background image

 

Erich von Däniken 

 

Dzień Sądu Ostatecznego - trwa od dawna  

 
 
 
Wstęp  
 
 
Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał swoją 
pierwszą  książkę  "Wspomnienia  z  przyszłości",  która  od  razu  stała  się  światowym 
bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von Dänikena 
zostały  przełożone  na  28  języków,  a  ich  ogólny  nakład  przekroczył  51  milionów 
egzemplarzy. Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z wykładami. Za swoje 
prace uhonorowany został w różnych krajach licznymi wyróżnieniami. W "Świecie Książki" 
ukazały  się  m.in.:  Ślady  istot  pozaziemskich;  Szok  po  przybyciu  bogów;  Śladami 
Wszechmogących;  Z  powrotem  do  gwiazd.  "Dzień  Sądu  Ostatecznego  trwa  od  dawna"  to 
wędrówka  przez  różne  obszary  kulturowe  w  poszukiwaniu  śladów  i  sygnałów  minionego 
kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte 
z  Biblii,  staro  żydowskie  legendy  i  sagi,  relacje  dawnych  dziejopisarzy  oraz  przekazy 
hinduskie,  babilońskie  i  perskie.  Przytacza  "niewiarygodne"  opisy  dziwnych  mieszańców  i 
gigantów,  relacje  o  synach  bożych  parzących  się  ze  zwykłymi  kobietami,  o  podróżach 
Abrahama  i  proroka  Henocha  do  miejsc  leżących  poza  orbitą  ziemską.  Podąża  też  tropem 
dziwnego faktu, że ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia 
z  powrotem  na  Ziemię  przedstawiciela  wyżej  rozwiniętych  istot,  które  kiedyś  - 
niewykluczone  -  odwiedziły  naszą  planetę.  Być  może,  powszechna  idea  Mesjasza  jest 
pochodną złożonego dawno  temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" 
Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci 
w  wieku  piętnastu  lat.  W  tym  roku  ośmiu  chłopców  i  dziesięć  dziewczynek  miało  przejść 
inicjację.  Opat  z  troską  mówił  o  "niżu  demograficznym".  Większość  chłopców  i  dziewcząt 
dorastała  w  opactwie,  ich  rodzice  pracowali  na  ziemi  św.  Berlitza.  Byli  tu  nie  tylko  bracia 
zakonni  i  siostry  zakonne,  ale  także  zbieracze  jagód,  myśliwi,  wszelkiego  rodzaju 
rzemieślnicy  oraz  akuszerki  i  opiekunowie  zdrowia.  Wszystkich  ich  łączył  wspaniały 
obowiązek  płodzenia  możliwie  największej  liczby  dzieci  i  wychowywania  ich  na  mocne 
istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat 
przypuszczał  nawet,  że  ich  przodkowie  mogli  być  jedynymi,  którzy  przeżyli  Wielkie 
Zniszczenie. Nikt,  nawet  wielce uczony opat  i  jego Rada Wiadomości  nie Wiedzieli, co się 
wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie rozporządzali jakąś straszliwą bronią 
i  zniszczyli  się  nawzajem.  Lecz  pogląd  ten  nie  znalazł  w  Radzie  Wiadomości  większego 
uznania.  Trudno  było  sobie  bowiem  wyobrazić  tak  straszliwą  broń.  Ponadto  jeden  z 
dogmatów  mówił,  że  ludzie  w  zamierzchłych  czasach  byli  szczęśliwi  i  żyli  w  świecie 
dobrobytu.  Dlaczego  zatem  mieliby  prowadzić  ze  sobą  wojny?  Było  to  nielogiczne  i 
wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to 
jakaś  zagadkowa  infekcja  pochłonęła  całą  ludzkość.  Ale  i  tę  teorię  zarzucono,  ponieważ 
przeczyła  ona  przekazom  pozostawionym  przez  pierwsze  pokolenie  ojców  po  Wielkim 
Zniszczeniu.  Trzej  Praojcowie  i  cztery  Pramatki  opowiadały  swoim  dzieciom  po  Wielkim 
Zniszczeniu,  że  katastrofa  spadła  na  ludzkość  pewnego  spokojnego  wieczora.  Przekazy  te 
były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów 
Praojców.  Każde  dziecko  w  opactwie  św.  Berlitza  zna  Pieśń  o  Zagładzie.  Co  roku  opat 
intonował ją podczas smutnej Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez 

background image

 

jednego z Praojców. Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad 
Renem, byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, 
jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ 
było  już  po  godzinie  6 wieczorem,  skróciliśmy  sobie  zejście  ze  szczytu  o  nazwie Jungfrau, 
korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej godzinie 
nie  zjeżdżała  już  w  dolinę  żadna  kolejka.  Nagle  zakołysała  się  ziemia  i  na  tory  z  hukiem 
spadły  kawałki  granitowej  powały.  Bardzo  się  przeraziliśmy,  a  Johannes,  który  był 
geologiem,  pociągnął  nas  wszystkich  do  skalnej  niszy.  Już  myśleliśmy,  że  koszmar  minął, 
kiedy  usłyszeliśmy  narastający  huk.  Ziemia  pod  naszymi  nogami  zdawała  się  pływać, 
rozległy  się  straszliwe  grzmoty,  jakich  nie  słyszeliśmy  w  czasie  żadnej  burzy.  Trzydzieści 
metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło. Johannes stwierdził, 
że  albo  uaktywnił  się  jakiś  wulkan,  co  w  tej  okolicy  było  raczej  nieprawdopodobne,  albo 
mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. 
Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie 
rozszalałej  natury.  Najpierw  wicher  gnał  śnieg  i  okruchy  lodu,  potem  zaczęły  przelatywać 
drzewa,  skały  i  całe  dachy  hoteli  z  doliny.  Rozbrzmiewały  trzaski  i  huki,  jakich  żaden 
człowiek  przed  nami  nie  słyszał.  Powietrze  wypełniało  wycie  i  szum  wichru,  wszystko 
fruwało,  wyrzucane  na  tysiąc  i  więcej  metrów  w  górę.  Ziemia  dygotała;  huczał  rozszalały 
żywioł.  Granitowe  skały  zderzały  się  ze  sobą  jak  tekturowe  zabawki.  Tylko  dlatego,  że 
znajdowaliśmy  się  w  tunelu,  rozszalały  wicher  nie  wyrządził  nam  żadnej  szkody.  Chwała 
niech  będzie  Bogu  Najwyższemu!  Wicher  szalał  przez  trzydzieści  siedem  godzin  bez 
przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci 
ramionami. Pragnęliśmy, aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten 
koszmar.  Nikt  nie  jest  w  stanie  pojąć,  co  przecierpieliśmy.  Potem  przyszła  kolej  na  wodę. 
Pośród zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił 
z brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem 
rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany wody i 
łamiąc  się  spadały  w  dolinę,  tworząc  gigantyczne  wiry  wciągające  w  otchłań  wszystko,  co 
napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno 
miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk 
przerażenia.  Przez  osiem  godzin  szalał  wodny  żywioł,  potem  wicher  osłabł  i  z  wolna 
powróciła  cisza.  Ogłuszeni  torturą,  oniemiali  z  bólu,  patrzyliśmy  sobie  w  oczy.  Wreszcie 
Johannes  podczołgał  się  na  czworakach  do  niewielkiego  otworu,  jaki  pozostał  u  wylotu 
tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem przedarłem się do niego. 
Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem 
gorzkim  płaczem.  Naszego  świata  już  nie  było.  Szczyty  wszystkich  gór  były  ścięte  jakby 
gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. 
W  mdłym  brunatnym  świetle  połyskiwały  mokre  nagie  ściany.  Nie  widać  było  słońca,  a  w 
dolinie,  gdzie  znajdowała  się  wypoczynkowa  miejscowość  Grindenwald,  kołysały  się  wody 
jeziora.  Stało  się  to  w  roku  2016  wg  chrześcijańskiej  rachuby  czasu.  Nie  wiemy,  czy  jako 
jedyni  przeżyliśmy  Wielkie  Zniszczenie.  Nie  wiemy  też,  co  się  wydarzyło.  Niech  Bóg 
Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z 
nabożnym  szacunkiem  wysłuchało  Pieśni  o  Zagładzie,  którą  odśpiewał  swym  donośnym  i 
mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do 
nowicjuszy  w  te  słowa:  -  A  teraz  wejdźcie  do  Sali  Pamięci.  Przyjrzyjcie  się  z  nabożnością 
relikwiom Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć 
te  relikwie.  W  nastroju  oczekiwania  młodzi  nowicjusze  weszli  do  długiego  drewnianego 
budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe świece i 
relikwie  Praojców  rozbłysły  w  migotliwym  blasku.  Były  tam  buty  świętego  Ericha  Skai, 
Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego 

background image

 

materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie 
Rady  Wiadomości  nie  potrafili  wyjaśnić,  co  to  takiego.  Jeden  z  zakonników  cierpliwie 
tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie 
właśnie  futra,  ale  zginęły  w  czasie  Wielkiego  Zniszczenia.  Siedemnastoletni  Christian, 
najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na 
butach  świętego  Johannesa?  -  zapytał  nieśmiało.  Zakonnik  odpowiedział  z  dobrotliwym 
uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i 
stojącą  na  końcu  literę  K.  Nie  zdołaliśmy  ustalić  znaczenia  tych  znaków.  Raz  jeszcze 
Christian  uniósł  dłoń  w  górę.  -  Czcigodny  bracie,  czyżby  w  pradawnych  czasach  żyły 
zwierzęta, na których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko 
zniecierpliwiony  zakonnik.  -  Za  sprawą  Boga  Wszechmogącego  możliwe  jest  wszystko.  W 
jednej  z  nisz  pogrążonego  w  półmroku  pomieszczenia  znajdowały  się  mieszki  Praojców, 
kryjące  potrzebne  do  przeżycia  przedmioty.  Zakonnik  cierpliwie  objaśniał,  że  w  świętej 
Księdze  Patriarchów  mieszki  te  noszą  nazwę  "plecak".  Jak  dotąd  nie  udało  się  ustalić 
znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane 
słowo  "placek",  ponieważ  po  opróżnieniu  mieszki  Praojców  stają  się  płaskie  jak  placek.  I 
znów nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego 
płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i 
elastyczne,  a  jednak  przez  236  lat,  jakie  upłynęły  od  Wielkiego  Zniszczenia,  nie  doznały 
żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - albowiem żyli 
w  cudownym  świecie,  w  którym  wiele  jeszcze  było  do  rozszyfrowania.  Dotyczyło  to  na 
przykład  błyszczącej  liny,  którą  znaleziono  w  mieszku  świętego  Ulricha  Dopatki.  Nikt  nie 
znał  tajemniczego  elastycznego,  a  przecież  niezwykle  mocnego  materiału,  z  jakiego  ją 
wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co 
było  przypuszczalnie  jakimś  pojęciem  z  pradawnych  czasów,  którego  nie  rozumieli  nawet 
nader  uczeni  bracia  z  Rady  Wiadomości.  Niezwykłe  uczucie  owładnęło  nowicjuszy,  kiedy 
brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy 
jak  ten,  na  którym  święty  Erich  Skaja  nagryzmolił  swoją  Pieśń  o  Zagładzie.  Jakże  musieli 
cierpieć  owi  podziwu  godni  święci  Praojcowie!  Jakimiż  to  cudownymi  wiadomościami  i 
materiałami  musiano  dysponować  w  pradawnych  czasach!  Pierwsze  spotkanie  z  relikwiami 
trwało  godzinę.  Nowicjusze  ujrzeli  nieznane  narzędzia,  tajemnicze  pałeczki  do  pisania  i 
przedmioty,  które  w  świętej  Księdze  Patriarchów  nazywano  "zegarkami",  m.in.  częściowo 
przezroczysty  "zegarek"  z  jedną  wskazówką,  która  zawsze  wskazywała  miejsce  zachodu 
Słońca.  Zademonstrował  to  brat  zakonny:  obojętnie,  w  którą  stronę  się  odwrócił,  trzymając 
ten  "zegarek"  w  ręku,  wskazówka  natychmiast  zwracała  się  w  kierunku  zachodu  Słońca. 
Uroczystość  inicjacji  zbliżała  się  do  punktu  kulminacyjnego.  Nowicjusze  nie  mogli  się  już 
doczekać  chwili,  kiedy  wolno  im  będzie  po  raz  pierwszy  spojrzeć  na  Kamień  Świętego 
Berlitza.  Przy  wtórze  coraz  głośniejszego  śpiewu  zakonników  i  zakonnic  wkroczyli  do 
Najświętszego.  We  wszystkich  niszach  i  na  wszystkich  występach  ścian  płonęły  lampki 
oliwne,  powietrze  było  przesycone  ciężkim  aromatem  żywicy  jodłowej.  W  powale  widniał 
okrągły  otwór.  Słup  słonecznego  blasku  rozświetlał  ołtarz.  A  na  nim,  na  niewielkiej 
podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii 
wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy. 
Uroczysta  część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami:  "Święty  Berlitzu, dziękujemy Ci 
za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł Kamień 
Świętego  Berlitza  z  podstawki  i  z  wyrazem  najwyższego  szczęścia  na  twarzy  pokazał  go 
nowicjuszom.  Kamień  był  mniej  więcej  wielkości  dłoni  opata.  Był  czarny  i  miał  mnóstwo 
małych  guziczków,  na  których  -  przybliżywszy  twarz  -  dostrzec  można  było  pojedyncze 
litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się 
w  oczy  wyraźny  napis  BERLITZ,  a  pod  nim  -  nieco  mniejszymi  literami  -  Interpreter  2. 

background image

 

Naciskając jednym palcem odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W 
tym samym momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, 
że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie 
pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! 
- zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - 
Halleluja!  -  zawtórowali  chórem  nowicjusze,  zakonnicy  i  zakonnice.  -  Moc  kamienia  trwa 
nadal! Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii 
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-y. - 
Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany tłum. Coraz 
szybciej  opat  wystukiwał  na  Kamieniu  Świętego  Berlitza  nowe  słowa,  i  za  każdym  razem 
pojawiały  się  pod  nimi  słowa  złożone  z  innych  liter.  Był  to  prawdziwy  cud  -  niepojęty  dla 
ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali 
sobie  sprawę,  że  są  świadkami  niesłychanego  cudu.  Zaiste  podniosły  to  był  moment. 
Wreszcie  opat  oderwał  się  od  Kamienia  Świętego  Berlitza  i  troskliwie  umieścił  go  z 
powrotem  na  podstawce.  Z  poważnym  i  uduchowionym  wyrazem  twarzy  zwrócił  się  do 
nowicjuszy  w  te  słowa:  -  Kamień  Świętego  Berlitza  to  kamień  tłumaczący  słowa.  Dzięki 
niemu  można  zamienić  mowę  świętych  Praojców  na  inne  języki  używane  w  pradawnych 
czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny 
słonecznego światła wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie 
zawiódł  Rady  Wiadomości.  Pomógł  nam  zrozumieć  świętą  Księgę  Patriarchów  i  pomaga 
odcyfrować  inne  pisma  z  czasów  sprzed  Wielkiego  Zniszczenia,  których  strzępy  wciąż 
znajdujemy. Tym razem to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się 
z  nieśmiałym  pytaniem:  -  Czcigodny  ojcze  Ulrichu,  a  skąd  pochodzi  Kamień  Świętego 
Berlitza? - Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że 
Kamień  Świętego  Berlitza  został  znaleziony  przez  świętego  Praojca  Ulricha  Dopatkę.  W 
Księdze  Patriarchów  napisano,  w  jaki  sposób  to  się  stało.  Było  to  w  dwa  lata,  jedenaście 
miesięcy  i  dziewięć  dni  po  Wielkim  Zniszczeniu.  Święty  Ulrich  Dopatka  wspiął  się  na 
szczątki  góry,  którą  nazywano  Jungfrau.  Kilkaset  metrów  poniżej  szczytu,  który  w  Noc 
Zniszczenia  przestał  istnieć,  były  ruiny.  W  Księdze  Patriarchów  w  rozdziale  16,  werset  38, 
znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś istniała pod 
szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że 
święty  Ulrich  Dopatka  wspiął  się  na  ową  górę,  którą  nazywano  Jungfrau,  w  nadziei,  iż  w 
owych  ruinach  uda  mu  się  znaleźć  coś  przydatnego.  Być  może  jednak  to  duch  świętego 
Berlitza przywiódł go w tamto miejsce właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. 
Kręte  i  niezbadane  są  ścieżki  Opatrzności!  Jutro  rozpoczniecie  czytanie  świętej  Księgi 
Patriarchów.  Przez  najbliższe  lata  wiele  się  nauczycie.  Bądźcie  ochoczy  i  pokorni.  Głoście 
chwałę  Boga  Wszechmocnego  i  świętych  Praojców!  Każdy  rozdział  Księgi  Patriarchów 
rozpoczynał się od słów: "Ojciec opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez 
synów  Praojców  -  a  więc  przez  Patriarchów  -  i  liczył  łącznie  612  stronic.  Z  oryginalnych 
tekstów zachowała się zaledwie jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo 
wszystko pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili 
do sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze święty 
Erich  Skaja  na  owym  "papierze  pakowym",  który  Praojcowie  musieli  mieć  ze  sobą  w 
mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane obustronnie 
rzadką  czarną  farbą,  której  składu  nikt  nie  potrafił  odgadnąć.  Nosiły  daty  według 
chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły 
się  pierwsze  dokumenty  sporządzone  na  zwierzęcej  skórze.  Autorami  byli  Patriarchowie, 
czyli  synowie  i  wnukowie  Praojców.  Wprowadzili  oni  nową  rachubę  czasu  i  liczyli  lata  od 
chwili  Wielkiego  Zniszczenia.  Starannie  i  równiutko  pisane  czerwone  litery  błyszczały  na 
ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór połączono ze sobą 

background image

 

sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 116 po Wielkim Zniszczeniu potomkowie 
Patriarchów  zaczęli  używać  papieru  wapiennego.  W  celu  jego  uzyskania  pokrywano 
splecione  z  włókien  płachty  cienką  warstwą  wapienia.  Aby  całość  nabrała  elastyczności, 
mieszano  wapienną  warstewkę  z  olejami  roślinnymi.  Studia  sprawiały  nowicjuszom  wiele 
radości. Nauczycielami  byli starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie 
pytania  odpowiadali  czcigodni  członkowie  Rady  Wiadomości.  Jedna  z  nowicjuszek  już  w 
czwartym tygodniu spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z 
ławki  Christian,  dlaczego  jest  Walentyn,  Markus,  Wilhelm  i  Gertruda?  Skąd  wzięły  się  te 
wszystkie  imiona?  -  Są  to  imiona,  jakie  Praojcowie  nadali  swoim  synom  i  córkom.  Było 
trzech Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli 
razem  cztery żony  - dziś  znamy tylko  ich imiona:  Sylwia,  Gertruda, Elisabeth  i  Jacqueline. 
Praojcowie płodzili z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim Zniszczeniu każda kobieta 
co roku rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie otrzymali imiona znane Praojcom z 
dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy wczoraj 
Rozdział  19  i  nie  mogliśmy  dojść  do  porozumienia,  o  co  chodzi  z  tymi  Wielkimi  Ptakami. 
Czy  mógłbyś  nam  to  wyjaśnić,  czcigodny  ojcze?  Czcigodny  członek  Rady  Wiadomości 
zawahał  się  przez  moment,  potem  uśmiechnął  i  z  namysłem  podszedł  do  bocznej  ściany, 
gdzie  na  grubych  drewnianych  kołkach  wisiały  kopie  Księgi  Patriarcbów.  Odczepił  kartę  z 
Rozdziałem  19,  rozłożył  ją  przed  Walentynem  i  kazał  mu  przeczytać  tekst.  -  Rozdział  19, 
werset  1  :  "Ojciec  opowiadał  mi,  że  pewnego  dnia  w  południe,  gdy  nad  doliną  przelatywał 
wielki ptak, jego ojciec  Erich wygłosił  taką oto  przypowieść:  werset  2 :  "Za moich  czasów 
istniały  ptaki  dwieście  razy  większe  od  tego  ptaka.  werset  3  :  W  brzuchach  tych  ptaków 
siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na ziemię 
pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę szybciej niż 
najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były domy tak wysokie, 
że niektóre z nich dotykały  chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami Chmur. werset  7 :  W 
owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. werset 8 : Nie wiemy, co się z 
nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co sądzisz o tym tekście, Walentynie? 
Chłopiec  wzruszył  ramionami.  -  Tak  naprawdę,  to  nie  wiem  -  odparł.  -  Nie  potrafię  sobie 
wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, 
że  wątpisz  w  prawdziwość  słów  Księgi  Patriarchów?  Walentyn  milczał.  Zgłosiła  się  za  to 
rezolutna  Birgit.  -  Tekst  jest  autorstwa  Patriarchy  z  trzeciego  pokolenia  po  Wielkim 
Zniszczeniu.  Podkreśla  on  przecież,  że  ojciec  opowiadał  mu,  iż  jego  ojciec  wygłosił  tę 
przypowieść.  A  określenie  przypowieść  wskazuje  na  to,  że  może  to  być  tylko  jakaś 
przenośnia. Nowicjusz Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią 
nie  zgadzał,  bo  był  w  niej  zakochany,  wtrącił  się  teraz  z  niezwykłą  gwałtownością:  -  Ja 
traktuję  święte  przekazy  dosłownie  nawet  wówczas,  gdy  nie  potrafię  sobie  wyobrazić  tak 
olbrzymich  ptaków,  aby  mogli  w  nich  biesiadować  ludzie.  Święty  Erich  Skaja  nie  okłamał 
przecież  swego  syna,  był  żywym  świadkiem  dawnych  czasów.  Gorącą  dyskusję,  jaka 
wywiązała  się  po  tych  słowach,  przerwał  czcigodny  członek  Rady  mówiąc:  -  Dość  tego, 
nowicjusze!  Rada  Wiadomości  wielokrotnie  już  wypowiadała  się  na  temat  Rozdziału  19. 
Zapytaliśmy  również  Kamień  Świętego  Berlitza.  Kamień  nie  zna  innych  określeń  Wielkich 
Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur pojawiło się 
słowo  skyscraper.  Tak  więc  istniały  pewnie  jakieś  bardzo  wysokie  domy  czy  nawet  wieże. 
Dlatego dziś  obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których ludzie mogli się 
posilać,  wiążą  się  z  wizją  świętego  Ericha  Skai  na  temat  przyszłości.  Wiecie  przecież,  że 
ludzie  nie  potrafią  latać,  lecz  czują  pragnienie  dorównania  ptakom.  A  zatem  święty  Erich 
Skaja  dał  wyraz  swym  pragnieniom  i  nadziejom  dotyczącym  odległej  przyszłości,  w  której 
ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie 
młody  patriarcha  popełnił  błąd,  spisując  tekst. Wersety  od  2  do  7  powinny  być  napisane  w 

background image

 

czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, nie "|istniały ptaki dwieście razy większe od tego 
ptaka"  lecz  "|istnieć  będą  ptaki  dwieście  razy  większe  od  tego  ptaka".  Rozumiecie, 
nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali 
się  z  tym  dogmatem.  W  wyobraźni  Christian  widział  już  wielkie  ptaki  z  mocnych 
drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * 
* `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie 
tylko  stąd,  że  wiele  z  oryginalnych  źródeł  było  nieczytelnych,  wobec  czego  nie  mogły  też 
istnieć  ich  znakomite  kopie.  Już  nawet  w  pierwopisach  brakowało  wielu  fragmentów,  w 
stronicach były dziury, tak że kontekst stawał  się niejasny. Szczególne zamieszanie budziły 
niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była mowa 
o  przyczynach  Wielkiego  Zniszczenia:  "werset  1  :  Ojciec  opowiadał  mi,  że  jego  przyjaciel 
Johannes,  geolog,  domniemywał  uderzenie  w  Ziemię  wielkiego  meteorytu.  werset  2  : 
Zagrożenie  trafieniem  meteorytu  czy  wręcz  komety,  statystycznie  rzecz  biorąc,  istniało 
podobno  raz  na  dziesięć  tysięcy  lat.  werset  3  :  Impet  uderzenia  [fragm.  nieczyt.] 
dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy 
Geographos,  Adonis,  Hermes,  Apollo  oraz  Ikar  przecinają  orbitę  okołosłoneczną  Ziemi. 
werset  5  :  [brak  początku  w  oryginale]  przesunięcie  biegunów,  co  spowodowało  zmianę 
nachylenia  osi  Ziemi.  werset  6  :  Biegun  północny  znajduje  się  teraz  w  punkcie  zachodu 
Słońca  [fragm.  nieczytelny].  werset  7  :  Dawne  góry  podwodne  powinny  być  teraz  nad 
powierzchnią  [reszty  brak]".  Już  werset  1  nastręczał  trudności.  Słowo  "geolog"  zawsze 
występowało  w  połączeniu  ze  świętym  Johannesem  Fiebagiem:  Nigdzie  jednak  nie  było 
wyjaśnienia,  co  też  to  słowo  znaczy.  Kamień  Świętego  Berlitza  podawał  geology  -  ale  co 
znaczyło  to  słowo?  Następnie  zupełnie  niezrozumiałe  słowo  "meteoryt".  Kamień  Świętego 
Berlitza  nie  podawał  żadnego  innego  znaczenia,  podobnie  w  przypadku  sześcioliterowego 
słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli 
czcigodni  członkowie  Rady  Wiadomości  wobec  określenia  "bomba  z  Hiroszimy". 
Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć wyraźnego 
sensu.  W  języku  oryginału  określenie  to  stanowiło  jeden  wyraz  i  było  zapisane  jako 
"Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w 
słowie  "Hiro"  "i"  odczytać  jako  "e"  to  powstawała  forma  "hero",  która  wedle  Kamienia 
Świętego  Berlitza  znaczyła  tyle,  co  "bohater".  Jako  odpowiednik  członu  "bombe"  Kamień 
Świętego  Berlitza  podawał  bomb,  a  to  znaczyło  "coś  zrzuconego"  i  "wybuchającego". 
Środkowa  część  oryginalnego  słowa  "Hiroshimabombe"  była  już  zupełnie  nie  do 
rozszyfrowania, jakkolwiek niektórzy  członkowie Rady twierdzili,  że być może chodzi tu  o 
pewien odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia 
się  w  innym  miejscu  tekstu.  Cóż  zatem  mogło  znaczyć  słowo  "Hiroshimabombe"? 
Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też "wybuchający 
tutaj  (lub  teraz)  bohater  z  Chin".  Interpretację  tę  negowali  inni  członkowie  Rady,  ponieważ 
wiadomo  było,  że  Wielkie  Zniszczenie  przeżyło  tylko  trzech  Praojców  i  cztery  Pramatki. 
Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie chaotyczne były próby interpretacji 
Rozdziału  4,  w  którym  pierwszy  syn  świętego  Ulricha  Dopatki  przekazywał:  "werset  1  : 
Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody 
są pełne  ryb. werset  2 :  Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi  się jakiś 
samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, 
zarówno  kobiety  jak  i  mężczyźni,  mieli  możliwość  długo  i  spokojnie  mu  się  przyglądać. 
werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W 
kilka  miesięcy  później  cały  brzeg  wokół  wody  zazielenił  się.  werset  7  :  Pośród  kwiatów 
znaleźli wiele znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i 
w  ogóle  wszystko,  czego  potrzeba  człowiekowi  jako  pożywienia.  werset  8  :  Wszyscy  byli 
bardzo szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż 

background image

 

do chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady Wiadomości 
nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. Werset 1 był jasny, 
lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug"). 
Kamień  Świętego  Berlitza  podawał  jako  odpowiednik  airplane,  a  z  porównania  trzech 
fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane? 
Kamień  Świętego  Berlitza  tłumaczył  plane  jako  "płaski".  Czyżby  zatem  słowo  "samolot" 
znaczyło  "płaskie  powietrze"  lub  "powietrzną  płaskość"?  Z  kolei  słowo  "zeug"  Kamień 
Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała 
jakiegokolwiek  sensu:  "Flugstuff",  "Luftstuff',  "Luftflach",  "Flachzeug",  "Luftzeug".  Nic 
zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to 
niewątpliwie  musi  zawierać  drobny  błąd  w  pisowni.  Otóż  syn  świętego  Ulricha  Dopatki 
napisał  po  prostu  o  jedno  "e"  za  dużo.  Słowo  to  powinno  brzmieć  nie  "Flugzeug"  lecz 
"Flugzug",  co  może  oznaczać  tylko  i  wyłącznie  "podmuch  powietrza",  ponieważ  werset  z 
mówi w końcu jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi 
się  jakiś  |podmuch  powietrza".  Jak  dowodził  zasłużony  członek  Rady,  po  Wielkim 
Zniszczeniu  powietrze  było  nieruchome,  panowało  gorąco  i  duchota.  Dlatego  Praojcowie 
mieli  nadzieję,  że  pojawi  się  jakiś  podmuch.  Ta  przekonująca  argumentacja  wywarła  duże 
wrażenie  na  wielu  członkach  Rady.  Mimo  wszystko  jednak  trudności  w  interpretacji 
Rozdziału  4  okazały  się  nie  do  przezwyciężenia.  Co  mieli  na  myśli  Patriarchowie  pisząc  o 
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO to 
miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później zakiełkowały na 
brzegach. Trzeba było  doszukać się jakiegoś związku UFO z Wszechmogącym  Bogiem, bo 
przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz 
dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie 
dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu. 
Dlatego  wszyscy  -  jak  podano  w  wersecie  8  -  byli  bardzo  szczęśliwi  i  wdzięczni.  W  tym 
samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały 
w  późniejszym  czasie  odwiedzić  Ericha  Skaję.  Członkowie  Rady  Wiadomości  znali  słowo 
"ziemski". Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie 
musiało  oznaczać  coś,  co  absolutnie  nie  było  z  Ziemią  związane  i  w  dodatku  przybywało 
"spoza"  niej.  A  to  mogło  oznaczać  tylko  i  wyłącznie  samego  Boga  Wszechmogącego  lub 
jakiegoś  jego  wysłannika.  Co  do  tego  Rada  nie  miała  najmniejszych  wątpliwości. 
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył jeden 
lub  kilku  boskich  posłańców.  Zdanie  wersetu  8  nie  pozostawia  żadnych  innych  możliwości 
interpretacji:  "[...]  lecz  istoty  pozaziemskie  nie  pokazywały  się  przez  całe  lata,  aż  do 
momentu,  kiedy  przybyły  odwiedzić  Ericha  Skaję".  Oczywiście,  z  góry  było  wiadomo,  że 
niezwykle  wrażliwi  i  inteligentni  bracia  zakonni  będą  szukać  wyjaśnienia  sensu  tego 
zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały 
świat  uległ  zagładzie.  A  więc  Wielkie  Zniszczenie  musiało  być  karą,  jaką  Pan  spuścił  na 
rodzaj  ludzki  -  oczyszczeniem  Ziemi.  Ponieważ  jednak  wszechmocny  Bóg  w  swej 
nieskończonej  dobroci  nie  chciał  ostatecznego  zniszczenia  całego  rodu  ludzkiego,  wybrał 
kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym bardziej zyskał 
na  znaczeniu,  gdy  przenikliwym  myślicielom  udało  się  właściwie  zinterpretować  imię  i 
nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako odpowiednik układu liter "sky" 
pojęcie  "niebo".  Tym  samym  odszyfrowano  nazwisko  Skaja  jako  "ten,  który  pochodzi  z 
nieba". Natomiast imię  "Erich"  dawało  się  rozłożyć  na składowe  "er" oraz "ich".  "Er" to  w 
języku  oryginału  zaimek  osobowy  "on",  natomiast  "ich",  czyli  "ja",  z  pewnością  oznaczało 
pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest 
równy  "ja"  czy  też  inaczej:  "Ja  jestem  w  Nim".  Logika  nakazywała  przyjąć;  że  imię  i 
nazwisko  tego  Praojca  zawiera  w  sobie  przesłanie  następującej  treści:  "Ja  jestem  w  Nim  i 

background image

 

przybywam  z Nieba (sky)."  Brat  Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był 
autorem tej przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * 
`ty  Po  upływie  czterech  i  pół  roku  z  początkowej  grupki  osiemnastu  nowicjuszy  zaledwie 
trzech  pozostało  wiernych  studiom.  Pozostali  pracowali  w  opactwie  albo  na  polach,  a 
wszystkie  bez  wyjątku  nowicjuszki  wydały  na  świat  pierwsze  dzieci.  Markus  i  Walentyn 
pogodzili  się  z  większością  twierdzeń  obowiązującego  dogmatu  i  wygłaszali  w  opactwie 
błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej  dociekliwym  sceptykiem.  Wielokrotnie starał 
się  o  uzyskanie  dostępu  do  tekstu  Objawienie  świętego  Ericha  Skai.  Objawienie  to  było 
jednak tajemnicą, którą poznać mógł jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł Christiana nie 
chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać opatem. Droga na 
szczyt  była  mozolna  i  nierzadko  wybrukowana  intrygami  -  wymagała  zręcznego 
balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto Christian musiał 
się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich najtajniejszych myśli. 
Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce sięgnąć po najwyższy urząd w 
opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego Ericha Skai? Z upływem lat Christian 
stawał  się  coraz  bardziej  osamotniony.  Studiował  w  odosobnieniu,  był  coraz  cichszy,  coraz 
bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który 
w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do 
interpretacji  starych  tekstów.  Christian  chciał  |wiedzieć  -  nie  wierzyć.  Studia  tekstów 
opatrzone  niezliczonymi  komentarzami  kolejnych  członków  Rady  Wiadomości  tworzyły 
nieprzenikniony chaos. Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się 
nadać  swemu  osobistemu  ujęciu  tekstu  jak  największe  znaczenie.  W  kolejnych  odpisach 
Księgi Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ  - jak to sformułowała 
Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu i przyczyniają się tylko do zaciemnienia 
przekazu".  W  Rozdziale  45  Księgi  Patriarchów  zapisano,  że  już  w  kilka  dni  po  Wielkim 
Zniszczeniu  woda  wyniosła  na  brzeg  drewno,  pojawiły  się  pierwsze  ptaki  a  po  paru 
tygodniach  tu  i  ówdzie  w  skalnych  niszach  i  szczelinach  zazieleniła  się  roślinność.  Rada 
Wiadomości  uczyniła  z  tego  wszystkiego  cud,  świadomą  ingerencję  Boga.  Christian  nie 
zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego Zniszczenia, chowając 
się w szczelinach skalnych, pyłki  roślinne zaś unosiły się w powietrzu i  po pewnym  czasie 
opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się zapewne rzecz z mniejszymi zwierzętami, 
które  stopniowo  zaczęły  się  pojawiać.  Bóg  jeden  wie,  gdzie  się  pochowały  w  czasie 
Wielkiego  Zniszczenia. Nie kończące się debaty były nużące. O ile, na  przykład, w tekście 
oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 ) znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego 
jeszcze  działała  i  mogliśmy  upiec  ryby",  to  w  nowej  wersji  brzmiały  one:  "Bóg  podarował 
świętemu Ulrichowi Dopatce ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było 
to zwykłe zafałszowanie tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego poparcia 
ze  strony  Walentyna  i  Markusa,  Christian  pozostał  w  mniejszości.  Rada  zatwierdziła  nowe 
brzmienie.  Wręcz  absurdalna  okazała  się  debata  nad  Rozdziałem  44,  który  nazwano  Epoka 
Aniołów.  W  oryginale  brzmiał  on  następująco:  "werset  1  :  Ojciec  opowiadał  mi,  że  w 
dawnych  czasach  ludzie  odbywali  loty  kosmiczne.  werset  2  :  Wysłano  na  Księżyc  liczne 
ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo powrócili na Ziemię. werset 3 : Niezbędna do 
tego  technologia  była  ogromnie  kosztowna,  toteż  różne  kraje  oddelegowały  do  centrów 
kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 : Na rok 2015, rok poprzedzający 
Wielkie  Zniszczenie,  zaplanowana  była  druga  wyprawa  na  Marsa.  werset  5  :  Aby  uniknąć 
napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach kosmicznych na bieżąco informowano o 
aktualnym  poziomie  techniki.  werset  6  :  Wymiana  następowała  poprzez  ambasadorów."  Ze 
Wskazówek  astronomicznych  (Rozdziały  49-50  )  wiedziano,  że  "Księżyc"  to  ta  tarcza 
świecąca nocą na niebie, Mars zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich 
planet,  jak  też  budowa  Układu  Słonecznego.  Mimo  jednoznacznego  przekazu  Rada 

background image

 

Wiadomości  nie  zgodziła  się  przyjąć  pojęcia  "podróż  kosmiczna"  jako  faktu.  Kamień 
Świętego  Berlitza  podawał  jako  jeden  z  odpowiedników  słowa  "ambasador"  określenia 
"poseł", "wysłannik" oraz angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało 
słowo "anioł". Nie mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" 
chodziło  o  "anioła",  zwłaszcza  że  słowo  "anioł"  dawało  się  sensownie  zastosować  aż  w 
dziewięciu  różnych  miejscach  tekstu.  Nowa  wersja  Rozdziału  44,  opatrzona  nieskończenie 
uczonymi  komentarzami,  brzmiała  teraz  następująco:  "Ojciec  opowiadał  mi,  że  w  dawnych 
czasach  ludzie  obserwowali  kosmos.  Wypełniało  ich  marzenie,  by  kiedyś  odbyć  podróż  na 
Księżyc  i  powrócić  z  niej  cało  i  zdrowo.  W  owym  czasie  anioły  odwiedzały  różne  kraje. 
Ostrzegały ludzi przed Wielkim Zniszczeniem i przed oddawaniem czci planecie Mars. Aby 
uniknąć napięć, o ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie kraje. Informacje przekazały 
anioły." Według Christiana tekst ten zafałszowywał pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko 
Rada  Wiadomości  zatwierdziła  nowe  brzmienie.  Podano,  że  Rada  została  upoważniona  i 
"natchniona  przez  Ducha",  by  przelać  w  niezrozumiałe  teksty  sensowną  i  rozsądną  formę. 
Christian  miał  49  lat,  kiedy  został  wybrany  na  opata.  Dla  uczczenia  świętego  Ericha  Skai 
przybrał  imię  "Erich  Ii".  +  Zaciemnianie  tekstu  Gdy  nie  potrafi  się@  atakować  myśli,@ 
atakuje  się  jej  autora.  `rp  Paul  Valery  1871-1945  `rp  Sporządzone  przed  tysiącami  lat 
przekazy  stanowią  prawdziwą  kopalnię  niesamowitości.  Roi  się  w  nich  od  najróżniejszych 
fantastycznych  opowieści,  które  częściowo  traktuje  się  jak  mity;  częściowo  jak  legendy, 
niekiedy zaś jak "święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje 
do bycia prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane 
lub  podyktowane  przez  Boga  we  własnej  osobie,  a  jeśli  już  nie  przez  samego  Boga,  to  co 
najmniej przez jakiegoś archanioła, niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy człowieka 
zainspirowanego  w  sensie  gnostyckim.  (Przez  "gnozę"  rozumiemy  dzisiaj  przesiąkniętą 
ezoteryką filozofię, światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza" wywodzi się z greckiego i 
oznacza  "poznanie".)  Teksty  te  bezsprzecznie  zawierają  wiele  rzeczy  zmyślonych  i  wiele 
fantazji.  Podziwiani  wodzowie  są  w  nich  wynoszeni  do  godności  boskich  i  adorowani, 
marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z nieba, powszednie wydarzenia zaś, 
takie  jak  śmierć,  opisywano  w  nich  jako  podróż  do  świata  podziemnego.  Nie  dość  na  tym: 
nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia 
treści przekazów, fałszowali i mącili starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie 
miały ze sobą nic wspólnego, zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce 
wtręty,  które  nagle  -  hokus-pokus!  -  wchodziły  do  kolejnych  przekazów  jako  oryginalne. 
Wplatano w nie elementy moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce elementy 
zaczerpnięte z innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i 
sensu nie sposób już odtworzyć. Te zaciemniające zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu 
mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące lat odpisami oraz bezustannym mozołem naszych 
przodków,  usiłujących  nauczyć  się  czegoś  z  sensu  tych  opowieści.  Chaos  panujący  w 
starożytnych tekstach stanie się jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli uświadomimy sobie, że do 
jego powstania wcale nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy znacznie mniej. Oto przykład: Każdy 
wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się 
tyczy  Ewangelii,  to  wśród  wiernych  panuje  przeświadczenie,  że  towarzyszący  Jezusowi  z 
Nazaretu  uczniowie spisywali jego mowy, zasady życia i  przepowiednie  niejako "na żywo". 
Uważa się, że Ewangeliści  uczestniczyli w wędrówkach i cudach swego  Mistrza, i  wkrótce 
potem spisali je w rodzaj kroniki. "Kronika" ta otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". 
Teksty  pierwotne?  W  rzeczywistości  -  i  wie  o  tym  każdy  teolog  mający  za  sobą  kilka  lat 
studiów - nic z tego się nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się 
badacze  i  które  tak  często  przywołuje  się  w  rabulistyce,  wcale  nie  istnieją.  A  co  mamy  w 
ręku? Odpisy, które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. 
W dodatku tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z 

background image

 

10 

innymi.  Naliczono  ponad  80000  (osiemdziesiąt  tysięcy!)  odstępstw.  Nie  ma  w  tych 
rzekomych  "tekstach  pierwotnych"  ani  jednej  stronicy,  na  której  nie  pojawiałyby  się 
sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio 
do potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od 
tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" Kodeks 
Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został odnaleziony w 
1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście tysięcy!) poprawek 
sporządzonych  przez  co  najmniej  siedmiu  korektorów.  Niektóre  miejsca  zmieniano 
wielokrotnie,  zastępując  je  ostatecznie  zupełnie  nowym  "tekstem  pierwotnym".  Profesor  dr 
Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów 
kopistów  (1  ).  Wszystko  to  staje  się  zrozumiałe,  jeśli  uwzględnić,  że  żaden  ze  spisujących 
Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał swoich 
relacji  na  gorąco.  Dopiero  w  roku  70,  po  zburzeniu  Jerozolimy  przez  rzymskiego  cesarza 
Tytusa  (39-81  po  Chr.),  ktoś  zaczął  spisywać  dzieje  Jezusa  i  jego  uczniów.  Ewangelista 
Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, 
jak  jego  Mistrz  umarł  na  krzyżu.  Już  Ojcowie  Kościoła  w  pierwszych  stuleciach  po 
Chrystusie zgadzali się przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. 
Całkiem  otwarcie  mówili  o  "dodawaniu,  profanowaniu,  niszczeniu,  poprawianiu,  psuciu  i 
wymazywaniu".  Ale  to  było  już  dawno  temu  i  czepianie  się  słów  niczego  nie  zmieni  w 
obiektywnych faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie 
zdarzało  się,  że  to  samo  miejsce  przez  jednego  korektora  było  |korygowane  w  takim  to  a 
takim  sensie,  a  zaraz  potem  przez  drugiego  w  zupełnie  przeciwnym,  w  zależności  od  tego, 
jaki  dogmat  obowiązywał  w  danej  szkole.  Tak  czy  inaczej,  już  nawet  takie  pojedyncze 
|korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania całkowitego 
chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w domu Biblię. Poprę 
to  paroma  przykładami.  Proszę  otworzyć  Ewangelię  Mateusza,  Łukasza  i  Marka.  Dwie 
pierwsze  twierdzą,  że  Jezus  "narodził  się  w  Betlejem"  Marek  natomiast  wymienia  miasto 
Nazaret.  SprzecznośćŃ  na  sprzeczności  Ewangelia  świętego  Mateusza  zaczyna  się 
wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia 
aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód, 
skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? 
Mateusz  wymienia  42  przodków  Jezusa  -  Łukasz  natomiast  76.  Nie  ma  też  wśród 
Ewangelistów  jednomyślności  co  do  ostatnich  słów,  jakie  wypowiedział  Jezus  na  krzyżu. 
Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże 
mój,  Boże  mój,  czemuś  mnie  opuścił?"  Według  Łukasza  natomiast  (Łk  23,  46  )  słowa  te 
miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: 
¬((¦Wykonało  się!"  I  skłoniwszy  głowę,  oddał  ducha."  Nawet  co  do  najbardziej 
spektakularnego  wydarzenia  związanego  z  Jezusem  -  Wniebowstąpienia  -  istnieją  różne 
wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę 
w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz 
nic nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu 
wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i 
zasiadł  po  prawicy  Boga."  Tak  po  prostu.  Łukasz  z  kolei  (Łk  24,  50-51  )  powiada,  że  Pan 
Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z 
nimi  i  został  uniesiony  do  nieba."  Jan,  ulubiony  uczeń  Jezusa,  nic  nie  wie  o  żadnym 
Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla 
każdego,  przy  czym  zdania  te  w  każdej  Biblii  brzmią  inaczej,  w  zależności  od  przekładu  i 
dogmatyki  danego  Kościoła.  Jakże  byłoby  pięknie,  gdyby  przynajmniej  teologowie  byli 
jednego  zdania!  Ale  nie,  oni  bez  przerwy  kłócą  się  ze  sobą,  w  zależności  od  poglądów 
reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w gniewie, to 

background image

 

11 

znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz 
niemożliwe  przedrzeć  się  przez  gąszcz  sprzeczności  i  przeinaczeń.  Jeśli  natomiast  idzie  o 
teologów,  to  często  odnoszę  wrażenie,  jakby  mimo  posiadania  czerwonego  telefonu  do 
najwyższej instancji nigdy nie mogli się połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze 
stosunkowo bliskiej epoki - w końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia 
przekręcane i przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele 
tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego 
zakątka  pochodzą  -  serwuje  się  dodatkowo  sałatkę.  Człowiek  tonie  w  tysiącach  stron 
komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i zręcznych w 
piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi 
ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości 
stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania, 
mimo  że  uprawiana  przez  niesłychanie  sprawne  głowy,  nie  posunęła  nas  do  przodu  ani  na 
krok. Rozmyślania i  głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych uczonych nie 
dały  żadnych  wiążących  odpowiedzi,  nie  mówiąc  już  o  dostarczeniu  dowodu  na  istnienie 
Boga, bogów,  aniołów czy niebiańskich zastępów.  Literatura  egzegetyczna (łac.  eksegesis  - 
objaśniać) zapełnia kilometry półek w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty 
w najlepszym  razie odpowiadają dogmatom  danej  szkoły  - i  zmieniają się wraz z upływem 
czasu.  Wczoraj  tak,  pojutrze  zupełnie  inaczej.  Co  zresztą  nie  ma  większego  znaczenia, 
ponieważ  kolejne  pokolenia  i  tak  nie  wiedzą  i  nie  chcą  wiedzieć,  jakie  było  zdanie  ich 
dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego 
kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z 
dawnych bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg 
miał się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, 
dalej  warcaby  i  grę  w  kostki,  a  oprócz  tego  litery."  Bóg  Teut  przekazał  ówczesnemu 
faraonowi  pismo  ze  słowami:  "Królu,  ta  nauka  uczyni  Egipcjan  mądrzejszymi  i 
sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon 
widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich 
posieje,  bo  człowiek  [...]  zaufa  pismu  i  będzie  sobie  przypominał  wszystko  z  zewnątrz,  ze 
znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie lekarstwo 
na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko 
przypominają nam  o czymś,  co być może kiedyś w jakiejś  formie miało miejsce. Ale co to 
było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli 
- na długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen 
der  Juden  von  der  Urzeit  (Legendy  Żydów  o  czasach  pradawnych)  (5):  "Na  początku  Pan 
stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego 
niczym.  Pan  tworzył  światy  i  niszczył  je,  zasadzał  drzewa  i  wyrywał  je,  albowiem  były 
jeszcze skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył 
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba 
Czy  to  człowiek  był  tym,  któremu  w  toku  długotrwałego  procesu  powstawania  inteligencji 
przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście? Przekazy 
z  "czasów  pradawnych"  podają,  że  pismo  powstało  już  dwa  tysiące  lat  przed  Stworzeniem. 
Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - pergaminowych zwojów i zwierząt, z 
których można by zedrzeć skórę, ale też nie było metalu, a z braku drzew także drewnianych 
tabliczek, księga pisma istniała w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, 
który  siedział  nad  rzeką  wypływającą  z  Edenu",  przekazał  tę  osobliwą  księgę  naszemu 
prarodzicowi  Adamowi.  Musiał  to  być  bardzo  dziwny  egzemplarz,  ponieważ  zawierał  nie 
tylko  wszystko, co  warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł  Raziel 
zapewniał  Adama,  że  z  owej  świętej  księgi  dowiedzieć  się  może,  "co  cię  czeka  aż  do  dnia 
twojej  śmierci".  Nie  tylko  Adam  miał  czerpać  z  tej  cudownej  księgi,  lecz  także  jego 

background image

 

12 

potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego 
pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się 
wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy 
przyjdzie  nieszczęście,  czy  spadnie  głód,  czy  zboża  będzie  wiele,  czy  mało,  czy  spadną 
deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy encyklopedia wobec 
tego  rodzaju  superksięgi?  Autorów  tego  fenomenalnego  dzieła  musiały  szukać  wśród 
niebieskich  zastępów,  kiedy  anioł  Raziel  przekazał  bowiem  księgę  naszemu  praojcu 
Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy zdumiewające: "I w godzinie, gdy 
Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I 
poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I 
trzymał ją w świętości i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego 
dzieła. Dar wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do 
przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt 
dwa  rodzaje  nauk  były  w  niej  zawarte,  które  z  kolei  dzieliły  się  na  siedemdziesiąt  sześć 
najwyższych  tajemnic.  W  księdze  ukrytych  było  również  tysiąc  pięćset  kluczy  nie 
powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem 
dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy 
jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam 
płakał  gorzko  i  wszedł  aż  po  szyję  w  nurt  rzeki.  Kiedy  jego  ciało  zamieniło  się  niemal  w 
gąbkę,  zlitował  się  Pan.  Odkomenderował  do  Adama  archanioła  Rafaela,  który  ponownie 
przyniósł  mu  bogaty  w  treści  szafir.  Ludzkości  jednak  nie  na  wiele  się  to  zdało.  Adam 
przekazał  czarodziejską  księgę  w  spadku  swemu  dziesięcioletniemu  synkowi  Setowi,  który 
widać  musiał  być  wyjątkowo  bystrym  chłopaczkiem.  Adam  poinformował  syna  nie  tylko  o 
"mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej cuda. Rozmawiał z nim też o 
tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał 
także instrukcję obsługi oraz informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi 
zbliżać do księgi wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść 
cebuli,  czosnku  ani  innych  przypraw,  musiał  się  też  gruntownie  umyć.  Nasz  praojciec  ze 
szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie". 
Set  trzymał  się  ojcowskich  wskazówek,  przez  całe  życie  uczył  się  ze  świętego  szafiru  i 
wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z jaskiń 
miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we 
śnie  miejsce,  w  którym  leżała  księga  Adama".  Henoch,  najmądrzejszy  człowiek  swoich 
czasów,  wyruszył  w  drogę  o  świtaniu,  udał  się  do  wspomnianej  jaskini  i  czekał.  "Uczynił 
wszystko  tak,  aby  ludzie  mieszkający  w  tym  miejscu  niczego  nie  zauważyli."  W  jakiś 
parapsychologiczny  czy  inny  |gnostycki  sposób  przekazano  mu  informację,  jak  ma  się 
obchodzić  z  tajemniczą  księgą.  I  "w  godzinie,  kiedy  jasny  stał  się  dla  niego  sens  księgi,  w 
jego  umyśle  rozbłysło  światełko".  Musiał  to  być  raczej  całkiem  pokaźny  żyrandol,  Henoch 
bowiem  "znał  się  od  tej  chwili  na  porach  roku,  na  planetach  i  gwiazdach,  które  każdego 
miesiąca  oddawały  swoje  usługi,  a  także  potrafił  nazwać  każdy  obieg  i  znał  anioły,  które 
oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia 
nie  ogranicza  się  bynajmniej  do  dwóch  kart  w  "Legendach  o  czasach  pradawnych".  W 
różnych  miejscach  pojawia  się  on  niekiedy  fragmentarycznie  w  formie  kontynuacji  i 
uzupełnień.  Cytując,  nie  dodałem  wprawdzie  ani  słowa  od  siebie,  niemniej  jednak  starałem 
się  nanizać  te  perełki  na  wspólną  nitkę,  by  powstał  z  nich  cały  sznur.  Gdzie  zniknęła  ta 
księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił 
Noemu,  jak  obchodzić  się  z  księgą.  Nadal  była  ona  "napisana  na  szafirze"  i  Noe  praojciec 
ludzkości  po  potopie,  nauczył  się  z  niej  rozumieć  wszystkie  orbity  planet,  a  także  "drogi 
ruchu  Aldebarana,  Oriona  i  Syriusza".  Z  księgi  dowiedział  się  Noe  "nazw  poszczególnych 
nieb  [...]  i  jakie  są  imiona  niebiańskich  sług".  Nie  bardzo  rozumiem,  dlaczego  Noe 

background image

 

13 

interesował się drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona 
niebiańskich sług". Po potopie  - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć 
raczej  zupełnie  inne  zmartwienia.  Aha,  i  jeszcze  coś  -  Noe  włożył  księgę  "do  złotego 
relikwiarza  i  wniósł  ją  na  samym  końcu".  Do  arki,  oczywiście.  "Także  gdy  Noe  wyszedł  z 
arki,  przez  wszystki  dni  swego  żywota  trzymał  się  księgi.  W  godzinie  śmierci  przekazał  ją 
Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją 
Jakubowi,  Jakub  przekazał  ją  Lewiemu,  Lewi  przekazał  ją  Kehatowi,  Kehat  przekazał  ją 
Amramowi,  Amram  przekazał  ją  Mojżeszowi,  Mojżesz  przekazał  ją  Jozuemu,  Jozue 
przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i 
tak  przechodziła  z  pokolenia  na  pokolenie,  aż  do  króla  Salomona.  Objawiono  mu  księgę 
tajemnic  i  stał  się  przez  to  nader  mądry  [...]  Wznosił  budowle  i  szczęściło  mu  się  we 
wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i uchu, które to 
słyszało  i  sercu,  które  to  pojęło  i  poznało  mądrość  księgi."  Fantastyczną  historię  księgi 
Adama  zupełnie  spokojnie  można  by  zakwalifikować  jako  "wymyśloną",  gdyby  nie  kilka 
drobiazgów,  które  muszą  zdumiewać.  Rozumiem,  dlaczego  przypisuje  się  naszemu  praojcu-
Adamowi  korzystanie  z  księgi,  bo  przecież  nasz  osamotniony  przodek  skądś  musiał 
zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale nie jest do tego konieczna 
książka,  ponieważ  Adam  był  przecież  człowiekiem  rozgarniętym  i  każdego  dnia  nabywał 
nowych  doświadczeń,  bezustannie  się  ucząc.  Rozumiem  też,  że  kronikarze  zadawali  sobie 
pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem 
kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek 
wymyślił  tę  historię,  mógł  sobie  wyobrazić  jedynie  księgi  spisywane  na  papirusie, 
pergaminie,  tabliczkach  glinianych,  drewnianych  lub  łupkowych,  czy  jeszcze  ewentualnie 
skórze  albo  ryte  w  skale.  W  jaki  jednak  sposób  wpadł  na  pomysł  szafiru?  Koncepcja 
encyklopedii  na  kamieniu  szlachetnym  zarówno  setki,  jak  i  tysiące  lat  temu  musiała  być 
czymś  kompletnie dziwacznym.  Natomiast dzisiaj  już nie. W epoce komputerów leksykony 
mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad 
pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową księgą 
na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli pierwotny autor 
tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", 
jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" 
oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z 
rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed 
tysiącami  lat  byli  znacznie  bardziej  łatwowierni  od  nas,  ale  też  znacznie  głębiej  wierzący. 
Niewykluczone,  że  gotowi  byli  brać  każdą  bzdurę  za  dobrą  monetę,  ale  jednak  wiara  w 
biblijny  akt  Stworzenia  pozostawała  niezachwiana.  Anioły  uważane  były  za  coś 
nadludzkiego,  były  w  końcu  mieczami  i  posłańcami  Boga  Przedwiecznego.  Z  aniołami  nie 
było żartów, bano się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł 
włączania  aniołów  do  swojej  historyjki  rodem  z  science  fiction?  Bezczelny  i  kłamliwy 
wymysł?  Jakby  tego  było  mało,  zaraz  po  popełnieniu  przez  Adama  grzechu  angażuje  się 
archanioła Rafaela, aby  przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści  owej  tajemniczej 
księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak wielką wagę 
do  pewnych  gwiezdnych  konstelacji?  Co  Adamowi  i  jego  potomkom  po  znajomości  dróg 
ruchu  Aldebarana,  Syriusza  czy  Oriona?  Są  prostsze  metody  prowadzenia  ziemskiego 
kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę zapisaną na szafirze, w dodatku 
"uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". 
Wzmianki  na  temat  ognia  i  latających  wozów  w  czasach  Adama  znajdujemy  także  w 
apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 
po Chr., bazuje jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo 
i ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie 

background image

 

