ziemię  czekają 
rzeczy jeszcze straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z 
niebia wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła 
wód. A imię gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi 
pomarło od wód, bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i 
Księżyc, a ludzi dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne 
-  nie  zabijając  ich  jednak.  Straszliwościom  nie  ma  końca:  pojawiają  się  konie  o  lwich 
łbach, z których pysków wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna 
więcej niż jedna trzecia ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie 
powinno  być,  ludzie  nadal  nie  są  skłonni  okazać  skruchy.  Nie  wiem,  jaki  to  mózg 
wyprodukował  te  koszmary,  czy  też  jakie  to  |wizje  dręczyły  apostoła  Jana  -  wiem 
natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz 
także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom 
Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej więcej jednolitą wersję. I tak na 
przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ), podobnie jak u Ewangelistów 
Marka  i  Łukasza:  "[...]  stało  się  wielkie  trzęsienie  ziemi  i  słońce  stało  się  czarne  jak 
włosienny  wór,  a  cały  księżyc  stał  się  jak  krew.  I  gwiazdy  spadły  z  nieba  na  ziemię, 
podobnie  jak  drzewo  figowe  wstrząsane  silnym  wiatrem  zrzuca  na  ziemię  swe 
niedojrzałe  owoce.  Niebo  zostało  usunięte  jak  księga,  którą  się  zwija,  a  każda  góra  i 
wyspa  z  miejsc  swych  poruszone.  A  królowie ziemscy,  wielmoże  i  wodzowie,  bogacze  i 
możni, i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do 
skał: "Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie [...]"." W 
dotychczasowych  dziejach  ludzkości  bywało  raczej  stosunkowo  skromnie,  wszystkie 
ludzkie  wojny  rozgrywały  się  bowiem  na  dość  ograniczonym  geograficznie  obszarze. 
Apokalipsa  św.  Jana  natomiast  obwieszcza  nadejście  ogólnoświatowego  zniszczenia, 
ostatecznego  wyroku  tego,  który  "mieszka  na  wysokościach",  czyli  właśnie  "dzień 
sądu",  "sądny  dzień",  albo  inaczej  "Sąd  Ostateczny".  Skąd  właściwie  wzięło  się  to 
dziedzictwo  myślowe?  Obrazy  straszliwego  sądu  zakończonego  |odkupieniem  dla 
wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz 
zawierających najohydniejsze plagi? W czyim umyśle czy nawet  - niech tam - w czyjej 
|wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, cóż to może być za dobrotliwy, by 
nie  powiedzieć  "wszechmiłosierny",  Bóg,  który  niejako  etapami  torturuje  i  zabija 
niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się w ogniu piekielnym? 
Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi wytwarzać rzeczy nie 
tylko  piękne,  ale  także  przerażające.  W  gniewie  ludzie  potrafią  wysyłać  swoich 
przeciwników  do  piekła,  wyobrażając  sobie  w  dodatku  to  piekło  ze  wszystkimi 
szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat, 
w  którym  będzie  mu  się  lepiej  wiodło.  No  i  wreszcie,  niech  w  końcu  przeżywają  teraz 
udręki  inni,  niesprawiedliwi  i  źli,  bogaci,  grzesznicy  i  wątpiący,  podczas  kiedy  my 
siedzimy sobie w raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój 
los  wspaniały,  a  mój  parszywy.@  Gdyby  na  świecie  było  sprawiedliwiej,@  to  mnie 
byłoby  wspanialej,  a  tobie  parszywiej.  Im  bardziej  parszywe  czasy,  tym  żarliwsze 
nadzieje  na  złoty  wiek,  w  którym  zapanuje  absolutna  sprawiedliwość  i  nikt  nie  będzie 

background image

 

41 

uprzywilejowany.  Ponieważ  nigdy  nic  nie  bierze  się  z  niczego,  nawet  złoty  wiek, 
niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko 
możliwe,  ktoś,  kto  dysponuje  mocą  zaprowadzenia  porządku  na  tym  padole.  To  jakże 
łatwo  zrozumiałe  z  psychologicznego  punktu  widzenia  pragnienie  sprawiło,  że  przez 
wszystkie  wieki  mnożyły  się  cudowne  reinkarnacje,  mnożyli  się  Mesjasze  i  prorocy. 
Poniżej  kilka  zdumiewających  przykładów.  Prorocy  naszych  dni  5  stycznia  1945  r. 
zmarł  w  Virginia  Beach  w  USA  65-letni  jasnowidz  Edgar  Cayce.  W  stanie  transu  ten 
"śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze ludzi, nie przeczytawszy w 
życiu  ani  jednej  książki  medycznej.  W  swoich  liczących  ponad  dwa  tysiące  stron 
"Readings"  przekazał  zdumiewające  informacje  na  temat  przeszłości  i  przyszłości,  a 
także o swoich wielokrotnych reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na 
współczesności kończąc. O  Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są 
miliony  jego  zwolenników  (42  ).  W  listopadzie  1926  r.  w  Puttaparthi  w  Indiach  (stan 
Andhra-Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię 
znaczy mniej więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez 
skorpiona i kiedy ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją 
Sai  Baby.  Był  to  wielki  indyjski  święty  z  zeszłego  stulecia.  W  wieku  lat  trzydziestu 
Satyanarayana  Raju  po  raz  pierwszy  wystąpił  publicznie,  mając  zaś  trzydzieści  sześć, 
założył  własny  aśram.  Dziś  Sai  Baba  ma  w  swoim  rodzinnym  mieście,  250  km  na 
północny  wschód  od  Bangaluru,  największy  aśram  w  Indiach,  ponadto  uniwersytet  i 
znakomity  szpital.  Liczbę  jego  zwolenników  ocenia  się  na  sto  milionów  ludzi.  Na  jego 
temat  napisano  niezliczoną  liczbę  książek  (43  ).  Dzień  w  dzień  dokonuje  on  na  oczach 
zdumionych wiernych i przed kamerami |materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych 
uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też 
z  przekonaniem,  że  jest  inkarnacją  Buddy,  Kriszny,  Ramy  i  Chrystusa.  O  tym,  że  nie 
gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik "Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć 
zapowiedział  na  rok  2022,  ale  umrze  tylko  po  to,  aby  wkrótce  potem  odrodzić  się  w 
indyjskiej  krainie  Karnataka.  W  Grazu  w  Austrii  15  marca  1840  r.  miało  miejsce 
osobliwe  zdarzenie.  Wtedy  to  czterdziestoletni  wówczas  nauczyciel  muzyki,  Jakob 
Lorber,  "jasno  i  wyraźnie"  usłyszał  głos,  który  nakazał  mu  pisać.  Posłusznie,  choć  z 
początku  z  pewnym  przestrachem,  nauczyciel  chwycił  pióro  i  przez  następne  lata 
zapełniał  tom  po  tomie  pod  dyktando  głosu  rozlegającego  się  "w  okolicy  serca".  Dziś 
łączna  liczba  wydanych  tomów  proroka  Jakoba  Lorbera  wynosi  ni  mniej,  ni  więcej, 
tylko  25  i  liczy  sobie  10  tysięcy  stron  (45  ).  Lorber  zawarł  w  nich  różne  szczegóły 
przyrodoznawcze  i  astronomiczne,  które  dopiero  zostaną  odkryte,  podał  też 
zdumiewające komentarze zarówno do Starego, jak i Nowego Testamentu. Liczba jego 
zwolenników  wynosi  przypuszczalnie  kilkaset  tysięcy  osób  święcie  przekonanych  o 
prawdziwości słów swego proroka. Również w ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, 
wiosce  na  północny  wschód  od  Lahore  w  Pakistanie,  prorok  Hazrat  Mirza  Chulam 
Ahmad.  Dał  się  on  poznać  jako  łagodny,  miły,  umiejący  doskonale  pisać  i  mówić 
człowiek,  i wreszcie założył  ruch Ahmadiyya.  Jest to islamska wspólnota po dziś dzień 
mająca  jeszcze  wielu  zwolenników.  Twórcy  tej  religii  przypisywano  nawet  cuda.  Jego 
zwolennicy  przysięgają,  że  Bóg  Wszechmogący  "obudził  go  do  życia  w  szatach 
wszystkich  poprzednich  proroków"  i  że  jego  przeznaczeniem  jest  być  "mesjaszem  i 
Mahdim dla chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla 
buddystów  oraz  odbiciem  wszystkich  poprzednich  proroków.  Odkupicielem  całej 
ludzkości"  (46  ).  To  tylko  cztery  postacie  proroków  z  ostatnich  150  lat,  mających  w 
najwyższym  stopniu  zdumiewające  dokonania.  Obok  takich  |pozytywnych  proroków  i 
uzdrowicieli, którzy nikomu nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, 
proroków  końca  świata,  którzy  od  niepamiętnych  czasów  zapowiadają,  że  właściwie 

background image

 

42 

dawno  już  powinniśmy  być  martwi.  Koniec  świata  to  stały  temat,  od  kiedy  istnieje 
człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i 
niewierzących  Jeśli  idzie  o  szarlatanów,  także  tych  kryjących  się  pod  płaszczykiem 
naukowości, to nie mam żadnych problemów z demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są 
one  zbyt  przejrzyste,  zbyt  związane  z  teraźniejszością  i  zbyt  ideologicznie  zabarwione. 
Nie  mam  problemów  nawet  z  prorokami,  takimi  jak  Jakob  Lorber,  Hazrat  Mirza 
Chulam  Ahmad,  Edgar  Cayce  czy  Sai  Baba,  chociaż  ten  ostatni  wręcz  nazywa  siebie 
"Bogiem".  Dla  ich  zdumiewającej,  powiedzmy  nawet  |uniwersalnej,  wiedzy  już  dziś 
istnieje  rozsądna,  dająca  się  matematycznie  dowieść  teoria.  Jej  autorem  jest  francuski 
fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że materia i duch są 
nierozerwalnie  ze  sobą  związane.  W  każdym  atomie  -  a  dokładniej  w  elektronie  - 
zawarta  jest  cała  inteligencja  Wszechświata  (48  ).  Wyjaśnia  to  sprawę  |wiedzy 
proroków,  nawet  jeśli  oni  sami  nie  wiedzą,  skąd  ona  się  wzięła.  Sprzeczność  sama  w 
sobie!  Problemy  zaczynają  się  dla  mnie  natomiast  na  zupełnie  innej  płaszczyźnie,  a 
mianowicie  religijnej.  Religie  zapowiadają  bowiem,  że  w  Dzień  Sądu  Ostatecznego 
niewierzący  zostaną  spaleni,  utopieni,  zabici,  zakłuci,  zatruci  ("gorzką  wodą"), 
zastrzeleni,  zmiażdżeni  trzęsieniem  ziemi  lub  zmieceni  z  powierzchni  przez  inne  plagi. 
Przepraszam  za  wyrażenie,  ale  Bogu  dzięki  dotyczy  to  tylko  niewierzących.  Tylko 
|których niewierzących, ja się pytam? Tych, którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A 
może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach sekty chrześcijańskiej? Tych, którzy 
jak  na  złość  nie  wychowali  się  w  którymś  z  krajów  arabskich  bądź  azjatyckich  i  nie 
znają  ani  świętego  Koranu,  ani  którejś  z  innych  nauk  buddyjskich  bądź 
hinduistycznych? A może tych, którzy w Japonii przyznają się do szintoizmu, albo tych, 
którzy  trzymają  się  przykazań  Księgi  Mormona?  W  tej  sytuacji  człowiekowi  samo 
narzuca  się  pytanie:  Dobry  Boże,  cóżeś  ty  najlepszego  uczynił?  Ludzie  czekają  na 
|Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może być? 
Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W 
sadze  tej  opiewa  się  powrót  niemieckiego  cesarza  Fryderyka  I  Barbarossy.  Tylko  jego 
nam  jeszcze  brakowało  (49  ):  Niemiecki  Cesarzu!  Niemiecki  Cesarzu!@  Śpisz?  Nie 
widzisz?  Wstawać  czas!@  Pora  kary,  zemsty  wraz!  Cóż,  nie  jest  to  nic  nowego  pod 
słońcem,  już  starożytni  Rzymianie  wyczekiwali  powrotu  swych  |boskich  |cesarzy, 
Augusta,  Klaudiusza  i  Wespazjana.  Nazywano  ich  "zbawcami  świata"  (50  ).  Nawet  o 
okrutniku  Neronie  jeszcze  przez  lata  po  jego  śmierci  powiadano,  że  odrodził  się  na 
Cyprze  i  przejął  we  władanie  wyspę.  Od  tego  rodzaju  |zmartwychwstańców,  którzy 
wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami i nikogo nie zbawili, wprost roi się w dziejach 
świata. Można ich pominąć. Nie można natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich 
religii.  W  końcu  wywierają  one  wpływ  na  myślenie  całych  społeczeństw  aż  po  dzień 
dzisiejszy.  Dla  całego  świata  chrześcijańskiego  Jezus  Chrystus  jest  |Odkupicielem, 
|Zbawicielem,  który  wprawdzie  już  dwa  tysiące  lat  temu  zbawił  nas  od  tajemniczego 
grzechu  pierworodnego,  ale  jednak  ma  powrócić,  aby  "mieszkać  na  wysokościach"  i 
wydać  na  nas  wyrok.  Jak  to  się  właściwie  stało,  że  Jezus  stał  się  Mesjaszem  dla 
chrześcijan,  natomiast  dla  Żydów,  z  których  przecież  się  wywodził,  nie  ma  żadnego 
Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże by 
inaczej  -  tyle  dziesiątków  tysięcy  tasiemcowych  komentarzy,  że  muszę  się  tutaj  skupić 
tylko  na  rzeczach  najistotniejszych.  Ale  i  to  dostatecznie  dużo  wyjaśnia!  "Najstarsze 
pisemne  świadectwo  nadziei  mesjanistycznej,  które  równie  dobrze  mogło  powstać 
jeszcze wcześniej, spotykamy w tzw. napomnieniach z Księgi Izajasza", powiada teolog 
Ulrich Kellermann, który gruntownie przestudiował ten temat (51 ). U Izajasza znaleźć 
można wprawdzie wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po 
tego proroka, aby wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię 

background image

 

43 

nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go 
imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie 
będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i  nad Jego królestwem, 
które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki." Czy Jezus 
był  Mesjaszem?  Próba  wyprowadzenia  z  tych  słów  idei  chrześcijańskiego  czy 
żydowskiego Odkupiciela to już szczyt wszystkiego! Nie tylko dlatego, że, jak wiadomo, 
po Jezusie wcale nie nastał pokój ("w pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest 
o "królestwie Dawida", w którym ma on rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po 
królestwie  tym  nie  ma  dzisiaj  śladu!  U  Izajasza  zdania  raz  pisane  są  w  czasie 
teraźniejszym  ("Dziecię  nam  się  narodziło"),  raz  w  czasie  przyszłym  ("wielkie  będzie 
Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło jeszcze oczywiście być 
na świecie w czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo hebrajskie, w którym 
napisana  jest  księga  tego  proroka,  to  pismo  spółgłoskowe,  nie  znające  samogłosek.  W 
każdym podręczniku hebrajskiego można też przeczytać, że w tej formie pisma nie ma 
gramatycznej  formy  czasu  przyszłego  (52  ).  Tylko  i  wyłącznie  dla  ułatwienia  lektury 
samogłoski  zaznaczano  małymi  kropkami  umieszczanymi  między  spółgłoskami.  W 
tekście  pierwotnym  używano  czasu  imperfectum  (jako  czas  przeszły  niedokonany)  lub 
perfectum (jako czas teraźniejszy). Futurum (forma czasu przyszłego) jako samodzielnej 
formy  gramatycznej  w  ogóle  nie  było.  W  zależności  od  woli  i  interpretacji  tłumacza 
można  z  tymi  formami  zrobić,  co  się  chce.  W  ten  właśnie  sposób  z  perfectum 
consecutivum  (następstwo  czasów)  robi  się  nagle  -  futerum!  Oczywiście,  w  przypadku 
Izajasza uczeni ani razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, 
a  które  nie.  Gdy  jeden  znawca  pisze,  iż  pierwotna  Księga  Izajasza  została  "niezwykle 
silnie  zniekształcona  w drodze  przegrupowywania  tekstu,  opustek  i  wtrętów",  to  drugi 
twierdzi coś dokładnie odwrotnego, trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy 
prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to 
jednak  wszystko  roztrząsania  teologiczne,  do  których  od  dawna  już  przywykłem.  Nikt 
nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba innych mesjanistycznych proroctw, 
które  uzyskałyby  takie  znaczenie  w  dziejach  świata,  jak  te  z  Księgi  Izajasza  9,  5  i 
Daniela 7, 9. Także inne fragmenty niezwykle spornego tekstu Izajasza przywołuje się, 
by  przekształcić  Jezusa  w  |Mesjasza.  Ponieważ  nie  chciałbym  zanudzać  moich 
Czytelników  cytatami  z  Biblii,  ograniczę  się  jedynie  do  podania  odpowiednich  miejsc. 
Kto jest  zainteresowany, niech sobie łaskawie sięgnie do Księgi  Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6  ; 
11,  1-10  ;  35,  4-10  ;  40,  1-5  ;  42,  1-7  ;  49,  1-12.  Ani  odrobinę  nie  przesadzam 
stwierdzając,  że  nigdzie  nie  ma  choćby  minimalnie  przekonującej  wskazówki,  która  z 
Jezusa  czyniłaby  Mesjasza,  nie  mówiąc  już  o  tym,  by  gdziekolwiek  pojawiło  się  imię 
Jezus. Warunkiem  jest jednak neutralne tłumaczenie Biblii,  nie zaś to sporządzone na 
zamówienie  danego  Kościoła,  gdzie  słowa  "Jezus"  i  "Chrystus"  wstawia  się  zgodnie  z 
potrzebą  tam,  gdzie  to  wygodne.  Inne  fragmenty  Starego  Testamentu  w  niczym  tej 
konkluzji  nie  zmieniają.  Cytuje  się  na  przykład  zdania  z  Księgi  Psalmów,  w  których 
wprawdzie  często  jest  mowa  o  przyszłym  królestwie  Izraela  lub  o  dynastii  Dawida,  a 
także o oczekiwanym Zbawicielu i wielkim królu, ale nigdzie nie pojawia się imię Jezus. 
Zaprzęga  się  nawet  proroka  Daniela,  aby  tylko  możliwy  był  cud,  że  to  Jezus  jest  tym 
oczekiwanym  Mesjaszem.  Tyle  tylko,  że  Daniel  wyraża  się  równie  mgliście  jak  jego 
koledzy. Jako najbardziej charakterystyczny przytacza się fragment z rozdziału 7, gdzie 
czytamy  (Dn  7,  13-14  ):  "Patrzałem  w  nocnych  widzeniach:  a  oto  na  obłokach  nieba 
przybywa  jakby  Syn  Człowieczy.  Podchodzi  do  Przedwiecznego  i  wprowadzają  Go 
przed  Niego.  Powierzono  Mu  panowanie,  chwałę  i  władzę  królewską,  a  służyły  Mu 
wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie 
przeminie,  a  Jego  królestwo  nie  ulegnie  zagładzie."  Sam  prorok  Daniel  mówi  w  tym 

background image

 

44 

kontekście  o  "nocnych  widzeniach",  które  miał.  Widzi  różne  osobliwe  zwierzęta  z 
dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", przychodzi jakiś 
anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli w ogóle nimi 
są  -  w  żadnym  momencie  nie  zapowiadają  przyjścia  Jezusa.  A  jeśli  ktoś  w  tych 
niejasnych  sformułowaniach  chce  za  wszelką  cenę  odnaleźć  postać  Jezusa  jako 
Mesjasza,  będzie  musiał  nieuchronnie  skapitulować  wobec  faktów  historycznych.  Tak 
się  składa,  że  po  Jezusie  nie  nastała  ani  jakaś  wyjątkowa  władza,  ani  królestwo,  które 
"nigdy  nie  ulegnie  zagładzie".  Wiedzą  o  tym  oczywiście  także  teologowie,  toteż 
wymyślono  "wieczne  królestwo"  po  Dniu  Sądu  Ostatecznego.  Bo  przecież  skoro  coś 
jeszcze  nie  nastąpiło,  to  musi  przyjść  później.  Prawda,  jakie  to  proste.  Grunt,  żeby 
pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie zakończyłbym już spór o to, 
czy  Jezus  był  Mesjaszem,  czy  też  nie,  lecz  wówczas  zakuta  w  pancerz  krytyka  z 
pewnością  zarzuciłaby  mi,  że  zwyczajnie  i  po  prostu  pominąłem  najważniejsze 
fragmenty  wskazujące  na  Jezusa.  Bo  rzeczywiście,  ktoś,  kto  szuka  w  Starym 
Testamencie  Jezusa  jako  Mesjasza,  znajdzie  wieloznaczne  fragmenty  nie  tylko  w 
tekstach  Daniela,  Salomona  czy  Izajasza,  ale  także  u  proroka  Micheasza,  młodszego 
współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie 
jest mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz" 
z rodu Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-
28 ) te same obietnice (nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody 
będą niejako leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram 
Izraelitów  spośród  ludów,  do  których  pociągnęli,  i  zbieram  ich  ze  wszystkich  stron,  i 
prowadzę  ich  do  ich  kraju.  I  uczynię  ich  jednym  ludem  w  kraju,  na  górach  Izraela,  i 
jeden król będzie nimi wszystkimi rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi 
[...]  Mieszkanie  moje  będzie  pośród  nich,  a  Ja  będę  ich  Bogiem,  oni  zaś  będą  moim 
ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan, który uświęca Izraela,  gdy mój 
przybytek  będzie  wśród  nich  na  zawsze."  Wszystko  to  są  całkiem  zrozumiałe, 
jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z Izraelem było bardzo 
niedobrze.  W  swych  pełnych  cierpienia  dziejach  Izraelici  cały  czas  żywili  nadzieję  na 
jakiś  odległy  czas,  kiedy  to  ich  królestwo  odnowi  się  z  "dynastii  Dawida",  a  ich  Bóg 
zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się współcześni ortodoksyjni 
Żydzi,  tak  wiele  niedoli  przysparzający  swemu  politycznemu  kierownictwu. 
Wskazywałem  już  na  to,  że  teksty  Ezechiela  stanowią  mieszaninę  redakcyjnych 
przeróbek  i  aż  roją  się  od  wtrętów  różnych  autorów  z  różnych  epok.  W  jaki  sposób 
można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i 
przypuszczalnie  na  zawsze  już  pozostanie  to  niedostępną  tajemnicą  dla  mojego 
udręczonego  rozumu.  Pozostają  jeszcze  apokryficzne  księgi  Henocha,  Barucha  oraz  9 
Księga  Ezdrasza,  w  których  również  pojawiają  się  zapowiedzi przybycia  |Odkupiciela. 
Za część mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 
38-71. Prorok przekazuje w nich dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3 
nn) mówi o przybyciu "Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn 
Człowieczy, który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia 
wszelkie  skarby  tego,  co  jest  ukryte;  albowiem  Bóg  Duchów  wybrał  go  i  jego  los 
wszystko  przewyższył  przed  Panem  Duchów  prawością  na wieki. Ten  Syn  Człowieczy, 
którego widziałeś, podniesie królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich 
tronów;  rozluźni  cugle  mocarzy  i  pomiażdży  zęby  grzeszników.  Wypędzi  królów  z  ich 
tronów  i  ich  królestw  [...]."  Są  to  wprawdzie  jednoznaczne  obietnice  dotyczące 
przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela, który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko, 
że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani 
słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z apokryficzną Księgą Barucha oraz 9 

background image

 

45 

Księgą Ezdrasza: oczekiwanie Mesjasza - tak; jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus 
-  nie.  Na  koniec  tego  chaosu  jako  świadectwa  na  korzyść  Jezusa  teologia  wymienia 
Testamenty  dwunastu  patriarchów.  Są  to  również  teksty  apokryficzne,  zredagowane 
bezsprzecznie  w  okresie  wczesnochrześcijańskim.  Zwieńczeniem  tego  wszystkiego  są 
jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie  - mieszanka jest już wtedy nie 
do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto przekopie 
się  przez  zwarty  gąszcz  teologicznych  rozpraw,  dostrzeże  w  starożytnych  tekstach 
żywione  przez  ich  autorów  przeczucie  i  żarliwą  nadzieję  na  jakieś  niesłychane 
wydarzenie,  które  będzie  miało  miejsce  w  przyszłości.  W  tekstach  proroków  oraz  w 
Testamentach  dwunastu  patriarchów  miejscem  tego  wydarzenia  jest  jednoznacznie 
Ziemia,  natomiast  w  tekstach  apokaliptycznych  dzieje  się  ono  gdzieś  nad  Ziemią. 
Dlatego też teolog dr Werner Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei 
błyszczy na ciemnym tle, a w jego ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa 
postać:  Istota  Człowiecza,  Syn  Człowieczy,  Wybraniec  Sprawiedliwości,  Gwiazda 
Pokoju,  Nowy  Kapłan,  Człowiek,  Mesjasz  -  element  czysto  przypadkowy,  więcej  niż 
człowiek,  a  jednak  nie  po  prostu  anioł  czy  Bóg  [...]  W  jaki  sposób  pojąć  postać  o  tak 
dziwacznych konturach?" W kręgu teologii żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem 
ludzkiego  pochodzenia"  (56  ),  a  często  nawet  nie  osobą,  lecz  całym  ludem  Izraelskim 
jako  takim.  Inaczej  dzieje  się  w  teologii  chrześcijańskiej.  Tam  postać  Mesjasza 
utożsamiana  jest  z  "Synem  Bożym".  Tyle  tylko,  że  w  obu  teologiach  pozostaje  bez 
odpowiedzi  parę  pytań.  Skąd  wzięło  się  czekanie  na  Mesjasza?  Ile  liczy  sobie  lat?  W 
końcu  nie  wystarczy  wskazać  na  proroków,  takich  jak  Izajasz,  Daniel  czy  Ezechiel, 
skoro  dokładnie  przecież  wiadomo,  że  ich  teksty  były  fałszowane  i  modyfikowane. 
Również  odnoszące  się  do  tych  proroków  datowanie  jest  bezsensowne  z  tego  samego 
powodu  -  idea  Mesjasza  jest  zdecydowanie  znacznie  starsza  niż  wszyscy  ci  prorocy 
razem  wzięci.  To,  co  zapowiadają  prorocy,  to  tylko  formy  tego  oczekiwania,  które  w 
swym  ludowym  sednie  istniało  już  od  momentu  wypędzenia  z  Raju.  Cała  barwność 
proroczych  opisów  funkcjonuje  na  podobnych  zasadach.  Prorocy  i  ich  późniejsi 
redaktorzy  pracowali  na  odziedziczonej  spuściźnie  myślowej  obejmującej  wspólną 
wielką  nadzieję  całego  narodu.  A  nadzieja  ta  była  już  stałą  składową,  jeśli  nie  wręcz 
gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim jeszcze zapisano pierwsze słowo. 
Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, poza czas życia proroków" 
(57  ).  Teolog  Leo  Landmann  pisze,  że  "Izraelici  pozostawili  światu  trzy  prezenty: 
monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać prezent 
czwarty:  wiarę  w  Mesjasza"  (58  ).  Stwierdzeniu  temu  można  z  całym  przekonaniem 
zaprzeczyć.  Wiele  innych  starożytnych  ludów,  zarówno  tych  cywilizowanych,  jak  i 
prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W. 
Schomerns  pisał  (59  ):  "Do  elementów  służących  umocnieniu  i  pokrzepieniu  gminy 
chrześcijańskiej  należy  przeświadczenie  o  wyższości  chrześcijaństwa  nad  wszelkimi 
innymi  religiami,  ba,  o  absolutności  tegoż."  Uważam,  iż  tego  rodzaju  twierdzenia 
wymagają  uprzedniego  poznania  innych  religii.  Trzeba  się  wczytać  i  wczuć,  a  jeśli  po 
takich  studiach  ktoś  nadal  twierdzi,  że  chrześcijaństwo  "absolutnie  przewyższa" 
wszystko  inne,  czyni  to  z  potężną  dawką  wiary.  Wiara  jest  sprawą  indywidualną. 
Niemniej  jednak  przestrzegam  przed  niedocenianiem  innych  religii.  Przez  całe 
tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i 
nadal  są  źródłem  fascynacji.  Wszystkie  religie,  czy  to  przedchrześcijańskie,  czy  też 
pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia. Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają 
na  znaki  na  niebie  i  na  obiecany  powrót  swojego  Mesjasza.  Największą  i  niewątpliwie 
najdynamiczniejszą  wspólnotą  religijną  z  czasów  pochrześcijańskich  jest  islam.  W 
świętej księdze  muzułmanów  - Koranie - Jezusa czci  się wyraźnie jako proroka, nigdy 

background image

 

46 

jednak  jako  Mesjasza  czy  wręcz  Bożego  Syna.  Islamski  Mesjasz  Sura  19  mówi  o  tym 
jednoznacznie:  "Oni  [niewierni]  powiedzieli:  "Miłosierny  wziął  Sobie  syna!" 
Popełniliście  rzecz  potworną!  Niebiosa  omal  nie  rozrywają  się  [...]  od  tego,  iż  oni 
przypisali  Miłosiernemu  syna.  A  nie  godzi  się  Miłosiernemu,  aby  wziął  sobie  syna!" 
(wersety  88-92  ).  Wcześniej  zaś  w  wersecie  34  tej  samej  sury  czytamy:  "To  jest  Jezus, 
syn  Marii,  słowo  Prawdy,  w  którą  powątpiewają."  Tylko  i  wyłącznie  chrześcijaństwo 
wierzy  w  Jezusa  jako  Mesjasza  i  Odkupiciela.  Wszystkie  inne  wielkie  religie  światowe 
nie chcą o tym słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach 
daleko-wschodnich.  Oczywiście,  wszystkie  wielkie  światowe  religie  mają  wspaniałych 
religioznawców,  mądrych  myślicieli  i  analityków.  We  wszystkich  światowych  religiach 
istniały  i  istnieją  znakomite  wyższe  szkoły  teologiczne  z  całą  armią  wielojęzycznych 
uczonych.  Jako  laika  w  sprawach  teologii  zawsze  zdumiewa  mnie  fakt,  że  wszyscy  ci 
nieprzeciętnie  mądrzy  jajogłowi,  mający  do  dyspozycji  |ten  |sam  |materiał  |bazowy, 
dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków. Zarówno religia  żydowska, jak i  islam 
czy  chrześcijaństwo  powołują  się  w  swoich  egzegezach  na  |tych  |samych  proroków 
starożytności.  I  niech  mi  ktoś  teraz  powie,  że  egzegeza  (objaśnianie)  to  nauka  ścisła! 
Gdyby  tak  było,  ze  wszystkich  zakątków  świata  nadchodzić  powinny  te  same  wyniki. 
Ponieważ  jednak,  pomimo  tych  wszystkich  wyższych  uczelni  teologicznych  różnych 
religii,  najwyraźniej  tak  nie  jest,  twierdzę,  że  żaden  z  tych  naukowców  nie  ma  już 
prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią wierzy, czy nie. Islam 
także  zna  pojęcie  Sądu  Ostatecznego  i  Sądnego  Dnia.  Zacytowałem  już  sury  81  i  82. 
Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 104 ): "Tego 
Dnia  My  zwiniemy  niebo,  tak  jak  się  zwija  zwoje  ksiąg.  I  tak  jak  zaczęliśmy  pierwsze 
stworzenie,  My  je  powtórzymy  [...]."  To  samo  dotyczy  "trąb"  z  Apokalipsy,  bo  w 
Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy 
grzeszników, niebieskookich!" Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta, 
którego  byśmy  nie  zniszczyli  przed  Dniem  Zmartwychwstania,  lub  którego  byśmy  nie 
ukarali  karą  okrutną."  A  kiedy  ma  się  to  wydarzyć?  Pozostaje  to  tajemnicą  Allaha: 
"Przyjdzie ona [obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w 
stanie  jej  odwrócić  ani  nie  będzie  im  dana  żadna  zwłoka!"  (Sura  Xxi,  werset  40.) 
Islamski  Mesjasz  nosi  imię  "Mahdi".  Zarówno  prorok  Mahomet,  jak  i  najróżniejsi 
imamowie  po  nim  zapowiadali  przyjście  |Mahdiego.  Imamowie,  czyli  najwyżsi 
przywódcy  duchowi  islamu,  bezustannie  zapewniali,  że  błędem  jest  spekulowanie  na 
temat  ewentualnego  momentu  ponownego  przybycia  Mahdiego,  jest  to  bowiem 
tajemnica  znana  tylko  i  wyłącznie  Allahowi.  Podobnie  jak  to  się  dzieje  w  religii 
żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu przybyciu Mahdiego 
zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie rozważono na wszystkie 
sposoby.  Pewnego  razu  jakiś  obcy  zapytał  imama  al-Baqira  o  znaki  zapowiadające 
przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy kobiety zaczną się zachowywać jak 
mężczyźni,  a  mężczyźni  jak  kobiety;  i  kiedy  kobiety  zasiądą  z  rozłożonymi  nogami  na 
osiodłanych  koniach.  Będzie  to  wtedy,  gdy  przyjmowane  będą  fałszywe  wypowiedzi 
świadków,  a  prawdziwe  wypowiedzi  świadków  będą  odrzucane;  wtedy,  gdy  mężowie 
przelewać  będą  z  niskich  pobudek  krew  innych  mężów,  gdy  popełniać  będą  czyny 
nierządne  i  marnować  pieniądze  biedaków."  Jeśliby  trzymać  się  tych  kryteriów,  to 
Mahdi  powinien  był  przybyć  już  dawno  temu.  Lecz,  jak  twierdzi  ów  islamski  uczony, 
zanim przybędzie Mahdi, musi "wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających 
się za proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale 
ich  liczbę  szacuję  na  znacznie  ponad  sześć  tysięcy.  W  teologicznej  literaturze  islamu 
panuje  taki  sam  chaos  na  temat  oczekiwanego  Mahdiego,  co  w  żydowskiej  i 
chrześcijańskiej na temat Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który powróci 

background image

 

47 

jako  Mahdi,  aby  odnowić  czyste  społeczeństwo  islamskie,  to  znów  -  w  zależności  od 
dogmatyki - dwunasty imam, który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także 
na  temat  "kiedy"  i  "gdzie"  panuje  całkowita  niezgodność.  Mahdi  jest  najwyższym 
przywódcą ostatnich dni. Przybędzie "dwudziestej trzeciej nocy Ramadanu" (61 ), która 
to noc jest "nocą potęgi, w której odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na 
ziemię  aniołowie  Allaha".  Na  koniec  pozostaje  jeszcze  stwierdzenie,  że  wprawdzie 
wszystkie  wielkie  światowe  religie  oczekują  nadejścia  Mesjasza,  nikt  jednak  nie  wie, 
kiedy  to  ma  nastąpić.  Generalnie  można  powiedzieć,  że  postać  Mesjasza  wiąże  się  z 
gwiazdami,  firmamentem  i  wielkim,  ostatecznym  sądem  nad  ludzkością.  Mają  mu 
towarzyszyć  zastępy  aniołów,  ma  on  dysponować  niesłychaną  mocą  i  mieszkać  na 
wysokościach.  Czy  to  właśnie  jest  jądro  ludowego  przekazu?  Esencja  prastarej 
obietnicy: "Powrócimy"? Aby można było  skonkretyzować tę nieśmiałą  na razie myśl, 
potrzebne  są  dodatkowe  przekazy,  starsze  niż  Koran  czy  chrześcijańskie  apokalipsy. 
Teksty  z  innych  kręgów  kulturowych  niż  te  omówione  powyżej.  Słowo  "awesta" 
pochodzi z języka środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". 
Księga Awesta zawiera wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników 
Zaratustry. Sam Zaratustra miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba 
opuściła się góra oblana czystym światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił 
embrion  Zaratustry  do  brzucha  jego  matki.  Ponieważ  religia  Parsów  była  starsza  od 
islamu,  odmówili  oni  uznania  Koranu  za  świętą  księgę.  Wywędrowali  do  Iranu  i  do 
Indii.  Chociaż  ich  językiem  jest  gudżarati,  jeden  z  języków  nowoindyjskich,  w  liturgii 
nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, spełniającym funkcję podobną 
do kościelnej łaciny w katolicyzmie. Parsowie stoją przed takim samym dylematem, co 
wyznawcy  innych  religii  -  mianowicie  zachowała  się  tylko  jedna  czwarta  pierwotnych 
tekstów  Awesty.  Składa  się  ona  z księgi  Jasna,  zawierającej  hymny  recytacyjne,  Jaszt, 
będących  hymnami  do  21  bogów,  zbioru  staroirańskich  mitów  z  późniejszymi 
uzupełnieniami zwanego Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz Widewdat, 
księgi  zawierającej  przepisy  dotyczące  zachowania  czystości.  Zachowały  się  one 
częściowo  w  przekazach  zapisanych  pismem  klinowym,  które  sporządzić  kazali  król 
Dariusz  Wielki  (550-486  przed  Chr.),  jego  syn  Kserkses  (ok.  519-465  przed  Chr.)  oraz 
wnuk Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi, zwał się 
Ahura  Mazda.  Pochwalone  niechŃ  będą  gwiazdy!  Jeśli  wierzyć  pismom  Parsów,  niebo 
gwiazdowe  podzielone  jest  na  różne  gromady  gwiazd,  prowadzone  przez  różnych 
dowódców.  Niebiańskie  hufce  poczynają  sobie  dość  wojowniczo.  Mowa  tam  o 
żołnierzach systemów gwiezdnych i bardzo wyraźnie o bitwach, jakie odbywają się we 
Wszechświecie. W najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę poszczególnych gwiazd 
(Afrigan  Rapithwin,  werset  13  nn)  (62  ):  "Gwiazdę  Tistrya,  błyszczącą,@ 
majestatyczną,  wychwalamy.@  Gwiazdę  Catavaeca,  której  podlega  woda,@  [...] 
wychwalamy.@  Wszystkie  gwiazdy,  które  zawierają  nasienie  wody,@  wychwalamy. 
[...]@  Wszystkie  gwiazdy,  które  zawierają  nasienie  drzewa,@  wychwalamy.@ 
Wychwalamy  te  gwiazdy,  które  nazywają  się  Haptoiringa,@  [...]  dające  zbawienie, 
stawiające  opór  Yatu,  wychwalamy  [...]"  Hymny  pochwalne  wydają  się  być  czymś 
więcej  niż  tylko  arabeskowymi  wytworami  wyobraźni,  dla  Parsów  bowiem  planety  od 
samego  początku  były  "zwykłymi  ciałami  o  kulistym  kształcie".  Na  marginesie 
wspomnijmy:  Galileo  Galilei  dopiero  w  roku  1610  swoim  dyskursem  o  ruchu  planet 
wywołał  rewolucję  w  astronomii.  Od  najwcześniejszych  czasów  Parsowie  wznosili 
świątynie  na  cześć  różnych  bóstw  i  ich  ojczystych  światów.  Atrakcyjna  osobliwość:  w 
każdej z tych świątyń istniał kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w 
każdej świątyni obowiązywały inne szaty, a także odmienne rytuały. W świątyni Jowisza 
można się było pokazać jedynie w szatach uczonego lub sędziego, w sanktuarium Marsa 

background image

 

