background image

ROZDZIAŁ

1

Charlie Whitman pracował w agencji reklamowej Wood-son & Meyers zaledwie od dwóch dni, a 

juŜ dostał zaproszenie na bal boŜonarodzeniowy, wyprawiany rokrocznie dla stałych klientów firmy. 
Taki bal powinien nastręczać okazję zarówno do załatwiania spraw zawodowych, jak i do miłego 
spędzenia wieczoru. Elegancki hotel na Manhattanie to odpowiednie miejsce, w sam raz dla zamoŜnych 
ludzi z koneksjami, których karykatury z telewizyjnych seriali wydawały się bardziej prawdziwe niŜ oni 
sami. Podano dobre trunki i wykwintne jedzenie: po takim wieczorze niezawodnie paru dŜentelmenów 
odholują do taksówek. Niejedna wytworna dama znajdzie tu nowego kochanka. Nie Ŝeby Charlie był 
cynikiem, po prostu wiedział, na czym to polega. Reklama, choć ucieka się do niespodzianki, Ŝywi się 
tym, co doskonale przewidywalne, i to teŜ Charlie dobrze wiedział. Jedyny problem polegał na tym, Ŝe 
niespokojny duch, jakim był Charlie Whitman, zawsze przedkładał niespodziankę nad to, co 
przewidywalne.

I wtedy zobaczył właśnie ją. Była wysoka, miała jasne włosy do ramion i nieprawdopodobnie 

niebieskie oczy. Oczy, w których mógłby utonąć. W falującym tłumie wystrojonych i obwieszonych 
biŜuterią kobiet, w swojej prostej czerwonej sukience stała niczym latarnia morska! Sprawiała wraŜenie

kogoś, kto trwa na straŜy tych wszystkich beztrosko mrowiących się ludzi z kieliszkami w ręku.

Nieświadoma, Ŝe Charlie ją obserwuje, kobieta w czerwonej sukience z oŜywieniem rozmawiała z 

wyfraczonym i przypominającym nieco pingwina kierownikiem sali. Wskazywała coś  na stole, a 
sądząc z jej rumieńców, było oczywiste, Ŝe nie jest to przyjacielska pogawędka.

Nie była ani najbardziej elegancką, ani nawet najpiękniejszą kobietą na tej sali. A jednak było w niej 

coś, co przyciągało wzrok Charliego jak magnes. Bardzo atrakcyjna i chyba z charakterem, pomyślał. 
A to moŜe oznaczać kłopoty, dopowiedział sobie w duchu. Na ogół starał się unikać zdecydowanych, 
energicznych kobiet - irytowały go. Tymczasem nie mógł oderwać od niej wzroku. Mimowolnie 
uśmiechnął się do siebie.

W agencji pracował od dwóch dni, ale w branŜy był od lat, na tej sali znał więc prawie wszystkich, 

którzy zajmowali się reklamą. Ale jej nie. Na razie.

• 

Kim jest ta wieŜa z kości słoniowej? - zagadnął znajo-nego, który akurat się napatoczył.

• 

Ehmm? Uhm? - Joe Mancini przełknął kęs kurzego udka i nadstawił ucha, bo z rogu sali 

dochodziła głośna wrzawa i salwy śmiechu.

Niski i krępy, z wąsami, które zakrywały mu połowę twarzy, Joe był geniuszem myślenia obrazem, 

ale jak wielu plastyków, nie traktował języka jako odpowiedniego narzędzia ekspresji. W tym 
tandemie, bo zdarzyło im się razem pracować, to Charlie był odpowiedzialny za słowo.

- Pytam o tę kobietę w czerwonym. Co to za jedna?

Joe zatrzymał rękę z udkiem na wysokości ust i spojrzał we wskazanym przez Charliego kierunku.

- Ach... To Cassie Armstrong. Analityczka - powiedział,

a potem wpakował sobie w usta następną porcję mięsa.

Charlie westchnął z rezygnacją. Przydałoby mu się nieco więcej informacji, tym bardziej Ŝe w 

ś

wiatku reklamiarzy wszyscy, prawie wszystko wiedzieli o wszystkich. Joe Manci-ni nie był jednak 

osobą, od której moŜna by się czegokolwiek dowiedzieć.