14 

potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek 
UFO?  Do  pojazdu  wsiadł  ten  sam  Pan,  który  stworzył  Adama  i  Ewę  i  od  czasu  do  czasu 
przechadzał  się  po  ogrodzie  Eden:  "I  oto  Pan  Potężny  wstąpił  do  wozu;  cztery  wichry  go 
ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno 
Adam  poznał  z księgi  mającej  formę szafiru nazwy poszczególnych niebios,  jak też imiona 
niebiańskich  sług.  O  jakich  to  w  ogóle  niebach  jest  mowa?  Precyzują  to  starożydowskie 
Legendy  o  czasach  pradawnych.  Pierwsze  niebo  nazywa  się  "Wilon"  -  z  tego  nieba 
obserwowani  są  ludzie.  Powyżej  "Wilon"  znajduje  się  "Raqi'a"  -  tam  są  gwiazdy  i  planety. 
Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach "Zewul", "Ma'on" i 
"Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie 
"przebywają  serafiny,  tam  są  też  niebiańskie  koła  i  cheruby.  Ich  ciała  uczyniono  z  ognia  i 
wody, a jednak pozostają całością, albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. 
Anioły  głoszą pochwałę Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię.  Lecz anioły 
przebywają daleko od chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie 
widzą  miejsca,  gdzie  przebywa  Jego  chwała".  Oczywiście,  słowa  "mil"  nie  znajdujemy  w 
"tekście  pierwotnym"  -  tę  miarę  wprowadził  tłumacz  w  miejsce  jakiejś  niezrozumiałej 
jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała 
opowieść nadal  jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu  do wszystkich tych niebios podaje 
się  nie  tylko  miary  długości,  ale  również  odległości  czasowe.  Między  poszczególnymi 
niebiosami  znajdują  się  "drabiny",  a  między  nimi  rozciągają  się  epoki  liczące  "pięćset 
ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada 
to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie 
przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo, 
są  całkowicie  niewiarygodne.  Zwyczajne  "głupie  bajeczki",  jak  określił  je  pogardliwie  już 
dwa  stulecia  temu  teolog  dr  Eisenmenger  (7  ).  Typowe  pójście  na  łatwiznę.  Legenda  jako 
nieprawdziwa  opowieść  historyczna  stanowi  przeciwieństwo  historii.  W  dodatku  mity  i 
legendy całkowicie ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty 
historyczne.  Legenda  to  "ludowy  wymysł  i  ludowa  fantazja"  (8  ),  a  jednak  stanowi  cenne 
ogniwo  między  badaniem  historii  a  nauką.  Legenda  bowiem  uzupełnia  historię,  stara  się 
uzupełnić  luki  i  rozjaśnić  mroki.  Legenda  nie  buduje  na  niczym  i  nawet  jeśli  jej  podejście 
oraz  przedstawiane  powiązania  nie  zgadzają  się  ze  źródłami  historycznymi,  to  jednak 
pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki  geograf Strabon (ok. 63-26 przed 
Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho (9 
):  "Nie  po  homerycku  jest  opowiadać  byle  co,  bez  małego  choćby  ziarenka  prawdy."  Po 
prostu  legendy?  Legenda  powiększa  to,  co  wielkie,  zaczarowuje  to,  co  zagadkowe  i 
przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie jest tylko 
wymyśloną  kłamliwą  opowieścią.  Zawsze  nawiązuje  do  osobistości  historycznych  i 
prawdziwych  zdarzeń.  Często  stara  się  zachować  jako  prawdę  to,  co  niszczą  historycy.  Na 
przykład,  każdy  Szwajcar  zna  legendę  o  Wilhelmie  Tellu  i  zestrzeleniu  przez  niego  jabłka. 
Historycy  pozbawili  tę  legendę  czaru.  Ale  co  to  może  obchodzić  ludową  wyobraźnię?  W 
jakiejś  formie  przecież  ta  historia  z  jabłkiem  musiała  się  rozegrać.  Koniec,  kropka!  W 
dodatku  legendy  mają  zasięg  międzykontynentalny  i  to  nie  od  dzisiaj.  Tak  było  już  przed 
tysiącami  lat.  (Wskazywałem  już  w  innym  miejscu  (10  )  na  zdumiewające  związki  między 
Biblią i mitami  Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich 
istnieje  niezaprzeczalne  -  i  łatwe  do  wykazania  -  pokrewieństwo  z  przekazami  perskimi, 
arabskimi,  greckimi,  hinduskimi,  a  nawet  amerykańskimi.  Jakkolwiek  inne  są  imiona 
bohaterów,  odmienni  bogowie  i  zagadkowe  zjawiska  przyrody  -  jądro  opowieści  pozostaje 
takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o potopie występuje 
na  całym  świecie?  W  legendach  wszelkie  datowania  są  niezwykle  zagmatwane.  Nie  ma 
żadnego  znaczenia,  |kiedy  dane  zdarzenie  miało  miejsce,  najważniejsze,  że  się  |wydarzyło. 

background image

 

15 

Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu 
biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we 
wzgórzu  Kujundżyk  -  dawnej  Niniwie  -  dokonano  sensacyjnego  odkrycia.  Otóż 
archeologowie wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących 
niegdyś  do  biblioteki  asyryjskiego  króla  Assurbanipala.  Tabliczki  te  zawierały  opowieść  o 
Gilgameszu,  królu  miasta  Uruk,  pół-bogu  i  pół-człowieku,  który  wyruszył  w  drogę,  aby 
odszukać  swego  ziemskiego  praojca  o  imieniu  Utnapisztim.  Ku  naszemu  zdumieniu 
Utnapisztim  przedstawia  dokładny  opis  potopu,  powiada,  że  |bogowie  ostrzegli  go  przed 
nadciągającym  potopem  i  polecili  mu  zbudowanie  barki,  na  której  umieścić  miał  kobiety  i 
dzieci,  swoich  krewnych  oraz  rzemieślników  różnych  specjalności.  Opis  burzy,  ciemności, 
podnoszących  się  wód  i  rozpaczy  ludzi,  których  nie  mógł  wziąć  ze  sobą,  do  dziś  jeszcze 
porywa barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o 
kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka 
osiadła  na  szczycie  góry.  Zbieżności  między  relacją  o  potopie  w  eposie  o  Gilgameszu  oraz 
tym  z  Biblii  są  niewątpliwe  -  zresztą  żaden  z  badaczy  ich  nie  neguje.  Fascynujące  w  tej 
zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O 
ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej 
w  eposie  o  Gilgameszu  świadczy  o  tym,  że  opowiada  ten,  który  przeżył,  czyli  naoczny 
świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego stulecia światło dzienne 
ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej  opowieści  - gdzie zatem leży jej  źródło? Kto ma je 
datować? W dodatku w tym chronologicznym chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a 
mianowicie to, że wariant biblijny może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? 
Czyżbym przed chwilą nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się 
to podoba teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że 
datowania  biblijnych  patriarchów  aż  do  Noego  (a  nawet  jeszcze  dalej)  to  jedna  wielka 
katastrofa,  będąca  rezultatem  pobożnego  życzenia,  by  trzymać  się  podanego  w  Biblii 
następstwa  pokoleń.  W  każdym  razie  biblijne  datowania  nie  dadzą  się  zaświadczyć 
historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym 
istnieje  teoretyczna  przynajmniej  możliwość,  że  biblijny  wariant  opowieści  o  potopie  w 
swoim  |pierwotnym  jądrze  jest  starszy  od  akadyjskiego  czy  sumeryjskiego,  nawet,  jeśli 
chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka 
pamięć  o  prastarych  wydarzeniach.  Książki  i  podręczniki  historyczne  potrafią  ulec 
zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości narodów i po 
każdym  zniszczeniu,  po  każdej  wojnie  jest  na  nowo  spisywana.  Legenda  to  niejasne 
wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. Dlatego też 
pozostanę  przy  legendzie  i  spróbuję  ożywić  starego  ducha  nowoczesnymi  środkami.  Jeśli 
trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli 
dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka 
zawsze  stworzył  jakiś  Pan,  Najświętszy,  Najwyższy  czy  Pan  Bóg.  Umieścił  on  tę  pierwszą 
istotę  w  ogrodzie  Eden  albo  w  jakimś  innym  cudownym  zakątku.  Wedle  przekazów 
starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy: 
"(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - 
wszystko  już  było  i  dopiero  w  tysiąc  trzysta  sześćdziesiąt  jeden  lat,  trzy  godziny  i  dwa 
mgnienia  oka  później  stworzone  zostały  Ziemia  i  Niebo."  A  my  tu  sobie  łamiemy  głowy, 
dlaczego  mimo  pilnych  poszukiwań  ogrodu  Eden  wciąż  go  jeszcze  nie  odnaleziono?  (Na 
temat  daremnych  poszukiwań  piszę  w  jednej  z  wcześniejszych  książek  (11  ).) 
Przypuszczalnie  stacja  doświadczalna  z  eksperymentalnymi  istotami  Adamem  i  Ewą  - 
nazwijmy  ją  "Biosphaere  One"  -  została  po  prostu  zlikwidowana.  O  ile  dotychczas  byłem 
przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie Eden, o 
tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z tych dziewięciu, 

background image

 

16 

którzy  za  życia  weszli  do  Ogrodu  Eden."  A  kim  było  pozostałych  osiem  osób?  Najwyższy 
wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - 
spytał  swoje  anielskie  zastępy,  co  też  o  tym  sądzą.  Aniołowie  byli  przeciwni.  "Wtedy  Pan 
wyciągnął palec i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym 
aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, 
co  będzie  chciał,  a  więc  niech  czyni  zgodnie  ze  swoją  wolą.  No  i  stworzył  Pan  Adama 
"własnymi rękami". Pierwszy model człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać 
aniołów.  Szczególnie  denerwujący  dla  nich  był  fakt,  że  człowiek  zyskuje  władzę  nad  całą 
planetą, a do tego jeszcze może się rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą 
się  mnożyć.  W  niebie  zagościły  zazdrość  i  zawiść.  Niebiańskie  spory  "Samael  był 
największym  księciem  pośród  nich  w  niebie,  albowiem  święte  zwierzęta  i  serafiny  miały 
jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się 
ze  wszystkimi  najwyższymi  zastępami  przeciwko  swemu  Panu,  i  zebrał  wokół  siebie  swe 
hufce,  i  opuścił  się  z  nimi  na  Ziemię,  i  zaczął  szukać  sobie  towarzysza."  Takiego  buntu 
Najwyższy  nie  mógł  puścić  płazem.  Stało  się  to,  co  się  stać  musiało  -  Najwyższy  "strącił 
Samaela  i  jego  zastępy  z  Miejsca  Świętości  i  wypchnął  ich  z  nieba".  Według  żydowskiej 
legendy  grzech  w  ogrodzie  Eden  nie  dotyczył  bynajmniej  słynnego  jabłka,  lecz  tego,  że 
wspomniany  Samael  uwiódł  i  zapłodnił  Ewę.  Po  akcie  kopulacji  Ewa  "spojrzała  w  jego 
oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana 
historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. 
Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane opowieści zawierają wspólne 
jądro,  pojawiające  się  u  niezliczonych  ludów  żyjących  w  wielkim  oddaleniu  od  siebie: 
uwiedzenie  człowieka.  Cóż  takiego  rozegrało  się  zatem  w  mglistej  przeszłości  Ziemi? 
Przypomnijmy  sobie:  cała  religia  chrześcijańska  zbudowana  jest  na  tym,  że  musi  przyjść 
Jezus,  aby  zbawić  ludzi.  Zbawić  od  czego?  Od  grzechu  pierworodnego.  A  ten  z  kolei 
popełniono  w  raju,  w  owym  cudownym  ogrodzie  Eden.  Czy  to  było  jabłko,  czy  seks  i  czy 
rzeczywiście  w  raju  -  zasadnicze  wydarzenie  |gdzieś  musiało  się  rozegrać.  Uwiedzenia 
pramatki  Ewy  miał  dokonać  wąż  lub  jakiś  odrzucony  |archanioł.  Nowocześni  teologowie, 
którzy  niespokojnie  kręcą  się  na  swoich  stołkach  widząc,  jak  rozpływają  się  ich  nadzieje, 
głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają wszelką 
rację  bytu  idei  odkupienia,  ale  to  właściwie  ich  problem,  a  nie  mój.  Mamy  teraz  iście 
paradoksalną  sytuację:  powszechnie  wierzy  się,  że  |niebo  jest  miejscem  absolutnej 
szczęśliwości, miejscem, do którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać 
się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, 
od  nieszczęść  i  nędzy.  Niebo  jest  przedmiotem  tęsknoty,  wyśnionym  celem  wszelkich 
pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał człowiek, w 
niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami śmiertelnymi. Czyżbyśmy 
zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o innym niebie niż to, w 
którym  mieszka Wszechmocny  Bóg? Dylemat  ten nie znika nawet  wówczas, gdy nie damy 
wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z pobłażliwym uśmieszkiem. 
Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów wszystko 
zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i tak pozostanie 
on  w  wierze  chrześcijańskiej  powodem  późniejszego  odkupienia  przez  Jezusa.  Czy 
uwodziciela  nazwiemy  "Samael",  "Lucyfer"  czy  "diabeł",  w  niczym  nie  zmienia  to  samego 
faktu.  Jasne?  Jak  wiadomo  każdemu  z  Biblii,  Bóg  Wszechmogący  sprowadził  potop,  aby 
zniszczyć  rodzaj  ludzki.  Właściwie  dlaczego?  Przecież  wcześniej  "własnymi  rękami"  ulepił 
praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z góry musiał więc wiedzieć, co 
się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, że pod określeniem |Najwyższy kryje się coś 
zupełnie  innego  niż  to,  co  ja  i  miliony  innych  wierzących  rozumieją  przez  słowo  |Bóg. 
Żydowskie  legendy  podają,  że  po  uwiedzeniu  Ewy  powstały  jakby  dwa  rody:  linia  Kaina  i 

background image

 

17 

linia  Abla.  Przedstawiciele  linii  Kaina  mieli  się  podobno  zachowywać  jak  zwierzęta:  "Z 
odkrytym przyrodzeniem chodzili potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. 
Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył się z własną matką i z własną siostrą, i żoną 
brata swego na środku ulicy." Złośliwość i perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie 
i Gomorze. Mieszkańcy tych miast nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i 
robili to, na co akurat przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: 
"Mieszkańcy Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był 
chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech ciągnęło go 
za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast 
był  dłuższy  od  łóżka,  to  po  trzech  mężczyzn  stawało  po  obu  stronach  i  rozciągało  go  na 
szerokość, aż zamęczali go na śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni powiadali: "Tak się dzieje z 
człowiekiem,  który  przybywa  do  Gomory"."  Nie  dość  na  tym.  Do  ogólnego  upadku 
obyczajów  i  lubieżności  przyłączyły  się  też  "upadłe  anioły",  które  całymi  grupami 
przybywały z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego rodzaju aniołów nie da się raczej 
zaliczyć  do  kategorii  niewinnych.  Owoce  lubieżności  |tych  aniołów  wyrastały  na  gigantów: 
"Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do 
grabieży,  plądrowania  oraz  przelewu  krwi.  Giganci  płodzili  dzieci  i  mnożyli  się  jak  płazy; 
każdemu  rodziło  się  po  sześcioro  potomstwa  na  raz."  Nie  było  sposobu  na  ukrócenie  tych 
obrzydliwości,  najwyraźniej  nie  można  było  przeprowadzić  selektywnego  wyodrębnienia 
złych i dobrych. Cóż zatem innego pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i 
zacząć wszystko od nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł 
być tym Bogiem, którego czczą wyznawcy wszystkich religii. "Upadłe anioły"  miały zatem 
płodzić  gigantów.  O  gigantach  rozpisywałem  się  już  w  wielu  książkach,  postaram  się  więc 
maksymalnie  oszczędzić  powtórzeń.  Gwoli  ścisłości  powiem  więc  tylko  tyle:  "Legendy 
Żydów o czasach pradawnych" wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion gigantów. 
Byli  więc  Emici,  czyli  "potworni",  Refa'im  ("osłabiający"),  Gibborim,  czyli  "wielcy 
bohaterowie",  byli  Zamzummim  ("dokonujący  wyczynów"),  a  także  Awwim,  czyli 
"niszczyciele",  oraz  Nefilim,  to  jest  "psujący".  Niezłe  towarzystwo  musiało  się  zebrać  na 
Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ): "I sprowadził 
Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000 gigantów." Jakiż to święty 
bądź  nie  święty  duch  podszepnął  prorokowi  Baruchowi  tę  liczbę?  Oczywiście,  także  w 
odniesieniu  do  gigantów  biblijne  datowania  nie  zgadzają  się  ani  na  jotę.  Na  przykład,  jak 
podaje  z  Księga  Samuela  (z  Sm  21,  18-22  ),  jeszcze  długo  po  potopie  biblijny  król  Dawid 
miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg. Chronologicznie nie do pomyślenia. 
ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak 
nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy Żydów o czasach pradawnych" opowiadają o 
osobliwych  mieszańcach,  a  więc  dziwacznych  istotach  żywych,  nie  będących  produktami 
żadnej ewolucji. Były podobno istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające 
"tors  konia,  ale  za  to  głowę  barana"  i  jeszcze  inne  o  "głowie  człowieka  i  ciele  lwa",  czy 
wreszcie  nawet  ludzie  bez  szyi  i  z  oczami  na  plecach  oraz  -  rzecz  jeszcze  dziwaczniejsza  - 
"istoty  o  ludzkich  obliczach  i  końskich  nogach".  Czy  ta  absurdalna  menażeria  jest  tylko 
zwykłym  idiotyzmem powstałym  w zwariowanej wyobraźni  pijanego? Być może. Niemniej 
jednak intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach 
informował  mianowicie  Egipcjanin  Manethon.  Ów  Manethon  był  pisarzem  i  arcykapłanem 
świętych  sanktuariów  Egiptu.  Grecki  historyk  Plutarch  podaje,  że  był  on  współczesnym 
pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). Manethon żył w 
Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię Egiptu w trzech księgach. 
Jako  naoczny  świadek  przeżył  upadek  liczącego  trzy  tysiące  lat  imperium  faraonów,  jako 
uczony  spisał  kronikę  bogów  i  królów  swego  kraju.  Pierwopisy  dzieł  Manethona  zaginęły, 
lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański (zm. 240 po Chr.) czy Euzebiusz (zm. 339 po 

background image

 

18 

Chr.), przejęli z nich najistotniejsze fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako 
biskup Cezarei i kronikarz okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to 
|bogowie stworzyli te wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak 
o tym pisze (13 ): "[...] i spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze  innych o 
poczwórnych  skrzydłach  i  dwóch  twarzach  i  o  jednym  ciele  i  dwóch  głowach,  kobiety  i 
mężczyzn,  i  o  dwóch  naturach,  męskiej  i  żeńskiej;  następnie  jeszcze  innych  ludzi  o  udach 
kozich  i  z  rogami  na  głowach;  i  jeszcze  innych  o  nogach  końskich,  i  innych  o  kształcie 
końskim z tyłu i kształcie ludzkim z przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o 
czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części ciała; 
także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach smoków 
[...]  i  mnóstwo  fantastycznych  stworzeń,  różnorodnie  ukształtowanych  i  różniących  się 
między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w świątyni w Belos." 
Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde większe muzeum ma w 
swych  zbiorach  rzeźby  przedstawiające  takie  starożytne  mieszańce.  A  więc  legendy 
żydowskie i egipskie wcale nie są zapełnione żałosnymi bzdurami, tylko najwyraźniej mówią 
o tym, co dawniej było rzeczywistością. Jeśli natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich 
potworów z gabinetu okropności doktora Frankensteina, to pozostaje pytanie, skąd też autorzy 
tych  opowieśei  ściągnęli  swoje  pomysły,  na  jakiej  pożywce  wyrosły  ich  niecodzienne 
kreatury,  a  także,  skąd  kamieniarze  i  sztukatorzy  dawnych  kultur  wzięli  pierwowzory? 
Pewnie  tylko  z  przekazów.  A  te  są  niemalże  drobiazgowo  precyzyjne,  wręcz  irytująco 
dokładne, jak na głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju 
(Rdz 6, 15 ): "[...] długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej 
- trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma być długie 
na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; trzydzieści 
trzy kabiny wynosić ma szerokość z przodu, trzydzieści trzy kabiny ma wynosić szerokość z 
tyłu. Pośrodku ma być dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności; tam mają być przewody do 
doprowadzania  wody;  będą  otwierane  i  zamykane.  Arka  ma  być  wysoka  na  trzy  piętra;  tak 
samo  jak  wygląda  najniższe  piętro,  wyglądać  ma  też  piętro  drugie  i  trzecie;  na  najniższym 
piętrze  mają  mieszkać  bydło  i  dzikie  zwierzęta,  na  środkowym  gnieździć  się  ma  ptactwo, 
najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy 
już  arkę  uszczelniono  dokładnie  smołą,  zatykając  każdą  szczelinę,  w  tym  przedpotopowym 
statku musiały w zasadzie panować najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: 
"W arce wisiała wielka perła, która wszystkim stworzeniom  wysyłała światło promieniejące 
ze swojej własnej mocy." Do tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona 
to biblia wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA 
wspólnoty  wyznaniowej.  Księga  ta  miała  zostać  przekazana  przez  anioła  założycielowi 
Kościoła  Mormońskiego,  prorokowi  Josephowi  Smithowi  (1805-1844  ).  Jak  twierdzą 
mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we wnętrzu 
pewnego  wzgórza.  Tylko  dzięki  dwóm  |kamieniom  tłumaczącym,  które  Joseph  Smith 
otrzymał  od  anioła  Moroni,  mógł  on  przetłumaczyć  starożytne  znaki  na  angielski.  Jest  tam 
opowieść  o  Jaredach,  ludzie,  który  w  czasach  budowy  wieży  Babel  opuścił  swoją  dawną 
ojczyznę  i  na  pokładzie  licznych  statków  dotarł  do  Ameryki  Południowej.  Statki  te  były 
"szczelne jak naczynie, i kiedy  drzwi były zamknięte, były  szczelne jak  naczynie"  (14 ). A 
jednak  nie  panowały  w  nich  ciemności,  Pan  bowiem  podarował  Jaredom  szesnaście 
świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej trzysta czterdzieści cztery 
dni  podróży  kamienie  te  dawały  jasne  światło.  Pierwsza  klasa!  Przypuszczalnie  było  to  to 
samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według przekazów żydowskich to sam Pan 
Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: "I Pan narysował Noemu palcem rysunek 
i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze 
Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz statek, jak ci to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój 

background image

 

19 

przez wody." Czyżby zatem mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z 
sumeryjskiego eposu Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera 
kolejny  wariant  mitu  o  potopie,  z  Atrahasisem  jako  tym,  który  przeżył,  i  czytamy  w  nim  - 
jakże  by  inaczej  -  że  bóg  Enki  zażądał  zbudowania  wodoszczelnego  statku  bez  żadnych 
otworów.  Nie  brakowało  w  nim  ani  kompasu,  ani  źródła  światła.  Na  pytanie,  kto  od  kogo 
odpisywał,  nie  da  się  odpowiedzieć.  W  dodatku  wcale  nie  potrzeba  plagiatu,  aby  otrzymać 
legendy  i  święte  księgi  zawierające  podobne  szczegóły.  Właściwie  jakim  prawem 
wykluczamy,  że  źródło  Księgi  Mormona  było  naprawdę  wygrawerowane  na  prastarych 
metalowych  płytach?  Nakazuje  nam  to  tylko  i  wyłącznie  nasze  chrześcijańsko-żydowskie 
zadufanie.  Z  kolei  to,  że  opowieść  o  potopie  powtarza  się  w  innych  kulturach  pod  innymi 
nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu 
było wielu potomków w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją 
wersję  tej  opowieści.  Autorzy  tych  różnorodnych  legend  żyli  na  różnych  kontynentach,  w 
różnych  krajach,  kulturach  i  religiach.  Środki  masowego  przekazu  jeszcze  nie  istniały, 
podróże  międzykontynentalne  nie  były  na  porządku  dziennym.  A  mimo  to  mamy  przekazy 
pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno 
i  to  samo.  Czyżby  w  umysłach  wszystkich  autorów  mieszkał  ten  sam  duszek?  Czyżby 
wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych 
rzeczy nie da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! 
-  tak  jednolicie  pracowała  na  całym  świecie.  Te  wręcz  zuniformizowane  relacje  muszą 
pochodzić  od  faktów,  od  przedhistorycznych  wydarzeń.  Dawniej  były  to  relacje  o  tym,  co 
ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i przypisano 
własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak pozostawało zasadnicze 
wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu 
pierworodnym  -  dylemacie:  święte  księgi  głoszą  rodzajowi  ludzkiemu,  że  to  Pan  Bóg 
wywołał  potop,  aby  ukarać  złych.  Potop  miał  miejsce  naprawdę,  dzisiaj  można  już  nawet 
dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, 
że  udało  mu  się  zlokalizować  szczątki  arki  Noego  na  zboczach  góry  Al  Judi.  Al  Judi  to 
właśnie  ta  góra  w  masywie  Araratu,  na  której  według  świętego  Koranu  osiąść  miała  arka. 
Kierownik  ekspedycji,  geofizyk  David  Fasold,  oświadczył  dziennikarzom,  że  za  pomocą 
radaru  do  prześwietleń  gruntu  udało  się  uzyskać  znakomite  zdjęcia.  Zdjęcia  mają  być 
podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z 
Bayraktutan  zaś,  dyrektor  Instytutu  Geologicznego  Uniwersytetu  im.  Atatürka,  powiedział 
dziennikarzom  londyńskiego  "Observera":  "Mamy  do  czynienia  z  tworem  wykonanym  ręką 
ludzką,  który  może  być  tylko  arką  Noego"  (16  ).  Czyżby  zatem  naprawdę  Pan  Bóg  zlecił 
budowę  arki?  Tak  czy  inaczej,  owa  zagadkowa  osoba  dobrze  wie,  co  robi,  ponieważ  Bóg 
zamierza  uratować  przed  masami  wody  przynajmniej  paru  ludzi.  Tak  więc  udziela 
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat 
budowy  statku.  Nawet  własnoręcznie  rysuje  plany  i¬8¦lub  dyktuje  dokładne  dane 
konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero 
potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu  to  wszystko  takie skomplikowane? Jeśli 
Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza 
zabić  jakieś  nieudane  anioły,  gigantów  czy  nienormalnych  ludzi,  to  robi  to  za  pomocą 
symbolicznego  mrugnięcia  powieką.  Albo,  jak  czytamy  w  Koranie,  świętej  księdze 
muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 
117  ).  Nie  potrzeba  żadnego  statku  z  planami  i  jednostkami  miary,  nie  potrzeba  smoły  i 
tajemniczych żarówek. Fakt zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby 
tak właśnie było, albo nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał 
przecież wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko 
budzić  wątpliwości  co  do  jego,  Boga,  wszechmocy.  Jako  Wszechwiedzący  wiedział  też,  że 

background image

 

20 

kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem budowa 
statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają się kalkulacji 
krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać potop, a jednocześnie 
pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem, 
ale  jeśli  |nie  wywołał  potopu,  a  więc  w  żaden  sposób  nie  przyczynił  się  do  utopienia 
ówczesnego  rodzaju  ludzkiego,  jeśli  potop  był  zjawiskiem  przyrodniczym  czy  klęską 
żywiołową,  to  taki  Bóg  nie  był  tym  Bogiem  występującym  w  religiach.  W  tym  przypadku 
ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w proch. 
Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu 
stanowią  |międzynarodowy  temat  mitów,  legend  i  świętych  ksiąg.  I  jeszcze  coś:  potop  jako 
zjawisko  przyrodnicze  czy  też  katastrofa  kosmiczna  (następstwo  uderzenia  komety  albo 
meteorytu)  nie  zmienia  faktu,  że  Najwyższy  |wcześniej  o  tym  wiedział.  Inaczej  nie  mógłby 
ostrzec swoich protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił 
wskazówek,  by  za  wszelką  cenę  uszczelnić  wszelkie  otwory  statku.  PoczątkującyŃ  i 
zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam 
do  klawiatury  komputera,  by  napisać  nową  książkę,  dręczą  mnie  te  same  wątpliwości.  Jak 
wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem 
w  poprzednich  książkach?  Nauczyciel  w  szkole  czy  wykładowca  wyższej  uczelni  mają 
łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i 
można  budować  dalsze  piętra  gmachu  wiedzy.  Jeśli  ktoś  nie  opanował  abecadła,  nie 
przechodzi  do  następnej  klasy.  Autor  natomiast  jest  w  opałach.  Może  przyjąć  postawę,  że 
czytelnicy  są  obowiązani  łaskawie  przeczytać  jego  wcześniejsze  dzieła. Wtedy  powtórzenia 
są niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej 
postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem, zmuszając do 
kupienia  poprzednich  książek.  Może  to  wprawdzie  zwiększyć  obroty,  ale  nie  jest  zbyt 
eleganckie.  Jeśli  jednak  autor  mimo  wszystko  zdecyduje  się  pisać  tylko  dla  stałych 
czytelników,  to  dodatkowo  "hoduje"  sobie  wyspecjalizowaną  publiczność,  która  wkrótce 
zaczyna  tworzyć  coś  w  rodzaju  kręgu  "wtajemniczonych",  tych,  którzy  wiedzą,  są 
poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem. 
Ja  przecinam  ten  iście  gordyjski  węzeł,  wprowadzając  powtórzenia  wszędzie  tam,  gdzie  są 
niezbędne  dla  nowego  czytelnika,  aby  nie  był  zawieszony  w  próżni,  przy  czym  -  i  jest  to 
ukłon  w stronę stałych  czytelników  - powtórzenia te nie są powtórzeniami mechanicznymi. 
Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w 
miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed 
potopu więcej niż siedem lat temu. Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz 
to nowe książki, życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z 
różnych obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak 
tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić 
kilka  kartek,  darować  sobie  wykład  -  "początkujący"  zaś  będzie  za  takie  powtórzenie 
wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem zwolennikiem 
teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie, 
mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą.  Napisałem  na ten temat  dwadzieścia książek i 
nakręciłem  z  5  odcinków  filmu  telewizyjnego  (17  ).  Również  na  temat  motywów  oraz 
technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już szczegółowo. Nie ma potrzeby tego 
tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych w różnych 
miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - 
"stary,  dawny";  SETI  od  Search  for  Extraterrestrial  Intelligence,  czyli  "poszukiwanie 
pozaziemskich  istot  rozumnych"),  a  więc  o  konstrukcję  myślową  rozjaśniającą  to  co 
sensowne i bezsensowne w dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu 
sposobowi  myślenia.  Nie  chodzi  tu  w  żadnym  wypadku  o  jakąś  nową  religię  czy  -  jak 

background image

 

21 

złośliwie  zauważają  krytycy  -  "namiastkę  religii".  Religie  wymagają  wiary  -  tu  w  nic  nie 
trzeba wierzyć. Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję 
niczego.  Religie  budują  kościoły  i  świątynie,  w  których  czci  się  ich  Boga,  ich  apostołów, 
świętych  i  proroków.  W  filozofii  paleo-SETI  nie  ma  ani  świątyń,  ani  czczenia  bogów. 
Ponadto religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy 
niczego  takiego  nie  narzucamy.  I  wreszcie  -  religie  inkasują  należne  datki.  Czy  Państwo, 
drodzy  Czytelnicy,  czujecie  się  wykorzystani  finansowo,  ponieważ  zakupiliście  lub 
wypożyczyliście  tę  książkę?  Inny  sposób  myślenia  Kiedy  gigantyczny  macierzysty  statek 
obcych  istot  zawitał  do  naszego  Układu  Słonecznego,  przybysze  dawno  już  wiedzieli 
wszystko  o  trzeciej  planecie.  Tylko  na  tej  Błękitnej  Planecie  istniały  wszystkie  warunki 
niezbędne do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych, 
między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni najwyżej 
rozwiniętym  gatunkiem  na  Ziemi.  Przybysze  schwytali  jeden  egzemplarz  i  dokonali  w  nim 
zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już żaden poważny problem. 
W  którymś  momencie  pozaziemscy  przybysze  uznali,  że  ich  eksperyment  z  Homo  sapiens 
powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był 
mądrzejszy  od  wszystkiego,  co  po  niej  pełzało  i  latało,  ponadto  dysponował  idealnymi 
narzędziami  do  chwytania  wszystkiego,  co  chciał:  rękami.  Aby  umożliwić  tej  istocie 
rozprzestrzenienie  się,  konieczny  był  egzemplarz  żeński  -  Ewa,  czy  jak  tam  nazywała  się 
nasza  pramatka.  Pierwsi  rozumni  ludzie  nie  znali  języka  -  bo  i  skąd?  Ich  bezpośredni 
przodkowie  wywodzili  się  spośród  małp  -  porykiwali  tylko  i  pomrukiwali.  Tak  więc 
przybysze  zdecydowali  się  na  przeprowadzenie  programu  szkoleniowego.  Umieszczono 
pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego języka, 
tak  jak  to  czytamy  w  Księdze  Rodzaju  (Rdz  11,  1  ):  "Mieszkańcy  całej  Ziemi  mieli  jedną 
mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! 
Kurs  zawierał  też  zapewne  przykazania  moralne  i  wskazówki  dotyczące  uprawy  roli  i 
rzemiosła.  Inna  grupa  przybyszów  z  Kosmosu  eksperymentowała  z  istniejącymi  na  Ziemi 
zwierzętami.  Dlaczego  mieliby  to  robić?  Załoga  gigantycznego  statku  kosmicznego,  tzw. 
habitatu, z pewnością zna jeszcze inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi 
być jej w końcu przynajmniej |jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet 
może być mniejszych lub większych od naszej  Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona 
oddalone od swego słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej 
wilgotne, także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na 
Ziemi roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków 
klimatycznych.  Niedźwiedź  polarny  śpi  wśród  lodów,  czego  nie  polecałbym  lwu;  kangur 
porusza  się  ogromnymi  skokami,  podczas  kiedy  żółw  posuwa  się  bardzo  wolno;  pewne 
gatunki  węży  przystosowały  się  do  warunków  tropikalnych  i  giną  w  chłodzie.  Cóż  zatem 
bardziej oczywistego niż eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? 
Chciano  się  dowiedzieć,  jakie  zwierzę  do  jakich  warunków  dopasuje  się  najłatwiej,  jakie 
najbardziej  nadaje  się  do  wykorzystania,  ale  też,  który  gatunek  okaże  się  najodporniejszy. 
Absurd?  Przecież  my  robiliśmy  i  robimy  to  samo.  Tyle,  że  nie  na  drodze  manipulacji 
genetycznej  -  na  nią  dopiero  wstępujemy  -  lecz  hodowli.  Wyhodowaliśmy  nowe  odmiany 
krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, 
odporniejsze  i  dające  więcej  mleka;  skrzyżowaliśmy  kozy  i  owce  (tzw.  kozoowca); 
wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto, rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego 
środowiska, a dziś właśnie przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej 
nowych rodzajów warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może 
przyjść do głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze 
genetycznej  człowieka,  który  zacznie  dożywać  wieku  dwustu  czterdziestu  lat.  Tak  właśnie 
doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na naszej planecie. 

background image

 

22 

Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A kiedy te przerażające 
kreatury  wymarły  lub  zginęły  w  wyniku  potopu,  z  miejsca  powędrowały  do  zbiorowej 
pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych 
czasach,  kiedy  to  |bogowie  stwarzali  różne  hybrydy.  Oczywiście,  nie  zapominam  przy  tym 
bynajmniej  o  możliwościach  ludzkiej  wyobraźni.  Grecki  poeta  Homer  (ok.  800  przed  Chr.) 
opisał w przygodach Odyseusza syreny, których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał 
żeglarzy  sprawiając,  iż  zapominali  o  celu  swej  podróży.  Chociaż  Homer  nigdzie  nie 
sprecyzował  wyglądu tych istot,  fantazja późniejszych autorów uczyniła  z nich uskrzydlone 
kobiety  na  ptasich  nogach.  Inny  Grek,  Hezjod  (ok.  700  przed  Chr.),  wymyślił  potworną 
Meduzę,  na  której  głowie  zamiast  włosów  wiły  się  węże  i  której  spojrzenie  było  tak 
przerażające, że zamieniało ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. 
Wszyscy znamy mity o skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza 
się  z  popiołów.  Wszystko  to,  a  nawet  jeszcze  więcej,  powstało  w  ludzkiej  wyobraźni,  bez 
której  nie  obejdzie  się  żadna  baśń.  Lecz  takie  fantastyczne  wizje  nie  biorą  się  z  niczego, 
muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te niezwykłości wnikają do 
świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem pod 
uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten 
w niczym nie zmieni niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali 
takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez bogów. 2. Kamieniarze i 
sztukatorzy  sprzed  tysięcy  lat  uwiecznili  te  hybrydy  w  swoich  dziełach.  `tn  Lubieżni 
aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym  wybuchł bunt. Część wyższych 
oficerów  chciała  czegoś  zupełnie  innego  niż  dowódca,  |Najwyższy.  Czy  przywódca 
buntowników nazywał się Samael,  Lucyfer czy jeszcze jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W 
legendzie  określa  się  go  mianem  "największego  księcia  pośród  innych",  w  telewizyjnej 
balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek" mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak 
czy  inaczej,  wydaje  się,  iż  Samael  alias  pan  Xy  dysponował  większą  władzą  niż  pozostali 
członkowie  załogi,  albowiem  jako  jedyny  miał  "dwanaście  par  skrzydeł".  Ów  Samael  ze 
swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na 
początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki 
swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła 
się  na  Ziemi,  od  razu  nabrała  ochoty  na  seks.  W  legendarnej  wersji  przywódca  Samael 
niezwłocznie  uwiódł  Ewę:  "Spojrzała  w  jego  oblicze  i  spostrzegła,  że  nie  jest  podobne  do 
ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu 
piękne  dziewczęta  lub  pięknych  młodzieńców.  Jeśli  wyznawcy  chrześcijaństwa  wszelkich 
odmian  wierzą  w  Biblię,  to  nie  mogli  nie  zauważyć  następujących  zdań  z  Księgi  Rodzaju 
(Rdz  6,  1-2  ):  "A  kiedy  ludzie  zaczęli  się  mnożyć  na  ziemi,  rodziły  im  się  córki.  Synowie 
Boga widząc, że córki  człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się 
tylko  podobały."  Spór  uczonych,  jaki  od  niepamiętnych  czasów  toczy  się  wokół  określenia 
"Synowie  Boga"  i  który  zaowocował  tysiącami  stron  sprzecznych  ze  sobą  komentarzy, 
wywołuje  na  ustach  kogoś  znającego  się  na  rzeczy  pobłażliwy  uśmieszek.  Raz  "Synowie 
Boga"  tłumaczy  się  jako  "giganci",  raz  "Dzieci  Boga",  innym  znów  razem  jako  "upadłe 
anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko 
przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy specjalista, który studiował hebrajski 
i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, 
byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. 
A  ja  mówię.  Bez  żadnych  ale.  Stare  jak  świat  zastrzeżenie,  że  istoty  pozaziemskie  nie 
mogłyby  się  parzyć  z  ziemskimi,  dawno  już  przestało  obowiązywać.  Powtarzanie  tego  jest 
zbędne.  ("I  bogowie  stworzyli  ludzi  na  swoje  własne  podobieństwo...")  W  tym 
przedhistorycznym  dramacie  Najwyższy,  czyli  dowódca  statku  kosmicznego,  miał 
najwidoczniej  lepsze  karty  niż  zbuntowana  załoga.  Z  zatroskaniem  przyglądał  się  temu,  co 

background image

 

23 

działo  się  na  Ziemi.  Wskutek  skrzyżowania  się  kosmitów  z  ziemianami  powstały  istoty 
całkowicie  odbiegające  od  planowanej  linii  rozwoju  Homo  sapiens.  To  właśnie  był  ów 
|grzech  pierworodny  mitologii.  Ludzie  odziedziczyli  nieodpowiedni  materiał  genetyczny, 
więc Pan "żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju 
(Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i 
zacząć  wszystko  od  początku.  Ale  jak  to  zrobić?  Przypuszczalnie  zbuntowane  anioły 
dysponowały niezłą bronią, mogły się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. 
Nie sposób było tropić |złych pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też 
spowodował  go  upadek  na  Ziemię  wielkiego  meteorytu,  nie  wynika  z  legend  i  tekstów 
religijnych.  Sztuczny  potop  jest  wykonalny  -  już  dziś  moglibyśmy  go  wywołać  -  meteoryty 
zaś  co  chwila  uderzają  w  nasz  glob.  W  każdym  razie  |Najwyższy  musiał  znać  dokładny 
moment wystąpienia potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych 
i  doradzić  im  przy  budowie  arki.  Taki  sposób  patrzenia,  który  ustawia  prastare  legendy  i 
religie we współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od 
roku  1964.  Wtedy  to  właśnie  kanadyjskie  czasopismo  "Der  Nordwesten"  jako  pierwsze 
wykazało  się  odwagą  i  opublikowało  całostronicowy  artykuł  mojego  pióra  (19  ).  Dopiero 
później  przyszły  książki,  w  których  mogłem  omówić  wiele  szczegółowych  kwestii. 
Oczywiście,  cały  ten  gmach  myślowy  pozostaje  na  razie  teorią,  jakkolwiek  w  wielu 
dziedzinach dawno już wyszedł poza stadium teoretyczne. Filozofia paleo-SETI to koncepcja, 
która  rozsądnie  tłumaczy  wiele  dotychczas  zupełnie  nie  wyjaśnionych  aspektów  przekazów 
religijnych. W każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma większy sens od teologicznych 
wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o krok do przodu i przeżyły tylko dzięki 
przymusowi dawania im wiary. Osiemdziesiąt pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn 
napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd 
w  dziejach.  Co  w  danym  momencie  wydawać  się  może  większości  ludzi  rzeczą  nie  do 
pomyślenia,  być  może  dawno  już zostało  pomyślane  i  dowiedzione  w zaciszu  gabinetu  czy 
laboratorium.  Po  kilku  tygodniach  wiedzą  już  o  tym  wszyscy  uczeni  z  danej  dziedziny,  po 
kilku  latach  staje  się  to  dobrem  wspólnym  wszystkich  ludzi  wykształconych.  Nigdy 
odwieczny spór między ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i 
teologia  Powyższe  zdania  sformułowane  zostały  w  roku  1910.  Profesor  Girgensohn  w 
najlepszym  razie  przeżył  zaledwie  świt  utopii.  My  natomiast  tkwimy  już  w  samym  środku 
utopijnej  rzeczywistości.  Ze  swej  strony  w  ogóle  czarno  widzę,  jeśli  idzie  o  teologię  w 
dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im się 
uczynić  racjonalnym  czegoś,  co  racjonalne  nie  jest.  Nie  oznacza  to,  że  neguję  naukowość 
teologii  systematycznej.  Dokonuje  ona  konfrontacji  tekstów  z  faktami  historycznymi, 
publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych wersji w drodze analizy 
porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali się na temat osoby Mesjasza? 
Które z tych wypowiedzi  są niedwuznaczne, które mają mniejsze znaczenie, które słowa są 
natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie 
używali  nazwy  "naukowy"  tylko  do  tego  rodzaju  działalności,  nikt  nie  mógłby  mieć 
najmniejszych  zastrzeżeń  -  abstrahując  od  samego  pojęcia  teologii.  W  końca  zawiera  ona 
bowiem słowo theos (=Bóg) i logos (=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że 
|tym  właśnie  teologia  się  |nie  zajmuje.  Wprawdzie  wszyscy  teologowie  są  głęboko 
przekonani,  iż  zajmują  się  |słowem  bożym  -  inaczej  przecież  nie  wybraliby  tej  właśnie 
dziedziny - lecz właśnie już |samo to przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte 
i mniej święte pisma wyszły z ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym 
ludziom.  Co  zostanie  z  tych  tekstów,  jeśli  odpadnie  wiara?  Właśnie  teksty.  Utracą  jedynie 
swoją  świętość.  Mogą  pozostać  dostojne,  ponieważ  są  stare,  można  traktować  je  z 
szacunkiem, ponieważ przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym 
czasów,  natomiast  analizować  je  należy  metodami  naukowymi,  gdyż  zawierają  nader 

background image

 

24 

interesujący materiał. Kiedy odpada wiara w świętość tych tekstów, można zacząć rzeczową 
dyskusję.  To  właśnie  przeświadczenie  o  świętości  owych  tekstów  blokuje  analizę  zgodną  z 
duchem  naszych  czasów.  Z  drugiej  strony  filozofia  paleo-SETI  również  jest  kwestią 
poglądów, a więc, pewnym przekonaniem, które można wprawdzie doskonale podbudować, 
lecz  którego  nie  sposób  udowodnić.  Czy  z  teologią  jest  inaczej?  Gdzie  są  |ścisłe  dowody 
|naukowe  reprezentowanych  w  niej  poglądów?  Jak  wiadomo,  nie  ma  rzeczy  bardziej 
subiektywnej  od  gustu,  dlatego  nie  należy  o  nim  dyskutować.  Mimo  to  dyskutuje  się, 
ponieważ  wymiana  pokoleń  połączona  z  duchem  czasu  wprawia  ludzi  w  wewnętrzny 
niepokój.  Jedni  pragną  warownego  grodu  wiary,  inni  zaś  oświecenia.  Słowo  "nauka" 
pochodzi od "uczyć". W aspekcie nauk ścisłych dokonania teologii są bezużyteczne. Pełno w 
nich sprzeczności i zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły. Podobnie filozofia 
paleo-SETI.  Z  tą  tylko  różnicą,  że  ta  ostatnia  reprezentuje  jasną  linię,  która  niezrozumiałe 
czyni  zrozumiałym  i  wychodzi  naprzeciw rozumowi.  Filozofia paleo-SETI wprowadza sens 
do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby już właściwie zgasić swoje lampy, 
członkowie  tajnych  bractw  zaś  powinni  zdjąć  maskujące  stroje.  Coraz  trudniej  będzie 
namówić kogoś na doskonale sprzedający się przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero 
dzięki  współczesnej  wiedzy  możliwe  staje  się  zrozumiałe  zinterpretowanie  przeszłości.  Jak 
wiadomo,  jabłka  spadają  z  jabłoni  dopiero  wtedy,  gdy  dojrzeją.  Tak  więc  mój  pradziadek 
nawet  |nie  mógłby  wpaść  na  koncepcje,  które  ja  dzisiaj  prezentuję.  Podróże  kosmiczne  dla 
niego  nie  istniały,  o  genach  i  manipulacji  nimi  nie  miał  pojęcia,  anioły  zaś  były  dla  niego 
niepodważalnie  wysłannikami  Boga.  Hologram  musiałby  uznać  za  wizję,  telewizor  zaś  za 
mówiące  szkło.  Chwała  niech  będzie  Kamieniowi  Świętego  Berlitza!  Mgła  tajemniczości 
podnosi się nie dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły 
podwoje.  Gdyby  ludzie  dyskutowali  o  możliwości  podróży  kosmicznych  dopiero  w  roku 
2100, dopiero wtedy  wynaleźli komputer i  dopiero wtedy rozszyfrowali  kod genetyczny, to 
pytania,  które  zadajemy  dzisiaj,  też  moglibyśmy  postawić  dopiero  wówczas.  Załóżmy,  że 
mojemu  pradziadkowi  udałoby  się  200  lat  temu  wykopać  wspaniałe  znalezisko.  W 
odosobnionej  jaskini  odnalazł  pokryte  pismem  tabliczki,  a  uczonym  udało  się  odcyfrować 
znaki.  Na  światło  dzienne  wychodzą  teksty  informujące  o  podróży  z  jakiegoś  dalekiego 
świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez mieszkańców 
naszej planety nader nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój dziadek, co 200 lat temu 
poczęliby  z  takimi  pismami  uczeni?  Uznano  by,  że  nieznani  autorzy  wykazali  się 
"zdumiewającą wyobraźnią", mówiono by o alegoriach (przypowieściach). Przypuszczano by, 
że chodzi o dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. 
Uczeni  sprzed  200  lat  uznaliby  te  pisma  za  epos,  tylko  jedno  nie  mogłoby  przyjść  im  do 
głowy,  zważywszy  właściwy  dla  nich  horyzont  czasowy:  nie  potrafiliby  dostrzec  faktu 
przyszłych  podróży  kosmicznych.  Dwieście  lat  temu  rozsądni  ludzie  nie  mogli  poważnie 
dyskutować na taki temat. Nie chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i 
tacy też mieszkają w swoich wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie 
na pradawne zagadnienia ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze 
niż  w  czasach  mojego  pradziadka.  Nie  ma  już  instytucji  klątwy,  zniesiono  polowanie  na 
czarownice, a nowoczesne środki przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych 
teorii.  Ja  nawet  rozumiem  tych  żołnierzy  starej  gwardii,  którzy  z  uporem  starają  się  stłumić 
napływ  nowej  myśli.  Mogą  oni  spowodować  pewne  opóźnienie,  jak  to  się  dzieje  z  każdą 
teorią, lecz nie ma takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości. Co w 
jednym  kraju  jest  zabronione  przez  religię  czy  ideologię,  tym  bardziej  niepohamowanie 
rozwija  się  w  innym.  Moi  krytycy  bezustannie  zadają  mi  pytanie,  skąd  też  czerpię  tę  moją 
pewność,  że  jestem  na  właściwej  drodze?  Moja  koncepcja  jest  przecież  zwykłą  idee  fixe, 
której  nijak  nie  da  się  udowodnić.  Poza  tym  zarzucają  mi,  że  działam  bardzo  selektywnie, 
sięgając  tylko  po  te  fragmenty  starożytnych  przekazów,  które  popierają  moje  teorie,  a  całą 

background image

 

25 

resztę  pozostawiam  na  boku.  Właściwy  wybór  Ciekawe,  dlaczego  właśnie  mnie  czyni  się 
zarzut  z  tego,  co  ze  względu  na  bogactwo  materiału  musi  robić  każdy  na  świecie?  Każda 
książka,  którą  czytam,  to  wybór  tego,  czym  autor  chce  podbudować  swoją  argumentację. 
Stwierdzenie, jakoby w literaturze naukowej działo się inaczej, jest raczej piękną bajeczką, w 
którą  uwierzyć  mogą  co  najwyżej  świeżo  upieczeni  studenci.  W  ciągu  ostatnich  trzech  lat 
skonsumowałem około trzystu dzieł teologicznych  - i na koniec za każdym razem autorowi 
wychodziło dokładnie to, co chciał udowodnić. Niezliczone odwołania do innych publikacji, 
zwłaszcza w pracach doktorskich, służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że oponent 
myli  się  w  tym  czy  innym  punkcie.  Zalew  literatury  specjalistycznej  we  wszystkich 
dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to ogarniał. I nikt nie 
jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy też włączyć ich w swoją 
własną  pracę.  |Trzeba  dokonywać  wyborów,  niepotrzebny  balast  za  milczącym 
przyzwoleniem  wylatuje  za  burtę.  W  końcu  fachowiec  zna  przecież  zdania  przeciwne, 
literaturę  oponentów  -  laika  zaś  nie  będzie  się  tym  obciążać.  Wydawcę  i  księgarza  tym 
bardziej.  Kryterium  oceny  wobec  tej  wymuszonej  selektywności  powinna  być  uczciwa 
deklaracja,  czego  autor  chce,  do  czego  zmierza  i  dlaczego  pomija  wszystko  inne.  Teksty 
religijne  przesiąknięte  są  etyką  i  moralnością  -  ten  aspekt  zupełnie  mnie  tu  nie  interesuje. 
Dlatego  darowuję  sobie  setki  stron  wypowiedzi  proroków  pełnych  ostrzeżeń,  gróźb, 
przepowiedni  i  nakazów.  Nie  jest  moim  zadaniem  objaśniać  Czytelnikowi,  dlaczego  nie 
należy jeść wieprzowiny albo w jakich okolicznościach można wypędzić od siebie żonę. Tym 
bardziej  że  każdy  specjalista  wie,  iż  teksty  zawierające  słowa  proroków  w  bardzo  wielu 
przypadkach  nie  są  oryginałami.  Późniejsze  pokolenia  uzupełniały,  dodawały  i 
dośpiewywały,  zgrabnie  wplatając  nowe  elementy  do  starych  tekstów.  A  więc  kryterium 
numer  jeden  odpada.  Drugi  pobieżny  wybór  dotyczy  religijnych  datowań.  Cóż  nam  po 
zdaniach  w  rodzaju  "Terah  spłodził  Abrahama,  Abraham  spłodził  Izaaka",  skoro 
przypuszczalnie  sam  Abraham  nigdy  nie  istniał?  Że  co,  proszę?  Przecież  są  teksty  o 
Abrahamie,  napisano  o  nim  mnóstwo  opowieści,  a  przeżycia  zawarte  w  Apokalipsie 
Abrahama pełne są wręcz bardzo szczegółowych danych. To prawda. Są takie teksty i nawet 
stanowią bardzo cenny materiał w mojej pracy. Ale jednak nie sposób dowieść, że mamy do 
czynienia z oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego Abrahama czy też kogoś z jego 
najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela, które bazują na jeszcze starszych źródłach, 
znajduje  się  stwierdzenie,  że  Abraham  był  największym  magiem  i  astrologiem,  który  swą 
wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam,  chrześcijanom, wbito do głów, że Abraham 
jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy on kiedykolwiek 
istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu w Lejdzie, skonstatował 
(22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje nigdzie poza rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi 
Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec" lub "ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, 
że  określenie  patriarcha  jest  tłumaczeniem  tego  właśnie  imienia  [...]  najprawdopodobniej  w 
przypadku imienia Abr-aham mamy do czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) 
częściej występującej formy Ab-ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi 
uczeni  doszli do podobnego wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu  "Journal  of  Biblical 
Literature" stwierdził lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham  nie było imieniem  osoby, 
lecz  bóstwa."  Od  tego  czasu  minęło  60  lat  badań  nad  Abrahamem,  lecz  nie  przyniosły  one 
żadnego wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie 
(24 ): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak 
zatem  w  obliczu  tego  teologicznego  chaosu  mam  brać  pod  uwagę  |datowania  słów  tego  czy 
innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i  z innymi prorokami.  Ezechiel, jeden z 
koronnych  świadków  dla  filozofii  paleo-SETI  (25  ),  przeszedł  w  ciągu  stuleci  niesłychaną 
metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni mniej, ni więcej, 
tylko  270  tytułów  rozpraw  na  temat  tego  proroka  (26  ).  Dokładnie  dwieście  siedemdziesiąt 

background image

 

26 

dwie uczone głowy poświęciły całe lata swego życia na studiowanie sprawy Ezechiela. Postać 
tego  proroka  podlegała  zdumiewającym  przemianom.  Pierwotne  jego  słowa  były 
niepodważalne,  później  stał  się  "wizjonerem",  wreszcie  "marzycielem"  i  "fantastą",  a  w 
najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz "kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego 
na  nagłe  sztywnienie  mięśni).  Również  teksty  Ezechiela  poddawano  teologicznej  sekcji 
zwłok.  Semantycy  stwierdzili,  że  styl  i  dobór  słów  wskazują  na  więcej  niż  jednego  autora. 
Biednego  proroka  ogłoszono  "Pseudoezechielem",  którego  księga  została  skompilowana 
dopiero około roku 200 po Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor 
teologii,  Rudolf  Smend,  pisał  (28  ):  "To,  że  opis  ów  opiera  się  na  wizjonerskim  przeżyciu, 
oraz że wizyjność nie jest w żadnym razie li tylko formą przedstawienia na piśmie, nie może 
ulegać  wątpliwości."  A  dziś?  Obecnie  przeważająca  większość  teologów  jest  zdania,  że 
Księga  Ezechiela  jest  dziełem  wielu  redaktorów  i  zawiera  teksty  samego  proroka 
przemieszane z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej 
barwnej sałatki wybieram tylko co świeższe listki? Zwłaszcza że zawiera ona dodatki, które 
czynią  ją  niemalże  niestrawną.  W  świętych  księgach  pojawiają  się  na  przykład  imiona  i 
datowania, które pasują do tej sałatki jak siekane podeszwy, co widać choćby na przykładzie 
Księgi Rodzaju (13, 15 i 16 ), gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do Abrama: "Wiedz o tym 
dobrze,  iż  twoi  potomkowie  będą  przebywać  jako  przybysze  w  kraju,  który  nie  będzie  ich 
krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam ciemiężeni jako niewolnicy [...] 
Twoi  potomkowie  powrócą  tu  dopiero  w  czwartym  pokoleniu  [podkr.  moje,  E.U.D.)".". 
Brytyjska  pani  archeolog,  Kathleen  M.  Kenyon,  skomentowała  to  zjadliwie  (29  ): 
"Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres pobytu odcinek czasu obejmujący 400 lat 
i  jednocześnie  stwierdzić,  że  już  czwarte  pokolenie  od  chwili  wejścia  do  Egiptu  weźmie 
udział  w  exodusie,  to  dwa  stwierdzenia  w  tak  oczywisty  sposób  nie  dające  się  ze  sobą 
pogodzić,  że  znaczenie,  jakie  z  nich  wynika,  trzeba  zakwalifikować  jako  ahistoryczne." 
Poglądy teologiczne są  nie tylko  nieprzejrzyste, ale w dodatku  zmieniają się z profesora na 
profesora  i  z  dekady  na  dekadę.  Co  pozostaje?  Zagadkowe  relacje.  Ten  rodzaj  opowieści, 
gdzie autor pisze w pierwszej osobie, relacjonując własne przeżycia. Podobnie jak w mitach i 
legendach,  także  w  religijnej  spuściźnie  literackiej  jądro  przekazu  zostaje  zachowane.  To 
właśnie  ten  element  tajemniczości,  w  którym  nawet  późniejsi  redaktorzy  niewiele  mogą 
zmienić.  A  dlaczego?  Z  jednej  strony  dlatego,  że  sami  go  nie  rozumieją.  Słowa  proroków 
miały w sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie następnym 
pokoleniom. Z drugiej zaś strony dlatego, że nie mieli odwagi wkładać w usta czcigodnego 
proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w pierwszej osobie. Tylko z tych 
zamierzchłych,  niepojętych  czasów  pochodzą  opisy  zawierające  stwierdzenia:  "I 
widziałem...",  "Słyszałem...",  "Najwyższy  powiedział  do  mnie..."  Późniejsi  redaktorzy 
ograniczali się jedynie do dodawania i przemodelowywania, starając się uczynić zrozumiałym 
to,  co  niezrozumiałe.  A  ponieważ  sami  tego  czegoś  nie  rozumieli,  chaos  mamy  dziś 
absolutny. O, gdybyż tak ograniczyli się do tępego przepisywania starożytnych tekstów, bez 
żadnych  zmian  i  dodatków!  Ale  myślący  człowiek  tego  nie  potrafi.  My  dzisiaj  również  nie 
potrafimy.  Już  pokazał  się  Nowy  Testament  w  formie  komiksu  oraz  w  jeszcze  innych, 
straszniejszych  wariantach.  Rzekomo  po  to,  by  dostosować  Pismo  Święte  do  "wymogów 
epoki"  i  uczynić  przystępniejszym  dla  młodzieży.  Ale,  jak  powiedział  Mahatma  Ghandi 
(1869-1948  ):  "Nieczystymi  środkami  można  osiągnąć  tylko  nieczyste  rezultaty." 
SelekcjonowaćŃ  -  ale  właściwie!  Sito  mojej  selekcji  pozwala  pominąć  wszystko,  co  dla 
współczesności jest zupełnie niezrozumiałe. Nie oznacza to bynajmniej, że za dwadzieścia lat 
nie trzeba będzie wziąć tego pod inną lupę. Jeśli zaś ktoś zechce tu argumentować, że takie 
postępowanie jest "nienaukowe" i że tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich uczonych, 
którzy  już  setki  i  tysiące  lat  temu  stawali  przed  podobnym  problemem.  Oni  także  nie 
wiedzieli,  o  co  właściwie  chodzi  w  starożytnych  tekstach,  więc  każde  słowo,  każde  zdanie 

background image

 