48 

natomiast  Parsowie  nosili  szaty  w  barwach  wojennej  czerwieni  i  rozmawiali  ze  sobą 
"dumnym  tonem!"  W  świątyni  Wenus  śmiano  się  i  żartowano, w  świątyni  Merkurego 
zaś  przemawiano  na  modłę  retorów  i  filozofów.  Za  to  w  świątyni  Księżyca  kapłani 
Parsów zachowywali się jak dziecinni zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni 
Słońca  noszono  brokaty,  zachowując  się  "jak  przystało  na  królów  Iranu".  Quadriga 
solis,  rydwan  zaprzężony  w  cztery  skrzydlate  konie,  wywodzi  się  z  irańskiego  kręgu 
kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety kierują słonecznym rydwanem. W 
tekstach Awesty zaś pojawiają się hymny na cześć niebiańskich wozów i ich  woźniców 
(Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez 
cienia@  pędzą  przez  niebiańskie  regiony  [...]@  szybciej  od  obłoków,@  szybciej  od 
ptaków,@  szybciej  od  strzały,@  które  wyprzedzają  wszystkich,@  za  którymi  pędzą 
[...]@  Gdy  któryś  jest  we  wschodnich  Indiach,@  atakuje  go,@  gdy  któryś  jest  w 
zachodnich  Indiach,@  pokonuje  go."  W  Jasztach,  rozdział  10,  werset  67nn,  czytamy: 
"Który  frunie  uczynionym  w  niebiosach  wozem,  z  kraju  Arzahi  do  kraju  Xanira  [...] 
Białe,  leciutkie,  błyszczące,  mądre,  wiedzące,  bez  cienia  pędzą  przez  niebiańskie 
regiony".  Jaszty  zaś  w  rozdziale  10,  werset  125  powiadają:  "Wóz  ten  ciągną  cztery 
rumaki,  białe,  jednobarwne,  spożywające  niebiańskie  pożywienie,  nieśmiertelne." 
Wszechświat pełen jest tego rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów, 
takich jak "strzała", "ptak", "obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że 
Parsowie  doskonale  wiedzieli,  o  czym  mówią.  I,  oczywiście,  także  Parsowie  oczekują 
powtórnego  przybycia  swoich  bogów.  Z  nieba  mają  zstąpić  "istoty  ze  światła"  (64  )  i 
zbawić  umęczonych  ludzi.  Zaratustra  osobiście  zadaje  swemu  bogu  Ahurze  Maździe 
pytanie  na  temat  czasów  ostatecznych,  a  ten  mówi  o  końcowej  walce  dobrych  z 
nikczemnymi.  Z  nieba  opuści  się  mnóstwo  towarzyszów  zwanych  Pogromcami 
Wszechświata.  Są  nieśmiertelni,  ich  umysł  jest  doskonałością.  Zanim  ci  pomocnicy 
pojawią się na firmamencie, zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi, podniosą się 
straszliwe  wichry  i  z  nieba  spadnie  gwiazda.  Po  straszliwej  bitwie,  w  której  wezmą 
udział  przybywające  całymi  zastępami  wojska,  rozpocznie  się  nowy  złoty  wiek. 
Ludzkość  nabierze  takiego  doświadczenia  w  uzdrawianiu  i  tak  znakomicie  będzie 
umiała  stosować  lekarstwa,  że  ludzie  "nawet  o  krok  od  śmierci  nie  będą  umierać". 
Różnica w stosunku do |Odkupicieli z innych religii na pierwszy rzut oka nie wydaje się 
istotna  -  z  jednym  może  zastrzeżeniem,  że  tym  razem  w  roli  zbawców  pojawiają  się 
"Pogromcy  Wszechświata".  To  na  nich  się  czeka,  na  bogów  z  gwiezdnego  namiotu. 
Złoty Wiek W hinduizmie wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na 
mnogość  bóstw.  Tam  u  początku  czterech  Wieków  Świata  jest  Wiek  Bogów,  zwany 
|Krtayuga  lub  |Devayuga.  Wiek  ten  pod  każdym  względem  był  idealny,  nie  istniały 
bowiem  choroby  ani  nieżyczliwość,  kłótnia  ani  złośliwość,  lęk  ani  ból.  Wtedy  -  jak 
powiada  hinduska  tradycja  -  celem  ludzi  był  tylko  najwyższy  brahman,  nawet 
członkowie  czterech  kast  żyli  razem.  "Wszyscy  mieli  to  samo  umieranie,  ten  sam 
obyczaj,  tę  samą  wiedzę,  albowiem  wtedy  kasty  wypełniały  swoje  obowiązki  jednym  i 
tym  samym  postępowaniem."  Życie  ludzi  było  po  prostu  idealne.  Głównym  zajęciem 
była  asceza  i  studiowanie  pism.  Nie  istniała  żadna  materialna  żądza.  Ludzie  kochali 
prawdziwą  mowę  i  prawdziwe  nauki,  nie  było  żadnego  bezprawia,  nikt  bowiem  nie 
odczuwał  ziemskich  pragnień.  Bhagavata-Purana,  jedno  z  wielu  dzieł  hinduistycznej 
literatury  religijnej,  przedstawia  ludzi  owego  Złotego  Wieku  jako  zadowolonych, 
przyjaznych,  cierpliwych,  łagodnych  i  pełnych  miłosierdzia.  Byli  szczęśliwi,  ponieważ 
nosili pokój we własnych sercach i na nic się nie skarżyli. Był to świat, jakiego nawet nie 
umiemy  sobie  wyobrazić,  ponieważ  człowiek  współczesny  miotany  jest  na  wszystkie 
strony żądzami i pragnieniami. Co komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma 
się  żadnych  pragnień?  Lecz  ów  Złoty  Wiek  hinduizmu  służy  tylko  jakby  za  podstawę 

background image

 

49 

pewnego  wyobrażenia,  którego  projekcja  usytuowana  jest  w  odległej  przyszłości.  Tak 
samo jak było w "wymarzonym wieku", ma być także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4 
Brahmavaivarty-Purany  przedstawiony  jest  idealny  stan  wedle  nauki  brahmańskiej: 
świat, w którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie znają 
złośliwości  ani  niegodziwości.  W  Złotym  Wieku  hinduizmu  ludzie  byli  piękni,  mocni  i 
cieszyli  się  nieprzemijającą  młodością.  Ten  czas  powróci.  Hinduizm  nie  zna  też  pary 
prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma stworzył na podobieństwo istot 
boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z każdej z czterech kast. Pary te kochały się 
wprawdzie i odbywały ze sobą stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero pod koniec 
życia każda para wydała na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej 
za  pośrednictwem  seksu  i  bólów  porodowych,  lecz  na  drodze  czysto  myślowej.  W  ten 
sposób powstały istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości 
trwał  tak  długo,  dopóki  negatywne  duchy,  ale  także  wszelkiego  rodzaju  bogowie,  nie 
zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano wprawdzie przepotężne i nieśmiertelne 
istoty,  jednakże  większość  z  nich  była  bardzo  podobna  do  ludzi  i  miała 
zindywidualizowaną  naturę.  Na  czele  ich  wszystkich  stał  "Książę  Wszechświata,  który 
wszystkim  rządził"  (65  ).  Świat  bogów  hinduizmu  jest  jednak  tak  zróżnicowany  i 
powiązany tak ścisłymi związkami pokrewieństwa, że nie wystarczyłoby tu miejsca, aby 
tym  wszystkim  się  zająć.  Tak  czy  inaczej  najróżniejsi  bogowie  opanowali  nie  tylko 
podróże  kosmiczne,  ale  przeróżnego  typu  pojazdami  przemierzali  także  ziemskie 
przestworza. Wszystkie te latające obiekty były materialne, nie były tworami ducha ani 
też  nie  powstały  w  niczyjej  wyobraźni.  Latające  aparaty  wyposażone  w  dokonujące 
straszliwych zniszczeń systemy broni są opisane ze wszystkimi szczegółami w indyjskich 
tekstach  religijnych,  zwłaszcza  w  Wedach,  uważanych  za  najstarsze  źródło  języka  i 
religii.  Słowo  weda  znaczy  "święta  wiedza".  Wśród  nich  jest  Rigweda,  zbiór  tysiąca 
dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie stwierdza się jasno i 
wyraźnie,  że  owe  obiekty  latające  przybyły  na  Ziemię  z  kosmosu  i  że  to  bogowie 
osobiście wpoili ludziom wiedzę. W hinduistycznych tekstach występują, porównywalne 
|z  |wojną  |w  |niebie  z  żydowskich  legend,  bitwy  między  bogami.  Nie  odbywają  się  one 
zresztą  w  jakimś  niezdefiniowanym  niebie  duchowej  szczęśliwości,  lecz  "na 
firmamencie",  "nad  Ziemią".  Gwiezdne  wojny  W  księdze  Wanaparwan  na  przykład, 
będącej składową staroindyjskiego eposu Mahabharata, jako miejsce zamieszkania tych 
bogów  wymienia  się  (w  rozdziałach  168-173  )  wręcz  dosłownie  miasta  kosmiczne, 
krążące  wysoko  nad  Ziemią.  To  samo  mamy  w  rozdziale  3,  wersety  6-10,  księgi 
Sabhaparwan.  Owe  gigantyczne  twory  nosiły  nazwy  "Waihajasi",  "Gagankara"  czy 
"Kekara".  Były  one  tak  potężne,  że  promy  kosmiczne  -  wimana  -  mogły  wygodnie 
wlatywać przez wielkie wrota do ich  wnętrza. W dodatku nie mamy tu do czynienia z 
jakimiś  mglistymi  szczątkami  tekstów,  których  nie  ma  jak  zweryfikować,  tylko  ze 
staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie 
po  angielsku.  Nieliczne  tłumaczenia  na  niemiecki  są  wszystkie  bez  wyjątku  znacznie 
okrojone.  W  tomie  Drona  Parwa  z  Mahabharaty,  strona  690,  werset  62,  można 
przeczytać,  jak  to  trzy  wspaniałej  budowy  wielkie  miasta  okrążały  Ziemię.  Siały  one 
zamęt na Ziemi, ale także wśród bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, werset 77 
)  (66  ):  "Śiwa,  który  leciał  tym  wspaniałym  pojazdem,  składającym  się  ze  wszystkich 
niebiańskich  mocy,  przygotował  się  do  zniszczenia  trzech  miast.  Sthanu  zaś,  ten 
pierwszy  [najgłówniejszy]  z  Niszczycieli,  ten  pogromca  Asurów,  ten  znamienity 
wojownik  o  niezmierzonej  dzielności,  którego  podziwiają  niebianie  [...],  wydał  rozkaz 
zajęcia  znakomitej  i  jedynej  w  swoim  rodzaju  pozycji  bojowej  [...].  Kiedy  potem  trzy 
miasta  zeszły  się  na  |firmamencie  [ustawiły  się  w  korzystnej  pozycji  do  strzału], 
Mahadewa (Śiwa) przeszył  je straszliwym promieniem  z potrójnych  [rażących] pasów. 

background image

 

50 

Danawowie  nie  byli  zdolni  przeciwstawić  się  temu  promieniowi,  który  natchniony  był 
ogniem juga i składał się z Wisznu i Somy. Kiedy wszystkie trzy miasta poczęły płonąć, 
Parwati pośpieszyła tam, by napawać się tym widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli 
między sobą "na firmamencie", dokładnie tak samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej 
legendzie.  Przypominacie  sobie  Państwo?  "Samael  był  największym  księciem  pośród 
nich  w  niebie  [...].  I  poszedł  Samael  i  sprzymierzył  się  ze  wszystkimi  najwyższymi 
zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na 
Ziemię,  i  zaczął  szukać  sobie  towarzysza."  A  co  mieliśmy  u  Henocha?  Opisał  on  bunt 
wśród aniołów, wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro starożytnej 
tradycji - bitwa na niebie, walka między bogami - jest najistotniejszym elementem, który 
sprawia,  że  naiwne  wyobrażenie  nieba  zadomowione  w  religiach  okazuje  się  farsą.  W 
hinduizmie  człowiek  osiąga  szczęście  absolutne  poprzez  siebie  samego,  przez  własne 
bezustanne  odradzanie  się,  oczyszczanie  i  ulepszanie  swojej  karmy  aż  po  najwyższy 
stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w ostatecznej instancji od 
uniwersalnego  boga  Brahmy.  Również  Hindusi  znają  ideę  wielokrotnych  narodzin.  I 
tak, na przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów. 
Sprawa  karmy,  czyli  przeznaczenia  i  reinkarnacji,  to  dla  nas,  ludzi  kultury  Zachodu, 
kompletna abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne 
odradzanie  się  w  nowych  postaciach,  z  jednoczesnym  taszczeniem  z  jednego  życia  w 
drugie  wszystkich  zasług  i  przewinień?  Niesłychanie  skomplikowana  nauka  o  karmie 
została niezwykle precyzyjnie i szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest 
trzecią  co  do  wielkości  religią  w  Indiach,  obok  hinduizmu  i  buddyzmu.  Dżinizm 
wykształcił  się  w  północnych  Indiach  na  wiele  stuleci  przed  buddyzmem  i  do  V  w. 
rozprzestrzenił się na obszarze całego subkontynentu indyjskiego. Wyznawcy dżinizmu 
powiadają  jednak,  że  właściwy  moment  powstania  tej  religii  sięga  tysiące  lat  w  głąb 
dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i nieprzemijającą, nawet pomimo to, że na 
jakiś  czas  popadła  w  zapomnienie.  Zawarta  jest  ona  w  całym  szeregu  pism 
przedbuddyjskich,  mających  -  nie  da  się  tego  inaczej  określić  -  charakter  legendarny. 
Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura dżinistyczna obejmuje żywoty 
świętych, pieśni mówiące o pradawnych stwórcach, jak też wszelkiego rodzaju przepisy. 
Dzieła te - porównywalne z Biblią - znane są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się 
na  45  głównych  grup  o  wręcz  niemożliwych  do  wymówienia  nazwach. 
|Wjahjaprajnaptjanga  wykłada  całą  naukę  dżinizmu  w  formie  dialogów  i  legend. 
|Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o pradawnych świętych, którzy wznieśli 
się na koniec do najwyższych istot niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi 
naukowe  i  pouczenia.  I  tak,  na  przykład,  Utpada-Purwa  traktuje  o  najróżniejszych 
substancjach,  ich  powstawaniu  i  przemijaniu  (chemia).  |Wirjaprawada-Purwa  opisuje 
moce  substancji  bogów  i  wielkich  mężów.  W  Pranawada-Purwa  mamy  medycynę,  w 
Lokabindusara-Purwa wykłada się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W 
religii  dżinistycznej  są  też  Upangi  w  liczbie  dwunastu,  z  których  dowiadujemy  się 
różnych  szczegółów  na  temat  Słońca,  Księżyca  i  innych  ciał  niebieskich,  a  także  o 
istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego dodatku można się nauczyć 
- z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów. Nie brakuje też, 
oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga 7 ). Poza tymi pismami 
są  jeszcze  podobno  prastare  księgi,  które  kiedyś  istniały,  ale  zaginęły.  Wyznawcy 
dżinizmu  wierzą  w  każdym  razie,  że  pisma  te  przekazywały  sobie  ustnie  kolejne 
pokolenia  kapłanów.  Utrata  tych  ksiąg  nie  jest  dla  nich  rzeczą  specjalnie  bolesną, 
ponieważ bezustannie pojawiają się nowe inkarnacje dawnych proroków, którzy  - jeśli 
tylko  czas  i  ludzie  odpowiednio  dojrzeją  -  ogłoszą  treść  owych  zaginionych  tekstów.  Z 
pism tych przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a 

background image

 

51 

mianowicie: `ts * jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, 
*  jak  dokonywać  cudów,  *  jak  przemieniać  rośliny  i  metale,  *  jak  pokonywać 
przestworza. `tn Jeśli chodzi o to ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko 
znane  jest  także  z  indyjskiej  literatury  sanskryckiej.  Zainteresowanych  odsyłam  do 
mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). Według nauki dżinizmu obecna epoka, ta, 
w  której  żyjemy,  jest  zaledwie  jedną  z  wielu.  Wcześniej  były  już  inne  okresy  dziejów 
świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 wedle chrześcijańskiej rachuby czasu  - 
nastać ma nowa epoka. Takie nowe epoki  obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, 
tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla nas epoki dopiero się narodzą lub też 
żyją już na świecie jako osoby dorosłe. Religijni przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że 
znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. Nieprawdopodobne daty Pierwszym z 
owych  tirthankarów  był  Riszabha,  który  wędrował  po  ziemi  legendarne  8400000  lat 
temu.  Riszabha  był  gigantem  i  dożył  podobno  niesłychanie  sędziwego  wieku.  Wszyscy 
kolejni  patriarchowie  byli  coraz  mniejsi  wzrostem  i  dożywali  coraz  krótszego  wieku. 
Mimo  wszystko  jednak  jeszcze  dwudziesty  pierwszy  z  nich  -  jego  imię  brzmiało 
Arisztanemi  -  dożył  1000  lat,  a  wysoki  był  na  dziesięć  długości  łuku.  Dopiero  dwóch 
ostatnich z minionej epoki (Parśwa i Mahawira) osiągnęło "rozsądny" z naszego punktu 
widzenia  wiek.  Parśwa  dożył  lat  stu  i  miał  już  tylko  9  łokci  wzrostu,  a  Mahawira,  24 
tirthankara,  dociągnął  zaledwie  do  74  wiosen  przy  wzroście  7  łokci.  Pojawienie  się 
tirthankarów dżiniści umiejscawiają w epokach tak odległych, że można dostać zawrotu 
głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy  mieli  podobno umrzeć odpowiednio  w 
roku 500 i 750 przed Chr., natomiast okres działalności poprzednich można oszacować 
mniej więcej po tym, że Arisztanemi (drugi w kolejności) uszczęśliwił swoją obecnością 
naszą  staruszkę  Ziemię  przed  84000  lat.  Te  rzucone  ot  tak  sobie  liczby  powinny 
właściwie  skłonić  naszych  badaczy  mitów,  a  także  teologów,  do  nadstawienia  uszu. 
Dlaczego?  Otóż  dlatego,  że  po  raz  kolejny  pojawia  się  tu,  opakowane  w  dziedzictwo 
religijne,  zasadnicze  i  wspólne  jądro  tradycyjnych  przekazów  ludowych,  które 
rozpoznać  można  także  w  wielu  innych  świętych  i  mniej  świętych  księgach.  Oto  w 
telegraficznym  skrócie  próba  odświeżenia  pamięci  Czytelników:  Starobabilońska  Lista 
królów  (WB  444  )  wymienia  w  okresie  od  stworzenia  Ziemi  do  potopu  10  królów.  W 
sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. Po potopie "królestwo po 
raz  kolejny  zeszło  z  nieba"  (68  )  i  23  królów,  którzy  objęli  teraz  panowanie,  rządziło 
łącznie  24500  lat,  trzy  miesiące  i  trzy  i  pół  dnia.  Równie  fantastyczne  dane  mamy  na 
temat wieku biblijnych patriarchów. Adam miał żyć ponad 900 lat, Henoch miał lat 365, 
gdy  uniósł  się  do  chmur,  jego  syn  zaś  Matuzalem  dociągnął  do  969  lat.  Na  Ziemi.  Nie 
inaczej  jest  w  starożytnym  Egipcie.  Kapłan  Manethon  donosi,  że  pierwszym  boskim 
władcą Egiptu był Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to Kronos, 
Ozyrys,  Tyfon  i  Horus,  syn  Ozyrysa  i  Izydy.  "Po  bogach  przez  1255  lat  rządził  ród 
boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu innych 
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu  - tynickich, przez 
lat  350.  Rządy  duchów  zmarłych  i  boskich  potomków  trwały  5813  lat."  (69  )  Takie 
właśnie  niemożliwe  daty  potwierdza  także  starożytny  historiograf  Diodor  Sycylijski, 
który  prawie  dwa  tysiące  lat  temu  zostawił  po  sobie  liczącą  40  tomów  bibliotekę  dzieł 
historycznych  (70  ):  "Powiadają,  że  od  Ozyrysa  i  Izydy  aż  do  panowania  Aleksandra, 
który  założył  w  Egipcie  miasto  nazwane  jego  imieniem,  upłynęło  ponad  10000  lat  - 
niektórzy  jednak  podają,  że  niewiele  mniej  niż  23000  [...]."  Jako  ostatniego  świadka, 
potwierdzającego  niemożliwe  daty,  wymieńmy  Hezjoda.  Około  roku  700  przed  Chr. 
napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni 
bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród bohaterów, półbogów miano noszący, 
¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami żyjący." `nv Tak więc, cytując daty 

background image

 

52 

podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w splendid isolation, lecz raczej w 
całkiem  dobrym  towarzystwie,  i  nie  muszę  nawet  powoływać  się  na  okresy  dziejów 
świata  i  niemożliwe  daty  znane  u  ludów  Ameryki  Środkowej.  Wiele  przekazów 
dżinistycznych  -  z  punktu  widzenia  dzisiejszej  wiedzy  naukowej  -  wydaje  się  wręcz 
rewolucyjnych.  Na  przykład  kala,  czyli  czas,  odgrywa  w  nich  taką  rolę,  jakby 
sformułował  ją  Albert  Einstein.  Najmniejszą  jednostką  czasu  jest  |ramaya,  co 
odpowiada  okresowi,  jakiego  potrzebuje  atom,  aby  przy  najwolniejszym  ruchu 
przesunąć się o własną długość. Dopiero niezliczone |samaya tworzą 1 |awalika, 1677216 
zaś - nareszcie coś policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 
naszym  minutom.  30  muhurta  stanowi  1  |ahoratra,  co  wynosi  dokładnie  jeden  dzień  i 
jedną  noc  -  zupełnie  jak  u  nas!  Co,  niejasne?  Jeśli  pomnożyć  48  minut  (=  1  muhurta) 
przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. 
Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest 
to,  że  rachuba  czasu  dżinizmu  liczy  sobie  tysiące  lat  i  została  pierwotnie  przekazana 
przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 1 |paksza, czyli pół miesiąca, 
2  paksza  zaś  stanowią  1  |masa,  czyli  miesiąc.  Dwa  miesiące  odpowiadają  jednej  porze 
roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok, 8400000 lat to 1 |purwanga. 
Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |purwa (16800000 lat). 
Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto własne określenia 
otrzymują  wartości  czasowe  porównywalne  z  naszym  rokiem  świetlnym,  czyli 
odległością,  jaką  światło  pokonuje  w  ciągu  roku  (9461000000000000¬7¦km). 
Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie wiedzieli, że Majowie z Ameryki 
Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami i tak samo łączyli je z czasem we 
Wszechświecie  jak  wyznawcy  dżinizmu  w  dalekiej  Azji.  Dżiniści  przejęli  od  swoich 
niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie 
- a  może nareszcie?  -  pozwalają zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej  |karmy 
(ponownych  narodzin).  Mogę  w  tym  miejscu  zaprezentować  jedynie  skrótowe 
streszczenie  tej  nadzwyczaj  bulwersującej  i  zagmatwanej  nauki,  które  zawdzięczam 
podręcznikowi  napisanemu  przez  teologa  Helmutha  von  Glasenappa  (72  ).  W 
naukowych  dziełach  dżinistów  czytamy,  że  atom  zajmuje  jeden  punkt  w  przestrzeni. 
Atom ten może łączyć się z innymi atomami  w |skandha, które wówczas zajmuje kilka 
bądź  nieskończoną  liczbę  punktów  w  przestrzeni.  Dokładnie  to  samo  mówi  nasza 
wiedza.  Dwa  atomy  tworzą  najmniejszy  model  cząsteczki,  lecz  istnieją  także  łańcuchy 
cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek łączenia się poszczególnych atomów 
powstają  substancje  o  różnorodnej  gęstości.  Nauka  dżinistyczna  rozróżnia  sześć 
głównych typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne = niewidoczne * drobne = jeszcze 
niewidoczne  *  drobne-grube  =  niewidoczne,  ale  postrzegalne  węchowo  i  słuchowo  * 
grube-drobne  =  rzeczy,  które  można  zobaczyć,  ale  nie  można  ich  dotknąć  (np.  cień, 
mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, olej) * grube-
grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, metal). `tn 
W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze uznawane są za coś materialnego, 
ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie zalicza się do 
kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że zbiory 
atomów  trą  o  siebie."  Nauka  ta  powiada,  że  substancje  z  kategorii  "drobne-drobne" 
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, 
która wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy 
ponownych  narodzin?  Że  co,  proszę?  Karma  na  wieki  Truizmem  jest  twierdzenie,  że 
każdy rodzaj materii - czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki 
pierwsze  aż  do  poziomu  atomowego.  Atom  z  kolei  zna  jeszcze  cząstki  subatomowe, 
niejako  podcząsteczki.  Jedną  z  nich  jest  elektron  drgający  w  niewyobrażalnym  rytmie 

background image

 

53 

10  do  potęgi  23  drgań  na  sekundę.  W  ujęciu  |dżinistycznym  materia  tego  elektronu 
byłaby  z  kategorii  "drobne-drobne".  Nie  jest  już  uchwytna,  a  w  dodatku  jest 
|nieśmiertelna.  Atomy  mogą  wchodzić  we  wszelkie  możliwe  związki  -  zawsze  jest  przy 
tym  elektron.  Elektron  oddziałuje  jak  "duch  w  materii"  (73  ),  zupełnie  jak  pole 
magnetyczne  czy  fala  radiowa,  przenikające  określone  substancje.  Myśli  każdej  istoty 
żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał angielski 
astronom  i  fizyk  Arthur  Eddington  (1882-1944  ).  Laureat  Nagrody  Nobla  zaś,  Max 
Planck  (1858-1947  ),  stwierdził:  "Nie  istnieje  materia  sama  w  sobie!  Wszelka  materia 
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz 
byt jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież  musiało nas poprzedzać 
inne  życie,  z  którego  zostaliśmy  zrodzeni.  (Nawet  gdybyśmy  w  przyszłości  potrafili 
stwarzać  życie  sztucznie,  nie  zmienia  to  istoty  tej  reguły.)  Z  tego  wynika,  że  każde 
istnienie  stanowi  jedynie  ogniwo  długiego  łańcucha  istnień  przeszłych  i  przyszłych. 
Ponieważ  nasze  myśli  kierują  czynami,  czyny  z  kolei  pozostawiają  ślady  w  naszym 
|duchu.  Dla  lepszego  porównania  możemy  sobie  wyobrazić,  że  |duch  jest  jakby  polem 
magnetycznym, które przecież wpływa na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie 
nazywa się "duszą", jest zbudowaną z substancji "drobne-drobne" częścią materialnego 
ciała.  Część  ta  jest  tak  samo  odseparowana  od  ciała,  jak  elektron  od  jądra  atomu. 
Elektron  wprawdzie  zawsze  należy  do  atomu,  lecz  nigdy  nie  wchodzą  one  ze  sobą  w 
styczność.  Atomy  mogą  zmieniać  swoje  położenie,  mogą  skupiać  się  w  gigantyczne 
łańcuchy  cząsteczkowe,  i  zawsze  towarzyszą  im  elektrony.  Dziwnym  trafem  nie  są  to 
wciąż  |te  |same  elektrony,  ponieważ  elektron  skacze  od  atomu  do  atomu,  na  przykład 
kiedy  do  układu  zostanie  doprowadzona  energia  w  postaci,  powiedzmy,  ciepła.  W 
bilionowym  ułamku  sekundy,  kiedy  elektron  przeskakuje  z  atomu  do  atomu,  puste 
miejsce  po  nim  zostaje  zajęte  przez  inny  elektron.  Jest  to  wieczne,  nieśmiertelne 
"drobne-drobne",  drganie  poza  |materialnym  obrębem  atomu.  Dokładnie  tak  samo 
widzą  dżiniści  karmę  -  swoją  duszę.  Obojętnie,  dokąd  udaje  się  ciało,  czy  zostanie 
ostatecznie  spalone,  czy  zjedzone  przez  robaki,  karma  pozostaje  nieśmiertelna.  Owa 
karma  zawiera  wszystkie  informacje  dotyczące  istoty  żywej,  do  której  należy.  Żyjąc 
bowiem,  człowiek  myśli  i  czuje.  To  myślenie  i  odczuwanie  zostaje  przeniesione  na 
substancję  "drobne-drobne"  karmy  niby  grawiura.  Kiedy  karma  stanie  się  nowym 
ciałem,  zawiera  już  informacje  z  każdego  poprzedniego  życia,  aż  po  kres  wieczności. 
Ponieważ  sens  życia  polega  jednak  ostatecznie  na  dążeniu  do  osiągnięcia  szczęścia 
absolutnego  -  zlania  się  w  jedno  z  Brahmanem  -  karma  wiedzie  nas  ku  temu  celowi 
poprzez  niezliczone  kolejne  inkarnacje.  Ten  sposób  myślenia  wcale  nie  jest  tak  znów 
odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. Zdumiewać powinno 
właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że 
wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również nauczyciele dżinistów. 
Ostatnia  epoka  dziejów  według  rachuby  dżinizmu  (ta,  która  właśnie  teraz  trwa) 
zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z 24 tirthankarów. 
Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w stadium 
embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do macicy młodej królowej 
(74  ).  Wszyscy  niebiańscy  Nauczyciele  dawnych  epok  mają  kiedyś  powrócić,  narodzeni 
w  nowych  ciałach.  Dżiniści  mają  nawet  wiele  dawnych  rycin  przedstawiających  24 
tirthankarę,  proroka  Mahawirę.  |Nad  procesją  ku  jego  czci  unosi  się  aż  pięć 
niebiańskich  statków.  Pomiędzy  ideą  oczekiwania  na  ponowne  przybycie  boga  u 
dżinistów  a  tą  samą  ideą  u  chrześcijan,  muzułmanów  i  Żydów  istnieje  pewna 
zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego 
przybyciu  wierzących  czeka  niebiańska  szczęśliwość,  niewierzących  wieczne  piekło.  W 
dżinizmie  jest  inaczej.  Oni  nie  czekają  na  jednego  jedynego  |Mesjasza  i  |Odkupiciela, 

background image

 

54 

lecz  na  wielu.  Owi  znani  jako  tirthankara  prorocy  powracają  w  kolejnych  epokach 
dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, nie jest tak, że panuje radość i 
obfitość,  ale  też  nie  ma  wiecznego  piekła  -  po  prostu  zaczyna  się  nowa  runda  w  grze 
Wszechświata.  Tirthankarowie  są  bardziej  pomocnikami  niż  odkupicielami. 
Przygotowują  ludzkość  do  każdej  następnej  epoki.  Dlatego  rodzą  się  jako  ludzie 
(przypomnijmy  sobie  Syna  Człowieczego  z  przepowiedni  Henocha),  ich  substancja 
jednak,  ich  karmiczna  wiedza,  pochodzą  z  Wszechświata.  To  nie  ziemskie,  lecz 
pozaziemskie  moce  wszczepiają  nasienie  lub  embrion  do  macicy  kobiety.  Chciałbym 
zauważyć  tu  na  marginesie,  że  ta  koncepcja  myślowa  istniała  już  na  setki,  jeśli  nie 
tysiące,  lat  przed  narodzinami  Chrystusa,  więc  nikt  nie  może  sugerować,  że  dżinizm 
zapożyczył  pomysł  od  chrześcijaństwa,  znającego  |niepokalane  |poczęcie.  Było  raczej 
odwrotnie!  Kosmiczni  Nauczyciele,  jakimi  są  tirthankarowie,  mogli  być  w  posiadaniu 
wiedzy  astronomicznej  i  astrofizycznej.  Dlatego  dżinizm  operuje  danymi 
astronomicznymi, które nas zdumiewają. Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata 
można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg 
przemierza  w  ciągu  sześciu  miesięcy,  pokonując  w  jednym  mgnieniu  oka  2057152 
|jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane zależnie od swej gęstości: jedna 
gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak rzadki wiatr. Powyżej znajduje 
się  absolutna  pustka.  Zupełnie  tak  samo  mówi  nasza  współczesna  wiedza:  atmosfera, 
troposfera z tlenem i azotem oraz stratosfera z warstwą ozonową. Powyżej rozciąga się 
przestrzeń  międzyplanetarna.  O  ile  u  nas  powoli  zaczyna  zwyciężać  pogląd,  iż  we 
Wszechświecie  muszą  istnieć  jeszcze  inne  formy  życia,  nie  tylko  człowiek,  o  tyle  taka 
wiedza  w  dżinizmie  nie  jest  czymś  nowym:  cały  Wszechświat  zapełniony  jest 
najróżniejszymi  formami  życia.  Są  one  rozsiane  nierównomiernie  po  gwiaździstym 
niebie.  Ciekawe,  że  wprawdzie  na  wszelkich  możliwych  planetach  istnieją  rośliny  i 
najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych ruchach" 
(75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne właściwości mieszkańców 
poszczególnych  światów.  Nawet  |niebo  |bogów  ma  swą  odrębną  nazwę  -  nazywa  się 
|kalpa.  Mają  się  tam  znajdować  wspaniałe  latające  pałace,  ruchome  budowle, 
niejednokrotnie  dorównujące  wielkością  całemu  miastu.  Te  niebiańskie  miasta 
usytuowane  są  piętrowo  jedne  nad  drugimi,  mianowicie  tak,  że  z  centrum  każdego 
piętra we wszystkich kierunkach wylatywać mogą |wimana (niebiańskie pojazdy). Kiedy 
jakaś epoka dobiegła końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu 
nieba  bogów  rozbrzmiewa  dzwon.  Jego  dźwięk  sprawia,  że  we  wszystkich  pozostałych 
3199999  niebiańskich  pałacach  również  rozbrzmiewają  dzwony.  Wówczas  bogowie 
zbierają się na naradę, jedni z miłości do tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z 
latających pałaców odwiedzają nasz Układ Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa 
epoka.  Czekanie  na  super-Buddę  W  buddyzmie  zasadnicza  idea  odkupienia  jest 
dokładnie  taka  sama  jak  w  dżinizmie.  Tyle  tylko,  że  dżinizm  istniał  już  |przed  Buddą 
(560-480  przed  Chr.).  Słowo  Budda  oznacza  w  sanskrycie  "oświecony,  przebudzony". 
Właściwe  imię  Buddy  brzmiało  Siddharta.  Pochodził  on  z  arystokratycznego  rodu  i 
dorastał  w  luksusie  książęcego  pałacu  swojego  ojca  u  podnóża  nepalskiej  części 
Himalajów. W wieku 29 lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja. Opuścił ojczystą 
krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do prawdy. Lecz 
już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. Doznawszy 
oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął głosić 
swoim  uczniom  |cztery  |prawdy,  drogę,  dzięki  której  każdy  może  stać  się  Buddą,  czyli 
Oświeconym.  Uważał  on  istnienie  przyszłych  Buddów  za  coś  oczywistego.  Opowiada  o 
nich  w  swoich  mowach  pożegnalnych  (Mahaparinibbana-Sutta).  Jeden  z  nich,  jak 
przepowiadał Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać 

background image

 