• 

Ale co jeszcze? Jakieś szczegóły, Joe... Szczegóły - nie poddawał się Charlie. - Jaka ona jest? Z 

kim sypia? Jakie ma upodobania? Czego nie lubi... No wiesz...

• 

Jest specjalistką od bilansów. Ma, zdaje się, jakiegoś chłopaka. Miła... - wykrztusił Joe.

Wiadomość o tym, Ŝe ma chłopaka, nie zrobiła na Charliem wraŜenia. Natomiast cała reszta 

wprawiła go w szczere zdumienie. Specjalizuje się w rachunku zysków i strat i jest miła? Jak to 
moŜliwe? Dla niego, jak dla kaŜdego artysty, księgowi to były przyziemne stwory, wymyślone jedynie 
po to, by przeliczać fajerwerki wyobraźni na pieniądze i utrudniać pracę twórczym jednostkom takim 
jak on. Musiał jednak przyznać, Ŝe dziewczyna wygląda na sympatyczną osobę. Ta ostatnia konstatacja 
sprowokowała go do ostatniego juŜ pytania.

background image

- A dla kogo pracuje?

- Dla nas. Opracowuje właśnie projekt dla Majik Toys.
Charlie znowu się uśmiechnął. Czuł, Ŝe polubi swoją nową

pracę.

Nikt nie posądziłby Charliego o altruizm, natomiast całkiem inaczej było z jego impulsywnością. Z 

tego akurat słynął. Zastanawiając się, jak rzecz rozegrać, ruszył przez salę.

- A ty dokąd? - krzyknął za nim Joe.

• 

Idę z pomocą tej młodej damie - odkrzyknął przez ramię Charlie.

• 

Ehmm... Hmm - skomentował Joe we właściwy sobie sposób.

Charlie zbliŜył się na tyle, Ŝeby słyszeć rozmowę.

- JuŜ pani mówiłem, Ŝe nie ja robiłem tę rzeźbę z lodu

- powiedział gniewnym tonem kierownik sali. - Mam tu
taj inny zakres obowiązków! MoŜe pani zgłaszać pretensje
do jakości jedzenia, napojów, ale rzeźby z lodu to nie moja
sprawa!

Potem usłyszał podniesiony głos Cassie Armstrong.

- Ale tymczasem rozpuściła się i cały stół jest zalany!
Charlie spojrzał w kierunku najbliŜszego stołu. Rzeczywiście, resztki tego, co było lodowym 

łabędziem, a teraz przypominało osowiałą kaczkę, stały na półmisku, pod którym widniała wielka 
mokra plama.

• 

Niech pan to stąd zabierze, zanim moja sałatka z cykorii całkiem spłynie ze stołu!

• 

Pani sałatka nic a nic mnie nie obchodzi.

Kiedy wymiana zdań zaczęła się przekształcać w zwyczajną pyskówkę w stylu nowojorskim, Charlie 

postanowił wkroczyć do akcji.

- MoŜe mógłbym wtrącić tu swoje trzy grosze i podpo

wiedzieć rozwiązanie?

Spoczęły na nim dwie pary oczu pałających Ŝądzą mordu.

- A pan kim jest, u diabła? - skrzywił się wyfraczony je

gomość.

To dobre pytanie, pomyślała Cassandra Armstrong. MoŜe znalazł się wreszcie w tym całym hotelu 

ktoś przytomny. Znała większość zgromadzonych na sali osób, ale tego wysokiego, krótko 
ostrzyŜonego męŜczyznę ze śmiejącymi się, szarymi oczami widziała po raz pierwszy. Na pewno 
zapamiętałaby to szare spojrzenie. Miało jakiś szczególny, łobuzerski błysk.

- Jest pan naszym gościem? - spytała, modląc się w du

chu, Ŝeby ten świadek awantury nie okazał się którymś z waŜ
nych kontrahentów firmy.

- Wypluj to słowo, kobieto!

Powiedział to z takim przeraŜeniem, Ŝe gdyby nie była zdenerwowana, wybuchnęłaby śmiechem.

- Powiedzmy, Ŝe jestem tutaj stroną całkowicie neutralną.

Jak nie przymierzając jakaś Szwajcaria...

Cassie i kierownik sali spojrzeli po sobie. Charlie zorientował się po ich minach, Ŝe jego pojawienie 

zbiło ich z tropu. Postanowił zatem pójść za ciosem.