27 

obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w kolejnym pokoleniu 
znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na piśmie takiego postępowania dostarczają 
liczne  księgi  midraszowe.  Znane  pod  nazwą  Midraszim  dzieła  literackie  zawierają 
komentarze do ksiąg biblijnych, sporządzone przez najznamienitszych żydowskich mędrców, 
w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam 
od  moich  Czytelników,  aby  zaopatrzyli  się  w  Midraszim,  więc  zademonstruję  je  na  kilku 
wybranych  przykładach.  Poniższy  cytat  pochodzi  z  liczącego  całe  sto  rozdziałów  midraszu 
Bereszit  Rabbati  (30  ):  "I  rzekł  Bóg:  "Uczyńmy  ludzi."  Z  kim  naradził  się  Bóg?  Według 
rabbiego Jozuego w imieniu rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i ziemi. Jak król, który ma 
dwóch doradców i niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana 
Bóg naradził się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i 
nie  przedsięweźmie  niczego  bez  jej  wiedzy.  Według  rabbiego  Amiego  Bóg  naradził  się  ze 
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu się nie 
spodobał,  na  kogo  spadnie  jego  gniew?  Najpewniej  na  budowniczego.  Podobnie  Bóg  był 
niechętny  swemu  sercu."  To  kwestia  poglądów  wynikająca  z  pobożnego  życzenia,  by 
uprzystępnić  jakoś  zagadki  zawarte  w  przekazach.  Po  dziś  dzień  żaden  człowiek  nie 
zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się i rozważa słowa 
świętych  tekstów.  Wierzący  uczeni  byli  natchnieni  tymi  tekstami,  |musieli  wydobyć  z  nich 
jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla lepszego zrozumienia jeszcze 
jeden przykład, tym razem z midraszu Szemot Rabba. Składa się on z 250 rozdziałów i jest 
komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego 
bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, 
raz  nazywam  się  Bóg  Wszechmogący,  raz  Zebaoth,  raz  Elohim;  kiedy  prowadzę  wojnę 
przeciwko  złoczyńcom,  nazywam  się  Zebaoth,  kiedy  wymierzam  kary  za  grzechy  ludzi, 
nazywam  się  Bóg  Wszechmogący,  a  kiedy  lituję  się  nad  światem,  nazywam  się  Jahwe, 
albowiem imię to nie wyraża nic innego, jak tylko właściwość litowania się [...]" I tak dalej, i 
tak  dalej,  przez  całe  stronice.  Nowe  imiona,  nowe  interpretacje.  A  wszystko  to  razem 
potwierdza  tylko  fakt,  że  już  znakomici  żydowscy  uczeni  nie  pojmowali  znaczenia 
pierwotnych  tekstów.  Co  zatem  wybieram,  selekcjonuję?  Według  jakich  kryteriów?  Jak 
zamierzam,  wbrew  uczonym  przeszłym  i  współczesnym,  odfiltrować,  które  fragmenty 
tekstów były gdzieś i kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze 
się,  że  przy  jego  narodzinach  anioły  zeszły  z  nieba,  jego  ojciec  czcił  bożki,  że  Abraham 
odpłacił królowi Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko 
wyrazem  pobożnych  życzeń  późniejszych  redaktorów.  Po  prostu  starano  się  podbudować 
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. Jeśli 
natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu, ponieważ samo 
imię jest bez znaczenia - dochodzi do słowa w tekstach pisanych w pierwszej osobie liczby 
pojedynczej,  a  więc  opowiada  przeżycia,  jakich  doznał,  to  nadstawiam  ucha.  Tego  rodzaju 
teksty  stają  się  obiektem  mojego  szczególnego  zainteresowania,  zwłaszcza  jeśli  przeżycie 
takie zawiera jakiś zdumiewający epizod związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić 
żaden  z  późniejszych  redaktorów.  Dlaczego  nie  mógł?  Ponieważ  brakowało  mu  wiedzy  o 
szczegółach.  W  tekście,  który  teologowie  nazywają  Apokalipsą  Abrahama,  pierwotny  autor 
Xy opowiada, jak na Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie 
unieśli  Abrahama  (pozostańmy  przy  tym  imieniu)  ze  sobą  w  górę,  albowiem  Najwyższy 
chciał  z  nim  mówić.  Abraham  precyzuje,  że  obie  istoty  nie  były  ludźmi  -  "nie  było  to 
tchnienie  człowieka"  -  i  że  bardzo  się  ich  bał.  Abraham  powiada,  że  ciała  obydwu 
niebiańskich przybyszów błyszczały "jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i 
cała  trójka  wzniosła  się  "w  górę,  jakby  unoszeni  mnogością  wichrów".  Abraham  widzi  "w 
przestworzach,  na  wysokości  [...]  potężne  światło,  nie  do  opisania"  i  wreszcie  wielkie 
postacie  wołające  do  siebie  "słowa,  których  nie  znam.  Dla  tych  którzy  nadal  jeszcze  nie 

background image

 

28 

pojęli,  Abraham  zwięźle  i  jednoznacznie  stwierdza,  gdzie  się  znalazł:  "Ja  jednak  życzyłem 
sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to 
znów odwracało  się na  drugą stronę."  `ty * * *  `ty  Oto ktoś  żyjący  w pradawnych czasach 
opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył sobie, "opuścić się na Ziemię 
w  dół",  a  więc  -  jeśli  tylko  zachowaliśmy  choćby  resztki  rozumu  -  musimy  przyjąć,  że 
znajdował  się  |poza  Ziemią.  Dlaczego  zaś  żaden  z  późniejszych  redaktorów  nie  mógł 
wymyślić  tego  tekstu?  Ponieważ  żaden  nie  mógł  mieć  pojęcia,  że  gigantyczne  statki 
kosmiczne  -  tak  właśnie  będzie  w  naszych  przyszłych  stacjach  -  bezustannie  obracają  się 
wokół  własnej  osi.  Tylko  bowiem  za  pomocą  siły  odśrodkowej  powstającej  w  wyniku 
obracania  się  wokół  własnej  osi  wytworzyć  można  sztuczne  ciążenie.  A  co  powiada 
Apokalipsa  Abrahama:  "wysokie  miejsce,  na  którym  staliśmy,  raz  stało  prosto,  to  znów 
odwracało  się  na  drugą  stronę".  Zwykły  przypadek?  Głupie  wymysły?  Dlaczego  zatem 
Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi 
("nie  było  to  tchnienie  człowieka"),  a  ich  stroje  błyszczały  "jak  szafir"?  O  nie,  drodzy 
przyjaciele  z  przeciwnego  obozu!  Takie  teksty  są  z  naszego  dzisiejszego  punktu  widzenia 
jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej 
nauki  nie zdoła już powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał.  Współczesny 
człowiek  powoli  zaczyna  mieć  dosyć  przymusu  wiary  w  oprawione  w  religijne  ramki 
bajeczki,  kiedy  nowe  spojrzenie  na  stare  przekazy  w  jednej  chwili  rozjaśnia  sens  spornych 
tekstów.  Zanim  rozpocznę  całkowicie  nowy  rozdział,  chciałbym  -  raz  jeszcze  -  podsycić 
dawny  ogień,  który  przez  wszystkie  ostatnie  lata  co  chwila  wybuchał  nowym  płomieniem. 
Prawie  w  żadnej  z  moich  dotychczasowych  książek  nie  brakło  proroka  Henocha,  a  w 
Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej jednak 
chciałbym  zasygnalizować  kilka  spraw,  obok  których  nie  może  przejść  obojętnie  żadna 
nowoczesna  egzegeza.  Nie  może  być  tak,  że  z  jednej  strony  zarzuca  mi  się,  iż  w  moim 
wyborze  znajdują  się  tylko  takie  teksty,  które  są  dla  mnie  przydatne,  z  drugiej  zaś,  strona 
przeciwna  z  zakłopotaniem  milczy  na  temat  Henocha.  I  jeszcze  raz  Henoch  Kimże  był  ów 
Henoch?  W  Legendach  Żydów  o  czasach  pradawnych  (35  )  Henoch  jest  "królem  pośród 
ludzi", który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata". Przepełniony był mądrością 
i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan Henoch był budowniczym Wielkiej 
Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben 
Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w swoim dziele Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch 
znany  jest  wśród  narodów  pod  czterema  różnymi  imionami,  jako  |Saurid,  |Hermes,  |Idris  i 
|Henoch. Oto fragment Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć 
Wielkim  w  jego  właściwościach  jako  proroka,  króla  i  mędrca  (on  jest  tym,  którego 
Hebrajczycy  zwą  Henochem,  synem  Jareda,  syna  Mahalalela,  syna  Kenana,  syna  Enosza, 
syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w gwiazdach, 
że przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma 
i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." 
Dla  Arabów  imię  Idris  jest  równoznaczne  z  "pramędrzec",  "praojciec";  dla  teologii 
żydowskiej  i  chrześcijańskiej  zaś  Henoch  jest  siódmym  z  łącznie  dziesięciu  patriarchów, 
jednym  z  naszych  przodków  sprzed  potopu.  Henoch  był  ojcem  Matuzalema,  który  według 
Biblii  miał  osiągnąć  wiek,  bagatelka,  969  lat.  Stary  Testament  poświęca  Henochowi  całe 
cztery  zdania  w  Księdze  Rodzaju  (Rdz  5,  21-24  ).  Można  tam  przeczytać  m.in.:  "Żył  więc 
Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - 
trzask-prask  i  już  go  nie  ma!  W  hebrajskim  słowo  Henoch  znaczy  "wtajemniczony, 
wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o to, aby jego wiedza nie zniknęła bez śladu, 
ku wielkiemu niezadowoleniu przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby 
Henoch rozpłynął  się w powietrzu, ponieważ był on, niestety, pilnym  skrybą. A to  oznacza 
kłopoty.  Istnieją  mianowicie  dwie  księgi,  które  wprawdzie  nie  weszły  do  kanonu  Starego 

background image

 

29 

Testamentu,  ale  jednak  zaliczane  są  do  ksiąg  apokryficznych.  Ojcowie  Kościoła,  którzy 
zmajstrowali naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były 
znane. Nie rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół 
etiopski zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie 
świętych  ksiąg  tego  Kościoła.  Ponadto  pojawiła  się  jeszcze  słowiańska  wersja  tej  samej 
księgi.  Przeprowadzone  przez  najwyższej  rangi  znakomitości  analizy  porównawcze  tekstów 
wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora, którego imię 
było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do Europy, trwa w teologicznych 
kręgach  nużący  spór  o  to,  kto  może  być  tak  naprawdę  autorem  tej  księgi.  Wiadomo 
przynajmniej,  że  musiał  to  być  ktoś  żyjący  kilkaset  lat  przed  Chrystusem,  tyle  bowiem 
bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. Kim jednak był jej autor? Bezustannie 
zadziwia  mnie  jednostronna  wiara  najrozmaitszych  egzegetów.  Jeśli  tekst  pasuje  do  danego 
kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno 
musi  być  falsyfikatem.  Zwariować  można!  Księga  Henocha  nie  tylko  napisana  jest  w 
pierwszej  osobie  liczby  pojedynczej,  ale  jeszcze  jej  autor  wielokrotnie  w  samym  tekście 
potwierdza swoje autorstwo, jakby w obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, 
aby to pojąć. Poniżej przytaczam dwa fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym 
(poprzedzone  znakiem  kursywy  w  brajlu)  miejsca  jednoznacznie  autorstwa  Henocha. 
Naoczny  świadekŃ  relacjonuje  "W  pierwszym  miesiącu  365  roku  życia,  pierwszego  dnia 
pierwszego  miesiąca,  |ja,  |Henoch,  |byłem  w  domu  moim  sam  [...]  i  ukazało  mi  się  dwóch 
nader  wielkich  mężów,  jakich  nigdy  na  Ziemi  |nie  |widziałem."  (37  )  "Oto  spisana  przez 
Henocha,  pisarza,  pełna  nauka  mądrości  [...]  A  teraz,  |mój  |synu  Matuzalemie,  opowiem  ci 
wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, które 
tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i przekaż je 
przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można. Pierwotny oryginał 
Księgi  Henocha,  jej  esencja,  pochodzi  od  żyjącego  przed  potopem  Henocha,  inaczej  nie 
mógłby  on  nazwać  swego  syna  imieniem  Matuzalem.  Założenie,  że  wszystko  to  jest 
przedchrześcijańskim  fałszerstwem,  byłoby  równoznaczne  z  zarzuceniem  autorowi 
nieprzerwanego  opowiadania  kłamstw.  Taki  zabieg  nie  ma  jednak  szans  powodzenia, 
ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama - autor Księgi Henocha podaje 
takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", jakich nikt inny po nim nie mógłby 
znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie powtarza, iż |anioły powiedziały mu to 
czy  tamto;  to  czy  tamto  wyjaśniły  i  pokazały.  Odmawianie  autorstwa  Księgi  Henocha 
żyjącemu  przed  potopem  Henochowi  jest  hańbą  egzegezy.  Jednocześnie  stanowi  to  jeżący 
włosy na  głowie przykład manipulacji wiernymi, którzy mają łaskawie przełykać wszystko, 
co inni za nich przeżują. Oczywiście, próbuje się też sprzedawać niewygodny tekst Henocha 
jako  wizję.  Pod  hasłem  "wizja"  można  przełknąć  wszystko,  co  wykracza  poza  możliwości 
rozumu.  Zwolennicy  tezy  o  wizyjności  tego  tekstu  przemilczają  skwapliwie,  że  Henoch 
wyraźnie  stwierdza,  iż  nie  spał.  Ponadto  podaje  jeszcze  rodzinie  dokładne  wskazówki,  co 
należy  zrobić  podczas  jego  nieobecności.  A  już  w  ogóle  nie  może  być  mowy  o  tym,  że 
Henoch  doświadczył  "wizji  śmierci",  po  swoich  rozmowach  z  |aniołami  powraca  bowiem 
zdrów  jak  ryba  do  krewnych,  aby  dopiero  później  definitywnie  zniknąć  w  chmurach  na 
ognistym  rydwanie.  Cóż  zatem  jest  takiego  niebezpiecznego  w  owej  Księdze  Henocha?  W 
gruncie  rzeczy  potwierdzenie  filozofii  paleo-SETI.  Tak  jak  Stary  Testament,  tak  i  Henoch 
opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze Henocha (39 
), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się mnożyć, rodziły im się 
piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, poczuli do nich żądzę i rzekli do 
siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i płódźmy dzieci." A wtedy przemówił do 
nich  wódz  ich,  Semjasa:  "Obawiam  się,  że  wcale  nie  chcecie  tak  uczynić,  a  wtedy  ja  sam 
musiałbym ponieść karę za ten wielki grzech."  Wtedy odpowiedzieli mu wszyscy:  "Złóżmy 

background image

 

30 

wszyscy  przysięgę  i  nakładając  na  siebie  nawzajem  klątwy  zobowiążmy  się,  że  nie 
zaniechamy  tego  planu,  i  go  wykonamy."  I  przysięgli  wszyscy  razem,  i  zobowiązali  się  do 
tego,  nakładając  na  siebie  nawzajem  klątwy.  Było  ich  razem  dwustu,  którzy  za  dni  Jereda 
opuścili się na górę Hermon." Jeśli nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w 
takim razie? Wyznanie miłości obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest jasna, 
ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): "Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie kobiety, każdy z 
nich  wybrał  sobie  jedną,  zaczęli  do  nich  chodzić  i  zaczęli  nieczyste  z  nimi  obcowanie. 
Nauczyli  je  czarów,  zaklęć  i  przycinania  korzeni  i  zapoznali  je  z  roślinami.  One  poczęły  i 
zrodziły wysokich na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności innych 
ludzi. Kiedy jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i pożarli 
ich.  I  zaczęli  niszczyć  ptaki,  dzikie  zwierzęta,  płazy  i  ryby,  pożerać  swoje  własne  mięso  i 
spijać własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria czasów 
sprzed  potopu  opisana  jest  bardzo  realistycznie,  jakkolwiek  może  nam  się  dzisiaj  wydawać 
mało  wiarygodna.  Także  |dobre  |anioły,  czyli  te,  które  nie  wzięły  udziału  w  buncie, 
przyglądały  się  z  góry  wydarzeniom  na  Ziemi.  Informowały  o  nich  Najwyższego,  który 
kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na całą ziemię i 
zniszczy  wszystko,  co  się  na  niej  znajduje."  Wręcz  fenomenalne  są  w  Księdze  Henocha 
rozliczne  szczegóły,  których  próżno  szukać  w  innych  przekazach.  W  rozdziałe  69  Henoch 
wylicza  mianowicie  imiona  przywódców  owej  rebelii  i  dodatkowo  podaje  ich  specjalności! 
Ponieważ  z  korespondencji  od  moich  Czytelników  wiem,  że  w  swoich  bibliotekach 
osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub też brakuje im czasu, by 
ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym brzmieniu. Henoch pragnął, 
aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także! "A oto są ich imiona: Pierwszy z 
nich  jest  Semjasa,  drugi  Artakisa,  trzeci  Armen,  czwarty  Kokabeel,  piąty  Tuarel,  szósty 
Rumjal,  siódmy  Danjal,  ósmy  Rekael,  dziewiąty  Barakel,  dziesiąty  Azazael,  jedenasty 
Armaros,  dwunasty  Batarjal,  trzynasty  Busasejal,  czternasty  Hananel,  piętnasty  Turel, 
szesnasty  Simapesjel,  siedemnasty  Jetrel,  osiemnasty  Tumael,  dziewiętnasty  Tarel, 
dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 
i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to ten, który uwiódł wszystkie dzieci aniołów, opuścił je na 
ląd  i  uwiódł  przy  pomocy  ludzkich  córek.  Drugi  nazywa  się  Asbeel;  ten  udzielał  dzieciom 
aniołów złych rad, aby zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to 
ten, który pokazał ludziom wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom 
narzędzia mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od 
tej godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się Penemue; 
ten nauczył  ludzi  rozróżniać co  gorzkie, a co słodkie i  przekazał  im wszelkie tajemnice ich 
wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze [...] Piąty nazywa się Kasdeja; ten 
nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak jak i ciosów w zarodek w łonie 
matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, ciosów, które powstają od żaru w 
południe,  oraz  syna  węża,  Tabat  (?)".  (To  ostatnie  w  każdym  przekładzie  opatrzone  jest 
znakiem  zapytania,  poza  tym  pisownia  poszczególnych  imion  zmienia  się  w  zależności  od 
przekładu.) Daruję sobie komentarz do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma oczy i widzi. 
Co  się  stało  z  owym  Henochem?  Gdzie  leżą  jego  doczesne  szczątki?  Gdzie  jest  jakaś 
świątynia czy katedra wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z przeszkodami Na pewno 
nie na Ziemi. Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. 
Albo też czytamy - w zależności od tego, którą wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch 
wzniósł się w chmury na ognistym rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha przedstawiają 
legendy  starożydowskie  (40  ).  Można  się  z  nich  mianowicie  dowiedzieć,  że  aniołowie 
przyrzekli  Henochowi,  iż  wezmą  go  ze  sobą  do  nieba,  lecz  data  odjazdu  nie  była  jeszcze 
widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam dnia, kiedy od was 
odejdę."  W  tej  sytuacji  ludzie  siedzieli  wokół  Henocha,  a  on  przekazywał  im  wszystko,  co 

background image

 

31 

dotąd usłyszał  od aniołów. Szczególnie wkładał  im do głów, aby nie trzymali jego ksiąg w 
ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. 
Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym 
samym  czasie,  kiedy  ludzie  siedzieli  wokół  Henocha,  a  on  do  nich  mówił.  Wtedy  unieśli 
ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał 
się  na  ziemię.  I  powiedzieli  ludzie  Henochowi,  co  widzą,  a  Henoch  rzekł  im:  "To  z  mego 
powodu opuszcza się ten rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was 
już nie zobaczę." A wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie 
Henoch  został  poinformowany  przez  niebian,  że  start  może  stanowić  zagrożenie  dla  życia 
zebranych,  ponieważ  starał  się  powstrzymać  swoich  zwolenników.  Wielokrotnie  ostrzegał 
gapiów, aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy zaczęli się wahać i zostali, 
lecz najbardziej zagorzali widzowie koniecznie chcieli na własne oczy widzieć, jak Henoch 
idzie do nieba:  "Mówili: "Pójdziemy z tobą do miejsca, do którego ty idziesz, tylko  śmierć 
może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z nim, przestał do nich 
mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy wzniósł się do nieba 
na  ognistych  rumakach  i  w  ognistym  rydwanie."  Ta  podróż  w  chmury  dla  wszystkich 
towarzyszących  mu  osób  skończyła  się  śmiercią.  Następnego  dnia  bowiem  wyruszono  na 
poszukiwanie  tych,  którzy  poszli  za  Henochem.  "I  szukali  tego  miejsca,  z  którego  Henoch 
poszedł  do nieba.  I kiedy  doszli tam, zobaczyli, że cała ziemia pokryta była śniegiem, a na 
śniegu  były  duże  kamienie  jakby  też  ze  śniegu.  A  wtedy  rzekli  jeden  do  drugiego:  "Dalej, 
odgarnijmy  śnieg,  abyśmy  zobaczyli,  czy  nie  ma  pod  śniegiem  ludzi,  którzy  przyszli  tu  z 
Henochem." I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi. 
Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało się w roku sto 
trzynastym  życia  Lamecha  syna  na  Matuzalema,  że  Henoch  poszedł  do  nieba."  Po  grzechu 
pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w zasadzie nie ma 
w tym już nic emocjonującego, ponieważ dotychczasowe interpretacje starożytnych tekstów 
wręcz najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem  dobrotliwy Pan  Bóg miałby z kolei 
przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w płomieniach, kiedy 
ich  nauczyciel  Henoch  wznosi  się  do  nieba?  Czym  zawinili  ci  ludzie?  Słuchali  swojego 
mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie towarzyszyli mu na miejsce 
startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie" 
-  lecz  na  Ziemi  ludzie  i  wszystko  pada  pastwą  płomieni,  nawet  kamienie  bieleją  od  żaru, 
rozsypując się w biały pył, który wygląda jak śnieg. (Pewne odmiany wapieni pod wpływem 
wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan Bóg miałby pozwolić niewinnym 
towarzyszom Henocha zamienić się w parę? Czyżby nie dysponował odpowiednią mocą, aby 
zabrać Henocha do siebie w sposób nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska 
śmierć w płomieniach wielu ludzi, wyłącznie po to, aby Henoch mógł wznieść się do nieba? 
Wszystko  to  -  grzech  pierworodny,  potop,  wniebowzięcie  Henocha,  ale  i  kosmiczna  podróż 
Abrahama  -  w  żadnym  razie  nie  pasuje  do  wyobrażenia  dobrego  Pana  Boga.  Dlaczego 
wszechobecny Bóg musi prosić Abrahama do siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi 
przecież wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle 
Panu Bogu statek kosmiczny, który wisi nad Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego 
Bóg  musi  najpierw  wysyłać  jakieś  dwie  postaci,  aby  sprowadzić  Abrahama?  Dlaczego 
potrzebne  mu  są  "ogniste  rumaki",  aby  unieść  Henocha  do  nieba?  Odpowiedź  jest  zawsze 
jedna i ta sama: przez opisywaną w owych tekstach osobę |Boga, czy |Najwyższego, nigdy nie 
rozumiano wszechobecnego Stwórcy, którego czczą wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie 
wręcz profanacją prawdziwego Boga przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. 
Jeśli natomiast w miejsce Boga, czy Najwyższego, wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to 
wszystkie te działania, błędy i paradoksy od razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim 
były  "upadłe  anioły"  i  dlaczego  odczuwały  taką  chęć  zaspokojenia  swych  potrzeb 

background image

 

32 

seksualnych.  Rozumiemy  przyczyny  potopu,  rozumiemy  życzenie  Najwyższego,  by 
rozmawiać  z  pojedynczymi  osobami  i  pojmujemy,  dlaczego  zginęło  tak  wielu  ludzi,  którzy 
nie posłuchali ostrzeżeń Henocha. W tym kontekście zrozumiały staje się też strach człowieka 
przed  |Sądem  |Ostatecznym,  ów  stały  lęk  przed  wielkim  sądem  bożym,  bo  przecież 
Najwyższy  obiecał,  że  kiedyś  powróci.  +  Spotkanie  na  szczycie  Ojciec  Święty,  głowa 
wszystkich katolików na Ziemi i biskup Rzymu, ze zdumieniem spoglądał na obcego, który w 
milczeniu stał po drugiej stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał 
trochę  niepewnie.  -  Nikt  -  odparł  obcy  bez  cienia  wahania,  a  wokół  kącików  jego  ust  igrał 
leciutki uśmieszek. - Kłamie pan - powiedział Ojciec Święty nienaturalnie twardym tonem, a 
jego  prawa  dłoń  powoli  sunęła  w  stronę  przycisku  alarmu.  -  Nie  chciałby  się  pan  najpierw 
dowiedzieć, co mam panu do zaproponowania? - spytał z uśmiechem obcy. Z jego niezwykle 
ciemnych oczu emanowało  coś  dziwnie przyjaznego, a jednocześnie zniewalającego. Papież 
zawahał  się.  -  A  co  takiego  chce  pan  zaproponować?  -  zapytał  w  końcu,  starając  się  nadać 
głosowi  ton  łagodności.  Jego  palce  leżały  już  na  przycisku  alarmu.  Mógł  go  nacisnąć  w 
ułamku sekundy. - Maszynę czasu - odparł swobodnie obcy. W żadnym razie nie wyglądał na 
przestraszonego,  raczej  na  rozbawionego.  -  To  chyba  najgłupsza  rzecz,  jaka  mogła  panu 
przyjść  do  głowy  -  stwierdził  papież  z  uśmiechem.  -  Maszyny  czasu  to  wymysły 
nadwerężonych  mózgów.  A  po  kilkusekundowym  namyśle  dodał:  -  No  cóż,  w  Piśmie 
Świętym  występują  opisy  efektów  przesunięcia  czasu,  na  przykład  w  historii  proroka 
Jeremiasza i jego młodego przyjaciela Abimelecha. Ale tam efekty te są wynikiem działania 
Boga  Wszechmogącego.  Kiedy  tak  na  pana  patrzę,  nie  wygląda  mi  pan  na  anioła.  Papież 
spojrzał na obcego nieomal ze współczuciem. Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. 
Miał  czarną  skórę,  około  dwudziestu  pięciu  lat,  metr  dziewięćdziesiąt  wzrostu  i  kręcone 
włosy,  jak  każdy  Murzyn.  Mógł  pochodzić  na  przykład  z  Senegalu,  gdyż  jego  skóra  była 
czarna jak sadza. Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, 
czarne  skarpetki,  czarne  spodnie,  czarną  koszulę  i  elegancko  skrojoną  czarną  marynarkę  z 
szerokimi  klapami.  Czarny  w  czerni.  W  bardzo  sympatycznej  twarzy  błyszczały  białe  zęby 
jak dwa sznury egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się 
w powietrzu i po piętnastu sekundach zmaterializuję ponownie? - spytał obcy z uprzedzająco 
grzecznym  uśmiechem.  Ojciec  Święty  zaczerpnął  głęboko  powietrza.  Bóle  nerek  znowu 
dawały mu się we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. 
Obcy bez pośpiechu sięgnął do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej płaski, 
błyszczący  przedmiot.  Był  on  nie  większy  od  portfela,  ale  wyglądał  na  zrobiony  z  jakiejś 
ceramiki  lub  metalu.  -  To  maszyna  czasu  -  uśmiechnął  się  pojednawczo.  -  Proszę  patrzeć 
prosto  na  mnie.  Kiedy  zniknę,  niech  pan  łaskawie  obserwuje  sekundnik  swojego  zegarka. 
Następnie  przycisnął  matowo  połyskujący  przedmiot  do  prawej  skroni...  i  już  go  nie  było. 
Jego  Świątobliwość  zdumiał  się  tak  bardzo,  że  zapomniał  patrzeć  na  zegarek.  Kompletnie 
zaskoczony  podniósł  się  z  miejsca,  obszedł  naokoło  swoje  ogromne  biurko  i  zaczął  się 
rozglądać po wszystkich zakamarkach  gabinetu.  - Halo,  już jestem!  -  wesoło  zawołał  obcy, 
chowając  płaski  przedmiot  z  powrotem  do  kieszeni  marynarki.  Stał  teraz  za  biurkiem,  tuż 
obok fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka, 
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś trik. 
Pan  mnie  zahipnotyzował.  -  Ależ  skąd!  -  zaśmiał  się  obcy  z  wyrzutem,  potrząsając  czarną 
głową. - Jako przywódca religijny powinien pan przecież polegać na swoich zmysłach, nawet 
jeśli  są  już  słabe.  Papież  usiłował  pozbierać  myśli.  Jeśli  to  wszystko  nie  było  trikiem,  to 
niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem Pana Boga. W końcu 
aniołowie  ukazali  się  także  Abrahamowi,  Noemu  i  Dziewicy  Maryi.  -  Kto  pana  przysłał? 
Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? - Nie jestem ani aniołem, ani 
diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko obcy. - Przybywam z przyszłości. 
Papież  z  trudem  zachował  zimną  krew.  Wreszcie  powiedział:  -  Wie  pan,  mam  pewne 

background image

 

33 

problemy  ze  zdrowiem,  czy  mógłbym...  -  wskazał  na  przycisk  interkomu  na  małym  stoliku 
obok  biurka.  -  Ależ  oczywiście!  -  roześmiał  się  obcy,  wykonując  zapraszający  gest.  Ojciec 
Święty  nacisnął  przycisk  i  poprosił  o  przyniesienie  lekarstwa.  Następnie  zaproponował 
obcemu  coś  do  picia  i  usiadł  przy  wielkim  ciemnym  dębowym  stole  w  rogu  przestronnego 
gabinetu.  Weszła  starsza  wiekiem  zakonnica,  ze  zdumieniem  spojrzała  na  obcego,  nie 
odważyła się jednak o nic zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, 
stwierdził z ulgą: - No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny. 
Bo  i  jak  tu  mieć  zaufanie  do  kogoś,  kto,  jak  pan,  przedostał  się  tutaj  mimo  gwardii 
szwajcarskiej? Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli 
się za panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do 
tego nie dojdzie. Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące, prawda? - 
To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie Ojciec Święty. 
Obcy  spojrzał  na  papieża  z  politowaniem,  a  potem  powiedział  z  namysłem,  ale  i  pewną 
stanowczością:  -  Jesteśmy  pierwszym  pokoleniem,  które  opanowało  tajniki  maszyny  czasu 
działającej  tam  i  z  powrotem.  Nasz  najznakomitszy  umysł,  jeśli  idzie  o  badania  nad 
wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, 
że nie wróci,  ale pewnego dnia pojawił się jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na 
stole prostokątny, błyszczący przedmiot. - Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością. 
-  Widzi  pan  tych  sześć  mikroskopijnych  otworków?  Ostrym  metalowym  sztyfcikiem  może 
pan  nastawić,  poczynając  od  lewej,  liczbę  lat,  miesięcy,  dni,  godzin,  minut  i  sekund. 
Wystarczy  lekko  nacisnąć  -  tu  u  góry  widać,  co  się  zaprogramowało.  Obcy  szybko,  raz  za 
razem,  wsunął  w  otworki  niewielki  sztyfcik.  Na  górnej  krawędzi  dziwnego  przedmiotu 
pojawiły się liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 
14 dni, 3 godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w 
zadumie. Po chwili rzekł z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem któregoś z 
mocarstw.  Z  pańskiej  techniki  nic  nie  rozumiem.  Niezapowiedziana  audiencja  właśnie 
dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - Jeszcze tylko 
jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić maszynę czasu, musi 
pan  przyłożyć  ten  przedmiot  do  prawej  skroni.  Impuls  wyzwalający  stanowią  prądy 
mózgowe.  Współrzędne  są  już  nastawione.  Jeszcze  mówiąc  te  słowa,  obcy  sięgnął  do 
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący przedmiot. Na sekundę przed 
tym,  jak  do  gabinetu  wpadli  gwardziści,  przyłożył  go  do  prawej  skroni...  i  zniknął.  Ojciec 
Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. Krople potu zrosiły jego pomarszczone 
czoło.  Czterej  gwardziści  rozglądali  się  bezradnie  po  pomieszczeniu,  na  koniec  zaczęli 
rozgarniać  ciężkie  aksamitne  kotary  i  szturchać  pod  meblami.  Wreszcie  papież  przeprosił 
strażników  stwierdzając,  że  widocznie  nacisnął  guzik  alarmu  przez  pomyłkę.  Kiedy 
gwardziści  opuścili  gabinet,  Ojciec  Święty  przywołał  jeszcze  na  chwilę  młodego  oficera, 
wziął do ręki błyszczący przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby 
pan  przyłożyć  ten  przedmiot  do  skroni?  Zaskoczony  oficer  spełnił  prośbę  Ojca  Świętego, 
patrząc nic nie rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko 
i  zwięźle:  -  Nic  nie  słyszę.  -  Proszę  mi  to  dać  -  poprosił  papież  zmęczonym  głosem  i 
powodowany jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni. Ostatnie, 
co  ujrzał,  to  okrąglejące  ze  zdumienia  oczy  i  rozwarte  usta  gwardzisty.  `ty  *  *  *  `ty  Tego 
dnia,  w  samym  środku  Jerozolimy,  będącej  centrum  religii  żydowskiej,  wydarzyło  się 
niemalże to samo. Chociaż religia żydowska nie zna w zasadzie żadnych władz kościelnych w 
zwykłym sensie tego słowa, to jednak naczelny rabin Jerozolimy uznawany jest za najwyższy 
autorytet  dla  Żydów  całego  świata.  Kiedy  rozpływał  się  w  powietrzu,  nikogo  przy  nim  nie 
było.  Zupełnie  inaczej  miała  się  rzecz  w  Mekce,  w  Arabii  Saudyjskiej.  Imam  z  plemienia 
Koraisz,  najwyższa  instancja  religijna  dla  wielu  milionów  wyznawców  islamu,  a  zarazem 
prawdziwy namiestnik (kalif) prawodawcy Mahometa, zniknął na oczach czterech mułłów i 

background image

 

34 

wysokiego urzędnika królewskiego. Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało 
mu  się,  jakby  spadał  w  dół  przez  nie  kończący  się  szyb,  by  zaraz  zostać  wessanym  przez 
potężny  odkurzacz.  Potem  poczuł  pod  stopami  ziemię,  otaczał  go  jasny  blask,  a  skądś 
dobiegały hałasy i stuki. Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie 
miał  zawał  albo  udar  mózgu.  Szybko  jednak  zorientował  się,  że  żyje.  Znajdował  się  w 
niewielkim,  pozbawionym  okien  pomieszczeniu  -  światło  brało  się  nie  wiadomo  skąd. 
Zdumiony  imam  zaczął  się  szczypać  w  ręce  i  w  policzki.  Gdzie  on  jest?  Czyżby  Allah 
powołał  go  do  siebie?  A  może  -  tej  myśli  nie  chciał  rozwijać  -  wpadł  w  pułapkę  Szatana? 
Nagle ściany pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się 
niepewnie  dokoła.  Znajdował  się  teraz  w  niewielkiej  sali.  Pośrodku  stał  trójkątny  stolik 
mlecznego koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy 
osoby,  stały  na  nim  cztery  butelki  różnych  napojów.  Obok  stołu  leniwie  kręcił  się  wokół 
własnej osi wielki globus. Temperatura była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem. 
Imam  z  wahaniem  postąpił  kilka  kroków,  kiedy  ponownie  usłyszał  hałasy  i  stukania,  które 
dobiegły  go  już  w  momencie  przybycia.  Pewnie  dochodziły  z  jakiegoś  sąsiedniego 
pomieszczenia.  -  Halo,  jest  tam kto?!  - zawołał  odważnie. Hałas momentalnie ucichł i  w tej 
samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w ścianie utworzyła się szczelina. 
Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem. 
- Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie mógł uwierzyć w to, 
co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju  - człowiek w koszuli z 
podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża podobny, ale przypominał 
raczej  robotnika.  Obydwaj  mężczyźni  patrzyli  na  siebie  i  zanim  imam  zdążył  wyrzucić  z 
siebie  potok  arabskich  słów,  ten  drugi  otarł  ręką  pot  z  czoła  i  powiedział  po  angielsku:  - 
Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. - Czy jest pan tym, kim myślę, że pan 
jest? - spytał imam opanowanym tonem. - Yes. Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. 
Z  kim  mam  przyjemność?  Imam  zdumiewająco  szybko  odzyskał  rezon:  -  Ja  jestem  głową 
islamu,  imam  Ali  Muhammed  Yussuf  ben  Ibrahim...  dajmy  lepiej  spokój...  z  Mekki.  Gdzie 
my jesteśmy?  - Nie mam pojęcia!  - odparł papież.  - Padłem ofiarą manipulacji  technicznej. 
Postąpił krok w stronę imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie 
zakony  na  pewno  nie  macie  nic  wspólnego  z  tym,  jak  by  to  nazwać,  |przeniesieniem? 
Przełożony  Kościoła  katolickiego  zmęczonym  ruchem  pokręcił  głową.  -  Gdybym  wiedział, 
jak się tu dostałem, nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu 
jest? - Myślę, że z dobrą godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani 
drzwi, chyba że same otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe 
miejsca.  Najpierw  pięściami,  potem  butem.  Nic  się  nie  da  zrobić.  -  Niepojęte! 
Niewiarygodne!  -  mruczał  imam  w  swoją  spiczastą  bródkę,  dodając  jeszcze  kilka  słów  po 
arabsku.  Następnie  ujął  dłoń  papieża  ze  słowami:  -  Chyba  jednak  będziemy  musieli 
współpracować!  -  Proszę  bardzo,  ale  widzę,  że  nakryto  dla  trzech  osób.  Spodziewa  się  pan 
kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj pogrążyli 
się w myślach. Nagle tylna część pomieszczenia zaczęła migotać i zmaterializowała się tam 
brodata  postać  w  czarnej  czapeczce  z  tyłu  głowy.  Jedną  ręką  postać  zakrywała  sobie  oczy, 
jakby  nie  chciała  nic  widzieć.  -  Witamy!  -  Papież  i  imam  niemal  równocześnie  skinęli 
głowami.  -  Zgodziliśmy  się  już,  że  będziemy  rozmawiać  po  angielsku.  Zechce  się  pan 
przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać było, że natychmiast rozpoznał 
obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął, potrząsając głową i znowu zakrywając 
oczy.  -  To  niebo  czy  piekło?  Imam  odchrząknął:  -  Piekło  raczej  nie.  Ktoś  zaprosił  nas  na 
kolację!  Proszę  siadać  i  zaakceptować  rzeczywistość.  Wy,  Żydzi,  jak  dotąd,  raczej  nie 
mieliście  z  tym  problemów!  Z  głębokim  westchnieniem  brodacz  zajął  miejsce  przy  stole.  - 
Pan  jest  najwyższym  imamem  z  Mekki,  prawda?  A  pan  papieżem  z  Rzymu?  Ja  jestem 
naczelnym  rabinem  Jerozolimy.  -  Doborowe  towarzystwo  -  mruknął  papież.  -  Teraz  zostaje 

background image

 

35 

nam  tylko  dowiedzieć  się,  kto  nas  tu  zaprosił.  -  Chciałbym  wiedzieć,  który  z  was 
zorganizował to... hm... spotkanie - zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w 
samym środku bardzo ważnych zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli 
alarm.  -  O, czyżby?  -  zakpił imam.  -  A ja zniknąłem w obecności pięciu  osób. Jak się panu 
zdaje, co się w tej chwili dzieje w pałacu w Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na 
papieża. - Bardzo przepraszam, drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił 
się u mnie pewien Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił coś o maszynie czasu, a ja; słaby 
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się, że 
ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało mu się, jakby jakaś 
czarna  postać  wynurzyła  się  z  Nicości  i  przyłożyła  mu  coś  do  skroni.  Kiedy  tak  trzech 
niezrównanych  starców  rozmawiało  ze  sobą,  nad  blatem  stołu  coś  zamigotało  i 
niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich rozmaite jarzyny, 
ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji danego kraju. 
Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i zaczął mamrotać 
łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z wahaniem dotykając 
ramienia  papieża.  -  Do...  -  papież  przesunął  wzrokiem  po  obecnych.  -  Do  |naszego  Boga. 
Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My 
jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie 
zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? 
-  Ho,  ho,  ho!  -  huknął  niegrzecznie  naczelny  rabin.  -  To  przecież  wy  uprawiacie  tę  waszą 
agresywną politykę i wychowujecie fanatyków religijnych! To przecież wy chcecie narzucić 
reszcie  świata  waszą  wiarę!  -  Jest  faktem,  że  Mahomet  -  chwała  mu!  -  był  ostatnim 
prorokiem,  jakiego  zesłał  Allah  -  powiedział  chłodno  imam,  patrząc  swemu  oponentowi 
prosto  w  oczy.  -  A  więc  my,  muzułmanie,  uważamy  naszą  wiarę  za  najnowszy  stan  woli 
Allaha...  Imam  nie  zdążył  dokończyć,  bo  nagle  w  pomieszczeniu  pojawiły  się  wielkie 
trójwymiarowe obrazy. Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: 
wielopiętrowej  wysokości  statki  kosmiczne  z  dziwacznymi  nadbudówkami,  groźnie 
wyglądającymi  występami  i  zakamarkami.  Niby  drobne  owady  mniejsze  obiekty  przybijały 
do wielkich, znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. 
Kamera  wniknęła  do  wnętrza  kosmicznego  osiedla.  Trzej  przywódcy  Kościołów  ze 
zdumieniem  patrzyli,  jak  ludzie  o  różnych  kolorach  skóry  ścigają  się  biegiem  w  wielkim 
basenie. Ich stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się miękka, a jednak 
nie  pozwalała  im  zatonąć.  Wyścigi  w  basenie  były  widać  jakąś  dyscypliną  sportową.  Od 
czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali się, 
znów się podnosili. Inna kamera pokazywała wnętrze wysokiej wieży, w której ludzie unosili 
się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w wieży współistniały 
różne  pola  grawitacyjne,  ponieważ  niektórzy  z  ludzi  tańczyli  w  powietrzu  pełnymi  gracji 
ruchami,  inni  spadali  pionowo  w  dół,  by  potem  zatrzymać  się  i  poszybować  w  górę. 
Następnie  utworzył  się  jeden  wielki  obraz  wypełniający  pół  pomieszczenia.  Wielotysięczny 
tłum  ludzi  jak  pod  wpływem  zagadkowego  rozkazu  uklęknął  na  ziemi. Biegacze  uklękli  na 
swojej  cieczy,  fruwający  w  wieży  pochylili  głowy,  widzowie  uklękli  tam,  gdzie  stali,  na 
przebitkach  widać  było  mniejsze  i  większe  drużyny  sportowców,  każda  klęczała  na  swoim 
miejscu  ze  złożonymi  rękami.  W  sekundę  później  rozbrzmiała  muzyka.  Dochodziła  ze 
wszystkich  stron,  początkowo  miękka  i  łagodna,  później  coraz  głośniejsza,  wzbierająca  w 
jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, 
jakie  kiedykolwiek  powstały  na  Ziemi.  Klęczący  ludzie  zaczęli  śpiewać,  i  chociaż  żaden  z 
trzech  dostojników  kościelnych  nie  rozumiał  ich  języka,  to  jednak  wszyscy  byli  do  głębi 
poruszeni.  Dźwięki  muzyki  i  śpiewu  wypełniły  pomieszczenie,  wibrowały  nie  spotykanymi 
interwałami  i  tonacjami,  przenikały  każdą  komórkę  ciała,  napełniały  umysł  uczuciem 
niewypowiedzianej  podniosłości.  Zupełnie  jakby  się  umówili,  trzej  przywódcy  religijni 

background image

 

36 

podnieśli się ze swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden przymus, żadna hipnoza, był to 
tylko i wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery ukazywały twarze pojedynczych 
ludzi,  potem  znów  Kosmos,  gdzie  ukazał  się  jakiś  rozmyty  geometryczny  kształt.  Papież 
Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł na 
twarz  z  dłońmi  odwróconymi  ku  górze,  a  rabin  z  Jerozolimy  skrzyżował  ręce  na  piersi  i 
pochylił  się  w  głębokim  ukłonie.  Z  wielką  czcią  i  przejęciem  każdy  z  nich  modlił  się  do 
swego  Boga.  Kiedy  ludzie,  widoczni  w  trójwymiarowej  projekcji,  podnieśli  się  z  klęczek  i 
powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy religijni. Potem, 
zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w milczeniu ujęli się za ręce, 
nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest jeszcze czwarta osoba: znany im 
już  Murzyn.  -  Jak  sądzicie,  panowie,  jak  zareagują  wyznawcy  waszych  religii,  kiedy 
opublikujemy  zdjęcia  ukazujące  waszą  wspólną  modlitwę  oraz  przyjazny  uścisk  dłoni? 
Przywódcy Kościołów z ociąganiem rozłączyli splecione palce. Jako pierwszy przyszedł  do 
siebie  imam:  -  Co  to  panu  da?  -  Mnie  nic,  ale  za  to  ludzkości  wszystko!  -  uśmiechnął  się 
Murzyn.  -  Energicznie  protestuję  przeciwko  temu  uprowadzeniu!  -  rzucił  wściekłym  tonem 
naczelny  rabin.  -  Żądam,  aby  pan  natychmiast  odesłał  nas  z  powrotem!  -  Na  pewno  tak  się 
stanie  -  uspokoił  go  przyjaźnie  Murzyn.  -  A  protestować,  panowie,  nie  ma  po  co,  ponieważ 
nikt  nie  zauważy  waszej  nieobecności.  Odstawimy  was  z  powrotem  w  tym  samym  ułamku 
sekundy, w którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma 
jakiś  określony  cel  -  włączył  się  do  rozmowy  papież  spokojnym  i  opanowanym  tonem.  - 
Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. My, 
z przyszłości, wiemy, że w najbliższych latach pojawią się dowody na istnienie rozumnego 
życia  poza  Ziemią.  A  jeszcze  kilka  lat  później  nawiązany  zostanie  kontakt  z  istotami 
pozaziemskimi.  Wkrótce  potem  na  orbicie  okołoziemskiej  zaroi  się  od  obcych  statków 
kosmicznych.  Widzieliście  to,  panowie,  na  naszym  trójwymiarowym  hologramie.  Był  to 
przekaz  na  żywo,  transmitowany  zaledwie  kilka  minut  temu...  -  Zaczynam  rozumieć  - 
powiedział  papież.  -  Musimy  się  zgodzić  na  globalną  religię...  -  Na  Allaha!  -  przerwał  mu 
imam.  -  Nie,  na  Jahwe!  -  zakrzyczał  go  rabin.  -  Ależ,  drodzy  panowie,  bardzo  proszę!  - 
uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi 
o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie 
przyszłości,  jego  czcić  będą  żarliwie  i  z  wdzięcznością.  Widzieliście  to  przecież  na  własne 
oczy  na  trójwymiarowych  obrazach,  a  nawet  wspólnie  z  nimi  się  modliliście.  Musicie  się 
jakoś  pogodzić,  nie  ma  innego  wyboru.  Jeśli  tego  nie  uczynicie,  będzie  to  oznaczało 
nieuchronny zmierzch religii, które reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie 
w  swoim  gabinecie  równie  niespodziewanie,  jak  zniknął.  Gwardzista  gwardii  szwajcarskiej 
zamrugał ze zdziwienia powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - 
spytał z uśmiechem papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś 
nie w porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał 
w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet, Ojciec 
Święty  z  ciężkim  westchnieniem  odchylił  się  na  skórzane  oparcie  fotela.  Czy  on  też  miał 
halucynacje? Spotkanie z imamem i naczelnym rabinem Jerozolimy... to przecież nie mogło 
być naprawdę! Papież przejechał dłonią po oczach i patrzył na papiery rozłożone na biurku. 
Dopiero teraz zauważył pewien przedmiot, którego wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z 
wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma 
się  fotografie,  tylko  nieco  grubsza.  Najpierw  z  otwartymi  ze  zdziwienia  ustami,  potem  z 
pełnym  zrozumienia  uśmiechem  najwyższy  dostojnik  Kościoła  rzymskokatolickiego 
wpatrywał  się  w  zdjęcie.  Był  to  hologram  o  żywych  barwach,  przedstawiający  przyjaźnie 
objętych  trzech  przywódców  Kościołów.  Kiedy  rozległ  się  dzwonek  telefonu,  papież 
instynktownie przeczuł, kto dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. 
-  Czy  pan  też  ma  na  biurku  trójwymiarowe  zdjęcie?  Krótko  potem  to  samo  pytanie  zadał 

background image

 

37 

naczelny  rabin  Jerozolimy.  +  Powrót  Bogów  Nie  jesteśmy  oszukiwani,@  sami  siebie 
oszukujemy.  `rp  Johann  Wolfgang  Goethe,  1749-1832  `rp  Od  kiedy  Homo  sapiens  nauczył 
się myśleć, boi się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. 
Widzi,  jak  bledną  gwiazdy  i  jak  rozbłyskują  ponownie  następnej  nocy.  Co  leży  między 
życiem a śmiercią? Jakaś zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na przyszłe odrodzenie. 
Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć w oczy śmierci. 
A  jednak  lęk  przed  śmiercią  nie  znika,  ponieważ,  jak  dowodzą  tego  własne  doświadczenia 
życiowe każdego z nas, każda nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk jednostki jest także obawą 
mas.  Narody  obawiają  się  wojny,  błysku  bomby  atomowej,  szalejących  obcych  żołnierzy, 
załamania  się  równowagi  środowiska  naturalnego.  Z  przerażeniem  myślą  o  straszliwym 
wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu Ostatecznego. W Nowym Testamencie 
jego nadejście zapowiada na przykład Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po 
tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i 
moce na niebie zostaną wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia 
nawet wstępne oznaki, które będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-
26 ): "Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia 
ziemi, a miejscami głód  i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. [...] 
Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów bezradnych wobec 
szumu  morza  i  jego  nawałnicy.  Ludzie  mdleć  będą  ze  strachu,  w  oczekiwaniu  wydarzeń 
zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie 
opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! 
Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z 
miejsca  poruszone;  kiedy  wielbłądzice  w  dziesiątym  miesiącu  będą  całkowicie  opuszczone; 
kiedy dzikie zwierzęta będą zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię 
Allaha  Miłosiernego,  Litościwego!  Kiedy  niebo  rozdzieli  się  i  kiedy  gwiazdy  zostaną 
rozproszane; kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza 
się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością 
opiewany  jest  nawet  w  chorałach  gregoriańskich,  w  owych  prostych,  a  przecież  jakże 
cudownych  pieśniach,  które  przenikają  do  szpiku  kości  i  po  dziś  dzień  śpiewane  są  w 
katolickich  klasztorach.  Hymn  "Dies  irae"  intonuje  się  w  czasie  liturgii  za  zmarłych:  Dies 
irae,  dies  illa@  Solvet  saeclum  in  favilla:@  Teste  David  cum  Sybilla.  Quantus  tremor  est 
futurus,@  Quando  judex  est  venturus,@  Cuncta  stricte  discussurus!  (W  gniewu  dzień,  w  tę 
pomsty  chwilę,@  Świat  w  popielnym  legnie  pyle:@  Zważ  Dawida  i  Sybillę.  Jakiż  będzie 
płacz  i  łkanie,@  Gdy  dzieł  naszych  sędzia  stanie,@  Odpowiedzieć  każąc  za  nie.)  Wraz  ze 
zniszczeniem  obwieszcza  się,  że  przybędzie  judex,  Sędzia,  jak  na  przykład  w  Ewangelii 
według św. Marka (Mk 13, 26-27 ): "Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w 
obłokach  z  wielką  mocą  i  chwałą.  Wtedy  pośle  On  aniołów  i  zbierze  swoich  wybranych  z 
czterech stron świata, od krańca ziemi do szczytu nieba." Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze 
jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, 
ponieważ  zbliża  się  wasze  odkupienie."  Apokalipsa  -  kiedy?  Odkupieni  zostaną  oczywiście 
tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów 
Pisma  Świętego.  Jeśli  zaś  ktoś  mnie  zapyta  |jakich  słów  |jakiego  Pisma  Świętego,  to 
odpowiem,  że  nie  wiem,  ponieważ,  jak  wiadomo,  każda  religia  w  tym  ziemskim  domu 
wariatów  twierdzi,  że  to  |jej  Pismo  Święte  jest  tym  jedynym  prawdziwym.  Zapowiada  się 
nadejście niebiańskiego Sędziego, który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy 
ludzkie  czyny  i  przewinienia  właściwą  miarą.  Lecz  zanim  się  to  stanie,  zanim  wybrańcom 
wolno  będzie  nareszcie  wejść  do  królestwa  niebieskiego,  pozostała  część  ludzkości  będzie 
bita,  męczona,  torturowana,  smażona.  Najbardziej  plastycznie  przedstawia  to  apostoł  Jan  w 
swojej  tzw.  Apokalipsie,  ostatnim  tekście  Nowego  Testamentu.  Mowa  tam  o  złamaniu 
siedmiu  pieczęci;  z  chwilą  łamania  kolejnych  na  ludzkość  spadają  coraz  to  nowe  plagi. 

background image

 

38 

Rozlegają się głosy trąb, a za każdym razem, gdy zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy 
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy drugim 
"wielka  góra  płonąca  ogniem"  zostaje  rzucona  w  morze  i  "trzecia  część  morza  stała  się 
krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a "trzecia część 
okrętów  uległa  zniszczeniu"  (Ap  8,  6-9  ).  Udręczoną  Ziemię  czekają  rzeczy  jeszcze 
straszliwsze,  albowiem  gdy  dźwięk  trąb  rozległ  się  po  raz  trzeci,  "spadła  z  niebia  wielka 
gwiazda,  płonąca  jak  pochodnia,  a  spadła  na  trzecią  część  rzek  i  na  źródła  wód.  A  imię 
gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, 
bo  stały  się  gorzkie"  (Ap  8,  10-11  ).  Wreszcie  zaćmi  się  nawet  Słońce  i  Księżyc,  a  ludzi 
dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne - nie zabijając ich 
jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich łbach, z których pysków 
wychodzi  ogień,  dym  i  siarka.  Choć  tymczasem  już  od  dawna  więcej  niż  jedna  trzecia 
ludzkości  została  wyniszczona  i  na  dobrą  sprawę  nikogo  już  nie  powinno  być,  ludzie  nadal 
nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg wyprodukował te koszmary, czy też 
jakie  to  |wizje  dręczyły  apostoła  Jana  -  wiem  natomiast,  że  pewne  elementy  tej  apokalipsy 
odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 
nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej 
więcej  jednolitą  wersję.  I  tak  na  przykład  w  Apokalipsie  św.  Jana  czytamy  (Ap  6,  12-16  ), 
podobnie jak u Ewangelistów Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce 
stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba 
na  ziemię,  podobnie  jak  drzewo  figowe  wstrząsane  silnym  wiatrem  zrzuca  na  ziemię  swe 
niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z 
miejsc  swych  poruszone.  A  królowie  ziemscy,  wielmoże  i  wodzowie,  bogacze  i  możni,  i 
każdy  niewolnik  i  wolny  ukryli  się  do  jaskiń  i  górskich  skał.  I  mówią  do  gór  i  do  skał: 
"Padnijcie  na  nas  i  zakryjcie  nas  przed  obliczem  Zasiadającego  na  tronie  [...]"."  W 
dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo skromnie, wszystkie ludzkie 
wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym geograficznie obszarze. Apokalipsa św. 
Jana  natomiast  obwieszcza  nadejście  ogólnoświatowego  zniszczenia,  ostatecznego  wyroku 
tego,  który  "mieszka  na  wysokościach",  czyli  właśnie  "dzień  sądu",  "sądny  dzień",  albo 
inaczej  "Sąd  Ostateczny".  Skąd  właściwie  wzięło  się  to  dziedzictwo  myślowe?  Obrazy 
straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty 
dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz zawierających najohydniejsze plagi? W czyim 
umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, 
cóż  to  może  być  za  dobrotliwy,  by  nie  powiedzieć  "wszechmiłosierny",  Bóg,  który  niejako 
etapami torturuje i zabija niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się 
w  ogniu  piekielnym?  Niewątpliwe  jest  właściwie  tylko  to,  że  ludzka  wyobraźnia  potrafi 
wytwarzać rzeczy nie tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie potrafią wysyłać 
swoich  przeciwników  do  piekła,  wyobrażając  sobie  w  dodatku  to  piekło  ze  wszystkimi 
szczegółami.  Niewątpliwa jest  także nadzieja  cierpiącego  człowieka na piękniejszy świat,  w 
którym  będzie mu  się lepiej wiodło.  No i  wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz udręki 
inni, niesprawiedliwi i źli, bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my siedzimy sobie w 
raju,  popijając  ambrozję.  Ach,  jaki  świat  jest  niesprawiedliwy,@  twój  los  wspaniały,  a  mój 
parszywy.@  Gdyby  na  świecie  było  sprawiedliwiej,@  to  mnie  byłoby  wspanialej,  a  tobie 
parszywiej.  Im  bardziej  parszywe  czasy,  tym  żarliwsze  nadzieje  na  złoty  wiek,  w  którym 
zapanuje  absolutna  sprawiedliwość  i  nikt  nie  będzie  uprzywilejowany.  Ponieważ  nigdy  nic 
nie bierze się z niczego, nawet złoty wiek, niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, 
odkupiciel,  prorok  albo,  jeśli  to  tylko  możliwe,  ktoś,  kto  dysponuje  mocą  zaprowadzenia 
porządku  na  tym  padole.  To  jakże  łatwo  zrozumiałe  z  psychologicznego  punktu  widzenia 
pragnienie sprawiło, że przez wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się 
Mesjasze  i  prorocy.  Poniżej  kilka  zdumiewających  przykładów.  Prorocy  naszych  dni  5 

background image

 