55 

w  szwach  od  ludności.  Wioski  i  miasta  będą  zapchane  ludźmi  jak  kurniki.  W  całych 
Indiach  będzie  84  tysiące  miast.  W  mieście  Ketumati  (dzisiejsze  Benares)  będzie 
mieszkał król o imieniu Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą 
tylko sprawiedliwością. Lecz za panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły 
Metteyya  (zwany  też  Maitreya),  pod  każdym  względem  jedyny  w  swoim  rodzaju 
"woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i ludzi - idealny Budda. Przepowiednia 
Buddy  o  przyjściu  super-Buddy  przypomina  dżinistyczną  koncepcję  powrotu 
tirthankarów.  Także  buddyzm  zna  najrozmaitsze  epoki,  które  przyrównuje  się  do 
obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej długości. Bardzo 
plastycznie  unaocznia  to  zapis  z  Anguttara-nikaya  (Iv,  156  )  (76  ):  "Są  cztery 
niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo 
trudno to,  mnisi, wyliczyć,  czy  tyle  to lat,  czy  tyle, albo czy tyle to  tysiącleci  albo setek 
tysiącleci.  To,  mnisi,  bardzo  trudno wyliczyć  [...]  Jak  długo  utrzyma  się  chaos, bardzo 
trudno  to,  mnisi,  wyliczyć  [...]  Jak  długo  potrwa  istnienie  świata,  bardzo  trudno  to, 
mnisi,  wyliczyć  [...]  Jak  długo  trwać  będzie  nowo  powstały  świat,  bardzo  trudno  to, 
mnisi,  wyliczyć  [...]  Takie  są  cztery  niezmierzone  okresy  świata,  mnisi."  Koncepcja 
czterech  -  w  dżinizmie  sześciu  -  epok  przewija  się  także  przez  mitologię  sumeryjsko-
babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo odległe od siebie kultury posługują się tą samą 
liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność zwróciła uwagę historyka religii, profesora 
Alfreda  Jeremiasa.  Oto  przykład  (77  ):  Wedle  zapisków  babilońskich,  ale  też  wedle 
Berossosa,  kapłana  Baala,  pradawni  królowie  (Władcy  Nieba)  mieli  rządzić  przez 
tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu, Enlila, Ea, Sina i Szamasza 
zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach) staroindyjskich. Anu 4320 
- kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-juga 288000 Sin 2160 - 
treta-juga  216000 Szamasz 440  -  dwapara-juga 144000 Adad 432  -  maha-juga 4320000 
Nie  bez  powodu  dwa  razy  z  rzędu  powtarza  się  kali-juga.  Tak  się  bowiem  składa,  że 
kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o liczbę 
zer,  lecz  o  zgodność  zasadniczych  liczb.  Te  zgodności wskazują  na  wspólne  jądro  tych 
przekazów.  Liczba  4320000  w  odniesieniu  do  maha-jugi  ("wielka  epoka")  jest  taka 
sama,  jak  ta  odnosząca  się  do  EN-ME-EN-LU-AN-NA,  trzeciego  prakróla  sprzed 
potopu. Panował on 12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. 
Pokrywa się to z liczbą lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-
AN-NA.  Dociągnął  on  do  bądź  co  bądź  8  sar,  a  jest  to  28800  lat.  W  Grecji  najstarszą 
wzmiankę o epoce świata znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat. Ta 
sama  zasadnicza  liczba  odpowiada  drugiemu  okresowi  panowania  sumeryjskich 
prakrólów  -  30  sar,  czyli  108000  lat.  Te  liczbowe  igraszki  nie  mają  wprawdzie 
bezpośrednio  żadnego  związku  z  koncepcjami  ponownego  przybycia  tego  czy  innego 
Odkupiciela,  potwierdzają  jednak  przynajmniej  wspólnotę  elementów  leżących  u 
podstaw  przedstawionych  tu  koncepcji.  Wszystko  wskazuje  na  to,  że  w  zamierzchłych 
czasach  musiała  istnieć  jakaś  jednolita  pranauka,  inaczej  bowiem  nie  da  się  wyjaśnić 
pokrewieństwa  koncepcji  i  liczb.  To  wspólne  źródło  musiało  leżeć  w  bardzo  odległej 
przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka w księgach 
historycznych.  |Anu  to  w  języku  sumeryjskim  "niebo".  Jednocześnie  jednak  Anu  to 
istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie 
o potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego 
pałacu  Anu.  W  micie  o  Etanie,  gdzie  znajdujemy  opis  pierwszego  lotu  człowieka  nad 
Ziemią,  Anu  jest  królem  wszystkich  bogów.  Jego  koroną  miał  być  Aldebaran, 
najjaśniejsza  gwiazda  gwiazdozbioru  Byka.  Ludzie  bali  się  go,  ponieważ  Anu  co  jakiś 
czas  opuszcza  się  na  Ziemię,  aby  ich  ukarać.  PsychologicznaŃ  taktyka  kamuflażu  W 
mojej  analizie  koncepcji  ponownego  przybycia  Odkupiciela  psychologia  nie  jest 

background image

 

56 

pomocna w najmniejszym nawet stopniu. Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury 
znały  tę  koncepcję,  ale  też  to,  iż  zawsze  wiązała  się  ona  z  gwiazdami  i  |Zbawicielami 
spoza  Ziemi.  Dotyczy  to  również  idei  sztucznego  zapłodnienia  lub  wszczepienia 
embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości  - to dziedzictwo myślowe 
musi  mieć  jakiś  wspólny  mianownik,  a  psychologicznie  nie  da  się  go  uchwycić. 
Wprawdzie  samo  pragnienie  wielkiego  Zbawiciela  i  Sędziego,  króla  czy  super-Buddy, 
jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle się 
wiodło,  niezrozumiałe  natomiast  pozostają  powiązania  i  wspólne  szczegóły  w 
poszczególnych  koncepcjach.  Pragnienie  takie  nie  wyjaśnia  również  pisanych  w 
pierwszej  osobie  tekstów,  a  przede  wszystkim  szczegółów,  takich  jak  daty  i  imiona.  A 
może ktoś będzie na serio twierdził, że Henoch po prostu wymyślił sobie imiona i funkcje 
zbuntowanych  aniołów?  A  może  podstawowa  jednostka  miary  do  pomiarów 
Wszechświata,  wynosząca  2057125  jojana,  przyszła  ot  tak  sobie  do  głowy  jakiemuś 
marzycielowi  pod  drzewem  figowym?  Równie  mało  nadają  się  do  psychologicznego 
wyjaśnienia  powtarzające  się  szeregi  cyfr  u  różnych  ludów.  Nie  pomoże  tu  żaden 
schemat  wyjęty  z  psychologicznych  szuflad,  to  samo  dotyczy  sztucznych  zapłodnień  i 
wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w pierwszej osobie. To, że wykształcone 
na  tej  bazie  religie  gloryfikują  później  swego  Zbawcę  jako  narodzonego  również  w 
wyniku  niepokalanego  poczęcia,  to  już  całkiem  inna  sprawa,  jak  najbardziej 
uzasadniona  z  psychologicznego  punktu  widzenia.  Do  dziś  chrześcijanie  wyznania 
katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to wierzyć, 
albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, że 
nie  da  się  dowieść  twierdzenia  przeciwnego  -  bo  i  jak?  Skąd  mamy  -  z  naukową 
ścisłością!  -  wiedzieć,  że  Jezus  czy,  powiedzmy,  żyjący  aktualnie  indyjski  prorok  Sai 
Baba |nie |zostali zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak 
samo. Wszyscy wielcy bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób. 
W końcu nie mogli być gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I tak na przykład 
babiloński  władca  Hammurabi  (1726-1686  przed  Chr.)  miał  się  narodzić  z  nasienia 
złożonego  w  łonie  jego  matki  przez  Boga  Słońca.  Hammurabi  został  później  wielkim 
prawodawcą.  To  on  jest  autorem  najstarszych  pisanych  reguł  współżycia  społecznego, 
tzw. Kodeksu Hammurabiego. Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową stelę z 
wyrytym na niej tekstem prawa wykopano na początku naszego stulecia  w Suzie. Dziś 
znajduje  się  ona  w  paryskim  Luwrze.  Kodeks  Hammurabiego  składa  się  z  282 
paragrafów,  które  król-prawodawca,  jak  sam  twierdzi,  otrzymał  od  boga  niebios. 
Zupełnie  jak  Mojżesz,  który  swoje  tablice  z  dziesięciorgiem  przykazań  otrzymał  na 
świętej  górze  bezpośrednio  z  rąk  Boga.  W  przedmowie  do  swego  zbioru  praw 
Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel powołał go i przeznaczył do 
tego, by "zaprowadził w kraju sprawiedliwość, zniszczył nikczemnych i złych i zapobiegł 
uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście ludzie oczekują powrotu swego 
prawodawcy.  Patrząc  wstecz,  możemy  jedynie  stwierdzić,  że  Hammurabi  dokonał 
czegoś  szczególnego  i  wyróżniał  się  w  masie  swoich  współczesnych  niezwykłymi 
działaniami.  Oczywiście,  możliwy  byłby  argument,  że  Hammurabiego  dopiero  |później 
wyniesiono do rangi |syna |bożego  -  gdyby nie to, że istnieje stela  z jego zbiorem praw, 
na  której  on  sam,  i  to  za  swego  życia,  zapewnia,  iż  to  bogowie  niebiescy  go  powołali. 
Najwyższy  prawodawca  jako  arcykłamca?  To  zupełnie  tak,  jakby  zarzucić  kłamstwo 
Mojżeszowi,  kiedy  ten  twierdzi,  że  tablice  z  dziesięciorgiem  przykazań  otrzymał  na 
świętej  górze  osobiście  od  Boga.  My,  ludzie  współcześni,  przemądrzali  i  zarozumiali, 
"wiemy" oczywiście, że nasienie, z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie 
może pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? 
Nikogo z nas przy tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod 

background image

 

57 

kątem  genetycznym.  Znamienne  dla  ludzkiej  logiki  jest  tylko  to,  że  z  taką  samą 
oczywistością, z jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi, 
takie same kontakty Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież 
co innego, prawda? Także asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam, 
w  którego  bibliotece  glinianych  tabliczek  odkryto  epos  o  Gilgameszu,  narodził  się  z 
dziewicy.  Był  synem  bogini  Isztar,  która  karmiła  go  piersią  w  dzieciństwie.  Isztar 
musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej 
cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, w dwóch skrywałeś twarz." Nie, nie 
mylą  się  Państwo:  |cztery  |piersi.  Niejeden  mógłby  pozazdrościć.  W  swoich  decyzjach 
król Assurbanipal powoływał się na "boskie wyroki" bogów, takich jak Bel, Marduk i 
Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość nauczyła się pisma. Na jednej 
z  pieczęci  cylindrycznych  przechowywanych  w  paryskim  Luwrze  przedstawiono  Nabu 
obok  Marduka.  Główna  świątynia  Nabu  znajdowała  się  w  mieście  Borsippa  i  nosiła 
nazwę  "Świątynia  Siedmiu  Przekazujących  polecenia  Nieba  i  Ziemi".  Dziwne.  Czy  to 
wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które musiały powoływać 
się  na  "boskie  nasienie",  by  w  ogóle  znaleźć  posłuch  u  kapłanów  i  ludu?  Moim 
osobistym  zdaniem  -  i  tak,  i  nie.  Na  pewno  nie  każdy  król  i  nie  każdy  twórca  religii 
powstał  za  sprawą  boskiego  nasienia  -  ale  byli  tacy  w  owej  nie  dającej  się  datować 
przeszłości,  którzy  mieli  przeświadczenie,  iż  przekazują  potomstwu  specjalny  kod 
genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i 
przez kapłanów wiedzy, kryjącej w sobie tradycję będącą echem dawnej rzeczywistości. 
Przypomnijmy  sobie:  także  dynastie  egipskich  władców  miały  swój  boski  początek. 
Dawni  dziejopisarze,  ci,  którzy  pracowali  dwa  i  więcej  tysięcy  lat  temu,  wszyscy  bez 
wyjątku  podają,  że  pierwsi  królowie  wyszli  z  rodu  bogów.  Dopiero  od  bogów  ludzie 
nauczyli się sztuki, astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język 
i  pismo  pochodziły  od  tych  uczynnych  niebiańskich  istot  (80  ):  "Oni  to  bowiem  jako 
pierwsi  podzielili  i  ułożyli  zrozumiały  dla  wszystkich  język  i  obdarzyli  nazwami  wiele 
rzeczy, dla których nie było dotychczas określeń." Nie można przecież ignorować faktu, 
że  podobne  historie  występują  także  w  innych  tekstach,  których  wieku  nie  da  się 
określić. Weźmy Henocha! Berossosa z opowieścią  o Oannesie! Naukę dżinistów! No i, 
oczywiście, także apokryfy Starego Testamentu! Tam również mowa jest o niebiańskich 
Nauczycielach, nawet jeśli określa się ich mianem "upadłych aniołów", i tam również, w 
kręgu  tradycyjnych  przekazów  żydowskich,  wręcz  roi  się  od  wybrańców,  którzy  nie  z 
ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii 
i  podchodzi  się  do  niego  z  dużą  niechęcią.  I  zaraz  zaczyna  się  łączyć  Ericha  von 
Dänikena z jakimiś idiotycznymi rasistami, zupełnie jakbym to ja był autorem pomysłu 
|o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie wzięło się to z mojego ogródka - 
koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla wielu narodów są księgami 
świętymi.  Na  przykład  Noe,  który  przeżył  potop,  wcale  nie  był  byle  kim.  Wprawdzie 
jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten wcale nie spłodził swego syna. 
Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze zwojów znad Morza Martwego (81 ). Jest 
tam  napisane,  że  pewnego  dnia  Lamech  powrócił  z  podróży  trwającej  dłużej  niż 
dziewięć  miesięcy.  Wszedłszy  do  namiotu,  zastał  tam  chłopczyka,  który  wyglądem  nie 
pasował  do  jego  rodziny.  Miał  inne  oczy,  inny  kolor  włosów  i  na  dodatek  inną  skórę. 
Wściekły  poszedł  Lamech  do  żony,  która  zaklinała  się  na  wszystkie  świętości,  że  nie 
odbyła stosunku płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z 
|Synów |Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej, 
ni  więcej,  tylko  Matuzalem.  Ten  również  nie  znał  odpowiedzi  i  udał  się  z  kolei  do 
swojego  ojca,  dziadka  Lamecha.  Gdyby  to  był  teleturniej,  wolno  byłoby  zgadywać  do 
trzech  razy,  kto  nim  był.  Otóż  właśnie  -  mój  przyjaciel  Henoch.  Henoch  mówi  swemu 

background image

 

58 

synowi Matuzalemowi, aby Lamech uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę, 
ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli nasienie do jej łona. A to dlatego, że ów kukułczy 
podrzutek ma zostać praojcem nowej ludzkości po potopie. Nakazał Lamechowi nadać 
chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod ten pokazuje, że już Henoch  - ten sam, który 
potem  odleciał  ognistym  rydwanem  do  nieba  -  był  poinformowany  o  nadciągającej 
katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych na ziemię "Strażników Nieba". A kto 
przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci sami kosmonauci. Tego rodzaju 
przykładami  chciałbym  podbudować  koncepcję,  która  w  podobnej  formie  zapisana 
została  we  wszystkich zakątkach  świata.  I  to  co  najmniej  tysiące  lat  temu!  Prawdziwy 
krzyż  pański  z  tymi  niezliczonymi  bożymi  synami,  których  tabuny  przewalają  się  po 
mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie wszędzie. Bogowie 
wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich dolinach, odgrodzeni 
od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej "Świętego z Góry" (82 ). 
Jednocześnie  bardzo  dokładnie  odróżniają  oni  trascendentalne  niebo  od  fizycznego 
firmamentu.  "Najstarszych  tybetańskich  królów  zwano  Niebiańskimi  Tronami.  Na 
polecenie  boga  zeszli  oni  na  Ziemię  i  po  okresie  panowania  powrócili  do  nieba,  nie 
zaznawszy  śmierci."  Dysponowali  niewyobrażalnym  orężem,  którym  dawali  nauczkę 
wrogom  lub  ich  niszczyli.  Wygląd  tej  miotającej  broni  po  dziś  dzień  zachował  się  w 
ludowej  tradycji.  Zalicza  się  do  niej  Klin  Grzmotu,  do  dziś  czczony  w  tybetańskich 
świątyniach. Musi się za tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe 
Kliny  Grzmotu  są  realnymi  przedmiotami,  chociaż  nie  potrafmy  sobie  wyobrazić  ich 
działania.  Legenda  o  wielkim  tybetańskim  królu  Gesarze  powiada,  że  został  przyjęty 
przez  "Niebiańską  Światłość".  Zaprowadziwszy  w  kraju  porządek,  oddalił  się  do  swej 
niebiańskiej ojczyzny, oczywiście obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był 
za jednego z niebiańskich władców, tak samo jak pierwsi mityczni  cesarze chińscy czy 
boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli 
za  właściwych  stworzycieli  człowieka.  Przed  ich  przybyciem  ludzie  żyli  jeszcze  jak 
zwierzęta.  W  genealogii  królów  Tybetu,  tzw.  Gyelrap,  wymienia  się  27  władców. 
Siedmiu  z  nich  zeszło  po  drabinie  z  firmamentu  niebieskiego.  Najstarsze  pisma  także 
sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o niemożliwym do 
wymówienia  imieniu  Padmasambhava  (inaczej:  U-Rgyan  Pad-Ma)  przyniósł  ze  sobą  z 
nieba  niezrozumiałe  pisma.  Przed  jego  odejściem  uczniowie  zdeponowali  owe  pisma  w 
jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" (83 ). 
Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że 
po  prostu  zabrał  go  statek  kosmiczny,  ale  "pośród  chmur  ukazał  się  rumak  ze  złota  i 
srebra".  Wszyscy  mogli  zobaczyć  na  własne  oczy,  jak  Wielki  Nauczyciel  znika  w 
chmurach  na  swoim  metalowym  wierzchowcu.  Kłania  się  kolega  Henoch  ze  swoimi 
rumakami i wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte 
księgi  Tybetu  operują  |niemożliwymi  |liczbami.  Wymienia  się  w  nich  na  przykład 
czterech  wielkich  królów  nieba,  a  długość  życia  każdego  z  tych  królów  wynosi  całe 
dziewięć  milionów  ziemskich  lat.  W  różnych  rejonach  nieba  są  różne  miejsca 
mieszkalne,  do  których  dostać  można  się  po  długiej  podróży  przez  Kosmos. 
Poszczególne  lata  boskie  przelicza  się  na  ziemskie  -  człowiek  czuje  się,  jakby  miał  do 
czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w czasie: Einstein żył 
w  naszym  stuleciu,  tybetańskie  zaś  księgi  |Kandżur  i  |Tandżur  liczą  tysiące  lat  (84  ). 
Występowanie powyższych koncepcji nie ogranicza się do rejonu geograficznego, który 
dziś  określamy  mianem  Bliskiego  i  Dalekiego  Wschodu.  W  Ameryce  Indianie  myśleli 
podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. Działał on na 
Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, myślistwa, 
budowania  chat,  wyrabiania  broni,  medycyny,  chemii,  no  i,  oczywiście,  także 

background image

 

59 

astronomii.  Zanim  zakończył  swoją  ziemską  działalność  i  odleciał  do  gwiazd,  obiecał 
powrócić  w  dalekiej  przyszłości  (85  ).  Miejmy  nadzieję!  Na  temat  boga  Majów, 
Kukulcana, wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko 
jedno: "Lud jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, 
że  powróci.  I  tak  właśnie  okruchy  z  religii  poszczególnych  ludów  pasują  do  siebie  jak 
fragmenty  łamigłówki  z  klasycznego  kryminału.  Nazwiska  są  inne,  treść  podobna.  Nie 
trzeba  być  Sherlockiem  Holmesem,  żeby  poskładać  je  w  całość.  W  moim  osobistym 
przekonaniu próby wmówienia nam, że różne ludy w różnych miejscach naszego globu 
przejęły swoje czekanie na powrót boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej 
żałosne.  Panie  Boże,  ratuj!  Co  w  końcu  było  najpierw?  Księgi  chrześcijańskie  czy  te 
inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de Cervantes, 1547-1616 ). Można dowolnie 
skakać  po  globusie,  grzebać  w  przeszłości  i  wertować  religijne  teksty,  a  i  tak  zawsze  i 
wszędzie  odnajdziemy  ideę  powrotu.  W  Chinach  Konfucjusz  ma  być  tym,  który 
przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między niebem a ziemią" (88 ), u 
aborygenów zaś w dalekiej Australii "pradawni niebiańscy bohaterowie" (89 ) nazywają 
się  "Ngumyari"  i  "Wandina".  Tubylcy  z  utęsknieniem  czekają  na  ich  powrót.  Teraz 
brakuje  w  zasadzie  tylko  teologa  lub  psychologa,  który  wmówi  nam,  że  Chińczycy 
przejęli  swoje  koncepcje  od  pierwotnych  mieszkańców  Australii  -  lub  na  odwrót.  No 
właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała 
umysły  preinkaskich  kapłanów.  Wedle  ich  przekazów,  Ziemię  odwiedził  niejaki 
Wirakocza  z  trzema  braćmi.  Uczyli  oni  Indian,  zakładali  osiedla  i  na  koniec  swej 
ziemskiej kariery powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90 
).  No  bo  jakżeby  inaczej?  Ich  potomkowie  -  władcy  Inków  -  nazywali  siebie  "Synami 
Słońca".  Pierwsi  chrześcijańscy  zdobywcy,  czy  to  Pizarro  w  Peru,  czy  Cortez  w 
Meksyku,  na  początku  witani  byli  z  zachwytem  jako  "powracający  bogowie".  Nie,  to 
wykluczone,  by  Indianie  dowiedzieli  się  tego  od  chrześcijańskich  mnichów,  wierzenia 
były  już  wcześniej.  Bogowie  z  biletem  powrotnym  działali  na  całym  globie,  powiązane 
zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem w tym rozdziale, w najlepszym wypadku są 
co  najwyżej  wierzchołkiem  góry  lodowej.  W  poprzednich  książkach  przytaczałem 
tradycje  Indian  Hopi  i  brazylijskich  Kayapó,  sprawę  japońskich  figurek  |dogu,  treść 
świętej  japońskiej  księgi  |Nihongi,  legendy  Eskimosów  i  plemienia  Dogonów  z  Mali. 
Wszystkie  te  ludy  znają  niebiańskich  Nauczycieli  i  wszystkie  czekają  na  ich  powrót. 
Majowie wyrazili to najzwięźlej, co można przeczytać w Księdze Kapłanów Jaguara (91 
):  "Zstąpili  z  drogi  gwiazd  [...].  Mówili  magicznym  językiem  gwiazd  nieba  [...].  Ich 
znakiem  jest  nasza  pewność,  że  przybyli  z  nieba  [...].  A  kiedy  znów  zstąpią,  trzynastu 
bogów i dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma przybyć? 
Oczekiwanie  ponownego  przybycia  jakichś  bogów  było  i  pozostanie  niepodważalnym 
faktem.  Sporne  pozostają  tylko  kwestie,  |kto  tak  naprawdę  ma  przybyć  i  |kiedy. 
Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego  - po prostu inne 
imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony". Pochodzi 
od  hebrajskiego  masziah  (gr.  christos),  którym  określano  namaszczonego  króla.  W 
kręgu religii żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on 
także  ma  przybyć  z  chmur.  Zwyczajny  człowiek,  który  zdobywa  później  władzę 
królewską,  nie  może  zostać  Mesjaszem,  ponieważ  już  samo  słowo  "człowiek"  zupełnie 
nie  nadaje  się  do  wyjaśnienia  terminu  "Mesjasz".  Słynny  profesor  Hugo  Gressmann 
napisał  w  swej  analizie  (92  ):  "I  jedno,  i  drugie  jest  raczej  wykluczone,  albowiem 
Mesjasz  wydaje  się  być  istotą  niebiańską.  Ponadto  przypisuje  mu  się  preegzystencję." 
Czyli  że  istniał  już  wtedy,  kiedy  nie  było  jeszcze  ludzi.  A  oto  wspólne  elementy 
wszystkich wyobrażeń Mesjasza: `ts * dysponuje wielką potęgą, * zaprowadzi nowy ład, 
*  jest  ucieleśnieniem  sprawiedliwości  *  jest  zainspirowany,  powołany  i  wykreowany 

background image

 

60 

przez  Boga.  `tn  W  zależności  od  religii  Mesjasz  jest:  `ts  *  synem  człowieczym, 
spłodzonym przez niebo (nasienie, embrion, karma niebian); mógł już raz przebywać na 
Ziemi,  zostać  "wzięty  do  nieba"  i  powrócić,  *  istotą  pozaziemską,  jedną  lub  wieloma; 
podobnymi  bogom  istotami,  które  już  wcześniej  przebywały  na  Ziemi.  `tn  W 
wyobrażeniu  chrześcijańskim  (Ewangelie  i  Apokalipsa  św.  Jana),  ale  też  żydowskim 
(Henoch  i  apokryfy)  oraz  w  muzułmańskim  Koranie  ponowne  przybycie  Mesjasza 
związane  jest  z  Sądem  Ostatecznym.  Na  niebie  pojawi  się  jakaś  |potęga,  której 
towarzyszą  wielkie  liczebnie  |hufce  |niebieskie.  Parsowie  nazywają  tę  potęgę 
"Pogromcami  Wszechświata¬)¦;  Sumerowie  mówią  o  bogu  "Anu",  który  powróci  z 
gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy tu, na dole, przywrócą 
dawny  porządek;  Majowie  wspominają  o  "trzynastu  bogach",  którzy  także  powrócą  i 
"uporządkują  znowu,  co  niegdyś  stworzyli".  Z  pojawieniem  się  tej  potęgi  wiążą  się 
zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra świecąca 
ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i znajdą 
się  na  skraju  wytrzymałości  nerwowej.  Na  Ziemi  nastąpią  niespotykane  klęski 
żywiołowe.  Będzie  dygotała  i  kołysała  się,  wody  mórz  "wpłyną  w  siebie",  zaczną 
wybuchać wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I 
co  tak  dokładnie  będzie  osądzone?  Wierzący  i  niewierzący.  Czym  jest  wiara?  W  |co 
ludzie  powinni  wierzyć?  W  to,  co  przed  tysiącami  lat  przeżyli  ich  przodkowie  i 
zawierzyli swoim księgom, czy też w to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w 
swej zarozumiałej próżności? Każda ze współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do 
|swoich  świętych ksiąg. Jest to niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A 
więc, co logiczne, nie wszystkie te religie  mogą mieć rację.  Któreś z nich  muszą być w 
błędzie. A co by było, gdyby tak |wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest 
znacznie  starsza  od  Koranu,  starsza  od  Nowego  Testamentu,  starsza  od  buddyzmu,  a 
także  od  biblijnych  proroków  z  okresu  po  potopie.  Obietnica  powrotu  plącze  się  po 
ludzkich  umysłach  już  od  czasu  patriarchów  sprzed  potopu,  od  czasu  dżinistycznych 
epok  i  "prakrólów"  najróżniejszych  ludów.  Gdzie  to  się  zaczęło?  I  raz  jeszcze:  W  |co 
ludzie  mają  wierzyć?  |Kogo  mają  oczekiwać?  |Kogo  mają  się  lękać?  |Kto  powróci  "z 
wielką  mocą  i  chwałą¬)¦?  Z  "niebiańskimi  zastępami",  przy  akompaniamencie 
straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być te skamieniałe ludzkie masy, które mimo 
takiej  demonstracji  siły  "nadal  nie  wierzą¬)¦?  Filozofia  paleo-SETI  potrafi 
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje 
wiele  kwestii  szczegółowych  i  potwierdza  prawdziwość  niejednego  tekstu.  W 
przeciwieństwie  do  religii  filozofia  paleo-SETI  w  najmniejszym  nawet  stopniu  nie 
wymaga  wiary.  Jej  koncepcje  można  weryfikować  i  odrzucać,  weryfikować  i 
przyjmować  jako  poprawne.  A  mimo  to  filozofia  ta  i  tak  przewyższa  czymś  wszelkie 
religijne  idee  powrotu  Mesjasza:  daje  się  racjonalnie  uzasadnić.  Good  bye,  tatusiu! 
Obcy  kosmonauci,  którzy  tysiące  lat  temu  przebywali  na  Ziemi,  nadając  ludzkości 
genetyczne  przyśpieszenie,  ci  sami  kosmonauci,  którzy  przewijają  się  przez  starożytną 
literaturę  pod  postaciami  |bogów,  |aniołów,  |upadłych  |aniołów  i  innych,  w  którymś 
momencie  wypowiedzieli  słowa  pożegnania  i  odlecieli.  |Wraz  |z  |nimi  odlecieli  ponadto 
pojedynczy  uprzywilejowani  ludzie.  Oni  także  wypowiedzieli  słowa pożegnania.  Co  się 
mówi  tym,  którzy  pozostają?  Tym,  którzy  właściwie  również  chętnie  udaliby  się  w 
wielką  podróż?  Poniżej  wyimaginowany  dialog  pożegnalny  między  Henochem  a  jego 
synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie 
ze  sobą  zabrać.  Matuzalem:  Ojcze,  czy  jeszcze  cię  zobaczymy?  Henoch:  Nie.  A 
przynajmniej  nie  twoje  pokolenie.  Oni  powiedzieli  mi,  że  przez  czas  ich  nieobecności 
upłyną na Ziemi tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy 
przeznaczeni  śmierci?  Henoch:  Jesteśmy.  Ale  we  Wszechświecie  panują  inne  prawa 

background image

 

61 

czasu. Kiedy Strażnicy powrócą tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. 
Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? 
Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę 
linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste 
słońce  Strażników.  Tam  jest  inna  Ziemia,  piękniejsza  od  naszej.  Tam  się  udaję. 
Matuzalem:  Ojcze,  zostałeś  wybrany,  aby  jako  żywy  człowiek  cieleśnie  iść  do  nieba. 
Zazdroszczę  ci.  Henoch:  Nie  jest  tak,  mój  synu:  Ja  nie  idę  do  nieba.  Niebo,  tak 
wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do nieba 
dopiero  po  śmierci.  Ja  natomiast  lecę  w  Kosmos.  Matuzalem:  Nie  dostrzegam  różnicy 
między  niebem  a  "Kosmosem",  jak  ty  to  nazywasz.  Spójrz  na  cudowną  wspaniałość 
gwiazd.  Tam  w  górze  panuje  spokój  i  piękno.  Strażnicy  poruszają  się  po  niebie  na 
ognistych  barkach.  Ich  potęga  jest  niezmierzona.  W  naszych  oczach  są  nieśmiertelni. 
Musi tam być jak w niebie, nawet jeśli ty nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się 
pora pożegnania, mój synu Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać 
mojej  mowy pożegnalnej. Strażnicy ostrzegli  mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do 
miejsca, gdzie opuści się ognisty rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, 
mój  synu  Matuzalemie,  wyjaśniłem  ci  wszystko  i  przekazałem  wszystkie  księgi. 
Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ je bezustannie przepisywać i zważaj, 
by  nie  zmieniono  ani  słowa.  Nawet  jeśli  ty,  twoi  synowie  i  wnukowie  nie  pojmiecie  ich 
treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. 
Strażnicy  polecili  mi,  aby  nie  trzymać  tych  ksiąg  w  tajemnicy.  Dlatego  przekaż  je 
następnym  pokoleniom  świata.  Nawet  gdyby  podobna  rozmowa  rzeczywiście  miała 
miejsce,  i  nawet  gdyby  Henoch  osobiście  oświadczył  tysiącom  ludzi,  którzy  się  zebrali, 
by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to następne pokolenia nie 
umiałyby  tego  zrozumieć.  Skoro  ktoś  potrafił  ulecieć  w  górę,  wmieszać  się  między 
cudownie  świecące  gwiazdy  i  znaleźć  tam  ojczyznę,  to  |musiał  "pójść  do  nieba". 
Przybysze  niedwuznacznie  dali  ludziom  do  zrozumienia,  że  |nie  |są  bogami  ("Nie 
uczynisz  żadnego  posągu  Boga  swego!").  I  tak  nie  pomogło.  Następne  pokolenia,  ci, 
którzy już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla 
nich nie miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły 
jakieś istoty "z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko 
|bogowie lub wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na 
Ziemię  i  pouczały  ludzi.  I  już  w  żądnych  interpretacji  umysłach  ludzi  narodziły  się 
anioły.  Ludzie  zawsze  szukają  sensu  -  nawet  jeśli  powstaje  przy  tym  bezsens.  Już 
wkrótce  od  reszty  oddzielili  się  bardziej  myślący  ludzie.  Nazywano  ich  "mędrcami". 
Zupełnie  jak  w  przykładzie  z  Kamieniem  Świętego  Berlitza,  mędrcy  z  pokolenia  na 
pokolenie zmieniali odpisy tekstów, dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy 
mędrcy czytali opowieści o czymś, co błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i 
mimo wszystko  potrafiło latać. Oczywiste, że mogło  chodzić tylko o konia. Latającego. 
Czytali  opowieści  o  istotach,  które  opuściły  się  z  nieba  i  robili  z  nich  anioły.  Wkrótce 
zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach aniołów. Raz były dobre, raz 
złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego tronu, i jeszcze inne, które 
wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i oddawały się uciechom seksualnym. Aby 
niezrozumiałe  uczynić  zrozumiałym,  nazwano  te  istoty  "złymi"  lub  "upadłymi 
aniołami".  Nadano  im  nazwy,  takie  jak  "uwodziciele"  albo  "synowie  boga".  Teksty 
praojców  mówiły  także  o  tym,  że  niektórzy  wybrani  ludzie  odlatywali  z  aniołami  do 
Najwyższego.  I  tak  powstało  |wniebowzięcie.  Jeśli  pojawił  się  opis  wyglądu  statku 
kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o 
siedzibę aniołów i tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces 
reinterpretacji,  zestawiając  ze  sobą  dwa  teksty:  Hipotetyczny  oryginał:  "Opiszę  teraz 

background image

 

62 

moje  przeżycie:  Najpierw  widziałem  chmury,  a  potem,  kiedy  wznieśliśmy  się  jeszcze 
wyżej,  zauważyłem  coraz  delikatniejszą  mgiełkę.  I  nagle  pojawiły  się  gwiazdy,  lecz 
wokół nas coś błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że musieli mnie podnieść 
z fotela. Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących 
kamieni.  W  dodatku  zauważyłem  czerwonawe  światełka  przemykające  po  tej  ścianie. 
Potem wszedłem do gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na 
zewnątrz,  tylko  podłoga  była  z  płytek,  spod  których  wydobywał  się  słaby  blask. 
Najpiękniejsza jednak była powała. Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem 
rozgwieżdżone niebo, a na nim Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i 
odbijali,  i  wykonywali  najrozmaitsze  prace.  Raz  jeszcze  musieliśmy  się  przesiąść  do 
większego  gwiezdnego  statku.  We  wnętrzu  wszystkie  drzwi  stały  otworem,  ale  przed 
każdymi  dostrzegłem  niezliczone  światełka.  Strażnicy  wyjaśnili,  że  to  czujniki  i  osłony 
drzwi.  Centralna  sterownia  okazała  się  olbrzymia  i  nie  do  opisania.  Pośrodku  na 
podeście  stał  fotel,  a  wokół  niego  matowo  świecące,  duże  szkło.  Rozpoznałem  na  nim 
błyszczące  słońce  i  strażników  pracujących  na  zewnątrz  statku.  Na  fotelu  siedział 
Dowódca,  okryty  śnieżnobiałą  szatą.  Padłem  przed  nim  na  twarz,  lecz  on  podszedł  do 
mnie,  wypowiedział  słowa  pozdrowienia i  rzekł:  "A więc  to  ty  jesteś  tym  człowiekiem, 
który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi Henocha 
(14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie: Oto zaprosiły mnie w widzeniu 
chmury,  i  mgła  uniosła  mnie  w  górę,  bieg  gwiazd  i  błyskawice  podnosiły  i  popychały 
mnie,  i  wichry  dały  mi  skrzydła  w  widzeniu  i  unosiły  mnie  w  górę.  Zaniosły  mnie  do 
nieba.  Wstąpiłem,  aż  zbliżyłem  się  do  muru,  który  zbudowany  był  z  kryształów  i 
otoczony  językami  płomieni;  i  zaczął  napawać  mnie  lękiem.  Wstąpiłem  w  języki 
płomieni  i  zbliżyłem  się  do  wielkiego  domu,  zbudowanego  z  kryształu.  Ściany  owego 
domu były takie same jak wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. 
Jego powała była jako drogi gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był 
inny dom, większy od poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i 
zbudowany  był  z  języków  płomieni.  Odznaczał  się  on  pod  każdym  względem 
wspaniałością,  przepychem  i  wielkością,  tak  że  nie  potrafię  opisać  wam  jego 
wspaniałości  i  wielkości.  [...]  dostrzegłem  wysoki  tron.  A  wyglądał  jak  obręcz;  wokół 
niego było coś podobnego do świecącego słońca i co miało wygląd cherubów [...]. Siedział 
na  nim  wielki  dostojnik;  jego  szata  błyszczała  bardziej  niźli  słońce  i  była  bielsza  niźli 
sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje oblicze się zmieniło 
[...].  Podszedł  do  mnie,  wypowiedział  słowa  pozdrowienia  i  rzekł:  "Tyś  jest  syn 
człowieczy,  który  narodził  się  dla  sprawiedliwości.""  Egzegeza  naŃ  przestrzeni  czasu 
Cóż  za  tragedia,  kiedy  kosmonauci  stają  się  "aniołami"  i  "cherubami",  oficerowie 
"archaniołami",  dowódca  zaś  |Najwyższym  czy  jeszcze  gorzej:  |Bogiem!  Cóż  za  chaos, 
gdy zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy 
robi  się  "nieopisana wspaniałość¬)¦!  Jasne,  że  fotel  dowódcy  musiał  się  stać  "wysokim 
tronem,  sam  dowódca  zaś  "wielkim  dostojnikiem".  Wręcz  kojący  wydaje  się  w  tej 
sytuacji  fakt,  że  w  cytowanym  fragmencie  nie  występuje  sam  "Pan  Bóg".  Byłoby  to 
zresztą  co  najmniej  niestosowne,  bo  przecież  Henoch  pisze:  "Podszedł  do  mnie, 
wypowiedział  słowa  pozdrowienia."  Obraz  Boga,  który  wita  swego  ziemskiego  gościa, 
podając mu prawicę, to widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No 
więc poprzestano na "wielkim dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego 
rodzaju  porównanie  tekstów  jest  niedopuszczalne  -  mówi  się,  że  trzeba  to  widzieć 
inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie "trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, 
jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy zapominać, że jądro ich treści powtarza się w 
tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha 
znali  ogromne  odległości  międzygwiezdne.  Wiedzieli  przecież,  że  podróż  do  domu  i  z 

background image

 