- Widzisz, Tom... - zaczął, odczytując z plakietki w kla

pie smokingu imię- myślę, Ŝe nie ma się co unosić. Wiem, Ŝe
związek zawodowy dekoratorów nie będzie zachwycony, jeśli
się w to wtrącisz, ale cóŜ się w końcu stanie, jeśli usuniesz ze
stołu to okropieństwo w stanie półpłynnym?

Kierownik spojrzał na niego niezdecydowany. Niewiele w gruncie rzeczy ryzykował i widać było, Ŝe 

rozwaŜa propozycję.

• 

Pięćdziesiąt dolców - mruknął.

• 

Niech będzie - zgodził się Charlie. - Powiedzmy, Ŝe przykry szelest banknotów przepłoszył 

background image

łabędzia.

Kiedy umierający łabędź wędrował do kuchni, Cassie zdała sobie sprawę, Ŝe oto temu męŜczyźnie 

udało się załatwić w pół minuty to, z czym ona nie potrafiła się uporać od dobrego kwadransa. Musiała 
mieć bardzo zdziwioną minę, bo jej wybawca patrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem.

• 

Jest mi pani winna pięćdziesiąt dolarów. O dozgonnej wdzięczności juŜ nie wspomnę - rzekł z 

czarującym uśmiechem. - Ale jeśli pani zgodzi się ze mną zatańczyć, puszczę dług w niepamięć.

• 

Dać w łapę! To takie proste. - Cassie kręciła głową. Wyglądała na niezadowoloną z siebie. - 

Dlaczego na to nie wpadłam?

• 

Bo jest pani za uczciwa - zaśmiał się. - Ma pani zasady. Tu jest pies pogrzebany.

• 

Czy my się znamy? - Cassie popatrzyła spod oka.

• 

Nie. Jeszcze nie... Ale co z tym tańcem?

Dopiero teraz przyjrzała mu się naprawdę. Musiała przyznać, Ŝe robi wraŜenie. Wysoki brunet z 

krótko przyciętymi włosami i smukłą sylwetką miał w sobie coś z chłopca, jednak trudno byłoby go 
nazwać ładnym chłopcem. Był przystojnym męŜczyzną i tyle. I ten błysk w oczach... Skrzyły się w nich 
wesołość i inteligencja. Cassie nie miała nic przeciwko tym dwóm cechom, nawet jeśli występowały u 
męŜczyzn, ale czy powinna przystać na propozycję nieznajomego?

- Taniec? O, nie, dziękuję - powiedziała. - Nie mogę.

Mam tu pewne obowiązki...

Musiał tego nie dosłyszeć w panującym wokół gwarze, bo wyjął z jej rąk torebkę i postawił na stole, 

a potem ujął za rękę i pociągnął ku sobie. Orkiestra grała właśnie „You Made Me Love You" i Cassie 
nagle zdała sobie sprawę, Ŝe kołysze się z nim w takt muzyki.

• 

Naprawdę nie mogę - spróbowała jeszcze raz.

• 

Niech pani na chwilę zapomni o obowiązkach. - Przyciągnął ją mocniej.

Skłamałaby, gdyby uznała, Ŝe taniec nie sprawia jej przyjemności.

- Teraz pani nie pracuje... Proszę się odpręŜyć. JuŜ mówi

łem: nie jestem kontrahentem firmy, której interesy pani tu tak
dzielnie reprezentuje - uśmiechnął się ponownie.

Wysunęła się z jego objęć: dystans między nimi stawał się niebezpiecznie bliski.

• 

Czy to znaczy, Ŝe pracujemy w jednej firmie?

• 

Proszę się rozluźnić. To polecenie słuŜbowe - odpowiedział Charlie, przyciągając ją do siebie. - 

Niech pani potraktuje taniec jako rodzaj terapii.

Cassie znowu odsunęła się i spojrzała na klapę jego marynarki.

W LABIRYNCIE UCZUĆ»   11

• 

Nie ma pan plakietki z nazwiskiem. A my wszyscy mamy.

• 

Nie lubię być zaetykietkowany.

• 

Aha - Pokiwała głową. Jego odpowiedź troche ją zirytowała. MoŜna by pomyśleć, Ŝe ona niby 

lubi.

Charlie roześmiał się i okręcił ją w tańcu.