39 

stycznia 1945 r. zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie 
transu  ten  "śpiący  prorok",  jak  go  nazywano,  uleczył  niezliczone  rzesze  ludzi,  nie 
przeczytawszy w życiu ani jednej książki medycznej. W swoich liczących ponad dwa tysiące 
stron  "Readings"  przekazał  zdumiewające  informacje  na  temat  przeszłości  i  przyszłości,  a 
także  o  swoich  wielokrotnych  reinkarnacjach,  poczynając  od  starożytnego  Egiptu,  a  na 
współczesności  kończąc.  O  Edgarze  Cayce  napisano  wiele  książek,  na  całym  świecie  są 
miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan Andhra-
Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię znaczy mniej 
więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez skorpiona i kiedy 
ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją Sai Baby. Był to wielki 
indyjski  święty  z  zeszłego  stulecia.  W  wieku  lat  trzydziestu  Satyanarayana  Raju  po  raz 
pierwszy  wystąpił  publicznie,  mając  zaś  trzydzieści  sześć,  założył  własny  aśram.  Dziś  Sai 
Baba  ma  w  swoim  rodzinnym  mieście,  250  km  na  północny  wschód  od  Bangaluru, 
największy  aśram  w  Indiach,  ponadto  uniwersytet  i  znakomity  szpital.  Liczbę  jego 
zwolenników  ocenia  się  na  sto  milionów  ludzi.  Na  jego  temat  napisano  niezliczoną  liczbę 
książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach zdumionych wiernych i przed kamerami 
|materializacji  i  wszelkiego  rodzaju  cudownych  uleczeń.  Utrzymuje,  że  jest  |wszechmocny, 
|wszechwiedzący  i  |wszechobecny,  twierdzi  też  z  przekonaniem,  że  jest  inkarnacją  Buddy, 
Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik 
"Der  Spiegel"  (44  ).  Własną  śmierć  zapowiedział  na  rok  2022,  ale  umrze  tylko  po  to,  aby 
wkrótce  potem  odrodzić  się  w  indyjskiej  krainie  Karnataka.  W  Grazu  w  Austrii  15  marca 
1840  r.  miało  miejsce  osobliwe  zdarzenie.  Wtedy  to  czterdziestoletni  wówczas  nauczyciel 
muzyki, Jakob Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie, 
choć  z  początku  z  pewnym  przestrachem,  nauczyciel  chwycił  pióro  i  przez  następne  lata 
zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś łączna 
liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej, tylko 25 i liczy 
sobie  10  tysięcy  stron  (45  ).  Lorber  zawarł  w  nich  różne  szczegóły  przyrodoznawcze  i 
astronomiczne, które dopiero zostaną odkryte, podał też zdumiewające komentarze zarówno 
do  Starego,  jak  i  Nowego  Testamentu.  Liczba  jego  zwolenników  wynosi  przypuszczalnie 
kilkaset tysięcy osób święcie przekonanych o prawdziwości słów swego proroka. Również w 
ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, wiosce na północny wschód od Lahore w Pakistanie, 
prorok  Hazrat  Mirza  Chulam  Ahmad.  Dał  się  on  poznać  jako  łagodny,  miły,  umiejący 
doskonale  pisać  i  mówić  człowiek,  i  wreszcie  założył  ruch  Ahmadiyya.  Jest  to  islamska 
wspólnota po dziś dzień mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano 
nawet  cuda.  Jego  zwolennicy  przysięgają,  że  Bóg  Wszechmogący  "obudził  go  do  życia  w 
szatach wszystkich poprzednich proroków" i  że  jego przeznaczeniem jest  być  "mesjaszem  i 
Mahdim  dla  chrześcijan  i  muzułmanów",  ale  także  "Kriszną  dla  Hindusów,  Buddą  dla 
buddystów oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej ludzkości" 
(46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w najwyższym stopniu 
zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i uzdrowicieli, którzy nikomu 
nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, proroków końca świata, którzy od 
niepamiętnych czasów zapowiadają, że właściwie dawno już powinniśmy być martwi. Koniec 
świata  to  stały  temat,  od  kiedy  istnieje  człowiek  (47  ).  Tyle  tylko,  że,  jak  dotąd,  świat  nie 
chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i  niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także tych 
kryjących  się  pod  płaszczykiem  naukowości,  to  nie  mam  żadnych  problemów  z 
demaskowaniem  ich  prognoz.  Zawsze  są  one  zbyt  przejrzyste,  zbyt  związane  z 
teraźniejszością  i  zbyt  ideologicznie  zabarwione.  Nie  mam  problemów  nawet  z  prorokami, 
takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż 
ten  ostatni  wręcz  nazywa  siebie  "Bogiem".  Dla  ich  zdumiewającej,  powiedzmy  nawet 
|uniwersalnej, wiedzy już dziś istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej 

background image

 

40 

autorem jest francuski fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że 
materia  i  duch  są  nierozerwalnie  ze  sobą  związane.  W  każdym  atomie  -  a  dokładniej  w 
elektronie  -  zawarta  jest  cała  inteligencja  Wszechświata  (48  ).  Wyjaśnia  to  sprawę  |wiedzy 
proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama w sobie! 
Problemy  zaczynają  się  dla  mnie  natomiast  na  zupełnie  innej  płaszczyźnie,  a  mianowicie 
religijnej.  Religie zapowiadają bowiem,  że w Dzień Sądu Ostatecznego niewierzący zostaną 
spaleni, utopieni, zabici, zakłuci, zatruci ("gorzką wodą"), zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem 
ziemi  lub  zmieceni  z  powierzchni  przez  inne  plagi.  Przepraszam  za  wyrażenie,  ale  Bogu 
dzięki  dotyczy  to  tylko  niewierzących.  Tylko  |których  niewierzących,  ja  się  pytam?  Tych, 
którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach 
sekty  chrześcijańskiej?  Tych,  którzy  jak  na  złość  nie  wychowali  się  w  którymś  z  krajów 
arabskich  bądź  azjatyckich  i  nie  znają  ani  świętego  Koranu,  ani  którejś  z  innych  nauk 
buddyjskich  bądź  hinduistycznych?  A  może  tych,  którzy  w  Japonii  przyznają  się  do 
szintoizmu,  albo  tych,  którzy  trzymają  się  przykazań  Księgi  Mormona?  W  tej  sytuacji 
człowiekowi  samo  narzuca  się  pytanie:  Dobry  Boże,  cóżeś  ty  najlepszego  uczynił?  Ludzie 
czekają na |Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może 
być? Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W 
sadze  tej  opiewa  się  powrót  niemieckiego  cesarza  Fryderyka  I  Barbarossy.  Tylko  jego  nam 
jeszcze  brakowało  (49  ):  Niemiecki  Cesarzu!  Niemiecki  Cesarzu!@  Śpisz?  Nie  widzisz? 
Wstawać  czas!@  Pora  kary,  zemsty  wraz!  Cóż,  nie  jest  to  nic  nowego  pod  słońcem,  już 
starożytni  Rzymianie  wyczekiwali  powrotu  swych  |boskich  |cesarzy,  Augusta,  Klaudiusza  i 
Wespazjana.  Nazywano  ich  "zbawcami  świata"  (50  ).  Nawet  o  okrutniku  Neronie  jeszcze 
przez lata po jego śmierci powiadano, że odrodził się na Cyprze i przejął we władanie wyspę. 
Od  tego  rodzaju  |zmartwychwstańców,  którzy  wszyscy  razem  wzięci  nie  byli  Mesjaszami  i 
nikogo  nie  zbawili,  wprost  roi  się  w  dziejach  świata.  Można  ich  pominąć.  Nie  można 
natomiast  pominąć  postaci  Mesjasza  z  wielkich  religii.  W  końcu  wywierają  one  wpływ  na 
myślenie  całych  społeczeństw  aż  po  dzień  dzisiejszy.  Dla  całego  świata  chrześcijańskiego 
Jezus Chrystus jest |Odkupicielem, |Zbawicielem, który wprawdzie już dwa tysiące lat temu 
zbawił nas od tajemniczego grzechu pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać 
na  wysokościach"  i  wydać  na  nas  wyrok.  Jak  to  się  właściwie  stało,  że  Jezus  stał  się 
Mesjaszem  dla  chrześcijan,  natomiast  dla  Żydów,  z  których  przecież  się  wywodził,  nie  ma 
żadnego Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże 
by  inaczej  -  tyle  dziesiątków  tysięcy  tasiemcowych  komentarzy,  że  muszę  się  tutaj  skupić 
tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze pisemne 
świadectwo nadziei mesjanistycznej, które równie dobrze mogło powstać jeszcze wcześniej, 
spotykamy  w  tzw.  napomnieniach  z  Księgi  Izajasza",  powiada  teolog  Ulrich  Kellermann, 
który  gruntownie  przestudiował  ten  temat  (51  ).  U  Izajasza  znaleźć  można  wprawdzie 
wszystko,  co  się  chce,  ale  na  pewno  nic  jasnego.  Tak  więc  sięga  się  po  tego  proroka,  aby 
wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn 
został  nam  dany,  na  Jego  barkach  spoczęła  władza.  Nazwano  Go  imieniem:  Przedziwny 
Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie Jego panowanie w 
pokoju  bez  granic  na  tronie  Dawida  i  nad  Jego  królestwem,  które  On  utwierdzi  i  umocni 
prawem  i  sprawiedliwością,  odtąd  i  na  wieki."  Czy  Jezus  był  Mesjaszem?  Próba 
wyprowadzenia z tych słów idei chrześcijańskiego czy żydowskiego Odkupiciela to już szczyt 
wszystkiego!  Nie  tylko  dlatego,  że,  jak  wiadomo,  po  Jezusie  wcale  nie  nastał  pokój  ("w 
pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest o "królestwie Dawida", w którym ma on 
rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po królestwie tym nie ma dzisiaj śladu! U Izajasza 
zdania  raz  pisane  są  w  czasie  teraźniejszym  ("Dziecię  nam  się  narodziło"),  raz  w  czasie 
przyszłym ("wielkie będzie Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło 
jeszcze  oczywiście  być  na  świecie  w  czasach  Izajasza.  Trzeba  tu  nadto  wiedzieć,  że  pismo 

background image

 

41 

hebrajskie, w którym napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające 
samogłosek.  W  każdym  podręczniku  hebrajskiego  można  też  przeczytać,  że  w  tej  formie 
pisma  nie  ma  gramatycznej  formy  czasu  przyszłego  (52  ).  Tylko  i  wyłącznie  dla  ułatwienia 
lektury  samogłoski  zaznaczano  małymi  kropkami  umieszczanymi  między  spółgłoskami.  W 
tekście  pierwotnym  używano  czasu  imperfectum  (jako  czas  przeszły  niedokonany)  lub 
perfectum  (jako  czas  teraźniejszy).  Futurum  (forma  czasu  przyszłego)  jako  samodzielnej 
formy gramatycznej w ogóle nie było. W zależności od woli i interpretacji tłumacza można z 
tymi  formami  zrobić,  co  się  chce.  W  ten  właśnie  sposób  z  perfectum  consecutivum 
(następstwo czasów) robi  się nagle  -  futerum!  Oczywiście, w przypadku  Izajasza uczeni  ani 
razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, a które nie. Gdy jeden 
znawca pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle silnie zniekształcona w drodze 
przegrupowywania  tekstu,  opustek  i  wtrętów",  to  drugi  twierdzi  coś  dokładnie  odwrotnego, 
trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek 
istniały  "jako  samodzielny  zbiór"  (53  ).  Są  to  jednak  wszystko  roztrząsania  teologiczne,  do 
których od dawna już przywykłem. Nikt nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba 
innych mesjanistycznych proroctw, które uzyskałyby takie znaczenie w dziejach świata, jak te 
z  Księgi  Izajasza  9,  5  i  Daniela  7,  9.  Także  inne  fragmenty  niezwykle  spornego  tekstu 
Izajasza  przywołuje  się,  by  przekształcić  Jezusa  w  |Mesjasza.  Ponieważ  nie  chciałbym 
zanudzać  moich  Czytelników  cytatami  z  Biblii,  ograniczę  się  jedynie  do  podania 
odpowiednich  miejsc.  Kto  jest  zainteresowany,  niech  sobie  łaskawie  sięgnie  do  Księgi 
Izajasza  8,  23  ;  9,  1-6  ;  11,  1-10  ;  35,  4-10  ;  40,  1-5  ;  42,  1-7  ;  49,  1-12.  Ani  odrobinę  nie 
przesadzam  stwierdzając,  że  nigdzie  nie  ma  choćby  minimalnie  przekonującej  wskazówki, 
która z Jezusa czyniłaby Mesjasza, nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię 
Jezus.  Warunkiem  jest  jednak  neutralne  tłumaczenie  Biblii,  nie  zaś  to  sporządzone  na 
zamówienie  danego  Kościoła,  gdzie  słowa  "Jezus"  i  "Chrystus"  wstawia  się  zgodnie  z 
potrzebą tam, gdzie to wygodne. Inne fragmenty Starego Testamentu w niczym tej konkluzji 
nie zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których wprawdzie często 
jest  mowa  o  przyszłym  królestwie  Izraela  lub  o  dynastii  Dawida,  a  także  o  oczekiwanym 
Zbawicielu  i  wielkim  królu,  ale  nigdzie  nie  pojawia  się  imię  Jezus.  Zaprzęga  się  nawet 
proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest tym oczekiwanym Mesjaszem. 
Tyle  tylko,  że  Daniel  wyraża  się  równie  mgliście  jak  jego  koledzy.  Jako  najbardziej 
charakterystyczny  przytacza  się  fragment  z  rozdziału  7,  gdzie  czytamy  (Dn  7,  13-14  ): 
"Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. 
Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, 
chwałę  i  władzę  królewską,  a  służyły  Mu  wszystkie  narody,  ludy  i  języki.  Panowanie  Jego 
jest  wiecznym  panowaniem,  które  nie  przeminie,  a  Jego  królestwo  nie  ulegnie  zagładzie." 
Sam prorok Daniel mówi w tym kontekście o "nocnych widzeniach", które miał. Widzi różne 
osobliwe zwierzęta z dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", 
przychodzi jakiś anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli 
w ogóle nimi są - w żadnym momencie nie zapowiadają przyjścia Jezusa. A jeśli ktoś w tych 
niejasnych  sformułowaniach  chce  za  wszelką  cenę  odnaleźć  postać  Jezusa  jako  Mesjasza, 
będzie musiał nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak się składa, że po 
Jezusie  nie  nastała  ani  jakaś  wyjątkowa  władza,  ani  królestwo,  które  "nigdy  nie  ulegnie 
zagładzie".  Wiedzą  o  tym  oczywiście  także  teologowie,  toteż  wymyślono  "wieczne 
królestwo" po Dniu Sądu Ostatecznego. Bo przecież skoro coś jeszcze nie nastąpiło, to musi 
przyjść później. Prawda, jakie to proste. Grunt, żeby pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, 
to  bardzo  chętnie  zakończyłbym  już  spór  o  to,  czy  Jezus  był  Mesjaszem,  czy  też  nie,  lecz 
wówczas  zakuta  w  pancerz  krytyka  z  pewnością  zarzuciłaby  mi,  że  zwyczajnie  i  po  prostu 
pominąłem najważniejsze fragmenty wskazujące na Jezusa. Bo rzeczywiście, ktoś, kto szuka 
w  Starym  Testamencie  Jezusa  jako  Mesjasza,  znajdzie  wieloznaczne  fragmenty  nie  tylko  w 

background image

 

42 

tekstach  Daniela,  Salomona  czy  Izajasza,  ale  także  u  proroka  Micheasza,  młodszego 
współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie jest 
mowa  o  przyszłej  "trzodzie  owiec",  nad  którą  ustanowiony  zostanie  "jeden  pasterz"  z  rodu 
Dawida.  U  tego  samego  Ezechiela  na  przykład  czytamy  w  rozdziale  37  (Ez  37,  21-28  )  te 
same obietnice (nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody będą niejako 
leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów spośród 
ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich kraju. I 
uczynię  ich  jednym  ludem  w  kraju,  na  górach  Izraela,  i  jeden  król  będzie  nimi  wszystkimi 
rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi [...] Mieszkanie moje będzie pośród 
nich,  a  Ja  będę  ich  Bogiem,  oni  zaś  będą  moim  ludem.  Ludy  zaś  pogańskie  poznają,  że  Ja 
jestem  Pan,  który  uświęca  Izraela,  gdy  mój  przybytek  będzie  wśród  nich  na  zawsze." 
Wszystko  to  są  całkiem  zrozumiałe,  jakkolwiek  tylko  pobożne  życzenia,  sformułowane  w 
czasie, gdy z Izraelem było bardzo niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici 
cały czas żywili nadzieję na jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii 
Dawida",  a  ich  Bóg  zamieszka  między  nimi.  Na  te  fragmenty  zresztą  powołują  się 
współcześni  ortodoksyjni  Żydzi,  tak  wiele  niedoli  przysparzający  swemu  politycznemu 
kierownictwu.  Wskazywałem  już  na  to,  że  teksty  Ezechiela  stanowią  mieszaninę 
redakcyjnych  przeróbek  i  aż  roją  się  od  wtrętów  różnych  autorów  z  różnych  epok.  W  jaki 
sposób  można  z  tego  wszystkiego  wyprowadzić  mesjanizm  Jezusa,  nigdy  nie  udało  mi  się 
pojąć  i  przypuszczalnie  na  zawsze  już  pozostanie  to  niedostępną  tajemnicą  dla  mojego 
udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 Księga 
Ezdrasza,  w  których  również  pojawiają  się  zapowiedzi  przybycia  |Odkupiciela.  Za  część 
mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 38-71. Prorok 
przekazuje  w  nich  dane  i  tajniki  astronomiczne,  na  koniec  zaś  (Hen  46,  3  nn)  mówi  o 
przybyciu  "Syna  Człowieczego"  (54  ):  "On  odpowiedział  mi  i  rzekł:  Oto  Syn  Człowieczy, 
który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia wszelkie skarby 
tego, co jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los wszystko przewyższył przed 
Panem  Duchów  prawością  na  wieki.  Ten  Syn  Człowieczy,  którego  widziałeś,  podniesie 
królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich tronów; rozluźni cugle mocarzy 
i  pomiażdży  zęby  grzeszników.  Wypędzi  królów  z  ich  tronów  i  ich  królestw  [...]."  Są  to 
wprawdzie  jednoznaczne  obietnice  dotyczące  przyszłych  czasów  i  przyszłego  |Zbawiciela, 
który  jest  "Synem  Człowieczym",  tyle  tylko,  że  choćbym  przeczytał  Henocha  dziesięć  razy 
tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z 
apokryficzną  Księgą  Barucha  oraz  9  Księgą  Ezdrasza:  oczekiwanie  Mesjasza  -  tak; 
jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus - nie. Na koniec tego chaosu jako świadectwa na 
korzyść  Jezusa  teologia  wymienia  Testamenty  dwunastu  patriarchów.  Są  to  również  teksty 
apokryficzne, zredagowane bezsprzecznie w okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem 
tego wszystkiego są jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest 
już wtedy nie do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto 
przekopie się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w starożytnych tekstach 
żywione  przez  ich  autorów  przeczucie  i  żarliwą  nadzieję  na  jakieś  niesłychane  wydarzenie, 
które  będzie  miało  miejsce  w  przyszłości.  W  tekstach  proroków  oraz  w  Testamentach 
dwunastu  patriarchów  miejscem  tego  wydarzenia  jest  jednoznacznie  Ziemia,  natomiast  w 
tekstach  apokaliptycznych  dzieje  się  ono  gdzieś  nad  Ziemią.  Dlatego  też  teolog  dr  Werner 
Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei błyszczy na ciemnym tle, a w jego 
ognisku  pojawia  się  pod  różnymi  kształtami  osobliwa  postać:  Istota  Człowiecza,  Syn 
Człowieczy,  Wybraniec  Sprawiedliwości,  Gwiazda  Pokoju,  Nowy  Kapłan,  Człowiek, 
Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy 
Bóg  [...]  W  jaki  sposób  pojąć  postać  o  tak  dziwacznych  konturach?"  W  kręgu  teologii 
żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie 

background image

 

43 

osobą, lecz całym ludem Izraelskim jako takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. 
Tam  postać Mesjasza utożsamiana jest  z "Synem  Bożym". Tyle tylko,  że w obu teologiach 
pozostaje bez odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie 
lat?  W  końcu  nie  wystarczy  wskazać  na  proroków,  takich  jak  Izajasz,  Daniel  czy  Ezechiel, 
skoro dokładnie przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i modyfikowane. Również 
odnoszące się do tych proroków datowanie jest  bezsensowne z tego samego powodu  - idea 
Mesjasza  jest  zdecydowanie  znacznie  starsza  niż  wszyscy  ci  prorocy  razem  wzięci.  To,  co 
zapowiadają  prorocy,  to  tylko  formy  tego  oczekiwania,  które  w  swym  ludowym  sednie 
istniało już od momentu wypędzenia z Raju. Cała barwność proroczych opisów funkcjonuje 
na  podobnych  zasadach.  Prorocy  i  ich  późniejsi  redaktorzy  pracowali  na  odziedziczonej 
spuściźnie myślowej obejmującej wspólną wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była 
już  stałą  składową,  jeśli  nie  wręcz  gwarantem  przetrwania  pewnej  grupy  ludzkiej,  zanim 
jeszcze zapisano pierwsze słowo. Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, 
poza  czas  życia  proroków"  (57  ).  Teolog  Leo  Landmann  pisze,  że  "Izraelici  pozostawili 
światu  trzy  prezenty:  monoteizm,  zasady  moralne  oraz  prawdziwych  proroków.  Trzeba  do 
tego  dodać  prezent  czwarty:  wiarę  w  Mesjasza"  (58  ).  Stwierdzeniu  temu  można  z  całym 
przekonaniem zaprzeczyć. Wiele innych starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, 
jak i prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. 
W.  Schomerns  pisał  (59  ):  "Do  elementów  służących  umocnieniu  i  pokrzepieniu  gminy 
chrześcijańskiej  należy  przeświadczenie  o  wyższości  chrześcijaństwa  nad  wszelkimi  innymi 
religiami,  ba,  o  absolutności  tegoż."  Uważam,  iż  tego  rodzaju  twierdzenia  wymagają 
uprzedniego  poznania  innych  religii.  Trzeba  się  wczytać  i  wczuć,  a  jeśli  po  takich  studiach 
ktoś  nadal  twierdzi,  że  chrześcijaństwo  "absolutnie  przewyższa"  wszystko  inne,  czyni  to  z 
potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą indywidualną. Niemniej jednak przestrzegam przed 
niedocenianiem  innych  religii.  Przez  całe  tysiąclecia  -  niejednokrotnie  dłużej  niż 
chrześcijaństwo  -  nie  straciły  nic  ze  swej  mocy  i  nadal  są  źródłem  fascynacji.  Wszystkie 
religie,  czy  to  przedchrześcijańskie,  czy  też  pochrześcijańskie,  znają  ideę  odkupienia. 
Wszystkie  bez  wyjątku  z  utęsknieniem  czekają  na  znaki  na  niebie  i  na  obiecany  powrót 
swojego  Mesjasza.  Największą  i  niewątpliwie  najdynamiczniejszą  wspólnotą  religijną  z 
czasów pochrześcijańskich jest islam. W świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci 
się  wyraźnie  jako  proroka,  nigdy  jednak  jako  Mesjasza  czy  wręcz  Bożego  Syna.  Islamski 
Mesjasz Sura 19 mówi o tym jednoznacznie: "Oni [niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął 
Sobie syna!" Popełniliście rzecz potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż 
oni  przypisali  Miłosiernemu  syna.  A  nie  godzi  się  Miłosiernemu,  aby  wziął  sobie  syna!" 
(wersety  88-92  ).  Wcześniej  zaś  w  wersecie  34  tej  samej  sury  czytamy:  "To  jest  Jezus,  syn 
Marii,  słowo  Prawdy,  w  którą  powątpiewają."  Tylko  i  wyłącznie  chrześcijaństwo  wierzy  w 
Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe nie chcą o tym 
słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach daleko-wschodnich. 
Oczywiście, wszystkie wielkie światowe religie mają wspaniałych religioznawców, mądrych 
myślicieli  i  analityków.  We  wszystkich  światowych  religiach  istniały  i  istnieją  znakomite 
wyższe  szkoły  teologiczne  z  całą  armią  wielojęzycznych  uczonych.  Jako  laika  w  sprawach 
teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci nieprzeciętnie mądrzy jajogłowi, mający 
do  dyspozycji  |ten  |sam  |materiał  |bazowy,  dochodzą  do  całkowicie  odmiennych  wniosków. 
Zarówno  religia  żydowska,  jak  i  islam  czy  chrześcijaństwo  powołują  się  w  swoich 
egzegezach  na  |tych  |samych  proroków  starożytności.  I  niech  mi  ktoś  teraz  powie,  że 
egzegeza  (objaśnianie)  to  nauka  ścisła!  Gdyby  tak  było,  ze  wszystkich  zakątków  świata 
nadchodzić  powinny  te  same  wyniki.  Ponieważ  jednak,  pomimo  tych  wszystkich  wyższych 
uczelni  teologicznych  różnych  religii,  najwyraźniej  tak  nie  jest,  twierdzę,  że  żaden  z  tych 
naukowców  nie  ma  już  prawdziwej  orientacji.  Każdy  służy  tylko  swojej  religii,  czy  w  nią 
wierzy, czy nie. Islam także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już 

background image

 

44 

sury 81 i 82. Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 104 
):  "Tego  Dnia  My  zwiniemy  niebo,  tak  jak  się  zwija  zwoje  ksiąg.  I  tak  jak  zaczęliśmy 
pierwsze stworzenie, My je powtórzymy [...]." To samo  dotyczy  "trąb"  z Apokalipsy, bo w 
Koranie  (Sura  Xx,  werset  102  )  czytamy:  "W  tym  Dniu  zadmą  w  trąbę  i  My  zbierzemy 
grzeszników,  niebieskookich!"  Sura  Xvii,  werset  59  powiada  nawet:  "O,  nie  ma  miasta, 
którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie ukarali 
karą  okrutną."  A  kiedy  ma  się  to  wydarzyć?  Pozostaje  to  tajemnicą  Allaha:  "Przyjdzie  ona 
[obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w stanie jej odwrócić 
ani  nie  będzie  im  dana  żadna  zwłoka!"  (Sura  Xxi,  werset  40.)  Islamski  Mesjasz  nosi  imię 
"Mahdi".  Zarówno  prorok  Mahomet,  jak  i  najróżniejsi  imamowie  po  nim  zapowiadali 
przyjście  |Mahdiego.  Imamowie,  czyli  najwyżsi  przywódcy  duchowi  islamu,  bezustannie 
zapewniali,  że  błędem  jest  spekulowanie  na  temat  ewentualnego  momentu  ponownego 
przybycia Mahdiego, jest to bowiem tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie 
jak to się dzieje w religii żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu 
przybyciu  Mahdiego  zapełnia  całe  biblioteki.  Nie  ma  już  ewentualności,  której  by  nie 
rozważono na wszystkie sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira o znaki 
zapowiadające  przybycie.  Imam  odparł  (60  ):  "Będzie  to  wtedy,  gdy  kobiety  zaczną  się 
zachowywać jak mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi 
nogami  na  osiodłanych  koniach.  Będzie  to  wtedy,  gdy  przyjmowane  będą  fałszywe 
wypowiedzi  świadków,  a  prawdziwe  wypowiedzi  świadków  będą  odrzucane;  wtedy,  gdy 
mężowie przelewać będą z niskich pobudek krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny 
nierządne  i  marnować  pieniądze  biedaków."  Jeśliby  trzymać  się  tych  kryteriów,  to  Mahdi 
powinien  był  przybyć  już  dawno  temu.  Lecz,  jak  twierdzi  ów  islamski  uczony,  zanim 
przybędzie  Mahdi,  musi  "wystąpić  sześćdziesięciu  fałszywych  mężów  podających  się  za 
proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale ich liczbę 
szacuję  na  znacznie  ponad  sześć  tysięcy.  W  teologicznej  literaturze  islamu  panuje  taki  sam 
chaos  na  temat  oczekiwanego  Mahdiego,  co  w  żydowskiej  i  chrześcijańskiej  na  temat 
Mesjasza.  Raz  ma  on  być  dwunastym  imamem,  który  powróci  jako  Mahdi,  aby  odnowić 
czyste  społeczeństwo  islamskie,  to  znów  -  w  zależności  od  dogmatyki  -  dwunasty  imam, 
który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także na temat "kiedy" i "gdzie" panuje 
całkowita  niezgodność.  Mahdi  jest  najwyższym  przywódcą  ostatnich  dni.  Przybędzie 
"dwudziestej  trzeciej  nocy  Ramadanu"  (61  ),  która  to  noc  jest  "nocą  potęgi,  w  której 
odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na ziemię aniołowie Allaha". Na koniec 
pozostaje  jeszcze  stwierdzenie,  że  wprawdzie  wszystkie  wielkie  światowe  religie  oczekują 
nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie, kiedy to ma nastąpić. Generalnie można powiedzieć, 
że postać Mesjasza wiąże się z gwiazdami, firmamentem i wielkim, ostatecznym sądem nad 
ludzkością.  Mają  mu  towarzyszyć  zastępy  aniołów,  ma  on  dysponować  niesłychaną  mocą  i 
mieszkać na wysokościach. Czy to właśnie jest jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej 
obietnicy:  "Powrócimy"?  Aby  można  było  skonkretyzować  tę  nieśmiałą  na  razie  myśl, 
potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy. Teksty z 
innych  kręgów  kulturowych  niż  te  omówione  powyżej.  Słowo  "awesta"  pochodzi  z  języka 
środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". Księga Awesta zawiera 
wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników Zaratustry. Sam Zaratustra 
miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba opuściła się góra oblana czystym 
światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił embrion Zaratustry do brzucha jego 
matki.  Ponieważ  religia  Parsów  była  starsza  od  islamu,  odmówili  oni  uznania  Koranu  za 
świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z 
języków nowoindyjskich, w liturgii nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, 
spełniającym  funkcję  podobną  do  kościelnej  łaciny  w  katolicyzmie.  Parsowie  stoją  przed 
takim samym dylematem, co wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna 

background image

 

45 

czwarta  pierwotnych  tekstów  Awesty.  Składa  się  ona  z  księgi  Jasna,  zawierającej  hymny 
recytacyjne,  Jaszt,  będących  hymnami  do  21  bogów,  zbioru  staroirańskich  mitów  z 
późniejszymi uzupełnieniami  zwanego Wisprat  wraz z inwokacjami do  wyższych istot  oraz 
Widewdat, księgi zawierającej przepisy dotyczące zachowania czystości. Zachowały się one 
częściowo w przekazach zapisanych pismem klinowym, które sporządzić kazali król Dariusz 
Wielki  (550-486  przed  Chr.),  jego  syn  Kserkses  (ok.  519-465  przed  Chr.)  oraz  wnuk 
Artakserkses  (ok.  425  przed  Chr.).  Najwyższy  bóg,  stwórca  Nieba  i  Ziemi,  zwał  się  Ahura 
Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom Parsów, niebo gwiazdowe 
podzielone  jest  na  różne  gromady  gwiazd,  prowadzone  przez  różnych  dowódców. 
Niebiańskie  hufce  poczynają  sobie  dość  wojowniczo.  Mowa  tam  o  żołnierzach  systemów 
gwiezdnych  i  bardzo  wyraźnie  o  bitwach,  jakie  odbywają  się  we  Wszechświecie.  W 
najwyższych  rejestrach  głosi  się  też  pochwałę  poszczególnych  gwiazd  (Afrigan  Rapithwin, 
werset  13  nn)  (62  ):  "Gwiazdę  Tistrya,  błyszczącą,@  majestatyczną,  wychwalamy.@ 
Gwiazdę Catavaeca, której  podlega  woda,@ [...] wychwalamy.@ Wszystkie  gwiazdy, które 
zawierają nasienie wody,@ wychwalamy. [...]@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie 
drzewa,@ wychwalamy.@ Wychwalamy te gwiazdy, które nazywają się Haptoiringa,@ [...] 
dające zbawienie, stawiające opór Yatu, wychwalamy [...]" Hymny pochwalne wydają się być 
czymś więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów bowiem planety od 
samego początku były "zwykłymi ciałami o kulistym kształcie". Na marginesie wspomnijmy: 
Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o ruchu planet wywołał rewolucję w 
astronomii.  Od  najwcześniejszych  czasów  Parsowie  wznosili  świątynie  na  cześć  różnych 
bóstw  i  ich  ojczystych  światów.  Atrakcyjna  osobliwość:  w  każdej  z  tych  świątyń  istniał 
kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w każdej świątyni obowiązywały inne 
szaty,  a  także  odmienne  rytuały.  W  świątyni  Jowisza  można  się  było  pokazać  jedynie  w 
szatach  uczonego  lub  sędziego,  w  sanktuarium  Marsa  natomiast  Parsowie  nosili  szaty  w 
barwach  wojennej  czerwieni  i  rozmawiali  ze  sobą  "dumnym  tonem!"  W  świątyni  Wenus 
śmiano  się  i  żartowano,  w  świątyni  Merkurego  zaś  przemawiano  na  modłę  retorów  i 
filozofów.  Za  to  w  świątyni  Księżyca  kapłani  Parsów  zachowywali  się  jak  dziecinni 
zapaśnicy  fikający  koziołki,  natomiast  w  świątyni  Słońca  noszono  brokaty,  zachowując  się 
"jak  przystało  na  królów  Iranu".  Quadriga  solis,  rydwan  zaprzężony  w  cztery  skrzydlate 
konie, wywodzi się z irańskiego kręgu kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety 
kierują  słonecznym  rydwanem.  W  tekstach  Awesty  zaś  pojawiają  się  hymny  na  cześć 
niebiańskich  wozów  i  ich  woźniców  (Jasna  57,  27  nn):  "Cztery  rumaki,@  białe,  leciutkie, 
błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez cienia@ pędzą przez niebiańskie regiony [...]@ szybciej 
od obłoków,@ szybciej od ptaków,@ szybciej od strzały,@ które wyprzedzają wszystkich,@ 
za którymi pędzą [...]@ Gdy któryś jest we wschodnich Indiach,@ atakuje go,@ gdy któryś 
jest w zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach, rozdział 10, werset 67nn, czytamy: 
"Który  frunie  uczynionym  w  niebiosach  wozem,  z  kraju  Arzahi  do  kraju  Xanira  [...]  Białe, 
leciutkie,  błyszczące,  mądre,  wiedzące,  bez  cienia  pędzą  przez  niebiańskie  regiony".  Jaszty 
zaś  w  rozdziale  10,  werset  125  powiadają:  "Wóz  ten  ciągną  cztery  rumaki,  białe, 
jednobarwne,  spożywające  niebiańskie  pożywienie,  nieśmiertelne."  Wszechświat  pełen  jest 
tego rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów, takich jak "strzała", "ptak", 
"obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że Parsowie doskonale wiedzieli, o 
czym mówią. I, oczywiście, także Parsowie oczekują powtórnego przybycia swoich bogów. Z 
nieba mają zstąpić "istoty ze światła" (64 ) i zbawić umęczonych ludzi. Zaratustra osobiście 
zadaje  swemu  bogu  Ahurze  Maździe  pytanie  na  temat  czasów  ostatecznych,  a  ten  mówi  o 
końcowej walce dobrych z nikczemnymi. Z nieba opuści się mnóstwo towarzyszów zwanych 
Pogromcami  Wszechświata.  Są  nieśmiertelni,  ich  umysł  jest  doskonałością.  Zanim  ci 
pomocnicy  pojawią  się  na  firmamencie,  zaciemni  się  Słońce,  zaczną  się  trzęsienia  ziemi, 
podniosą  się  straszliwe  wichry  i  z  nieba  spadnie  gwiazda.  Po  straszliwej  bitwie,  w  której 

background image

 

46 

wezmą  udział  przybywające  całymi  zastępami  wojska,  rozpocznie  się  nowy  złoty  wiek. 
Ludzkość  nabierze  takiego  doświadczenia  w  uzdrawianiu  i  tak  znakomicie  będzie  umiała 
stosować  lekarstwa,  że  ludzie  "nawet  o  krok  od  śmierci  nie  będą  umierać".  Różnica  w 
stosunku  do  |Odkupicieli  z  innych  religii  na  pierwszy  rzut  oka  nie  wydaje  się  istotna  -  z 
jednym  może  zastrzeżeniem,  że  tym  razem  w  roli  zbawców  pojawiają  się  "Pogromcy 
Wszechświata".  To  na  nich  się  czeka,  na  bogów  z  gwiezdnego  namiotu.  Złoty  Wiek  W 
hinduizmie  wszystko  jest  jeszcze  bardziej  skomplikowane  ze  względu  na  mnogość  bóstw. 
Tam u początku czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany |Krtayuga lub |Devayuga. 
Wiek ten pod każdym względem był idealny, nie istniały bowiem choroby ani nieżyczliwość, 
kłótnia ani złośliwość, lęk ani ból. Wtedy - jak powiada hinduska tradycja - celem ludzi był 
tylko  najwyższy  brahman,  nawet  członkowie  czterech  kast  żyli  razem.  "Wszyscy  mieli  to 
samo umieranie, ten sam obyczaj, tę samą wiedzę, albowiem wtedy kasty wypełniały swoje 
obowiązki  jednym  i  tym  samym  postępowaniem."  Życie  ludzi  było  po  prostu  idealne. 
Głównym  zajęciem  była  asceza  i  studiowanie  pism.  Nie  istniała  żadna  materialna  żądza. 
Ludzie  kochali  prawdziwą  mowę  i  prawdziwe  nauki,  nie  było  żadnego  bezprawia,  nikt 
bowiem  nie  odczuwał  ziemskich  pragnień.  Bhagavata-Purana,  jedno  z  wielu  dzieł 
hinduistycznej  literatury  religijnej,  przedstawia  ludzi  owego  Złotego  Wieku  jako 
zadowolonych, przyjaznych, cierpliwych, łagodnych i pełnych miłosierdzia. Byli szczęśliwi, 
ponieważ  nosili  pokój  we  własnych  sercach  i  na  nic  się  nie  skarżyli.  Był  to  świat,  jakiego 
nawet  nie  umiemy  sobie  wyobrazić,  ponieważ  człowiek  współczesny  miotany  jest  na 
wszystkie strony żądzami i pragnieniami. Co komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie 
ma  się  żadnych  pragnień?  Lecz  ów  Złoty  Wiek  hinduizmu  służy  tylko  jakby  za  podstawę 
pewnego wyobrażenia, którego projekcja usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak samo 
jak  było  w  "wymarzonym  wieku",  ma  być  także  w  przyszłości.  Toteż  w  rozdziale  4 
Brahmavaivarty-Purany  przedstawiony jest idealny stan wedle nauki  brahmańskiej:  świat,  w 
którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie znają złośliwości ani 
niegodziwości.  W  Złotym  Wieku  hinduizmu  ludzie  byli  piękni,  mocni  i  cieszyli  się 
nieprzemijającą młodością. Ten czas powróci. Hinduizm nie zna też pary prarodziców, takich 
jak  Adam  i  Ewa,  ponieważ  Brahma  stworzył  na  podobieństwo  istot  boskich  osiem  tysięcy 
ludzi,  po  tysiąc  par  z  każdej  z  czterech  kast.  Pary  te  kochały  się  wprawdzie  i  odbywały  ze 
sobą  stosunki,  ale  nie  mogły  mieć  dzieci.  Dopiero  pod  koniec  życia  każda  para  wydała  na 
świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej za pośrednictwem seksu i bólów 
porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W ten sposób powstały istoty duchowe, które 
zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości trwał tak długo, dopóki negatywne duchy, 
ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano 
wprawdzie  przepotężne  i  nieśmiertelne  istoty,  jednakże  większość  z  nich  była  bardzo 
podobna  do  ludzi  i  miała  zindywidualizowaną  naturę.  Na  czele  ich  wszystkich  stał  "Książę 
Wszechświata,  który  wszystkim  rządził"  (65  ).  Świat  bogów  hinduizmu  jest  jednak  tak 
zróżnicowany  i  powiązany  tak  ścisłymi  związkami  pokrewieństwa,  że  nie  wystarczyłoby  tu 
miejsca,  aby  tym  wszystkim  się  zająć.  Tak  czy  inaczej  najróżniejsi  bogowie  opanowali  nie 
tylko  podróże  kosmiczne,  ale  przeróżnego  typu  pojazdami  przemierzali  także  ziemskie 
przestworza.  Wszystkie  te  latające  obiekty  były  materialne,  nie  były  tworami  ducha  ani  też 
nie powstały w niczyjej wyobraźni. Latające aparaty wyposażone w dokonujące straszliwych 
zniszczeń  systemy  broni  są  opisane  ze  wszystkimi  szczegółami  w  indyjskich  tekstach 
religijnych,  zwłaszcza  w  Wedach,  uważanych  za  najstarsze  źródło  języka  i  religii.  Słowo 
weda  znaczy  "święta  wiedza".  Wśród  nich  jest  Rigweda,  zbiór  tysiąca  dwudziestu  ośmiu 
hymnów  skierowanych  do  bogów.  W  Rigwedzie  stwierdza  się  jasno  i  wyraźnie,  że  owe 
obiekty  latające  przybyły  na  Ziemię  z  kosmosu  i  że  to  bogowie  osobiście  wpoili  ludziom 
wiedzę.  W  hinduistycznych  tekstach  występują,  porównywalne  |z  |wojną  |w  |niebie  z 
żydowskich  legend,  bitwy  między  bogami.  Nie  odbywają  się  one  zresztą  w  jakimś 

background image

 

47 

niezdefiniowanym  niebie  duchowej  szczęśliwości,  lecz  "na  firmamencie",  "nad  Ziemią". 
Gwiezdne  wojny  W  księdze  Wanaparwan  na  przykład,  będącej  składową  staroindyjskiego 
eposu Mahabharata, jako miejsce zamieszkania tych bogów wymienia się (w rozdziałach 168-
173  )  wręcz  dosłownie  miasta  kosmiczne,  krążące  wysoko  nad  Ziemią.  To  samo  mamy  w 
rozdziale  3,  wersety  6-10,  księgi  Sabhaparwan.  Owe  gigantyczne  twory  nosiły  nazwy 
"Waihajasi", "Gagankara" czy "Kekara". Były one tak potężne, że promy kosmiczne - wimana 
- mogły wygodnie wlatywać przez wielkie wrota do ich wnętrza. W dodatku nie mamy tu do 
czynienia z jakimiś mglistymi szczątkami tekstów, których nie ma jak zweryfikować, tylko ze 
staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie po 
angielsku. Nieliczne tłumaczenia na niemiecki są wszystkie bez wyjątku znacznie okrojone. 
W tomie Drona Parwa z Mahabharaty, strona 690, werset 62, można przeczytać, jak to trzy 
wspaniałej  budowy  wielkie  miasta  okrążały  Ziemię.  Siały  one  zamęt  na  Ziemi,  ale  także 
wśród bogów. Doszło  do Gwiezdnej  Wojny (str. 691, werset  77 ) (66 ): "Śiwa, który leciał 
tym  wspaniałym  pojazdem,  składającym  się  ze  wszystkich  niebiańskich  mocy,  przygotował 
się do zniszczenia trzech miast. Sthanu zaś, ten pierwszy [najgłówniejszy] z Niszczycieli, ten 
pogromca Asurów, ten znamienity wojownik o niezmierzonej dzielności, którego podziwiają 
niebianie [...], wydał  rozkaz zajęcia znakomitej i jedynej  w swoim rodzaju  pozycji  bojowej 
[...]. Kiedy potem trzy miasta zeszły się na |firmamencie [ustawiły się w korzystnej pozycji do 
strzału],  Mahadewa  (Śiwa)  przeszył  je  straszliwym  promieniem  z  potrójnych  [rażących] 
pasów. Danawowie nie byli zdolni przeciwstawić się temu promieniowi, który natchniony był 
ogniem  juga  i  składał  się  z  Wisznu  i  Somy.  Kiedy  wszystkie  trzy  miasta  poczęły  płonąć, 
Parwati  pośpieszyła  tam,  by  napawać  się  tym  widokiem."  Bogowie  hinduizmu  walczyli 
między  sobą  "na  firmamencie",  dokładnie  tak  samo  jak  Samael  (Lucyfer)  w  starożytnej 
legendzie. Przypominacie sobie Państwo? "Samael był największym księciem pośród nich w 
niebie  [...].  I  poszedł  Samael  i  sprzymierzył  się  ze  wszystkimi  najwyższymi  zastępami 
przeciwko  swemu  Panu,  i  zebrał  wokół  siebie  swe  hufce,  i  opuścił  się  z  nimi  na  Ziemię,  i 
zaczął szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? Opisał on bunt wśród aniołów, 
wyliczając  nawet  imiona  ich  przywódców.  To  właśnie  jądro  starożytnej  tradycji  -  bitwa  na 
niebie,  walka  między  bogami  -  jest  najistotniejszym  elementem,  który  sprawia,  że  naiwne 
wyobrażenie  nieba  zadomowione  w  religiach  okazuje  się  farsą.  W  hinduizmie  człowiek 
osiąga  szczęście  absolutne  poprzez  siebie  samego,  przez  własne  bezustanne  odradzanie  się, 
oczyszczanie  i  ulepszanie  swojej  karmy  aż  po  najwyższy  stopień.  Pomoce  do  tego  służące 
pochodzą  jednak  od  bogów,  a  w  ostatecznej  instancji  od  uniwersalnego  boga  Brahmy. 
Również Hindusi znają ideę wielokrotnych narodzin. I tak, na przykład, Wisznu narodził się 
kiedyś  jako  Kriszna  i  wybawił  Ziemię  z  tarapatów.  Sprawa  karmy,  czyli  przeznaczenia  i 
reinkarnacji, to dla nas, ludzi kultury Zachodu, kompletna abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi 
wpadli  na  to,  żeby  wierzyć  w  bezustanne  odradzanie  się  w  nowych  postaciach,  z 
jednoczesnym  taszczeniem  z  jednego  życia  w  drugie  wszystkich  zasług  i  przewinień? 
Niesłychanie  skomplikowana  nauka  o  karmie  została  niezwykle  precyzyjnie  i  szczegółowo 
opisana  w  pismach  dżinizmu.  Dżinizm  jest  trzecią  co  do  wielkości  religią  w  Indiach,  obok 
hinduizmu i buddyzmu. Dżinizm wykształcił się w północnych Indiach na wiele stuleci przed 
buddyzmem  i  do  V  w.  rozprzestrzenił  się  na  obszarze  całego  subkontynentu  indyjskiego. 
Wyznawcy  dżinizmu  powiadają  jednak,  że  właściwy  moment  powstania  tej  religii  sięga 
tysiące  lat  w  głąb  dziejów.  Uważają  oni  swoją  religię  za  wieczną  i  nieprzemijającą,  nawet 
pomimo to, że na jakiś czas popadła w zapomnienie. Zawarta jest ona w całym szeregu pism 
przedbuddyjskich, mających - nie da się tego inaczej określić - charakter legendarny. Nauka 
w  starożytności  Teologiczno-filozoficzna  literatura  dżinistyczna  obejmuje  żywoty  świętych, 
pieśni  mówiące  o  pradawnych  stwórcach,  jak  też  wszelkiego  rodzaju  przepisy.  Dzieła  te  - 
porównywalne z Biblią - znane są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się na 45 głównych 
grup  o  wręcz  niemożliwych  do  wymówienia  nazwach.  |Wjahjaprajnaptjanga  wykłada  całą 

background image

 

48 

naukę dżinizmu w formie dialogów i legend. |Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o 
pradawnych  świętych,  którzy  wznieśli  się  na  koniec  do  najwyższych  istot  niebiańskich.  W 
grupie |Purwagata znajdujemy księgi naukowe i pouczenia. I tak, na przykład, Utpada-Purwa 
traktuje  o  najróżniejszych  substancjach,  ich  powstawaniu  i  przemijaniu  (chemia). 
|Wirjaprawada-Purwa  opisuje  moce  substancji  bogów  i  wielkich  mężów.  W  Pranawada-
Purwa  mamy  medycynę,  w  Lokabindusara-Purwa  wykłada  się  matematykę  i  mówi  o 
zbawieniu.  Nie  dość  na  tym.  W  religii  dżinistycznej  są  też  Upangi  w  liczbie  dwunastu,  z 
których  dowiadujemy  się  różnych  szczegółów  na  temat  Słońca,  Księżyca  i  innych  ciał 
niebieskich,  a  także  o  istotach  żywych  je  zamieszkujących.  W  ramach  specjalnego  dodatku 
można się nauczyć - z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów. 
Nie  brakuje  też,  oczywiście,  wyliczenia  boskich  królów  (grupa  |Prakirna,  księga  7  ).  Poza 
tymi  pismami  są  jeszcze  podobno  prastare  księgi,  które  kiedyś  istniały,  ale  zaginęły. 
Wyznawcy dżinizmu wierzą w każdym razie, że pisma te przekazywały sobie ustnie kolejne 
pokolenia kapłanów. Utrata tych ksiąg nie jest dla nich rzeczą specjalnie bolesną, ponieważ 
bezustannie  pojawiają  się  nowe  inkarnacje  dawnych  proroków,  którzy  -  jeśli  tylko  czas  i 
ludzie  odpowiednio  dojrzeją  -  ogłoszą  treść  owych  zaginionych  tekstów.  Z  pism  tych 
przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a mianowicie: `ts 
* jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, * jak dokonywać 
cudów, * jak przemieniać rośliny i metale, * jak pokonywać przestworza. `tn Jeśli chodzi o to 
ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko znane jest także z indyjskiej literatury 
sanskryckiej. Zainteresowanych odsyłam do mojej książki  |Szok po przybyciu bogów (67 ). 
Według  nauki  dżinizmu  obecna  epoka,  ta,  w  której  żyjemy,  jest  zaledwie  jedną  z  wielu. 
Wcześniej  były  już  inne  okresy  dziejów  świata,  wkrótce  zaś  -  mniej  więcej  w  roku  2000 
wedle  chrześcijańskiej  rachuby  czasu  -  nastać  ma  nowa  epoka.  Takie  nowe  epoki 
obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla 
nas  epoki  dopiero  się  narodzą  lub  też  żyją  już  na  świecie  jako  osoby  dorosłe.  Religijni 
przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. 
Nieprawdopodobne daty Pierwszym z owych tirthankarów był Riszabha, który wędrował po 
ziemi  legendarne  8400000  lat  temu.  Riszabha  był  gigantem  i  dożył  podobno  niesłychanie 
sędziwego  wieku.  Wszyscy  kolejni  patriarchowie  byli  coraz  mniejsi  wzrostem  i  dożywali 
coraz  krótszego  wieku.  Mimo  wszystko  jednak  jeszcze  dwudziesty  pierwszy  z  nich  -  jego 
imię brzmiało Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku. Dopiero 
dwóch  ostatnich  z  minionej  epoki  (Parśwa  i  Mahawira)  osiągnęło  "rozsądny"  z  naszego 
punktu widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko 9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24 
tirthankara,  dociągnął  zaledwie  do  74  wiosen  przy  wzroście  7  łokci.  Pojawienie  się 
tirthankarów  dżiniści  umiejscawiają  w  epokach  tak  odległych,  że  można  dostać  zawrotu 
głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w roku 
500  i  750  przed  Chr.,  natomiast  okres  działalności  poprzednich  można  oszacować  mniej 
więcej  po  tym,  że  Arisztanemi  (drugi  w  kolejności)  uszczęśliwił  swoją  obecnością  naszą 
staruszkę Ziemię przed 84000 lat. Te rzucone ot tak sobie liczby powinny właściwie skłonić 
naszych badaczy mitów, a także teologów, do nadstawienia uszu. Dlaczego? Otóż dlatego, że 
po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo religijne, zasadnicze i wspólne jądro 
tradycyjnych przekazów ludowych, które rozpoznać można także w wielu innych świętych i 
mniej  świętych  księgach.  Oto  w  telegraficznym  skrócie  próba  odświeżenia  pamięci 
Czytelników:  Starobabilońska  Lista  królów  (WB  444  )  wymienia  w  okresie  od  stworzenia 
Ziemi do potopu 10 królów. W sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. 
Po  potopie  "królestwo  po  raz  kolejny  zeszło  z  nieba"  (68  )  i  23  królów,  którzy  objęli  teraz 
panowanie,  rządziło  łącznie  24500  lat,  trzy  miesiące  i  trzy  i  pół  dnia.  Równie  fantastyczne 
dane  mamy  na  temat  wieku  biblijnych  patriarchów.  Adam  miał  żyć  ponad  900  lat,  Henoch 
miał  lat  365,  gdy  uniósł  się  do  chmur,  jego  syn  zaś  Matuzalem  dociągnął  do  969  lat.  Na 

background image

 

49 

Ziemi.  Nie  inaczej  jest  w  starożytnym  Egipcie.  Kapłan  Manethon  donosi,  że  pierwszym 
boskim  władcą  Egiptu  był  Hefajstos,  który  zresztą  przyniósł  ze  sobą  ogień.  Następni  to 
Kronos, Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród 
boskich  potomków.  I  znowu  inni  królowie  rządzili  1817  lat.  Po  nich  trzydziestu  innych 
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu  - tynickich, przez lat 
350.  Rządy  duchów  zmarłych  i  boskich  potomków  trwały  5813  lat."  (69  )  Takie  właśnie 
niemożliwe  daty  potwierdza  także  starożytny  historiograf  Diodor  Sycylijski,  który  prawie 
dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł historycznych (70 ): 
"Powiadają,  że  od  Ozyrysa  i  Izydy  aż  do  panowania  Aleksandra,  który  założył  w  Egipcie 
miasto  nazwane  jego  imieniem,  upłynęło  ponad  10000  lat  -  niektórzy  jednak  podają,  że 
niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, potwierdzającego niemożliwe daty, 
wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr. napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), 
iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród 
bohaterów,  półbogów  miano  noszący,  ¬8¦  Ród  już  ostatni  na  Ziemi  szerokiej  przed  nami 
żyjący." `nv Tak więc, cytując daty podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w 
splendid isolation, lecz raczej w całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać 
się  na  okresy  dziejów  świata  i  niemożliwe  daty  znane  u  ludów  Ameryki  Środkowej.  Wiele 
przekazów  dżinistycznych  -  z  punktu  widzenia  dzisiejszej  wiedzy  naukowej  -  wydaje  się 
wręcz  rewolucyjnych.  Na  przykład  kala,  czyli  czas,  odgrywa  w  nich  taką  rolę,  jakby 
sformułował  ją  Albert  Einstein.  Najmniejszą  jednostką  czasu  jest  |ramaya,  co  odpowiada 
okresowi,  jakiego  potrzebuje  atom,  aby  przy  najwolniejszym  ruchu  przesunąć  się  o  własną 
długość.  Dopiero  niezliczone  |samaya  tworzą  1  |awalika,  1677216  zaś  -  nareszcie  coś 
policzalnego!  -  owych  awalika  tworzy  1  |muhurta.  Odpowiada  to  48  naszym  minutom.  30 
muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i jedną noc - zupełnie jak u nas! 
Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 
noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 
24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące 
lat i została pierwotnie przekazana przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 
1  |paksza,  czyli  pół  miesiąca,  2  paksza  zaś  stanowią  1  |masa,  czyli  miesiąc.  Dwa  miesiące 
odpowiadają  jednej  porze  roku,  3  pory  roku  dają  1  |ayana  (semestr),  2  ayana  to  1  rok, 
8400000 lat to 1 |purwanga. Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 
|purwa (16800000 lat). Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto 
własne  określenia  otrzymują  wartości  czasowe  porównywalne  z  naszym  rokiem  świetlnym, 
czyli  odległością,  jaką  światło  pokonuje  w  ciągu  roku  (9461000000000000¬7¦km). 
Niesamowite,  chciałoby  się  powiedzieć,  gdybyśmy  nie  wiedzieli,  że  Majowie  z  Ameryki 
Środkowej  operowali  równie  zwariowanymi  liczbami  i  tak  samo  łączyli  je  z  czasem  we 
Wszechświecie  jak  wyznawcy  dżinizmu  w  dalekiej  Azji.  Dżiniści  przejęli  od  swoich 
niebiańskich Nauczycieli  także definicje przestrzeni,  które nas zdumiewają i  ostatecznie  -  a 
może  nareszcie?  -  pozwalają  zrozumieć  w  tym  kontekście  istotę  tajemniczej  |karmy 
(ponownych narodzin). Mogę w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe streszczenie tej 
nadzwyczaj  bulwersującej  i  zagmatwanej  nauki,  które  zawdzięczam  podręcznikowi 
napisanemu przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W naukowych dziełach dżinistów 
czytamy,  że  atom  zajmuje  jeden  punkt  w  przestrzeni.  Atom  ten  może  łączyć  się  z  innymi 
atomami  w  |skandha,  które  wówczas  zajmuje  kilka  bądź  nieskończoną  liczbę  punktów  w 
przestrzeni.  Dokładnie  to  samo  mówi  nasza  wiedza.  Dwa  atomy  tworzą  najmniejszy  model 
cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek 
łączenia  się  poszczególnych  atomów  powstają  substancje  o  różnorodnej  gęstości.  Nauka 
dżinistyczna  rozróżnia  sześć  głównych  typów  takich  powiązań:  `ts  *  drobne-drobne  = 
niewidoczne * drobne = jeszcze niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne 
węchowo  i  słuchowo  *  grube-drobne  =  rzeczy,  które  można  zobaczyć,  ale  nie  można  ich 

background image

 