63 

powrotem  do  naszego  Układu  Słonecznego  pochłonie  kilka  tysięcy  lat.  W  jaki  sposób 
mieli  to  uzmysłowić  ludziom?  Pewnie  pokazali  rozgwieżdżone  niebo  i  powiedzieli: 
"Teraz  odchodzimy  -  ale  wrócimy  tu.  Zapiszcie  to  w  swoich  księgach,  przekażcie  to 
swoim  potomkom,  niech  wszystkie  pokolenia  o  tym  pamiętają:  Wrócimy!"  A  kiedy 
ludzie  zaczęli  się  dopytywać,  |kiedy  to  obcy  pojawią  się  ponownie,  czy  po  upływie 
miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili zapewne odpowiedzi. Po 
prostu  sami  dokładnie  nie  wiedzieli.  "Przybędziemy  ponownie  -  kiedyś!  Cały  czas 
bądźcie  na  to  przygotowani  i  trzymajcie  się  przykazań,  abyśmy  nie  musieli  ponownie 
niszczyć  rodzaju  ludzkiego."  A  kiedy  ludzie  pytali,  po  czym  poznają  moment  ich 
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie 
to wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy. 
Dla ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. 
Ludzie,  którzy  są  na  to  przygotowani  i  oczekują  nas,  ci,  którzy  rozumieją  znaki  na 
niebie,  będą  się  cieszyć.  Będą  tańczyć  i  wydawać  okrzyki  radości,  i  będą  przepełnieni 
szczęściem,  ponieważ  przyniesiemy  im  nowy  ład.  Inni  jednak,  którzy  deformowali  i 
fałszowali  teksty,  ci,  którzy  zmuszali  swoich  bliźnich,  by  im  wierzyli,  ci  wpadną  w 
panikę.  Będą  czuli  strach  przed  nami  i  swoimi  własnymi  zwolennikami.  Ukryją  się  i 
zaczną  wzywać  fałszywych  bogów.  Będzie  to  daremne,  albowiem  bogów  nie  ma."  Ale, 
oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją 
się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o pozostawienie swoich śladów w wielu 
miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych częściach globu sporządziły zapisy tych 
wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi nadejść taki moment, że ludzkość zacznie 
wymieniać  informacje  w  skali  globalnej.  Najpóźniej  wtedy  ujawnić  się  musi  wspólne 
jądro  wszystkich  tych  różnorodnych  przekazów.  Ludzie  będą  musieli  zacząć 
porównywać.  Dwa  dodać  dwa  po  prostu  zawsze  jest  cztery.  Na  tej  właśnie  zasadzie 
myślenie w duchu filozofii paleo-SETI wprowadza przewartościowanie wartości. Ma to 
swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i  niewierzący. Każda z 
tych  grup  została  inaczej  wychowana,  lecz  w  jednym  punkcie  wszyscy  przedstawiciele 
obydwu grup są zgodni: jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Jak 
doszło  do  tego  milczącego  sprzysiężenia  dwóch  tak  bardzo  odmiennych  od  siebie  grup 
jak wierzący i  niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że  Pan Bóg stworzył  Ziemię w 
ciągu (symbolicznych)  sześciu dni  (siódmego  odpoczywał). Kiedy  już stworzył  rośliny i 
zwierzęta,  jako  ukoronowanie  swego  dzieła  stworzył  człowieka.  A  zatem  jesteśmy 
koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku trwającego 
miliony  lat  procesu  z  aminokwasów  powstały  komórki,  proste  formy  żywe,  następnie 
formy  bardziej  złożone  i  wreszcie  -  jako  szczytowa  forma  -  |Homo  |sapiens.  Jesteśmy 
szczytową formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach jesteśmy najwięksi. Jedyni 
w  swoim  rodzaju  i  nie  do  pobicia  w  całym  Wszechświecie.  Superosobniki  stanowiące 
koronę  stworzenia  i  szczytową  formę  ewolucji.  Istoty  pozaziemskie  nie  są  tu  nikomu 
potrzebne,  nawet  jeśli  opisami  ich  działań  ociekają  wszystkie  istniejące  święte  księgi. 
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe 
grona  najrozmaitszych  statków  kosmicznych:  wielopiętrowe,  płaskie,  świecące  złotym 
blaskiem i błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak 
nakładające się na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze 
oceany.  Ludzkość  jest  przerażona,  zaszokowana,  zalękniona.  Na  |coś  |takiego  nie  była 
przygotowana.  Ani  wierzący,  ani  niewierzący.  A  właściwie  dlaczego?  Chrześcijanie 
pognają  do  swoich  kościołów  i  będą  pytać  księży:  "Czy  to  Sąd  Ostateczny?" 
Muzułmanie  będą  wznosić  modły  do  Allaha  i  żarliwie  wierzyć,  że  to  wraca  Mahdi: 
nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi 
z  kolei  zapełnią  synagogi,  będą  zasypywać  pytaniami  swych  rabinów,  cała  Jerozolima 

background image

 

64 

będzie jednym wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się 
z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i 
wytoczą swoje czujniki  i  teleskopy, aby w którymś  momencie ugiąć  się przed faktami: 
statki  kosmiczne  istot  pozaziemskich  zajęły  pozycje  wokół  Ziemi.  Wierzący  będą 
wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który powrócił, że to, co 
rozgrywa  się  nad  chmurami,  jest  jedynie  przygrywką,  że  to  jedynie  zapowiadane 
niebiańskie  hufce,  i  że  już  wkrótce  pojawi  się  Najwyższy  Sędzia  i  wynagrodzi  im  ich 
wiarę!  A  ponieważ  |wszyscy  wierzący  |wszystkich  religii  oczekują  każdy  |swojego 
Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i 
każde  słowo  wykładają  na  swoją  korzyść,  zatracając  widzenie  rzeczywistości.  Oni  |nie 
|chcą  sobie  uświadomić,  co  tak  naprawdę  rozgrywa  się  na  firmamencie,  a  nawet  |nie 
|mogą.  I  nagle,  nawet  nie  wiedząc  kiedy,  stają  się  niewierzącymi.  Okazują  się  zbyt 
zakamieniali,  aby  poradzić  sobie  z  nowymi  (a  przecież  zarazem  starymi  jak  świat!) 
faktami.  Nie  potrafią  ich  przetrawić,  są  niezdolni  do  prowadzenia  zgodnej  z  duchem 
czasu  globalnej  polityki,  nie  mówiąc  już  o  tym,  by  byli  dojrzali  do  przyjęcia  nowej, 
uniwersalnej  religii.  I  tak  wierzący  w  religię  stają  się  niewierzącymi  w  realia.  Nie 
potrafią  już  cieszyć  się  życiem,  zbyt  głęboka  jest  ich  frustracja.  A  w  istotach 
pozaziemskich  -  bo  przecież  w  końcu  jednak  będą  musieli  uznać  ten  fakt  -  widzą  w 
najlepszym  razie  uosobienie  Szatana  czy  Lucyfera,  który  tylko  dlatego  pojawił  się  nad 
chmurami,  aby  zachwiać  podstawami  ich  wiary,  aby  poddać  ich  próbie.  Umrą 
zgorzkniali  i  zdezorientowani,  ponieważ  nic  nie  zrozumieli.  Z  kolei  dla  wierzących  w 
realia, czyli dla  tych, którzy doskonale godzą się z nowymi  faktami  i  w zasadzie wcale 
nie  muszą  już  wierzyć,  ponieważ  teraz  już  wiedzą,  zaczynają  się  wspaniałe  czasy. 
Dotychczas  ludzkość  czerpała  wiedzę  jednokierunkową  drogą  wiodącą  z  przeszłości. 
Uczono  się  z  historii,  z  doświadczeń  ojców,  z  książek  i  komputerów.  Lecz  wszystko  to 
pochodziło  z  przeszłości.  Teraz  dochodzi  do  tego  wiedza  z  przyszłości:  wiedza  istot 
pozaziemskich.  One  mają  nasze  problemy  za  sobą.  Nasza  przyszłość  jest  dla  nich 
przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej skarbnicy. Jak rozwiązaliście 
problem  zanieczyszczenia  środowiska?  Jak  zapobiegliście  groźbie  eksplozji 
demograficznej? Jaka religia panuje we Wszechświecie i jak powstała? Jak napędzacie 
swoje statki kosmiczne i jak działa międzygwiezdne radio? Jak powstrzymać raka i jak 
przedłużyć  życie?  Jaki  system  polityczny  jest  najsprawiedliwszy  i  jak  karzecie  swoich 
przestępców? W ten sposób opuszczamy jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na 
ośmiopasmową  autostradę.  Kiedy  Wszechświat  otworzy  przed  nami  swoje  wrota, 
rozpocznie  się  prawdziwie  |niebiańska  epoka.  Ale,  jak  mówię,  tylko  dla  wierzących, 
przepraszam,  dla  tych,  którzy  potrafią  pogodzić  się  z  realiami.  Przewartościowanie 
wartości  -  nowa  filozofia  idei  ponownego  przybycia  -  już  rysuje  się  na  horyzoncie. 
Religie będą się buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale 
za nic nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten 
stan  oczekiwania,  że  to  one  właśnie  bezustannie  majstrowały  i  dłubały  przy  osobie 
Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć  - aż wreszcie nadawał się do 
ustawienia  w  szklanej  gablocie.  Wszystkie  inne  szklane  gabloty  zostały  strzaskane. 
Religia przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii leżało uznawanie własnej nauki 
za jedynie prawdziwą i sprzedawanie jej jako mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy 
nie brałem udziału w tym festiwalu zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi 
przysłowie?  "Wielkie  rzeczy  pomału...  zaczynają  wychodzić  nosem¬)¦!  W  scenariuszu 
ponownego  przybycia  istot  pozaziemskich  byłoby  nawet  miejsce  dla  starożytnych 
proroków. Tych oczekiwanych przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet 
buddystów  z  ich  super-Buddą.  Co  to  miałoby  znaczyć?  Co  może  przyjść  istotom 
pozaziemskim z tego, że podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele 

background image

 

65 

wiemy o rzeczywistej potędze i genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów. 
W  każdym  razie  na  pewno  wyprzedzają  nas  o  całe  tysiąclecia,  bo  inaczej  nie  mogliby 
(oni lub ich przodkowie) odwiedzić nas w zamierzchłych czasach. Współczesna historia 
nauki  i  techniki  uczy,  że  wszystko  staje  się  coraz  bardziej  doskonałe,  coraz  mniejsze  i 
bardziej  skuteczne.  Dowodzi  tego  technika  komputerowa  z  jej  coraz  bardziej 
miniaturowymi procesorami, miliardami bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i coraz 
większymi  mocami  obliczeniowymi.  Dla  porównania:  w  połowie  lat  osiemdziesiątych 
najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość przetwarzania danych wynoszącą kilka 
megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per Second;  megaFLOPS = 1 milion 
FLOPS).  Wielkie  komputery,  takie  jak  Cray-2,  osiągały  na  początku  lat 
dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard FLOPS). 
W  rok  później  osiągnięto  szybkość  10  gigaFLOPS,  a  dzisiaj,  kiedy  piszę  te  słowa,  w 
literaturze  fachowej  mówi  się  już  o  komputerze  C-5,  pracującym  z  szybkością  100 
gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1 
bilion  FLOPS)  i  prowadzi  się  całkiem  poważne  rozważania  nad  komputerami  o 
szybkości 10 teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć 
lat  w  procesie  rozwoju?  Zaledwie  drobna  kropka  na  linii  dziejów.  Co  będą  umiały 
komputery za 50 lat? Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie 
można  z  nimi  rozmawiać.  Będą  błyskawicznie  i  bezbłędnie  tłumaczyć  z  dowolnego 
języka  świata  na  inny  język.  Będą  komputery  sądowe,  które  wydadzą  wyrok  szybciej, 
lepiej,  bardziej  prawidłowo  i  sprawiedliwiej  niż  ludzie.  Komputery  będą  budować 
komputery,  a  telewizor  w  pokoju  ustąpi  miejsca  trójwymiarowemu  obrazowi 
holograficznemu.  Z  kolei  genetycy  osiągnęli  postępy,  o  jakich  biologowie  starej  szkoły 
nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić 
wszystkie  choroby  dziedziczne  u  noworodków,  dzieci  w  łonie  matki  czy  wręcz  przed 
zapłodnieniem.  Będą  mogli  -  jeśli  prawo  i  etyka  dopuszczą  do  tego  rodzaju  badań  - 
konstruować  ludzi  o  ściśle  określonych  właściwościach,  prawdziwe  dzieła  sztuki 
tworzone  według  genetycznych  projektów.  Nazywa  się  to  "zabawą  w  Boga", 
zapominając  przy  tym  jednak  o  dwóch  rzeczach:  Bóg  (a  raczej  bogowie)  Starego 
Testamentu  stworzył  człowieka  "na  swój  obraz  i  podobieństwo".  A  więc 
|zaprogramował  go  takim,  jakim  chciał  go  mieć,  a  wszystko  wskazuje  na  to,  że  potem 
zrobił to samo z jeszcze paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że 
taki bóg nie może mieć nic wspólnego z Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy 
zaś,  którzy  "bawią  się  w  Boga",  są  równie  mało  tożsami  ze  Stworzeniem  i  duchem 
Wszechświata,  co  bogowie  z  mitologii.  Dla  małpy  komputer  może  być  czymś  niemal 
boskim  -  a  przecież  wcale  tak  naprawdę  nie  jest.  Czymże  zatem  jest  prognoza 
przyszłości  w  perspektywie  lat  pięćdziesięciu  wobec  rozwoju  naukowo-technicznego 
trwającego tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości mówią o 
ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te istoty 
pozaziemskie  są  dzisiaj,  skoro  już  wówczas  potrafiły  "wdrukować"  zarodkowi  przed 
narodzinami  określone  właściwości?  Może  umieją  podłączać  się  bezpośrednio  do 
mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz materiał genetyczny, że po 
tylu a tylu pokoleniach uwolni on prastare informacje, udostępni je mózgowi? Może od 
niepamiętnych  czasów  drzemią  w  nas  informacje,  które  obudzą  do  życia  dopiero 
konkretne  bodźce  przenikające  do  świadomości?  Jak  by  to  mogło  wyglądać?  Każdy 
współczesny  genetyk  wie  o  istnieniu  tzw.  odpadków  genetycznych  (junk).  Rozumiemy 
przez  to  bezsensowne  i  bezużyteczne  odcinki  DNA  (kwasu  dezoksyrybonukleinowego). 
Wydają się bezsensowne dlatego, ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca. 
Normalnie łańcuchy DNA zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których 
pasują końcówki odpowiedniej pary.  Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w 

background image

 

66 

Bernie,  jako  doskonałe  porównanie  proponuje  klocki  lego.  Człowiek  ma  w  zasobach 
swego  DNA  ponad  110000  aktywnych  genów,  wśród  nich  mnóstwo  odcinków 
"odpadków  genetycznych".  Ale  czy  naprawdę  są  to  odpadki?  A  może  te  porozrywane 
odcinki  mają  jakieś  ściśle  określone  zadanie,  którego  genetykom  nie  udało  się  dotąd 
poznać?  Trudno  sobie  wyobrazić,  po  co  ewolucja  przez  całe  miliony  lat  miałaby 
reprodukować nie nadające się do niczego "genetyczne odpadki". Chociaż coraz więcej 
zagadek udaje nam się rozwikłać i dokonujemy coraz to nowych odkryć, to jednak nasza 
wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo to zachowujemy 
się  tak,  jakbyśmy  wiedzieli  wszystko.  Dlatego  też  nie  przeszkadzają  mi  zapowiadani 
przez  dżinizm  prorocy,  tirthankarowie,  tak  jak  nie  przeszkadza  mi  super-Budda. 
Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich cudów w Indiach nie złości mnie 
w  najmniejszym  stopniu.  Może  po  prostu  zakodowana  w  nim  informacja  odrobinę  za 
wcześnie ujrzała światło dzienne? Wiemy przecież z doświadczenia, że niektóre geny w 
człowieku  uruchamiają  określone  procesy  dopiero  w  odpowiednim  czasie.  Sześcioletni 
chłopiec  nie  będzie  miał  brody,  nie  osiąga  też  dojrzałości  płciowej.  Dopiero  kiedy 
organizm spełni określone warunki fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów 
określone hormony, które dopiero teraz sterują pojawieniem się zarostu i osiągnięciem 
dojrzałości  płciowej.  Informacja  o  zaroście  była  jednak  zawarta  w  genach  przez  cały 
czas. Drzemała już w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej 
pojedynczej  komórce.  Informacja  istniała  przez  cały  czas  -  tylko  organizm  musiał 
dojrzeć.  Może  z  "genetycznymi  odpadkami"  jest  tak  samo?  Może  spoczywają  w  nich 
informacje,  które  czekają  tylko  na  odpowiedni  sygnał  -  jakiś  bodziec  -  aby  się 
uaktywnić?  W  technologii  komputerowiej  wypróbowuje  się  już  "atomowe 
przełączniki", w których wykorzystuje się pojedyncze elektrony do inicjowania procesu 
binarnego.  Te  zdumiewające,  pracujące  z  prędkością  światła  przełączniki  odkryli 
radzieccy  fizycy  Konstantin  Lichariew  i  Aleksander  Zorin.  Efekt  zwany  SET  (Single 
Eleciron  Tunneling)  został  już  dowiedziony  eksperymentalnie  i  uważany  jest  za 
"czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro 
jednak  elektron  może  służyć  jako  "przełącznik"  w  procesie  przetwarzania  danych, 
równie dobrze może posłużyć do uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej. 
Ponieważ,  z  jednej  strony,  nie  wiemy,  według  jakich  reguł  toczy  się  kosmiczna  gra,  z 
drugiej  zaś  dysponujemy  dość  pokaźną  liczbą  bardzo  dawnych  informacji, 
zapowiadających  zarówno  pojawienie  się  |proroków,  jak  i  |powrót  |bogów,  to  niejako 
samo nasuwa się pytanie, jak, w jaki sposób, możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście, 
możemy  sobie  tych  pytań  w  ogóle  nie  zadawać,  lecz  jest  to  sprzeczne  z  naturą  naszej 
inteligencji,  ponieważ  oznaczałoby  ni  mniej,  ni  więcej,  tylko  nierozumne  odrzucenie 
wszystkich  istniejących  tekstów  i  świadectw  wielkich,  starych  religii.  Obojętne 
odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - to bardzo 
nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich tak 
zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką 
Wszechświata. Stanowimy element pewnej kosmicznej gry i naszym przeznaczeniem jest 
odkryć,  jaka  jest  nasza  rola,  i  tę  rolę  odegrać.  Inaczej  bardzo  szybko  wylądujemy  na 
śmietniku.  Powrót  w  innychŃ  kształtach  Filozofia  paleo-SETI  interpretuje  ideę 
mesjańską  jako  powrót  tych  istot  pozaziemskich,  które  w  zamierzchłych  czasach 
zaszczyciły wizytą naszych praojców. Aby złagodzić szok wywołany tym powrotem, jako 
forpoczta  wysłani  zostaną  ludzkości  |prorocy,  z  zadaniem  przeprowadzenia  akcji 
uświadamiającej.  Prorocy  ci  mogą  czerpać  swoją  wiedzę  w  najrozmaitszy  sposób,  na 
przykład:  `ts  1.  Sami  są  istotami  pozaziemskimi  w  ludzkim  przebraniu.  2.  Są  ludźmi, 
którzy  w  fazie  zarodka  zostali  odpowiednio  zaprogramowani  od  zewnątrz  ("synowie 
człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, przy czym uaktywni 

background image

 

67 

się ona dopiero wówczas, gdy spełnione zostaną określone warunki (przykład: zarost). U 
różnych osobników dzieje się to w różnym czasie. 4. Albo też cała ludzkość nosi w sobie 
genetyczną  informację,  ale  bodziec  wyzwalający  przyjdzie  tym  razem  spoza  Ziemi  i 
będzie dotyczył tylko określonych osobników (przykład: "przełącznik atomowy"). 5. Od 
samego  początku  tylko  pojedynczy  ludzie  noszą  w  sobie  informację  zaprogramowaną 
przez  istoty  pozaziemskie.  6.  Genetyczna  informacja  zawierająca  wiedzę  o  istotach 
pozaziemskich  zostanie  wszczepiona  pojedynczym  osobnikom  dopiero  w  czasie,  który 
kosmici  uznają  za  stosowny.  `tn  `ty  *  *  *  `ty  Wariant  piąty  wydaje  mi  się  najmniej 
prawdopodobny,  ponieważ  w  końcu  wszyscy  pochodzimy  od  tych  samych  rodziców, 
obojętnie,  czy  przyjmiemy,  że  byli  to  symboliczni  Adam  i  Ewa,  czy  też  prarodzice  z 
okresu  po  potopie.  Wariant  szósty  nie  jest  wprawdzie  wykluczony,  ale  wysoce 
hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte 
dzieci zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi." 
Czyżby Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym 
wiedział? Od |Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że 
prorocy serwują nam w swoich liczących tysiące  lat księgach historie, które wyglądają 
jak żywcem wzięte z science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-
10  )  czytamy:  "I  piąty  anioł  zatrąbił:  i  ujrzałem  gwiazdę,  która  z  nieba  spadła  na 
Ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię, 
[...]. A wygląd szarańczy: podobnie do koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi 
miały  jakby  pancerze  żelazne,  a  łoskot  ich  skrzydeł  jak  łoskot  wielokonnych  wozów 
pędzących  do  boju.  I  mają  ogony  podobne  do  skorpionowych  oraz  żądła;  a  w  ich 
ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy rozdziały dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ): 
"I  nastąpiła  walka  na  niebie:  Michał  i  jego  aniołowie  mieli  walczyć  ze  Smokiem.  I 
wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie  przemógł, i już się miejsce dla nich w 
niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł 
i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, a z nim strąceni 
zostali  jego  aniołowie."  |Apokalipsa,  z  której  pochodzi  cytowany  fragment,  miała  być 
podobno  napisana  przez  apostoła  Jana.  Każdy  specjalista  wie,  że  to  nieprawda.  Jak 
można  wyczytać  w  artykule  w  tygodniku  "Der  Spiegel",  "większość  ewangelickich  i 
wielu katolickich speców od Nowego Testamentu jest co do tego zgodnych" (95 ). "Tajne 
objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z 
lat 90-100 po Chrystusie. Oczywiście, zespół ów nie wziął sobie tego tekstu z sufitu, tylko 
skompilował  na  podstawie  znacznie  starszych  dokumentów.  Podobne  opisy,  jak  w 
Apokalipsie,  spotykamy  w  apokryfach,  głównie  (ale  nie  tylko)  u  Henocha,  krótkie  ich 
fragmenty także w Starym Testamencie, na przykład w Księdze Daniela. Po raz kolejny 
wskazuje  to  na  istnienie  jakiegoś  wspólnego  starszego  źródła,  z  którego  tak  wielu 
zaczerpnęło swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i 
przeżyć  okropną  wizję.  Czy  na  pewno  musiał?  Nie  będę  tu  sięgał  do  psychologii, 
ponieważ  niezbyt  ją  cenię,  a  ponadto  wiem,  że  za  jej  pomocą  można  dowieść 
wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie. 
O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się myśl następująca: Otóż wszyscy widzieliśmy 
filmy  |Gwiezdne  |wojny  oraz  |Star  |Trek.  Dziś  już  wiemy,  ile  można  wyczarować  za 
pomocą techniki i trików filmowych. Po istotach pozaziemskich spodziewam się jeszcze 
bardziej  zaawansowanej  technologii  wizyjnej.  Może  pokazują  oni  swoje  filmy 
trójwymiarowo  i  to  bez  konieczności  stosowania  jakichś  okularów?  Technika  filmowa 
sprzęgnięta  z  technologią  laserową  umożliwia  stworzenie  pełnej  iluzji.  A  zatem 
"Strażnicy  Nieba"  pozostawali  z  Henochem  w  najlepszych  stosunkach.  Pod  koniec 
swego  pobytu  na  Ziemi  wzięli  go  nawet  w  wielką  podróż.  Czemuż  by  więc  nie  mieli 
pokazać paru swoim ziemskim pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły się w 

background image

 

68 

opisach  w  podobną  do  koni  "szarańczę"  mającą  "pancerze  żelazne",  a  "łoskot  ich 
skrzydeł  jak  łoskot  wielokonnych  wozów".  Biedny  archanioł  Michał  zaś,  który 
oczywiście  w  pokazywanym  przez  kosmitów  filmie  wcale  się  tak  nie  nazywał,  a  imię 
otrzymał dopiero od późniejszych interpretatorów, musiał "walczyć" ze Smokiem, który 
z kolei wraz ze swoimi aniołami wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna 
strona zwycięża, a przegrany zostaje strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał, nawet 
jeśli  wydawało  mu  się,  że  miał  wizję.  Wydarzenie  to  miało  miejsce  w  czasach 
prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego "widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie 
okruchy  tego  rzekomego  "widzenia"  dostały  się  do  pism  rozmaitych  proroków.  Potem 
jakiś  zespół  zmajstrował  z  tego  Apokalipsę,  "tajne  objawienie",  które  znajdujemy 
pośród świętych tekstów. Najlogiczniejsze wyjaśnienie bardzo często okazuje się całkiem 
banalne.  Wystarczy  spojrzeć  na  sprawę  z  nowej  perspektywy.  +  Relacja  obserwatora 
Yaxlipoo wysłana na macierzystą planetę Podziwiani Bracia i Siostry! Czas obserwacji 
planety Szeba, nazywanej przez  mieszkańców Ziemią, dobiega końca. Oto streszczenie 
mojego  obszernego  raportu,  który  przesłałem  sondą  nr  4332.  Mieszkańcy  tej  planety 
nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają się 
na  nieskończenie  ważne.  Walczą  ze  sobą  nawzajem  z  niskich  pobudek,  nie  cofając  się 
nawet  przed  torturowaniem  swoich  pobratymców  w  najokrutniejszy  sposób.  W  kraju 
zwanym  przez  nich  |Afryką  żył  kilka  ziemskich  lat  temu  niski  rangą  żołnierz,  który 
chytrością  i  przemocą  zdobył  stanowisko  przywódcy  państwa.  Stworzył  rządy  terroru 
pozbawionego  godności  i  sprawiedliwości,  kazał  mordować  i  torturować,  i  bogacił  się 
kosztem  swoich  ofiar,  ale  też  kosztem  innych  państw.  Obecnie  ludzie  dysponują  siecią 
przekazywania  informacji,  oplatającą  całą  planetę.  Dlatego  wszyscy  wykształceni 
mieszkańci  Szeby  wiedzieli,  co  się  dzieje.  Nie  przeszkadzało  im  to  utrzymywać  z  tym 
rzeźnikiem stosunków handlowych i dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do 
innych  państw  i  nie  stracił  na  aktualności  do  ostatniego  dnia  moich  obserwacji. 
Służebnicy kierownictwa państwa nazywają się tu |politykami. Bezustannie podróżują w 
różne  strony  i  składają  obietnice,  których  często  nie  mogą  dotrzymać.  Ich  mózg 
funkcjonuje jednostronnie, chociaż na zewnątrz sprawiają wrażenie, jakby było wprost 
przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej partii, która ma za cel tylko 
i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w zasadzie coś zbliżonego do 
prymitywnej  religii.  Politycy  wymyślają  coraz  to  nowe  zadania,  żeby  podkopać 
osiągnięcia  swoich  narodów.  Z  poważnymi  i  wyrażającymi  odpowiedzialność  minami 
wmawiają  tym  narodom,  że  państwo  potrzebuje  |pieniędzy  (pieniądz  jest 
równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i zakazy, a ponieważ 
przepisy  te  wymagają  wciąż  nowych  organów  kontroli  i  zarządzania,  państwo 
potrzebuje  coraz więcej owych pieniędzy. Jednocześnie żaden  z tych polityków nie  ma 
odwagi  unieważnić  przepisów,  nakazów  i  zakazów  od  dawna  już  przestarzałych, 
ponieważ wiązałoby się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i 
zarządzania. Do tego zaś nie chcą dopuścić partie, ponieważ nie pasuje to do ideologii. 
W  ten  sposób  powstają  wymagające  ogromnej  ilości  pieniądza  molochy,  które  w 
ostatecznym  rozrachunku  pożerają  środki  wypracowane  przez  poszczególne  osobniki. 
Osobniki te są zmęczone, zapadają na choroby, nie mogą i nie chcą już więcej pracować 
na  pożerające  wszystko  molochy.  Na  planecie  Szeba  dochodzi  do  rozpadu  struktur 
państw,  a  dzieje  się  tak  dlatego,  że  na  krótki  czas  łączą  się  one  w  jeszcze  większe 
molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez silniejsze.  Trzecia możliwość to 
|rewolucja,  jak  określa  się  tutaj  bunt  przeciwko  kierownictwu  państwa.  Wiele  państw 
przeżyło  rewolucje,  z  tym  że  rewolucje  te  jedynie  odsuwają  w  czasie  pierwotne  zło, 
ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy pożerające 
pieniądze  i  karuzela  kręci  się  aż  do  następnej  rewolucji.  Także  rewolucje  są 

background image

 

69 

prymitywnymi  ideologiami,  ponieważ  przemocą  nakłaniają  inaczej  myślących  do 
nowych rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą 
planetę.  Mimo  swej  siły  niszczenia  nie  stanowią  one  żadnego  zagrożenia  dla  naszych 
ekranów  ochronnych.  Mieszkańcy  Szeby  uzasadniają  produkcję  straszliwej  broni 
dwojako, jedni tym, że muszą krzewić ideologię, inni - koniecznością obrony przed obcą 
ideologią.  Przywódcy  poszczególnych  ideologii  zawsze  są  fanatykami.  Myślą  tylko  o 
jednym  i  w  głowie  mają  |sieczkę.  Przez  sieczkę  rozumie  się  drobno  pokrojone, 
wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze 
pożyteczne  oraz  bezsensowne  rzeczy.  Przy  okazji  dokonali  wielu  rozsądnych  odkryć  i 
wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ 
dobra  te  powstają  tylko  w  wyniku  pracy  pojedynczych  ludzi  lub  ich  grup,  muszą  być 
|sprzedane. Sprzedaż przynosi  wspomniane wcześniej pieniądze  - równowartość pracy. 
Pieniądze  dlatego  stanowią  nader  pożądane  dobro,  ponieważ  za  pieniądze  można 
|zakupić  inną  pracę.  Wielu  ludzi,  także  słudzy  państwa  oraz  członkowie  ugrupowań 
religijnych,  zdobywają  te  pieniądze  bez  pracy.  Odbierają  je  po  prostu  tym,  którzy 
otrzymali  je  za  pracę.  Robią  to  za  pomocą  oszustw,  machinacji,  kradzieży,  rabunku, 
zabójstw i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie 
za  cel  dobranie  się  do  pieniędzy  innych,  aby  podzielić  je  między  swoich  zwolenników. 
Oczywiście, politycy reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co 
robią, jest uczciwe. Mam nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie 
jest  zachowań  osobników  umysłowo  chorych.  Wytwarzając  dobra,  ludzie 
zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, że budzi  to poważne obawy. Nie dość, że 
metalami  ciężkimi  i  wszelkiego  rodzaju  trującymi  substancjami  niszczą  struktury 
chemiczne  swojej  bazy  życiowej,  to  jeszcze  są  do  tego  stopnia  bezczelni,  iż  sprzedają 
produkty,  które  ze  swej  strony  wytwarzają  nowe  trucizny.  Wprawdzie  trucizny  te 
można  by  łatwo  już  wcześniej  zneutralizować  lub  odfiltrować,  lecz  wielu  ludzi  na 
najwyższych  stanowiskach  wzbrania  się  to  uczynić,  bo  żeby  potem  oczyścić  z 
zanieczyszczeń,  znowu  trzeba  wykonać  pracę,  a  praca  przynosi  wspomniane  wcześniej 
pieniądze.  Dokładnie  tak  samo  bezsensowny  jest  ludzki  brak  logiki  w  odniesieniu  do 
własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w czym tkwi przyczyna 
wszystkich  problemów  z  zanieczyszczeniem  środowiska.  Im  więcej  ludzi  zamieszkuje 
planetę, tym więcej trzeba wyprodukować dóbr. Wszyscy w końcu potrzebują mieszkań, 
mebli,  naczyń  i  tak  dalej.  Ludzie  potrzebują  też  bezustannie  pożywienia.  I  powodują 
powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko 
to  oznacza  więcej  pracy  i  więcej  energii.  W  ten  sposób  zużywają  zasoby  surowców. 
Wprawdzie  mieszkańcy  Szeby  wspięli  się  na  całkiem  przyzwoity  poziom,  jeśli  idzie  o 
wykorzystanie energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to 
ze  względu  na  ideologię.  Ludzie  nie  wiedzą  mianowicie,  co  zrobić  z  odpadami 
radioaktywnymi  i  twierdzą,  że  pozostawiliby  swoim  potomkom  groźny  spadek.  Nie 
przychodzi im do głowy, że przyszłe pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego 
z  wdzięcznością  skorzystają  z  możliwości  przetworzenia  radioaktywnych  odpadów. 
Ludzką karuzelę szaleństwa można by regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi 
spośród polityków i przywódców religijnych zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak 
nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby powstrzymać eksplozję demograficzną, 
także  poszczególni  przywódcy  wielkich  ugrupowań  nigdy  nie  mówią  publicznie  o 
nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść własna. Żadna ideologia i 
żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi się tutaj o stadzie, które 
ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego kontrola urodzin ma 
dotyczyć  innych,  nigdy  własnej  grupy.  Niektóre  ugrupowania  godzą  się  nawet  na 
ewentualność wojny  spowodowanej  eksplozją demograficzną.  Niewypowiedzianie  głupi 

background image

 

70 

przywódcy  tych  ugrupowań  uważają  mianowicie,  że  ich  ideologia  wyjdzie  z  takiego 
konfliktu  umocniona.  Wręcz  niezrozumiale  zachowują  się  ludzie  w  ramach  swojej 
wiary,  którą nazywa  się  tutaj  |religią.  Musicie  wiedzieć,  że  na  Ziemi  są  religie  wielkie, 
które przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od 
wielkich.  Każda  religia  bez  wyjątku  twierdzi  o  sobie,  że  jest  jedynie  prawdziwą. 
Zwolennicy  poszczególnych  religii  przeklinają  siebie  nawzajem  jako  |niewierzących. 
Powołują  się  przy  tym  na  teksty,  które  oni  sami  lub  ich  przodkowie  sfałszowali,  lub 
których  nie  zrozumieli.  Nawet  wizyty  naszych  przodków,  którzy,  jak  wszystkim 
wiadomo, wielokrotnie już odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia 
różnych  religii.  W  dawnych  dziejach  Ziemi  -  a  jest  tak  jeszcze  dziś  -  religie  te  były 
przyczyną  wielu  straszliwych  wojen.  Ponieważ  w  swym  braku  logiki  i  bezgranicznym 
zadufaniu  ludzie  uważają  każdego,  kto  nie  wyznaje  ich  religii,  za  |niewiernego,  a  tym 
samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi 
żadnych  moralnych  sprzeciwów.  Jednocześnie  -  co  dla  nas  wyjątkowo  trudne  do 
zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy w imię swojego Boga czy 
Zbawiciela.  Oczywiście,  ludzie  tak  długo  się  na  to  godzą,  jak  długo  wierzą  w  daną 
religię.  Aby  zaś  wierzyli  jak  najdłużej,  czyni  się  wszystko,  aby  ludność  całych  państw 
utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam kilka ujęć, 
które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących święte 
kamienie,  klęczących  przed  wielkimi  rzeźbami  świętych  z  wystającymi  brzuchami; 
jeszcze inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą 
ulicami  rzeźby  kobiet.  Przeważająca  część  mieszkańców  Ziemi  czci  ludzkie  zwłoki 
wiszące  na  drewnianym  krzyżu.  Powiadają,  że  jest  to  syn  ich  najwyższego  Boga.  Jak 
sami  widzicie,  w  czasie  ceremonii  religijnych  przywdziewają  najrozmaitsze  szaty  i 
barwy, wykonując przy tym najróżniejsze dziwaczne i absurdalne czynności. Wszystko 
to robią z niepojętą powagą i zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan planety, 
jak  i  jej  mieszkańców,  jest  wstrząsający.  Wprawdzie  nadal  jeszcze  mogliby  poradzić 
sobie  z  zanieczyszczeniem  środowiska,  ponieważ  dysponują  znakomitymi  środkami 
technicznymi,  ale  jeśli  w  ogóle  zajmują  się  tą  sprawą,  to  w  najlepszym  razie  tylko  w 
krajach  o  wyższym  standardzie.  Na  planecie  Szeba  nie  ma  żadnej  uporządkowanej 
jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, i wyprasza sobie, aby obcy mężowie stanu 
mieszali  się  do  jego  spraw.  Wprawdzie  rządy  utworzyły  ogólnoplanetarny  sztuczny 
twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale nie dysponuje on żadną władzą 
prawodawczą. Organizacja ta nie ma też władzy, która umożliwiałaby natychmiastowe 
zażegnywanie  niesprawiedliwości  czy  konfliktów  wojennych.  Politycy  Organizacji 
Narodów  Zjednoczonych  wysyłani  są  przez  swoje  rządy  do  wielkiej  sali  zgromadzeń. 
Ponieważ  z  kolei  każde  państwo  postępuje  zgodnie  z  własną  ideologią,  problemy 
naświetlane  są  wyłącznie  ideologicznie.  Samolubne  stanowiska  poszczególnych 
przedstawicieli  znane  są  już  przed  rozpoczęciem  każdego  zgromadzenia.  Doskonale 
potrafię  sobie  wyobrazić,  podziwiani  Bracia  i  Siostry,  jak  bardzo  zdumiewa  was 
postępowanie mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej 
planety, którą jej mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u 
ludzi  szok.  Większość  mieszkańców  Szeby,  zwłaszcza  jej  duchowi  przywódcy,  uważają 
bowiem,  że  człowiek  jest  jedyną  istotą  rozumną  we  Wszechświecie.  Ściskam  Was, 
podziwiani Bracia i Siostry. Obserwację planety Szeba przekazuję teraz dobrotliwemu 
Uptilo.  +  Droga  do  poznania  Szyderstwo  kończy  się  tam,@  gdzie  zaczyna  się 
zrozumienie.  `rp  Marie  von  Ebner-  -Eschenbach,  1830-1916  `rp  Gdzie  są  ślady  istot 
pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie? Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co 
najwyżej  poszlaki,  a  te  dają  się  podważyć.  Kto  nie  rozpoznaje  śladów w  legendarnych 
przekazach  ludzkości,  ten  musi  być  ślepy  na  jedno  oko.  Być  może  tacy  jednoocy  nie 

background image

 