• 

A poza tym, widzę, Ŝe pani jest ogromnie powaŜna. Proszę, niech pani za mną powtórzy: 

„Pracujemy w reklamie, a to nie jest powaŜne zajęcie".

• 

Reklama to nie jest powaŜne... - zaczęła posłusznie. - Jak to nie jest? - Zmarszczyła brwi.

• 

Pewnie, Ŝe nie - przytaknął. - To sztuka. Sztuka wmawiania ludziom rozmaitych rzeczy, ale na 

pewno nie jest to chirurgia mózgu.

Po raz pierwszy tego wieczoru Cassie parsknęła śmiechem. Charlie z zadowoleniem zajrzał jej w 

oczy. Mógł sobie pogratulować.

- Wiedziałem, Ŝe wreszcie się pani uśmiechnie.

Jej niebieskie oczy miały odcień chabrowy, co Charliemu nasunęło skojarzenie z ogrodami w stylu 

angielskim i celebrowaniem popołudniowej herbaty.

- Jak pani tu trafiła?

Dobre pytanie, pomyślała Cassie. Tak jak trafiała dotąd wszędzie w swoim Ŝyciu. Przypadek? Dla 

niej samej nie było to jasne. Fakt, Ŝe ona, absolwentka anglistyki znanego uniwersytetu, kobieta 
dobiegająca trzydziestki, pracowała w agencji reklamowej, ciągle ją dziwił, choć mijał juŜ przecieŜ 
szósty rok.

background image

• 

Udało im się mnie przekonać, Ŝebym wzięła tę pracę.

• 

Przekonywanie to ich zawód.

- Wiem. - Lekko wydęła usta. - Teraz juŜ wiem - dodała

i to przypomniało jej, Ŝe obowiązki czekają.

- Muszę juŜ iść, zobaczyć, co się tam dzieje.
Spróbowała wysunąć się z jego ramion, ale nie pozwolił jej

na  to.

- Jeszcze chwilę, proszę.

Szare oczy patrzyły z taką ufną pewnością, Ŝe Cassie nie potrafiła zdobyć się na sprzeciw.

- Hmm...-Spojrzała niepewnie.
Lekko wzmocnił uścisk.

- Proszę tylko spojrzeć. Wszyscy są tak zajęci, Ŝe moŜna

im podać lody z musztardą i nawet tego nie zauwaŜą.

Rozejrzała się po sali. Musiała przyznać mu rację. Obok nich reklamiarz sieci barów szybkiej 

obsługi pracowicie ob-tańcowywał spikerkę lokalnej stacji telewizyjnej. ZauwaŜyła, Ŝe jego ręka 
spoczywa na pośladku zadyszanej kobiety.

• 

Dziwię się, Ŝe agencja nie Ŝąda jeszcze od pracowników, Ŝeby prywatnie załatwiali jej 

interesy.

• 

OtóŜ właśnie. - Charlie skrzywił się z uśmiechem.

• 

To akurat mąŜ i Ŝona - powiedziała Cassie. - Szkoda tylko, Ŝe czyjś mąŜ i czyjaś Ŝona - 

dodała z przekąsem.

• 

Rozumiem, Ŝe to się pani nie podoba?

- Nie, dlaczego? Nie ma w tym nic złego, jeśli ktoś jest

Ŝ

onatym męŜczyzną albo zamęŜną kobietą - uśmiechnęła się

Cassie.

- Nie widzę w tym nic pociągającego - odpowiedział i znowu przycisnął ją lekko do siebie. - 

Ale co robi tu taka piękna dziewczyna jak pani?

• 

Tajemnica zawodowa.

• 

Nie... Pytam powaŜnie. - Charlie znowu zajrzał jej w oczy.

- Odpowiedź jest prosta. Jestem, podobnie jak ci wszyscy

tutaj - wskazała głową w stronę grupki' gości - kimś z branŜy

i z miasta.

- Akurat! - pokręcił głową. - Z tymi oczami i tak wytwor

nym typem urody? Pani oczy mówią, Ŝe pani jest inna.

- CzyŜby? - Cassie zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem.