50 

dotknąć (np. cień, mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, 
olej) * grube-grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, 
metal).  `tn  W  nauce  dżinistycznej  również  cień  i  odbicie  w  lustrze  uznawane  są  za  coś 
materialnego,  ponieważ  zostały  wywołane  przez  rzecz.  W  takim  ujęciu  nawet  dźwięk  nie 
zalicza się do kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że 
zbiory  atomów  trą  o  siebie."  Nauka  ta  powiada,  że  substancje  z  kategorii  "drobne-drobne" 
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, która 
wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy ponownych 
narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że każdy rodzaj materii 
- czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki pierwsze aż do poziomu 
atomowego.  Atom  z  kolei  zna  jeszcze  cząstki  subatomowe,  niejako  podcząsteczki.  Jedną  z 
nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie 10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W 
ujęciu |dżinistycznym materia tego elektronu byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już 
uchwytna,  a  w  dodatku  jest  |nieśmiertelna.  Atomy  mogą  wchodzić  we  wszelkie  możliwe 
związki  -  zawsze  jest  przy  tym  elektron.  Elektron  oddziałuje  jak  "duch  w  materii"  (73  ), 
zupełnie  jak  pole  magnetyczne  czy  fala  radiowa,  przenikające  określone  substancje.  Myśli 
każdej  istoty  żywej  wpływają  na  jej  czyny.  "Materią  świata  jest  materia  ducha"  -  powiadał 
angielski astronom i fizyk Arthur Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max 
Planck  (1858-1947  ),  stwierdził:  "Nie  istnieje  materia  sama  w  sobie!  Wszelka  materia 
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz byt 
jest  następstwem  wcześniejszego  czynu.  W  końcu  przecież  musiało  nas  poprzedzać  inne 
życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w przyszłości potrafili stwarzać życie 
sztucznie, nie zmienia to istoty tej reguły.) Z tego wynika, że każde istnienie stanowi jedynie 
ogniwo  długiego  łańcucha  istnień  przeszłych  i  przyszłych.  Ponieważ  nasze  myśli  kierują 
czynami,  czyny  z  kolei  pozostawiają  ślady  w  naszym  |duchu.  Dla  lepszego  porównania 
możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem magnetycznym, które przecież wpływa 
na  materię.  Dla  dźinistów  to,  co  u  nas  popularnie  nazywa  się  "duszą",  jest  zbudowaną  z 
substancji "drobne-drobne" częścią materialnego ciała. Część ta jest tak samo odseparowana 
od  ciała,  jak  elektron  od  jądra  atomu.  Elektron  wprawdzie  zawsze  należy  do  atomu,  lecz 
nigdy nie wchodzą one ze sobą w styczność. Atomy mogą zmieniać swoje położenie, mogą 
skupiać  się  w  gigantyczne  łańcuchy  cząsteczkowe,  i  zawsze  towarzyszą  im  elektrony. 
Dziwnym trafem nie są to wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do 
atomu, na przykład kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy, 
ciepła. W bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste 
miejsce  po  nim  zostaje  zajęte  przez  inny  elektron.  Jest  to  wieczne,  nieśmiertelne  "drobne-
drobne",  drganie  poza  |materialnym  obrębem  atomu.  Dokładnie  tak  samo  widzą  dżiniści 
karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje się ciało, czy zostanie ostatecznie spalone, czy 
zjedzone  przez  robaki,  karma  pozostaje  nieśmiertelna.  Owa  karma  zawiera  wszystkie 
informacje dotyczące istoty żywej, do której należy. Żyjąc bowiem, człowiek myśli i czuje. 
To  myślenie  i  odczuwanie  zostaje  przeniesione  na  substancję  "drobne-drobne"  karmy  niby 
grawiura.  Kiedy  karma  stanie  się  nowym  ciałem,  zawiera  już  informacje  z  każdego 
poprzedniego życia, aż po kres wieczności. Ponieważ sens życia polega jednak ostatecznie na 
dążeniu  do  osiągnięcia  szczęścia  absolutnego  -  zlania  się  w  jedno  z  Brahmanem  -  karma 
wiedzie  nas  ku  temu  celowi  poprzez  niezliczone  kolejne  inkarnacje.  Ten  sposób  myślenia 
wcale nie jest tak znów odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. 
Zdumiewać powinno właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed 
tysiącami  lat,  i  że  wszyscy  bez  wyjątku  nauczyciele  pochodzili  z  Kosmosu.  Również 
nauczyciele  dżinistów.  Ostatnia  epoka  dziejów  według  rachuby  dżinizmu  (ta,  która  właśnie 
teraz  trwa)  zapoczątkowana  została  około  roku  600  przed  Chr.  przez  ostatniego  z  24 
tirthankarów. Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w 

background image

 

51 

stadium  embrionalnym  został  przeszczepiony  przez  istoty  niebiańskie  do  macicy  młodej 
królowej  (74  ).  Wszyscy  niebiańscy  Nauczyciele  dawnych  epok  mają  kiedyś  powrócić, 
narodzeni w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych rycin przedstawiających 24 
tirthankarę,  proroka  Mahawirę.  |Nad  procesją  ku  jego  czci  unosi  się  aż  pięć  niebiańskich 
statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na ponowne przybycie boga u dżinistów a tą samą ideą u 
chrześcijan,  muzułmanów  i  Żydów  istnieje  pewna  zdecydowana  różnica.  Otóż  ci  ostatni 
oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego przybyciu wierzących czeka niebiańska 
szczęśliwość,  niewierzących  wieczne  piekło.  W  dżinizmie  jest  inaczej.  Oni  nie  czekają  na 
jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, lecz na wielu. Owi znani jako tirthankara prorocy 
powracają w kolejnych epokach dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, 
nie jest tak, że panuje radość i obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna 
się  nowa  runda  w  grze  Wszechświata.  Tirthankarowie  są  bardziej  pomocnikami  niż 
odkupicielami.  Przygotowują  ludzkość  do  każdej  następnej  epoki.  Dlatego  rodzą  się  jako 
ludzie  (przypomnijmy  sobie  Syna  Człowieczego  z  przepowiedni  Henocha),  ich  substancja 
jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz pozaziemskie 
moce  wszczepiają  nasienie  lub  embrion  do  macicy  kobiety.  Chciałbym  zauważyć  tu  na 
marginesie,  że  ta  koncepcja  myślowa  istniała  już  na  setki,  jeśli  nie  tysiące,  lat  przed 
narodzinami  Chrystusa,  więc  nikt  nie  może  sugerować,  że  dżinizm  zapożyczył  pomysł  od 
chrześcijaństwa,  znającego  |niepokalane  |poczęcie.  Było  raczej  odwrotnie!  Kosmiczni 
Nauczyciele,  jakimi  są  tirthankarowie,  mogli  być  w  posiadaniu  wiedzy  astronomicznej  i 
astrofizycznej.  Dlatego  dżinizm  operuje  danymi  astronomicznymi,  które  nas  zdumiewają. 
Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym 
przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w 
jednym  mgnieniu  oka  2057152  |jojana.  Ziemię  otulają  trzy  warstwy,  różnie  oznaczane 
zależnie  od  swej  gęstości:  jedna  gęsta  jak  woda,  druga  gęsta  jak  wiatr,  a  trzecia  gęsta  jak 
rzadki  wiatr.  Powyżej  znajduje  się  absolutna  pustka.  Zupełnie  tak  samo  mówi  nasza 
współczesna  wiedza:  atmosfera,  troposfera  z  tlenem  i  azotem  oraz  stratosfera  z  warstwą 
ozonową.  Powyżej  rozciąga  się  przestrzeń  międzyplanetarna.  O  ile  u  nas  powoli  zaczyna 
zwyciężać  pogląd,  iż  we  Wszechświecie  muszą  istnieć  jeszcze  inne  formy  życia,  nie  tylko 
człowiek,  o  tyle  taka  wiedza  w  dżinizmie  nie  jest  czymś  nowym:  cały  Wszechświat 
zapełniony  jest  najróżniejszymi  formami  życia.  Są  one  rozsiane  nierównomiernie  po 
gwiaździstym  niebie.  Ciekawe,  że  wprawdzie  na  wszelkich  możliwych  planetach  istnieją 
rośliny  i  najprostsze  organizmy  żywe,  lecz  tylko  na  określonych  "istoty  o  swobodnych 
ruchach"  (75  ).  Dżinistyczni  filozofowie  religii  opisują  nawet  różnorodne  właściwości 
mieszkańców  poszczególnych  światów.  Nawet  |niebo  |bogów  ma  swą  odrębną  nazwę  - 
nazywa  się  |kalpa.  Mają  się  tam  znajdować  wspaniałe  latające  pałace,  ruchome  budowle, 
niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu. Te niebiańskie miasta usytuowane są 
piętrowo  jedne  nad  drugimi,  mianowicie  tak,  że  z  centrum  każdego  piętra  we  wszystkich 
kierunkach  wylatywać  mogą  |wimana  (niebiańskie  pojazdy).  Kiedy  jakaś  epoka  dobiegła 
końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu nieba bogów rozbrzmiewa 
dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych 3199999 niebiańskich pałacach 
również rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie zbierają się na naradę, jedni z miłości do 
tirthankarów,  inni  z  ciekawości,  i  w  jednym  z  latających  pałaców  odwiedzają  nasz  Układ 
Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa epoka. Czekanie na super-Buddę W buddyzmie 
zasadnicza idea odkupienia jest dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm 
istniał  już  |przed  Buddą  (560-480  przed  Chr.).  Słowo  Budda  oznacza  w  sanskrycie 
"oświecony,  przebudzony".  Właściwe  imię  Buddy  brzmiało  Siddharta.  Pochodził  on  z 
arystokratycznego  rodu  i  dorastał  w  luksusie  książęcego  pałacu  swojego  ojca  u  podnóża 
nepalskiej  części  Himalajów.  W  wieku  29  lat  znużyła  go  taka  bezużyteczna  egzystencja. 
Opuścił  ojczystą  krainę  i  przez  siedem  lat  uprawiał  sztukę  medytacji,  poszukując  drogi  do 

background image

 

52 

prawdy. Lecz już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. 
Doznawszy oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął 
głosić swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli 
Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o nich 
w  swoich  mowach  pożegnalnych  (Mahaparinibbana-Sutta).  Jeden  z  nich,  jak  przepowiadał 
Budda  swoim  zwolennikom,  przybędzie  w  czasach,  kiedy  Indie  będą  pękać  w  szwach  od 
ludności.  Wioski  i  miasta  będą  zapchane  ludźmi  jak  kurniki.  W  całych  Indiach  będzie  84 
tysiące  miast.  W  mieście  Ketumati  (dzisiejsze  Benares)  będzie  mieszkał  król  o  imieniu 
Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą tylko sprawiedliwością. Lecz za 
panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły Metteyya (zwany też Maitreya), pod 
każdym względem jedyny w swoim rodzaju "woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i 
ludzi  -  idealny  Budda.  Przepowiednia  Buddy  o  przyjściu  super-Buddy  przypomina 
dżinistyczną koncepcję powrotu tirthankarów. Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które 
przyrównuje  się  do  obracającego  się  koła.  Tyle,  że  owe  buddyjskie  epoki  są  niezmierzonej 
długości.  Bardzo  plastycznie  unaocznia  to  zapis  z  Anguttara-nikaya  (Iv,  156  )  (76  ):  "Są 
cztery niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo 
trudno  to,  mnisi,  wyliczyć,  czy  tyle  to  lat,  czy  tyle,  albo  czy  tyle  to  tysiącleci  albo  setek 
tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo trudno 
to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo potrwa istnienie świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć 
[...] Jak długo trwać będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Takie 
są  cztery  niezmierzone  okresy  świata,  mnisi."  Koncepcja  czterech  -  w  dżinizmie  sześciu  - 
epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo 
odległe od siebie kultury posługują się tą samą liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność 
zwróciła  uwagę  historyka  religii,  profesora  Alfreda  Jeremiasa.  Oto  przykład  (77  ):  Wedle 
zapisków babilońskich, ale też wedle Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy 
Nieba)  mieli  rządzić  przez  tysiące  lat.  Zarazem  liczby  lat  odnoszące  się  do  bogów  Anu, 
Enlila,  Ea,  Sina  i  Szamasza  zgadzają  się  z  liczbami  lat  w  odpowiednich  jugach  (epokach) 
staroindyjskich. Anu 4320 - kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-
juga 288000 Sin  2160  -  treta-juga 216000 Szamasz 440  - dwapara-juga 144000 Adad 432  - 
maha-juga 4320000 Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem 
składa, że kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o 
liczbę zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych 
przekazów. Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka sama, jak 
ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed potopu. Panował on 
12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. Pokrywa się to z liczbą 
lat  panowania  szóstego  prakróla  o  pięknym  imieniu  EN-SIB-ZI-AN-NA.  Dociągnął  on  do 
bądź  co  bądź  8  sar,  a  jest  to  28800  lat.  W  Grecji  najstarszą  wzmiankę  o  epoce  świata 
znajdujemy  u  Heraklita.  Wymienia  on  liczbę  10800000  lat.  Ta  sama  zasadnicza  liczba 
odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat. 
Te  liczbowe  igraszki  nie  mają  wprawdzie  bezpośrednio  żadnego  związku  z  koncepcjami 
ponownego  przybycia  tego  czy  innego  Odkupiciela,  potwierdzają  jednak  przynajmniej 
wspólnotę elementów leżących u podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje 
na to, że w zamierzchłych czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem 
nie  da  się  wyjaśnić  pokrewieństwa  koncepcji  i  liczb.  To  wspólne  źródło  musiało  leżeć  w 
bardzo odległej przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka 
w księgach historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim "niebo". Jednocześnie jednak Anu 
to istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie o 
potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego pałacu 
Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad Ziemią, Anu 
jest  królem  wszystkich  bogów.  Jego  koroną  miał  być  Aldebaran,  najjaśniejsza  gwiazda 

background image

 

53 

gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś czas opuszcza się na Ziemię, 
aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W mojej analizie koncepcji ponownego 
przybycia  Odkupiciela  psychologia  nie  jest  pomocna  w  najmniejszym  nawet  stopniu. 
Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała 
się  ona  z  gwiazdami  i  |Zbawicielami  spoza  Ziemi.  Dotyczy  to  również  idei  sztucznego 
zapłodnienia lub wszczepienia embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości - 
to dziedzictwo myślowe musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się go 
uchwycić.  Wprawdzie  samo  pragnienie  wielkiego  Zbawiciela  i  Sędziego,  króla  czy  super-
Buddy, jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle 
się  wiodło,  niezrozumiałe  natomiast  pozostają  powiązania  i  wspólne  szczegóły  w 
poszczególnych  koncepcjach.  Pragnienie  takie  nie  wyjaśnia  również  pisanych  w  pierwszej 
osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A może ktoś będzie 
na  serio  twierdził,  że  Henoch  po  prostu  wymyślił  sobie  imiona  i  funkcje  zbuntowanych 
aniołów?  A  może  podstawowa  jednostka  miary  do  pomiarów  Wszechświata,  wynosząca 
2057125  jojana,  przyszła  ot  tak  sobie  do  głowy  jakiemuś  marzycielowi  pod  drzewem 
figowym? Równie mało nadają się do psychologicznego wyjaśnienia powtarzające się szeregi 
cyfr u różnych ludów. Nie pomoże tu żaden schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to 
samo  dotyczy  sztucznych  zapłodnień  i  wszczepiania  embrionów,  w  dodatku  opisanych  w 
pierwszej osobie. To, że wykształcone na tej bazie religie gloryfikują później swego Zbawcę 
jako narodzonego również w wyniku niepokalanego poczęcia, to już całkiem inna sprawa, jak 
najbardziej  uzasadniona  z  psychologicznego  punktu  widzenia.  Do  dziś  chrześcijanie 
wyznania  katolickiego  wierzą,  iż  Maria  zrodziła  Jezusa,  pozostając  dziewicą.  Muszą  w  to 
wierzyć, albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, 
że nie da się dowieść twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową ścisłością! 
- wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai Baba |nie |zostali 
zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak samo. Wszyscy wielcy 
bogowie  i  boscy  królowie  musieli  narodzić  się  w  ten  sam  sposób.  W  końcu  nie  mogli  być 
gorsi  od  swych  poprzedników.  Nasienie  z  nieba  I  tak  na  przykład  babiloński  władca 
Hammurabi  (1726-1686  przed  Chr.)  miał  się  narodzić  z  nasienia  złożonego  w  łonie  jego 
matki  przez  Boga  Słońca.  Hammurabi  został  później  wielkim  prawodawcą.  To  on  jest 
autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego, tzw. Kodeksu Hammurabiego. 
Mierzącą  ponad  dwa  metry  wysokości  diorytową  stelę  z  wyrytym  na  niej  tekstem  prawa 
wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś znajduje się ona w paryskim Luwrze. 
Kodeks  Hammurabiego  składa  się  z  282  paragrafów,  które  król-prawodawca,  jak  sam 
twierdzi,  otrzymał  od  boga  niebios.  Zupełnie  jak  Mojżesz,  który  swoje  tablice  z 
dziesięciorgiem  przykazań  otrzymał  na  świętej  górze  bezpośrednio  z  rąk  Boga.  W 
przedmowie do swego zbioru praw Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel 
powołał  go  i  przeznaczył  do  tego,  by  "zaprowadził  w  kraju  sprawiedliwość,  zniszczył 
nikczemnych  i  złych  i  zapobiegł  uciskaniu  słabych  przez  silnych"  (78  ).  No  i  oczywiście 
ludzie oczekują powrotu swego prawodawcy. Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że 
Hammurabi  dokonał  czegoś  szczególnego  i  wyróżniał  się  w  masie  swoich  współczesnych 
niezwykłymi działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero 
|później  wyniesiono  do  rangi  |syna  |bożego  -  gdyby  nie  to,  że  istnieje  stela  z  jego  zbiorem 
praw, na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali. 
Najwyższy  prawodawca  jako  arcykłamca?  To  zupełnie  tak,  jakby  zarzucić  kłamstwo 
Mojżeszowi, kiedy  ten twierdzi,  że tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał  na świętej 
górze  osobiście  od  Boga.  My,  ludzie  współcześni,  przemądrzali  i  zarozumiali,  "wiemy" 
oczywiście,  że  nasienie,  z  którego  narodził  się  Hammurabi,  w  żadnym  razie  nie  może 
pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? Nikogo z 
nas  przy  tym  nie  było,  nigdy  też  nie  przebadano  szkieletu  Hammurabiego  pod  kątem 

background image

 

54 

genetycznym.  Znamienne  dla  ludzkiej  logiki  jest  tylko  to,  że  z  taką  samą  oczywistością,  z 
jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi, takie same kontakty 
Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież co innego, prawda? Także 
asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam, w którego bibliotece glinianych 
tabliczek odkryto epos o Gilgameszu, narodził się z dziewicy. Był synem bogini Isztar, która 
karmiła go piersią w dzieciństwie. Isztar musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z 
tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, 
w  dwóch  skrywałeś  twarz."  Nie,  nie  mylą  się  Państwo:  |cztery  |piersi.  Niejeden  mógłby 
pozazdrościć.  W  swoich  decyzjach  król  Assurbanipal  powoływał  się  na  "boskie  wyroki" 
bogów, takich jak Bel, Marduk i Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość 
nauczyła  się  pisma.  Na  jednej  z  pieczęci  cylindrycznych  przechowywanych  w  paryskim 
Luwrze  przedstawiono  Nabu  obok  Marduka.  Główna  świątynia  Nabu  znajdowała  się  w 
mieście  Borsippa  i  nosiła  nazwę  "Świątynia  Siedmiu  Przekazujących  polecenia  Nieba  i 
Ziemi". Dziwne. Czy to  wszystko była tylko  gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które 
musiały powoływać się na "boskie nasienie", by w ogóle znaleźć posłuch u kapłanów i ludu? 
Moim  osobistym  zdaniem  -  i  tak,  i  nie.  Na  pewno  nie  każdy  król  i  nie  każdy  twórca  religii 
powstał  za  sprawą  boskiego  nasienia  -  ale  byli  tacy  w  owej  nie  dającej  się  datować 
przeszłości,  którzy  mieli  przeświadczenie,  iż  przekazują  potomstwu  specjalny  kod 
genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i przez 
kapłanów  wiedzy,  kryjącej  w  sobie  tradycję  będącą  echem  dawnej  rzeczywistości. 
Przypomnijmy  sobie:  także  dynastie  egipskich  władców  miały  swój  boski  początek.  Dawni 
dziejopisarze, ci, którzy pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez wyjątku podają, 
że  pierwsi  królowie  wyszli  z  rodu  bogów.  Dopiero  od  bogów  ludzie  nauczyli  się  sztuki, 
astronomii,  sporządzania narzędzi  czy uprawy ziemi.  Również język i  pismo pochodziły od 
tych  uczynnych  niebiańskich  istot  (80  ):  "Oni  to  bowiem  jako  pierwsi  podzielili  i  ułożyli 
zrozumiały  dla  wszystkich  język  i  obdarzyli  nazwami  wiele  rzeczy,  dla  których  nie  było 
dotychczas  określeń."  Nie  można  przecież  ignorować  faktu,  że  podobne  historie  występują 
także  w  innych  tekstach,  których  wieku  nie  da  się  określić.  Weźmy  Henocha!  Berossosa  z 
opowieścią  o  Oannesie!  Naukę  dżinistów!  No  i,  oczywiście,  także  apokryfy  Starego 
Testamentu!  Tam  również  mowa  jest  o  niebiańskich  Nauczycielach,  nawet  jeśli  określa  się 
ich  mianem  "upadłych  aniołów",  i  tam  również,  w  kręgu  tradycyjnych  przekazów 
żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie 
dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii i podchodzi się do niego z dużą niechęcią. I 
zaraz  zaczyna  się  łączyć  Ericha  von  Dänikena  z  jakimiś  idiotycznymi  rasistami,  zupełnie 
jakbym to ja był autorem pomysłu |o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie 
wzięło się to z mojego ogródka - koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla 
wielu  narodów są księgami świętymi. Na przykład Noe, który  przeżył  potop, wcale nie był 
byle  kim.  Wprawdzie  jako  jego  ziemskiego  ojca  wymienia  się  Lamecha,  ale  ten  wcale  nie 
spłodził  swego  syna.  Każdy  może  to  sobie  przeczytać  w  tekstach  ze  zwojów  znad  Morza 
Martwego  (81  ).  Jest  tam  napisane,  że  pewnego  dnia  Lamech  powrócił  z  podróży  trwającej 
dłużej niż dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu, zastał tam chłopczyka, który wyglądem 
nie  pasował  do  jego  rodziny.  Miał  inne  oczy,  inny  kolor  włosów  i  na  dodatek  inną  skórę. 
Wściekły poszedł Lamech do żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie odbyła 
stosunku  płciowego  z  żadnym  obcym,  nie  mówiąc  już  o  strażniku  czy  o  którymś  z  |Synów 
|Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej, ni więcej, 
tylko Matuzalem. Ten również nie znał odpowiedzi i udał się z kolei do swojego ojca, dziadka 
Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby zgadywać do trzech razy, kto nim był. Otóż 
właśnie - mój przyjaciel Henoch. Henoch mówi swemu synowi Matuzalemowi, aby Lamech 
uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę, ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli 
nasienie  do  jej  łona.  A  to  dlatego,  że  ów  kukułczy  podrzutek  ma  zostać  praojcem  nowej 

background image

 

55 

ludzkości po potopie. Nakazał  Lamechowi nadać chłopcu imię Noe, co  ten uczynił. Epizod 
ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który potem odleciał ognistym rydwanem do nieba - 
był  poinformowany  o  nadciągającej  katastrofie  potopu.  Przez  kogo?  Przez  przybyłych  na 
ziemię  "Strażników  Nieba".  A  kto  przeprowadził  sztuczne  zapłodnienie  żony  Lamecha?  Ci 
sami  kosmonauci.  Tego  rodzaju  przykładami  chciałbym  podbudować  koncepcję,  która  w 
podobnej formie zapisana została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat 
temu!  Prawdziwy  krzyż  pański  z  tymi  niezliczonymi  bożymi  synami,  których  tabuny 
przewalają  się  po  mitologiach  Egiptu,  Grecji  i  Indii  -  boska  elita  jest  obecna  dosłownie 
wszędzie.  Bogowie  wczorajŃ  -  bogowie  jutra  Tybetańczycy  żyjący  w  wysokogórskich 
dolinach,  odgrodzeni  od  reszty  świata,  znają  "Najwyższego  Króla  Nieba"  lub  inaczej 
"Świętego z Góry" (82 ). Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni trascendentalne niebo 
od fizycznego firmamentu. "Najstarszych tybetańskich królów zwano Niebiańskimi Tronami. 
Na  polecenie  boga  zeszli  oni  na  Ziemię  i  po  okresie  panowania  powrócili  do  nieba,  nie 
zaznawszy śmierci." Dysponowali niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę wrogom 
lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w ludowej tradycji. 
Zalicza się do niej Klin  Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich świątyniach. Musi się za 
tym  kryć  coś  więcej  niż  tylko  głupia  fantazja,  bo  przecież  owe  Kliny  Grzmotu  są  realnymi 
przedmiotami,  chociaż  nie  potrafmy  sobie  wyobrazić  ich  działania.  Legenda  o  wielkim 
tybetańskim  królu  Gesarze  powiada,  że  został  przyjęty  przez  "Niebiańską  Światłość". 
Zaprowadziwszy  w  kraju  porządek,  oddalił  się  do  swej  niebiańskiej  ojczyzny,  oczywiście 
obiecując, że kiedyś powróci.  Król  Gesar uważany był  za jednego z niebiańskich władców, 
tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli 
nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli za właściwych stworzycieli człowieka. Przed 
ich przybyciem ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw. Gyelrap, 
wymienia  się  27  władców.  Siedmiu  z  nich  zeszło  po  drabinie  z  firmamentu  niebieskiego. 
Najstarsze pisma także sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o 
niemożliwym do wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł 
ze  sobą  z  nieba  niezrozumiałe  pisma.  Przed  jego  odejściem  uczniowie  zdeponowali  owe 
pisma w jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" 
(83 ). Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, 
że  po  prostu  zabrał  go  statek  kosmiczny,  ale  "pośród  chmur  ukazał  się  rumak  ze  złota  i 
srebra". Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w chmurach 
na  swoim  metalowym  wierzchowcu.  Kłania  się  kolega  Henoch  ze  swoimi  rumakami  i 
wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte księgi Tybetu 
operują |niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na przykład czterech wielkich królów 
nieba, a długość życia każdego z tych królów wynosi całe dziewięć milionów ziemskich lat. 
W  różnych  rejonach  nieba  są  różne  miejsca  mieszkalne,  do  których  dostać  można  się  po 
długiej podróży przez Kosmos. Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek 
czuje się, jakby miał do czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w 
czasie:  Einstein  żył  w  naszym  stuleciu,  tybetańskie  zaś  księgi  |Kandżur  i  |Tandżur  liczą 
tysiące  lat  (84  ).  Występowanie  powyższych  koncepcji  nie  ogranicza  się  do  rejonu 
geograficznego, który dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce 
Indianie myśleli podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. 
Działał on na Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, 
myślistwa,  budowania  chat,  wyrabiania  broni,  medycyny,  chemii,  no  i,  oczywiście,  także 
astronomii.  Zanim  zakończył  swoją  ziemską  działalność  i  odleciał  do  gwiazd,  obiecał 
powrócić w dalekiej przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów, Kukulcana, 
wypowiadałem  się  obszernie  w  osobnej  książce  (86  ).  Tutaj  powiedzmy  tylko  jedno:  "Lud 
jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, że powróci. I tak 
właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak fragmenty łamigłówki z 

background image

 

56 

klasycznego  kryminału.  Nazwiska  są  inne,  treść  podobna.  Nie  trzeba  być  Sherlockiem 
Holmesem, żeby poskładać je w całość. W moim osobistym przekonaniu próby wmówienia 
nam,  że różne ludy w różnych miejscach naszego globu  przejęły swoje czekanie na powrót 
boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu 
było  najpierw?  Księgi  chrześcijańskie  czy  te  inne?  "Fakty  są  wrogiem  prawdy"  (Miguel  de 
Cervantes,  1547-1616  ).  Można  dowolnie  skakać  po  globusie,  grzebać  w  przeszłości  i 
wertować religijne teksty, a i tak zawsze i wszędzie odnajdziemy ideę powrotu. W Chinach 
Konfucjusz ma być tym, który przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między 
niebem  a  ziemią"  (88  ),  u  aborygenów  zaś  w  dalekiej  Australii  "pradawni  niebiańscy 
bohaterowie" (89 ) nazywają się "Ngumyari" i "Wandina". Tubylcy z utęsknieniem czekają na 
ich  powrót.  Teraz  brakuje  w  zasadzie  tylko  teologa  lub  psychologa,  który  wmówi  nam,  że 
Chińczycy przejęli swoje koncepcje od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. 
No właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała 
umysły preinkaskich kapłanów. Wedle ich przekazów, Ziemię odwiedził niejaki Wirakocza z 
trzema  braćmi.  Uczyli  oni  Indian,  zakładali  osiedla  i  na  koniec  swej  ziemskiej  kariery 
powrócili  w  Kosmos.  Oczywiście  z  obietnicą  powrotu  w  przyszłości  (90  ).  No  bo  jakżeby 
inaczej?  Ich  potomkowie  -  władcy  Inków  -  nazywali  siebie  "Synami  Słońca".  Pierwsi 
chrześcijańscy zdobywcy, czy to Pizarro w Peru, czy Cortez w Meksyku, na początku witani 
byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to wykluczone, by Indianie dowiedzieli 
się  tego  od  chrześcijańskich  mnichów,  wierzenia  były  już  wcześniej.  Bogowie  z  biletem 
powrotnym działali na całym globie, powiązane zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem 
w  tym  rozdziale,  w  najlepszym  wypadku  są  co  najwyżej  wierzchołkiem  góry  lodowej.  W 
poprzednich  książkach  przytaczałem  tradycje  Indian  Hopi  i  brazylijskich  Kayapó,  sprawę 
japońskich  figurek  |dogu,  treść  świętej  japońskiej  księgi  |Nihongi,  legendy  Eskimosów  i 
plemienia  Dogonów  z  Mali.  Wszystkie  te  ludy  znają  niebiańskich  Nauczycieli  i  wszystkie 
czekają  na  ich  powrót.  Majowie  wyrazili  to  najzwięźlej,  co  można  przeczytać  w  Księdze 
Kapłanów Jaguara (91 ): "Zstąpili z drogi gwiazd [...]. Mówili magicznym językiem gwiazd 
nieba [...]. Ich znakiem jest nasza pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, 
trzynastu  bogów  i  dziewięciu  bogów,  uporządkują  znowu,  co  niegdyś  stworzyli."  Kto  ma 
przybyć?  Oczekiwanie  ponownego  przybycia  jakichś  bogów  było  i  pozostanie 
niepodważalnym  faktem.  Sporne  pozostają  tylko  kwestie,  |kto  tak  naprawdę  ma  przybyć  i 
|kiedy. Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu inne 
imię  osoby  Mesjasza.  Słowo  "Mesjasz"  oznaczało  pierwotnie  "namaszczony".  Pochodzi  od 
hebrajskiego masziah (gr. christos), którym określano namaszczonego króla. W kręgu religii 
żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on także ma przybyć z 
chmur.  Zwyczajny  człowiek,  który  zdobywa  później  władzę  królewską,  nie  może  zostać 
Mesjaszem,  ponieważ  już  samo  słowo  "człowiek"  zupełnie  nie  nadaje  się  do  wyjaśnienia 
terminu "Mesjasz". Słynny profesor Hugo Gressmann napisał w swej analizie (92 ): "I jedno, i 
drugie jest raczej wykluczone, albowiem Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto 
przypisuje mu się preegzystencję." Czyli że istniał już wtedy, kiedy nie było jeszcze ludzi. A 
oto  wspólne  elementy  wszystkich  wyobrażeń  Mesjasza:  `ts  *  dysponuje  wielką  potęgą,  * 
zaprowadzi nowy ład, * jest ucieleśnieniem sprawiedliwości * jest zainspirowany, powołany i 
wykreowany przez Boga. `tn W zależności od religii Mesjasz jest: `ts * synem człowieczym, 
spłodzonym  przez  niebo  (nasienie,  embrion,  karma  niebian);  mógł  już  raz  przebywać  na 
Ziemi,  zostać  "wzięty  do  nieba"  i  powrócić,  *  istotą  pozaziemską,  jedną  lub  wieloma; 
podobnymi  bogom  istotami,  które  już  wcześniej  przebywały  na  Ziemi.  `tn  W  wyobrażeniu 
chrześcijańskim (Ewangelie i Apokalipsa św. Jana), ale też żydowskim (Henoch i apokryfy) 
oraz  w  muzułmańskim  Koranie  ponowne  przybycie  Mesjasza  związane  jest  z  Sądem 
Ostatecznym.  Na niebie  pojawi  się jakaś  |potęga, której  towarzyszą wielkie liczebnie |hufce 
|niebieskie. Parsowie nazywają tę potęgę "Pogromcami Wszechświata¬)¦; Sumerowie mówią 

background image

 

57 

o  bogu  "Anu",  który  powróci  z  gwiazdy  Aldebaran;  Tybetańczycy  o  "Świętych  z  Góry", 
którzy tu,  na dole, przywrócą dawny porządek;  Majowie wspominają o  "trzynastu  bogach", 
którzy  także  powrócą  i  "uporządkują  znowu,  co  niegdyś  stworzyli".  Z  pojawieniem  się  tej 
potęgi wiążą się zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra 
świecąca  ogniem",  pokażą  się  "znaki  na  niebie",  Księżyc  się  zaćmi,  ludzie  zaczną  drżeć  i 
znajdą  się  na  skraju  wytrzymałości  nerwowej.  Na  Ziemi  nastąpią  niespotykane  klęski 
żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody mórz "wpłyną w siebie", zaczną wybuchać 
wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I co tak dokładnie 
będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co ludzie powinni wierzyć? 
W to, co przed tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i zawierzyli swoim księgom, czy też w 
to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w swej zarozumiałej próżności? Każda ze 
współczesnych  religii  odnosi  ideę  mesjańską  do  |swoich  świętych  ksiąg.  Jest  to 
niezaprzeczalny  fakt,  czy  nam  się  to  podoba,  czy  nie.  A  więc,  co  logiczne,  nie  wszystkie  te 
religie  mogą  mieć  rację.  Któreś  z  nich  muszą  być  w  błędzie.  A  co  by  było,  gdyby  tak 
|wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest znacznie starsza od Koranu, starsza 
od  Nowego  Testamentu,  starsza  od  buddyzmu,  a  także  od  biblijnych  proroków  z  okresu  po 
potopie. Obietnica powrotu plącze się po ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed 
potopu,  od  czasu  dżinistycznych  epok  i  "prakrólów"  najróżniejszych  ludów.  Gdzie  to  się 
zaczęło?  I raz jeszcze:  W  |co ludzie mają wierzyć?  |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się 
lękać?  |Kto  powróci  "z  wielką  mocą  i  chwałą¬)¦?  Z  "niebiańskimi  zastępami",  przy 
akompaniamencie  straszliwych  zjawisk  na  niebie?  |Kim  mają  być  te  skamieniałe  ludzkie 
masy, które mimo takiej demonstracji siły "nadal nie wierzą¬)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi 
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje wiele 
kwestii  szczegółowych  i  potwierdza  prawdziwość  niejednego  tekstu.  W  przeciwieństwie  do 
religii filozofia paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie wymaga wiary. Jej koncepcje 
można  weryfikować  i  odrzucać,  weryfikować  i  przyjmować  jako  poprawne.  A  mimo  to 
filozofia  ta  i  tak  przewyższa  czymś  wszelkie  religijne  idee  powrotu  Mesjasza:  daje  się 
racjonalnie  uzasadnić.  Good  bye,  tatusiu!  Obcy  kosmonauci,  którzy  tysiące  lat  temu 
przebywali  na  Ziemi,  nadając  ludzkości  genetyczne  przyśpieszenie,  ci  sami  kosmonauci, 
którzy przewijają się przez starożytną literaturę pod postaciami  |bogów, |aniołów, |upadłych 
|aniołów i innych, w którymś momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z 
|nimi  odlecieli  ponadto  pojedynczy uprzywilejowani  ludzie. Oni także wypowiedzieli  słowa 
pożegnania.  Co  się  mówi  tym,  którzy  pozostają?  Tym,  którzy  właściwie  również  chętnie 
udaliby się w wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem 
a jego synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie 
ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze cię zobaczymy? Henoch: Nie. A przynajmniej 
nie  twoje  pokolenie.  Oni  powiedzieli  mi,  że  przez  czas  ich  nieobecności  upłyną  na  Ziemi 
tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy przeznaczeni śmierci? 
Henoch: Jesteśmy. Ale we Wszechświecie panują inne prawa czasu. Kiedy Strażnicy powrócą 
tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale 
cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd 
w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za 
jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza 
od  naszej.  Tam  się  udaję.  Matuzalem:  Ojcze,  zostałeś  wybrany,  aby  jako  żywy  człowiek 
cieleśnie iść do nieba. Zazdroszczę ci.  Henoch: Nie jest tak, mój synu:  Ja nie idę do nieba. 
Niebo, tak wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do 
nieba dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy 
między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość gwiazd. 
Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy poruszają się po niebie na ognistych barkach. 
Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni. Musi tam być jak w niebie, 

background image

 

58 

nawet  jeśli  ty  nazywasz  to  "Kosmosem".  Henoch:  Zbliża  się  pora  pożegnania,  mój  synu 
Matuzalemie.  Słyszysz  gwar  ludu?  Zbiera  się,  aby  wysłuchać  mojej  mowy  pożegnalnej. 
Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do miejsca, gdzie opuści się ognisty 
rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem 
ci wszystko i przekazałem wszystkie księgi. Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ 
je  bezustannie  przepisywać  i  zważaj,  by  nie  zmieniono  ani  słowa.  Nawet  jeśli  ty,  twoi 
synowie  i  wnukowie  nie  pojmiecie  ich  treści,  to  zrozumieją  ją  przyszłe  pokolenia  i  będą 
wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. Strażnicy polecili mi, aby nie trzymać tych ksiąg w 
tajemnicy.  Dlatego  przekaż  je  następnym  pokoleniom  świata.  Nawet  gdyby  podobna 
rozmowa rzeczywiście miała miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom 
ludzi,  którzy  się  zebrali,  by  go  pożegnać,  że  nie  idzie  do  |nieba,  tylko  leci  w  |Kosmos,  to 
następne  pokolenia  nie  umiałyby  tego  zrozumieć.  Skoro  ktoś  potrafił  ulecieć  w  górę, 
wmieszać się między cudownie świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał  "pójść 
do nieba". Przybysze niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie 
uczynisz żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci, którzy 
już  nie  widzieli  |wizyty  |bogów  na  własne  oczy,  siedzieli  nad  tekstami,  które  dla  nich  nie 
miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły jakieś istoty 
"z  wielką  mocą  i  chwałą".  Dla  nich  było  już  jasne,  że  |mogli  |to  |być  |tylko  |bogowie  lub 
wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na Ziemię i pouczały 
ludzi.  I  już  w  żądnych  interpretacji  umysłach  ludzi  narodziły  się  anioły.  Ludzie  zawsze 
szukają  sensu  -  nawet  jeśli  powstaje  przy  tym  bezsens. Już  wkrótce  od  reszty  oddzielili  się 
bardziej  myślący  ludzie.  Nazywano  ich  "mędrcami".  Zupełnie  jak  w  przykładzie  z 
Kamieniem  Świętego  Berlitza,  mędrcy  z  pokolenia  na  pokolenie  zmieniali  odpisy  tekstów, 
dostosowywali  je  do  ducha  czasu.  Na  przykład  tacy  mędrcy  czytali  opowieści  o  czymś,  co 
błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste, 
że mogło chodzić tylko o konia. Latającego. Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z 
nieba i robili z nich anioły. Wkrótce zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach 
aniołów. Raz były dobre, raz złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego 
tronu,  i  jeszcze  inne,  które  wyklinały  na  Najwyższego,  zeszły  na  Ziemię  i  oddawały  się 
uciechom  seksualnym.  Aby  niezrozumiałe  uczynić  zrozumiałym,  nazwano  te  istoty  "złymi" 
lub  "upadłymi  aniołami".  Nadano  im  nazwy,  takie  jak  "uwodziciele"  albo  "synowie  boga". 
Teksty praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do 
Najwyższego.  I  tak  powstało  |wniebowzięcie.  Jeśli  pojawił  się  opis  wyglądu  statku 
kosmicznego  od  zewnątrz  i  od  środka,  to  wiadomo,  że  mogło  chodzić  tylko  i  wyłącznie  o 
siedzibę  aniołów  i  tron  Najwyższego.  Poniżej  staram  się  przedstawić  taki  właśnie  proces 
reinterpretacji,  zestawiając  ze  sobą  dwa  teksty:  Hipotetyczny  oryginał:  "Opiszę  teraz  moje 
przeżycie:  Najpierw  widziałem  chmury,  a  potem,  kiedy  wznieśliśmy  się  jeszcze  wyżej, 
zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się gwiazdy, lecz wokół nas coś 
błyszczało.  Byłem  do  tego  stopnia  sparaliżowany,  że  musieli  mnie  podnieść  z  fotela. 
Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących kamieni. W 
dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie. Potem wszedłem do 
gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na zewnątrz, tylko podłoga 
była z płytek, spod których wydobywał się słaby blask. Najpiękniejsza jednak była powała. 
Zupełnie  jak  przez  przezroczystą  kopułę  widziałem  rozgwieżdżone  niebo,  a  na  nim 
Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i odbijali, i wykonywali najrozmaitsze 
prace.  Raz  jeszcze  musieliśmy  się  przesiąść  do  większego  gwiezdnego  statku.  We  wnętrzu 
wszystkie  drzwi  stały  otworem,  ale  przed  każdymi  dostrzegłem  niezliczone  światełka. 
Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i 
nie do opisania. Pośrodku na podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. 
Rozpoznałem  na  nim  błyszczące  słońce  i  strażników  pracujących  na  zewnątrz  statku.  Na 

background image

 

59 

fotelu  siedział  Dowódca,  okryty  śnieżnobiałą  szatą.  Padłem  przed  nim  na  twarz,  lecz  on 
podszedł  do  mnie,  wypowiedział  słowa  pozdrowienia  i  rzekł:  "A  więc  to  ty  jesteś  tym 
człowiekiem,  który  tam  na  dole  ma  zadbać  o  sprawiedliwość?""  Oryginalny  tekst  z  Księgi 
Henocha  (14,  8  nn;  71,  11  nn):  "I  miałem  następujące  widzenie:  Oto  zaprosiły  mnie  w 
widzeniu  chmury,  i  mgła  uniosła  mnie  w  górę,  bieg  gwiazd  i  błyskawice  podnosiły  i 
popychały mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie 
do nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kryształów i otoczony 
językami płomieni; i zaczął napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki płomieni i zbliżyłem 
się do wielkiego domu,  zbudowanego z kryształu. Ściany owego domu  były takie same jak 
wyłożona  kryształem  podłoga,  a  jego  podstawą  był  kryształ.  Jego  powała  była  jako  drogi 
gwiazd  i  błyskawic,  pośród  nich  ogniste  cheruby  [...].  I  był  inny  dom,  większy  od 
poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i zbudowany był z języków 
płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem wspaniałością, przepychem i wielkością, 
tak że nie potrafię opisać wam jego wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A 
wyglądał  jak  obręcz;  wokół  niego  było  coś  podobnego  do  świecącego  słońca  i  co  miało 
wygląd cherubów [...]. Siedział na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli 
słońce i była bielsza niźli sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje 
oblicze się zmieniło [...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "Tyś 
jest syn człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu 
Cóż  za  tragedia,  kiedy  kosmonauci  stają  się  "aniołami"  i  "cherubami",  oficerowie 
"archaniołami", dowódca zaś  |Najwyższym  czy  jeszcze gorzej:  |Bogiem! Cóż za chaos, gdy 
zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy robi się 
"nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim tronem, sam 
dowódca  zaś  "wielkim  dostojnikiem".  Wręcz  kojący  wydaje  się  w  tej  sytuacji  fakt,  że  w 
cytowanym  fragmencie  nie  występuje  sam  "Pan  Bóg".  Byłoby  to  zresztą  co  najmniej 
niestosowne,  bo  przecież  Henoch  pisze:  "Podszedł  do  mnie,  wypowiedział  słowa 
pozdrowienia."  Obraz  Boga,  który  wita  swego  ziemskiego  gościa,  podając  mu  prawicę,  to 
widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No więc poprzestano na "wielkim 
dostojniku".  Dobre  i  to.  Znam  argumenty,  dlaczego  tego  rodzaju  porównanie  tekstów  jest 
niedopuszczalne  -  mówi  się,  że  trzeba  to  widzieć  inaczej.  A  ja  uważam,  że  wcale  nic  nie 
"trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy 
zapominać, że jądro ich treści powtarza się w tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. 
Pozaziemscy  przybysze  z  czasów  Henocha  znali  ogromne  odległości  międzygwiezdne. 
Wiedzieli  przecież,  że  podróż  do  domu  i  z  powrotem  do  naszego  Układu  Słonecznego 
pochłonie  kilka  tysięcy  lat.  W  jaki  sposób  mieli  to  uzmysłowić  ludziom?  Pewnie  pokazali 
rozgwieżdżone  niebo  i  powiedzieli:  "Teraz  odchodzimy  -  ale  wrócimy  tu.  Zapiszcie  to  w 
swoich  księgach,  przekażcie  to  swoim  potomkom,  niech  wszystkie  pokolenia  o  tym 
pamiętają:  Wrócimy!"  A  kiedy  ludzie  zaczęli  się  dopytywać,  |kiedy  to  obcy  pojawią  się 
ponownie, czy po upływie miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili 
zapewne  odpowiedzi.  Po  prostu  sami  dokładnie  nie  wiedzieli.  "Przybędziemy  ponownie  - 
kiedyś! Cały czas bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli 
ponownie niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym poznają moment ich 
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i  gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie to 
wyglądało  tak,  jakby  Księżyc  się  zaćmił,  jakby  na  Ziemię  spadały  świecące  gwiazdy.  Dla 
ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. Ludzie, 
którzy są na to  przygotowani  i  oczekują nas,  ci,  którzy rozumieją znaki  na niebie, będą się 
cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni szczęściem, ponieważ 
przyniesiemy  im  nowy  ład.  Inni  jednak,  którzy  deformowali  i  fałszowali  teksty,  ci,  którzy 
zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w panikę. Będą czuli strach przed nami i 
swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to 

background image

 

60 

daremne,  albowiem  bogów  nie  ma."  Ale,  oczywiście,  przybysze  zdawali  sobie  sprawę,  że 
przez  tysiąclecia  przekazy  te  zestarzeją  się  i  będą  stale  reinterpretowane.  Dlatego  zadbali  o 
pozostawienie  swoich  śladów  w  wielu  miejscach  na  Ziemi.  Także  inne  ludy  w  innych 
częściach  globu  sporządziły  zapisy  tych  wydarzeń.  Reszta  zrobi  się  sama.  Kiedyś  musi 
nadejść  taki  moment,  że  ludzkość  zacznie  wymieniać  informacje  w  skali  globalnej. 
Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne jądro wszystkich tych różnorodnych przekazów. 
Ludzie będą musieli zacząć porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze jest cztery. Na tej 
właśnie  zasadzie  myślenie  w  duchu  filozofii  paleo-SETI  wprowadza  przewartościowanie 
wartości. Ma to swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. 
Każda  z  tych  grup  została  inaczej  wychowana,  lecz  w  jednym  punkcie  wszyscy 
przedstawiciele  obydwu  grup  są  zgodni:  jesteśmy  jedynymi  istotami  rozumnymi  we 
Wszechświecie. Jak doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych 
od siebie grup jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył 
Ziemię  w  ciągu  (symbolicznych)  sześciu  dni  (siódmego  odpoczywał).  Kiedy  już  stworzył 
rośliny i  zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył  człowieka. A zatem jesteśmy 
koroną  stworzenia!  Alleluja!  Niewierzącym  wpojono  teorię  ewolucji.  W  toku  trwającego 
miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie formy 
bardziej  złożone  i  wreszcie  -  jako  szczytowa  forma  -  |Homo  |sapiens.  Jesteśmy  szczytową 
formą  ewolucji!  Alleluja!  W  obydwu  przypadkach  jesteśmy  najwięksi.  Jedyni  w  swoim 
rodzaju  i  nie  do  pobicia  w  całym  Wszechświecie.  Superosobniki  stanowiące  koronę 
stworzenia  i  szczytową  formę  ewolucji.  Istoty  pozaziemskie  nie  są  tu  nikomu  potrzebne, 
nawet  jeśli  opisami  ich  działań  ociekają  wszystkie  istniejące  święte  księgi. 
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe grona 
najrozmaitszych  statków  kosmicznych:  wielopiętrowe,  płaskie,  świecące  złotym  blaskiem  i 
błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak nakładające się 
na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze oceany. Ludzkość 
jest  przerażona,  zaszokowana,  zalękniona.  Na  |coś  |takiego  nie  była  przygotowana.  Ani 
wierzący,  ani  niewierzący.  A  właściwie  dlaczego?  Chrześcijanie  pognają  do  swoich 
kościołów i będą pytać księży:  "Czy to Sąd Ostateczny?" Muzułmanie będą wznosić modły 
do  Allaha  i  żarliwie  wierzyć,  że  to  wraca  Mahdi:  nareszcie  zrobi  porządek  z  niewiernymi, 
nareszcie  skończył  się  czas  oczekiwania!  Żydzi  z  kolei  zapełnią  synagogi,  będą  zasypywać 
pytaniami  swych  rabinów,  cała  Jerozolima  będzie  jednym  wielkim  ludzkim  morzem, 
ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści  się z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą 
spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś 
momencie  ugiąć  się  przed  faktami:  statki  kosmiczne  istot  pozaziemskich  zajęły  pozycje 
wokół Ziemi. Wierzący będą wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, 
który powrócił, że to, co rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to jedynie 
zapowiadane niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi 
im  ich  wiarę!  A  ponieważ  |wszyscy  wierzący  |wszystkich  religii  oczekują  każdy  |swojego 
Mesjasza,  są  gotowi  przysiąc,  że  jest  właśnie  tak,  a  nie  inaczej,  ponieważ  każde  zdanie  i 
każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |chcą 
sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |mogą. I nagle, 
nawet  nie  wiedząc  kiedy,  stają  się  niewierzącymi.  Okazują  się  zbyt  zakamieniali,  aby 
poradzić  sobie  z  nowymi  (a  przecież  zarazem  starymi  jak  świat!)  faktami.  Nie  potrafią  ich 
przetrawić,  są  niezdolni  do  prowadzenia  zgodnej  z  duchem  czasu  globalnej  polityki,  nie 
mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej, uniwersalnej religii. I tak wierzący w 
religię stają się niewierzącymi w realia. Nie potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest 
ich frustracja. A w istotach pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać 
ten  fakt  -  widzą  w  najlepszym  razie  uosobienie  Szatana  czy  Lucyfera,  który  tylko  dlatego 
pojawił się nad chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich próbie. Umrą 

background image

 

61 

zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w realia, 
czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale nie muszą już 
wierzyć,  ponieważ  teraz  już  wiedzą,  zaczynają  się  wspaniałe  czasy.  Dotychczas  ludzkość 
czerpała  wiedzę  jednokierunkową  drogą  wiodącą  z  przeszłości.  Uczono  się  z  historii,  z 
doświadczeń  ojców,  z  książek  i  komputerów.  Lecz  wszystko  to  pochodziło  z  przeszłości. 
Teraz  dochodzi  do  tego  wiedza  z  przyszłości:  wiedza  istot  pozaziemskich.  One  mają  nasze 
problemy za sobą. Nasza przyszłość jest dla nich przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie 
czerpać  z  tej  skarbnicy.  Jak  rozwiązaliście  problem  zanieczyszczenia  środowiska?  Jak 
zapobiegliście groźbie eksplozji demograficznej? Jaka religia panuje we Wszechświecie i jak 
powstała?  Jak  napędzacie  swoje  statki  kosmiczne  i  jak  działa  międzygwiezdne  radio?  Jak 
powstrzymać raka i jak przedłużyć życie? Jaki system polityczny jest najsprawiedliwszy i jak 
karzecie  swoich  przestępców?  W  ten  sposób  opuszczamy  jednokierunkową  drogę  wiedzy  i 
wjeżdżamy  na  ośmiopasmową  autostradę.  Kiedy  Wszechświat  otworzy  przed  nami  swoje 
wrota,  rozpocznie  się  prawdziwie  |niebiańska  epoka.  Ale,  jak  mówię,  tylko  dla  wierzących, 
przepraszam, dla tych, którzy potrafią pogodzić się z realiami. Przewartościowanie wartości - 
nowa  filozofia  idei  ponownego  przybycia  -  już  rysuje  się  na  horyzoncie.  Religie  będą  się 
buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale za nic nie przyznają, 
że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten stan oczekiwania, że to one 
właśnie  bezustannie  majstrowały  i  dłubały  przy  osobie  Mesjasza  -  czy  jak  tam  nazwiemy 
tego,  który  ma  przybyć  -  aż  wreszcie  nadawał  się  do  ustawienia  w  szklanej  gablocie. 
Wszystkie inne szklane gabloty zostały strzaskane. Religia przeciw religii. Zawsze w interesie 
danej  religii  leżało  uznawanie  własnej  nauki  za  jedynie  prawdziwą  i  sprzedawanie  jej  jako 
mającą  wyższość  nad  pozostałymi.  Nigdy  nie  brałem  udziału  w  tym  festiwalu 
zarozumialstwa.  To  nie  moja  branża.  Jak  to  mówi  przysłowie?  "Wielkie  rzeczy  pomału... 
zaczynają  wychodzić  nosem¬)¦!  W  scenariuszu  ponownego  przybycia  istot  pozaziemskich 
byłoby nawet miejsce dla starożytnych proroków. Tych oczekiwanych przez dżinistów, przez 
wyznawców hinduizmu, a nawet buddystów z ich super-Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co 
może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno 
Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej potędze i genetycznych możliwościach pozaziemskich 
przybyszów.  W  każdym  razie  na  pewno  wyprzedzają  nas  o  całe  tysiąclecia,  bo  inaczej  nie 
mogliby  (oni  lub  ich  przodkowie)  odwiedzić  nas  w  zamierzchłych  czasach.  Współczesna 
historia nauki i techniki uczy, że wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i 
bardziej skuteczne. Dowodzi tego technika komputerowa z jej coraz bardziej miniaturowymi 
procesorami, miliardami bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i coraz większymi mocami 
obliczeniowymi. Dla porównania: w połowie lat osiemdziesiątych najlepsze komputery klasy 
PC  osiągały  szybkość  przetwarzania  danych  wynoszącą  kilka  megaFLOPS  (FLOPS  = 
Floating Point Operations per Second; megaFLOPS = 1 milion FLOPS). Wielkie komputery, 
takie  jak  Cray-2,  osiągały  na  początku  lat  dziewięćdziesiątych  szybkość  mierzoną  w 
gigaFLOPS  (gigaFLOPS  =  1  miliard  FLOPS).  W  rok  później  osiągnięto  szybkość  10 
gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w literaturze fachowej mówi się już o komputerze 
C-5,  pracującym  z  szybkością  100  gigaFLOPS.  Trwają  prace  nad  komputerem  o  szybkości 
mierzonej w teraFLOPS (= 1 bilion FLOPS) i prowadzi się całkiem poważne rozważania nad 
komputerami  o  szybkości  10  teraFLOPS.  To  się  nazywa  błyskawiczny  postęp.  Lecz  cóż 
znaczy dziesięć lat  w procesie  rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii dziejów. Co będą 
umiały  komputery  za  50  lat?  Będą  samodzielnie  myśleć,  samodzielnie  się  programować  i 
będzie  można  z  nimi  rozmawiać.  Będą  błyskawicznie  i  bezbłędnie  tłumaczyć  z  dowolnego 
języka świata na inny język. Będą komputery sądowe, które wydadzą wyrok szybciej, lepiej, 
bardziej  prawidłowo  i  sprawiedliwiej  niż  ludzie.  Komputery  będą  budować  komputery,  a 
telewizor  w  pokoju  ustąpi  miejsca  trójwymiarowemu  obrazowi  holograficznemu.  Z  kolei 
genetycy  osiągnęli  postępy,  o  jakich  biologowie  starej  szkoły  nie  śmieli  nawet  marzyć.  W 

background image

 