71 

czytają  książek,  a  przynajmniej  tych  traktujących  o  hipotezie  paleo-SETI.  Po  każdym 
wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie pozaziemscy przybysze nie 
zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych i historiach z dawnych czasów, 
co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i osobliwych ciągach liczbowych, skoro każdy 
może  je  sobie  zinterpretować,  jak  mu  się  żywnie  podoba?  Wszyscy  chcą  dowodów. 
Niepodważalnych i powtarzalnych. Dopiero wówczas nauka nadstawi ucha. Czy aby na 
pewno?  Ileż  to  już  razy  nauka  dostarczyła  dowodów,  które  później  znowu  zostały 
rozmydlone, ponieważ nie pasowały do narzuconego przez religię obrazu świata? Albo 
ileż to razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki zupełnie nie 
pasowały?  Albo  -  powiedzmy  to  z  ręką  na  sercu  -  ile  razy  w  jakiejś  dziedzinie  wiedzy 
wypracowano  niepodważalne  dowody,  które  z  przyczyn  ideologicznych  storpedowano 
na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na ten temat 
cały  chorał!  Mogą  sobie  bez  zarzutu  i  w  sposób  nie  ulegający  wątpliwości  dla 
zainteresowanych  dowieść,  jak  bardzo  rozsądne,  ważne  i  przyszłościowe  są  badania 
genetyczne! A jakie jest echo w mediach? Precz z łapami! To niebezpieczne! Straszne! 
Trzeba  natychmiast  zakazać!  Jak  to  powiedział  Albert  Einstein:  "Są  dwie  rzeczy 
nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym jeśli idzie o to pierwsze uczony 
żywił  nawet  pewne  wątpliwości).  Jakiego  rodzaju  niepodważalne  dowody  musieliby 
zatem  pozostawić  pozaziemscy  przybysze?  Jakieś  rzeźby  na  skałach  i  szczytach?  Nie. 
Przez  tysiąclecia  wszystko  ulega  zniszczeniu.  Czy  powinni  wznieść  jakieś  budowle, 
powiedzmy piramidy? Nie, z powodów jak wyżej. Jeśli bowiem nie zniszczą ich bakterie, 
wpływy  środowiska,  termity  czy  zadufani  w  sobie  ludzie,  to  na  pewno  zrobią  to 
trzęsienia  ziemi,  potopy,  wybuchy  wulkanów  i  inne  zjawiska  przyrodnicze.  Mogliby 
przecież  zdeponować  gdzieś  niezniszczalne  napisy.  Świetnie!  A  gdzie,  że  pozwolę  sobie 
zapytać?  W  jakiej  budowli?  Na  jakiej  górze?  Zastrzeżenia  jak  wyżej!  A  dlaczego  w 
ogóle  budowla?  Przecież  można  i  bez  tego.  Istoty  pozaziemskie  mogłyby  przecież 
zdeponować  w  paru  świątyniach  czy  królewskich  pałacach  metale  lub  tworzywa 
sztuczne,  zdolne  przetrwać  wszystkie  epoki.  I  rzeczywiście,  pozostałości  takie  istnieją, 
tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, nie zezwalają na naukowe badania 
(96  ).  Zresztą,  z  jakiego  to  niezniszczalnego  materiału  miałyby  być  sporządzone  takie 
boskie tablice? Ze srebra, złota, platyny? Wszystko to są materiały, które łatwo można 
stopić.  Ze  stali?  Z  jakiejś  superstali?  A  gdzie  w  takim  razie  podziały  się  grube  płyty 
pancerne  z  pierwszej  wojny  światowej?  Pordzewiały!  A  gdzie  są  szczątki  dziesiątków 
tysięcy  samolotów  strąconych  w  czasie  drugiej  wojny  światowej?  Przecież  to  było 
zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, za tysiąc lat 
nie  będą  już  istnieć.  Ale  "Strażnicy  Nieba"  musieli  przecież  zostawić  jakieś  odpadki. 
Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie? Absurdem jest szukanie jakichś 
porzuconych  przedmiotów  po  upływie  tak  długiego  czasu.  Przyroda  dokonała  ich 
rozkładu.  A  cenniejsze  rzeczy,  te,  których  nie  zżarłyby  bakterie  czy  rdza,  przybysze 
zabrali  z  powrotem.  Musi  jednak  istnieć  jakaś  droga,  aby  można  było  przekazać 
informacje z przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma 
tu  innego  wyboru  -  muszą  być  spełnione  dwa  warunki:  `ts  1.  Informacja  musi  być 
niezniszczalna.  2.  Informacja  w  żadnym  razie  nie  może  się  dostać  w  ręce 
nieodpowiedniego  pokolenia.  `tn  Jakież  będzie  to  nieodpowiednie  pokolenie?  Otóż 
każde, które nie potrafiłoby w sposób sensowny spożytkować takiej informacji od istot 
pozaziemskich.  Zniszczyłoby  ono  takie  przesłanie,  nie  odszyfrowawszy  go.  Gdyby 
informacja ubrana była w formę wyższej  matematyki,  to mogłaby zostać odcyfrowana 
jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby składała się z 
mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy. 
Gdyby  zapisana  była  w  języku  komputerowym,  skorzystać  mogłaby  tylko  społeczność 

background image

 

72 

zaawansowana  komputerowo.  Gdyby  informacja  była  zdeponowana  na  jałowym 
Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, 
to  mogłaby  zostać  przechwycona  jedynie  przez  społeczność  dokonującą  lotów 
kosmicznych.  A  jeśli  zawarta  jest  w  obrębie  genów,  to  dobierze  się  do  niej  dopiero  ta 
społeczność, która zdoła do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w 
ogóle wpadła na pomysł szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki. 
Wiadomo,  że  czego  oczy  nie  widzą,  tego  sercu  nie  żal.  Jeśli  nikomu  nie  przyjdzie  na 
myśl, iż istoty pozaziemskie mogły wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości, to nikt 
nie  będzie  szukał  żadnych  dowodów.  Proste,  prawda?  Przesłanie  genów  Z  dzisiejszego 
stanu  badań  paleo-SETI  wynika,  że  sensownym  byłoby  powierzenie  przesłania  istot 
pozaziemskich  zarówno  genom  ludzkim,  jak  i  określonym  genom  roślin.  Istoty 
pozaziemskie  sprzed  tysięcy  lat  postawiły  na  ludzką,  czy  raczej  naukową,  ciekawość. 
"Bogowie  stworzyli  człowieka  na  swój  obraz  i  podobieństwo"  -  powiadają  starożytne 
przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych legend, stworzyli oni nie tylko człowieka, lecz 
także wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju rośliny. Wszystko, co pozaziemscy przybysze 
musieli  zrobić  w  przeszłości,  to  wszczepienie  określonych  sekwencji  genów  (zmiana  w 
DNA,  nazywana  także  "sztuczną  mutacją")  w  ludzkim  genomie  i  wybranych  |boskich 
|roślinach.  Ponieważ  od  momentu  przeprowadzenia  owej  sztucznej  mutacji  człowiek 
wyodrębnił się spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy. 
Ciekawość  jest  składnikiem  inteligencji.  Ciekawości  zawdzięczamy  całą  naszą  wiedzę. 
Naukowa  ciekawość  sprawiła,  że  zaczęliśmy  szukać  cząstek  subatomowych,  badać 
początki Wszechświata, przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze 
odcinki  w  obrębie  DNA.  Ponieważ  ludzie  i  rośliny  bezustannie  się  rozmnażają  i  za 
każdym  razem  taka  genetyczna  informacja  przekazywana  jest  następnemu  pokoleniu, 
przesłanie  istot  pozaziemskich  powinno  znajdować  się  w  nas  samych  i  ewentualnie  w 
kilku  gatunkach  boskich  roślin.  Tym  samym  spełnione  zostałyby  obydwa  warunki 
minimum: `ts  1. Przesłanie byłoby niezniszczalne tak długo, jak długo istnieją rośliny i 
rodzaj  ludzki.  2.  Dopiero  to  pokolenie,  które  opanuje  tajniki  biologii  molekularnej 
(genetyki),  będzie  w  stanie  wytropić  je  i  odcyfrować.  `tn  Druga  przesłanka  pociąga  za 
sobą  automatycznie  konieczność  znajomości  całego  szeregu  innych  zdobyczy  nauki  i 
dysponowania  możliwościami  technicznymi.  Na  przykład,  nikt  nie  może  uprawiać 
biologii  molekularnej,  nie  mając  mikroskopów  o  wysokiej  rozdzielczości.  W  końcu 
trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury podwójnej helisy, 
nie  może  rozwikłać  |genomu.  Do  tego  dochodzą  określone  urządzenia  techniczne  i 
procedury,  które  opanować  może  jedynie  społeczność  na  pewnym  poziomie 
technologicznym.  Mikroskop  elektronowy  jest  nie  do  pomyślenia  bez  energii 
elektrycznej,  tak  samo  jak  nie  do  pomyślenia  jest  dokonanie  analizy  miliardów 
możliwości  w  obrębie  DNA  bez  udziału  komputerów.  Jedno  nie  może  działać  bez 
drugiego.  Refleksje  te  ujawniają  jeszcze  jeden  aspekt  sprawy,  który  tak  drażni  wielu 
krytyków  hipotezy  paleo-SETI.  Brzmi  on:  Dlaczego  właśnie  teraz?  Dlaczego  |właśnie 
|teraz  miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać śladów istot pozaziemskich  w naszej 
przeszłości?  Mówiąc  dosadnie:  Kosmosowi  jest  absolutnie  obojętne,  |kiedy  zaczniemy 
szukać  istot  pozaziemskich.  Wiadomo  bowiem,  że  zaczniemy  szukać  |wtedy,  gdy 
przyjdzie  właściwy  moment  -  obojętne,  kiedy  on  przyjdzie.  Gdyby  nasi  naukowcy  nie 
prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to najwcześniej 
|wtedy  właśnie  moglibyśmy  zacząć  poszukiwać  śladów  istot  pozaziemskich  w  naszych 
genach. Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak guma, ponieważ "teraz" 
zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia się człowieka spośród 
hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze tezy konserwatywnej 
antropologii  przyjąć  mogę,  co  najwyżej  pobłażliwie  kręcąc  głową.  Oto  w  prasie 

background image

 

73 

zaczynają  pojawiać  się  głosy,  że  badania  nad  skamielinami  "stawiają  pod  znakiem 
zapytania  powszechnie  uznaną  teorię  o  pochodzeniu  człowieka"  (98  ).  A  to  dlatego,  że 
chińscy  naukowcy  zbadali  przedludzką  czaszkę  o  200  tysięcy  lat  starszą,  niż  powinna 
być  wedle  dotychczasowej  teorii.  Ledwie  to  przełknęliśmy,  a  tu  amerykańscy 
antropologowie ogłaszają, że za pomocą najnowszych metod przeprowadzili datowania 
aż  trzech  czaszek  naraz,  i  że  są  one  aż  o  800  tysięcy  lat  starsze  niż  |Homo  |erectus 
("człowiek wyprostowany") (99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z 
Afryki  (teoria  tzw.  out  of  Africa),  czy  z  Jawy.  A  może  praczłowiek  pochodzi  z  Chin, 
chyba że wkrótce światło dzienne ujrzą jakieś znaleziska z Japonii, które po raz kolejny 
przewrócą  do  góry  nogami  wszystkie  dotychczasowe  teorie?  Teoria  Darwina  nadal 
stanowi credo antropologii. W kręgach naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś 
w  nią  |nie  |wierzy.  A  przecież  nie  ma  roku,  żeby  na  jakiejś  konferencji  prasowej  nie 
ogłaszano  nowego  znaleziska,  przy  czym  każda  taka  skamielina  uznawana  jest  za 
szczątki już absolutnie najstarszego praczłowieka. Aż do wykopania czegoś nowego. W 
dodatku  skamieliny  znajduje  się  w  różnych  krajach,  oddalonych  od  siebie  niekiedy  o 
dziesiątki  tysięcy  kilometrów.  Także  jeśli  idzie  o  daty,  nic  się  nie  zgadza.  W  końcu 
przecież  już  w  obrębie  50  pokoleń  mogą  zajść  mutacje  pociągające  za  sobą  powstanie 
decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, to 50 pokoleń 
daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w jedną czy 
w drugą stronę nie odgrywa żadnej roli. I zaraz skleja się ze sobą techniką fotograficzną 
kości  z  różnych  kontynentów,  zupełnie  jakby  wszystkie  pochodziły  od  jednego  i  tego 
samego  egzemplarza  tajemniczego  |praczłowieka.  Na  moje  wyczucie  antropologia  nie 
prowadzi badań prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia 
w obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3 miliony lat? 
Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach 
i od kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 
milionów  lat  całe  odgałęzienia  małpiego  drzewa  genealogicznego  przechodziły 
najróżniejsze zmiany i że także nasi praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa. 
Tyle tylko, że cały ten małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo 
|sapiens.  Po  prostu  to  tzw.  bogowie  stworzyli  człowieka  rozumnego.  Pochodził  on 
oczywiście  z  pnia  hominidów  -  bo  i  skądże  indziej?  I  to  właśnie  te  wszczepione  przez 
bogów  geny  odkryją  nasi  genetycy.  Pytanie  tylko,  czy  będzie  im  wtedy  wolno 
opublikować  wyniki  badań?  Byłby  to  bowiem  dowód  potwierdzający  hipotezę  paleo-
SETI. Dostarczą go łebscy i przeważnie niezbyt religijni genetycy. Sygnał do startu na 
bieżni  poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka  z probówki Już  pod koniec 
1987  r.  w  naukowym  magazynie  "Nature"  (nr  325  )  podano,  iż  japońscy  genetycy 
zbudowali  supersekwencer  -  aparaturę  zdolną  do  rozszyfrowania  miliona  "liter"  DNA 
dziennie.  Od  tamtego  dnia  czas  nie  stał  w  miejscu.  Program  badawczy,  nazwany 
"Human Genome Project", idzie pełną parą. Jeśli państwo zastopuje środki finansowe, 
ponieważ  ideologiczne  klapki  na  oczach  nie  pozwolą  dostrzec  perspektyw,  włączy  się 
przemysł.  W  samych  Stanach  Zjednoczonych  jest  ponad  300  prywatnych  i  na  wpół 
państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów od Waszyngtonu przez 
24  godziny  na  dobę  pracują  sekwencery  -  maszyny  do  rozszyfrowywania  DNA.  W 
podwaszyngtońskim  Gaithersburgu  ma  swoją  siedzibę  The  Institute  for  Genomic 
Research,  w  skrócie  TIGR.  W  sterylnie  czystym  pomieszczeniu  pracuje  jednocześnie 
trzydzieści  sekwencerów.  Dyrektor  TIGR,  dr  Craig  Venter,  okazuje  się  człowiekiem 
szerokich  horyzontów:  swoje  maszyny  nazwał  imionami  mitologicznych  bohaterów: 
"Herkules",  "Thor",  "Jowisz"  czy  "Bachus".  Starożytni  bogowie  znów  są  w  akcji. 
"Każdego  dnia  maszyny  Instytutu  odszyfrowują  sekwencje  prawie  600  genów,  w 
pamięci zachowuje się struktury do 500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej 

background image

 

74 

za  10  lat  każdy  genetyk  będzie  miał  dostęp  do  pełnego  ludzkiego  genomu.  Człowiek  z 
probówki stanie się rzeczywistością. A przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w 
sieci  "Human  Genome  Project".  Liczne  uczelnie  na  całym  świecie  włączone  są  w 
badania  cząstkowe  programu  rozszyfrowania  DNA.  To  samo  dotyczy  laboratoriów 
wielkich firm farmaceutycznych. W krajach, w których zacofana polityka uniemożliwia 
przyzwoite  badania  genetyczne,  potentaci  dawno  już  zlecili  badania  genetyczne  swoim 
zagranicznym  filiom.  Dysponują  one  ogromnymi  środkami  finansowymi,  najlepszym 
personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami  na ojczystej ziemi 
(we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie Sagami Center). 
W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara zasada specjalistów od zbrojeń: "Jeśli 
my  tego  nie  zrobimy,  zrobią  to  tamci,  a  to  byłoby  jeszcze  gorsze"  (101  ).  A  |co  tak 
właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy 
odcinków  DNA  ("klocki  lego").  Do  chwili  ukazania  się  tej  książki  (koniec  1995  r.) 
odkodowano  już  ok.  10  tysięcy  genów.  Oznacza  to,  że  wiadomo,  |czym  one  kierują. 
Komuś  może  się  wydawać,  że  10  tysięcy  rozszyfrowanych  genów  wobec  110  tysięcy 
zawartych w ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym 
coraz więcej supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem 
"genowych skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów 
już  znamy  i  z  góry  wiadomo,  do  czego  taki  nowy  gen  na  pewno  nie  może  służyć.  Jak 
przybliżyć  laikowi  taki  proces  dekodowania  genów?  Jak  on  się  odbywa?  Geny  to 
mikroskopijne  odcinki  podwójnej  helisy  DNA  (helisa  to  coś  w  rodzaju  skręconej 
"drabinki  sznurowej"). Można ją sobie wyobrazić jako rodzaj  zamka błyskawicznego, 
którego  zaczepy  składają  się  z  łańcuchów  kwasu  rybonukleinowego  (RNA).  |Każda 
komórka ludzkiego ciała zawiera nić DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA 
są  one  również  i  to  od  razu  w  czterech  rodzajach,  bo  stanowią  je  cztery  podstawowe 
zasady  organiczne:  adenina,  guanina,  cytozyna  i  tymina.  Wraz  ze  związkami 
fosfocukrowymi 

owe  "szczebelki  drabinki  sznurowej  "  tworzą  |sekwencje 

|nukleotydowe,  czyli  niejako  "litery"  kodu  genetycznego.  "Szczebelki"  te  nie 
przyczepiają  się  do  "drabinki"  byle  jak,  ponieważ  zawierająca  azot  adenina  "myśli" 
tylko  o  związaniu  się  z  tyminą,  guanina  zaś  czuje  magnetyczny  "pociąg"  do  cytozyny 
(jak w klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie 
wyobrazić  te  cztery  podstawowe  zasady  w  czterech  różnych  kolorach  i  rozciągnąć 
"drabinkę  sznurową"  na  długość  jakichś  stu  metrów.  W  modelu  tym  drabinką 
sznurową byłby łańcuch DNA, barwy zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się 
teraz  dzieje?  DNA  w  obrębie  komórki  kawałek  o  kawałku,  "szczebelek"  po 
"szczebelku",  otwiera  swój  "zamek  błyskawiczny"  i  zaczyna  się  reduplikować 
(podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do odpowiedniej zasady. 
Zasady  te  to  związki  chemiczne,  które  przez  cały  czas  swobodnie  "pływają"  sobie  we 
wnętrzu  komórki.  Pobieramy  je  z  pożywienia,  nasz  układ  trawienny  przerabia  je  i 
rozkłada  na  podstawowe  składniki.  W  ten  sposób  powstaje  nowa  nić  DNA,  absolutnie 
identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce znów 
skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak 
wreszcie  rozrasta  się  ciało  -  i  w  każdej  komórce  znajduje  się  pełny  program  rozwoju 
całego ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach 
powielony  jest  w  nich  jego  program.  Każda  "litera"  kodu  genetycznego  odpowiada  w 
ludzkim  ciele  za  wzrost  czego  innego.  Na  przykład  może  być  tak,  że  sekwencja 
czerwony-niebieski-żółty  odpowiada  za  porost  włosów,  sekwencja  żółty-czerwony-
niebieski  za  kolor  włosów,  sekwencja  zielony-niebieski-zielony  za  rośnięcie  paznokci, 
sekwencja zaś zielony-czerwony-żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na 
sto  metrów  drabinki  sznurowej  na  14,6  metrze  znajduje  się  kombinacja  zielony-

background image

 

75 

niebieski-czerwony  i  że  odpowiada  ona  za  rozwój  zdrowej  wątroby.  Wskutek  mutacji 
(zmiany)  sekwencja  ta  nagle  "oszalała"  i  zreduplikowała  się  jako  zielony-zielony-
zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba zrobić? Wycinamy błędną sekwencję 
barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce prawidłową kombinację zielony-
niebieski-czerwony.  Dalej  komórka  będzie  już  przekazywać  prawidłową  informację 
genetyczną  i  wątroba  będzie  się  rozwijać  normalnie.  Aby  móc  tego  dokonać,  genetyk 
musi  najpierw  wiedzieć,  jaka  kombinacja  kolorów  za  co  odpowiada.  Dokładnie  temu 
właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po cóż nam, tak 
na  dobrą  sprawę,  taka  genetyczna  wiedza?  Czy  aby  nie  próbujemy  tu  wyręczyć  Pan 
Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, 
promieniowania,  chemikaliów,  które  poprzez  skażone  pożywienie  dostają  się  do 
komórek, powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może 
zaatakować  wszystkie  komórki.  Tego  rodzaju  defekty  dziedziczone  są  potem  przez 
kolejne pokolenia. Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu 
zdefektowanego  genu  potomstwu,  musimy  ze  stuprocentową  pewnością  wiedzieć,  który 
odcinek  "drabinki  sznurowej"  powoduje  wyrastanie  nieprawidłowych  "szczebelków". 
Wtedy  można  dokonać  reperacji  -  podobne  manipulacje  genami  są  już  dziś  niemal  na 
porządku  dziennym.  Dziś  wytwarza  się  na  drodze  genetycznej  hormony,  jest 
wyprodukowana  tą  metodą  insulina,  są  enzymy,  proteiny  (białka)  i  najróżniejsze 
bakterie,  które  na  przykład  neutralizują  rozlaną  na  morzu  ropę  naftową  albo  niszczą 
szkodliwe  mikroby.  Na  bazie  genetycznej  powstają  już  najróżniejsze  preparaty 
medyczne,  np.  środki  hamujące  procesy  zapalne,  witaminy,  środki  antydepresyjne  czy 
regenerujące.  Przemysł  spożywczy  i  środków  do  prania  od  dawna  posługuje  się 
syntetycznymi  enzymami,  z  czego  konsument  nie  zdaje  sobie  nawet  sprawy.  Który 
nastolatek,  z  dumą  noszący  swoje  sprane  dżinsy,  domyśla  się,  że  efekt  ten  zawdzięcza 
syntetycznie wytworzonym enzymom? Proces powstawania |rynku |genów postępuje na 
całego,  wkrótce  pojawi  się  też  nowy  zawód  -  lekarz  genów.  Nie  z  tego  świata  Jakie 
pytania  zaczną  sobie  jednak  zadawać  genetycy,  odkrywając  na  "drabince  sznurowej" 
DNA coraz więcej genetycznych informacji, które w żadnym razie nie mogą pochodzić 
od  naszych  przodków?  Bo  przecież  istnieje  materiał  porównawczy,  w  końcu  wciąż 
jeszcze  żyją  nasi  krewniacy:  goryle,  szympansy,  orangutany  i  inne  gatunki  małp.  Co 
zrobimy,  kiedy  pewnego  dnia  zostanie  dokładnie  ustalone,  który  odcinek  DNA 
odpowiedzialny  jest  za  ludzki  ośrodek  mowy  i  na  podstawie  badań  materiału 
porównawczego  stwierdzimy,  że  odcinki  takie  pojawiły  się  |nagle?  Że  nie  powstały  w 
toku  ciągłego,  ewolucyjnego  rozwoju  tylko  ot  tak,  jakby  z  dnia  na  dzień  zostały 
wbudowane  w  "drabinkę  sznurową"  DNA?  Materiałem  porównawczym  mogą  być  nie 
tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale także mumie z najróżniejszych stron świata. Jak 
się  zachowamy,  jeśli  odszyfrowanie  ludzkiego  DNA  wydobędzie  na  światło  dzienne 
informacje,  jakie  nigdy  nie  mogły  się  rozwinąć  u  człowieka  czy  jakiegokolwiek 
praczłowieka,  ponieważ  nie  były  mu  one  do  niczego  potrzebne?  Co  wyjąkamy,  kiedy 
wyłonią się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być 
ziemskiego pochodzenia, ponieważ nie będą pasowały do żadnej ziemskiej formy życia? 
Jak  zareagujemy,  kiedy  genetycy  w  sposób  niepodważalny  i  możliwy  do  odtworzenia 
przez  każdego  fachowca  stwierdzą,  że  najstarsi  faraonowie  Egiptu,  ci  o  nienaturalnie 
wielkich  czaszkach,  ci,  którzy  mówili  o  sobie,  że  są  "synami  bogów",  noszą  w  sobie 
materiał  genetyczny  absolutnie  nie  ziemskiego  pochodzenia?  Materiał,  który  w 
rozumieniu  teorii  ewolucji  nie  wykazuje  żadnych  |stopni  |pośrednich?  I  co  zaczniemy 
wygadywać,  jeśli  |ten  |sam  materiał  genetyczny  zlokalizowany  zostanie  u  żyjących  na 
drugim  końcu  świata  preinkaskich  władców  -  |Synów  |Słońca?  Stoimy  na  ruchomych 
schodach procesu poznawania i  nie możemy z nich  zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem 

background image

 

76 

do  celu  będzie  miał  miejsce  Wielki  Wybuch:  pojawi  się  wiedza  o  nabyciu  inteligencji 
przez  człowieka,  nadejdzie  Dzień  Sądu  Ostatecznego  dla  dotychczasowego  sposobu 
pojmowania.  Lecz  przecież  to,  co  możliwe  jest  w  przypadku  genomu  człowieka, 
sprawdza  się  także  u  zwierząt.  Od  kilku  lat  wiele  hałasu  robi  się  wokół  |dinozaurów. 
Jednocześnie  większość  ludzi  nie  wie  nawet,  co  znaczy  słowo  "dinozaur".  Nazwa 
powstała w roku 1841, kiedy angielskiemu zoologowi Richardowi Owenowi (1804-1892 ) 
po  raz  kolejny  wpadły  w  ręce  szczątki  kostne  przypominające  wyglądem  kości 
jaszczurki.  Owen  utworzył  tę  nazwę,  wykorzystując  dwa  greckie  słowa:  |deinos 
(straszny,  potężny)  oraz  |sauros  (jaszczurka).  Od  momentu  nakręcenia  przez  Stevena 
Spielberga  filmu  Park  jurajski  bez  przerwy  czytamy  w  prasie  o  coraz  to  nowych 
"dowodach"  na  to,  jak  i  dlaczego  wyginęły  dinozaury.  Prawdziwa  nie  kończąca  się 
historia.  Jakieś  200  milionów  lat  temu  na  Ziemi  istniały  najróżniejsze  gatunki 
jaszczurów.  Był  na  obszarze  Egiptu  długi  na  12¬7¦m  mięsożerny  potwór  spinozaur  i 
kentrozaur w kolczastym pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i 
silnej  płetwie  ogonowej,  a  także  trzydziestometrowej  długości,  wysokie  na  12¬7¦m 
brachiozaury.  Żyło  około  setki  gatunków,  łącznie  z  gadami  latającymi.  Aż  tu  nagle, 
jakieś  64  mln  lat  temu,  ni  stąd,  ni  zowąd,  wszystkie  te  dinozaury  wymarły.  I  to  na 
wszystkich  kontynentach,  zupełnie  jakby  wybuchła  jakaś  choroba  zakaźna  atakująca 
wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania jaszczurów powstają coraz to 
nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną było uderzenie meteorytu. 
Może  i  tak  -  tylko  dlaczego  w  jego  wyniku  zginęły  tylko  dinozaury,  a  inne  pradawne 
zwierzęta  nie?  W  filmie  |Park  |Jurajski  widzimy,  jak  naukowcy  pobierają  zawartość 
żołądka  komara  zamkniętego  w  kawałku  bursztynu.  Ponieważ  komar  tuż  przed 
śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha 
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom 
udaje  się  -  abrakadabra!  -  wyhodować  żywe  okazy  najróżniejszych  dinozaurów.  W 
fantazji,  a  nawet  w  teorii,  proces  taki  jest  możliwy,  tyle,  że  do  jego  urzeczywistnienia 
potrzebny  jest  materiał  wyjściowy  znacznie  bogatszy  niż  parę  fragmentów  DNA  z 
komarzego  żołądka.  Do  odtworzenia  dinozaura  potrzeba  byłoby  pięćdziesiąt  tysięcy 
genów po tysiąc "cegiełek" każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje, 
chyba  że  zostanie  znaleziony  w  żołądku  jakiegoś  ptaszka.  Ptak  jurajski  Paleontolog  z 
Monachium,  dr  Peter  Wellnhofer,  przeprowadził  badania  skamieniałych  resztek 
prehistorycznego  ptaka  archeopteryksa.  Liczy  on  sobie  około  150  mln  lat,  mierzy 
40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest tylko siedem takich egzemplarzy 
na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, że archeopteryks ma między 
zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla zupełnie innego gatunku - 
mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer jest przeświadczony, że 
wszystkie  gatunki  ptaków  "od  wróbla  po  kondora  -  pochodzą  od  dinozaurów"  (103  ). 
Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie potrafię ocenić, 
która  z  teorii  okaże  się  prawdziwa,  lecz  skoro  ptaki  wywodzą  się  od  dinozaurów,  to 
powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego w każdym 
wróblu.  Być  może  łebscy  genetycy  odkryją  wówczas,  dlaczego  wszystkie  bez  wyjątku 
gatunki  dinozaurów  |musiały  zniknąć  z  powierzchni  Ziemi.  Jak  to  musiały?  Przecież 
mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś zagrożenie dla 
Ziemi,  może  przez  to,  że  wyżarłyby  wszystko  do  czysta  -  rośliny  i  zwierzęta  - 
uniemożliwiając  jakąkolwiek  ewolucję  form  przedludzkich?  Może  |ktoś  zapobiegł 
sytuacji, aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w 
szpony  gigantycznych  i  głupich  stworzeń,  nie  rokujących  najmniejszych  nadziei,  że 
kiedykolwiek  staną  się  rozumne  i  będą  zdolne  wytwarzać  narzędzia.  Może,  może... 
Osiągnięcia  w  dziedzinie  genetyki  można  porównać  z  książką  do  historii  pokazywaną 

background image

 

77 

dziesięcioletniemu chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas 
nie miał pojęcia, które nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak 
słońce  odpowiedzi  na  nigdy  nie  zadane  pytania.  W  jaki  właściwie  sposób  powstała 
ludzka  świadomość?  Siedemnaście  lat  temu  pytanie  takie  rzucił  dr  Julian  Jaynes, 
profesor  psychologii  uniwersytetu  w  Princeton  w  USA,  wywołując  wśród  swoich 
kolegów po fachu pełne politowania kręcenie głowami. Świadomość? No jak to, przecież 
powstała  sama  na  którymś  tam  etapie  ewolucji!  Czy  na  pewno?  |Co  |sprawiło,  iż 
uświadomiliśmy  sobie,  że  istniejemy?  Czy  ryba  ma  |świadomość  istnienia  innych 
osobników  tego  samego  gatunku,  czy  też  może  większa  ryba  pożera  mniejszą,  nawet 
sobie  tego  nie  |uświadamiając?  Świadomość  nie  ma  nic  wspólnego  z  odruchami,  ze 
strachem  czy  merdaniem  ogonem,  nie  jest  też  sumą  procesów  pamięciowych.  Równie 
mało  wspólnego  ze  świadomością  ma  także  doświadczenie  i  uczenie  się.  Żebyśmy  nie 
wiadomo  ile  informacji  wprowadzili  do  mózgu  elektronowego,  to  nadal  nie  uzyska  on 
świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie rzeczy o 
wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów, 
w których |nie |jesteśmy świadomi,  nie uświadamiamy sobie w najdosłowniejszym tego 
słowa sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza 
świadomość, stwarzając jedynie złudzenie gęstości i ciągłości. Nieświadomość porównać 
można do wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym 
momencie  |nie  |pada  snop  światła  latarki."  Co  zatem  stanowi  o  świadomości?  Jak  ona 
powstała?  To  pytanie  pozostaje  bez  odpowiedzi,  dokładnie  tak  samo  jak  pytanie  o 
zdolności matematyczne. Spośród wszystkich zwierząt na kuli ziemskiej tylko człowiek 
wykazuje  znajomość  matematyki.  Stwierdzenie,  że  to  przecież  logiczne,  bo  w  końcu 
musieliśmy umieć liczyć, aby rozliczać się między sobą albo wymieniać towary, odwraca 
logiczny  porządek  rzeczy.  |Najpierw  musiała  istnieć  sama  zdolność,  dopiero  |potem 
przyszło  liczenie.  W  końcu  zwierzęta  też  mają  nogi  i  narządy  chwytne  zakończone 
szponami,  a  przecież,  jak  dotąd,  żadnemu  psu  nie  przyszło  do  głowy,  by  policzyć  na 
pazurach  zjedzone  kiełbaski.  Zdolności  matematyczne  stanowią  warunek  wszelkiej 
wiedzy.  Bez  matematyki  nie  da  się  nic  wyliczyć  i  nic  porównać.  Dr  Max  Flindt,  który 
zajął  się  tym  zagadnieniem,  wyjaśnia  rzecz  na  przykładzie  (106  ):  "Bez  zdolności 
matematycznych  nie  moglibyśmy  wylądować  na  żadnym  ciele  niebieskim.  W  życiu 
codziennym  człowiek  nawet  nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  bez  najwyższej  matematycznej 
precyzji  niemożliwe  jest  wysłanie  statku  kosmicznego  na  Księżyc  lub  Marsa  i  z 
powrotem.  To  samo  dotyczy  lotów  wahadłowców  i  każdego  wystrzelonego  satelity. 
Wyliczenie  właściwego  kąta  wejścia  wahadłowca  w  atmosferę  to  jeden  z 
najdobitniejszych  przykładów,  ponieważ  od  tego  wyliczenia  zależy,  bądź  co  bądź, 
ludzkie  życie.  Jeśli  kąt  byłby  zbyt  rozwarty,  i  to  zaledwie  o  ułamek  stopnia  -  statek 
spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast byłby zbyt ostry, statek kosmiczny odbiłby się 
od  powłoki  atmosferycznej  i  został  wykatapultowany  w  przestrzeń.  I  znów  załoga 
straciłaby  życie.  Wszystko  to  łączy  się  w  pewien  sposób  z  ewolucją,  zasadą  ewolucji 
bowiem jest, że żadne ze zdolności nie rozwijają się |same |z |siebie, zawsze musi być tak, 
że w którymś momencie rozwoju są one niezbędnie konieczne. Nie ma jednak żadnego 
powodu,  dla  którego  matematyka  miałaby  być  nieodzowna  dla  przeżycia  człowieka 
pierwotnego.  Najróżniejsze  gatunki  zwierząt  przeżywają  przecież  w  końcu  także  bez 
znajomości matematyki (węch tak - matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie 
bez  matematyki  jest  niemożliwe.  Co  się  zaś  tyczy  ziemskich  kosmonautów,  w  równym 
stopniu dotyczy pozaziemskich. Jeśli istoty pozaziemskie rzeczywiście odwiedziły kiedyś 
Ziemię,  to  z  pewnością  opanowały  matematykę.  Dlatego  drzemiące  w  nas  zdolności 
matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |tylko ziemskim." Tak 
pewnie  właśnie  jest.  Bogowie  stworzyli  ludzi  na  |swój  obraz  i  podobieństwo.  I  nagle, 

background image

 

78 

nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź w naszych genach. Sztuczna 
inteligencja  Wczesnym  latem  1993  r.  w  stolicy  Górnej  Austrii,  Linzu,  zebrało  się  dość 
osobliwe  towarzystwo.  Kilkuset  specjalistów  komputerowych  spotkało  się  tam  z  okazji 
Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich co roku 
mnóstwo  odbywa  się  na  całym  świecie.  W  Linzu  chodziło  o  sztuczną  inteligencję  (po 
angielsku AI - od |artificial |intelligence). Pani Ulrike Gabriel z frankfurckiego Instytutu 
Nowych  Mediów  zaprezentowała  na  przykład  karaluchy  na  baterie  słoneczne. 
Sterowane  światłoczułymi  sensorami  sztuczne  owady  obmacywały  teren  wokół  siebie, 
zbierały  się  w  grupki,  "obwąchiwały  się"  nawzajem  lub  cofały  gwałtownie  po 
napotkaniu  przeszkody.  Po  co  to  wszystko?  Elektronika  zamontowana  w  karaluchach 
służy  do  |zbierania  doświadczeń.  Na  czym  to  polega,  zademonstrował  Tom  Ray  na 
swoim programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną nić, 
podobną  do  nici  DNA,  która  sama  się  powielała.  Po  24  godzinach  powstało  coś  w 
rodzaju  biotopu  na  ekranie  komputera.  "Początkowo  nić  szybko  się  rozmnażała, 
błyskawicznie  rozrastając  się  w  pamięci.  Następnie  pojawiły  się  pierwsze  mutanty, 
również  dysponujące  zdolnością  powielania  się  i  obrony  przed  swymi  przodkami." 
Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły się komputerowe 
zarazki,  które  przekazywały  dalej  tylko  połowę  poleceń.  Zarazki  te  wskakiwały  w 
programy swoich  poprzedników i  wykorzystywały  ich kod reprodukujący. Elektronika 
odpowiedziała  niewidzialnymi  reakcjami  obronnymi,  podobnymi  do tych, jakie stosuje 
system  immunologiczny  człowieka,  dzięki  czemu  zablokowała  komputerowe  wirusy, 
zanim  zdążyły  zniszczyć  pierwotny  program.  Zupełnie  jak  w  prawdziwym  życiu, 
populacja zarazków uległa zagładzie i cała zabawa zaczęła się od początku - tym razem 
wzbogacona  już  o  doświadczenia  z  zarazkami.  Komputer  sam  siebie  zaszczepił. 
Eksperymenty dowodzą, że sztuczna inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie 
jest  świadomość?  Wygląda  na  to,  że  jest  ona  zarezerwowana  dla  tych  form  żywych, 
które operują także uczuciami. Uczucia z kolei sprzężone są ze stanami fizjologicznymi 
organizmu  sterowanymi  przez  hormony.  Hormony  zaś  uaktywniane  są  przez  nasze 
doznania, mieszaninę składającą się z impulsów płynących z receptorów oraz osobistego 
doświadczenia. Sztuczna inteligencja natomiast nie zna hormonów. Potrafi wprawdzie z 
błyskawiczną  prędkością  wymieniać  informacje  (doświadczenia)  i  wyciągać  z  nich 
poprawne  wnioski  (uczyć  się),  ale  nie  potrafi  |odczuwać.  Chyba  że  zaopatrzymy  ją 
dodatkowo w |odczuwające  |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już żywą istotę jako taką. 
|Mózg  komputera  z  przerasowionymi  mikroprocesorami  jest  do  tego  stopnia  wrażliwy 
na wpływy środowiska zewnętrznego, na dym, wilgoć, wahania temperatury, wstrząsy, 
wtargnięcie  obcych  ciał  czy  zwierząt  (mrówka  mogłaby  doprowadzić  do  zwarcia  w 
obwodach scalonych), że musi być chroniony przez |ciało, czyli obudowę. Nie inaczej jest 
u  istot  żywych.  Mózg  umieszczony  jest  w  kostnej  osłonie  czaszki.  Za  pomocą 
wprowadzania i wymiany informacji zarówno mózg komputera, jak i mózg istoty żywej 
mnoży  swoją  wiedzę.  I  to  przez  tysiące  lat.  Dowodem  niech  będzie  kilka  liczb 
zaczerpniętych  z  historii.  Ludzka  mowa  powstała,  jak  się  szacuje,  około  30  tysięcy  lat 
temu.  Była  pierwszym  środkiem  porozumiewania  się.  Mniej  więcej  13  tysięcy  lat  liczą 
najstarsze  malowidła  naskalne  -  pierwsza  forma  |wizualnego  porozumiewania  się. 
Ledwie  5  tysięcy  lat  mają  najstarsze  znaki  pisma,  a  3  tysiące  lat  temu  ludzie  wynaleźli 
pierwszą  transmisję  na  odległość  za  pomocą  znaków  dymnych,  ognia  i  odbłysków 
światła.  500  lat  minęło  od  chwili  wynalezienia  druku,  a  dopiero  w  zeszłym  stuleciu 
rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją ruchome obrazy filmowe, a od trzydziestu 
komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. Sławny uczony w Xviii w. mógł się 
poszczycić  znajomością  200  książek  i  wystarczyło,  że  przejrzał  nieliczne  fachowe 
czasopisma,  by  cały  czas  być  na  bieżąco  w  swojej  dziedzinie  wiedzy.  Dzisiaj  na  całym 

background image

 