Charlie zachichotał. Naprawdę urocza, pomyślał. Joe miał

rację. Musnął podbródkiem jej włosy i poczuł ich zapach Pachniały trochę jak letnie siano. Wydała mu 
się uosobieniem niewinności. Ale zabawy i przyjemności, na jakie chętnie by ją namówił, wcale nie 
byłyby niewinne. Znowu przyciągnął  ją nieco do siebie i zsunął dłonie w dół talii, tak Ŝe ich biodra i 
uda na moment się zetknęły.

Cassie nerwowo przełknęła ślinę. Przemknęło jej przez głowę, Ŝe jeśli dłuŜej będą tańczyli w ten 

sposób, to sama popłynie niczym nieszczęsny Jodowy łabędź. Nie lubiła tracić panowania nad sobą, a 
juŜ zwłaszcza nie będąc pewna, w co się tak naprawdę pakuje. Była rozwaŜna i ostroŜna. Na pewno nie 
naleŜała do kobiet, którym dopiero co poznany męŜczyzna potrafi zawrócić w głowie.

Odsunęła się i spojrzała mu w twarz.

• 

Ciągle jeszcze mi się pan nie przedstawił. Ładna, ale zasadnicza, pomyślał Charlie.

• 

Czy zawsze musi pani mieć wszystko tak uporządkowane?

• 

Zawsze - padła odpowiedź.

Charlie poczuł, Ŝe powinien zmienić taktykę.
- Tak myślałem. To mi bardzo pasuje do Cassie Armstrong,

opracowującej projekt Majik Toys, miłej i atrakcyjnej kobiety,
która, niestety, jak niesie wieść, ma jakiegoś chłopaka.

Nie omylił się. Była wyraźnie zaskoczona.
- Skąd pan to wie? Ja pana nie znam,..

background image

Charlie zlitował się nad nią i postanowił skończyć tę zabawę w kotka i myszkę.
- Powiedział mi to jeden mały ptaszek. Taki cichutki i nie

wadzący nikomu. - Skinął głową w stronę Joe.

PodąŜyła za jego spojrzeniem.
- Ach, juŜ rozumiem. Mam przed sobą Charlie Whitmana!

Jest pan naszym nowym pracownikiem  Powinnam była od razu się domyślić.
- We własnej osobie. - Charlie błysnął zębami w uśmiechu.

- Mam nadzieję, Ŝe nie będzie pan przysparzał mi kłopo

tów? - wyrwało jej się.

Nie była to mądra uwaga, zwaŜywszy, Ŝe właśnie przed chwilą to on wybawił ją z kłopotu.

• 

Doprawdy nie mam pojęcia, o czym pani mówi - uśmiechnął się szelmowsko.

• 

JuŜ ja wiem. - Cassie brnęła dalej. - Słyszałam o panu co nieco. Ma pan opinię ogromnie 

utalentowanego autora, ale zanadto lubiącego chadzać własnymi drogami. Dla kogoś takiego jak ja ktoś 
taki jak pan to moŜe być zmora.

Wyrzuciła z siebie to ostatnie zdanie i poczuła, Ŝe moŜe się nieco zagalopowała.

• 

Wybaczy mi pan moją szczerość?

• 

Teraz pani rozumie, dlaczego nie znoszę etykietek? -odpowiedział pytaniem na pytanie.

• 

Co więcej - ciągnęła - cieszy się pan równieŜ sławą kogoś wybitnie nie ustabilizowanego, kto 

nigdzie nie moŜe zagrzać miejsca. Pracował pan juŜ w pięciu agencjach. Nazywają pana „Charlie Na 
Chwilę Whitman".

Mogłaby powiedzieć jeszcze coś. Mogłaby powiedzieć, Ŝe uchodzi za niepoprawnego uwodziciela i 

Ŝ

e, mając trzydzieści sześć lat, ciągle jest kawalerem. Nie chciała jednak robić zbyt osobistych 

wycieczek.

• 

Zgadza się, panie Whitman?

• 

Nic a nic. Jestem wybitnie nie ustabilizowany? Niech pani sama się przekona: proszę wyjść za 

mnie i mieć ze mną dzieci.

Była to tak nieoczekiwana odpowiedź, Ŝe Cassie nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

• 

Nie wierzy mi pani? - Zrobił minę rozczarowanego.

• 

No cóŜ. MoŜe i jestem miła, ale nie urodziłam się wczoraj. Swoje wiem.