62 

ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić wszystkie choroby dziedziczne u 
noworodków, dzieci w łonie matki czy wręcz przed zapłodnieniem. Będą mogli - jeśli prawo i 
etyka  dopuszczą  do  tego  rodzaju  badań  -  konstruować  ludzi  o  ściśle  określonych 
właściwościach, prawdziwe dzieła sztuki tworzone według genetycznych projektów. Nazywa 
się  to  "zabawą  w  Boga",  zapominając  przy  tym  jednak  o  dwóch  rzeczach:  Bóg  (a  raczej 
bogowie)  Starego  Testamentu  stworzył  człowieka  "na  swój  obraz  i  podobieństwo".  A  więc 
|zaprogramował go takim, jakim chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem zrobił 
to samo z jeszcze paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że taki bóg nie 
może  mieć  nic  wspólnego  z  Bogiem,  który  stworzył  Wszechświat.  Genetycy  zaś,  którzy 
"bawią  się  w  Boga",  są  równie  mało  tożsami  ze  Stworzeniem  i  duchem  Wszechświata,  co 
bogowie z mitologii. Dla małpy komputer może być czymś niemal boskim - a przecież wcale 
tak  naprawdę  nie  jest.  Czymże  zatem  jest  prognoza  przyszłości  w  perspektywie  lat 
pięćdziesięciu  wobec  rozwoju  naukowo-technicznego  trwającego  tysiące  lat?  Nie  ja  to 
wymyśliłem  -  to  tradycyjne  przekazy  ludzkości  mówią  o  ingerencjach  genetycznych 
mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te istoty pozaziemskie są dzisiaj, skoro już 
wówczas potrafiły "wdrukować" zarodkowi przed narodzinami określone właściwości? Może 
umieją podłączać się bezpośrednio do mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali 
nasz  materiał  genetyczny,  że  po  tylu  a  tylu  pokoleniach  uwolni  on  prastare  informacje, 
udostępni  je  mózgowi?  Może  od  niepamiętnych  czasów  drzemią  w  nas  informacje,  które 
obudzą  do  życia  dopiero  konkretne  bodźce  przenikające  do  świadomości?  Jak  by  to  mogło 
wyglądać? Każdy współczesny genetyk wie o istnieniu tzw. odpadków genetycznych (junk). 
Rozumiemy 

przez 

to 

bezsensowne 

bezużyteczne 

odcinki 

DNA 

(kwasu 

dezoksyrybonukleinowego).  Wydają  się  bezsensowne  dlatego,  ponieważ  nie  mają 
prawidłowego  początku  ani  końca.  Normalnie  łańcuchy  DNA  zakończone  są  rodzajem 
"gniazdka"  i  "wtyczki",  do  których  pasują  końcówki  odpowiedniej  pary.  Profesor  Beda 
Stadler, genetyk z uniwersytetu w Bernie, jako doskonałe porównanie proponuje klocki lego. 
Człowiek ma w zasobach swego DNA ponad 110000 aktywnych genów, wśród nich mnóstwo 
odcinków  "odpadków  genetycznych".  Ale  czy  naprawdę  są  to  odpadki?  A  może  te 
porozrywane odcinki mają jakieś ściśle określone zadanie, którego genetykom nie udało się 
dotąd  poznać?  Trudno  sobie  wyobrazić,  po  co  ewolucja  przez  całe  miliony  lat  miałaby 
reprodukować  nie  nadające  się  do  niczego  "genetyczne  odpadki".  Chociaż  coraz  więcej 
zagadek  udaje  nam  się  rozwikłać  i  dokonujemy  coraz  to  nowych  odkryć,  to  jednak  nasza 
wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo to zachowujemy się 
tak,  jakbyśmy  wiedzieli  wszystko.  Dlatego  też  nie  przeszkadzają  mi  zapowiadani  przez 
dżinizm  prorocy,  tirthankarowie,  tak  jak  nie  przeszkadza  mi  super-Budda.  Również  żyjący 
(jeszcze)  Sai  Baba  dokonujący  swoich  cudów  w  Indiach  nie  złości  mnie  w  najmniejszym 
stopniu. Może po prostu zakodowana w nim informacja odrobinę za wcześnie ujrzała światło 
dzienne?  Wiemy  przecież  z  doświadczenia,  że  niektóre  geny  w  człowieku  uruchamiają 
określone  procesy  dopiero  w  odpowiednim  czasie.  Sześcioletni  chłopiec  nie  będzie  miał 
brody, nie osiąga też dojrzałości płciowej. Dopiero kiedy organizm spełni określone warunki 
fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów określone hormony, które dopiero teraz 
sterują  pojawieniem  się  zarostu  i  osiągnięciem  dojrzałości  płciowej.  Informacja  o  zaroście 
była  jednak  zawarta  w  genach  przez  cały  czas.  Drzemała  już  w  organizmie  noworodka,  a 
nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej pojedynczej komórce. Informacja istniała przez cały 
czas  -  tylko  organizm  musiał  dojrzeć.  Może  z  "genetycznymi  odpadkami"  jest  tak  samo? 
Może  spoczywają  w  nich  informacje,  które  czekają  tylko  na  odpowiedni  sygnał  -  jakiś 
bodziec  -  aby się uaktywnić?  W technologii komputerowiej wypróbowuje się już  "atomowe 
przełączniki",  w  których  wykorzystuje  się  pojedyncze  elektrony  do  inicjowania  procesu 
binarnego.  Te  zdumiewające,  pracujące  z  prędkością  światła  przełączniki  odkryli  radzieccy 
fizycy  Konstantin  Lichariew  i  Aleksander  Zorin.  Efekt  zwany  SET  (Single  Eleciron 

background image

 

63 

Tunneling)  został  już  dowiedziony  eksperymentalnie  i  uważany  jest  za  "czynnik 
umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro jednak elektron 
może  służyć  jako  "przełącznik"  w  procesie  przetwarzania  danych,  równie  dobrze  może 
posłużyć  do  uaktywnienia  drzemiącej  dotąd  informacji  genetycznej.  Ponieważ,  z  jednej 
strony, nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z drugiej zaś dysponujemy 
dość  pokaźną  liczbą  bardzo  dawnych  informacji,  zapowiadających  zarówno  pojawienie  się 
|proroków,  jak  i  |powrót  |bogów,  to  niejako  samo  nasuwa  się  pytanie,  jak,  w  jaki  sposób, 
możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście, możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, 
lecz jest to sprzeczne z naturą naszej inteligencji, ponieważ oznaczałoby ni mniej, ni więcej, 
tylko  nierozumne odrzucenie wszystkich istniejących tekstów i  świadectw wielkich, starych 
religii. Obojętne odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - 
to bardzo nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich 
tak zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką 
Wszechświata.  Stanowimy  element  pewnej  kosmicznej  gry  i  naszym  przeznaczeniem  jest 
odkryć,  jaka  jest  nasza  rola,  i  tę  rolę  odegrać.  Inaczej  bardzo  szybko  wylądujemy  na 
śmietniku.  Powrót  w  innychŃ  kształtach  Filozofia  paleo-SETI  interpretuje  ideę  mesjańską 
jako  powrót  tych  istot  pozaziemskich,  które  w  zamierzchłych  czasach  zaszczyciły  wizytą 
naszych  praojców.  Aby  złagodzić  szok  wywołany  tym  powrotem,  jako  forpoczta  wysłani 
zostaną  ludzkości  |prorocy,  z  zadaniem  przeprowadzenia  akcji  uświadamiającej.  Prorocy  ci 
mogą  czerpać  swoją  wiedzę  w  najrozmaitszy  sposób,  na  przykład:  `ts  1.  Sami  są  istotami 
pozaziemskimi  w  ludzkim  przebraniu.  2.  Są  ludźmi,  którzy  w  fazie  zarodka  zostali 
odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz ("synowie człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w 
sobie  genetyczną  informację,  przy  czym  uaktywni  się  ona  dopiero  wówczas,  gdy  spełnione 
zostaną określone warunki (przykład: zarost). U różnych osobników dzieje się to w różnym 
czasie.  4.  Albo  też  cała  ludzkość  nosi  w  sobie  genetyczną  informację,  ale  bodziec 
wyzwalający  przyjdzie  tym  razem  spoza  Ziemi  i  będzie  dotyczył  tylko  określonych 
osobników  (przykład:  "przełącznik  atomowy").  5.  Od  samego  początku  tylko  pojedynczy 
ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną przez istoty pozaziemskie. 6. Genetyczna 
informacja zawierająca wiedzę o istotach pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym 
osobnikom dopiero w czasie, który kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty 
wydaje  mi  się  najmniej  prawdopodobny,  ponieważ  w  końcu  wszyscy  pochodzimy  od  tych 
samych  rodziców,  obojętnie,  czy  przyjmiemy,  że  byli  to  symboliczni  Adam  i  Ewa,  czy  też 
prarodzice z okresu po potopie. Wariant szósty nie jest wprawdzie wykluczony, ale wysoce 
hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte dzieci 
zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi." Czyżby 
Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym wiedział? Od 
|Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że prorocy serwują 
nam w swoich liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają jak żywcem wzięte z 
science fiction?  I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-10 ) czytamy:  "I piąty 
anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na Ziemię, i dano jej klucz od studni 
Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię, [...]. A wygląd szarańczy: podobnie do 
koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich 
skrzydeł  jak  łoskot  wielokonnych  wozów  pędzących  do  boju.  I  mają  ogony  podobne  do 
skorpionowych  oraz  żądła;  a  w  ich  ogonach  jest  ich  moc  szkodzenia  ludziom  [...]."  Trzy 
rozdziały dalej z kolei  (Ap 12, 7-9 ):  "I  nastąpiła walka na niebie:  Michał  i  jego  aniołowie 
mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już 
się miejsce dla nich w niebie nie znalazło.  I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, 
który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, 
a z nim strąceni zostali jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, 
miała być podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy specjalista wie, że to nieprawda. Jak 

background image

 

64 

można  wyczytać  w  artykule  w  tygodniku  "Der  Spiegel",  "większość  ewangelickich  i  wielu 
katolickich  speców  od  Nowego  Testamentu  jest  co  do  tego  zgodnych"  (95  ).  "Tajne 
objawienie" nie pochodzi  od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z lat 
90-100  po  Chrystusie.  Oczywiście,  zespół  ów  nie  wziął  sobie  tego  tekstu  z  sufitu,  tylko 
skompilował  na  podstawie  znacznie  starszych  dokumentów.  Podobne  opisy,  jak  w 
Apokalipsie,  spotykamy  w  apokryfach,  głównie  (ale  nie  tylko)  u  Henocha,  krótkie  ich 
fragmenty  także  w  Starym  Testamencie,  na  przykład  w  Księdze  Daniela.  Po  raz  kolejny 
wskazuje to na istnienie jakiegoś wspólnego starszego źródła, z którego tak wielu zaczerpnęło 
swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i przeżyć okropną 
wizję. Czy na pewno musiał? Nie będę tu sięgał do psychologii, ponieważ niezbyt ją cenię, a 
ponadto wiem, że za jej pomocą można dowieść wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od 
tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie. O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się 
myśl następująca: Otóż wszyscy widzieliśmy filmy |Gwiezdne |wojny oraz |Star |Trek. Dziś 
już  wiemy,  ile  można  wyczarować  za  pomocą  techniki  i  trików  filmowych.  Po  istotach 
pozaziemskich spodziewam  się jeszcze bardziej  zaawansowanej  technologii wizyjnej. Może 
pokazują oni swoje filmy trójwymiarowo i to bez konieczności stosowania jakichś okularów? 
Technika  filmowa  sprzęgnięta  z  technologią  laserową  umożliwia  stworzenie  pełnej  iluzji.  A 
zatem  "Strażnicy  Nieba"  pozostawali  z  Henochem  w  najlepszych  stosunkach.  Pod  koniec 
swego pobytu na Ziemi wzięli go nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie mieli pokazać 
paru  swoim  ziemskim  pupilom  filmów?  Nieznane  roboty  bojowe  zmieniły  się  w  opisach  w 
podobną  do  koni  "szarańczę"  mającą  "pancerze  żelazne",  a  "łoskot  ich  skrzydeł  jak  łoskot 
wielokonnych  wozów".  Biedny  archanioł  Michał  zaś,  który  oczywiście  w  pokazywanym 
przez  kosmitów  filmie  wcale  się  tak  nie  nazywał,  a  imię  otrzymał  dopiero  od  późniejszych 
interpretatorów,  musiał  "walczyć"  ze  Smokiem,  który  z  kolei  wraz  ze  swoimi  aniołami 
wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna strona zwycięża, a przegrany zostaje 
strącony  do  otchłani.  Ktoś  to  kiedyś  zapisał,  nawet  jeśli  wydawało  mu  się,  że  miał  wizję. 
Wydarzenie to miało miejsce w czasach prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego 
"widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism 
rozmaitych proroków. Potem jakiś zespół zmajstrował z tego Apokalipsę, "tajne objawienie", 
które  znajdujemy  pośród  świętych  tekstów.  Najlogiczniejsze  wyjaśnienie  bardzo  często 
okazuje się całkiem banalne. Wystarczy spojrzeć na sprawę z nowej perspektywy. + Relacja 
obserwatora  Yaxlipoo  wysłana  na  macierzystą  planetę  Podziwiani  Bracia  i  Siostry!  Czas 
obserwacji  planety  Szeba,  nazywanej  przez  mieszkańców  Ziemią,  dobiega  końca.  Oto 
streszczenie  mojego  obszernego  raportu,  który  przesłałem  sondą  nr  4332.  Mieszkańcy  tej 
planety nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają 
się  na  nieskończenie  ważne.  Walczą  ze  sobą  nawzajem  z  niskich  pobudek,  nie  cofając  się 
nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy sposób. W kraju zwanym 
przez  nich  |Afryką  żył  kilka  ziemskich  lat  temu  niski  rangą  żołnierz,  który  chytrością  i 
przemocą  zdobył  stanowisko  przywódcy  państwa.  Stworzył  rządy  terroru  pozbawionego 
godności i sprawiedliwości, kazał mordować i torturować, i bogacił się kosztem swoich ofiar, 
ale  też  kosztem  innych  państw.  Obecnie  ludzie  dysponują  siecią  przekazywania  informacji, 
oplatającą  całą  planetę.  Dlatego  wszyscy  wykształceni  mieszkańci  Szeby  wiedzieli,  co  się 
dzieje.  Nie  przeszkadzało  im  to  utrzymywać  z  tym  rzeźnikiem  stosunków  handlowych  i 
dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do innych państw i nie stracił na aktualności 
do  ostatniego  dnia  moich  obserwacji.  Służebnicy  kierownictwa  państwa  nazywają  się  tu 
|politykami.  Bezustannie  podróżują  w  różne  strony  i  składają  obietnice,  których  często  nie 
mogą  dotrzymać.  Ich  mózg  funkcjonuje  jednostronnie,  chociaż  na  zewnątrz  sprawiają 
wrażenie,  jakby  było  wprost  przeciwnie.  Wszyscy  ci  politycy  należą  mianowicie  do  jednej 
partii,  która  ma  za  cel  tylko  i  wyłącznie  przeforsowanie  własnej  ideologii.  Ideologia  to  w 
zasadzie coś zbliżonego do prymitywnej  religii. Politycy wymyślają coraz to nowe zadania, 

background image

 

65 

żeby podkopać osiągnięcia swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi odpowiedzialność 
minami  wmawiają  tym  narodom,  że  państwo  potrzebuje  |pieniędzy  (pieniądz  jest 
równowartością  pracy).  Wymyślają  coraz  to  nowe  przepisy,  nakazy  i  zakazy,  a  ponieważ 
przepisy  te  wymagają  wciąż  nowych  organów  kontroli  i  zarządzania,  państwo  potrzebuje 
coraz  więcej  owych  pieniędzy.  Jednocześnie  żaden  z  tych  polityków  nie  ma  odwagi 
unieważnić przepisów, nakazów i zakazów od dawna już przestarzałych, ponieważ wiązałoby 
się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i zarządzania. Do tego zaś 
nie  chcą  dopuścić  partie,  ponieważ  nie  pasuje  to  do  ideologii.  W  ten  sposób  powstają 
wymagające ogromnej ilości pieniądza molochy, które w ostatecznym rozrachunku pożerają 
środki  wypracowane  przez  poszczególne  osobniki.  Osobniki  te  są  zmęczone,  zapadają  na 
choroby,  nie  mogą  i  nie  chcą  już  więcej  pracować  na  pożerające  wszystko  molochy.  Na 
planecie  Szeba  dochodzi  do  rozpadu  struktur  państw,  a  dzieje  się  tak  dlatego,  że  na  krótki 
czas łączą się one w jeszcze większe molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez 
silniejsze. Trzecia możliwość to |rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu 
państwa. Wiele państw przeżyło rewolucje, z tym że rewolucje te jedynie odsuwają w czasie 
pierwotne zło,  ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy 
pożerające  pieniądze  i  karuzela  kręci  się  aż  do  następnej  rewolucji.  Także  rewolucje  są 
prymitywnymi  ideologiami,  ponieważ  przemocą  nakłaniają  inaczej  myślących  do  nowych 
rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą planetę. Mimo 
swej siły niszczenia nie stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych ekranów ochronnych. 
Mieszkańcy  Szeby  uzasadniają  produkcję  straszliwej  broni  dwojako,  jedni  tym,  że  muszą 
krzewić  ideologię,  inni  -  koniecznością  obrony  przed  obcą  ideologią.  Przywódcy 
poszczególnych  ideologii  zawsze  są  fanatykami.  Myślą  tylko  o  jednym  i  w  głowie  mają 
|sieczkę. Przez sieczkę rozumie się drobno pokrojone, wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. 
Od ponad stu  lat ludzie  produkują najróżniejsze  pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy 
okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć i wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te 
rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych 
ludzi lub ich grup, muszą być |sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze 
-  równowartość  pracy.  Pieniądze  dlatego  stanowią  nader  pożądane  dobro,  ponieważ  za 
pieniądze  można  |zakupić  inną  pracę.  Wielu  ludzi,  także  słudzy  państwa  oraz  członkowie 
ugrupowań religijnych, zdobywają te pieniądze bez pracy. Odbierają je po prostu tym, którzy 
otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw, machinacji, kradzieży, rabunku, zabójstw 
i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie za cel dobranie 
się do pieniędzy innych, aby podzielić je między swoich zwolenników. Oczywiście, politycy 
reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co robią, jest uczciwe. Mam 
nadzieję,  że  lepiej  teraz  rozumiecie,  iż  takie  zachowanie  bliskie  jest  zachowań  osobników 
umysłowo chorych. Wytwarzając dobra, ludzie zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, 
że budzi to poważne obawy. Nie dość, że metalami ciężkimi i wszelkiego rodzaju trującymi 
substancjami niszczą struktury chemiczne swojej bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia 
bezczelni, iż sprzedają produkty, które ze swej strony wytwarzają nowe trucizny. Wprawdzie 
trucizny te można by łatwo już wcześniej zneutralizować lub odfiltrować, lecz wielu ludzi na 
najwyższych  stanowiskach  wzbrania  się  to  uczynić,  bo  żeby  potem  oczyścić  z 
zanieczyszczeń,  znowu  trzeba  wykonać  pracę,  a  praca  przynosi  wspomniane  wcześniej 
pieniądze.  Dokładnie  tak  samo  bezsensowny  jest  ludzki  brak  logiki  w  odniesieniu  do 
własnego  gatunku.  Wykształceni  spośród  nich  wiedzą  doskonale,  w  czym  tkwi  przyczyna 
wszystkich  problemów  z  zanieczyszczeniem  środowiska.  Im  więcej  ludzi  zamieszkuje 
planetę,  tym  więcej  trzeba  wyprodukować  dóbr.  Wszyscy  w  końcu  potrzebują  mieszkań, 
mebli,  naczyń  i  tak  dalej.  Ludzie  potrzebują  też  bezustannie  pożywienia.  I  powodują 
powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko to 
oznacza więcej pracy i więcej energii. W ten sposób zużywają zasoby surowców. Wprawdzie 

background image

 

66 

mieszkańcy  Szeby  wspięli  się  na  całkiem  przyzwoity  poziom,  jeśli  idzie  o  wykorzystanie 
energii  jądrowej,  lecz  w  wielu  rejonach  zakazane  jest  jej  stosowanie.  A  to  ze  względu  na 
ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami radioaktywnymi i twierdzą, 
że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie przychodzi im do głowy, że przyszłe 
pokolenia  będą  o  wiele  mądrzejsze  od  nich  i  dlatego  z  wdzięcznością  skorzystają  z 
możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów. Ludzką karuzelę szaleństwa można by 
regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi spośród polityków i przywódców religijnych 
zdają sobie z tego sprawę. Niemniej  jednak nie podejmują żadnych  wspólnych kroków, aby 
powstrzymać  eksplozję  demograficzną,  także  poszczególni  przywódcy  wielkich  ugrupowań 
nigdy nie mówią publicznie o nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść 
własna. Żadna ideologia i żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec  - tak mówi 
się  tutaj  o  stadzie,  które  ślepo  za  czymś  podąża  -  nad  którymi  chciałaby  panować.  Dlatego 
kontrola urodzin ma dotyczyć innych, nigdy własnej grupy. Niektóre ugrupowania godzą się 
nawet  na  ewentualność  wojny  spowodowanej  eksplozją  demograficzną.  Niewypowiedzianie 
głupi  przywódcy  tych  ugrupowań  uważają  mianowicie,  że  ich  ideologia  wyjdzie  z  takiego 
konfliktu  umocniona.  Wręcz  niezrozumiale  zachowują  się  ludzie  w  ramach  swojej  wiary, 
którą  nazywa  się  tutaj  |religią.  Musicie  wiedzieć,  że  na  Ziemi  są  religie  wielkie,  które 
przeważnie  są  też  stare,  oraz  mniejsze  wspólnoty  religijne,  które  oderwały  się  od  wielkich. 
Każda  religia  bez  wyjątku  twierdzi  o  sobie,  że  jest  jedynie  prawdziwą.  Zwolennicy 
poszczególnych  religii  przeklinają  siebie  nawzajem  jako  |niewierzących.  Powołują  się  przy 
tym  na  teksty,  które  oni  sami  lub  ich  przodkowie  sfałszowali,  lub  których  nie  zrozumieli. 
Nawet  wizyty  naszych  przodków,  którzy,  jak  wszystkim  wiadomo,  wielokrotnie  już 
odwiedzali  planetę  Szeba,  ludzie  wykorzystali  do  stworzenia  różnych  religii.  W  dawnych 
dziejach Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były przyczyną wielu straszliwych wojen. 
Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie 
wyznaje  ich  religii,  za  |niewiernego,  a  tym  samym  za  osobę  niegodną  miana  |dziecięcia 
|Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi  żadnych moralnych sprzeciwów. Jednocześnie  - 
co  dla  nas  wyjątkowo  trudne  do  zrozumienia  -  ludzie  wysyłają  swych  żołnierzy  do  walki, 
każdy w imię swojego Boga czy Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak 
długo wierzą w daną religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność 
całych państw utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam 
kilka ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących 
święte  kamienie,  klęczących  przed  wielkimi  rzeźbami  świętych  z  wystającymi  brzuchami; 
jeszcze  inni  przebijają  sobie  igłami  miękkie  części  ciała  albo  z  modlitwą  i  śpiewem  noszą 
ulicami rzeźby kobiet. Przeważająca część mieszkańców Ziemi czci ludzkie zwłoki wiszące 
na drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak sami widzicie, w 
czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i barwy, wykonując przy tym 
najróżniejsze  dziwaczne  i  absurdalne  czynności.  Wszystko  to  robią  z  niepojętą  powagą  i 
zawsze  z  wiarą  w  słowa  swego  Zbawiciela.  Stan  planety,  jak  i  jej  mieszkańców,  jest 
wstrząsający.  Wprawdzie  nadal  jeszcze  mogliby  poradzić  sobie  z  zanieczyszczeniem 
środowiska,  ponieważ  dysponują  znakomitymi  środkami  technicznymi,  ale  jeśli  w  ogóle 
zajmują  się  tą  sprawą,  to  w  najlepszym  razie  tylko  w  krajach  o  wyższym  standardzie.  Na 
planecie Szeba nie ma żadnej uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, 
i  wyprasza  sobie,  aby  obcy  mężowie  stanu  mieszali  się  do  jego  spraw.  Wprawdzie  rządy 
utworzyły ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale 
nie  dysponuje  on  żadną  władzą  prawodawczą.  Organizacja  ta  nie  ma  też  władzy,  która 
umożliwiałaby natychmiastowe zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów wojennych. 
Politycy Organizacji Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje rządy do wielkiej sali 
zgromadzeń.  Ponieważ  z  kolei  każde  państwo  postępuje  zgodnie  z  własną  ideologią, 
problemy  naświetlane  są  wyłącznie  ideologicznie.  Samolubne  stanowiska  poszczególnych 

background image

 

67 

przedstawicieli znane są już przed rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale potrafię 
sobie  wyobrazić,  podziwiani  Bracia  i  Siostry,  jak  bardzo  zdumiewa  was  postępowanie 
mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej 
mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u ludzi szok. Większość 
mieszkańców  Szeby,  zwłaszcza  jej  duchowi  przywódcy,  uważają  bowiem,  że  człowiek  jest 
jedyną  istotą  rozumną  we  Wszechświecie.  Ściskam  Was,  podziwiani  Bracia  i  Siostry. 
Obserwację  planety  Szeba  przekazuję  teraz  dobrotliwemu  Uptilo.  +  Droga  do  poznania 
Szyderstwo  kończy  się  tam,@  gdzie  zaczyna  się  zrozumienie.  `rp  Marie  von  Ebner-  -
Eschenbach,  1830-1916  `rp  Gdzie  są  ślady  istot  pozaziemskich?  Wszędzie.  Wszędzie? 
Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć. 
Kto nie rozpoznaje śladów w legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno 
oko.  Być  może  tacy  jednoocy  nie  czytają  książek,  a  przynajmniej  tych  traktujących  o 
hipotezie paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie 
pozaziemscy  przybysze  nie  zostawili  nic  lepszego?  Co  komu  po  pismach  religijnych  i 
historiach  z  dawnych  czasów,  co  komu  po  "niebiańskich  Nauczycielach"  i  osobliwych 
ciągach liczbowych, skoro każdy może je sobie zinterpretować, jak mu się żywnie podoba? 
Wszyscy  chcą  dowodów.  Niepodważalnych  i  powtarzalnych.  Dopiero  wówczas  nauka 
nadstawi ucha. Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, które później 
znowu  zostały  rozmydlone,  ponieważ  nie  pasowały  do  narzuconego  przez  religię  obrazu 
świata?  Albo  ileż  to  razy  jakaś  gałąź  nauki  przedstawiła  dowody,  które  innej  gałęzi  nauki 
zupełnie nie pasowały? Albo - powiedzmy to z ręką na sercu  - ile razy w jakiejś dziedzinie 
wiedzy  wypracowano  niepodważalne  dowody,  które  z  przyczyn  ideologicznych 
storpedowano na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na 
ten  temat  cały  chorał!  Mogą  sobie  bez  zarzutu  i  w  sposób  nie  ulegający  wątpliwości  dla 
zainteresowanych  dowieść,  jak  bardzo  rozsądne,  ważne  i  przyszłościowe  są  badania 
genetyczne!  A  jakie  jest  echo  w  mediach?  Precz  z  łapami!  To  niebezpieczne!  Straszne! 
Trzeba  natychmiast  zakazać!  Jak  to  powiedział  Albert  Einstein:  "Są  dwie  rzeczy 
nieskończone:  Wszechświat  i  ludzka  głupota"  (przy  czym  jeśli  idzie  o  to  pierwsze  uczony 
żywił  nawet  pewne  wątpliwości).  Jakiego  rodzaju  niepodważalne  dowody  musieliby  zatem 
pozostawić  pozaziemscy  przybysze?  Jakieś  rzeźby  na  skałach  i  szczytach?  Nie.  Przez 
tysiąclecia  wszystko  ulega  zniszczeniu.  Czy  powinni  wznieść  jakieś  budowle,  powiedzmy 
piramidy?  Nie,  z  powodów  jak  wyżej.  Jeśli  bowiem  nie  zniszczą  ich  bakterie,  wpływy 
środowiska,  termity  czy  zadufani  w  sobie  ludzie,  to  na  pewno  zrobią  to  trzęsienia  ziemi, 
potopy,  wybuchy  wulkanów  i  inne  zjawiska  przyrodnicze.  Mogliby  przecież  zdeponować 
gdzieś  niezniszczalne  napisy.  Świetnie!  A  gdzie,  że  pozwolę  sobie  zapytać?  W  jakiej 
budowli?  Na  jakiej  górze?  Zastrzeżenia  jak  wyżej!  A  dlaczego  w  ogóle  budowla?  Przecież 
można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież zdeponować w paru świątyniach czy 
królewskich  pałacach  metale  lub  tworzywa  sztuczne,  zdolne  przetrwać  wszystkie  epoki.  I 
rzeczywiście, pozostałości takie istnieją, tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, 
nie  zezwalają  na  naukowe  badania  (96  ).  Zresztą,  z  jakiego  to  niezniszczalnego  materiału 
miałyby  być  sporządzone  takie  boskie  tablice?  Ze  srebra,  złota,  platyny?  Wszystko  to  są 
materiały,  które  łatwo  można  stopić.  Ze  stali?  Z  jakiejś  superstali?  A  gdzie  w  takim  razie 
podziały  się  grube  płyty  pancerne  z  pierwszej  wojny  światowej?  Pordzewiały!  A  gdzie  są 
szczątki  dziesiątków  tysięcy  samolotów  strąconych  w  czasie  drugiej  wojny  światowej? 
Przecież to było zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, 
za  tysiąc  lat  nie  będą  już  istnieć.  Ale  "Strażnicy  Nieba"  musieli  przecież  zostawić  jakieś 
odpadki. Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie  - czyż nie? Absurdem jest szukanie 
jakichś  porzuconych  przedmiotów  po  upływie  tak  długiego  czasu.  Przyroda  dokonała  ich 
rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy rdza, przybysze zabrali z 
powrotem.  Musi  jednak  istnieć  jakaś  droga,  aby  można  było  przekazać  informacje  z 

background image

 

68 

przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma tu innego wyboru 
- muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być niezniszczalna. 2. Informacja 
w żadnym razie nie może się dostać w ręce nieodpowiedniego pokolenia. `tn Jakież będzie to 
nieodpowiednie  pokolenie?  Otóż  każde,  które  nie  potrafiłoby  w  sposób  sensowny 
spożytkować takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby ono takie przesłanie, nie 
odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę wyższej matematyki, to mogłaby 
zostać odcyfrowana jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby 
składała  się  z  mikrofilmów,  to  w  grę  wchodziłaby  tylko  społeczność  umiejąca  odczytywać 
mikrofilmy.  Gdyby  zapisana  była  w  języku  komputerowym,  skorzystać  mogłaby  tylko 
społeczność zaawansowana komputerowo. Gdyby informacja była zdeponowana na jałowym 
Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, to 
mogłaby zostać przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A 
jeśli zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta społeczność, która zdoła 
do  końca  rozszyfrować  DNA.  |Aby  |jednak  dana  społeczność  w  ogóle  wpadła  na  pomysł 
szukania takiej  informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki. Wiadomo, że czego oczy nie 
widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie na myśl, iż istoty pozaziemskie mogły 
wywrzeć  wpływ  na  rozwój  młodej  ludzkości,  to  nikt  nie  będzie  szukał  żadnych  dowodów. 
Proste,  prawda?  Przesłanie  genów  Z  dzisiejszego  stanu  badań  paleo-SETI  wynika,  że 
sensownym byłoby powierzenie przesłania istot pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i 
określonym  genom  roślin.  Istoty  pozaziemskie  sprzed  tysięcy  lat  postawiły  na  ludzką,  czy 
raczej naukową, ciekawość. "Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" - 
powiadają  starożytne  przekazy.  Ale  jak  wynika  ze  starożytnych  legend,  stworzyli  oni  nie 
tylko  człowieka,  lecz  także  wyjątkowe  i  jedyne  w  swoim  rodzaju  rośliny.  Wszystko,  co 
pozaziemscy przybysze musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji 
genów  (zmiana  w  DNA,  nazywana  także  "sztuczną  mutacją")  w  ludzkim  genomie  i 
wybranych  |boskich  |roślinach.  Ponieważ  od  momentu  przeprowadzenia  owej  sztucznej 
mutacji człowiek wyodrębnił się spośród hominidów jako jedyny  gatunek rozumny, stał się 
także ciekawy. Ciekawość jest składnikiem inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą 
wiedzę.  Naukowa  ciekawość  sprawiła,  że  zaczęliśmy  szukać  cząstek  subatomowych,  badać 
początki  Wszechświata,  przeprowadzać  sekcję  naszego  własnego  ciała  aż  po  najmniejsze 
odcinki w obrębie DNA. Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za każdym 
razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu, przesłanie istot 
pozaziemskich  powinno  znajdować  się  w  nas  samych  i  ewentualnie  w  kilku  gatunkach 
boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki minimum: `ts 1. Przesłanie 
byłoby  niezniszczalne  tak  długo,  jak  długo  istnieją  rośliny  i  rodzaj  ludzki.  2.  Dopiero  to 
pokolenie, które opanuje tajniki biologii molekularnej (genetyki), będzie w stanie wytropić je 
i odcyfrować. `tn Druga przesłanka pociąga za sobą automatycznie konieczność znajomości 
całego  szeregu  innych  zdobyczy  nauki  i  dysponowania  możliwościami  technicznymi.  Na 
przykład, nikt nie może uprawiać biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej 
rozdzielczości. W końcu trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury 
podwójnej  helisy,  nie  może  rozwikłać  |genomu.  Do  tego  dochodzą  określone  urządzenia 
techniczne  i  procedury,  które  opanować  może  jedynie  społeczność  na  pewnym  poziomie 
technologicznym. Mikroskop elektronowy jest nie do pomyślenia bez energii elektrycznej, tak 
samo  jak  nie  do  pomyślenia  jest  dokonanie  analizy  miliardów  możliwości  w  obrębie  DNA 
bez udziału komputerów. Jedno nie może działać bez drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze 
jeden  aspekt  sprawy,  który  tak  drażni  wielu  krytyków  hipotezy  paleo-SETI.  Brzmi  on: 
Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać 
śladów  istot  pozaziemskich  w  naszej  przeszłości?  Mówiąc  dosadnie:  Kosmosowi  jest 
absolutnie  obojętne,  |kiedy  zaczniemy  szukać  istot  pozaziemskich.  Wiadomo  bowiem,  że 
zaczniemy  szukać  |wtedy,  gdy  przyjdzie  właściwy  moment  -  obojętne,  kiedy  on  przyjdzie. 

background image

 

69 

Gdyby nasi naukowcy nie prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za 
sto  lat,  to  najwcześniej  |wtedy  właśnie  moglibyśmy  zacząć  poszukiwać  śladów  istot 
pozaziemskich  w  naszych  genach.  Syndrom  "dlaczego  właśnie  teraz"  jest  rozciągliwy  jak 
guma,  ponieważ  "teraz"  zależy  od  warunków  zewnętrznych.  Jasne?  Sprawą  wyodrębnienia 
się  człowieka  spośród  hominidów  zajmowałem  się  już  w  kilku  książkach  (97  ).  Najnowsze 
tezy konserwatywnej antropologii przyjąć mogę, co najwyżej pobłażliwie kręcąc głową. Oto 
w prasie zaczynają pojawiać się głosy, że badania nad skamielinami "stawiają pod znakiem 
zapytania  powszechnie  uznaną  teorię  o  pochodzeniu  człowieka"  (98  ).  A  to  dlatego,  że 
chińscy  naukowcy  zbadali  przedludzką  czaszkę  o  200  tysięcy  lat  starszą,  niż  powinna  być 
wedle  dotychczasowej  teorii.  Ledwie  to  przełknęliśmy,  a  tu  amerykańscy  antropologowie 
ogłaszają,  że  za  pomocą  najnowszych  metod  przeprowadzili  datowania  aż  trzech  czaszek 
naraz, i że są one aż o 800 tysięcy lat starsze niż |Homo |erectus ("człowiek wyprostowany") 
(99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z Afryki (teoria tzw. out of Africa), 
czy  z  Jawy.  A  może  praczłowiek  pochodzi  z  Chin,  chyba  że  wkrótce  światło  dzienne  ujrzą 
jakieś  znaleziska  z  Japonii,  które  po  raz  kolejny  przewrócą  do  góry  nogami  wszystkie 
dotychczasowe  teorie?  Teoria  Darwina  nadal  stanowi  credo  antropologii.  W  kręgach 
naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś w nią |nie |wierzy. A przecież nie ma roku, 
żeby na jakiejś konferencji prasowej nie ogłaszano nowego znaleziska, przy czym każda taka 
skamielina  uznawana  jest  za  szczątki  już  absolutnie  najstarszego  praczłowieka.  Aż  do 
wykopania  czegoś  nowego.  W  dodatku  skamieliny  znajduje  się  w  różnych  krajach, 
oddalonych od siebie niekiedy o dziesiątki tysięcy kilometrów. Także jeśli idzie o daty, nic 
się nie zgadza. W końcu przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające 
za sobą powstanie decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, 
to 50 pokoleń daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w 
jedną  czy  w  drugą  stronę  nie  odgrywa  żadnej  roli.  I  zaraz  skleja  się  ze  sobą  techniką 
fotograficzną kości z różnych kontynentów, zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i 
tego  samego  egzemplarza  tajemniczego  |praczłowieka.  Na  moje  wyczucie  antropologia  nie 
prowadzi  badań  prehistorii  |człowieka  |rozumnego,  lecz  studiuje  mutacje  i  odgałęzienia  w 
obrębie  małp.  Jaka  to  różnica,  czy  jakieś  małpie  kości  liczą  sobie  1,8  czy  3  miliony  lat? 
Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach i od 
kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 milionów 
lat całe odgałęzienia małpiego drzewa genealogicznego przechodziły najróżniejsze zmiany i 
że  także  nasi  praprzodkowie  wywodzą  się  z  tego  samego  drzewa.  Tyle  tylko,  że  cały  ten 
małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo |sapiens. Po prostu to tzw. 
bogowie stworzyli człowieka rozumnego. Pochodził on oczywiście z pnia hominidów  - bo i 
skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez bogów geny odkryją nasi genetycy. Pytanie 
tylko,  czy  będzie  im  wtedy  wolno  opublikować  wyniki  badań?  Byłby  to  bowiem  dowód 
potwierdzający  hipotezę  paleo-SETI.  Dostarczą  go  łebscy  i  przeważnie  niezbyt  religijni 
genetycy.  Sygnał  do  startu  na  bieżni  poznania  dano  już  dawno.  Maszyny  dlaŃ  człowieka  z 
probówki  Już  pod  koniec  1987  r.  w  naukowym  magazynie  "Nature"  (nr  325  )  podano,  iż 
japońscy genetycy zbudowali supersekwencer  - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona 
"liter" DNA dziennie. Od tamtego dnia czas nie stał w miejscu. Program badawczy, nazwany 
"Human  Genome  Project",  idzie  pełną  parą.  Jeśli  państwo  zastopuje  środki  finansowe, 
ponieważ  ideologiczne  klapki  na  oczach  nie  pozwolą  dostrzec  perspektyw,  włączy  się 
przemysł.  W  samych  Stanach  Zjednoczonych  jest  ponad  300  prywatnych  i  na  wpół 
państwowych  firm  zajmujących  się  genetyką.  Kilka  kilometrów  od  Waszyngtonu  przez  24 
godziny  na  dobę  pracują  sekwencery  -  maszyny  do  rozszyfrowywania  DNA.  W 
podwaszyngtońskim Gaithersburgu ma swoją siedzibę The Institute for Genomic Research, w 
skrócie  TIGR.  W  sterylnie  czystym  pomieszczeniu  pracuje  jednocześnie  trzydzieści 
sekwencerów.  Dyrektor  TIGR,  dr  Craig  Venter,  okazuje  się  człowiekiem  szerokich 

background image

 

70 

horyzontów:  swoje  maszyny  nazwał  imionami  mitologicznych  bohaterów:  "Herkules", 
"Thor", "Jowisz" czy "Bachus". Starożytni bogowie znów są w akcji. "Każdego dnia maszyny 
Instytutu odszyfrowują sekwencje prawie 600 genów, w pamięci zachowuje się struktury do 
500  tysięcy  cząstek  zasadowych"  (100  ).  Najpóźniej  za  10  lat  każdy  genetyk  będzie  miał 
dostęp  do  pełnego  ludzkiego  genomu.  Człowiek  z  probówki  stanie  się  rzeczywistością.  A 
przecież  TIGR  jest  zaledwie  jednym  oczkiem  w  sieci  "Human  Genome  Project".  Liczne 
uczelnie na całym świecie włączone są w badania cząstkowe programu rozszyfrowania DNA. 
To  samo  dotyczy  laboratoriów  wielkich  firm  farmaceutycznych.  W  krajach,  w  których 
zacofana polityka uniemożliwia przyzwoite badania genetyczne, potentaci  dawno już zlecili 
badania  genetyczne  swoim  zagranicznym  filiom.  Dysponują  one  ogromnymi  środkami 
finansowymi, najlepszym personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami 
na  ojczystej  ziemi  (we  Francji  będzie  to  paryska  firma  Genethon,  w  Japonii  podtokijskie 
Sagami  Center).  W  sektorze  badań  genetycznych  obowiązuje  stara  zasada  specjalistów  od 
zbrojeń: "Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co 
tak właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy 
odcinków  DNA  ("klocki  lego").  Do  chwili  ukazania  się  tej  książki  (koniec  1995  r.) 
odkodowano już ok. 10 tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują. Komuś 
może  się  wydawać,  że  10  tysięcy  rozszyfrowanych  genów  wobec  110  tysięcy  zawartych  w 
ludzkim  genomie  to  niewiele,  ale  po  pierwsze,  na  świecie  pracuje  nad  tym  coraz  więcej 
supersekwencerów,  które  zajmują  się  zapamiętywaniem  i  porównywaniem  "genowych 
skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej  genów już znamy i z 
góry  wiadomo,  do  czego  taki  nowy  gen  na  pewno  nie  może  służyć.  Jak  przybliżyć  laikowi 
taki  proces  dekodowania  genów?  Jak  on  się  odbywa?  Geny  to  mikroskopijne  odcinki 
podwójnej  helisy  DNA (helisa to  coś w rodzaju  skręconej  "drabinki sznurowej"). Można ją 
sobie  wyobrazić  jako  rodzaj  zamka  błyskawicznego,  którego  zaczepy  składają  się  z 
łańcuchów  kwasu  rybonukleinowego  (RNA).  |Każda  komórka  ludzkiego  ciała  zawiera  nić 
DNA.  Drabinka  sznurowa  ma  szczebelki,  w  DNA  są  one  również  i  to  od  razu  w  czterech 
rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i 
tymina.  Wraz  ze  związkami  fosfocukrowymi  owe  "szczebelki  drabinki  sznurowej  "  tworzą 
|sekwencje  |nukleotydowe,  czyli  niejako  "litery"  kodu  genetycznego.  "Szczebelki"  te  nie 
przyczepiają się do  "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca  azot  adenina  "myśli" tylko  o 
związaniu  się  z  tyminą,  guanina  zaś  czuje  magnetyczny  "pociąg"  do  cytozyny  (jak  w 
klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie wyobrazić 
te cztery podstawowe zasady w czterech różnych kolorach i rozciągnąć "drabinkę sznurową" 
na długość jakichś stu metrów. W modelu tym drabinką sznurową byłby łańcuch DNA, barwy 
zaś  stanowiłyby  litery  kodu  genetycznego.  Co  się  teraz  dzieje?  DNA  w  obrębie  komórki 
kawałek  o  kawałku,  "szczebelek"  po  "szczebelku",  otwiera  swój  "zamek  błyskawiczny"  i 
zaczyna się reduplikować (podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do 
odpowiedniej  zasady.  Zasady  te  to  związki  chemiczne,  które  przez  cały  czas  swobodnie 
"pływają"  sobie  we  wnętrzu  komórki.  Pobieramy  je  z  pożywienia,  nasz  układ  trawienny 
przerabia  je  i  rozkłada  na  podstawowe  składniki.  W  ten  sposób  powstaje  nowa  nić  DNA, 
absolutnie identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce 
znów skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak 
wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju całego 
ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach powielony 
jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w ludzkim ciele za 
wzrost  czego  innego.  Na  przykład  może  być  tak,  że  sekwencja  czerwony-niebieski-żółty 
odpowiada  za  porost  włosów,  sekwencja  żółty-czerwony-niebieski  za  kolor  włosów, 
sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci, sekwencja zaś zielony-czerwony-
żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na sto metrów drabinki sznurowej na 

background image

 

71 

14,6  metrze  znajduje  się  kombinacja  zielony-niebieski-czerwony  i  że  odpowiada  ona  za 
rozwój  zdrowej  wątroby.  Wskutek  mutacji  (zmiany)  sekwencja  ta  nagle  "oszalała"  i 
zreduplikowała się jako  zielony-zielony-zielony.  A to  prowadzi  do raka  wątroby. Co trzeba 
zrobić? Wycinamy błędną sekwencję barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce 
prawidłową kombinację zielony-niebieski-czerwony. Dalej komórka będzie już przekazywać 
prawidłową  informację  genetyczną  i  wątroba  będzie  się  rozwijać  normalnie.  Aby  móc  tego 
dokonać,  genetyk  musi  najpierw  wiedzieć,  jaka  kombinacja  kolorów  za  co  odpowiada. 
Dokładnie temu właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po 
cóż nam, tak na dobrą sprawę, taka genetyczna wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć 
Pan Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, 
promieniowania,  chemikaliów,  które  poprzez  skażone  pożywienie  dostają  się  do  komórek, 
powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może zaatakować 
wszystkie  komórki.  Tego  rodzaju  defekty  dziedziczone  są  potem  przez  kolejne  pokolenia. 
Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu zdefektowanego genu 
potomstwu,  musimy  ze  stuprocentową  pewnością  wiedzieć,  który  odcinek  "drabinki 
sznurowej"  powoduje  wyrastanie  nieprawidłowych  "szczebelków".  Wtedy  można  dokonać 
reperacji  -  podobne  manipulacje  genami  są  już  dziś  niemal  na  porządku  dziennym.  Dziś 
wytwarza  się  na  drodze  genetycznej  hormony,  jest  wyprodukowana  tą  metodą  insulina,  są 
enzymy, proteiny (białka) i najróżniejsze bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na 
morzu  ropę  naftową  albo  niszczą  szkodliwe  mikroby.  Na  bazie  genetycznej  powstają  już 
najróżniejsze  preparaty  medyczne,  np.  środki  hamujące  procesy  zapalne,  witaminy,  środki 
antydepresyjne  czy  regenerujące.  Przemysł  spożywczy  i  środków  do  prania  od  dawna 
posługuje  się  syntetycznymi  enzymami,  z  czego  konsument  nie  zdaje  sobie  nawet  sprawy. 
Który nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że efekt ten zawdzięcza 
syntetycznie  wytworzonym  enzymom?  Proces  powstawania  |rynku  |genów  postępuje  na 
całego, wkrótce pojawi się też nowy zawód - lekarz genów. Nie z tego świata Jakie pytania 
zaczną  sobie  jednak  zadawać  genetycy,  odkrywając  na  "drabince  sznurowej"  DNA  coraz 
więcej  genetycznych  informacji,  które  w  żadnym  razie  nie  mogą  pochodzić  od  naszych 
przodków?  Bo  przecież  istnieje  materiał  porównawczy,  w  końcu  wciąż  jeszcze  żyją  nasi 
krewniacy: goryle, szympansy, orangutany i inne gatunki małp. Co zrobimy, kiedy pewnego 
dnia zostanie dokładnie ustalone, który odcinek DNA odpowiedzialny jest za ludzki ośrodek 
mowy i na podstawie badań materiału porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie pojawiły 
się |nagle? Że nie powstały w toku ciągłego, ewolucyjnego rozwoju tylko ot tak, jakby z dnia 
na  dzień  zostały  wbudowane  w  "drabinkę  sznurową"  DNA?  Materiałem  porównawczym 
mogą  być  nie  tylko  żyjące  do  dziś  gatunki  małp,  ale  także  mumie  z  najróżniejszych  stron 
świata.  Jak  się  zachowamy,  jeśli  odszyfrowanie  ludzkiego  DNA  wydobędzie  na  światło 
dzienne  informacje,  jakie  nigdy  nie  mogły  się  rozwinąć  u  człowieka  czy  jakiegokolwiek 
praczłowieka, ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy wyłonią 
się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być ziemskiego 
pochodzenia,  ponieważ  nie  będą  pasowały  do  żadnej  ziemskiej  formy  życia?  Jak 
zareagujemy,  kiedy  genetycy  w  sposób  niepodważalny  i  możliwy  do  odtworzenia  przez 
każdego  fachowca  stwierdzą,  że  najstarsi  faraonowie  Egiptu,  ci  o  nienaturalnie  wielkich 
czaszkach,  ci,  którzy  mówili  o  sobie,  że  są  "synami  bogów",  noszą  w  sobie  materiał 
genetyczny  absolutnie  nie  ziemskiego  pochodzenia?  Materiał,  który  w  rozumieniu  teorii 
ewolucji  nie  wykazuje  żadnych  |stopni  |pośrednich?  I  co  zaczniemy  wygadywać,  jeśli  |ten 
|sam  materiał  genetyczny  zlokalizowany  zostanie  u  żyjących  na  drugim  końcu  świata 
preinkaskich  władców  -  |Synów  |Słońca?  Stoimy  na  ruchomych  schodach  procesu 
poznawania  i  nie  możemy  z  nich  zeskoczyć.  Jeszcze  przed  dotarciem  do  celu  będzie  miał 
miejsce Wielki Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji przez człowieka, nadejdzie 
Dzień  Sądu  Ostatecznego  dla  dotychczasowego  sposobu  pojmowania.  Lecz  przecież  to,  co 

background image

 

72 

możliwe  jest  w  przypadku  genomu  człowieka,  sprawdza  się  także  u  zwierząt.  Od  kilku  lat 
wiele  hałasu  robi  się  wokół  |dinozaurów.  Jednocześnie  większość  ludzi  nie  wie  nawet,  co 
znaczy  słowo  "dinozaur".  Nazwa  powstała  w  roku  1841,  kiedy  angielskiemu  zoologowi 
Richardowi  Owenowi  (1804-1892  )  po  raz  kolejny  wpadły  w  ręce  szczątki  kostne 
przypominające  wyglądem  kości  jaszczurki.  Owen  utworzył  tę  nazwę,  wykorzystując  dwa 
greckie słowa: |deinos (straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia 
przez  Stevena  Spielberga  filmu  Park  jurajski  bez  przerwy  czytamy  w  prasie  o  coraz  to 
nowych "dowodach" na to, jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się 
historia. Jakieś 200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki jaszczurów. Był 
na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i kentrozaur w kolczastym 
pancerzu.  Były  szybko  pływające  plezjozaury  o  małej  czaszce  i  silnej  płetwie  ogonowej,  a 
także  trzydziestometrowej  długości,  wysokie  na  12¬7¦m  brachiozaury.  Żyło  około  setki 
gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu nagle, jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, 
wszystkie te dinozaury wymarły. I to na wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła 
jakaś  choroba  zakaźna  atakująca  wyłącznie  dinozaury.  Wokół  tego  Wielkiego  Wymierania 
jaszczurów powstają coraz to nowe teorie (102 )  - najnowsza z nich powiada, że przyczyną 
było  uderzenie  meteorytu.  Może  i  tak  -  tylko  dlaczego  w  jego  wyniku  zginęły  tylko 
dinozaury, a inne pradawne zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy 
pobierają zawartość żołądka komara zamkniętego w kawałku bursztynu. Ponieważ komar tuż 
przed śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha 
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom udaje 
się - abrakadabra! - wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W fantazji, a nawet 
w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia potrzebny jest materiał 
wyjściowy  znacznie  bogatszy  niż  parę  fragmentów  DNA  z  komarzego  żołądka.  Do 
odtworzenia  dinozaura  potrzeba  byłoby  pięćdziesiąt  tysięcy  genów  po  tysiąc  "cegiełek" 
każdy.  A  taką  ilością  materiału  nikt  jeszcze  nie dysponuje,  chyba  że  zostanie  znaleziony  w 
żołądku  jakiegoś  ptaszka.  Ptak  jurajski  Paleontolog  z  Monachium,  dr  Peter  Wellnhofer, 
przeprowadził  badania  skamieniałych  resztek  prehistorycznego  ptaka  archeopteryksa.  Liczy 
on sobie około 150 mln lat, mierzy 40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest 
tylko siedem takich egzemplarzy na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, 
że  archeopteryks  ma  między  zębami  trójkątne  płytki  kostne,  które  właściwie  są  typowe  dla 
zupełnie innego  gatunku  - mianowicie dla mięsożernego  allozaura. Tak  więc dr Wellnhofer 
jest  przeświadczony,  że  wszystkie  gatunki  ptaków  "od  wróbla  po  kondora  -  pochodzą  od 
dinozaurów" (103 ). Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie 
potrafię  ocenić,  która  z  teorii  okaże  się  prawdziwa,  lecz  skoro  ptaki  wywodzą  się  od 
dinozaurów, to powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego 
w  każdym  wróblu.  Być  może  łebscy  genetycy  odkryją  wówczas,  dlaczego  wszystkie  bez 
wyjątku gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież 
mogło  być  tak,  że  te  olbrzymie  przedpotopowe  potwory  stanowiły  jakieś  zagrożenie  dla 
Ziemi,  może  przez  to,  że  wyżarłyby  wszystko  do  czysta  -  rośliny  i  zwierzęta  - 
uniemożliwiając  jakąkolwiek  ewolucję  form  przedludzkich?  Może  |ktoś  zapobiegł  sytuacji, 
aby  planeta  tak  idealna  jak  Ziemia  -  nie  za  gorąca  i  nie  za  zimna  -  dostała  się  w  szpony 
gigantycznych  i  głupich  stworzeń,  nie  rokujących  najmniejszych  nadziei,  że  kiedykolwiek 
staną  się  rozumne  i  będą  zdolne  wytwarzać  narzędzia.  Może,  może...  Osiągnięcia  w 
dziedzinie  genetyki  można  porównać  z  książką  do  historii  pokazywaną  dziesięcioletniemu 
chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas nie miał pojęcia, które 
nigdy  nawet  nie  przyszłyby  mu  do  głowy.  I  nagle  ma  już  jasne  jak  słońce  odpowiedzi  na 
nigdy  nie  zadane  pytania.  W  jaki  właściwie  sposób  powstała  ludzka  świadomość? 
Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes, profesor psychologii uniwersytetu 
w Princeton w USA, wywołując wśród swoich kolegów po fachu pełne politowania kręcenie 

background image

 

73 

głowami. Świadomość? No jak to, przecież powstała sama na którymś tam etapie ewolucji! 
Czy  na  pewno?  |Co  |sprawiło,  iż  uświadomiliśmy  sobie,  że  istniejemy?  Czy  ryba  ma 
|świadomość  istnienia  innych  osobników  tego  samego  gatunku,  czy  też  może  większa  ryba 
pożera mniejszą, nawet sobie tego nie |uświadamiając? Świadomość nie ma nic wspólnego z 
odruchami, ze strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. 
Równie  mało  wspólnego  ze  świadomością  ma  także  doświadczenie  i  uczenie  się.  Żebyśmy 
nie  wiadomo  ile  informacji  wprowadzili  do  mózgu  elektronowego,  to  nadal  nie  uzyska  on 
świadomości.  Jaynes  powiada  (105  ):  "Okresy  naszej  świadomości  są  w  gruncie  rzeczy  o 
wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów, w 
których  |nie  |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie  w najdosłowniejszym  tego słowa 
sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza świadomość, 
stwarzając  jedynie  złudzenie  gęstości  i  ciągłości.  Nieświadomość  porównać  można  do 
wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym momencie |nie 
|pada snop światła latarki." Co zatem stanowi o świadomości? Jak ona powstała? To pytanie 
pozostaje  bez  odpowiedzi,  dokładnie  tak  samo  jak  pytanie  o  zdolności  matematyczne. 
Spośród  wszystkich  zwierząt  na  kuli  ziemskiej  tylko  człowiek  wykazuje  znajomość 
matematyki. Stwierdzenie, że to przecież logiczne, bo w końcu musieliśmy umieć liczyć, aby 
rozliczać  się  między  sobą  albo  wymieniać  towary,  odwraca  logiczny  porządek  rzeczy. 
|Najpierw  musiała  istnieć  sama  zdolność,  dopiero  |potem  przyszło  liczenie.  W  końcu 
zwierzęta  też  mają  nogi  i  narządy  chwytne  zakończone  szponami,  a  przecież,  jak  dotąd, 
żadnemu psu nie przyszło do głowy, by policzyć na pazurach zjedzone kiełbaski. Zdolności 
matematyczne stanowią warunek wszelkiej wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i 
nic  porównać.  Dr  Max  Flindt,  który  zajął  się  tym  zagadnieniem,  wyjaśnia  rzecz  na 
przykładzie (106 ): "Bez zdolności matematycznych nie moglibyśmy wylądować na żadnym 
ciele  niebieskim.  W  życiu  codziennym  człowiek  nawet  nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  bez 
najwyższej matematycznej precyzji niemożliwe jest wysłanie statku kosmicznego na Księżyc 
lub  Marsa  i  z  powrotem.  To  samo  dotyczy  lotów  wahadłowców  i  każdego  wystrzelonego 
satelity.  Wyliczenie  właściwego  kąta  wejścia  wahadłowca  w  atmosferę  to  jeden  z 
najdobitniejszych  przykładów,  ponieważ  od  tego  wyliczenia  zależy,  bądź  co  bądź,  ludzkie 
życie. Jeśli kąt byłby zbyt rozwarty, i to zaledwie o ułamek stopnia - statek spłonąłby wraz z 
załogą.  Jeśli  natomiast  byłby  zbyt  ostry,  statek  kosmiczny  odbiłby  się  od  powłoki 
atmosferycznej  i  został  wykatapultowany  w  przestrzeń.  I  znów  załoga  straciłaby  życie. 
Wszystko to łączy się w pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji bowiem jest, że żadne ze 
zdolności  nie  rozwijają  się  |same  |z  |siebie,  zawsze  musi  być  tak,  że  w  którymś  momencie 
rozwoju  są  one  niezbędnie  konieczne.  Nie  ma  jednak  żadnego  powodu,  dla  którego 
matematyka  miałaby  być  nieodzowna  dla  przeżycia  człowieka  pierwotnego.  Najróżniejsze 
gatunki zwierząt przeżywają przecież w końcu także bez znajomości matematyki (węch tak - 
matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie bez matematyki jest niemożliwe. Co się 
zaś  tyczy  ziemskich  kosmonautów,  w  równym  stopniu  dotyczy  pozaziemskich.  Jeśli  istoty 
pozaziemskie  rzeczywiście  odwiedziły  kiedyś  Ziemię,  to  z  pewnością  opanowały 
matematykę. Dlatego drzemiące w nas zdolności matematyczne uważam za dowód na to, że 
nie jesteśmy tworem |tylko ziemskim." Tak pewnie właśnie jest. Bogowie stworzyli ludzi na 
|swój  obraz  i  podobieństwo.  I  nagle,  nawet  nie  zadając  takiego  pytania,  odnajdujemy 
odpowiedź  w  naszych  genach.  Sztuczna  inteligencja  Wczesnym  latem  1993  r.  w  stolicy 
Górnej  Austrii,  Linzu,  zebrało  się  dość  osobliwe  towarzystwo.  Kilkuset  specjalistów 
komputerowych spotkało się tam z okazji Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne 
targi komputerowe, jakich co roku mnóstwo odbywa się na całym świecie. W Linzu chodziło 
o  sztuczną  inteligencję  (po  angielsku  AI  -  od  |artificial  |intelligence).  Pani  Ulrike  Gabriel  z 
frankfurckiego  Instytutu  Nowych  Mediów  zaprezentowała  na  przykład  karaluchy  na  baterie 
słoneczne.  Sterowane  światłoczułymi  sensorami  sztuczne  owady  obmacywały  teren  wokół 

background image

 