79 

świecie  ukazuje  się  ponad  300  tysięcy  gazet  i  czasopism,  do  tego  dochodzi  jeszcze 
nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i telewizyjnych, nie mówiąc już o corocznym 
zalewie fachowych czasopism, dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko Bibliotece 
Kongresu  jest  100  milionów  tomów,  wszystkie  zaś  pozostałe  biblioteki  na  świecie 
dorzucają  do  tego  dalszy  miliard.  Dla  każdego  staje  się  jasne,  że  przy  takim  zalewie 
informacji  nie  ma  człowieka,  który  zachowałby  pełną  orientację.  A  ponieważ  zarówno 
długość ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z 
nas  dysponuje,  nie  wystarczą,  gromadzimy  ludzką  wiedzę  poza  mózgiem.  Przyszłe 
pokolenia będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć na temat 
tego,  gdzie  i  jak  znaleźć  interesujące  je  informacje.  U  pozaziemskich  istot  rozumnych 
dzieje się z pewnością nie inaczej. Albo mają one komórki mózgowe, tak jak my  - i ich 
zdolność  magazynowania  informacji  jest  ograniczona  -  albo  są  czymś  w  rodzaju 
skomputeryzowanych  robotów,  które  w  każdej  chwili  mogą  uzyskać  dostęp  do 
potrzebnej im właśnie informacji poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to 
synteza  dwóch  poprzednich.  W  trakcie  rozwoju  żywej  istoty  organicznej  od  samego 
początku  zapewnia  się  jej  na  drodze  genetycznej  niesłychaną  pojemność  mózgu, 
wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A to dlaczego? Ponieważ pracujący 
na  niewielkim  obciążeniu  program  komputera  ma  wolne  miejsce  na  nowe  informacje. 
Wykorzystany  zaledwie  w  20  procentach  mózg  człowieka  można  "zatankować" 
odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i 
tym  samym  docieram  do  jądra  moich  rozważań.  W  ostatniej  książce  (108  ) 
przedstawiłem  do  dyskusji  kilka  przypadków  UFO,  zahaczając  na  marginesie  o  temat 
"porwań".  Chcąc  nie  chcąc,  muszę  teraz  w  maksymalnym  skrócie  powtórzyć,  w  czym 
rzecz.  Nie  po  kolei  w  głowie?  Od  dobrych  30  lat,  jak  podaje  literatura  ufologiczna, 
zgłaszają  się  osoby  twierdzące  z  maniackim  wręcz  uporem,  że  zostały  uprowadzone 
przez istoty pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref 
genitalnych.  Nie  w  sensie  seksualnym  czy  gwałtu,  lecz  metodami  laboratoryjnymi. 
Ofiary płci męskiej twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej 
mówiły  o  przeprowadzaniu  testów  ciążowych,  o  "odsysaniu",  a  nawet  o  sztucznym 
zapłodnieniu.  Po  kilku  tygodniach  operacyjnie  wydobywano  podrośnięty  płód. 
Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież, 
jakie to seksualne fantazje, będące projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w 
wyobraźni  ludzie.  W  dodatku  medycyna  zna  przecież  zjawisko  ciąży  urojonej.  Z 
ludzkiego  punktu  widzenia  zrozumiałe  jest  też,  że  trafiają  się  kobiety,  które  zaszły  w 
ciążę  w  najzupełniej  naturalny  sposób,  ale  za  nic w  świecie  nie  chcą  zdradzić,  kto  jest 
ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet 
jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może 
jej  się  nawet  wydawać,  że  poczęła  w  sposób  niepokalany.  Przez  ostatnie  trzy 
dziesięciolecia  zbywałem  takie  opowieści  lekceważącym  uśmieszkiem.  W  ciąży  z 
kosmitą?  Ha,  ha!  Próbki  spermy  dla  kosmitów?  Ha,  ha,  ha!  Ani  przez  chwilę  nie 
zawracałem  sobie  tym  wszystkim  głowy,  nie  zadawałem  sobie  pytania,  na  cóż  to,  u 
diabła, potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się 
to  po  prostu  zbyt  idiotyczne,  abym  miał  się  tym  zajmować.  Prawdopodobnie  taka 
wyniosła  postawa  była  z  mojej  strony  błędem,  ponieważ  to,  co  wydawało  się  takim 
idiotyzmem,  nabrało  w  ostatnich  latach  znamion  metody.  W  roku  1987  amerykański 
autor  Budd  Hopkins  opublikował  rezultaty  swoich  wieloletnich  badań,  w  których 
wspomagało  go  wielu  naukowców  (109  ).  Badane  osoby  -  częściowo  pod  hipnozą  - 
opisywały, w jaki sposób "pobierano" od nich materiał genetyczny. Bywały przypadki, 
że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w okresie 
dojrzewania  w  wieku  młodzieńczym  oraz  w  wieku  lat  trzydziestukilku.  |Jeśli  to 

background image

 

80 

rzeczywiście  prawda  -  pisałem  to  z  takim  właśnie  zastrzeżeniem  -  można  by  mówić  o 
|znakowaniu  konkretnych  osób  przez  istoty  pozaziemskie.  Dokładnie  tak  samo  jak  my 
znakujemy  ptaki  wędrowne,  delfiny  czy  niedźwiedzie.  `nv  Zaraz  po  Hopkinsie  z 
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni, 
że nie tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne 
światła".  Ofiary,  unosząc  się  w  powietrzu,  "wpływały"  do  jasno  oświetlonych 
pomieszczeń, mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś 
"gumowego"  i  odczuwali  "ssące  ruchy".  W  innych  przypadkach  byli  seksualnie 
stymulowani  przez  "bardzo  piękną  kobietę",  która  nawet  odbywała  z  nimi  stosunek 
płciowy  w  pozycji  "na  jeźdźca".  Gdy  tylko  w  gronie  znajomych  poruszałem  temat 
"uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie 
dopuszcza myśli o  możliwości uprowadzenia  przez istoty pozaziemskie, a tym bardziej 
sztucznego  zapłodnienia  czy  pobierania  spermy.  Wszystko  to  wydaje  się  zbyt 
zwariowane  i  zbyt  naciągane.  Ludzi,  którzy  generalnie  nie  wierzą  w  UFO,  i  tak  nie 
sposób  przekonać  żadną  argumentacją.  Nie  mają  oni  ochoty  zaśmiecać  sobie  szarych 
komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |przeciwko UFO i z 
lunatyczną  wręcz  pewnością  siebie  |wiedzą,  że  żadnego  UFO  nie  ma  i  być  nie  może. 
Indoktrynowana  odporność  na  UFO  jest  pełna,  blokada  całkowita.  Ludzie  zaś,  którzy 
nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak 
wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego 
załogi  UFO  miałyby  tak  postępować,  jeśli  już  w  ogóle  UFO  istnieje.  Obawiam  się,  że 
znów będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu 
łączy  się  z  naszym  mózgiem,  z  pojemnością  naszych  szarych  komórek,  z  ingerencjami 
genetycznymi  i  z  powrotem  |bogów  wraz  z  ich  |prorokami.  Dr  Johannes  Fiebag, 
przyrodoznawca  z  profesji,  zbadał  najnowsze  przypadki  uprowadzeń  na  terenie 
Niemiec, Austrii i  Szwajcarii (111 ), w tym historię  mieszkanki  Berlina, Marii Struwe. 
Fiebag  tak  pisze  o  pani  Struwe:  "Kobieta  ładna,  inteligentna,  uważna,  krytyczna. 
Pozbawiona  nieśmiałości,  nigdy  nie  traci  jednak  dystansu  do  wszystkich  tych  rzeczy." 
Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedziała zarazem, że wcale nie jest snem. 
Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i prawej stronie zaś stały obce 
istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. W tym okresie pani Struwe była w 
ciąży  z  trzecim  dzieckiem,  a  przynajmniej  tak  jej  się  zdawało.  Ponieważ  nie  była  to 
pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z ginekologiem. A 
potem  miał  miejsce  ów  przerażający  "sen"  z  obcymi  istotami.  Wielkogłowe  postacie 
wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała zlana 
potem,  zupełnie  jakby  przeżyła  jakiś  senny  koszmar.  Wkrótce  potem  była  u  swojego 
ginekologa,  który  ze  zdumieniem  stwierdził,  że  ciąży  już  |nie  |ma.  Jednocześnie  ustały 
wszystkie oznaki odmiennego stanu. W dwa tygodnie później pani Struwe wydaliła dwa 
"strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą w toalecie. 
Po  jakimś  czasie  państwo  Struwe  odczuli  chęć  posiadania  trzeciego  dziecka.  Ponieważ 
jednak, w przeciwieństwie do poprzednich  ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody 
poczęcia okazały się zawodne, państwo Struwe zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie. 
"Próba  jego  dokonania  została  podjęta  22  lutego  1988  roku.  Zabieg  ginekologiczny  z 
niewyjaśnionych  powodów  okazał  się  dla  pani  Struwe  niesłychanie  bolesny,  więc  go 
przerwano."  Jednak  w  dwa  tygodnie  później  pacjentka  wydala  dwa  przezroczyste 
fragmenty  tkanki  niewiadomego  pochodzenia.  I  nagle,  zupełnie  jakby  za  sprawą 
czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r. zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na 
świat  syna,  Sebastiana.  Dr  Fiebag  daje  w  przypadku  pani  Struwe  różne  propozycje 
rozwiązań, między innymi ułożył następujący scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe 
jest  w  ciąży,  *  w  trzecim  miesiącu  ciąży  istoty  pozaziemskie  pobierają  od  niej  płód,  * 

background image

 

81 

wszczepiają jej tkankę uniemożliwiającą ponowne zapłodnienie, * tak też się dzieje: ani 
normalny  akt  płciowy,  ani  próby  sztucznego  zapłodnienia  nie  dają  wyników,  *  jakieś 
"nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia tej bariery z organizmu, * teraz nic 
już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do poczęcia Sebastiana. `tn Można 
by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe ciąże", gdyby nie Sebastian. 
Chłopiec  opowiada  coś  o  dziwnych  snach,  w  których  występują  potwory  o  wielkich 
głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach", ponadto "unosił 
się  w  powietrzu",  a  obce  istoty  wlewały  w  niego  "jakieś  płyny".  Rozmawiały  z  nim 
"przez  płuca",  co  przypuszczalnie  oznacza,  że  |od  |środka.  Kiedy  dr  Fiebag  pokazuje 
chłopcu  kilka  rysunków  przedstawiających  różne  warianty  ufoludków,  Sebastian 
natychmiast identyfikuje te małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze 
swej  strony  zapewnia,  że  nigdy  nie  rozmawiała  z  synem  o  swoim  "śnie"  ani  istotach 
pozaziemskich  o  wielkich  głowach  i  nieproporcjonalnie  dużych  oczach.  O  co  tu 
właściwie chodzi? Sprawą, którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor 
David Jacobs zajął  się w USA. Dla Jacobsa pobieranie spermy i  sztuczne zapłodnienia 
stanowią  zasadniczy  powód wszystkich  uprowadzeń.  Celem  miałoby  być  wyhodowanie 
na  poły  ludzkiej,  na  poły  kosmicznej  istoty  żywej  (112  ).  Przypadki  takie  wciąż  się 
mnożą,  idą  już  nie  w  setki,  lecz  w  tysiące.  Przytoczone  pod  numerami  od  109  do  112 
tytuły  stanowią  zaledwie  wierzchołek  góry  lodowej.  Czy  to  wszystko  jest  tylko  zwykłą 
modą? Jaki  to duch czasu straszy w mózgach naszych wpółczesnych? Czy to  możliwe, 
aby  nagle  tysiące  ludzi,  nie  znających  się  nawzajem,  mieszkających  na  odległych  od 
siebie kontynentach, zaraziły się tym samym wirusem? Czy wszystkie te przypadki mają 
swoje psychologiczne wyjaśnienie? A może jednak po kolei? Nie - powiada pewien ktoś, 
którego  musimy  wysłuchać.  W  końcu  nie  możemy  się  chować  za  stwierdzeniem,  że 
przypadki uprowadzeń mają "wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać oczy i uszy, kiedy 
w  tej  sprawie  zabiera  głos  wybitny  psycholog.  Dr  John  E.  Mack  jest  profesorem 
psychiatrii  na  uniwersytecie  Harvarda  w  Bostonie.  Jest  nie  tylko  psychiatrą  i 
psychologiem,  lecz  także  dyplomowanym  lekarzem  w  Cambridge  Hospital  oraz 
laureatem  prestiżowej  amerykańskiej  Nagrody  Pulitzera.  Licząc  sobie  już  34  lata,  nie 
jest  jednym  z  tych  młodych  zapaleńców,  którzy  gonią  za  jakimiś  przemijającymi 
modami. Zna swoją profesję i bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i 
fantasmagorie  badanych.  Jesienią  1989  r.  zapytano  go,  czy  chciałby  poznać  ludzi 
uprowadzonych  przez  UFO.  Jego  pierwsza  reakcja  była  jednoznaczna:  "To  jacyś 
wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z Buddem Hopkinsem, wspomnianym 
już  autorem  książki  |Intruzi.  Spotkanie  to  całkowicie  zmieniło  życie  profesora  Macka. 
Przez  następne  lata  profesor  Mack  poznał  setki  osób,  które  "pochodziły  z 
najróżniejszych części USA i nigdy wcześniej się ze sobą nie spotkały". Ponieważ ludzie 
ci  okazali  się  jak  najbardziej  rozsądni  i  wiarygodni,  obudziło  to  zawodowe 
zainteresowanie  profesora.  Wreszcie  przystąpił  do  studiowania  konkretnych 
przypadków  78  osób,  prześwietlając  je  wedle  wszelkich  zasad  swojej  profesji.  Dziś 
mamy już liczące 400 stron tomiszcze z rezultatami jego badań. Tytuł tej książki brzmi 
Abduction  (Wzięcie),  w  podtytule  czytamy  Spotkania  ludzi  z  istotami  pozaziemskimi 
(113 ). Odpowiedź profesora Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i 
w ogóle wszystkich sceptyków na świecie nie mogłaby być bardziej  druzgocąca. Brzmi 
ona  bowiem:  tak,  istoty  pozaziemskie  penetrują  naszą  planetę,  ofiary  wzięć  nie 
fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia i pobieranie płodów miały miejsce 
naprawdę i nie jest to bynajmniej psychologicznie jak najbardziej zrozumiałe myślenie 
życzeniowe  ofiar.  Jak  pisze  harvardzki  uczony:  "Najwidoczniej  funkcjonujemy  we 
Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, od których sami się odcięliśmy." 
Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu. Niewielkiego wzrostu istoty o 

background image

 

82 

nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach i szarej skórze pojawiają się nagle w 
sypialni  ofiary,  zupełnie  jakby  przeszły  przez  ścianę.  (Znane  są  też  przypadki 
uprowadzenia z samochodu.) Obce istoty mają niewielkie nozdrza i mikroskopijne usta 
o  wąskich  wargach.  Często  na  zewnątrz  domu  widać  dziwaczne  światła.  Ofiary 
odczuwają  strach,  wpadają  w  panikę,  dręczą  je  straszliwe  obawy.  Zostają  jednak 
uspokojone, unieruchomione, psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny 
lot  przez  okno  albo  drzwi  balkonowe  i  chociaż  niektóre  ofiary  mają  wrażenie,  jakby 
zostały  "wyemitowane"  w  przestrzeń,  czują  jednak  pęd  powietrza  i  rześkość  nocy. 
Docierają  do  czekającego  gdzieś  statku  kosmicznego,  oczywiście  niewykrywalnego  dla 
naszych  elektronicznych  czujników.  Niektórzy  z  uprowadzonych  mieli  wrażenie,  że 
weszli  do  obcego  obiektu  przez  ścianę.  W  środku  jest  jasno,  uprowadzeni  zostają 
położeni na czymś w rodzaju stołu operacyjnego i poddani badaniu za pomocą bliżej nie 
sprecyzowanych przyrządów. Pobiera im się próbki włosów i skóry, wprowadza cienkie 
igły  i  inne  instrumenty  przez  naturalne  otwory  ciała.  Wokół  stołu  operacyjnego  stoi 
kilka  szaroskórych  istot,  ale  zawsze  tylko  jedna  z  nich  spełnia  funkcję  "lekarza 
naczelnego",  podczas  kiedy  inna  przejmuje  obowiązki  "tłumacza".  Bardzo  rzadko 
komunikacja  odbywa  się  tradycyjną  drogą  głosową  -  najczęściej  jest  to  przekaz 
telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na uprowadzonych potrafią 
być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból fizyczny w zasadzie 
nie  występuje,  ponieważ  obce  istoty  neutralizują  ośrodek  bólowy  w  mózgu.  Po 
zakończeniu  nieprzyjemnej  procedury  badań  obcy  bardzo  często  podejmują  rozmowę, 
w  trakcie  której  starają  się  przynajmniej  częściowo  wyjaśnić  ofierze  powód  swojego 
postępowania.  Niektórym  z  uprowadzonych  pokazano  półki  pełne  żywych  embrionów 
pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, jaką je 
stamtąd  uprowadzono.  Zdarzały  się  przy  tej  okazji  omyłki,  kiedy  to  uprowadzeni 
budzili  się  w  zupełnie  obcym  miejscu  albo  nawet  zostali  przeniesieni  razem  z 
samochodem  o  setki  kilometrów  od  miejsca  porwania.  Upiorne  -  chciałoby  się 
powiedzieć;  coś  takiego  może  być  |tylko  wytworem  czyjejś  wyobraźni.  No,  dobrze,  ale 
czy  kiedykolwiek  zastanawialiśmy  się,  co  musi  odczuwać  jakieś  średnio  inteligentne 
zwierzę  poddawane  podobnym  zabiegom  przez  nas  -  ludzi?  Czy  przedstawiciele  jego 
gatunku  uwierzyliby  temu  zwierzęciu,  gdyby  potrafiło  opowiedzieć  o  swoich 
przeżyciach?  Opisy  podawane przez ofiary uprowadzeń rzeczywiście  mają w sobie coś 
upiornego.  Są  dla  nas  wręcz  nie  do  zniesienia,  toteż  sięgamy  po  pełny  asortyment 
środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za łatwo zapominamy 
przy  tym,  że  wszelka  logika  i  wszelki  rozsądek warunkowane są  daną  rzeczywistością. 
Samolot  ponaddźwiękowy,  nadajnik  radiowy,  aparat  rentgenowski,  którym  można 
prześwietlić  ciało,  bomba  wodorowa  zdolna  w  jednej  chwili  zniszczyć  całe  miasta  - 
wszystko  to  było  w  czasach  naszych  prapradziadków  sprzeczne  z  logiką  i  zdrowym 
rozsądkiem.  Jeszcze  pięćdziesiąt  lat  temu  bezsensownym  byłoby  próbować  przybliżyć 
jakiemukolwiek  uczonemu  ideę  bomby  neutronowej.  To  niemożliwe,  musiałby 
odpowiedzieć, ponieważ broń zawsze wyzwala energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie 
energii prowadzi do zniszczenia całego otoczenia. Bomba neutronowa natomiast niszczy 
tylko organiczną (żywą) tkankę, pozostawiając nietknięte inne materiały, takie jak płyty 
pancerne  czy  betonowe  budowle.  Nie,  środkami  uwarunkowanego  naszą  obecną 
rzeczywistością  rozsądku  i  logiki  na  pewno  nie  uda  się  nam  rozwikłać  fenomenu 
uprowadzeń.  Zaobrączkowani  ludzie  Co  każe  nam  domniemywać,  że  przynajmniej 
niektóre  z  przypadków  uprowadzeń  miały  miejsce  naprawdę?  Otóż  właśnie  wielka 
liczba  ludzi,  którzy  przeszli  podobne  cierpienia,  nie  znając  się  nawzajem,  nie  znając 
żadnych  dotyczących  tego  tematu  książek  czy  filmów.  Właśnie  jednobrzmiące 
wypowiedzi ludzi z najróżniejszych krajów i kontynentów, tysiące okaleczonych kobiet, 

background image

 

83 

którym w upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób naturalny ani nie 
został  spędzony.  Właśnie  blizny  po  niewyjaśnionych  zabiegach,  których  nie  wykonał 
żaden  ziemski  lekarz,  wreszcie  mikroskopijne  obce  implanty,  operacyjnie  usunięte 
różnym osobom, które przeżyły uprowadzenie. Że co, proszę? Profesor Mack na str. 42 
amerykańskiego  wydania  swojej  książki  wymienia  wiele  takich  przedmiotów, 
wykonanych  z  metalu  lub  tworzywa  przypominającego  włókno  szklane,  które  trzeba 
było usuwać z ciał uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u 
pewnego  mężczyzny  w  penisie  oraz  u  pewnej  dwudziestoczteroletniej  kobiety  w  jamie 
nosowej,  w  bezpośredniej  okolicy  podstawy  mózgu.  Chociaż  zdumiewające  implanty 
poddano analizie chemicznej i fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich 
|przeznaczenia.  Analizy  pokazały  tylko  tyle,  że  mamy  do  czynienia  z  zadziwiającymi 
tworzywami lub stopami metali, nie zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich 
wewnętrzne  właściwości.  Zupełnie  tak  samo  jak  wtedy,  gdy  my  znakujemy  dziko 
żyjącego  niedźwiedzia,  umieszczając  w  jego  uchu  kolczyk,  a  inne  zwierzęta  widzą  ten 
kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do czego on służy. Muszą się pogodzić 
z  faktem  jego  istnienia,  chociaż  wiedzą  tyle  samo,  co  przedtem.  I  my  również.  A  może 
jednak  nie?  Jeśli  odrzucimy  rodzące  się  przerażenie  i  zasięgniemy  opinii  naszego 
rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak stać nas przynajmniej 
na ograniczoną analizę wydarzeń. W końcu przecież istoty pozaziemskie rozmawiały z 
uprowadzonymi,  dając  im  przynajmniej  jakieś  punkty  zaczepienia  pomagające 
zrozumieć  ich  okrutne  postępowanie.  Jest  mowa  o  tym,  że  nasza  planeta  zostanie 
dotknięta jakąś  katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i  niejasne. 
Dalej mowa jest też o tym, że postępowanie nas, ludzi, wypacza się. (Patrz wcześniejsza 
relacja  pozaziemskiego  obserwatora  Yaxlipoo.)  Wreszcie  kosmici  powiadają,  że  naszą 
naukę  zdominowała  całkowicie  błędna  "zasada  przyczynowo-skutkowa"  -  czyli 
dokładnie  to,  co  my,  zwykli  zjadacze  chleba,  uważamy  za  "logikę"  -  że  obraz  wiedzy 
przekazywany  nam  przez  uczonych  jest  po  części  rozpaczliwie  fałszywy.  (To  mnie 
akurat  nie  dziwi,  zwłaszcza  jeśli  sobie  pomyślę  o  teorii  ewolucji  czy  o  naukach 
teologicznych!)  Wskutek  fałszywego  obrazu  wiedzy  wytwarza  się  w  nas  opaczna 
świadomość:  małostkowa,  egocentryczna,  z  nami  i  tylko  z  nami  jako  pępkiem 
Wszechświata. Koń trojański Na wszystko to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach 
i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek 
współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna 
wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do ich własnego materiału genetycznego. 
Przerażająca  wizja.  To  co  obcy  przybysze  o  rozcięciu  zamiast  ust  i  o  przypominającej 
gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w naszym pojęciu przestępstwo. 
Uprowadzenie  to  jedno  z  groźniejszych  przestępstw,  podobnie  jak  masowo 
przeprowadzane  gwałty.  Dochodzi  do  brutalnego  złamania  praw  człowieka,  wykonuje 
się  niedozwolone  zabiegi  chirurgiczne,  uprowadzonych  poddaje  się  kontroli  umysłu  i 
praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas jak 
podrzędne  zwierzęta.  "Obrączkują"  nas  za  pomocą  implantów,  kontrolują  tak 
oznakowane  osoby,  nie  podają  żadnych  logicznych  wyjaśnień  (nie  mówiąc  już  o 
uzasadnieniu)  swojego  postępowania,  swoich  motywów  ani  pochodzenia.  Amerykański 
autor  John  White  (114  )  tak  to  podsumował:  "Uprowadzający  ludzi  Obcy  (aliens) 
zawsze  zjawiają  się  u  nas  pod  osłoną  ciemności.  Nigdy  nie  mówią  dokładnie,  dlaczego 
nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak samo podejrzana jak koń trojański, muszę 
więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, 
jednoznacznie  określą  swoje  zamiary,  aby  przekonać  nas  o  swych dobrych  intencjach, 
wtedy  z  radością  powitam  ich  w  ludzkiej  społeczności.  Jeśli  tak  się  nie  stanie,  nadal 
uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego świata, skłaniające się 

background image

 

84 

do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą się być tworami 
fizycznymi,  parafizycznymi  czy  metafizycznymi,  nie  ma  żadnego  wpływu  na  tę 
konkluzję."  Rzeczywiście  jest  tak,  że  obcy  nie  pomagają  nam  uwierzyć  w  ich  dobre 
zamiary.  Od  co  najmniej  30  lat  mają  miejsce  udokumentowane  uprowadzenia,  lecz 
przebieg  i  rodzaj  badań  nie  uległy  żadnej  zmianie.  Ofiary  uprowadzeń  traktowane  są 
niemalże  rutynowo,  pobieranie  spermy  i  embrionów  przebiega  stereotypowo.  Żadna 
ziemska  uczelnia  medyczna  nie  przeprowadza  jednych  i  tych  samych  badań  na 
dziesiątkach tysięcy osób. Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty  - chyba 
że szukamy czegoś bardzo specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. 
Gatunek  ludzki  rzeczywiście  nie  składa  się  z  robotów,  |wszyscy  jesteśmy  unikatami, 
|wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z nas nie ma dokładnie takich samych wspomnień 
czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie 
są  takie  same  indywidualne  odciski  palców.  Udziałem  każdego  człowieka  są  inne 
doświadczenia  osobiste,  każdy  inaczej  cierpi,  inaczej  kocha,  zachwyca  się  innym 
rodzajem  muzyki,  czyta  inne  gazety,  słucha  innych  programów  radiowych,  każdy  jest 
gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za dobre, a co innego za 
złe.  I  wszystko  to  odnosi  się  do  czegoś  więcej  niż  tylko  do  smaku  potraw.  Chociaż 
człowiek  jest  towarem  masowym,  to  jednak  każdy  egzemplarz  pozostaje 
indywidualnością.  Czy  to  właśnie  tego  szukają  istoty  pozaziemskie?  Naszych 
różnorodnych  upodobań?  Czy  potrzebują  tysięcy,  dziesiątków  tysięcy  osobników, 
dziesiątków  tysięcy  odmian  spermy  i  embrionów,  aby  stworzyć  nową  |rasę?  A  może 
starają  się  odfiltrować  z  tego  olbrzymiego  materiału  porównawczego  to,  co  w  ich 
rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni 
badacze, w niczym jednak nie zmienia to przestępczego charakteru działania obcych. Na 
Ziemi  każdy  człowiek  musi  przestrzegać  praw  kraju,  w  którym  przebywa.  Czyżby 
podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie? Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy 
kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która wprawdzie przewyższa nas pod 
względem  możliwości  technicznych  i  telepatycznych,  ale  potrzebuje  genetycznego 
odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas o zgodę. W końcu my 
także  jesteśmy  istotami  rozumnymi,  także  my  znamy  arkana  matematyki,  możemy 
wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. Nie jesteśmy byle 
kim  i  wcale  mi  się  nie  uśmiecha,  aby  ktoś  traktował  nas  jak  jakieś  tępe  bydlęta. 
Doceniam wprawdzie, że kosmici nie manifestują swojej obecności w sposób kojarzący 
się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i jestem 
nawet  wdzięczny,  że  nie  zaszokowali  nas  i  nie  spłoszyli  jak  stada  zdziczałych  kurcząt 
(szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka 
dziesięcioleci, więc czas najwyższy zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień. 
Czas  przestać  się  liczyć  z  naszą  próżnością  -  okres  ochronny  minął.  My,  ludzie,  nie 
chcemy,  aby  ktoś  przez  dziesiątki  lat  wodził  nas  za  nos  i  traktował  jak  nie  umiejące 
samodzielnie  myśleć  istoty.  Ponadto  przez  trzydzieści  lat  nasza  świadomość  uległa 
dużym  zmianom.  W  pierwszym  okresie  utrzymywanie,  że  istoty  pozaziemskie  istnieją 
naprawdę,  było  czymś  nierozsądnym,  by  nie  powiedzieć  obłąkanym.  Dzisiaj  co  drugi 
Amerykanin wierzy w UFO, w Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na świat 
Francji  już  trzy  lata  temu  45%  młodzieży  uznawało  realność  istnienia  UFO  (116  )  i 
nawet w kraju tak nieprzychylnym wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa 
przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z tym związane, co piąta osoba wierzy w istnienie 
istot  pozaziemskich.  Według  najnowszych  badań  Instytutu  Badań  Demoskopowych, 
udział ten w grupie wiekowej od szesnastu do dwudziestu lat jest jeszcze wyższy i wynosi 
prawie  30  procent  (117  ).  Poszerzyły  się  horyzonty  myślowe  człowieka,  lądowanie  na 
Księżycu  i  niezliczone  seriale  science  fiction  w  telewizji  nie  pozostały  bez  wpływu  na 

background image

 

85 

naszą  świadomość.  Także  olbrzymia  liczba  książek  zajmujących  się  tematem  istot 
pozaziemskich  wcale  nie  nadawała  się  wyłącznie  do  kosza  -  przynajmniej  dla  połowy 
ludzkości.  Według  naszego  rozumienia  demokracji,  jakże  wychwalanej  w  wolnym 
świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie przynośić najnowsze 
doniesienia z frontu spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, i w tym 
momencie  zaczynam  rozumieć  obcych  o  gruszkowatych  głowach  i  czarnych  oczach  w 
kształcie  owoców  kiwi.  Każdy  człowiek  choć  raz  w  życiu  próbował  coś  wyjaśnić 
drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich to, 
przerywali  rozmowę,  ucinali  ją  niegrzecznie  albo  za  pomocą  pozamerytorycznych 
argumentów,  zaczynali  zachowywać  się  obraźliwie.  Także  druga  i  trzecia  próba 
wyjaśnienia  sprawy  spełzła  na  niczym,  podobnie  czwarta  i  piąta.  Jak  my,  ludzie, 
zachowujemy  się  w  takiej  sytuacji?  Wycofujemy  się,  myślimy,  że  nie  ma  sensu 
podejmować prób rozsądnego przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami 
było tak samo? Może nie mają już ochoty podejmować z nami dialogu, skoro jesteśmy 
zbyt wyniośli, aby słuchać? W uprowadzeniach, które badał profesor Mack, poruszano 
dokładnie  tę  właśnie  kwestię.  Kosmici  mówili  do  uprowadzonych,  że  my,  ludzie,  nie 
jesteśmy  jeszcze  gotowi,  by  się  z  nimi  spotkać  i  zaakceptować  ich  istnienie.  Gdyby 
otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, traktując ich jak wrogów. Twierdzili, 
że  nasze  zachowanie  w  ogóle  nie  dopuszcza  otwarcia  z  ich  strony,  ponieważ  nasze 
działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana przez religię i błędne 
intrepretacje nauki świadomość jest ich zdaniem do tego stopnia zdeformowana, że oni 
wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili w indywidualnych 
przypadkach,  to  społeczeństwo  i  tak  nie  zaakceptowałoby  takiego  świadectwa  danej 
osoby,  choćby  stała  nie  wiadomo  jak  wysoko  w  ludzkiej  hierarchii  władzy.  Bardzo 
słuszne  spostrzeżenie.  Wyobraźmy  sobie,  że  papież  albo  szef  rządu  Xy  -  obydwaj  na 
samym szczycie w ludzkiej hierarchii władzy  - oświadczają publicznie, iż rozmawiali z 
istotami  pozaziemskimi.  Z  miejsca  usunięto  by  ich  z  urzędu.  To  samo  dotyczy 
dziennikarzy, redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden 
z nich nie zdołałby się przebić w swoim gremium. Istoty pozaziemskie? Tutaj? I akurat 
ty  miałbyś  z  nimi  rozmawiać?  Człowieku,  chyba  masz  nie  po  kolei  w  głowie!  Taka 
właśnie  jest  nasza  typowa  reakcja.  Jak  długo  jeszcze?  Hybrydy  przyszłości  Szpetne 
istoty  pozaziemskie  łamiące  ludzkie  prawa  informowały  ofiary  uprowadzeń  o  jakiejś 
nadciągającej  katastrofie.  |Ją  |właśnie  podawały  jako  główny  powód  swoich  działań. 
Pocieszające w tym wszystkim jest przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż 
już  w  formie  hybrydy  (mieszańca)  nas  i  ich.  |Kiedy  ma  nadejść  ów  Dzień  Sądu 
Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty, widocznie sami jej nie znają. Czy nie 
brzmi  to  znajomo?  Czyż  wszystkie  religie  nie  podkreślają,  że  nikt  nie  zna  dnia  ani 
godziny nadejścia Sądu Ostatecznego? Może kosmici dysponują poszlakami podobnymi 
do  tych,  które  geologów  informują  o  groźbie  trzęsienia  ziemi  i  wybuchu  wulkanu? 
Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej podstawie, że uskok San Andreas w Kalifornii znów 
da  znać  o  sobie,  tyle,  że  nie  potrafią  wypowiedzieć  się  wiążąco,  kiedy  to  dokładnie 
nastąpi. Czyżby z tymi pozaziemskimi karzełkami o mikroskopijnych dziurkach od nosa 
było  tak  samo?  Może  ich  przyrządy  pomiarowe,  o  których  funkcjonowaniu  nie  mamy 
bladego  pojęcia,  rejestrują  nadciągającą  katastrofę,  ale  nie  pozwalają  na  precyzyjną 
prognozę?  W  tym  przypadku  można  by  podać  wiarygodne  usprawiedliwienie  dla  ich 
nieetycznego zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt 
egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne jest szybkie 
działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W 
całym  tym  nieetycznym  i  -  według  naszych  norm  -  bezprawnym  działaniu  istot 
pozaziemskich  zawsze  jedno  szczególnie  dawało  mi  do  myślenia:  mianowicie,  obcym 

background image

 