• 

Jasne - zgodził się pojednawczo. - Ale co by pani po-

wiedziała na jakiś banalny romans, po którym przez parę tygodni unikalibyśmy siebie w pracy?

• 

Zdaje mi się, Ŝe przemawia przez pana duŜe doświadczenie?

• 

To tylko pozory - pokręcił głową. - No więc jak?

• 

Ciekawa propozycja, ale jak sam pan zauwaŜył, nie jestem z gatunku tych romansujących.

• 

Trudno z panią dojść do ładu - westchnął Charlie. - Ale dobrze, zatem juŜ ostatnia niegodziwa 

propozycja: a gdybyśmy wypili drinka przed snem?

Cassie roześmiała się. Spodziewała się istotnie czegoś gorszego, ale w twarzy Charliego było coś 

takiego, Ŝe szybko przestała się śmiać.

- Mamy stąd wyjść? - zapytała, nie będąc pewna, czy

dobrze go zrozumiała.

Teraz on się roześmiał.

- Tak, mniej więcej to miałem na myśli. A więc?

Była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. Nigdy by nie powiedziała, Ŝe jest w jego typie. Co więcej, 

on równieŜ nie był jej typem męŜczyzny. Ale czuła się dziwnie podekscytowana.

• 

Nie proponuję pani małŜeństwa, tylko drinka - uśmiechnął się. - Czekam na odpowiedź.

• 

Ale juŜ jestem z kimś umówiona.

• 

Ach, tak! - skinął głową. - Więc pani chłopak zamierza się zmaterializować?

Mogła powiedzieć, Ŝe Jeff Paulson nie jest wcale jej chłopakiem, ale nie powiedziała.

• 

Ale nie jest pani męŜatką, prawda?

• 

Nie, nie jestem.

• 

Zaręczona?

background image

• 

Nie.

- Ale juŜ z kimś związana?
Cassie przygryzła wargi.

- Nie o to chodzi. Nie mam zwyczaju umawiać się z dwie

ma osobami w tym samym czasie.

Charlie uniósł brwi.

• 

To mi się podoba: mieszka pani w Sodomie i Gomorze nad rzeką Hudson. Pracuje pani w firmie, 

gdzie chodzenie ze sobą do łóŜka to coś w rodzaju sportu. Ale nie umawia się pani z dwoma facetami 
w jednym czasie. Tak?

• 

Mniej więcej - mruknęła. - Poza tym nie umawiam się na ogól z męŜczyznami, z którymi pracuję.

• 

Jasne - potwierdził skinieniem głowy. - Rzeczywiście, jest pani kobietą z zasadami. To się moŜe 

ź

le skończyć.

Niewykluczone, Ŝe to się źle skończy - dla niej, zdała sobie raptem sprawę. Poza nimi na parkiecie 

nie było juŜ nikogo. Nawet nie zauwaŜyła, Ŝe muzycy zeszli z podium, a oni tańczą dalej. Tymczasem 
kelnerzy juŜ zaczęli roznosić kolację.

- O BoŜe! - odepchnęła go. - Moje przekąski! Muszę iść!
Tym razem nie przytrzymał jej. Patrzył z rozbawieniem,

jak biegnie w kierunku kuchni.

- Panno Armstrong! - zawołał. - To nie oddział chirurgii

mózgu!

Ale juŜ zniknęła za drzwiami.

Mimo jej obaw przyjęcie przebiegało jak naleŜy. Sam szef agencji jej gratulował. Był wprawdzie 

wstawiony, ale i tak mogła być z siebie zadowolona.

Jeszcze dwukrotnie widziała Charlie Whitmana tego wieczoru. Pierwszy raz to ona wpadła na 

niego.

• 

O, to znowu pan! - powiedziała, gdy szedł, niosąc z baru dwie szklaneczki. - Właśnie się 

rozglądałam za panem.

• 

Doprawdy - poczuła na sobie uwaŜne spojrzenie szarych oczu - a myślałem, Ŝe wcale panią nie 

obchodzę.

Wyciągnęła z kieszeni Ŝakietu plakietkę.

• 

Proszę to przypiąć. I niech pan nie ośmieli się tego zdejmować przed końcem przyjęcia.

• 

Tak jest, kochanie. - Posłusznie wypiął pierś i objął ją w talii, gdy przyczepiała mu plakietkę. 