74 

siebie,  zbierały  się  w  grupki,  "obwąchiwały  się"  nawzajem  lub  cofały  gwałtownie  po 
napotkaniu  przeszkody.  Po  co  to  wszystko?  Elektronika  zamontowana  w  karaluchach  służy 
do  |zbierania  doświadczeń.  Na  czym  to  polega,  zademonstrował  Tom  Ray  na  swoim 
programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną nić, podobną do 
nici  DNA,  która  sama  się  powielała.  Po  24  godzinach  powstało  coś  w  rodzaju  biotopu  na 
ekranie komputera. "Początkowo nić szybko się rozmnażała, błyskawicznie rozrastając się w 
pamięci.  Następnie  pojawiły  się  pierwsze  mutanty,  również  dysponujące  zdolnością 
powielania się i obrony przed swymi przodkami." Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der 
Spiegel"  (107  )  -  wytworzyły  się  komputerowe  zarazki,  które  przekazywały  dalej  tylko 
połowę poleceń. Zarazki te wskakiwały w programy swoich poprzedników i wykorzystywały 
ich  kod  reprodukujący.  Elektronika  odpowiedziała  niewidzialnymi  reakcjami  obronnymi, 
podobnymi  do  tych,  jakie  stosuje  system  immunologiczny  człowieka,  dzięki  czemu 
zablokowała komputerowe wirusy, zanim zdążyły zniszczyć pierwotny program. Zupełnie jak 
w  prawdziwym  życiu,  populacja  zarazków  uległa  zagładzie  i  cała  zabawa  zaczęła  się  od 
początku  -  tym  razem  wzbogacona  już  o  doświadczenia  z  zarazkami.  Komputer  sam  siebie 
zaszczepił. Eksperymenty dowodzą, że sztuczna inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale 
gdzie  jest  świadomość?  Wygląda  na  to,  że  jest  ona  zarezerwowana  dla  tych  form  żywych, 
które  operują  także  uczuciami.  Uczucia  z  kolei  sprzężone  są  ze  stanami  fizjologicznymi 
organizmu sterowanymi przez hormony. Hormony zaś uaktywniane są przez nasze doznania, 
mieszaninę  składającą  się  z  impulsów  płynących  z  receptorów  oraz  osobistego 
doświadczenia.  Sztuczna  inteligencja  natomiast  nie  zna  hormonów.  Potrafi  wprawdzie  z 
błyskawiczną prędkością wymieniać informacje (doświadczenia) i wyciągać z nich poprawne 
wnioski  (uczyć  się),  ale  nie  potrafi  |odczuwać.  Chyba  że  zaopatrzymy  ją  dodatkowo  w 
|odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już żywą istotę jako taką. |Mózg komputera z 
przerasowionymi  mikroprocesorami  jest  do  tego  stopnia  wrażliwy  na  wpływy  środowiska 
zewnętrznego, na dym,  wilgoć, wahania temperatury, wstrząsy, wtargnięcie obcych ciał czy 
zwierząt  (mrówka  mogłaby  doprowadzić  do  zwarcia  w  obwodach  scalonych),  że  musi  być 
chroniony  przez  |ciało,  czyli  obudowę.  Nie  inaczej  jest  u  istot  żywych.  Mózg  umieszczony 
jest  w  kostnej  osłonie  czaszki.  Za  pomocą  wprowadzania  i  wymiany  informacji  zarówno 
mózg  komputera,  jak  i  mózg  istoty  żywej  mnoży  swoją  wiedzę.  I  to  przez  tysiące  lat. 
Dowodem niech będzie kilka liczb zaczerpniętych z historii. Ludzka mowa powstała, jak się 
szacuje,  około  30  tysięcy  lat  temu.  Była  pierwszym  środkiem  porozumiewania  się.  Mniej 
więcej  13  tysięcy  lat  liczą  najstarsze  malowidła  naskalne  -  pierwsza  forma  |wizualnego 
porozumiewania się.  Ledwie 5  tysięcy lat mają  najstarsze znaki  pisma, a 3 tysiące lat temu 
ludzie  wynaleźli  pierwszą  transmisję  na  odległość  za  pomocą  znaków  dymnych,  ognia  i 
odbłysków  światła.  500  lat  minęło  od  chwili  wynalezienia  druku,  a  dopiero  w  zeszłym 
stuleciu  rozpoczął  pracę  telegraf.  Od  100  lat  istnieją  ruchome  obrazy  filmowe,  a  od 
trzydziestu  komputery,  które  dziś  są  już  dostępne  dla  każdego.  Sławny  uczony  w  Xviii  w. 
mógł  się poszczycić znajomością 200 książek i  wystarczyło, że przejrzał nieliczne fachowe 
czasopisma,  by  cały  czas  być  na  bieżąco  w  swojej  dziedzinie  wiedzy.  Dzisiaj  na  całym 
świecie  ukazuje  się  ponad  300  tysięcy  gazet  i  czasopism,  do  tego  dochodzi  jeszcze 
nieprzeliczone  mnóstwo  audycji  radiowych  i  telewizyjnych,  nie  mówiąc  już  o  corocznym 
zalewie  fachowych  czasopism,  dysertacji  doktorskich  i  książek.  W  samej  tylko  Bibliotece 
Kongresu jest 100 milionów tomów, wszystkie zaś pozostałe biblioteki na świecie dorzucają 
do tego dalszy miliard. Dla każdego staje się jasne, że przy takim zalewie informacji nie ma 
człowieka, który zachowałby pełną orientację. A ponieważ zarówno długość ludzkiego życia, 
jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z nas dysponuje, nie wystarczą, 
gromadzimy  ludzką  wiedzę  poza  mózgiem.  Przyszłe  pokolenia  będą  się  musiały 
przypuszczalnie  mniej  uczyć  -  za  to  więcej  wiedzieć  na  temat  tego,  gdzie  i  jak  znaleźć 
interesujące  je  informacje.  U  pozaziemskich  istot  rozumnych  dzieje  się  z  pewnością  nie 

background image

 

75 

inaczej.  Albo  mają  one  komórki  mózgowe,  tak  jak  my  -  i  ich  zdolność  magazynowania 
informacji jest ograniczona - albo są czymś w rodzaju skomputeryzowanych robotów, które w 
każdej  chwili  mogą  uzyskać  dostęp  do  potrzebnej  im  właśnie  informacji  poprzez  jeszcze 
większy komputer. Trzeci  wariant  to  synteza dwóch poprzednich. W trakcie rozwoju żywej 
istoty  organicznej  od  samego  początku  zapewnia  się  jej  na  drodze  genetycznej  niesłychaną 
pojemność  mózgu,  wykorzystaną  jednak  tylko  w  minimalnym  stopniu.  A  to  dlaczego? 
Ponieważ pracujący na niewielkim obciążeniu program komputera ma wolne miejsce na nowe 
informacje.  Wykorzystany  zaledwie  w  20  procentach  mózg  człowieka  można  "zatankować" 
odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i tym 
samym  docieram  do  jądra  moich  rozważań.  W  ostatniej  książce  (108  )  przedstawiłem  do 
dyskusji  kilka  przypadków  UFO,  zahaczając  na  marginesie  o  temat  "porwań".  Chcąc  nie 
chcąc,  muszę  teraz  w  maksymalnym  skrócie  powtórzyć,  w  czym  rzecz.  Nie  po  kolei  w 
głowie? Od dobrych 30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, zgłaszają się osoby twierdzące z 
maniackim  wręcz  uporem,  że  zostały  uprowadzone  przez  istoty  pozaziemskie,  poddane 
badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref genitalnych. Nie w sensie seksualnym 
czy gwałtu, lecz metodami laboratoryjnymi. Ofiary płci męskiej twierdziły, że pobierano od 
nich  próbki  spermy,  ofiary  płci  żeńskiej  mówiły  o  przeprowadzaniu  testów  ciążowych,  o 
"odsysaniu",  a  nawet  o  sztucznym  zapłodnieniu.  Po  kilku  tygodniach  operacyjnie 
wydobywano podrośnięty płód. Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, 
w  końcu  wiadomo  przecież,  jakie  to  seksualne  fantazje,  będące  projekcjami  skrywanych 
marzeń,  potrafią  tworzyć  w  wyobraźni  ludzie.  W  dodatku  medycyna  zna  przecież  zjawisko 
ciąży urojonej. Z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że trafiają się kobiety, które 
zaszły w ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie nie chcą zdradzić, kto 
jest ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet 
jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może jej 
się  nawet  wydawać,  że  poczęła  w  sposób  niepokalany.  Przez  ostatnie  trzy  dziesięciolecia 
zbywałem takie opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży z kosmitą? Ha, ha! Próbki 
spermy  dla  kosmitów?  Ha,  ha,  ha!  Ani  przez  chwilę  nie  zawracałem  sobie  tym  wszystkim 
głowy,  nie  zadawałem  sobie  pytania,  na  cóż  to,  u  diabła,  potrzebny  może  być  kosmitom 
materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się to po prostu zbyt idiotyczne, abym miał się 
tym  zajmować.  Prawdopodobnie  taka  wyniosła  postawa  była  z  mojej  strony  błędem, 
ponieważ to, co wydawało się takim idiotyzmem, nabrało w ostatnich latach znamion metody. 
W  roku  1987  amerykański  autor  Budd  Hopkins  opublikował  rezultaty  swoich  wieloletnich 
badań, w których wspomagało go wielu naukowców (109 ). Badane osoby - częściowo pod 
hipnozą  -  opisywały,  w  jaki  sposób  "pobierano"  od  nich  materiał  genetyczny.  Bywały 
przypadki, że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w 
okresie  dojrzewania  w  wieku  młodzieńczym  oraz  w  wieku  lat  trzydziestukilku.  |Jeśli  to 
rzeczywiście  prawda  -  pisałem  to  z  takim  właśnie  zastrzeżeniem  -  można  by  mówić  o 
|znakowaniu  konkretnych  osób  przez  istoty  pozaziemskie.  Dokładnie  tak  samo  jak  my 
znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z podobnymi 
przerażającymi  rewelacjami  wystąpili  także  inni  autorzy  (110  ).  Podają  oni,  że  nie  tylko 
pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne światła". Ofiary, 
unosząc  się  w  powietrzu,  "wpływały"  do  jasno  oświetlonych  pomieszczeń,  mężczyznom 
zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś "gumowego" i odczuwali "ssące 
ruchy".  W innych przypadkach byli seksualnie stymulowani  przez "bardzo piękną kobietę", 
która nawet odbywała z nimi stosunek płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy tylko w gronie 
znajomych  poruszałem  temat  "uprowadzeń"  czy  "wzięć",  zaraz  wybuchał  gromki  śmiech. 
Nasz  rozum  po  prostu  nie  dopuszcza  myśli  o  możliwości  uprowadzenia  przez  istoty 
pozaziemskie,  a  tym  bardziej  sztucznego  zapłodnienia  czy  pobierania  spermy.  Wszystko  to 
wydaje się zbyt zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi, którzy generalnie nie wierzą w UFO, i 

background image

 

76 

tak nie sposób przekonać żadną argumentacją. Nie mają oni ochoty zaśmiecać sobie szarych 
komórek  tego  rodzaju  "odpadkami".  Znają  tradycyjne  argumenty  |przeciwko  UFO  i  z 
lunatyczną  wręcz  pewnością  siebie  |wiedzą,  że  żadnego  UFO  nie  ma  i  być  nie  może. 
Indoktrynowana odporność na UFO jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś, którzy nawet w 
pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak wzięcia za 
groteskowe,  wydumane  i  całkowicie  chybione.  Nie  widzą  powodów,  dlaczego  załogi  UFO 
miałyby  tak  postępować,  jeśli  już  w  ogóle  UFO  istnieje.  Obawiam  się,  że  znów  będziemy 
zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu łączy się z naszym 
mózgiem,  z  pojemnością  naszych  szarych  komórek,  z  ingerencjami  genetycznymi  i  z 
powrotem  |bogów  wraz  z  ich  |prorokami.  Dr  Johannes  Fiebag,  przyrodoznawca  z  profesji, 
zbadał  najnowsze przypadki  uprowadzeń na terenie Niemiec, Austrii  i  Szwajcarii (111 ),  w 
tym  historię  mieszkanki  Berlina,  Marii  Struwe.  Fiebag  tak  pisze  o  pani  Struwe:  "Kobieta 
ładna,  inteligentna,  uważna,  krytyczna.  Pozbawiona  nieśmiałości,  nigdy  nie  traci  jednak 
dystansu do wszystkich tych rzeczy." Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedziała 
zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i 
prawej  stronie  zaś  stały  obce  istoty  niskiego  wzrostu,  o  wielkich  głowach  i  oczach.  W tym 
okresie  pani  Struwe  była  w  ciąży  z  trzecim  dzieckiem,  a  przynajmniej  tak  jej  się  zdawało. 
Ponieważ nie była to pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z 
ginekologiem. A potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe 
postacie  wydobyły  embrion  z  łona  pani  Struwe,  która  obudziła  się  we  własnym  łóżku  cała 
zlana  potem,  zupełnie  jakby  przeżyła  jakiś  senny  koszmar.  Wkrótce  potem  była  u  swojego 
ginekologa,  który  ze  zdumieniem  stwierdził,  że  ciąży  już  |nie  |ma.  Jednocześnie  ustały 
wszystkie  oznaki  odmiennego  stanu.  W  dwa  tygodnie  później  pani  Struwe  wydaliła  dwa 
"strzępki  ciała".  Uważając,  że  to  pewnie  resztki  łożyska,  spuściła  je  z  wodą  w  toalecie.  Po 
jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ jednak, w 
przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody poczęcia okazały 
się  zawodne,  państwo  Struwe  zdecydowali  się  na  sztuczne  zapłodnienie.  "Próba  jego 
dokonania  została  podjęta  22  lutego  1988  roku.  Zabieg  ginekologiczny  z  niewyjaśnionych 
powodów  okazał  się  dla  pani  Struwe  niesłychanie  bolesny,  więc  go  przerwano."  Jednak  w 
dwa  tygodnie  później  pacjentka  wydala  dwa  przezroczyste  fragmenty  tkanki  niewiadomego 
pochodzenia.  I  nagle,  zupełnie  jakby  za  sprawą  czarodziejskiego  zaklęcia,  w  maju  1988  r. 
zachodzi  w  ciążę  i  9  stycznia  1989  r.  wydaje  na  świat  syna,  Sebastiana.  Dr  Fiebag  daje  w 
przypadku  pani  Struwe  różne  propozycje  rozwiązań,  między  innymi  ułożył  następujący 
scenariusz:  `ts  *  latem  1986  pani  Struwe  jest  w  ciąży,  *  w  trzecim  miesiącu  ciąży  istoty 
pozaziemskie  pobierają  od  niej  płód,  *  wszczepiają  jej  tkankę  uniemożliwiającą  ponowne 
zapłodnienie,  *  tak  też  się  dzieje:  ani  normalny  akt  płciowy,  ani  próby  sztucznego 
zapłodnienia nie dają wyników, * jakieś "nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia 
tej bariery z organizmu, * teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do 
poczęcia  Sebastiana.  `tn  Można  by  odłożyć  ten  przypadek  na  półkę  z  napisem  "niezwykłe 
ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których występują 
potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach", 
ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały 
z nim "przez płuca",  co  przypuszczalnie oznacza, że  |od  |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje 
chłopcu kilka rysunków przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian natychmiast 
identyfikuje  te  małe  o  wielkich  głowach  i  wielkich  oczach.  Pani  Struwe  ze  swej  strony 
zapewnia,  że  nigdy  nie  rozmawiała  z  synem  o  swoim  "śnie"  ani  istotach  pozaziemskich  o 
wielkich  głowach  i  nieproporcjonalnie  dużych  oczach.  O  co  tu  właściwie  chodzi?  Sprawą, 
którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor David Jacobs zajął się w USA. 
Dla  Jacobsa  pobieranie  spermy  i  sztuczne  zapłodnienia  stanowią  zasadniczy  powód 
wszystkich  uprowadzeń.  Celem  miałoby  być  wyhodowanie  na  poły  ludzkiej,  na  poły 

background image

 

77 

kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz w 
tysiące. Przytoczone pod numerami od 109 do 112 tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry 
lodowej.  Czy  to  wszystko  jest  tylko  zwykłą  modą?  Jaki  to  duch  czasu  straszy  w  mózgach 
naszych wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie znających się nawzajem, 
mieszkających  na  odległych  od  siebie  kontynentach,  zaraziły  się  tym  samym  wirusem?  Czy 
wszystkie  te  przypadki  mają  swoje  psychologiczne  wyjaśnienie?  A  może  jednak  po  kolei? 
Nie - powiada pewien ktoś, którego musimy wysłuchać. W końcu nie możemy się chować za 
stwierdzeniem,  że  przypadki  uprowadzeń  mają  "wyjaśnienie  psychologiczne",  i  zamykać 
oczy  i  uszy,  kiedy  w  tej  sprawie  zabiera  głos  wybitny  psycholog.  Dr  John  E.  Mack  jest 
profesorem  psychiatrii  na  uniwersytecie  Harvarda  w  Bostonie.  Jest  nie  tylko  psychiatrą  i 
psychologiem,  lecz  także  dyplomowanym  lekarzem  w  Cambridge  Hospital  oraz  laureatem 
prestiżowej amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie jest jednym z tych 
młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi modami. Zna swoją profesję i 
bardzo  szybko  potrafi  zdemaskować  sztuczki,  kłamstwa  i  fantasmagorie  badanych.  Jesienią 
1989  r.  zapytano  go,  czy  chciałby  poznać  ludzi  uprowadzonych  przez  UFO.  Jego  pierwsza 
reakcja  była  jednoznaczna:  "To  jacyś  wariaci".  Później  doszło  jednak  do  jego  spotkania  z 
Buddem  Hopkinsem,  wspomnianym  już  autorem  książki  |Intruzi.  Spotkanie  to  całkowicie 
zmieniło życie profesora Macka. Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które 
"pochodziły  z  najróżniejszych  części  USA  i  nigdy  wcześniej  się  ze  sobą  nie  spotkały". 
Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni, obudziło to zawodowe 
zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do studiowania konkretnych przypadków 78 
osób,  prześwietlając  je  wedle  wszelkich  zasad  swojej  profesji.  Dziś  mamy  już  liczące  400 
stron  tomiszcze  z  rezultatami  jego  badań.  Tytuł  tej  książki  brzmi  Abduction  (Wzięcie),  w 
podtytule  czytamy  Spotkania  ludzi  z  istotami  pozaziemskimi  (113  ).  Odpowiedź  profesora 
Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na 
świecie  nie  mogłaby  być  bardziej  druzgocąca.  Brzmi  ona  bowiem: tak,  istoty  pozaziemskie 
penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia 
i  pobieranie  płodów  miały  miejsce  naprawdę  i  nie  jest  to  bynajmniej  psychologicznie  jak 
najbardziej  zrozumiałe  myślenie  życzeniowe  ofiar.  Jak  pisze  harvardzki  uczony: 
"Najwidoczniej funkcjonujemy we Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, 
od których sami się odcięliśmy." Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu. 
Niewielkiego  wzrostu  istoty  o  nieproporcjonalnie  wielkich  lekko  skośnych  oczach  i  szarej 
skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły przez ścianę. (Znane są 
też  przypadki  uprowadzenia  z  samochodu.)  Obce  istoty  mają  niewielkie  nozdrza  i 
mikroskopijne usta o wąskich wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła. 
Ofiary  odczuwają  strach,  wpadają  w  panikę,  dręczą  je  straszliwe  obawy.  Zostają  jednak 
uspokojone,  unieruchomione,  psychicznie  sparaliżowane.  Wówczas  zaczyna  się  upiorny  lot 
przez  okno  albo  drzwi  balkonowe  i  chociaż  niektóre  ofiary  mają  wrażenie,  jakby  zostały 
"wyemitowane"  w  przestrzeń,  czują  jednak  pęd  powietrza  i  rześkość  nocy.  Docierają  do 
czekającego  gdzieś  statku  kosmicznego,  oczywiście  niewykrywalnego  dla  naszych 
elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że weszli do obcego 
obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają położeni na czymś w rodzaju 
stołu  operacyjnego  i  poddani  badaniu  za  pomocą  bliżej  nie  sprecyzowanych  przyrządów. 
Pobiera  im  się  próbki  włosów  i  skóry,  wprowadza  cienkie  igły  i  inne  instrumenty  przez 
naturalne  otwory  ciała.  Wokół  stołu  operacyjnego  stoi  kilka  szaroskórych  istot,  ale  zawsze 
tylko  jedna  z  nich  spełnia  funkcję  "lekarza  naczelnego",  podczas  kiedy  inna  przejmuje 
obowiązki  "tłumacza".  Bardzo  rzadko  komunikacja  odbywa  się  tradycyjną  drogą  głosową  - 
najczęściej  jest  to  przekaz  telepatyczny  bezpośrednio  do  mózgu.  Zabiegi  wykonywane  na 
uprowadzonych potrafią być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból 
fizyczny  w  zasadzie  nie  występuje,  ponieważ  obce  istoty  neutralizują  ośrodek  bólowy  w 

background image

 

78 

mózgu.  Po  zakończeniu  nieprzyjemnej  procedury  badań  obcy  bardzo  często  podejmują 
rozmowę,  w  trakcie  której  starają  się  przynajmniej  częściowo  wyjaśnić  ofierze  powód 
swojego  postępowania.  Niektórym  z  uprowadzonych  pokazano  półki  pełne  żywych 
embrionów pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, 
jaką  je  stamtąd  uprowadzono.  Zdarzały  się  przy  tej  okazji  omyłki,  kiedy  to  uprowadzeni 
budzili się w zupełnie obcym miejscu albo nawet zostali przeniesieni razem z samochodem o 
setki kilometrów od miejsca porwania. Upiorne - chciałoby się powiedzieć; coś takiego może 
być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale czy kiedykolwiek zastanawialiśmy 
się,  co  musi  odczuwać  jakieś  średnio  inteligentne  zwierzę  poddawane  podobnym  zabiegom 
przez  nas  -  ludzi?  Czy  przedstawiciele  jego  gatunku  uwierzyliby  temu  zwierzęciu,  gdyby 
potrafiło  opowiedzieć  o  swoich  przeżyciach?  Opisy  podawane  przez  ofiary  uprowadzeń 
rzeczywiście mają w sobie coś upiornego. Są dla nas wręcz nie do zniesienia, toteż sięgamy 
po pełny asortyment środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż  za 
łatwo  zapominamy  przy  tym,  że  wszelka  logika  i  wszelki  rozsądek  warunkowane  są  daną 
rzeczywistością.  Samolot  ponaddźwiękowy,  nadajnik  radiowy,  aparat  rentgenowski,  którym 
można  prześwietlić  ciało,  bomba  wodorowa  zdolna  w  jednej  chwili  zniszczyć  całe  miasta  - 
wszystko  to  było  w  czasach  naszych  prapradziadków  sprzeczne  z  logiką  i  zdrowym 
rozsądkiem.  Jeszcze  pięćdziesiąt  lat  temu  bezsensownym  byłoby  próbować  przybliżyć 
jakiemukolwiek uczonemu ideę bomby neutronowej. To niemożliwe, musiałby odpowiedzieć, 
ponieważ  broń  zawsze  wyzwala  energię,  niekontrolowane  zaś  wyzwolenie  energii  prowadzi 
do  zniszczenia  całego  otoczenia.  Bomba  neutronowa  natomiast  niszczy  tylko  organiczną 
(żywą)  tkankę,  pozostawiając  nietknięte  inne  materiały,  takie  jak  płyty  pancerne  czy 
betonowe budowle. Nie, środkami uwarunkowanego naszą obecną rzeczywistością rozsądku i 
logiki na pewno nie uda się nam rozwikłać fenomenu uprowadzeń. Zaobrączkowani ludzie Co 
każe nam domniemywać, że przynajmniej niektóre z przypadków uprowadzeń miały miejsce 
naprawdę?  Otóż  właśnie  wielka  liczba  ludzi,  którzy  przeszli  podobne  cierpienia,  nie  znając 
się  nawzajem,  nie  znając  żadnych  dotyczących  tego  tematu  książek  czy  filmów.  Właśnie 
jednobrzmiące  wypowiedzi  ludzi  z  najróżniejszych  krajów  i  kontynentów,  tysiące 
okaleczonych  kobiet,  którym  w  upiorny  sposób  pobrano  płód,  bo  nie  utraciły  go  w  sposób 
naturalny ani nie został spędzony. Właśnie blizny po niewyjaśnionych zabiegach, których nie 
wykonał  żaden ziemski lekarz, wreszcie mikroskopijne obce implanty, operacyjnie usunięte 
różnym  osobom,  które  przeżyły  uprowadzenie.  Że  co,  proszę?  Profesor  Mack  na  str.  42 
amerykańskiego wydania swojej książki wymienia wiele takich przedmiotów, wykonanych z 
metalu  lub  tworzywa  przypominającego  włókno  szklane,  które  trzeba  było  usuwać  z  ciał 
uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u pewnego mężczyzny w 
penisie  oraz  u  pewnej  dwudziestoczteroletniej  kobiety  w  jamie  nosowej,  w  bezpośredniej 
okolicy  podstawy  mózgu.  Chociaż  zdumiewające  implanty  poddano  analizie  chemicznej  i 
fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich |przeznaczenia. Analizy pokazały 
tylko  tyle,  że  mamy  do  czynienia  z  zadziwiającymi  tworzywami  lub  stopami  metali,  nie 
zawierającymi  jednak  nic,  co  wskazywałoby  na  ich  wewnętrzne  właściwości.  Zupełnie  tak 
samo jak wtedy, gdy my znakujemy dziko żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu 
kolczyk,  a  inne  zwierzęta  widzą  ten  kolczyk  i  obwąchują  go  -  nie  mają  jednak  pojęcia,  do 
czego  on  służy.  Muszą  się  pogodzić  z  faktem  jego  istnienia,  chociaż  wiedzą  tyle  samo,  co 
przedtem.  I  my  również.  A  może  jednak  nie?  Jeśli  odrzucimy  rodzące  się  przerażenie  i 
zasięgniemy opinii naszego rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak 
stać  nas  przynajmniej  na  ograniczoną  analizę  wydarzeń.  W  końcu  przecież  istoty 
pozaziemskie  rozmawiały  z  uprowadzonymi,  dając  im  przynajmniej  jakieś  punkty 
zaczepienia  pomagające  zrozumieć  ich  okrutne  postępowanie.  Jest  mowa  o  tym,  że  nasza 
planeta zostanie dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i 
niejasne.  Dalej  mowa  jest  też  o  tym,  że  postępowanie  nas,  ludzi,  wypacza  się.  (Patrz 

background image

 

79 

wcześniejsza relacja pozaziemskiego obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że 
naszą  naukę  zdominowała  całkowicie  błędna  "zasada  przyczynowo-skutkowa"  -  czyli 
dokładnie  to,  co  my,  zwykli  zjadacze  chleba,  uważamy  za  "logikę"  -  że  obraz  wiedzy 
przekazywany nam przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie akurat nie 
dziwi, zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach teologicznych!) Wskutek 
fałszywego  obrazu  wiedzy  wytwarza  się  w  nas  opaczna  świadomość:  małostkowa, 
egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem Wszechświata. Koń trojański Na wszystko 
to  brzydcy  kosmici  o  gruszkowatych  głowach  i  czarnych  oczach  w  kształcie  owoców  kiwi 
mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba 
stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do 
ich własnego materiału genetycznego. Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu 
zamiast  ust  i  o  przypominającej  gumę  szarej  skórze  robią  z  uprowadzonymi  ludźmi,  to  w 
naszym pojęciu przestępstwo. Uprowadzenie to jedno z groźniejszych przestępstw, podobnie 
jak  masowo  przeprowadzane  gwałty.  Dochodzi  do  brutalnego  złamania  praw  człowieka, 
wykonuje  się  niedozwolone  zabiegi  chirurgiczne,  uprowadzonych  poddaje  się  kontroli 
umysłu i praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas 
jak podrzędne zwierzęta. "Obrączkują" nas za pomocą implantów, kontrolują tak oznakowane 
osoby,  nie  podają  żadnych  logicznych  wyjaśnień  (nie  mówiąc  już  o  uzasadnieniu)  swojego 
postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański autor John White (114 ) tak 
to  podsumował:  "Uprowadzający  ludzi  Obcy  (aliens)  zawsze  zjawiają  się  u  nas  pod  osłoną 
ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak 
samo podejrzana jak koń trojański, muszę więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się 
zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać 
nas o swych dobrych intencjach, wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli 
tak  się  nie  stanie,  nadal  uważać  ich  będę  za  sprytne,  przestępcze  kreatury  z  podziemnego 
świata, skłaniające się do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą 
się być tworami fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi, nie ma żadnego wpływu na 
tę  konkluzję."  Rzeczywiście  jest  tak,  że  obcy  nie  pomagają  nam  uwierzyć  w  ich  dobre 
zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce udokumentowane uprowadzenia, lecz przebieg i 
rodzaj  badań  nie  uległy  żadnej  zmianie.  Ofiary  uprowadzeń  traktowane  są  niemalże 
rutynowo, pobieranie spermy i embrionów przebiega stereotypowo. Żadna ziemska uczelnia 
medyczna  nie  przeprowadza  jednych  i  tych  samych  badań  na  dziesiątkach  tysięcy  osób. 
Najpóźniej  po  setnym  osobniku  znamy  już  rezultaty  -  chyba  że  szukamy  czegoś  bardzo 
specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. Gatunek ludzki rzeczywiście nie 
składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami, |wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z 
nas  nie  ma  dokładnie  takich  samych  wspomnień  czy  odczuć,  jak  jego  sąsiad.  Mogą  być 
podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie są takie same indywidualne odciski palców. 
Udziałem  każdego  człowieka  są  inne  doświadczenia  osobiste,  każdy  inaczej  cierpi,  inaczej 
kocha, zachwyca się innym  rodzajem muzyki,  czyta inne  gazety, słucha innych programów 
radiowych,  każdy  jest  gotów  co  innego  przyjąć,  a  co  innego  odrzucić,  co  innego  uznać  za 
dobre,  a  co  innego  za  złe.  I  wszystko  to  odnosi  się  do  czegoś  więcej  niż  tylko  do  smaku 
potraw.  Chociaż  człowiek  jest  towarem  masowym,  to  jednak  każdy  egzemplarz  pozostaje 
indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty pozaziemskie? Naszych różnorodnych 
upodobań?  Czy  potrzebują  tysięcy,  dziesiątków  tysięcy  osobników,  dziesiątków  tysięcy 
odmian spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może starają się odfiltrować z tego 
olbrzymiego materiału porównawczego to, co w ich rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na 
to  pytanie  nie  potrafię,  tak  jak  nie  potrafią  inni  badacze,  w  niczym  jednak  nie  zmienia  to 
przestępczego charakteru działania obcych. Na Ziemi każdy człowiek musi przestrzegać praw 
kraju,  w  którym  przebywa.  Czyżby  podobne  zasady  nie  obowiązywały  we  Wszechświecie? 
Nawet  jeśli  założę,  iż  szaroskórzy  kosmici  pochodzą  z  jakiejś  zdegenerowanej  rasy,  która 

background image

 

80 

wprawdzie  przewyższa  nas  pod  względem  możliwości  technicznych  i  telepatycznych,  ale 
potrzebuje genetycznego odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas 
o  zgodę.  W  końcu  my  także  jesteśmy  istotami  rozumnymi,  także  my  znamy  arkana 
matematyki, możemy wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. 
Nie  jesteśmy  byle  kim  i  wcale  mi  się  nie  uśmiecha,  aby  ktoś  traktował  nas  jak  jakieś  tępe 
bydlęta.  Doceniam  wprawdzie,  że  kosmici  nie  manifestują  swojej  obecności  w  sposób 
kojarzący się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i 
jestem nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt 
(szok  po  przybyciu  bogów  (115  ))  -  tylko  że  od  pierwszych  uprowadzeń  minęło  już  kilka 
dziesięcioleci,  więc  czas  najwyższy  zakończyć  ten  koszmar  i  udzielić  ludzkości  wyjaśnień. 
Czas przestać się liczyć z naszą próżnością - okres ochronny minął. My, ludzie, nie chcemy, 
aby  ktoś  przez  dziesiątki  lat  wodził  nas  za  nos  i  traktował  jak  nie  umiejące  samodzielnie 
myśleć  istoty.  Ponadto  przez  trzydzieści  lat  nasza  świadomość  uległa  dużym  zmianom.  W 
pierwszym  okresie  utrzymywanie,  że  istoty  pozaziemskie  istnieją  naprawdę,  było  czymś 
nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi Amerykanin wierzy w UFO, w 
Brazylii  zaś  aż  dwie  trzecie  ludności.  W  otwartej  na  świat  Francji  już  trzy  lata  temu  45% 
młodzieży  uznawało  realność  istnienia  UFO  (116  )  i  nawet  w  kraju  tak  nieprzychylnym 
wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z 
tym  związane, co piąta osoba wierzy w istnienie istot  pozaziemskich. Według najnowszych 
badań  Instytutu  Badań  Demoskopowych,  udział  ten  w  grupie  wiekowej  od  szesnastu  do 
dwudziestu  lat  jest  jeszcze  wyższy  i  wynosi  prawie  30  procent  (117  ).  Poszerzyły  się 
horyzonty myślowe człowieka, lądowanie na Księżycu i niezliczone seriale science fiction w 
telewizji  nie  pozostały  bez  wpływu  na  naszą  świadomość.  Także  olbrzymia  liczba  książek 
zajmujących  się  tematem  istot  pozaziemskich wcale  nie  nadawała  się  wyłącznie  do  kosza  - 
przynajmniej  dla  połowy  ludzkości.  Według  naszego  rozumienia  demokracji,  jakże 
wychwalanej w wolnym świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie 
przynośić  najnowsze  doniesienia  z  frontu  spotkań  z  kosmitami.  Tymczasem  nic  takiego  się 
nie  dzieje,  i  w  tym  momencie  zaczynam  rozumieć  obcych  o  gruszkowatych  głowach  i 
czarnych oczach w kształcie owoców kiwi. Każdy człowiek choć raz w życiu próbował coś 
wyjaśnić drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich 
to,  przerywali  rozmowę,  ucinali  ją  niegrzecznie  albo  za  pomocą  pozamerytorycznych 
argumentów, zaczynali zachowywać się obraźliwie. Także druga i trzecia próba wyjaśnienia 
sprawy spełzła na niczym, podobnie czwarta i piąta. Jak my, ludzie, zachowujemy się w takiej 
sytuacji?  Wycofujemy  się,  myślimy,  że  nie  ma  sensu  podejmować  prób  rozsądnego 
przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami było tak samo? Może nie mają już 
ochoty  podejmować  z  nami  dialogu,  skoro  jesteśmy  zbyt  wyniośli,  aby  słuchać?  W 
uprowadzeniach,  które  badał  profesor  Mack,  poruszano  dokładnie  tę  właśnie  kwestię. 
Kosmici mówili do uprowadzonych, że my, ludzie, nie jesteśmy jeszcze gotowi, by się z nimi 
spotkać i zaakceptować ich istnienie. Gdyby otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, 
traktując ich jak wrogów. Twierdzili, że nasze zachowanie w ogóle nie dopuszcza otwarcia z 
ich strony, ponieważ nasze działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana 
przez  religię  i  błędne  intrepretacje  nauki  świadomość  jest  ich  zdaniem  do  tego  stopnia 
zdeformowana, że oni wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili 
w  indywidualnych  przypadkach,  to  społeczeństwo  i  tak  nie  zaakceptowałoby  takiego 
świadectwa danej osoby, choćby stała nie wiadomo jak wysoko w ludzkiej hierarchii władzy. 
Bardzo słuszne spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na 
samym  szczycie  w  ludzkiej  hierarchii  władzy  -  oświadczają  publicznie,  iż  rozmawiali  z 
istotami pozaziemskimi. Z miejsca usunięto by ich z urzędu. To samo dotyczy dziennikarzy, 
redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden z nich nie zdołałby 
się  przebić  w  swoim  gremium.  Istoty  pozaziemskie?  Tutaj?  I  akurat  ty  miałbyś  z  nimi 

background image

 

81 

rozmawiać? Człowieku, chyba masz nie po kolei w głowie! Taka właśnie jest nasza typowa 
reakcja. Jak długo jeszcze? Hybrydy przyszłości Szpetne istoty pozaziemskie łamiące ludzkie 
prawa  informowały  ofiary  uprowadzeń  o  jakiejś  nadciągającej  katastrofie.  |Ją  |właśnie 
podawały  jako  główny  powód  swoich  działań.  Pocieszające  w  tym  wszystkim  jest 
przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż już w formie hybrydy (mieszańca) nas i 
ich.  |Kiedy  ma  nadejść  ów  Dzień  Sądu  Ostatecznego?  Kosmici  nie  wymienili  żadnej  daty, 
widocznie  sami  jej  nie  znają.  Czy  nie  brzmi  to  znajomo?  Czyż  wszystkie  religie  nie 
podkreślają,  że  nikt  nie  zna  dnia  ani  godziny  nadejścia  Sądu  Ostatecznego?  Może  kosmici 
dysponują  poszlakami  podobnymi  do  tych,  które  geologów  informują  o  groźbie  trzęsienia 
ziemi  i  wybuchu  wulkanu?  Naukowcy  wprawdzie  wiedzą  na  tej  podstawie,  że  uskok  San 
Andreas w Kalifornii znów da znać o sobie, tyle, że nie potrafią wypowiedzieć się wiążąco, 
kiedy  to  dokładnie  nastąpi.  Czyżby  z  tymi  pozaziemskimi  karzełkami  o  mikroskopijnych 
dziurkach od nosa było tak samo? Może ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu 
nie mamy bladego pojęcia, rejestrują nadciągającą katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną 
prognozę?  W  tym  przypadku  można  by  podać  wiarygodne  usprawiedliwienie  dla  ich 
nieetycznego  zachowania:  `ts  *  Ludzi  i  tak  nie  da  się  do  niczego  przekonać,  są  na  to  zbyt 
egocentryczni.  *  Nie  wiadomo  dokładnie,  ile  zostało  czasu,  dlatego  niezbędne  jest  szybkie 
działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W całym 
tym  nieetycznym  i  -  według  naszych  norm  -  bezprawnym  działaniu  istot  pozaziemskich 
zawsze jedno szczególnie dawało mi do myślenia: mianowicie, obcym nigdy nie zdarzało się 
okaleczyć  czy  wręcz  zamordować  uprowadzonej  osoby.  Wszystkich  całych  i  zdrowych 
troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze postępowanie wobec zwierząt jest 
o wiele bardziej bezwzględne i barbarzyńskie. Ostatnio zaczęto rozważać koncepcję, że owe 
niewielkie  stworki  o  gruszkowatych  głowach  to  nie  żadne  tam  istoty  pozaziemskie,  tylko 
podróżujący  w  czasie  przedstawiciele  cywilizacji  ludzkiej  z  dalekiej  przyszłości.  Jak  w 
ostatnich  latach  stwierdzili  fachowcy  w  dziedzinie  fizyki,  wprawdzie  podróże  w  czasie  w 
|zasadzie nie są wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one 
wyglądać w |praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w 
czasie  mogły  stanowić  rozwiązanie  fenomenu  małych  kosmitów  o  nieproporcjonalnie 
wielkich  migdałowych  oczach.  Wyobraźmy  sobie  bowiem  taką  sytuację:  W  roku  3000 
ziemskiej rachuby czasu pojawia się maszyna czasu. Istoty rozumne zamieszkujące Ziemię są 
niewielkiego  wzrostu,  mają  szarą  skórę,  wielkie  czaszki  i  opanowały  tajniki  telepatii.  Za 
pomocą  maszyny  czasu  podróżują  do  naszej  epoki  i  stwierdzają,  że  ludzkość  roku  2000 
znajduje się o krok od katastrofy. Pilnie kompletują więc materiał genetyczny, wszczepiając 
go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości. Gdyby tego nie uczynili, to ich gatunek w ogóle 
|nie  |zaistniałby  w  przyszłości,  ponieważ  dopiero  genetyczny  zrąb  pobrany  od  ludzi  z 
przeszłości  umożliwia  ich  przyszłe  istnienie.  Porywające  i  zarazem  idiotyczne!  Z  jakiej 
bowiem linii ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare istoty o ogromnych sarnich 
oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na nic się nie zda. Kosmici są mi 
bliżsi,  nawet  przestrzennie.  Źle  zaprogramowane?  Liczne  ofiary  uprowadzeń,  zwłaszcza  te, 
którym  przytrafiło  się  to  kilkakrotnie,  mają  poczucie  bycia  "nie  tylko  z  Ziemi".  Mimo 
całkowicie  normalnego  i  nietkniętego  ludzkiego  ciała  nie  potrafią  pozbyć  się  wrażenia,  że 
posiadły  zupełnie  nową  świadomość.  Dysponują  jakąś  ukrytą  wiedzą  wykraczającą  poza 
sprawy  Ziemi  i  teraźniejszości.  Ta  grupa  uprowadzonych  zadaje  sobie  ogromny  trud,  by 
przełożyć  swoje  nowe  odczucia  na  nasz  język.  Nagle  pojawia  się  w  nich  gotowa  wiedza, 
wiedza z przestrzeni i czasu, wypełniająca całą czaszkę, zupełnie jakby wolne moce mózgu 
otrzymały dodatkowe informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej 
katedrze  pełnej  milionów  fresków  i  fragmentów,  której  pomieszczenia  rozbrzmiewają 
dodatkowo  łagodnymi  melodiami  z  odległych  tysiącleci.  Niewypowiedziane.  W  ludzkim 
języku  brakuje  słów  i  pojęć  pozwalających  przekazać  to,  co  widzą  i  czują  w  jakiejś 

background image

 

82 

zrozumiałej kolejności. Wszystko wydaje się istnieć jednocześnie: z jednej strony jest realne, 
rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o wiele 
za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i pod sobą, a 
przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy tak wygląda stan 
u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału informacji? A może umyślnie 
zalewa  się  ludzkie  szare  komórki  danymi,  aby  w  ten  sposób  powstała  świadomość 
kosmiczna?  Czy  owa  kosmiczna  świadomość,  inny  sposób  widzenia  spraw,  ma  umożliwić 
owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi (patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten 
"rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne 
rzeczywistości?  To,  że  nasz  świat  składa  się  nie  tylko  z  tego,  co  widzimy  i  postrzegamy 
naszymi  zmysłami,  nie  podlega  już  raczej  dyskusji.  Czytelnik  niniejszej  książki  zdaje  już 
sobie sprawę, że każda komórka jego organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie 
całego  ciała.  Z  drugiej  strony  w  DNA  znajdują  się  niezliczone  fragmenty  odpadków 
genetycznych (junk), niejako "białych plam" do niczego się nie nadających. Nie dadzą się one 
do  niczego  "dopasować"  (zasada  klocków  lego).  Wiadomo  też  powszechnie,  że  nasz  mózg 
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, czego 
(jak  dotąd)  w  ogóle  nie  potrzebowała.  Do  tych  naukowo  ugruntowanych  faktów  dodajmy 
teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie stworzyli ludzi na 
swój obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop - obojętne, czy jego imię będzie 
brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i 
"Strażników  Nieba"  (patrz  cytowany  wcześniej  Zwój  Lamecha).  `tn  A  więc  nasz  materiał 
genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o 
tym  |wiedzą.  Jedyne,  co  muszą  zrobić,  to  sprawić,  aby  "klocki"  stały  się  kompatybilne, 
obudzić  do  życia  |junk,  zalać  informacjami  na  wpół  pusty  ludzki  mózg.  Wszystkie  tego 
przesłanki już w nas istnieją. Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My 
się  tylko  rozwinęliśmy  odpowiednio  do  ziemskich  warunków,  przez  całe  pokolenia 
hodowaliśmy w sobie religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie stłumiliśmy w 
nas składnik pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się 
|Sądny  |Dzień,  gong  obwieszczający  przebudzenie  świadomości.  Nie  dziwią  mnie 
wypowiedzi  wielu  uprowadzonych,  którzy  -  nigdy  wcześniej  nie  czytając  Ericha  von 
Dänikena  -  zapewniają,  że  istoty  pozaziemskie  od  niepamiętnych  czasów  wielokrotnie 
odwiedzały Ziemię, aby popchnąć naprzód ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin 
mieszkańców odległych krańców Wszechświata, to astronom James R. Wertz już dwadzieścia 
lat  temu  obliczył,  że  kosmici  bez  problemu  mogli  odwiedzić  nasz  Układ  Słoneczny  w 
odstępach 7,5 razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej więcej 640 razy 
(119 ). Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć lat później na fakt, 
że  cała  Galaktyka  była  już  przypuszczalnie  skolonizowana,  kiedy  nasza  Ziemia  dopiero  się 
narodziła  (120  ).  A  przecież:  "To,  że  coś  jest  nowe  i  dlatego  powinno  zostać  powiedziane, 
zauważamy  dopiero  wówczas,  gdy  natrafimy  na  silny  opór"  (Konrad  Lorenz,  1903-1989  ). 
SETI bez Europy Każdego roku, nie zauważone przez szeroką opinię publiczną, odbywają się 
coraz  liczniejsze  międzynarodowe  konferencje  SETI.  Na  ostatnim  spotkaniu  SETI, 
zorganizowanym  przez  Uniwersytet  Kalifornijski,  wygłoszono  ponad  siedemdziesiąt 
referatów  naukowych.  Poruszano  w  nich  takie  tematy,  jak:  `ts  *  "Kosmici,  klingony  i 
Biblioteka Galaktyczna: SETI i wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill 
College); * W poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion 
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od siebie. 
Czy  da  się  zmierzyć  i  zdefiniować  poziom  inteligencji  na  |naszej  planecie?"  (Lori  Marino, 
University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich technologii w naszym "Układzie 
Słonecznym"  (Michael  Papagiannis  University  of  Boston).  `tn  `ty  *  *  *  `ty  Większość 
wykładowców mówiła o technicznych możliwościach wykrywania śladów życia za pomocą 

background image

 

83 

najróżniejszych detektorów albo o tym, w którym paśmie częstotliwości radiowej należałoby 
szukać  wiadomości  o  kosmitach.  Były  też  jednak  głosy  krytyczne,  domagające  się,  aby 
naukowe  badania  SETI  odseparowały  się  od  przedsięwzięć  amatorskich,  bo  tylko  w  ten 
sposób można uwiarygodnić SETI w oczach szerokiej opinii publicznej. Za pozwoleniem, ale 
to przesąd stary jak świat, elitarne przeświadczenie z cyklu "Tylko my to możemy", "Tylko 
my  jesteśmy  świadomi  odpowiedzialności",  które  wciąż  zapędzało  nas  w  ślepy  zaułek 
ciasnoty umysłowej, czy to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy w dziedzinie pomyłek 
naukowych.  Przez  całe  dzieje  ludzkości  zawsze  było  tak,  że  wszelkiego  rodzaju 
ustabilizowane  kręgi  starały  się  ubezwłasnowolnić  bliźnich,  trzymać  ich  z  dala  od  |wiedzy, 
niezależnie  czy  prawdziwej,  czy  błędnej.  Religie  praktykują  to  jeszcze  po  dziś  dzień, 
ugrupowania polityczne  zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie 
zaczynają je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach  "Tylko  my to możemy",  "Tylko 
my  jesteśmy  świadomi  odpowiedzialności"  to  nic  innego,  jak  tylko  egoistyczna  cenzura 
służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę mi 
powiedzieć  -  rozpowszechniać  się  mają  nowe  myśli?  Za  |czyim  pośrednictwem  przedostają 
się  do  świadomości  ogółu?  |Kto  po  raz  pierwszy  je  wypowiada,  nadstawia  dla  nich  głowę, 
narażając  się  nierzadko  na  rugi  ze  strony  właśnie  elitarnej  gwardii?  |Od  |kogo  pochodzą 
przecierające nierzadko nowe drogi koncepcje? No i wreszcie: |Kto właściwie finansuje całą 
działalność naukową, poczynając od archeologii, a na astronomii kończąc? Takie odgradzanie 
nigdy jeszcze nie zapobiegło  poznaniu,  niejednokrotnie jednak je opóźniło.  Prowadzi  też do 
stłumienia  świadomości  ogółu,  zduszenia  w  zarodku  świeżych  myśli.  To  właśnie  forum 
publiczne wprowadza takie myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne 
jest  przeciwieństwem  niepotrzebnego  utajniania  wszystkiego,  a  tym  samym  cenzury.  "Kto 
dobija  się  ważności,  już  ją  stracił"  (Max  Rychner,  1897-1965  ).  Jednocześnie  jestem 
oczywiście  zdania,  że  specjaliści  muszą  być  w  swej  pracy  wolni  od  społecznego  nacisku, 
muszą  prowadzić  swoje  dyskusje  bez  pseudowiedzy  różnych  amatorów.  Tyle  tylko,  że  nie 
wolno  im  ukrywać  rezultatów  swoich  badań,  nie  wolno  trzymać  pod  korcem  wytworów 
swych umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 
).  Wyobraźmy  sobie  bowiem,  że  ludzkość  składałaby  się  z  telepatów,  tak  jak  to  się 
domniemywa  o  tych  małych  szarych  kosmitach.  W  społeczeństwie  dysponującym 
zdolnościami  telepatycznymi  nie  mogą  istnieć  żadne  tajemnice  i  żadna  |elitarna  |wiedza. 
Najwyraźniej  w  niczym  to  społeczeństwu  kosmitów  nie  zaszkodziło.  Na  ostatniej 
międzynarodowej  konferencji  SETI  wygłoszono  wprawdzie  73  inteligentne  referaty,  ale  nie 
było  wśród  nich  ani  jednego  na  temat  UFO  czy  wzięć,  nie  mówiąc  już  o  hipotezie  paleo-
SETI. Tematy te uważane są za niepoważne, niegodne "prawdziwych" naukowców, zupełnie 
jakby  w  sektorze  ufologicznym  brakowało  prac  naukowych  napisanych  rzeczowo  i  z 
wykorzystaniem  bogatego  materiału  przez  najwyższej  klasy  fachowców  (na  obszarze 
niemieckojęzycznym  np.  książka  Der  Stand  der  UFO-Forschung  napisana  przez  fizyka 
Illobranda von Ludwigera (121 )). A może profesor Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest 
naukowcem?  Dlaczego  ludzie,  którzy  poświęcili  się  poszukiwaniu  pozaziemskiego  życia, 
wyłączają  z  zakresu  swoich  zainteresowań  najaktualniejsze  tematy  i  osoby?  Jak  uznana  już 
gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie pozwolić na odrzucanie z góry pewnych określonych 
dziedzin  badań?  Czyż  nauka  nie  wymaga  wręcz  korzystania  z  jak  najobszerniejszych 
informacji?  SETI  bez  UFO  i  bez  paleo-SETI  jest  niepełna.  Omówione,  opublikowane  i 
przekazane  do  rozpowszechnienia  środkom  masowego  przekazu  rezultaty  są  niekompletne, 
sprawiają  wrażenie  robionych  na  pół  gwizdka,  a  nawet  wręcz  pachną  amatorszczyzną.  Bo 
przecież  amatorom  właśnie  zarzuca  nauka,  iż  nie  uwzględniają  wszystkich  możliwych 
aspektów danego zjawiska. To oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to 
im  -  w  przeciwieństwie  do  specjalistów  -  brakuje  ogólnej  orientacji.  Bardzo  mi  przykro, 
drodzy  przyjaciele,  badacze  SETI:  To  właśnie  |wam  brakuje  ogólnej  orientacji.  To  właśnie 

background image

 

84 

|wy  odcinacie się od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na zapędach elitarnych. 
Doskonale  zdaję  sobie  sprawę,  dlaczego  na  międzynarodowych  konferencjach  SETI  nie 
wolno mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy 
w roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na rynku amerykańskim po tytułem "Chariots 
of  the  Gods",  robiąc  furorę,  niemal  natychmiast  rzuciły  się  na  nią  rzesze  znanych  i  mniej 
znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko demokracji, lecz także 
działalności  naukowej.  Oprócz  krytycznych  artykułów  były  też  obrzydliwe  paszkwile,  a 
nawet  całe  książki  napisane  |przeciwko  moim  pracom.  Najczęściej  pochodziły  z  kącika 
religijnego  lub  też  ze  strony  konserwatywnych  gałęzi  nauki,  takich  jak  archeologia  czy 
antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji 
i  świadomie  wprowadzone  do  środków  masowego  przekazu.  Stopniowo  powstawał  coraz 
bardziej negatywny obraz Dänikena, bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary 
sposób.  Typowy  ping-pong.  Po  pewnym  czasie  nie  było  naukowca,  który  odważyłby  się 
powiedzieć  coś  pozytywnego  o  moich  książkach.  Powstała  kuriozalna  sytuacja  -  moje 
koncepcje  zaczęły  się  pojawiać  we  wszystkich  możliwych  publikacjach,  nigdy  jednak  z 
podaniem  pierwotnego  ich  źródła.  Nauka  dała  się  wciągnąć  w  nieczystą  grę,  utraciła 
niewinność.  Potem  zabrakło  odwagi  cywilnej,  by  skorygować  błąd.  Brakuje  jej  zresztą  do 
dziś.  W  ciągu  niemal  ćwierć  wieku  od  ukazania  się  "Wspomnień  z  przyszłości" 
udokumentowałem  i  umocniłem  hipotezę  paleo-SETI  w  dalszych  dziewiętnastu  książkach  i 
dwudziestopięcioodcinkowym 

telewizyjnym 

serialu 

dokumentalnym 

(Śladami 

Wszechmogących).  Przytoczyłem  ogrom  liczących  sobie  tysiące  lat  materiałów  pisanych  i 
przesłanek archeologicznych, do tego dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu 
krajów  -  ale  to  badaczy  SETI  zupełnie  nie  obchodzi.  Nie  może  ich  obchodzić.  Grunt  to 
elitarne  zadufanie.  Steven  Beckwith,  dyrektor  Wydziału  Astronomicznego  Instytutu  Maxa 
Plancka  w  Heidelbergu,  reprezentuje  dziś  pogląd,  "że  w  naszej  Galaktyce  jest  ogromne 
mnóstwo planet", wśród nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia".  Z kolei 
brytyjski  astronom,  David  Huges,  dodaje:  "Przynajmniej  według  obliczeń  modelowych  w 
samej  tylko  Drodze  Mlecznej  powinno  krążyć  sześćdziesiąt  miliardów  planet".  Cztery 
miliardy spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich 
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także tych 
podobnych  do  ludzkiej.  I  co  najmniej  jedna  z  owych  pozaziemskich  cywilizacji  już  wiele 
tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść w sposób 
niezbity.  Dlaczego  naukowcom  zajmującym  się  SETI  nie  wolno  tego  wiedzieć?  Tak  na 
marginesie  dodam,  że  różnica  między  naukowcami  a  amatorami  często  polega  na  jednej 
drobnej  sprawie:  otóż  amatorzy  to  ludzie,  którzy  zrobią  dużo  za  nic,  profesjonaliści  zaś,  to 
ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy skupieni wokół programu 
SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy Deklaracja postępowania z chwilą 
odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest to dokument, któremu podporządkować 
się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak 
należy postępować, kiedy zostanie odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej 
wyrywkowo zapoznać moich Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej 
się Państwo zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do 
sprawy  odkrycia  kosmitów.  Uzgodnienia  cenzuralne  "My,  instytucje  i  osoby  prywatne, 
uczestniczący  w  poszukiwaniu  istot  rozumnych  we  Wszechświecie,  uznajemy,  że 
poszukiwania  takie  stanowią  istotny  element  składowy  badań  przestrzeni  kosmicznej  i  że 
prowadzić  je  należy  w  celach  pokojowych  oraz  w  ogólnym  interesie  całej  ludzkości. 
Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza 
Ziemią,  nawet  jeśli  prawdopodobieństwo  takiego  odkrycia  wydaje  się  bardzo  małe. 
Przypominamy  układ  regulujący  działania  państw  odnośnie  do  badania  i  wykorzystania 
przestrzeni  kosmicznej  [...],  któremu  podlega  również  strona  państwowa  [...]  (art.  Xi). 

background image

 