86 

nigdy  nie  zdarzało  się  okaleczyć  czy  wręcz  zamordować  uprowadzonej  osoby. 
Wszystkich całych i zdrowych troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze 
postępowanie  wobec  zwierząt  jest  o  wiele  bardziej  bezwzględne  i  barbarzyńskie. 
Ostatnio  zaczęto  rozważać  koncepcję,  że  owe  niewielkie  stworki  o  gruszkowatych 
głowach  to  nie  żadne  tam  istoty  pozaziemskie,  tylko  podróżujący  w  czasie 
przedstawiciele  cywilizacji  ludzkiej  z  dalekiej  przyszłości.  Jak  w  ostatnich  latach 
stwierdzili fachowcy w dziedzinie fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |zasadzie nie są 
wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one wyglądać w 
|praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w czasie 
mogły stanowić rozwiązanie fenomenu małych kosmitów o nieproporcjonalnie wielkich 
migdałowych oczach. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację: W roku 3000 ziemskiej 
rachuby  czasu  pojawia  się  maszyna  czasu.  Istoty  rozumne  zamieszkujące  Ziemię  są 
niewielkiego wzrostu, mają szarą skórę, wielkie czaszki i opanowały tajniki telepatii. Za 
pomocą maszyny czasu podróżują do naszej epoki i stwierdzają, że ludzkość roku 2000 
znajduje  się  o  krok  od  katastrofy.  Pilnie  kompletują  więc  materiał  genetyczny, 
wszczepiając go  |swojemu  |gatunkowi  - temu  z przyszłości.  Gdyby tego nie uczynili,  to 
ich  gatunek  w  ogóle  |nie  |zaistniałby  w  przyszłości,  ponieważ  dopiero  genetyczny  zrąb 
pobrany  od  ludzi  z  przeszłości  umożliwia  ich  przyszłe  istnienie.  Porywające  i  zarazem 
idiotyczne!  Z  jakiej  bowiem  linii  ewolucyjnej  pochodzą  w  takim  razie  owe  małe  szare 
istoty o ogromnych sarnich oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na 
nic się nie zda. Kosmici są mi bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne 
ofiary uprowadzeń, zwłaszcza te, którym przytrafiło się to kilkakrotnie, mają poczucie 
bycia  "nie  tylko  z  Ziemi".  Mimo  całkowicie  normalnego  i  nietkniętego  ludzkiego  ciała 
nie  potrafią  pozbyć  się  wrażenia,  że  posiadły  zupełnie  nową  świadomość.  Dysponują 
jakąś  ukrytą  wiedzą  wykraczającą  poza  sprawy  Ziemi  i  teraźniejszości.  Ta  grupa 
uprowadzonych zadaje sobie ogromny trud, by przełożyć swoje nowe odczucia na nasz 
język.  Nagle  pojawia  się  w  nich  gotowa  wiedza,  wiedza  z  przestrzeni  i  czasu, 
wypełniająca  całą  czaszkę,  zupełnie  jakby  wolne  moce  mózgu  otrzymały  dodatkowe 
informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej katedrze pełnej 
milionów  fresków  i  fragmentów,  której  pomieszczenia  rozbrzmiewają  dodatkowo 
łagodnymi  melodiami  z  odległych  tysiącleci.  Niewypowiedziane.  W  ludzkim  języku 
brakuje słów i pojęć pozwalających przekazać to, co widzą i czują w jakiejś zrozumiałej 
kolejności.  Wszystko  wydaje  się  istnieć  jednocześnie:  z  jednej  strony  jest  realne, 
rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o 
wiele za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i 
pod sobą, a przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy 
tak  wygląda  stan  u  progu  obłędu?  Poczucie  niemożliwości  wchłonięcia  nawału 
informacji?  A  może  umyślnie  zalewa  się  ludzkie  szare  komórki  danymi,  aby  w  ten 
sposób powstała świadomość kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób 
widzenia  spraw,  ma  umożliwić  owym  ludziom  wskazanie  współczesnym  |nowej  |drogi 
(patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten "rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma 
sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne rzeczywistości? To, że nasz świat składa się 
nie  tylko  z  tego,  co  widzimy  i  postrzegamy  naszymi  zmysłami,  nie  podlega  już  raczej 
dyskusji.  Czytelnik  niniejszej  książki  zdaje  już  sobie  sprawę,  że  każda  komórka  jego 
organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie całego ciała. Z drugiej strony w 
DNA  znajdują  się  niezliczone  fragmenty  odpadków  genetycznych  (junk),  niejako 
"białych  plam"  do  niczego  się  nie  nadających.  Nie  dadzą  się  one  do  niczego 
"dopasować"  (zasada  klocków  lego).  Wiadomo  też  powszechnie,  że  nasz  mózg 
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, 
czego  (jak  dotąd)  w  ogóle  nie  potrzebowała.  Do  tych  naukowo  ugruntowanych  faktów 

background image

 

87 

dodajmy  teraz  informacje  zawarte  w  dawnych  przekazach  religijnych:  `ts  *  Bogowie 
stworzyli  ludzi  na  swój  obraz  i  podobieństwo.  *  Człowiek,  który  przeżył  potop  - 
obojętne,  czy  jego  imię  będzie  brzmiało  Noe,  Utnapisztim,  czy  jeszcze  inaczej  -  jest 
nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i "Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej 
Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza 
Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to 
sprawić,  aby  "klocki"  stały  się  kompatybilne,  obudzić  do  życia  |junk,  zalać 
informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego przesłanki już w nas istnieją. 
Istota ludzka nigdy nie była  |tylko ziemskiego pochodzenia.  My się tylko rozwinęliśmy 
odpowiednio  do  ziemskich  warunków,  przez  całe  pokolenia  hodowaliśmy  w  sobie 
religijną,  polityczną  i  naukową  wyniosłość,  radykalnie  stłumiliśmy  w  nas  składnik 
pozaziemski  i  postawiliśmy  siebie  w  centrum  Wszechświata.  A  teraz  zbliża  się  |Sądny 
|Dzień,  gong  obwieszczający  przebudzenie  świadomości.  Nie  dziwią  mnie  wypowiedzi 
wielu  uprowadzonych,  którzy  -  nigdy  wcześniej  nie  czytając  Ericha  von  Dänikena  - 
zapewniają,  że  istoty  pozaziemskie  od  niepamiętnych  czasów  wielokrotnie  odwiedzały 
Ziemię,  aby  popchnąć  naprzód  ewolucję  człowieka.  Co  się  zaś  tyczy  odwiedzin 
mieszkańców  odległych  krańców  Wszechświata,  to  astronom  James  R.  Wertz  już 
dwadzieścia  lat  temu  obliczył,  że  kosmici  bez  problemu  mogli  odwiedzić  nasz  Układ 
Słoneczny w odstępach 7,5 razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej 
więcej 640 razy (119 ). Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć 
lat  później  na  fakt,  że  cała  Galaktyka  była  już  przypuszczalnie  skolonizowana,  kiedy 
nasza  Ziemia  dopiero  się  narodziła  (120  ).  A  przecież:  "To,  że  coś  jest  nowe  i  dlatego 
powinno  zostać  powiedziane,  zauważamy  dopiero  wówczas,  gdy  natrafimy  na  silny 
opór"  (Konrad  Lorenz,  1903-1989  ).  SETI  bez  Europy  Każdego  roku,  nie  zauważone 
przez  szeroką  opinię  publiczną,  odbywają  się  coraz  liczniejsze  międzynarodowe 
konferencje  SETI.  Na  ostatnim  spotkaniu  SETI,  zorganizowanym  przez  Uniwersytet 
Kalifornijski,  wygłoszono  ponad  siedemdziesiąt  referatów  naukowych.  Poruszano  w 
nich  takie  tematy,  jak:  `ts  *  "Kosmici,  klingony  i  Biblioteka  Galaktyczna:  SETI  i 
wychowanie  naukowe"  (Andrew  Fraknoi,  astronom,  Foothill  College);  *  W 
poszukiwaniu  życia  na  Marsie.  "Stan  obecny"  (Michael  Klein,  Jet  Propulsion 
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od 
siebie. Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori 
Marino,  University  of  New  York);  *  W  poszukiwaniu  pozaziemskich  technologii  w 
naszym "Układzie Słonecznym" (Michael Papagiannis University of Boston). `tn `ty * * 
*  `ty  Większość  wykładowców  mówiła  o  technicznych  możliwościach  wykrywania 
śladów  życia  za  pomocą  najróżniejszych  detektorów  albo  o  tym,  w  którym  paśmie 
częstotliwości  radiowej  należałoby  szukać  wiadomości  o  kosmitach.  Były  też  jednak 
głosy  krytyczne,  domagające  się,  aby  naukowe  badania  SETI  odseparowały  się  od 
przedsięwzięć amatorskich, bo tylko w ten sposób można uwiarygodnić SETI w oczach 
szerokiej  opinii  publicznej.  Za  pozwoleniem,  ale  to  przesąd  stary  jak  świat,  elitarne 
przeświadczenie  z  cyklu  "Tylko  my  to  możemy",  "Tylko  my  jesteśmy  świadomi 
odpowiedzialności", które wciąż zapędzało nas w ślepy zaułek ciasnoty umysłowej, czy 
to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy  w dziedzinie pomyłek  naukowych. Przez 
całe dzieje ludzkości zawsze było tak, że wszelkiego rodzaju ustabilizowane kręgi starały 
się  ubezwłasnowolnić  bliźnich,  trzymać  ich  z  dala  od  |wiedzy,  niezależnie  czy 
prawdziwej,  czy  błędnej.  Religie  praktykują  to  jeszcze  po  dziś  dzień,  ugrupowania 
polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie zaczynają 
je  po  kawałku  zwracać.  Myślenie  w  kategoriach  "Tylko  my  to  możemy",  "Tylko  my 
jesteśmy  świadomi  odpowiedzialności"  to  nic  innego,  jak  tylko  egoistyczna  cenzura 
służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę 

background image

 

88 

mi  powiedzieć  -  rozpowszechniać  się  mają  nowe  myśli?  Za  |czyim  pośrednictwem 
przedostają  się  do  świadomości  ogółu?  |Kto  po  raz  pierwszy  je  wypowiada,  nadstawia 
dla nich głowę, narażając się nierzadko na rugi ze strony właśnie elitarnej gwardii? |Od 
|kogo  pochodzą  przecierające  nierzadko  nowe  drogi  koncepcje?  No  i  wreszcie:  |Kto 
właściwie  finansuje  całą  działalność  naukową,  poczynając  od  archeologii,  a  na 
astronomii  kończąc?  Takie  odgradzanie  nigdy  jeszcze  nie  zapobiegło  poznaniu, 
niejednokrotnie  jednak  je  opóźniło.  Prowadzi  też  do  stłumienia  świadomości  ogółu, 
zduszenia  w  zarodku  świeżych  myśli.  To  właśnie  forum  publiczne  wprowadza  takie 
myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne jest przeciwieństwem 
niepotrzebnego utajniania wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto dobija się ważności, 
już  ją  stracił"  (Max  Rychner,  1897-1965  ).  Jednocześnie  jestem  oczywiście  zdania,  że 
specjaliści  muszą  być  w  swej  pracy  wolni  od  społecznego  nacisku,  muszą  prowadzić 
swoje  dyskusje  bez  pseudowiedzy  różnych  amatorów.  Tyle  tylko,  że  nie  wolno  im 
ukrywać  rezultatów  swoich  badań,  nie  wolno  trzymać  pod  korcem  wytworów  swych 
umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 ). 
Wyobraźmy  sobie  bowiem,  że  ludzkość  składałaby  się  z  telepatów,  tak  jak  to  się 
domniemywa  o  tych  małych  szarych  kosmitach.  W  społeczeństwie  dysponującym 
zdolnościami telepatycznymi nie mogą istnieć żadne tajemnice i żadna |elitarna |wiedza. 
Najwyraźniej  w  niczym  to  społeczeństwu  kosmitów  nie  zaszkodziło.  Na  ostatniej 
międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne referaty, ale 
nie  było  wśród  nich  ani  jednego  na  temat  UFO  czy  wzięć,  nie  mówiąc  już  o  hipotezie 
paleo-SETI.  Tematy  te  uważane  są  za  niepoważne,  niegodne  "prawdziwych" 
naukowców,  zupełnie  jakby  w  sektorze  ufologicznym  brakowało  prac  naukowych 
napisanych  rzeczowo  i  z  wykorzystaniem  bogatego  materiału  przez  najwyższej  klasy 
fachowców  (na  obszarze  niemieckojęzycznym  np.  książka  Der  Stand  der  UFO-
Forschung  napisana  przez  fizyka  Illobranda  von  Ludwigera  (121  )).  A  może  profesor 
Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest naukowcem? Dlaczego ludzie, którzy poświęcili 
się  poszukiwaniu  pozaziemskiego  życia,  wyłączają  z  zakresu  swoich  zainteresowań 
najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie 
pozwolić  na  odrzucanie  z  góry  pewnych  określonych  dziedzin  badań?  Czyż  nauka  nie 
wymaga  wręcz  korzystania  z  jak  najobszerniejszych  informacji?  SETI  bez  UFO  i  bez 
paleo-SETI jest niepełna. Omówione, opublikowane i przekazane do rozpowszechnienia 
środkom masowego przekazu rezultaty są niekompletne, sprawiają wrażenie robionych 
na pół gwizdka, a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo przecież amatorom właśnie 
zarzuca nauka, iż nie uwzględniają wszystkich możliwych aspektów danego zjawiska. To 
oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to im - w przeciwieństwie do 
specjalistów  -  brakuje  ogólnej  orientacji.  Bardzo  mi  przykro,  drodzy  przyjaciele, 
badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To właśnie |wy odcinacie się 
od  wszystkich,  powtarzając  stary  błąd  polegający  na  zapędach  elitarnych.  Doskonale 
zdaję  sobie  sprawę,  dlaczego  na  międzynarodowych  konferencjach  SETI  nie  wolno 
mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy w 
roku  1969  moja  pierwsza  książka  ukazała  się  na  rynku  amerykańskim  po  tytułem 
"Chariots  of  the  Gods",  robiąc  furorę,  niemal  natychmiast  rzuciły  się  na  nią  rzesze 
znanych i mniej znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko 
demokracji,  lecz  także  działalności  naukowej.  Oprócz  krytycznych  artykułów  były  też 
obrzydliwe  paszkwile,  a  nawet  całe  książki  napisane  |przeciwko  moim  pracom. 
Najczęściej  pochodziły  z  kącika  religijnego  lub  też  ze  strony  konserwatywnych  gałęzi 
nauki,  takich  jak  archeologia  czy  antropologia.  Do  tego  doszły  zwykłe  wierutne 
kłamstwa,  wypichcone  w  kuchni  dezinformacji  i  świadomie  wprowadzone  do  środków 
masowego przekazu. Stopniowo powstawał  coraz bardziej negatywny obraz Dänikena, 

background image

 

89 

bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary sposób. Typowy ping-pong. Po 
pewnym czasie nie było  naukowca, który odważyłby się powiedzieć coś pozytywnego o 
moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje koncepcje zaczęły się pojawiać we 
wszystkich  możliwych publikacjach,  nigdy  jednak  z podaniem  pierwotnego  ich  źródła. 
Nauka dała  się wciągnąć w nieczystą grę, utraciła niewinność. Potem  zabrakło  odwagi 
cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku 
od  ukazania  się  "Wspomnień  z  przyszłości"  udokumentowałem  i  umocniłem  hipotezę 
paleo-SETI  w  dalszych  dziewiętnastu  książkach  i  dwudziestopięcioodcinkowym 
telewizyjnym serialu dokumentalnym (Śladami Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom 
liczących  sobie  tysiące  lat  materiałów  pisanych  i  przesłanek  archeologicznych,  do  tego 
dochodzą  leksykony  i  książki  innych  autorów  z  wielu  krajów  -  ale  to  badaczy  SETI 
zupełnie  nie  obchodzi.  Nie  może  ich  obchodzić.  Grunt  to  elitarne  zadufanie.  Steven 
Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu, 
reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne mnóstwo planet", wśród 
nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei brytyjski astronom, 
David  Huges,  dodaje:  "Przynajmniej  według  obliczeń  modelowych  w  samej  tylko 
Drodze  Mlecznej  powinno  krążyć  sześćdziesiąt  miliardów  planet".  Cztery  miliardy 
spośród  nich,  zdaniem  Hugesa,  "przypominają  Ziemię,  są  wilgotne  i  panują  na  nich 
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także 
tych podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już 
wiele tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść 
w sposób niezbity. Dlaczego naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć? 
Tak  na  marginesie  dodam,  że  różnica  między  naukowcami  a  amatorami  często  polega 
na  jednej  drobnej  sprawie:  otóż  amatorzy  to  ludzie,  którzy  zrobią  dużo  za  nic, 
profesjonaliści zaś, to ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy 
skupieni  wokół  programu  SETI  dali  się  już  skrępować  ciasnym  gorsetem,  świadczy 
Deklaracja postępowania z chwilą odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest 
to  dokument,  któremu  podporządkować  się  muszą  wszyscy  naukowcy  uczestniczący  w 
badaniach  SETI.  Zawiera  zbiór  przepisów,  jak  należy  postępować,  kiedy  zostanie 
odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej wyrywkowo zapoznać moich 
Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej się Państwo zorientujecie, 
w  jaki  sposób  podchodzi  się  w  tym  międzynarodowym  gronie  do  sprawy  odkrycia 
kosmitów.  Uzgodnienia  cenzuralne  "My,  instytucje  i  osoby  prywatne,  uczestniczący  w 
poszukiwaniu  istot  rozumnych  we  Wszechświecie,  uznajemy,  że  poszukiwania  takie 
stanowią  istotny  element  składowy  badań  przestrzeni  kosmicznej  i  że  prowadzić  je 
należy w celach pokojowych oraz w ogólnym interesie całej ludzkości. Inspiracją jest dla 
nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza Ziemią, nawet 
jeśli  prawdopodobieństwo  takiego  odkrycia  wydaje  się  bardzo  małe.  Przypominamy 
układ  regulujący  działania  państw  odnośnie  do  badania  i  wykorzystania  przestrzeni 
kosmicznej  [...],  któremu  podlega  również  strona  państwowa  [...]  (art.  Xi). 
Potwierdzamy,  że  jeśli  idzie  o  rozpowszechnianie  informacji  o  cywilizacjach 
pozaziemskich, będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda 
państwowa bądź prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że 
odkryła  sygnał  |lub  |inny  |dowód  świadczący  o  istnieniu  życia  pozaziemskiego,  |przed 
oficjalnym  ogłoszeniem  tego  odkrycia  powinna  sprawdzić,  czy  jego  najbardziej 
prawdopodobne  wyjaśnienie  rzeczywiście  stanowi  dowód  na  istnienie  cywilizacji 
pozaziemskiej,  a  nie  wskazuje  na  jakieś  inne  zjawisko  naturalne.  Jeśli  nie  można 
jednoznacznie  wnioskować  o  istnieniu  cywilizacji  pozaziemskiej,  odkrywca  ma 
możliwość  zinterpretowania  swojego  odkrycia  jako  nieznanego  zjawiska.  2.  Zanim 
odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, ma 

background image

 

90 

obowiązek  niezwłocznego  powiadomienia  następujących  instytucji:  wszystkich 
pozostałych  badaczy  i  placówek  badawczych  będących  stronami  niniejszej  Deklaracji 
[...] Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia 
dopóty,  dopóki  nie  ma  absolutnej  pewności,  że  odnosi  się  ono  do  cywilizacji 
pozaziemskiej. Odkrywca powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po 
otrzymaniu  pozaziemskiego  sygnału  radiowego  lub  innego  dowodu  na  istnienie 
cywilizacji  pozaziemskiej  nie  wolno  odpowiadać  dopóty,  dopóki  nie  odbędą  się 
niezbędne  konsultacje  międzynarodowe  [...]  9.  Komitet  SETI  międzynarodowej 
Akademii  Lotów  Kosmicznych  w  porozumieniu  z  Komisją  Nr  51  IAU  (International 
Astronomical  Union)  będzie  prowadził  stałą  kontrolę  procedury  postępowania  i 
przedstawiał  propozycje  dalszego  wykorzystania  danych.  Jeśli  znaleziony  zostanie 
wiarygodny  dowód  na  istnienie  cywilizacji  pozaziemskiej,  nastąpi  |powołanie 
|międzynarodowego  komitetu  ekspertów,  który  stanie  się  centralnym  ośrodkiem 
dalszych  analiz  i  obserwacji.  Komitet  ten  będzie  również  decydował  o  udostępnieniu 
|informacji  |opinii  |publicznej.  Komitet  powinien  składać  się  z  członków  wszystkich 
wymienionych  wcześniej  instytucji  międzynarodowych;  mogą  też  zostać  powołani  inni 
członkowie  [...]  Międzynarodowa  Akademia  Lotów  Kosmicznych  będzie  służyła  jako 
centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom 
listę jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w 
zwyczaju  obnoszenia  się  z  sensacjami.  Każde  wielkie  odkrycie  przed  ogłoszeniem  jest 
weryfikowane  i  raz  jeszcze  sprawdzane.  W  końcu  nikt  nie  chce  się  zblamować  przed 
kolegami  z  branży,  gdyby  przyszło  mu  potem  odwoływać  odkrycie.  Całkiem  rozsądne 
jest też, że IAU czy Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, 
chcą  mieć  absolutną  pewność,  że  dysponują  niezbitymi  dowodami  na  istnienie 
cywilizacji  pozaziemskiej.  Zastanawiać  zaczynają  dopiero  najróżniejsze  komisje,  które 
odkrywca musi poinformować, |zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, 
ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową pewność, że 
udało  mu  się  dowieść  istnienia  cywilizacji  pozaziemskiej,  to  |nie  |wolno  mu  o  tym 
poinformować opinii publicznej. Mamy tu do czynienia z manipulowaniem informacją. 
Jakaś  instytucja  rości  sobie  prawa  do  decydowania  o  tym,  co  można  po  kawałku 
udostępniać.  Trzeba  postawić  sobie  pytanie,  jak  takie  sterowanie  opinią  publiczną 
pogodzić  z  zagwarantowaną  w  każdym  wolnym  państwie  świata  swobodą  dostępu  do 
informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej Deklaracji odnoszące się 
do sprawy informowania opinii publicznej okazują się pustosłowiem, ponieważ szerokie 
masy  -  to  my  stanowimy  naród  -  i  tak  już  od  dawna  wiedzą  o  istnieniu  istot 
pozaziemskich!  +  Dodatek  uwzględniającyŃ  najnowsze  zdobycze  wiedzy:Ń  wielkie 
oszustwo  Im  więcej  ktoś  wie,@  tym  bardziej  wątpi.  `rp  Wolter,  1694-1778  `rp  Przed 
czterema  laty  ukazała  się  moja  książka  "Oczy  Sfinksa".  Omawiałem  w  niej  nie 
rozwiązane  zagadki  starożytnego  Egiptu,  zaprezentowałem  też  kilka  teorii  na  temat 
budowy Wielkiej Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie 
wspomnieć.  Co  one  mają  wspólnego  z  tematem  niniejszej  książki,  czyli  z  Dniem  Sądu 
Ostatecznego i ponownym przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan 
budowniczym  Wielkiej  Piramidy  był  Henoch.  (W  tradycji  arabskiej  Henoch,  Idris  i 
Saurid  to  jedna  i  ta  sama  postać.)  Henoch  napisał  ponad  trzysta  ksiąg.  Powierzył  je 
swemu  synowi  Matuzalemowi,  aby  przekazał  je  "przyszłym  pokoleniom  tego  świata". 
Jak  dotąd  żadna  z  tych  ksiąg  nie  ujrzała  światła  dziennego.  Może  leżą  dobrze  ukryte 
gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? Czy znajdziemy tam odpowiedzi 
na  nasze  pytania  dotyczące  Sądu  Ostatecznego  i  ponownego  przybycia  istot 
pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią publiczną? 
Jak  nisko  niektórzy  naukowcy  oceniają  opinię  publiczną  i  w  jak  wielkim  stopniu 

background image

 

91 

manipuluje się opinią mediów, okazało  się w ciągu ostatnich  dwóch lat na przykładzie 
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło 
do  sensacji  najwyższej  rangi.  Zdarzyło  się  coś  nieoczekiwanego,  niepojętego, 
niemożliwego  i  nie  do  pomyślenia  dla  przedstawicieli  klasycznej  egiptologii.  Nawet 
wybuch bomby nie poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A 
jednak  nawet  tak  wielki  wstrząs  wyciszono,  skanalizowano,  zbagatelizowano,  sensację 
zaś  przypuszczalnie  jeszcze  większą  -  wydarzenie  tysiąclecia,  porównywalne  z 
odkryciem  pozaziemskiej  cywilizacji  -  zablokowano.  Co  takiego  właściwie  zaszło? 
Niemieckiemu inżynierowi Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. 
w  Menden,  udał  się  majstersztyk.  Niewielki,  nader  wyrafinowany  technicznie  robocik, 
pokonawszy 60-metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił 
na drzwi z dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez 
wąski  szyb,  co  chwila  trzeba  było  pokonywać  nowe  przeszkody.  Wielokrotnie 
specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu 
wyjścia.  Tam  dokonywano  drobnych  zmian  w  tym  cudzie  techniki  i  minimaszyna 
ponownie  ruszała  w  głąb  liczącego  tysiące  lat  szybu.  Robot  Gantenbrinka  to  ważący 
6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem niezależnych 
silniczków  elektrycznych  sterowanych  mikroprocesorami.  Z  przodu  pojazdu  znajdują 
się  dwa  małe  reflektorki  halogenowe  oraz  ruchoma  wideokamera  CCD  firmy  Sony. 
Mimo  lekkiej  aluminiowej  konstrukcji  robot  ma  siłę  uciągu  40¬7¦kg,  a  to  dzięki 
specjalnie  zaprojektowanym  gumowym  gąsienicom,  które  opierają  się  zarówno  na 
podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego 
w  swoim  rodzaju  aparatu  pochodzą  od  Rudolfa  Gantenbrinka.  Ten  wyspecjalizowany 
pojazd  zbudował  własnoręcznie,  przez  wiele  miesięcy  wykonując  prace  z  zakresu 
mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo 
pracy  i  potu  oraz  ponad  400  tysięcy  marek.  Wsparcie  techniczne  otrzymał  od 
szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od HILTI AG z Vaduz (narzędzia 
wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium (specjalizowane kable). Robot inżyniera 
Gantenbrinka  to  modelowy  przykład  dla  tych  wszystkich  wiecznie  niezadowolonych, 
którzy  bez  ustanku  jęczą:  "To  się  nie  może  udać!"  Udaje  się  -  wystarczy  połączyć  ze 
sobą  inteligencję,  technikę  i  jasno  określone  chęci.  Co  w  ogóle  naprowadziło  Rudolfa 
Gantenbrinka  na  pomysł  wyprawy  w  głąb  Wielkiej  Piramidy?  Przecież  wszyscy  od 
dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny 
Torsten  Sasse  z  Berlina  przeprowadził  z  Rudolfem  Gantenbrinkiem  wywiad  (124  ): 
"Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w 
Egipcie. 

Zaproponowałem 

profesorowi 

Stadelmannowi 

DAI 

(Deutsches 

Archäologischer  Institut)  w  Kairze  bliższe  przyjrzenie  się  szybom  wentylacyjnym  - 
wtedy  jeszcze  mówiło  się  o  szybach  wentylacyjnych  -  ponieważ  dysponujemy  już 
technologią,  która  to  umożliwia,  a w dodatku  chodzi  przecież  o  naprawdę  ostatnie  nie 
zbadane  fragmenty  piramidy  Cheopsa.  W  1992  r.  zamontowaliśmy  w  tej  piramidzie 
urządzenia  wentylacyjne,  przebadaliśmy  górne  szyby  za  pomocą  kamer  wideo, 
szukaliśmy  też  wszelkich  możliwych  wylotów  szybów  dolnych.  Przy  tej  okazji,  już  w 
1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal 
otwarte  pozostawało  pytanie,  gdzie  i  jak  kończą  się  dolne  szyby?  Stanowiło  to  punkt 
wyjścia  całego  przedsięwzięcia.  Nasz  projekt  nazwaliśmy  UPUAUT-2,  i  muszę  w  tym 
miejscu  wyjaśnić  tę  nazwę.  Otóż  naszego  robota  ochrzciliśmy  imieniem  UPUAUT,  co 
było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, którego imię 
w  przekładzie  znaczy  mniej  więcej  tyle,  co  "otwierający  drogi".  Jedynym  celem  prac 
nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było  przebadanie obydwu dolnych szybów." O 
jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy 

background image

 

92 

komory  i,  jak  uważa  profesor  Rainer  Stadelmann,  jest  to  cecha  charakterystyczna 
wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii 
|trzech |komór. Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, 
ma okazję obejrzeć dwie z tych komór: górną, nazywaną szumnie "komorą królewską", 
chociaż nigdy nie znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną 
"komorą królowej". Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. 
W  literaturze  nazywane  są  one  "szybami  wentylacyjnymi".  Dokładnie  tam  właśnie 
Rudolf  Gantenbrink  zamontował  swoje  urządzenie  wentylacyjne.  Nie  mający  o  niczym 
pojęcia  turyści  dowiedzieli  się  o  tym,  czując  świeże  powietrze,  które  wreszcie  zaczęło 
docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już 
nie  działa.  Nie  jest  to  wina  Rudolfa  Gantenbrinka,  lecz  strażników  piramid,  którzy  z 
nieodgadnionych  powodów  ciągle  zapominają  włączyć  prąd.  Dolna  komora  jest  nieco 
mniejsza  od  "komory  królewskiej":  ma  długość  5,76¬7¦m  i  szerokość  5,23¬7¦m.  Jej 
wysokość wynosi 6,26¬7¦m. Także z tej komory prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w 
kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko 
siebie  -  i  to  na  tej  samej  wysokości,  co  wylot  prowadzącej  do  komory  sztolni.  Robot 
Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu. Trzecia komora znajduje się 
w skale pod piramidą. Nazywa się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na 
temat szybów w "komorze królowej". Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano 
się  w  nich  "szybów,  którymi  ulatywały  dusze  zmarłych"  potem  "modelowych 
korytarzy",  wreszcie  "wylotów  kanałów  napowietrzających"  (125  )  lub  zwyczajnie 
"szybów  wentylacyjnych".  To  ostatnie  było  zupełnie  pozbawione  sensu  już  choćby 
dlatego, że wyloty tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym 
stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że 
w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy, 
mister  Dixon  sięgnął  po  kilof.  Po  przebiciu  kilkucentymetrowej  warstwy  kamienia 
natrafił na otwory "szybów wentylacyjnych". Notabene, obydwa te szyby mają przekrój 
kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może 
być mowy o szybach wentylacyjnych, ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po 
drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku zaplanowane przez budowniczych 
piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po 
jej  zakończeniu.  Proszę  sobie  narysować  kwadratowy  otwór  o  boku  długości  20¬7¦cm: 
przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z 
komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z komory 
królewskiej.  Najpierw wchodzą poziomo  w  głąb  ściany,  a  dopiero  potem  zaczynają  się 
wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość egiptologów była zgodna 
co  do  tego,  że  szyby  te  "kończą  się  ślepo  po  niewielkim  odcinku"  (126  ).  Aż  do  czasu, 
kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie 
te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją 
piramidy,  było  gorąco  jak  zwykle,  we  wnętrzu  zaś  Wielkiej  Piramidy  panowała 
dokładnie  taka  sama  duchota  jak  każdego  innego  dnia.  Rudolf  Gantenbrink 
zaimprowizował  w  komorze  królowej  stół  z  desek  opartych  na  drewnianych  kozłach. 
Stały  na  nim  elektroniczne  urządzenia  sterujące  oraz  monitor  przekazujący 
krystalicznie  czysty  obraz  z  wideokamery  robota.  Wszystkie  obrazy  rejestrowano 
jednocześnie  na  taśmie  magnetowidu.  Jeden  ze  współpracowników  delikatnie 
wprowadzał  do  szybu  wyjątkowo  cienki  i  lekki  specjalny  kabel,  egiptolog  zaś  z 
Egipskiego Zarządu Starożytności z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran 
monitora.  Rudolf  Gantenbrink  z  pełną  napięcia  koncentracją  kierował  robotem, 
poruszając  niewielkimi  dźwigienkami  zdalnego  sterowania.  Cały  zespół  pracował  pod 
dużą  presją,  ponieważ  Egipski  Zarząd  Starożytności  właśnie  tego  dnia  zamierzał 

background image

 

93 

przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było 
oprowadzać  turystów  po  Wielkiej  Piramidzie.  Ponadto  Zarządowi  Starożytności 
zmniejszyły  się wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis. 
Metr  po  metrze  miniaturowy  robot  inżyniera  Gantenbrinka  wspina  się  stromym 
korytarzem  w  górę.  Zamocowane  z  przodu  reflektorki  oświetlają  zakamarki,  których 
oko ludzkie nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy 
(rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem. Mozolna 
wędrówka  wiedzie  wzdłuż  gładko  wypolerowanych  ścianek,  następnie  robot  pokonuje 
niewielkie  pagórki  nawianego  piasku  i  zręcznie  przeciska  się  przez  okruchy  kamienia, 
które  odpadły  od  powały.  Wreszcie,  po  pokonaniu  60¬7¦m  we  wnętrzu  piramidy, 
pierwsza  niespodzianka:  na  drodze  pojazdu  leży  odłamany  kawałek  metalu.  Wkrótce 
potem  wielka  sensacja:  kamera  robota  ukazuje  element  zamykający,  coś  w  rodzaju 
przesuwanych  drzwiczek  zasłaniających  całkowicie  prześwit  szybu.  W  górnej  części 
drzwiczek  widać  dwa  niewielkie  metalowe  uchwyty,  z  których  lewy  jest  częściowo 
odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota bliżej drzwiczek, celuje promieniem 
lasera w dolną ich krawędź. Pięciomilimetrowej średnicy czerwony promień lasera znika 
w  szparze  u  dołu  drzwi.  Dowodzi  to,  że  drzwi  nie  dotykają  do  samego  podłoża.  W 
prawym  dolnym  rogu  brakuje  kawałeczka  kamienia.  Kamera  robota  ukazuje  ciemny 
pył, wywiany pewnie w ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się 
zakończyć wyprawa robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w 
którym  miejscu  piramidy  znajdują  się  tajemnicze  drzwiczki  (127  ).  Otóż  jest  to  w 
południowej części piramidy, na wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między 
74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod 
tym  samym  kątem,  musiałby  dotrzeć  do  zewnętrznej  ściany  piramidy  mniej  więcej  na 
wysokości  68¬7¦m.  Odległość  od  zewnętrznej  powierzchni  piramidy  mierzona  w 
poziomie  wynosi  18¬7¦m.  Oczywiście,  Rudolf  Gantenbrink  wdrapał  się  na  południową 
stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu szybu. 
Zatajona  sensacja  Odkrycie  60-metrowego  szybu  w  piramidzie  to  jedna  sensacja, 
przegradzające  go  drzwiczki  zaś  to  sensacja  druga.  Można  by  sądzić,  że  wkład 
Gantenbrinka  i  jego  osobiste  osiągnięcia  zostaną  przez  egiptologów  odpowiednio 
uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy dzisiaj 
jakiś  astronom  odkryje  nową  gwiazdę  czy  kometę,  nierzadko  takie  ciało  niebieskie 
zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy 
szyb  "szybem  Gantenbrinka".  I  dziękuję  moim  kolegom,  którzy  uważają  tak  samo. 
Zadufanie  i  zawiść  egiptologów  nakazuje  im  widzieć  to  zupełnie  inaczej.  W  ich 
mniemaniu  szyb  istniał  tam  od  zawsze  i  inni  fachowcy  także  przypuszczali,  że  tam  się 
znajduje.  Jest  to  tylko  ćwierć  prawdy.  Wprawdzie  znano  otwory  szybów 
przebiegających poziomo, prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale 
żaden  z  egiptologów  nie  miał  pojęcia,  że  biegną  one  60¬7¦m  we  wnętrzu  piramidy. 
Wprost  przeciwnie:  bredzono  coś  o  "ślepo  kończących  się  tuż  za  wylotem  szybach, 
którymi  ulatywały  dusze  zmarłych"  (128  ).  Ponadto  przypuszczenia  to  nie  odkrycia. 
Przypuszcza się wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go 
drzwiczkami  odkrył  nie  kto  inny,  jak  właśnie  niemiecki  inżynier  Rudolf  Gantenbrink. 
Sam  Gantenbrink  nie  goni  za  sensacją.  Jego  główną  troską  jest  konserwacja 
starożytnych  zabytków.  Ponadto  chciałby  dostarczyć  archeologii  świeżych  impulsów, 
chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej technologii. Jest to pilny i z 
gruntu  uczciwy  pracuś,  który  oddaje  swoje  doświadczenie  i  geniusz  w  służbę 
fascynującej  nauki.  Druga  strona  widocznie  sobie  tego  jednak  nie  życzyła,  bo 
Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie 
działo  się  w  ogóle  nic.  Chociaż  sensacja  z  22  marca  1993  r.  była  absolutna  i  zarówno 

background image

 

94 

specjaliści  w  Kairze,  jak  i  niemieccy  uczeni  z  DAI  dokładnie  o  wszystkim  wiedzieli, 
zapanowało  nieprzeniknione  milczenie.  Nie  opublikowano  żadnego  komunikatu. 
Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna 
o  niczym  by  się  nie  dowiedziała  -  albo  w  najlepszym  razie  skończyłoby  się  na  nic  nie 
mówiącej  notatce  prasowej  -  gdyby  nie  przypadek  i  sam  Rudolf  Gantenbrink.  Otóż 
inżynier  Gantenbrink  pokazał  kilku  fachowcom  kopię  fenomenalnego  filmu 
nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie 
(!)  po  odkryciu  pojawił  się  mikroskopijny  artykulik  zatytułowany  Portcullis  Blocks 
Robot in Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie 
to  dotarło  do  Kairu.  Jaka  była  reakcja?  DAI  w  Kairze  zdementowało  brytyjskie 
doniesienie.  "To  kompletna  bzdura!"  oświadczyła  Agencji  Reutera  pani  rzecznik 
Instytutu,  Christel  Egorov (130 ),  mówiąc jeszcze, że szyby o których  mowa, to zwykłe 
szyby  odpowietrzające,  minirobot  zaś  miał  za  zadanie  tylko  zmierzyć  wilgotność, 
ponieważ  wiadomo,  że  w  Wielkiej  Piramidzie  nie  ma  żadnych  dodatkowych  komór. 
Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę oszukuje! Archeolodzy z DAI 
w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący 
szybem  Gantenbrinka  robot  w  ogóle  nie  miał  żadnego  przyrządu  do  pomiarów 
wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, wielka znakomitość 
niemieckiej  archeologii  i  dyrektor  DAI,  absolutnie  wykluczył  możliwość  istnienia  za 
drzwiczkami  szybu  jakiejś  ukrytej  komory.  Dziennikarzom  oświadczył:  "Wszyscy 
doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131 
).  Współpracownik  profesora,  egiptolog  dr  Günter  Dreyer,  dorzucił  jeszcze  dobitniej: 
"Za  tymi  drzwiami  nic  nie  ma.  To  wszystko  urojenia"  (132  ).  Zanim  pokażę  moim 
Czytelnikom,  w  jaki  sposób  krąg  szanownych  panów  egiptologów  z  Kairu  wyślizgał 
Rudolfa  Gantenbrinka,  muszę  nieco  naświetlić  poglądy  na  temat  wnętrza  piramid. 
Twierdzenie,  że  w  piramidzie  mogą  być  tylko  znane  już  trzy  komory  i  że  za  nowo 
odkrytymi drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu. 
Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy 
za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, 
że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw dogmatyzmu i nienaukowości, ale 
też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura". Wiedza starożytnych Co nieco 
na  temat  historii.  W  Xiv  w.  w  Bibliotece  Kairskiej  znajdowały  się  jeszcze  fragmenty 
staroarabskich  i  koptyjskich  tekstów,  które  geograf  i  historyk  Tahi  ad-Din  Ahmad 
ben'Ali  ben'Abd  al-Kadir  ben  Muhammad  al-Makrizi  zebrał  w  swoim  dziele  Chitat. 
Czytamy  tam  m.in.:  "Następnie  kazał  [twórca  piramidy  -  E.v.D.]  wybudować  w 
piramidzie  zachodniej  trzydzieści  skarbców  z  barwnego  granitu  i  wypełniono  je 
bogatymi skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami 
z kosztownych kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak 
broń, która nigdy nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi 
talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami. 
We wschodniej piramidzie kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i 
planet, a także wizerunki, jakie kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, 
które poświęcono gwiazdom i |księgi |o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z 
nimi  od czasu do czasu dzieje [...]. Wreszcie do kolorowej piramidy kazał  wnieść ciała 
proroków w trumnach z czarnego granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której 
opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia dokonał 
[...]."  I  któż  to  miał  wznieść  tę  potężną  budowlę?  Cheops,  jak  twierdzą  egiptolodzy? 
Cytowana  powyżej  księga  Chitat  tak  o  tym  mówi:  "Pierwszy  Hermes,  którego  zwano 
Trzykroć  Wielkim  w  jego  właściwościach  jako  proroka,  króla  i  mędrca  (|on  |jest  |tym, 
którego  Hebrajczycy  zwą  Henochem,  synem  Jareda,  syna  Mahalaleela,  syna  Kenana, 

background image

 