Zaśmiał się cicho, gdy Cassie strąciła jego ręce.

• 

Spokojnie! ZwaŜywszy, Ŝe nie ma tu trzeźwej osoby, mogłaby pani nawet się rozebrać i nikt by 

nie był tym poruszony. Zakład? - Posłał jej łobuzerskie spojrzenie.

• 

Niech mnie pan nie denerwuje. JuŜ jestem wystarczająco zdenerwowana.

• 

Będę grzeczny.

• 

Ma pan miejsce przy panu Bertollim, prezesie Majik Toys. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, 

Ŝ

eby pana tam posadzić. Jeszcze pana wtedy nie znałam.

Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Słowo harcerza: będę uosobieniem wdzięku i dobrych

manier.

Cassie nie wyglądała wcale na przekonaną. Kiedy juŜ sama usiadła, raz po raz rzucała nerwowe 

spojrzenia w kierunku Whit-mana. Z roztargnieniem słuchała tego, co mówili do niej jej sąsiedzi. 
Cordon bleu stygł na jej talerzu, Ŝałośnie opuszczony. Ze zdziwieniem musiała stwierdzić, Ŝe martwi 
się niepotrzebnie. Z chwili na chwilę prezes zdawał się coraz bardziej zadowolony ze swego sąsiada 
przy stole. Raz po raz wybuchał śmiechem i z uwagą słuchał perorującego Charliego. Nie pamiętam, 
Ŝ

eby śmiał się tak przy mnie, poczuła ukłucie zadrości. Ona sama, dziewczyna z małego miasta, na co 

dzień była zbyt spięta, aby zachowywać się swobodnie i Ŝartować. Charlie Whitman zdawał się typem 
męŜczyzny, który nigdy nie traci dobrego humoru. A moŜe tajemnica jego sukcesów leŜała w tym, Ŝe 

background image

nigdy się niczym nie przejmował? Zobaczymy, czas pokaŜe, pomyślała, zabierając się do zimnego juŜ 
kurczaka.

Po raz drugi to Charlie wpadł na nią. Przyjęcie miało się ku końcowi. Na sali pozostali nieliczni 

goście i obsługa zaczynała juŜ znosić talerze.

- Gratuluję - wyciągnął rękę z uśmiechem. - Nadzwyczaj

udane przyjęcie. Przeszła pani chrzest bojowy jako organiza
torka i moŜe pani być z siebie dumna. Jak się pani czuje?
Zadowolona?

Uśmiechnęła się znuŜona.

- Jestem półŜywa, więc nie miałam czasu się nad tym zasta

nawiać. Jeśli w przyszłym roku zwalą na mnie organizację balu
boŜonarodzeniowego, niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość
i zastrzeli mnie albo udusi, Ŝebym nie musiała się męczyć.

Czuła takie znuŜenie, Ŝe nie protestowała, kiedy pomagał jej włoŜyć płaszcz.

• 

Jakie wraŜenie zrobił na panu prezes Majik Toys?- spytała, zapinając guziki.

• 

Stary Vince?

Cassie uniosła brwi ze zdziwieniem. Szef Majik Toys nie zwykł się fraternizować przy kieliszku.

• 

Wygląda na starego mafioso. - Charlie uśmiechnął się krzywo.

• 

To twardy facet - przyznała. - Zabawne, w pewien sposób jesteście do siebie podobni. On teŜ w 

ciągu ostatnich pięciu lat pracował w kilku firmach, zanim wylądował na fotelu prezesa. Obawiam się, 
Ŝ

e jeszcze da nam się we znaki... A przy okazji - zwróciła się do Charliego - dostał pan moją notatkę na 

temat kroju czcionki haseł, nad którymi pracujecie?

• 

Tak. - Spojrzał nieco zawiedziony jej uporem, z jakim trzymała się tematów zawodowych. - 

Dostałem równieŜ dane demograficzne i plan na przyszły rok.

Prawdę mówiąc, nawet do nich nie zajrzał: nie lubił zawracać sobie głowy wytycznymi i całą tą 

firmową makulaturą.

• 

Nie zdąŜyłem jeszcze się z nim zapoznać. Jestem tu dopiero od dwóch dni - powiedział z 

powaŜną miną. - Ale pani juŜ zdąŜyła zawiadomić mnie o swoim istnieniu - uśmiechnął się. - Jest pani 
piekielnie pracowitą osobą, panno Armstrong.