85 

Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach pozaziemskich, 
będziemy  się  stosować  do  następujących  zasad:  1.  Każda  osoba  i  każda  państwowa  bądź 
prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że odkryła sygnał |lub |inny 
|dowód  świadczący  o  istnieniu  życia  pozaziemskiego,  |przed  oficjalnym  ogłoszeniem  tego 
odkrycia powinna sprawdzić, czy jego najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście 
stanowi dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko 
naturalne. Jeśli nie można jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej, 
odkrywca  ma  możliwość  zinterpretowania  swojego  odkrycia  jako  nieznanego  zjawiska.  2. 
Zanim odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, 
ma  obowiązek  niezwłocznego  powiadomienia  następujących  instytucji:  wszystkich 
pozostałych  badaczy  i  placówek  badawczych  będących  stronami  niniejszej  Deklaracji  [...] 
Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia dopóty, 
dopóki  nie  ma  absolutnej  pewności,  że  odnosi  się  ono  do  cywilizacji  pozaziemskiej. 
Odkrywca  powinien  poinformować  odnośne  władze  państwowe  [...]  8.  Po  otrzymaniu 
pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie cywilizacji pozaziemskiej 
nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się niezbędne konsultacje międzynarodowe 
[...]  9.  Komitet  SETI  międzynarodowej  Akademii  Lotów  Kosmicznych  w  porozumieniu  z 
Komisją  Nr  51  IAU  (International  Astronomical  Union)  będzie  prowadził  stałą  kontrolę 
procedury  postępowania  i  przedstawiał  propozycje  dalszego  wykorzystania  danych.  Jeśli 
znaleziony  zostanie  wiarygodny  dowód  na  istnienie  cywilizacji  pozaziemskiej,  nastąpi 
|powołanie  |międzynarodowego  komitetu  ekspertów,  który  stanie  się  centralnym  ośrodkiem 
dalszych  analiz  i  obserwacji.  Komitet  ten  będzie  również  decydował  o  udostępnieniu 
|informacji  |opinii  |publicznej.  Komitet  powinien  składać  się  z  członków  wszystkich 
wymienionych  wcześniej  instytucji  międzynarodowych;  mogą  też  zostać  powołani  inni 
członkowie  [...]  Międzynarodowa  Akademia  Lotów  Kosmicznych  będzie  służyła  jako 
centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom listę 
jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju 
obnoszenia się z sensacjami. Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest weryfikowane i 
raz  jeszcze  sprawdzane.  W  końcu  nikt  nie  chce  się  zblamować  przed  kolegami  z  branży, 
gdyby  przyszło  mu  potem  odwoływać  odkrycie.  Całkiem  rozsądne  jest  też,  że  IAU  czy 
Komisja  Nr  51,  przed  poinformowaniem  światowej  opinii  publicznej,  chcą  mieć  absolutną 
pewność,  że  dysponują  niezbitymi  dowodami  na  istnienie  cywilizacji  pozaziemskiej. 
Zastanawiać  zaczynają  dopiero  najróżniejsze  komisje,  które  odkrywca  musi  poinformować, 
|zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ 
nawet  jeśli  odkrywca  ma  stuprocentową  pewność,  że  udało  mu  się  dowieść  istnienia 
cywilizacji pozaziemskiej, to |nie |wolno mu o tym poinformować opinii publicznej. Mamy tu 
do  czynienia  z  manipulowaniem  informacją.  Jakaś  instytucja  rości  sobie  prawa  do 
decydowania o tym, co  można po kawałku  udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak 
takie sterowanie opinią  publiczną pogodzić z zagwarantowaną w każdym  wolnym  państwie 
świata  swobodą  dostępu  do  informacji?  W  gruncie  rzeczy  jednak  wszystkie  passusy  w  tej 
Deklaracji  odnoszące  się  do  sprawy  informowania  opinii  publicznej  okazują  się 
pustosłowiem, ponieważ szerokie masy - to my stanowimy naród - i tak już od dawna wiedzą 
o istnieniu istot pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ najnowsze zdobycze wiedzy:Ń 
wielkie oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed 
czterema  laty  ukazała  się  moja  książka  "Oczy  Sfinksa".  Omawiałem  w  niej  nie  rozwiązane 
zagadki  starożytnego  Egiptu,  zaprezentowałem  też  kilka  teorii  na  temat  budowy  Wielkiej 
Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie wspomnieć. Co one 
mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu Ostatecznego i ponownym 
przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan budowniczym Wielkiej Piramidy 
był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch 

background image

 

86 

napisał  ponad  trzysta  ksiąg.  Powierzył  je  swemu  synowi  Matuzalemowi,  aby  przekazał  je 
"przyszłym  pokoleniom  tego  świata".  Jak  dotąd  żadna  z  tych  ksiąg  nie  ujrzała  światła 
dziennego. Może leżą dobrze ukryte gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? 
Czy znajdziemy tam odpowiedzi na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego 
przybycia istot  pozaziemskich? Czy ktoś  próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią 
publiczną? Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu 
manipuluje  się  opinią  mediów,  okazało  się  w  ciągu  ostatnich  dwóch  lat  na  przykładzie 
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło do 
sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie 
do  pomyślenia  dla  przedstawicieli  klasycznej  egiptologii.  Nawet  wybuch  bomby  nie 
poczyniłby  większych  zniszczeń  w  egiptologicznym  obrazie  świata.  A  jednak  nawet  tak 
wielki  wstrząs  wyciszono,  skanalizowano,  zbagatelizowano,  sensację  zaś  przypuszczalnie 
jeszcze  większą  -  wydarzenie  tysiąclecia,  porównywalne  z  odkryciem  pozaziemskiej 
cywilizacji  -  zablokowano.  Co  takiego  właściwie  zaszło?  Niemieckiemu  inżynierowi 
Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. w Menden, udał się majstersztyk. 
Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-metrową trasę przez nie 
znany  dotąd  szyb  wewnątrz  piramidy,  natrafił  na  drzwi  z  dwoma  metalowymi  okuciami. 
Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski szyb, co chwila trzeba było pokonywać 
nowe przeszkody. Wielokrotnie specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi 
rozkaz powrotu do punktu wyjścia. Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki 
i minimaszyna ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to 
ważący  6¬7¦kg  pojazd  gąsienicowy  długości  zaledwie  37¬7¦cm.  Napędza  go  siedem 
niezależnych  silniczków  elektrycznych  sterowanych  mikroprocesorami.  Z  przodu  pojazdu 
znajdują się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony. 
Mimo  lekkiej  aluminiowej  konstrukcji  robot  ma  siłę  uciągu  40¬7¦kg,  a  to  dzięki  specjalnie 
zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na podłożu szybu, jak i 
na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego w swoim rodzaju aparatu 
pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie, 
przez  wiele  miesięcy  wykonując  prace  z  zakresu  mechaniki  precyzyjnej.  Zainwestował  w 
konstrukcję  tego  cudeńka  niewiarygodnie  dużo  pracy  i  potu  oraz  ponad 400  tysięcy  marek. 
Wsparcie  techniczne  otrzymał  od  szwajcarskiej  firmy  ESCAP  (silniki  specjalistyczne),  od 
HILTI  AG  z  Vaduz  (narzędzia  wiertnicze)  oraz  od  firmy  GORE  z  Monachium 
(specjalizowane  kable).  Robot  inżyniera  Gantenbrinka  to  modelowy  przykład  dla  tych 
wszystkich  wiecznie  niezadowolonych,  którzy  bez  ustanku  jęczą:  "To  się  nie  może  udać!" 
Udaje się - wystarczy połączyć ze sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w 
ogóle  naprowadziło  Rudolfa  Gantenbrinka  na  pomysł  wyprawy  w  głąb  Wielkiej  Piramidy? 
Przecież  wszyscy  od  dawna  wiedzą,  że  nic  tam  już  więcej  nie  da  się  znaleźć!  Dziennikarz 
radiowo-telewizyjny  Torsten  Sasse  z  Berlina  przeprowadził  z  Rudolfem  Gantenbrinkiem 
wywiad  (124  ):  "Cała  historia  zaczęła  się  od  tego,  że  w  czasie  wojny  w  Zatoce  Perskiej 
przebywałem  w  Egipcie.  Zaproponowałem  profesorowi  Stadelmannowi  z  DAI  (Deutsches 
Archäologischer  Institut)  w  Kairze  bliższe  przyjrzenie  się  szybom  wentylacyjnym  -  wtedy 
jeszcze mówiło się o szybach wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już technologią, która 
to  umożliwia,  a  w  dodatku  chodzi  przecież  o  naprawdę  ostatnie  nie  zbadane  fragmenty 
piramidy  Cheopsa.  W  1992  r.  zamontowaliśmy  w  tej  piramidzie  urządzenia  wentylacyjne, 
przebadaliśmy  górne  szyby  za  pomocą  kamer  wideo,  szukaliśmy  też  wszelkich  możliwych 
wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te 
mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą 
się  dolne  szyby?  Stanowiło  to  punkt  wyjścia  całego  przedsięwzięcia.  Nasz  projekt 
nazwaliśmy  UPUAUT-2,  i  muszę  w  tym  miejscu  wyjaśnić  tę  nazwę.  Otóż  naszego  robota 
ochrzciliśmy  imieniem  UPUAUT,  co  było  pomysłem  profesora  Stadelmanna.  Upuaut 

background image

 

87 

mianowicie  to  egipski  bóg,  którego  imię  w  przekładzie  znaczy  mniej  więcej  tyle,  co 
"otwierający  drogi".  Jedynym  celem  prac  nad  skonstruowanie  robota  UPUAUT-2  było 
przebadanie obydwu dolnych szybów." O jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? 
Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann, jest to 
cecha charakterystyczna wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za 
"wynalazcę"  |teorii  |trzech  |komór.  Każdy  turysta,  który  w  pocie  czoła  wczołguje  się  do 
piramidy  Cheopsa,  ma  okazję  obejrzeć  dwie  z  tych  komór:  górną,  nazywaną  szumnie 
"komorą  królewską",  chociaż  nigdy  nie  znaleziono  w  niej  żadnej  mumii,  oraz  dolną,  nieco 
mniejszą,  nazywaną  "komorą  królowej".  Z  górnej  komory  prowadzą  w  górę  pod  ostrym 
kątem dwa szyby. W literaturze nazywane są one "szybami wentylacyjnymi". Dokładnie tam 
właśnie  Rudolf  Gantenbrink  zamontował  swoje  urządzenie  wentylacyjne.  Nie  mający  o 
niczym pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie zaczęło 
docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już nie 
działa.  Nie  jest  to  wina  Rudolfa  Gantenbrinka,  lecz  strażników  piramid,  którzy  z 
nieodgadnionych  powodów  ciągle  zapominają  włączyć  prąd.  Dolna  komora  jest  nieco 
mniejsza od "komory królewskiej": ma długość 5,76¬7¦m i szerokość 5,23¬7¦m. Jej wysokość 
wynosi  6,26¬7¦m.  Także  z  tej  komory  prowadzą  dwa  szyby:  jeden  dokładnie  w  kierunku 
południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko siebie - i to na 
tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot Rudolfa Gantenbrinka 
wspiął  się  do  |południowego  szybu.  Trzecia  komora  znajduje  się  w  skale  pod  piramidą. 
Nazywa się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na temat szybów w "komorze 
królowej".  Zdania  uczonych  są  podzielone.  Raz  dopatrywano  się  w  nich  "szybów,  którymi 
ulatywały  dusze  zmarłych"  potem  "modelowych  korytarzy",  wreszcie  "wylotów  kanałów 
napowietrzających"  (125  )  lub  zwyczajnie  "szybów  wentylacyjnych".  To  ostatnie  było 
zupełnie  pozbawione  sensu  już  choćby  dlatego,  że  wyloty  tych  "szybów  wentylacyjnych" 
wykuto  w  ścianach  dopiero  w  zeszłym  stuleciu.  W  roku  1872  niejaki  Brite  W.  Dixon 
opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte 
komory.  Kiedy  odgłos  stał  się  głuchy,  mister  Dixon  sięgnął  po  kilof.  Po  przebiciu 
kilkucentymetrowej  warstwy  kamienia  natrafił  na  otwory  "szybów  wentylacyjnych". 
Notabene, obydwa te szyby mają przekrój kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są 
dwie  rzeczy:  po  pierwsze,  nie  może  być  mowy  o  szybach  wentylacyjnych,  ponieważ  te 
musiałyby mieć wyloty w komorze, po drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku 
zaplanowane przez budowniczych piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie 
budowy  ani  tym  bardziej  po  jej  zakończeniu.  Proszę  sobie  narysować  kwadratowy  otwór  o 
boku długości 20¬7¦cm: przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa 
szyby  prowadzące  z  komory  królowej  nie  biegną  ukosem  w  górę,  jak  to  jest  w  przypadku 
szybów z komory królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem 
zaczynają  się  wznosić  pod  kątem  39  stopni,  36  minut  i  28  sekund.  Większość  egiptologów 
była zgodna co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim odcinku" (126 ). Aż do 
czasu,  kiedy  UPUAUT,  robot  inżyniera  Rudolfa  Gantenbrinka,  w  jednej  chwili  obalił 
wszystkie te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie 
stoją  piramidy,  było  gorąco  jak  zwykle,  we  wnętrzu  zaś  Wielkiej  Piramidy  panowała 
dokładnie taka sama duchota jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink zaimprowizował 
w  komorze  królowej  stół  z  desek  opartych  na  drewnianych  kozłach.  Stały  na  nim 
elektroniczne  urządzenia  sterujące  oraz  monitor  przekazujący  krystalicznie  czysty  obraz  z 
wideokamery  robota.  Wszystkie  obrazy  rejestrowano  jednocześnie  na  taśmie  magnetowidu. 
Jeden  ze  współpracowników  delikatnie  wprowadzał  do  szybu  wyjątkowo  cienki  i  lekki 
specjalny  kabel,  egiptolog  zaś  z  Egipskiego  Zarządu  Starożytności  z  wzrastającym 
zdumieniem  wpatrywał  się  w  ekran  monitora.  Rudolf  Gantenbrink  z  pełną  napięcia 
koncentracją  kierował  robotem,  poruszając  niewielkimi  dźwigienkami  zdalnego  sterowania. 

background image

 

88 

Cały zespół pracował pod dużą presją, ponieważ Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego 
dnia  zamierzał  przerwać  badania.  Zbyt  wiele  biur  podróży  składało  reklamacje,  gdyż  nie 
wolno  im  było  oprowadzać  turystów  po  Wielkiej  Piramidzie.  Ponadto  Zarządowi 
Starożytności  zmniejszyły  się  wpływy  gotówki:  wejście  do  piramidy  Cheopsa  nie  jest 
przecież  gratis.  Metr  po  metrze  miniaturowy  robot  inżyniera  Gantenbrinka  wspina  się 
stromym korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których 
oko  ludzkie  nie  widziało  od  co  najmniej  czterech  i  pół  tysiąca  lat.  Cheops,  budowniczy 
(rzekomy)  Wielkiej  Piramidy,  panował  w  latach  2551-2528  przed  Chrystusem.  Mozolna 
wędrówka  wiedzie  wzdłuż  gładko  wypolerowanych  ścianek,  następnie  robot  pokonuje 
niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia, które 
odpadły  od  powały.  Wreszcie,  po  pokonaniu  60¬7¦m  we  wnętrzu  piramidy,  pierwsza 
niespodzianka:  na  drodze  pojazdu  leży  odłamany  kawałek  metalu.  Wkrótce  potem  wielka 
sensacja: kamera robota ukazuje element zamykający, coś w rodzaju przesuwanych drzwiczek 
zasłaniających całkowicie prześwit szybu. W górnej części drzwiczek widać dwa niewielkie 
metalowe  uchwyty,  z  których  lewy  jest  częściowo  odłamany.  Rudolf  Gantenbrink 
doprowadza  robota  bliżej  drzwiczek,  celuje  promieniem  lasera  w  dolną  ich  krawędź. 
Pięciomilimetrowej  średnicy  czerwony  promień  lasera  znika  w  szparze  u  dołu  drzwi. 
Dowodzi  to,  że  drzwi  nie  dotykają  do  samego  podłoża.  W  prawym  dolnym  rogu  brakuje 
kawałeczka  kamienia.  Kamera  robota  ukazuje  ciemny  pył,  wywiany  pewnie  w  ciągu 
tysiącleci  przez  ten  maleńki  otworek.  Na  tym  musiała  się  zakończyć  wyprawa  robota. 
Michael  Haase,  matematyk  z  Berlina,  dokładnie  wyliczył,  w  którym  miejscu  piramidy 
znajdują  się  tajemnicze  drzwiczki  (127  ).  Otóż  jest  to  w  południowej  części  piramidy,  na 
wysokości  około  59¬7¦m  nad  poziomem  gruntu,  między  74  i  75  warstwą  kamieni.  Gdyby 
przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod tym samym kątem, musiałby dotrzeć do 
zewnętrznej  ściany piramidy mniej  więcej  na wysokości  68¬7¦m.  Odległość od zewnętrznej 
powierzchni  piramidy  mierzona  w  poziomie  wynosi  18¬7¦m.  Oczywiście,  Rudolf 
Gantenbrink wdrapał się na południową stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać 
tam  jednak  żadnego  wylotu  szybu.  Zatajona  sensacja  Odkrycie  60-metrowego  szybu  w 
piramidzie to  jedna sensacja, przegradzające  go  drzwiczki  zaś to  sensacja druga. Można by 
sądzić,  że  wkład  Gantenbrinka  i  jego  osobiste  osiągnięcia  zostaną  przez  egiptologów 
odpowiednio uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy 
dzisiaj  jakiś  astronom  odkryje  nową  gwiazdę  czy  kometę,  nierzadko  takie  ciało  niebieskie 
zostaje  nazwane  imieniem  swego  odkrywcy.  Dlatego  od  tej  chwili  będę  nazywał  ten  nowy 
szyb "szybem Gantenbrinka". I dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo. Zadufanie 
i zawiść egiptologów nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich mniemaniu szyb istniał 
tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się znajduje. Jest to tylko ćwierć 
prawdy.  Wprawdzie  znano  otwory  szybów  przebiegających  poziomo,  prowadzących  z 
komory królowej na północ i na południe, ale żaden z egiptologów nie miał pojęcia, że biegną 
one 60¬7¦m we wnętrzu piramidy. Wprost przeciwnie: bredzono coś o "ślepo kończących się 
tuż za wylotem szybach, którymi ulatywały dusze zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia 
to  nie  odkrycia.  Przypuszcza  się  wiele  różnych  rzeczy,  ale  60-metrowej  długości  szyb  z 
zamykającymi  go  drzwiczkami  odkrył  nie  kto  inny,  jak  właśnie  niemiecki  inżynier  Rudolf 
Gantenbrink.  Sam  Gantenbrink  nie  goni  za  sensacją.  Jego  główną  troską  jest  konserwacja 
starożytnych  zabytków.  Ponadto  chciałby  dostarczyć  archeologii  świeżych  impulsów, 
chciałby  ją  uatrakcyjnić  poprzez  zastosowanie  nowoczesnej  technologii.  Jest  to  pilny  i  z 
gruntu  uczciwy  pracuś,  który  oddaje  swoje  doświadczenie  i  geniusz  w  służbę  fascynującej 
nauki.  Druga  strona  widocznie  sobie  tego  jednak  nie  życzyła,  bo  Gantenbrink  poszedł  w 
odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie działo się w ogóle nic. Chociaż 
sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno specjaliści w Kairze, jak i niemieccy 
uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli, zapanowało nieprzeniknione milczenie. Nie 

background image

 

89 

opublikowano żadnego komunikatu. Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I 
pewnie do dziś opinia publiczna o niczym by się nie dowiedziała  - albo w najlepszym razie 
skończyłoby się na nic nie mówiącej  notatce prasowej  - gdyby nie przypadek i  sam  Rudolf 
Gantenbrink.  Otóż  inżynier  Gantenbrink  pokazał  kilku  fachowcom  kopię  fenomenalnego 
filmu nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie 
(!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in 
Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to dotarło do 
Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie doniesienie. "To kompletna 
bzdura!"  oświadczyła  Agencji  Reutera  pani  rzecznik  Instytutu,  Christel  Egorov  (130  ), 
mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś 
miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie 
ma żadnych dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę 
oszukuje!  Archeolodzy  z  DAI  w  Kairze  doskonale  wiedzieli,  że  ta  wypowiedź  to  zwykłe 
kłamstwo.  Poza  tym  wędrujący  szybem  Gantenbrinka  robot  w  ogóle  nie  miał  żadnego 
przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie  wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, 
wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość 
istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy 
doskonale  wiedzą,  że  wszystkie  skarby  tej  piramidy  dawno  już  zostały  zrabowane"  (131  ). 
Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: "Za tymi 
drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki 
sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka, muszę 
nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być 
tylko  znane  już  trzy  komory  i  że  za  nowo  odkrytymi  drzwiczkami  nie  może  się  nic 
znajdować,  jest  kompletnie  pozbawione  sensu.  Archeolodzy  z  DAI  niewątpliwie  mieliby 
rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też 
nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw 
dogmatyzmu i nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI  - "kompletna bzdura". 
Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały 
się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-
Din  Ahmad  ben'Ali  ben'Abd  al-Kadir  ben  Muhammad  al-Makrizi  zebrał  w  swoim  dziele 
Chitat.  Czytamy  tam  m.in.:  "Następnie  kazał  [twórca  piramidy  -  E.v.D.]  wybudować  w 
piramidzie  zachodniej  trzydzieści  skarbców  z  barwnego  granitu  i  wypełniono  je  bogatymi 
skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych 
kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie 
rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego 
rodzaju  prostymi  i  złożonymi  lekami  i  śmiertelnymi  truciznami.  We  wschodniej  piramidzie 
kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie 
kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi 
|o  |tychże.  Są  tam  również  gwiazdy  stałe  i  to,  co  się  z  nimi  od  czasu  do  czasu  dzieje  [...]. 
Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego granitu; 
obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego 
życia oraz dzieła, których za życia dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? 
Cheops,  jak  twierdzą  egiptolodzy?  Cytowana  powyżej  księga  Chitat  tak  o  tym  mówi: 
"Pierwszy  Hermes,  którego  zwano  Trzykroć  Wielkim  w  jego  właściwościach  jako  proroka, 
króla  i  mędrca  (|on  |jest  |tym,  którego  Hebrajczycy  zwą  Henochem,  synem  Jareda,  syna 
Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi 
-  to  jest  Idrysem),  wyczytał  w  gwiazdach,  że  przyjdzie  potop.  |Wtedy  |kazał  |zbudować 
|piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść 
i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się 
Henocha  jako  budowniczego  Wielkiej  Piramidy.  To  samo  czyni  w  Xiv  w.  arabski  badacz, 

background image

 

90 

podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki 
pochodzą  od  Hermesa  [...],  który  zwał  się  także  Chunuch  albo  Idris  [...].  To  on  zaprawdę 
przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie przepadły 
dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że egiptolodzy za nic mają 
te  staroarabskie  przekazy.  Dla  nich  budowniczy  Wielkiej  Piramidy  będzie  nazywał  się 
"Cheops",  żeby  nie  wiedzieć  ile  przekonujących  argumentów  przeciwko  temu  przemawiało. 
Dokładniej  omówiłem  tę  sprawę  w  mojej  książce  Oczy  Sfinksa  (135  ).  Tak  się  składa,  że 
egiptolodzy  zachowują  się  w  tym  momencie  dokładnie  tak,  jak  słynne  małpie  trio:  nic  nie 
słyszeć,  nic  nie  widzieć,  nic  nie  mówić.  To,  że  nie  chcą  dać  wiary  czternastowiecznym 
przekazom, potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno 
słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. 
Poniższe  przykłady  z  okresu  ostatnich  25  lat  mówią  same  za  siebie:  W  latach  1968¬8¦69 
laureat  Nagrody  Nobla  w  dziedzinie  fizyki,  dr  Luis  Alvarez,  przeprowadził  na  Wielkiej 
Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od 
znanego  fizyce  faktu,  że  naszą  planetę  przez  24  godziny  na  dobę  bombardują  promienie 
kosmiczne  i  przy  przechodzeniu  przez  gęstą  materię  tracą  ułamek  swej  energii.  Za  pomocą 
precyzyjnych  pomiarów  można  ustalić,  ile  protonów  zdoła  przejść  przez  jedną  warstwę 
kamieni.  Jeśli  kamienna  budowla  zawiera  jakieś  puste  przestrzenie,  to  promieniowanie, 
przechodząc  przez  nie,  utraci  nieco  mniej  energii  protonów.  Alvarez  zmierzył  przy  użyciu 
komory  iskrowej  i  komputera  IBM  tory  ponad  2,5  miliona  cząstek.  Lecz  oscylografy 
pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna 
rozpacz.  Bardzo  kosztowny  eksperyment,  w  którym  brały  udział  różne  instytuty 
amerykańskie,  firma  IBM  oraz  kairski  uniwersytet  Ain-Shams,  nie  przyniósł  żadnych 
jednoznacznych  rezultatów.  Doktor  Amr  Gohed  powiedział  dziennikarzom,  iż  wyniki  są  z 
"naukowego  punktu  widzenia  niemożliwe"  i  dodał,  że  albo  struktura  piramidy  jest  jedną 
wielką  gmatwaniną,  albo jest w tym "jakaś zagadka, której  nie potrafimy  wyjaśnić"  (136 ). 
Archeologowie  nie  wyciągnęli  żadnych  wniosków  ze  zdumiewających  wyników  pomiarów 
piramid.  Miary  psu  na  budę  W  roku  1986  podjęto  próbę  poszukiwania  ukrytych  komór  w 
piramidzie  Cheopsa  za  pomocą  nowych  przyrządów  i  nowych  metod.  Dwaj  francuscy 
architekci,  Jean-Patrice  Dormion  i  Gilles  Goidin,  za  pomocą  detektorów  elektronicznych 
odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. 
Ponieważ  pośród  sponsorów  eksperymentu  znajdowało  się  też  francuskie  towarzystwo 
Electricite de France, zbyto odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego 
towarzystwa.  Następny  wielki  eksperyment  przeprowadził  zespół  japońskich  naukowców  z 
tokijskiego Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną 
specjaliści  tego  uniwersytetu  prześwietlili  zarówno  wnętrze  Wielkiej  Piramidy,  jak  i  teren 
wokół  niej  aż  do  Sfinksa.  Japończycy  znaleźli  jednoznaczne  dowody  na  istnienie  całego 
labiryntu  korytarzy  i  pustych  przestrzeni.  W  precyzyjnym  naukowym  raporcie  różni 
profesorowie  biorący  udział  w  eksperymencie  przedstawili  wyniki  swoich  badań  (135  ).  A 
reakcja  egiptologów?  Eee,  to  tylko  element  kampanii  reklamowej  japońskiego  przemysłu 
elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi badaniami. A ich 
koledzy  w  Europie  i  w  innych  krajach  często  nawet  nie  wiedzą,  co  się  dzieje  na 
płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam 
nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M. 
Schoch  z  wydziału  College  of  Basic  Studies  uniwersytetu  w  Bostonie,  wspólnie  z  innymi 
naukowcami,  dokonał  geologicznych  pomiarów  Sfinksa.  Wynik:  Sfinks  liczy  sobie  co 
najmniej  5  tysięcy  lat  więcej  niż  dotychczas  przyjmowano  (138  ).  Według  powszechnego 
mniemania, Sfinksa miał  wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi  się tak 
nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz dlatego, iż imię "Chefren" 
było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli 

background image

 

91 

się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do 
samego Sfinksa, lecz znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc 
lat  po  Chefrenie,  mianowicie  w  latach  1401-1391  przed  Chrystusem.  Na  jakiej  zatem 
podstawie Robert Schoch doszedł do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat 
starszy  od  Chefrena?  Zespół  Schocha  umieścił  głęboko  w  podłożu  cały  szereg  czujników 
sejsmicznych.  Następnie  wytworzono  fale  dźwiękowe,  co  umożliwiło  wgląd  w  strukturę 
gruntu  -  metoda  doskonale  zdająca  egzamin  w  geologii.  Dane  z  pomiarów  zostały 
przetworzone  przez  komputery,  które  wypluły  długie  kolumny  cyfr  opisujących  dokładny 
obrys Sfinksa. Na głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których 
nie było na powierzchni Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas 
po  wzniesieniu  tego  posągu,  mianowicie  za  czasów  faraona  Tutmosisa  Iv,  który  kazał 
odkopać  go  z  piasku  i  odnowić.  Pomiary  geologiczne  i  analizy  chemiczne  pozwalały 
sformułować  tylko  jeden  narzucający  się  wniosek:  otóż  silne  ślady  erozji  były  wynikiem 
długiego  okresu  opadów,  którego  w  czasie  panowania  faraona  Chefrena  w  ogóle  nie  było. 
Podobnie  jak  pierścienie  przyrostu  pnia  drzewa,  erozja  pozwala  na  dokładne  datowania:  w 
tym  przypadku  musiało  to  być  co  najmniej  7  tysięcy  lat  przed  Chrystusem.  Reakcja 
archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch oburzenia. Na kongresie w Bostonie 
archeolog  Mark  Lehner  z  uniwersytetu  w  Chicago  nazwał  swego  kolegę  Schocha 
"pseudonaukowcem".  Główny  argument  Lehnera:  "Gdyby  Sfinks  rzeczywiście  był  aż  tak 
stary,  to  w  owym  czasie  musiałaby  także  istnieć  cywilizacja  zdolna  wznieść  takie  dzieło 
sztuki.  A  wówczas  ludzie  byli  jeszcze  myśliwymi  i  zbieraczami  -  więc  nie  ma  mowy,  aby 
potrafili wznieść Sfinksa." Koniec, kropka! Za każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych 
argumentów,  zapędzeni  w  kozi  róg  ludzie  sięgają  po  błoto.  Boją  się  coś  stracić.  To  samo 
miało  miejsce  w  wystąpieniu  archeologa  dr.  Marka  Lehnera  skierowanym  przeciwko  dr. 
Robertowi  Schochowi.  Lehner  zarzucił  np.  swojemu  koledze  naukowcowi  "podejrzaną 
wiarygodność".  Skąd  taki  atak  poniżej  pasa?  Jednym  ze  sponsorów  geologicznych  badań 
prowadzonych przez Schocha był niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister 
West popełnił dwa śmiertelne grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył 
już opublikować dwie książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji 
"starszej  od  znanej  dotychczas".  A  to  już  dla  "prawdziwego"  archeologa  niewybaczalne 
bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej 
jedynym  geologiem  uczestniczącym  w  pomiarach  sejsmicznych  na  płaskowzgórzu w Gizie. 
Do  zepołu  należeli  także  dr  Thomas  L.  Dobecki,  dwóch  innych  geologów,  architekt  oraz 
oceanograf.  Także  ich  przekonanie,  że  w  najniższych  partiach  Sfinksa  bezsprzecznie 
występują  "kanaliki  wodne",  jakie  powstają  w  wyniku  długiego  oddziaływania  wody  na 
kamień,  nie  zrobiło  na  nikim  wrażenia.  Geologiczne  analizy  dr.  Schocha  ostatecznie 
zdyskredytowała  wypowiedź  aktualnego  dyrektora  starożytności  w  Gizie,  Egipcjanina  dr. 
Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie wnioski określił mianem 
"amerykańskich  halucynacji",  stwierdzając,  że  nie  ma  "najmniejszych  naukowych  podstaw" 
dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha. Jak widać, do egiptologów 
najzwyczajniej  nie  przemawiają  naukowe  wnioski  uzyskane  w  drodze  sprawdzonych 
naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje im to do tradycyjnego schematu. To |oni ustalają, w 
co ma wierzyć świat.  I  nie zauważają, że sami z zapałem podcinają gałąź, na której siedzą. 
Opinia  publiczna  od  dawna  już  ma  dość  ślepego  wierzenia  naukowcom.  Nauka  zaś,  która 
uznaje wyniki uzyskane przez inne gałęzie nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego 
modelu  -  na  niewielką  zasługuje  wiarę.  Kolejną  nauką  ścisłą  jest  fizyka,  a  na  Politechnice 
Federalnej (ETH) w Zurychu profesor W. Wölfli uznawany jest za znakomitość. Do perfekcji 
udoskonalił on dyskusyjną przez długi czas metodę datowania izotopem węgla 14-c, służącą 
do  ustalania  wieku  materii  organicznej.  Profesor  Wölfli  wraz  z  kilkoma  kolegami  z  innych 
uczelni dokonał analizy szesnastu próbek pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in. szczątków 

background image

 

92 

węgla  drzewnego,  drzazg  drewnianych,  okruchów  źdźbeł  słomy  i  traw.  Wynik?  Wszystkie 
próbki  okazały  się  mieć  przeciętnie  o  całe  380  lat  więcej  od  wartości,  jakie  ustalili 
archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z piramidy Cheopsa 
była  nawet  o  843  lata  starsza  niż  "miała  prawo"  być  (140  ).  Ogólnie  rzecz  biorąc,  fizycy 
przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa, przeprowadzając datowania najróżniejszymi 
metodami,  między  innymi  spektroskopii  masowej.  Wszystkie  bez  wyjątku  próbki 
wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki pasowałby archeologom. Wniosków z tych 
faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono nowe wykręty dla podbudowania dawnych, 
niemożliwych  do  utrzymania  pozycji.  Wykręty?  Czy  to  aby  nie  za  mocne  słowo?  Nie, 
właściwie  jest  nawet  zbyt  szlachetne  jak  na  bzdury,  które  usiłuje  się  nam  wmówić. 
Dyskredytacja  człowieka  Egiptolodzy  z  DAI  chcą  się  pozbyć  Rudolfa  Gantenbrinka. 
Właściwie  dlaczego?  Czyż  nie  dokonał  za  pomocą  swojego  robota  epokowego  odkrycia? 
Czyż  nie  zainwestował  mnóstwa  czasu  i  400  tysięcy  marek,  aby  wyświadczyć  szlachetnej 
archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może pracował nienaukowo? Nie, 
Gantenbrink  zrobił  wszystko  wręcz  perfekcyjnie,  uzyskane  przez  niego  wyniki  można  w 
każdej  chwili  zweryfikować.  A  więc  może  był  nieuprzejmy,  niemiły?  Nic  z  tych  rzeczy! 
Gantenbrink  należy do  gatunku  bardzo przyjemnych osób. A może zaczął  rozgłaszać jakieś 
nienaukowe  spekulacje?  Po  raz  kolejny  trzeba  zaprzeczyć.  Rudolf  Gantenbrink  z  wielką 
rezerwą  odnosił  się  do  środków  masowego  przekazu.  Właśnie  on,  inżynier  kierujący  misją 
UPUAUT  w  Wielkiej  Piramidzie,  zawsze  był  zdania,  że  nie  wiadomo,  czy  za  kamienną 
przegrodą  nowo  odkrytego  szybu  w  ogóle  coś  się  znajduje.  Z  jego  strony  nie  było 
najdrobniejszych  nawet  spekulacji  na  temat  szybu  i  drzwiczek.  Cóż  zatem  -  na  miły  Bóg  - 
zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z prasą. Ale 
nie  było  tak,  że  on  sam  pobiegł  do  dziennikarzy,  żeby  roztrąbić  o  swoim  odkryciu.  Było 
dokładnie  odwrotnie.  To  dziennikarze  dobijali  się  do  Gantenbrinka,  kiedy  brytyjscy 
naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza 
polega na tym,  aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink 
zachował  się  swobodnie,  skromnie  i  przyzwoicie.  Czy  powinien  ich  okłamywać,  zwodzić? 
Gantenbrink  nie jest  politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej  dpa z 27 czerwca 
1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne piramidy z Gizy prowokują do 
snucia  owianych  mgiełką  tajemnicy  mistycznych  fantazji  [...]  Dyskusja  rozgorzała  przed 
rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do 
prasy  wiadomość  o  swoim  odkryciu  i  wyraził  przypuszczenie,  iż  za  |drzwiami  znajduje  się 
komora  grobowa.  Jedna  z  niemieckich  gazet  bulwarowych  pisała  już  nawet  o  odnalezieniu 
prochów  faraona  i  złotych  |skarbów,  przypomina  sobie  dyrektor  DAI,  profesor  Rainer 
Stadelmann,  mówiąc  o  bzdurach,  jakie  w  tym  kontekście  nawypisywano."  To,  co  się  tutaj 
przypisuje  panu  Gantenbrinkowi,  jest  typowym  wyrazem  złej  woli.  Gantenbrink  nigdy  nie 
wyrażał przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za pomocą środków 
masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są wierzyć w 
słowa  panów  profesorów,  dokonuje  się  dyskredytacji  człowieka  i  usuwa  w  cień  jego 
dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie" żadnych informacji, ponieważ ani przez 
chwilę  nie  był  pracownikiem  DAI  i  nie  obowiązywały  go  żadne  restrykcje  związane  z 
polityką  informacyjną  tego  instytutu.  Depesza  dpa,  która  poszła  w  świat  i  została 
przedrukowana  w  serwisach  wielu  gazet,  służyła  dezinformacji.  Ludzie  mieli  uwierzyć,  że 
inżynier  Gantenbrink  rozsiewa  nienaukowe  przypuszczenia.  To  z  kolei  do  tego  stopnia 
rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano pozwolenia. Oto 
jak  nieprawdopodobnie  można  zdeformować  rzeczywiste  wydarzenla.  Uczona  pomyłka 
Dalsza  część  depeszy  agencji  dpa  wyraźnie  zdradza  cel  całej  machinacji:  "Archeolog 
(profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie wyklucza możliwość istnienia komory. 
Po  dokonaniu  analizy  przekazanych  przez  zdalnie  sterowaną  kamerę  wideo  obrazów  i 

background image

 

93 

porównaniu  z  trzema  innymi  szybami  tej  piramidy  uważa,  iż  w  pełni  potwierdza  to  jego 
pogląd;  że  szyb  ten  to  jedynie  modelowy  korytarz.  Wedle  wierzeń  starożytnych  Egipcjan 
przez  otwór  prowadzący  od  tzw.  komory  królowej  w  górę  miała  wydostawać  się  dusza 
faraona. Widoczny przed kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, 
resztki  skorodowanych  metalowych  okuć  modelowych  drzwi.  Zdroworozsądkowa  teoria 
profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski  szyb nie przeciśnie 
się  żaden  człowiek,  nie  mówiąc  już  o  sarkofagu  czy  skarbach,  niewielkie  jednak  wzbudza 
zrozumienie  [...]."  Kto  nie  podziela  tego  dogmatu  lub  nie  chce  się  z  nim  zgodzić  z  innych 
powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor 
"kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej komory" - w końcu to właśnie Rainer 
Stadelmann  jest  "wynalazcą"  teorii  trzech  komór.  Nie  ma  w  niej  miejsca  na  czwartą,  nie 
mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia 
mają  łączną  objętość  około  2000  metrów  sześciennych.  Na  te  metry  pustych  przestrzeni 
składają  się  trzy  komory,  prowadzące  do  nich  korytarze  oraz  Wielka  Galeria.  Jednak  sama 
tylko  Wielka  Galeria  zajmuje  1800¬7¦m¬ó:¦.  Inaczej  mówiąc,  objętość  Wielkiej  Galerii 
stanowi wielokrotność objętości wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej 
Galerii nie traktuje się jako, powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria 
|trzech |komór. Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", 
ponieważ  "wedle  wierzeń  starożytnych  Egipcjan  przez  otwór  prowadzący  od  tzw.  komory 
królowej  w  górę  miała  wydostawać  się  dusza  faraona".  Warto  pozwolić  przeanalizować 
swoim  szarym  komórkom  sprawę  "modelowego  korytarza".  Oto  Egipcjanie  stawiają 
najwspanialszą  budowlę  świata.  Składa  się  ona  z  prawie  2,5  miliona  kamiennych  bloków. 
Poprzedzające  budowę  planowanie  musiało  być  fenomenalne,  wszystkie  kamienie  ciosowe, 
wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy 
powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory 
królewskiej,  ma  46,61¬7¦m  długości,  2,09¬7¦m  szerokości  i  8,53¬7¦m  wysokości.  Ponieważ 
przeciwległe  ściany  schodzą  się  ku  sobie,  utworzone  z  poziomych  płyt  sklepienie  mierzy 
tylko  1,04¬7¦m  szerokości.  Granitowe  belki  sklepienia  nie  leżą  bynajmniej  poziomo,  lecz  - 
zupełnie  jakby  chciano  nam,  zarozumialcom,  dać  dodatkowego  prztyczka  w  nos  -  biegną 
ukosem  w  górę  zgodnie  z  kątem  nachylenia  Wielkiej  Galerii.  Obróbka  belek  i  kamiennych 
płyt jest tak idealna, że z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta 
dojdzie do Wielkiej Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, 
ze  zgiętym  grzbietem.  Do  dziś  nie  potrafimy  się  domyślić,  dlaczego  budowniczy  najpierw 
wybudowali  ten  niski  korytarz,  który  przechodzi  potem  w  Wielką  Galerię.  Za  to  profesor 
Stadelmann  z  godną  lunatyka  pewnością  twierdzi,  że  szyb  Gantenbrinka  to  "modelowy 
korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po "porównaniu z trzema innymi szybami 
tej  piramidy".  O  święty  Ozyrysie!  Gdzież  to  w  Wielkiej  Piramidzie  istnieją  jakieś  inne 
"modelowe  korytarze"  pozwalające  na  "porównanie¬)¦?  Jak  dotąd  wszystkie  inne  szyby 
nazywały  się  |szybami  |wentylacyjnymi!  Ponadto  szyb  Gantenbrinka  ma  mieć  za  małe 
wymiary,  aby  można  było  przezeń  przetransportować  sarkofag,  "nie  mówiąc  już  o  [...] 
skarbach".  Jak  to  możliwe  zatem,  że  w  komorze  królewskiej  znajduje  się  sarkofag  o 
wymiarach  większych  od  wymiarów  prowadzącego  do  |niej  |korytarza?  W  świetle  logiki 
profesora  Stadelmanna  sarkofag  ten  nie  miał  prawa  znaleźć  się  w  komorze  królewskiej, 
albowiem  -  podobnie  jak  szyb  Gantenbrinka  -  prowadzący  do  niej  korytarz  również  jest  o 
wiele  za  mały,  aby  przetransportować  przezeń  "sarkofag  czy  skarb".  Budowniczowie 
starożytnego  Egiptu  mieliby  zatem  umieścić  we  wspaniałym  dziele,  mającym  przetrwać 
wieczność, "modelowy korytarz". Lecz ten "modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i 
w  dodatku  wcale  nie  wychodzi  na  komorę  królowej.  Otwory  wybił  dopiero  120  lat  temu 
mister W. Dixon. Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona 
-  tyle,  że  w  komorze  królowej  nigdy  nie  było  żadnego  faraona,  którego  dusza  mogłaby 

background image

 

94 

dokądkolwiek  ulecieć.  Zresztą,  nawet  gdyby  znajdowały  się  tam  jakieś  zwłoki  i  szyby  od 
samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. Przecież 
za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną przegrodą, za którą nie 
ma  nic  więcej.  Biedny  faraon!  "Zdroworozsądkowa  teoria"  szacownych  egiptologów  oraz 
"wielokrotne  wskazywanie  na  fakt,  że  przez  niezwykle  wąski  szyb  [chodzi  o  szyb 
Gantenbrinka  -  E.v.D.]  nie  przeciśnie  się  żaden  człowiek,  nie  mówiąc  już  o  sarkofagu  czy 
skarbach"  stanowią  niemalże  kropkę  nad  "i"  w  słowie  "idiotyzm".  Spróbujmy  rozważyć 
sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed 
Chr.  udało  się  wyrąbać  wejście  do  piramidy  -  wybił  otwór  w  |innym  miejscu  niż  w 
rzeczywistości,  na  poziomie  74  warstwy  kamiennych  bloków  natrafił  na  wejście  i  w  końcu 
dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o 
przekroju kwadratu z bokiem długości 20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę 
mianem  "komory  Ma'muna".  Oni  także  zauważyliby  kwadratowy  otwór  i  obdarzyliby 
prowadzący  od  niego  szyb  mianem  "otworu,  którym  ulatuje  dusza  faraona",  "korytarza 
modelowego"  czy,  powiedzmy,  "szybu  wentylacyjnego".  A  potem  pewnego  dnia  zjawia  się 
inny Rudolf Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. 
Tam  robot  zostaje  zatrzymany  przez  kamienny  blok  uniemożliwiający  dalszą  jazdę.  Wedle 
zastałego sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić 
do komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy 
skarbach". Wybaczcie, szanowni  panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten  -  patrząc od 
góry  - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku zabrania spojrzenia od 
drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany 
pomysł,  że  ktoś  mógłby  przecisnąć  jakieś  skarby  czy  sarkofag  przez  kwadratowy  szyb  o 
długości  boku  20¬7¦cm.  Za  tajemniczymi  drzwiczkami  szybu  Gantenbrinka  jak  najbardziej 
|może (co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie 
tak  samo  jak  komora  królowej.  W  zależności  od  tego,  z  której  strony  patrzymy,  szyb 
Gantenbrinka  może  prowadzić  równie  dobrze  z  komory  królowej,  jak  też  do  komory 
królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać 
|do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet 
wtedy,  jeśli  drzwiczki  czy  też  kamień  zamykający  są  na  stałe  zamurowane.  Bardzo 
przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie 
szyb  Gantenbrinka)  aż  do  zeszłego  wieku  |również  były  zamurowane.  Gdyby  mister  Dixon 
nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot 
inżyniera  Gantenbrinka  nie  mógłby  wspiąć  się  jednym  z  nich.  I  odwrotnie:  gdyby  robot 
Gantenbrinka  wjechał  do  tego  szybu  |od  |góry,  zostałby  zatrzymany  dokładnie  tak  samo  jak 
dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby 
zgodni:  to  koniec  szybu,  dalej  nic  nie  ma.  I  żaden  nie  zadałby  sobie  trudu,  by  przewiercić 
rzekomo ostatni kamienny blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o 
nauce? A gdzie ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, 
że  za  drzwiczkami  w  szybie  Gantenbrinka  nic  nie  ma,  a  każdego,  kto  uważa  inaczej, 
natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot 
Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach. 
Nie  da  się  zaprzeczyć,  że  chodzi  tu  o  metal,  ponieważ,  Bogu  dzięki,  jeden  kawałek  się 
odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, 
naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, 
że  i  teoria  o  miedzi  jest  trafiona  jak  kulą  w  płot.  Lecz  profesor  Stadelmann  i  jego  dzielna 
trzódka  egiptologicznych  znakomitości  mają  "naturalne"  i  z  pewnością  "rozsądne" 
wyjaśnienie.  Oto  jak  je  przedstawił  dziennikarzowi  Torstenowi  Sassemu  (143  ):  "Do  czego 
służy  [miedziany  fragment  -  E.v.D.]?  Na  początku  zakładaliśmy,  że  jest  to  jakiś  element 
techniczny.  Zważywszy  jego  cienkość,  wykluczyłbym  jednak  dzisiaj  taką  możliwość  i 

background image

 

95 

uznałbym  raczej,  że  chodzi  o  hieroglify.  O  znaki  hieroglificzne  umieszczone  tam  jako 
ozdoby.  Jeśli  zaś  były  to  hieroglify,  to  miały  oczywiście  treść  symboliczną.  Musimy  zatem 
dojść,  co  mogły  oznaczać.  Nasuwają  się  tutaj  znaki  przypominające  kwiat  lotosu.  Kwiat 
lotosu symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło być to. Albo może jeszcze 
wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola przeciwsłonecznego, który 
noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, 
że  te  parasole  przeciwsłoneczne  przygotowano  dla  duszy  władcy,  aby  mogła  je  ze  sobą 
zabrać,  ulatując  do  nieba."  Wielkie  nieba!  Cała  Wielka  Piramida  to  jeden  olbrzymi  znak 
zapytania. Ani zespół projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, 
nie pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani 
jednej  inskrypcji  głoszącej,  w  jaki  sposób  je  wykonano.  Żaden  z  nich  nie  pozostawił 
najmniejszej  notki,  która  pozwoliłaby  odpowiedzieć  choćby  na  jedno  jedyne  pytanie 
dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych 
hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych 
starożytnych  egipskich  grobowcach.  Cheops,  rzekomy  budowniczy  Wielkiej  Piramidy,  miał 
być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę 
wszystkich  czasów.  Ale  zarówno  on  sam,  jak  i  jego  słudzy  zapomnieli  jakoś  zawrzeć  w 
samym  dziele  imię  jego  twórcy.  Nie  ma  najmniejszego  znaczka  upamiętniającego  imię 
faraona Cheopsa, nigdzie ani  śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski 
czyn.  Nie  ma  nic  ku  czci  jakiegoś  boga  czy  bogini,  nie  opiewa  się  żadnych  przodków,  na 
żadnej  powale  nie  znajdziemy  tekstów  modłów.  Wszystkie  ściany,  korytarze  i  komory 
piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie zawierały najmniejszych 
nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka 
mają  się  znajdować  hieroglify  oznaczające  shuut,  aby  faraon  mógł  udać  się  do  swych 
zmarłych przodków z parasolem przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba 
mieć głowę, żeby na coś takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to 
skomentować!  W  prawym  dolnym  rogu  drzwiczek  w  szybie  Gantenbrinka  brakuje 
niewielkiego trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę 
czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych metalowych okuć 
modelowych  drzwiczek".  Jeśli  pójdziemy  śladem  interpretacji  uczonego,  że  szyb 
Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku zamknięty na głucho kamiennym 
blokiem,  to  w  szybie  tym  nie  ma  prawa  być  najmniejszego  powiewu,  musi  tam  panować 
całkowity  bezruch  powietrza,  jak  w  hermetycznym  grobie.  Z  dwóch  metalowych  okuć 
drzwiczek  |lewe  jest  częściowo  odłamane.  Czarny  pył  natomiast  jest  widoczny  w  |prawym 
rogu.  Czyżby  dzieło  jakichś  pyłowych  duszków?  Gdyby  obydwa  metalowe  okucia 
jednocześnie  i  bez  ruchu  rdzewiały  sobie  przez  tysiąclecia,  to  czarny  pył  musiałby  być 
widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest. 
Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd słabiutki 
prąd  powietrza.  Jednakże  najmniejszy  nawet  prąd  powietrza  świadczy  o  tym,  iż  szyb 
Gantenbrinka  ma  swoje  przedłużenie.  Albo  o  tym,  że  za  drzwiczkami  istnieje  komora,  do 
której  prowadzi  inne  wejście.  W  dodatku  pięciomilimetrowej  średnicy  laserowy  promień 
UPUAUTA  zniknął  |pod  dolną  krawędzią  drzwiczek.  Niezależnie  od  tego,  czy  są  to 
drzwiczki, czy kamień zamykający - na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to 
dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o 
"modelowy  korytarz",  więc  jakiekolwiek  dogłębne  badania  są  po  prostu  zbędne. 
ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, 
profesor Dietrich Wildung, napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): 
"Jest  to  wystarczający  powód  dla  egiptologa,  aby  złożyć  serdeczne  podziękowania 
inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie 
taniej  sensacji  i  nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy,  wchodzi  na  grząski  teren  fantasmagorii  na 

background image

 

96 

temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan 
von  Däniken  i  z  miejsca  interpretuje  ciemną  smugę  pyłu  przy  dolnej  krawędzi  kamiennej 
płytki  jako  sygnał,  że  za  nią  leży  mumia  faraona  Cheopsa.  Skoro  zaś  mamy  nienaruszoną 
mumię  egipskiego  władcy,  to  w  pobliżu  muszą  być  też  niezmierzone  skarby,  od  czasów 
Herodota  poruszające  wyobraźnię  potomnych.  W  ten  sposób  puszczono  w  ruch  machinę 
trywialnej  archeologii,  a  nawołujących  do  umiaru  fachowców  dyskredytuje  się  jako 
skostniałych  konserwatystów  nie  umiejących  wyzwolić  się  z  pęt  tradycyjnej  akademickiej 
nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i tak dyskredytuje się 
inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu 
jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia faraona Cheopsa". Na taki pomysł 
wpadł David Keys, archeologiczny korespondent brytyjskiej gazety "The Independent" (144 
). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na temat 
jakichś  grobów faraona  i  rzekomych złotych skarbów, że moim  zdaniem piramida Cheopsa 
wcale  nie  jest  Cheopsa,  nie  mówiąc  już  o  tym,  by  zawierała  jakiś  grób.  Cóż  więc  takiego 
może  się  ewentualnie  znajdować  za  kamiennymi  drzwiczkami  przegradzającymi  szyb 
Gantenbrinka?  Przypuszczalnie  to  samo,  co  w  innych,  nie  odkrytych  jeszcze  komorach: 
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David 
Keys  zwrócił  uwagę  na  jeszcze  jedną  osobliwość:  otóż  różnica  poziomów  między  komorą 
królowej  a  komorą  królewską  wynosi  21,5¬7¦m,  a  więc  dokładnie  tyle  samo,  co  między 
komorą  królewską  a  drzwiczkami  na  końcu  szybu  Gantenbrinka.  Przypadek  czy  wyraźny 
sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w artykule dla 
"Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego nigdy nie powiedziałem, 
jest  zarazem  prezydentem  Międzynarodowego  Stowarzyszenia  Egiptologów.  W  wywiadzie 
dla  pewnej  rozgłośni  radiowej  wygłosił  następujący  pogląd:  "Nie  łudzimy  się,  że  naszymi 
materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić każdego [...] Zadowalająca wszystkich 
wizja  pełnej  archeologii  dla  każdego  to  bzdura,  to  po  prostu  coś  źle  pomyślanego"  (145  ). 
Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak właśnie myślą, to  nic dziwnego, że za nic sobie 
mają  opinię  publiczną.  I  tak  wiedzą, że  w  piramidzie  Cheopsa  nie ma  prawa  niczego  być  - 
więc po co jeszcze czytać i  wysłuchiwać opinii  jakichś tam niespecjalistów? W  zasadzie, z 
jakiej  racji  finansuje  się  ze  środków  publicznych  poczynania  tych  udzielnych  książąt? 
Książęta  również  nigdy  nie  zdawali  poddanym  relacji  z  tego,  co  robią.  Eksperci  DAI 
zamierzają  obecnie  zbadać  szyb  północny  odchodzący  od  komory  królowej.  O  tym  samym 
myślał  także  Rudolf  Gantenbrink.  Ja  jednak  chciałbym  zapytać,  czemu  nikt  nie  pomyśli  o 
tym, żeby najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób 
otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego 
nagle  odrzuca  się  opinię,  współpracę  i  fachową  wiedzę  Rudolfa  Gantenbrinka?  Jak  to 
możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie pozbawieni poczucia 
humoru,  zachowali  się  do  tego  stopnia  dziwacznie  i  z  taką  niechęcią?  Wydaje  mi  się,  że 
chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w 
głębi  duszy  urażeni,  ponieważ  oto  komuś  spoza  kręgu  archeologów  udało  się  dokonać 
niespodziewanego  odkrycia.  Są  wściekli,  ponieważ  Gantenbrink  rozmawiał  z  prasą.  Czy 
dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po 
prostu zataić to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na 
razie  uchronić  dotychczasowy  dogmat  przed  niedowiarkami  i  najpierw  potajemnie 
posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na 
taki  zarzut.  Fakt  pozostaje  faktem  -  kompetentni  naukowcy  z  Egiptu  nie  życzą  sobie 
publicznych  wystąpień,  chyba  że  będą  to  ocenzurowane  komentarze  kogoś  z  ich  własnego 
obozu.  Żaden  dziennikarz,  żaden  neutralny  obserwator  nie  może  być  obecny  przy  dalszych 
badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu  czy przewiercaniu  tajemniczych drzwiczek. 
Żadna  kamera  telewizyjna  nie  może  wysyłać  w  świat  obrazów  ani  pokazać  ścian  szybu  ze 

background image

 

97 

wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić 
wyników  analiz  metalu  okuć.  A  cała  ta  dziecinna  zabawa  w  tajemnice  ma  rzekomo  służyć 
tylko  temu,  by  egiptolodzy  mogli  spokojnie  i  nie  nagabywani  przez  nikogo  pracować.  Jak 
najbardziej  rozumiem  takie  pragnienie,  lecz  przecież  tym  razem  nie  chodzi  o  jakiś  tam 
pozbawiony  znaczenia  grobowiec,  lecz  o  Wielką  Piramidę,  która  od  tysięcy  lat  fascynuje 
ludzkość.  Chodzi  o  najpotężniejszą  budowlę  na  naszej  planecie,  o  jeden  z  cudów  świata,  o 
monument,  wokół  którego  przez  tysiąclecia  narosły  niezliczone  legendy  i  przekazy.  Nawet 
bez  zbiegowiska  i  ciżby  dziennikarzy  egiptologia  zaprzepaszcza  właśnie  jedyną  w  swoim 
rodzaju  szansę,  by  zademonstrować  światowej  opinii  publicznej  swoje  precyzyjne  i 
nieskazitelne pod względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i 
wyraźnie  zademonstrować  wszystkim  fantastom  i  kombinatorom,  wietrzącym  wszędzie 
tajemnice  i  spiski,  co  jest  faktem,  a  co  nie.  A  może  ktoś  się  obawia,  że  na  końcu  szybu 
Gantenbrinka  mogłoby  się  jednak  coś  znajdować?  Dawni  archeologowie  nie  byli  pod  tym 
względem  aż  tak  małostkowi.  Kiedy  otwierano  grobowiec  Tutenchamona  czy  królowej 
Sechemchet,  jednak  dopuszczono  obecność  dziennikarzy.  Dziś  istnieją  globalne  sieci 
informacyjne, więc przekazywane "na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy 
dotarłyby  jednocześnie  do  wszystkich  domów.  Wcale  nie  potrzeba  do  tego  hordy 
dziennikarzy w komorze królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją 
pracę.  Ale  muszą  to  być  obrazy  przekazywane  |na  |żywo,  dokładnie  w  momencie 
dokonywania  odkrycia,  a  nie  pokazane  dopiero  w  parę  dni,  tygodni  czy  miesięcy  później, 
przycięte i opatrzone gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w 
tajemnicy  wydarzenie  takie,  jak  lądowanie  na  Księżycu  i  dopiero  w  parę  tygodni  później 
NASA  udostępniłaby  ocenzurowaną  relację.  Okrzyki  oburzenia  byłyby  jak  najbardziej 
uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku w 
otwarte  karty?  Dlaczego  podatnicy  mają  finansować  organizację,  która  traktuje  ich  jak 
smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i  Egipskiego  Zarządu Starożytności  unikają otwartości.  Kto 
się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten ma coś do zatajenia. 
Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki "polityka 
informacyjna"  egiptologów  ograniczać  się  będzie  do  stwarzania  atmosfery  tajemnicy  i 
rzucania  od  czasu  do  czasu  ochłapów  informacji,  opinia  publiczna  nie  ma  najmniejszych 
powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie wiadomo ilu szacownych 
uczonych  obwieszczających  z  poważnymi  minami,  że  za  drzwiczkami  zamykającymi  szyb 
Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w 
to  nie  uwierzy.  Szansa  została  zaprzepaszczona.  Już  zresztą  starożytny  rzymski  historyk 
Cornelius Tacitus (55-120 po Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że 
na nią zasłużył."  
1/ 1