95 

syna  Enosza,  syna  Seta,  syna  Adama  -  niech  mu  Allah  błogosławi  -  to  jest  Idrysem), 
wyczytał  w  gwiazdach,  że  przyjdzie  potop.  |Wtedy  |kazał  |zbudować  |piramidy  i 
pomieścić  w  nich  skarby,  uczone  pisma  i  wszystko,  czym  się  martwił,  że  przepaść  i 
zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się 
Henocha  jako  budowniczego  Wielkiej  Piramidy.  To  samo  czyni  w  Xiv  w.  arabski 
badacz, podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed 
potopem nauki pochodzą od Hermesa [...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...]. 
To on zaprawdę przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły 
nauki i nie przepadły dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że 
egiptolodzy  za  nic  mają  te  staroarabskie  przekazy.  Dla  nich  budowniczy  Wielkiej 
Piramidy  będzie  nazywał  się  "Cheops",  żeby  nie  wiedzieć  ile  przekonujących 
argumentów  przeciwko  temu  przemawiało.  Dokładniej  omówiłem  tę  sprawę  w  mojej 
książce  Oczy  Sfinksa  (135  ).  Tak  się  składa,  że  egiptolodzy  zachowują  się  w  tym 
momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie widzieć, nic nie 
mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom, potrafię jeszcze, choć 
z  oporami,  zrozumieć.  Ale  oni  nie  wierzą  także  w  ani  jedno  słowo nowoczesnej  nauki, 
jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z 
okresu  ostatnich  25  lat  mówią  same  za  siebie:  W  latach  1968¬8¦69  laureat  Nagrody 
Nobla  w  dziedzinie  fizyki,  dr  Luis  Alvarez,  przeprowadził  na  Wielkiej  Piramidzie 
doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego 
fizyce  faktu,  że  naszą  planetę  przez  24  godziny  na  dobę  bombardują  promienie 
kosmiczne  i  przy  przechodzeniu  przez  gęstą  materię  tracą  ułamek  swej  energii.  Za 
pomocą precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną 
warstwę  kamieni.  Jeśli  kamienna  budowla  zawiera  jakieś  puste  przestrzenie,  to 
promieniowanie,  przechodząc  przez  nie,  utraci  nieco  mniej  energii  protonów.  Alvarez 
zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek. 
Lecz  oscylografy  pokazały  chaotyczny  wzór,  zupełnie  jakby  cząsteczki  pokonywały 
jakieś  zakręty.  Kompletna  rozpacz.  Bardzo  kosztowny  eksperyment,  w  którym  brały 
udział  różne  instytuty  amerykańskie,  firma  IBM  oraz  kairski  uniwersytet  Ain-Shams, 
nie  przyniósł  żadnych  jednoznacznych  rezultatów.  Doktor  Amr  Gohed  powiedział 
dziennikarzom,  iż  wyniki  są  z  "naukowego  punktu  widzenia  niemożliwe"  i  dodał,  że 
albo struktura piramidy jest jedną wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, 
której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków 
ze  zdumiewających  wyników  pomiarów  piramid.  Miary  psu  na  budę  W  roku  1986 
podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych 
przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles 
Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie. 
Dogmaty  egiptologów  nie  zmieniły  się  ani  na  jotę.  Ponieważ  pośród  sponsorów 
eksperymentu  znajdowało  się  też  francuskie  towarzystwo  Electricite  de  France,  zbyto 
odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego towarzystwa. Następny 
wielki  eksperyment  przeprowadził  zespół  japońskich  naukowców  z  tokijskiego 
Uniwersytetu  Waseda.  Wyposażeni  w  najnowocześniejszą  aparaturę  elektroniczną 
specjaliści  tego  uniwersytetu  prześwietlili  zarówno  wnętrze  Wielkiej  Piramidy,  jak  i 
teren  wokół  niej  aż  do  Sfinksa.  Japończycy  znaleźli  jednoznaczne  dowody  na  istnienie 
całego  labiryntu  korytarzy  i  pustych  przestrzeni.  W  precyzyjnym  naukowym  raporcie 
różni  profesorowie  biorący  udział  w  eksperymencie  przedstawili  wyniki  swoich  badań 
(135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego 
przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi 
badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się 
dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic 

background image

 

96 

by się tam nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog 
dr  Robert  M.  Schoch  z  wydziału  College  of  Basic  Studies  uniwersytetu  w  Bostonie, 
wspólnie  z  innymi  naukowcami,  dokonał  geologicznych  pomiarów  Sfinksa.  Wynik: 
Sfinks  liczy  sobie  co  najmniej  5  tysięcy  lat  więcej  niż  dotychczas  przyjmowano  (138  ). 
Według powszechnego mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 
przed Chr.). Sądzi się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, 
lecz  dlatego,  iż  imię  "Chefren"  było  jedynym  słowem,  jakie  udało  się  odcyfrować  na 
zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. 
W  dodatku  nie  był  to  kartusz  przynależny  do  samego  Sfinksa,  lecz  znajdujący  się  na 
steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po Chefrenie, mianowicie w 
latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem podstawie Robert Schoch doszedł 
do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół 
Schocha  umieścił  głęboko  w  podłożu  cały  szereg  czujników  sejsmicznych.  Następnie 
wytworzono  fale  dźwiękowe,  co  umożliwiło  wgląd  w  strukturę  gruntu  -  metoda 
doskonale  zdająca  egzamin  w  geologii.  Dane  z  pomiarów  zostały  przetworzone  przez 
komputery, które wypluły długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na 
głębokości  2,4¬7¦m  całkiem  wyraźnie  uwidoczniły  się  ślady  erozji,  których  nie  było  na 
powierzchni  Sfinksa.  Ale  powierzchnię  Sfinksa  poddano  renowacji  w  długi  czas  po 
wzniesieniu  tego  posągu,  mianowicie  za  czasów  faraona  Tutmosisa  Iv,  który  kazał 
odkopać  go  z  piasku  i  odnowić.  Pomiary  geologiczne  i  analizy  chemiczne  pozwalały 
sformułować tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem 
długiego  okresu  opadów,  którego  w  czasie  panowania  faraona  Chefrena  w  ogóle  nie 
było.  Podobnie  jak  pierścienie  przyrostu  pnia  drzewa,  erozja  pozwala  na  dokładne 
datowania:  w  tym  przypadku  musiało  to  być  co  najmniej  7  tysięcy  lat  przed 
Chrystusem.  Reakcja  archeologów  na  wyniki  pomiarów  dr.  Schocha?  Wybuch 
oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w Chicago 
nazwał  swego  kolegę  Schocha  "pseudonaukowcem".  Główny  argument  Lehnera: 
"Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także istnieć 
cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i 
zbieraczami  -  więc  nie  ma  mowy,  aby  potrafili  wznieść  Sfinksa."  Koniec,  kropka!  Za 
każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych argumentów, zapędzeni w kozi róg ludzie 
sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce w wystąpieniu archeologa 
dr. Marka Lehnera skierowanym przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner zarzucił 
np. swojemu koledze naukowcowi "podejrzaną wiarygodność". Skąd taki atak poniżej 
pasa?  Jednym  ze  sponsorów  geologicznych  badań  prowadzonych  przez  Schocha  był 
niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne 
grzechy:  po  pierwsze,  nie  był  naukowcem,  a  po  drugie,  zdążył  już  opublikować  dwie 
książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji "starszej od znanej 
dotychczas".  A  to  już  dla  "prawdziwego"  archeologa  niewybaczalne  bluźnierstwo. 
Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej jedynym 
geologiem  uczestniczącym  w  pomiarach  sejsmicznych  na  płaskowzgórzu  w  Gizie.  Do 
zepołu  należeli  także  dr  Thomas  L.  Dobecki,  dwóch  innych  geologów,  architekt  oraz 
oceanograf.  Także  ich  przekonanie,  że  w  najniższych  partiach  Sfinksa  bezsprzecznie 
występują "kanaliki wodne", jakie powstają w wyniku długiego oddziaływania wody na 
kamień,  nie  zrobiło  na  nikim  wrażenia.  Geologiczne  analizy  dr.  Schocha  ostatecznie 
zdyskredytowała  wypowiedź  aktualnego  dyrektora  starożytności  w  Gizie,  Egipcjanina 
dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie wnioski określił 
mianem  "amerykańskich  halucynacji",  stwierdzając,  że  nie  ma  "najmniejszych 
naukowych podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha. 
Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski uzyskane 

background image

 

97 

w drodze sprawdzonych naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje im to do tradycyjnego 
schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z zapałem 
podcinają  gałąź,  na  której  siedzą.  Opinia  publiczna  od  dawna  już  ma  dość  ślepego 
wierzenia  naukowcom.  Nauka  zaś,  która  uznaje  wyniki  uzyskane  przez  inne  gałęzie 
nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu - na niewielką zasługuje wiarę. 
Kolejną  nauką  ścisłą  jest  fizyka,  a  na  Politechnice  Federalnej  (ETH)  w  Zurychu 
profesor  W.  Wölfli  uznawany  jest  za  znakomitość.  Do  perfekcji  udoskonalił  on 
dyskusyjną  przez  długi  czas  metodę  datowania  izotopem  węgla  14-c,  służącą  do 
ustalania wieku materii organicznej. Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych 
uczelni  dokonał  analizy  szesnastu  próbek  pochodzących  z  piramidy  Cheopsa,  m.in. 
szczątków  węgla  drzewnego,  drzazg  drewnianych,  okruchów  źdźbeł  słomy  i  traw. 
Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości, 
jakie  ustalili  archeologowie  na  podstawie  Listy  Królów.  Jedna  z  próbek  pochodząca  z 
piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być (140 ). Ogólnie 
rzecz  biorąc,  fizycy  przebadali  64  próbki  z  okresu  Starego  Państwa,  przeprowadzając 
datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii masowej. Wszystkie 
bez  wyjątku  próbki  wykazywały  wiek  o  setki  lat  starszy  od  tego,  jaki  pasowałby 
archeologom.  Wniosków  z  tych  faktów  nie  wyciągnięto  -  przeciwnie:  znaleziono  nowe 
wykręty  dla  podbudowania  dawnych,  niemożliwych  do  utrzymania  pozycji.  Wykręty? 
Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, 
które  usiłuje  się  nam  wmówić.  Dyskredytacja  człowieka  Egiptolodzy  z  DAI  chcą  się 
pozbyć  Rudolfa  Gantenbrinka.  Właściwie  dlaczego?  Czyż  nie  dokonał  za  pomocą 
swojego  robota  epokowego  odkrycia?  Czyż  nie  zainwestował  mnóstwa  czasu  i  400 
tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej 
w  badaniach?  Może  pracował  nienaukowo?  Nie,  Gantenbrink  zrobił  wszystko  wręcz 
perfekcyjnie, uzyskane przez niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc 
może  był  nieuprzejmy,  niemiły?  Nic  z  tych  rzeczy!  Gantenbrink  należy  do  gatunku 
bardzo przyjemnych osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po 
raz  kolejny  trzeba  zaprzeczyć.  Rudolf  Gantenbrink  z  wielką  rezerwą  odnosił  się  do 
środków  masowego  przekazu.  Właśnie  on,  inżynier  kierujący  misją  UPUAUT  w 
Wielkiej  Piramidzie,  zawsze  był  zdania,  że  nie  wiadomo,  czy  za  kamienną  przegrodą 
nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było najdrobniejszych 
nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na miły Bóg - zrobił nie tak? 
Dlaczego  egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z  prasą. Ale nie było 
tak,  że  on  sam  pobiegł  do  dziennikarzy,  żeby  roztrąbić  o  swoim  odkryciu.  Było 
dokładnie  odwrotnie.  To  dziennikarze  dobijali  się  do  Gantenbrinka,  kiedy  brytyjscy 
naukowcy  dostali  cynk  o  jego  fenomenalnym  odkryciu.  Tak  się  składa,  że  praca 
dziennikarza  polega  na  tym,  aby  iść  tropem  interesującyeh  informacji,  sprawdzać  je. 
Rudolf Gantenbrink zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich 
okłamywać,  zwodzić?  Gantenbrink  nie  jest  politykiem.  W  depeszy  niemieckiej  agencji 
prasowej dpa z 27 czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne 
piramidy z Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji 
[...] Dyskusja rozgorzała przed rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink 
z  Monachium,  samowolnie  podał  do  prasy  wiadomość  o  swoim  odkryciu  i  wyraził 
przypuszczenie,  iż  za  |drzwiami  znajduje  się  komora  grobowa.  Jedna  z  niemieckich 
gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i złotych |skarbów, 
przypomina  sobie  dyrektor  DAI,  profesor  Rainer  Stadelmann,  mówiąc  o  bzdurach, 
jakie  w  tym  kontekście  nawypisywano."  To,  co  się  tutaj  przypisuje  panu 
Gantenbrinkowi,  jest  typowym  wyrazem  złej  woli.  Gantenbrink  nigdy  nie  wyrażał 
przypuszczeń,  "iż  za  drzwiami  znajduje  się  komora  grobowa".  Za  pomocą  środków 

background image

 

98 

masowego  przekazu,  które  nie  znają  prawdziwej  wersji  wydarzeń  i  zobowiązane  są 
wierzyć  w  słowa  panów  profesorów,  dokonuje  się  dyskredytacji  człowieka  i  usuwa  w 
cień  jego  dokonania.  Gantenbrink  nie  podał  też  "samowolnie"  żadnych  informacji, 
ponieważ  ani  przez  chwilę  nie  był  pracownikiem  DAI  i  nie  obowiązywały  go  żadne 
restrykcje związane z polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w 
świat  i  została  przedrukowana  w  serwisach  wielu  gazet,  służyła  dezinformacji.  Ludzie 
mieli  uwierzyć,  że  inżynier  Gantenbrink  rozsiewa  nienaukowe  przypuszczenia.  To  z 
kolei do tego stopnia rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie 
wydano  pozwolenia.  Oto  jak  nieprawdopodobnie  można  zdeformować  rzeczywiste 
wydarzenla.  Uczona  pomyłka  Dalsza  część  depeszy  agencji  dpa  wyraźnie  zdradza  cel 
całej  machinacji:  "Archeolog  (profesor  Rainer  Stadelmann  -  E.v.D.)  kategorycznie 
wyklucza  możliwość  istnienia  komory.  Po  dokonaniu  analizy  przekazanych  przez 
zdalnie  sterowaną  kamerę  wideo  obrazów  i  porównaniu  z  trzema  innymi  szybami  tej 
piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy 
korytarz.  Wedle  wierzeń  starożytnych  Egipcjan  przez  otwór  prowadzący  od  tzw. 
komory  królowej  w  górę  miała  wydostawać  się  dusza  faraona.  Widoczny  przed 
kamiennym  blokiem  czarny  pył  to,  zdaniem  profesora  Stadelmanna,  resztki 
skorodowanych  metalowych  okuć  modelowych  drzwi.  Zdroworozsądkowa  teoria 
profesora  i  wielokrotne  wskazywanie  na  fakt,  że  przez  niezwykle  wąski  szyb  nie 
przeciśnie  się  żaden  człowiek,  nie  mówiąc  już  o  sarkofagu  czy  skarbach,  niewielkie 
jednak wzbudza zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim 
zgodzić  z  innych  powodów,  na  pewno  jest  niespełna  rozumu.  Domyślam  się  nawet, 
dlaczego  uczony  profesor  "kategorycznie  wyklucza  możliwość  istnienia  kolejnej 
komory" - w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór. 
Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte 
dotąd  w  Wielkiej  Piramidzie  pomieszczenia  mają  łączną  objętość  około  2000  metrów 
sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do 
nich  korytarze  oraz  Wielka  Galeria.  Jednak  sama  tylko  Wielka  Galeria  zajmuje 
1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości 
wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako, 
powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór. Zdaniem 
profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", ponieważ "wedle 
wierzeń  starożytnych  Egipcjan  przez  otwór  prowadzący  od  tzw.  komory  królowej  w 
górę  miała  wydostawać  się  dusza  faraona".  Warto  pozwolić  przeanalizować  swoim 
szarym  komórkom  sprawę  "modelowego  korytarza".  Oto  Egipcjanie  stawiają 
najwspanialszą  budowlę  świata.  Składa  się  ona  z  prawie  2,5  miliona  kamiennych 
bloków.  Poprzedzające  budowę  planowanie  musiało  być  fenomenalne,  wszystkie 
kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. 
We  wnętrzu  piramidy  powstaje  korytarz,  który  dziś  nazywamy  Wielką  Galerią. 
Prowadzi  ukosem  w  górę  do  komory  królewskiej,  ma  46,61¬7¦m  długości,  2,09¬7¦m 
szerokości  i  8,53¬7¦m  wysokości.  Ponieważ  przeciwległe  ściany  schodzą  się  ku  sobie, 
utworzone  z  poziomych  płyt  sklepienie  mierzy  tylko  1,04¬7¦m  szerokości.  Granitowe 
belki  sklepienia  nie  leżą  bynajmniej  poziomo,  lecz  -  zupełnie  jakby  chciano  nam, 
zarozumialcom,  dać  dodatkowego  prztyczka  w  nos  -  biegną  ukosem  w  górę  zgodnie  z 
kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że 
z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej 
Galerii,  musi  przecisnąć  się  wiodącym  w  górę  korytarzem,  idąc  w  kucki,  ze  zgiętym 
grzbietem.  Do  dziś  nie  potrafimy  się  domyślić,  dlaczego  budowniczy  najpierw 
wybudowali  ten  niski  korytarz,  który  przechodzi  potem  w  Wielką  Galerię.  Za  to 
profesor  Stadelmann  z  godną  lunatyka  pewnością  twierdzi,  że  szyb  Gantenbrinka  to 

background image

 

99 

"modelowy  korytarz",  w  dodatku  nabierając  tego  przekonania  po  "porównaniu  z 
trzema  innymi  szybami  tej  piramidy".  O  święty  Ozyrysie!  Gdzież  to  w  Wielkiej 
Piramidzie istnieją jakieś inne "modelowe korytarze" pozwalające na "porównanie¬)¦? 
Jak  dotąd  wszystkie  inne  szyby  nazywały  się  |szybami  |wentylacyjnymi!  Ponadto  szyb 
Gantenbrinka  ma  mieć  za  małe  wymiary,  aby  można  było  przezeń  przetransportować 
sarkofag,  "nie  mówiąc  już  o  [...]  skarbach".  Jak  to  możliwe  zatem,  że  w  komorze 
królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach większych od wymiarów prowadzącego 
do |niej |korytarza? W świetle logiki profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa 
znaleźć  się  w  komorze  królewskiej,  albowiem  -  podobnie  jak  szyb  Gantenbrinka  - 
prowadzący  do  niej  korytarz  również  jest  o  wiele  za  mały,  aby  przetransportować 
przezeń  "sarkofag  czy  skarb".  Budowniczowie  starożytnego  Egiptu  mieliby  zatem 
umieścić  we  wspaniałym  dziele,  mającym  przetrwać  wieczność,  "modelowy  korytarz". 
Lecz  ten  "modelowy  korytarz"  jest  przecież  niewidoczny  i  w  dodatku  wcale  nie 
wychodzi  na  komorę  królowej.  Otwory  wybił  dopiero  120  lat  temu  mister  W.  Dixon. 
Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona - tyle, że w 
komorze  królowej  nigdy  nie  było  żadnego  faraona,  którego  dusza  mogłaby 
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od 
samego  początku  były  otwarte,  to  dusza  faraona  nie  miałaby  wolnej  drogi  ku  niebu. 
Przecież  za  pewnik  uważa  się,  że  szyb  Gantenbrinka  zamknięty  jest  kamienną 
przegrodą,  za  którą  nie  ma  nic  więcej.  Biedny  faraon!  "Zdroworozsądkowa  teoria" 
szacownych  egiptologów  oraz  "wielokrotne  wskazywanie  na  fakt,  że  przez  niezwykle 
wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie 
mówiąc  już  o  sarkofagu  czy  skarbach"  stanowią  niemalże  kropkę  nad  "i"  w  słowie 
"idiotyzm". Spróbujmy rozważyć sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-
Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy  - 
wybił otwór w |innym miejscu niż w rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych 
bloków  natrafił  na  wejście  i  w  końcu  dotarł  do  komory.  I  patrzcie  państwo,  oto  z 
komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem długości 
20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę mianem "komory Ma'muna". Oni 
także zauważyliby kwadratowy otwór i obdarzyliby prowadzący od niego szyb mianem 
"otworu,  którym  ulatuje  dusza  faraona",  "korytarza  modelowego"  czy,  powiedzmy, 
"szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf Gantenbrink i 
wysyła  miniaturowy  pojazd  gąsienicowy  60¬7¦m  w  głąb  piramidy.  Tam  robot  zostaje 
zatrzymany  przez  kamienny  blok  uniemożliwiający  dalszą  jazdę.  Wedle  zastałego 
sposobu  myślenia  fachowców  nowo  odkryty  szyb  żadną  miarą  nie  może  prowadzić  do 
komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu 
czy  skarbach".  Wybaczcie,  szanowni  panowie,  ale  faktem  jest  przecież,  że  szyb  ten  - 
patrząc  od  góry  -  prowadzi  wprost  do  komory  królowej.  Jakiż  to  brak  rozsądku 
zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie 
wpadł  nigdy  na  zwariowany  pomysł,  że  ktoś  mógłby  przecisnąć  jakieś  skarby  czy 
sarkofag  przez  kwadratowy  szyb  o  długości  boku  20¬7¦cm.  Za  tajemniczymi 
drzwiczkami  szybu  Gantenbrinka  jak  najbardziej  |może  (co  nie  znaczy,  że  musi) 
znajdować  się  komora  mająca  jeszcze  inne  wejście,  dokładnie  tak  samo  jak  komora 
królowej.  W  zależności  od  tego,  z  której  strony  patrzymy,  szyb  Gantenbrinka  może 
prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory królowej. Niezależnie 
od  niego  istnieje  jeszcze  inne  przejście,  przez  które  można  się  dostać  |do  komory 
królowej.  Na  końcu  szybu  Gantenbrinka  może  znajdować  się  jakaś  komora  nawet 
wtedy,  jeśli  drzwiczki  czy  też  kamień  zamykający  są  na  stałe  zamurowane.  Bardzo 
przepraszam,  ale  obydwa  szyby  prowadzące  z  komory  królowej  (ten  południowy  to 
właśnie  szyb  Gantenbrinka)  aż  do  zeszłego  wieku  |również  były  zamurowane.  Gdyby 

background image

 

100 

mister Dixon nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu 
szybów  i  robot  inżyniera  Gantenbrinka  nie  mógłby  wspiąć  się  jednym  z  nich.  I 
odwrotnie:  gdyby  robot  Gantenbrinka  wjechał  do  tego  szybu  |od  |góry,  zostałby 
zatrzymany  dokładnie  tak  samo  jak  dzisiaj,  kiedy  poruszał  się  od  dołu  do  góry.  No  i 
oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I 
żaden  nie  zadałby  sobie  trudu,  by  przewiercić  rzekomo  ostatni  kamienny  blok  albo 
rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie ciekawość, gdzie 
żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że za drzwiczkami w szybie 
Gantenbrinka  nic  nie ma,  a  każdego,  kto  uważa  inaczej,  natychmiast  dyskredytuje  się 
jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot Gantenbrinka sfilmował 
dwa  metalowe  uchwyty  umieszczone  bezpośrednio  na  drzwiczkach.  Nie  da  się 
zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży 
przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy 
z  wielką  pewnością  siebie  mówią  o  "miedzianych  okuciach".  Mogłoby  się  okazać,  że  i 
teoria  o  miedzi  jest  trafiona  jak  kulą  w  płot.  Lecz  profesor  Stadelmann  i  jego  dzielna 
trzódka  egiptologicznych  znakomitości  mają  "naturalne"  i  z  pewnością  "rozsądne" 
wyjaśnienie.  Oto  jak  je  przedstawił  dziennikarzowi  Torstenowi  Sassemu  (143  ):  "Do 
czego  służy  [miedziany  fragment  -  E.v.D.]?  Na  początku  zakładaliśmy,  że  jest  to  jakiś 
element  techniczny.  Zważywszy  jego  cienkość,  wykluczyłbym  jednak  dzisiaj  taką 
możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone 
tam  jako  ozdoby.  Jeśli  zaś  były  to  hieroglify,  to  miały  oczywiście  treść  symboliczną. 
Musimy  zatem  dojść,  co  mogły  oznaczać.  Nasuwają  się  tutaj  znaki  przypominające 
kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje południe, południową część kraju  - to by mogło 
być  to.  Albo  może  jeszcze  wyraźniej  -  staroegipski  znak  |shuut,  czyli  coś  w  rodzaju 
parasola  przeciwsłonecznego,  który  noszono  za  władcą  w  czasie  uroczystych  procesji. 
Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano 
dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba." Wielkie nieba! Cała 
Wielka  Piramida  to  jeden  olbrzymi  znak  zapytania.  Ani  zespół  projektanów  i 
architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie pozostawili najmniejszego 
słówka  na  temat  prac  przy  wznoszeniu  tego  dzieła.  Nie  ma  ani  jednej  inskrypcji 
głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich  nie pozostawił najmniejszej notki, 
która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie dotyczące sposobu, w 
jaki  zbudowano  Wielką  Piramidę.  W  samej  piramidzie  nie  ma  żadnych  hieroglifów. 
Nigdzie  nie  spotkamy  ścian  pełnych  znaków  pisma,  jakie  znajdowano  w  innych 
starożytnych  egipskich  grobowcach.  Cheops,  rzekomy  budowniczy  Wielkiej  Piramidy, 
miał być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą 
budowlę  wszystkich  czasów.  Ale  zarówno  on  sam,  jak  i  jego  słudzy  zapomnieli  jakoś 
zawrzeć  w  samym  dziele  imię  jego  twórcy.  Nie  ma  najmniejszego  znaczka 
upamiętniającego  imię  faraona  Cheopsa,  nigdzie  ani  śladu  inskrypcji  gloryfikujących 
choćby  jeden  jego  bohaterski  czyn.  Nie  ma  nic  ku  czci  jakiegoś  boga  czy  bogini,  nie 
opiewa  się  żadnych  przodków,  na  żadnej  powale  nie  znajdziemy  tekstów  modłów. 
Wszystkie ściany, korytarze i komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także 
w  przeszłości  nie  zawierały  najmniejszych  nawet  glifów.  Anonimowość  wręcz 
perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify 
oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem 
przeciwsłonecznym  chroniącym  od  udaru.  Naprawdę  trzeba  mieć  głowę,  żeby  na  coś 
takiego  wpaść!  Mnie  w  każdym  razie  nie  starcza  konceptu,  żeby  to  skomentować!  W 
prawym  dolnym  rogu  drzwiczek  w  szybie  Gantenbrinka  brakuje  niewielkiego 
trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę czarnego 
pyłu.  Dla  profesora  Stadelmanna  jest  to  "pył  ze  skorodowanych  metalowych  okuć 

background image

 

101 

modelowych  drzwiczek".  Jeśli  pójdziemy  śladem  interpretacji  uczonego,  że  szyb 
Gantenbrinka  to  jedynie  "modelowy  korytarz",  w  dodatku  zamknięty  na  głucho 
kamiennym  blokiem,  to  w  szybie  tym  nie  ma  prawa  być  najmniejszego  powiewu,  musi 
tam  panować  całkowity  bezruch  powietrza,  jak  w  hermetycznym  grobie.  Z  dwóch 
metalowych  okuć  drzwiczek  |lewe  jest  częściowo  odłamane.  Czarny  pył  natomiast  jest 
widoczny  w  |prawym  rogu.  Czyżby  dzieło  jakichś  pyłowych  duszków?  Gdyby  obydwa 
metalowe  okucia  jednocześnie  i  bez  ruchu  rdzewiały  sobie  przez  tysiąclecia,  to  czarny 
pył  musiałby  być  widoczny  przy  dolnej  krawędzi  drzwiczek,  bezpośrednio  pod 
okuciami. Tak jednak nie jest. Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie 
jakby wywiewał go stamtąd słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd 
powietrza świadczy o tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że 
za  drzwiczkami  istnieje  komora,  do  której  prowadzi  inne  wejście.  W  dodatku 
pięciomilimetrowej  średnicy  laserowy  promień  UPUAUTA  zniknął  |pod  dolną 
krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający - 
na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej 
nie,  w  końcu  przecież  egiptolodzy  zgodzili  się,  że  chodzi  o  "modelowy  korytarz",  więc 
jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 
sierpnia  1993  r.  dyrektor  Muzeum  Egipskiego  w  Berlinie,  profesor  Dietrich  Wildung, 
napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): "Jest to wystarczający 
powód  dla  egiptologa,  aby  złożyć  serdeczne  podziękowania  inżynierowi  [Rudolfowi 
Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie taniej sensacji i nie 
zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na temat piramid i 
zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken 
i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako 
sygnał,  że  za  nią  leży  mumia  faraona  Cheopsa.  Skoro  zaś  mamy  nienaruszoną  mumię 
egipskiego  władcy,  to  w  pobliżu  muszą  być  też  niezmierzone  skarby,  od  czasów 
Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę 
trywialnej  archeologii,  a  nawołujących  do  umiaru  fachowców  dyskredytuje  się  jako 
skostniałych  konserwatystów  nie  umiejących  wyzwolić  się  z  pęt  tradycyjnej 
akademickiej  nauki."  Z  takiej  właśnie  materii  utkane  są  egiptologiczne  wyobrażenia  i 
tak  dyskredytuje  się  inaczej  myślących.  Nigdy  w  życiu  nie  przyszłoby  mi  do  głowy 
interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia 
faraona  Cheopsa".  Na  taki  pomysł  wpadł  David  Keys,  archeologiczny  korespondent 
brytyjskiej  gazety  "The  Independent"  (144  ).  Jeśli  idzie  o  piramidę  Cheopsa,  to  już 
choćby  dlatego  nie  strzępiłbym  sobie  języka  na  temat  jakichś  grobów  faraona  i 
rzekomych  złotych  skarbów,  że  moim  zdaniem  piramida  Cheopsa  wcale  nie  jest 
Cheopsa,  nie  mówiąc  już  o  tym,  by  zawierała  jakiś  grób.  Cóż  więc  takiego  może  się 
ewentualnie  znajdować  za  kamiennymi  drzwiczkami  przegradzającymi  szyb 
Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach: 
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. 
David Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między 
komorą królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co 
między komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy 
wyraźny sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który 
w  artykule  dla  "Frankfurter  Allgemeine  Zeitung"  kłamliwie  przypisał  mi  coś,  czego 
nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia 
Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: 
"Nie  łudzimy  się,  że  naszymi  materiałami,  naszymi  produktami  musimy  zadowolić 
każdego [...] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to 
po  prostu  coś  źle  pomyślanego"  (145  ).  Skoro  sami  szefowie  gildii  egiptologów  tak 

background image

 

102 

właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w 
piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być - więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać 
opinii  jakichś  tam  niespecjalistów?  W  zasadzie,  z  jakiej  racji  finansuje  się  ze  środków 
publicznych  poczynania  tych  udzielnych  książąt?  Książęta  również  nigdy  nie  zdawali 
poddanym  relacji  z  tego,  co  robią.  Eksperci  DAI  zamierzają  obecnie  zbadać  szyb 
północny  odchodzący  od  komory  królowej.  O  tym  samym  myślał  także  Rudolf 
Gantenbrink.  Ja  jednak  chciałbym  zapytać,  czemu  nikt  nie  pomyśli  o  tym,  żeby 
najpierw  dokończyć  to,  co  już  rozpoczęto?  Istnieje  wiele  propozycji,  w  jaki  sposób 
otworzyć,  przewiercić  czy  nawet  rozpuścić  kwasem  odkryte  przez  robota  drzwiczki. 
Dlaczego nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? 
Jak  to  możliwe,  by  uczeni,  którzy  zazwyczaj  są  przecież  całkiem  rozsądni  i  nie 
pozbawieni  poczucia  humoru,  zachowali  się  do  tego  stopnia  dziwacznie  i  z  taką 
niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele 
dumnej  egiptologii  czują  się  w  głębi  duszy  urażeni,  ponieważ  oto  komuś  spoza  kręgu 
archeologów  udało  się  dokonać  niespodziewanego  odkrycia.  Są  wściekli,  ponieważ 
Gantenbrink  rozmawiał  z  prasą.  Czy  dorośli  mogą  zachowywać  się  jak  krnąbrne 
dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić to, co mogłoby się ukazać 
za  tymi  drzwiczkami?  Czyżby  chodziło  o  to,  by  na  razie  uchronić  dotychczasowy 
dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie posortować to, co przez tysiące lat 
leżało  w  ukryciu?  Nic  nie  pomoże  reagowanie  złością  na  taki  zarzut.  Fakt  pozostaje 
faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba 
że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich  własnego obozu. Żaden dziennikarz, 
żaden  neutralny  obserwator  nie  może  być  obecny  przy  dalszych  badaniach  szybu 
Gantenbrinka,  przy  przebijaniu  czy  przewiercaniu  tajemniczych  drzwiczek.  Żadna 
kamera  telewizyjna  nie  może  wysyłać  w  świat  obrazów  ani  pokazać  ścian  szybu  ze 
wszystkimi  szczegółami.  Żadna  grupa  naukowców  z  innych  dziedzin  nie  ma  prawa 
sprawdzić  wyników  analiz  metalu  okuć.  A  cała  ta  dziecinna  zabawa  w  tajemnice  ma 
rzekomo  służyć  tylko  temu,  by  egiptolodzy  mogli  spokojnie  i  nie  nagabywani  przez 
nikogo pracować. Jak najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem 
nie chodzi o jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która 
od tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, 
o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone 
legendy  i  przekazy.  Nawet  bez  zbiegowiska  i  ciżby  dziennikarzy  egiptologia 
zaprzepaszcza  właśnie  jedyną  w  swoim  rodzaju  szansę,  by  zademonstrować  światowej 
opinii publicznej  swoje  precyzyjne  i  nieskazitelne  pod  względem  naukowym  podejście. 
Marnuje  okazję,  by  raz  na  zawsze  jasno  i  wyraźnie  zademonstrować  wszystkim 
fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice i spiski, co jest faktem, a co 
nie.  A  może  ktoś  się  obawia,  że  na  końcu  szybu  Gantenbrinka  mogłoby  się  jednak  coś 
znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym względem aż tak małostkowi. Kiedy 
otwierano  grobowiec  Tutenchamona  czy  królowej  Sechemchet,  jednak  dopuszczono 
obecność  dziennikarzy.  Dziś  istnieją  globalne  sieci  informacyjne,  więc  przekazywane 
"na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do 
wszystkich  domów.  Wcale  nie  potrzeba  do  tego  hordy  dziennikarzy  w  komorze 
królowej, specjaliści  mogą spokojnie i  rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale  muszą to 
być  obrazy  przekazywane  |na  |żywo,  dokładnie  w  momencie  dokonywania  odkrycia,  a 
nie  pokazane  dopiero  w  parę  dni,  tygodni  czy  miesięcy  później,  przycięte  i  opatrzone 
gładkim  komentarzem.  Wyobraźmy  sobie,  że  Amerykanie  trzymaliby  w  tajemnicy 
wydarzenie  takie,  jak  lądowanie  na  Księżycu  i  dopiero  w  parę  tygodni  później  NASA 
udostępniłaby  ocenzurowaną  relację.  Okrzyki  oburzenia  byłyby  jak  najbardziej 
uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku 

background image

 

103 

w  otwarte  karty?  Dlaczego  podatnicy  mają  finansować  organizację,  która  traktuje  ich 
jak  smarkaczy?  Egiptolodzy  z  DAI  i  Egipskiego  Zarządu  Starożytności  unikają 
otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten 
ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić 
oczy. Dopóki "polityka informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania 
atmosfery tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna 
nie ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie 
wiadomo  ilu  szacownych  uczonych  obwieszczających  z  poważnymi  minami,  że  za 
drzwiczkami  zamykającymi  szyb  Gantenbrinka,  tak  jak  się  tego  spodziewano,  nic  nie 
ma,  to  krytyczna  opinia  publiczna  i  tak  w  to  nie  uwierzy.  Szansa  została 
zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-120 po 
Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią zasłużył."  
1/ 1