• 

Pracujemy jak wściekli i bawimy się jak wściekli - odwzajemniła uśmiech. To było jedno z haseł 

jego autorstwa.

Wyciągnął rękę, chcąc Ŝartobliwie trącić ją palcem po nosie, ale w porę odchyliła głowę.
- Czy nie moŜe pani przez chwilę nie mówić o pracy?
Zaczęła się bronić, ale w końcu wzruszyła ramionami.
- MoŜe i ma pan rację - przyznała z westchnieniem. - Je

stem dziś zbyt zmęczona. Powinnam dać spokój.

Rzeczywiście wyglądała na zmęczoną. Więcej: na wyczerpaną. Niebieskie oczy patrzyły z pobladłej 

twarzy. Z jakiegoś nie znanego sobie powodu Charlie poczuł sympatię zmieszaną ze współczuciem. 
Sam był tym zaskoczony. Kiedy wyszli z holu hotelowego w zimną, grudniową noc, usłyszał swój głos:

• 

MoŜe panią odwieźć do domu? Z uporem pokręciła głową.

• 

To miło z pana strony, ale dziękuję.

- Nie chcę nigdzie pani porywać, panno Armstrong. Od

wiozę panią prosto do domu.

• 

No cóŜ... Jeśli tak... Spojrzała spod oka na Charliego.

• 

Gdzie zaparkował pan samochód?

- Zabawne. Właśnie zamierzałem panią zapytać o to

samo.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Weźmiemy taksówkę. Oczywiście na spółkę. Ja usiądę

z przodu - powiedział takim tortem, jakby to było zupełnie
oczywiste.

background image

Była zbyt zmęczona, Ŝeby protestować.

• 

Mieszkam w Upper East.

• 

Jasne, gdzieŜby indziej - pokiwał głową. - Ja sam mieszkam po drodze, w SoHo. Co za 

przypadek.

• 

Jasne. Przypadek. To bardzo ciekawa dzielnica. Pomieszanie z poplątaniem.

• 

To lubię.

Vive lapetite difference - dodała z uśmiechem.
Machnął na przejeŜdŜającą taksówkę, a kiedy zatrzymała

się przy nich, otworzył drzwi szerokim gestem.

- Powóz czeka, mi lady.

ROZDZIAŁ

2

Dwa tygodnie później siedziała ze słuchawką przy uchu i rozmawiała z Vince'em Bertollim. Przez 

uprzejmość nie przerywała wypowiadanej władczym tonem litanii poleceń. Vince z pewnością nie 
naleŜał do ludzi dobrze wychowanych. Przypomniała sobie, co powiedział o nim Charlie Whitman. 
Mógłby być mafijnym bossem, to prawda.

Skrzywiła się, spoglądając na zegarek. Czekało jeszcze na nią sprawozdanie z konferencji, musiała 

teŜ wydrukować napisane wcześniej projekty. Nie chciała jednak zniechęcać tak waŜnego klienta, jakim
dla firmy Woodson & Meyers był prezes Majik Toys. W końcu płacono jej takŜe za uprzejmość. Za 
uprzejmość oraz za udane kampanie reklamowe. Jedno łączyło się z drugim. Akurat w przypadku 
Vince'a jedno z drugim było niełatwe do pogodzenia. MoŜe i był dobrym menedŜerem, ale na reklamie 
się nie znał.

- Proszę się nie martwić. Przyślemy panu projekty haseł do piątku.
Z ulgą odłoŜyła słuchawkę. Odsunęła klawiaturę komputera, wstała od biurka i ruszyła do pokoju 

Charlie Whitmana. Od tamtego wieczoru go nie widziała. Była zbyt zajęta. On pewnie zresztą teŜ, 
pomyślała.

W pokoju Charliego był bałagan, ale nie to ją nieprzyjmnie

zaskoczyło. Jej natura zbuntowała się, kiedy zobaczyła pracowicie przygotowane przez nią dokumenty 
rozrzucone bezładnie na stercie innych papierów zaścielających biurko Charliego. Dwie kartki leŜały 
nawet pod biurkiem. Najbardziej jednak zdumiało ją, Ŝe zamiast przy pracy, zobaczyła go w wesołym 
tłumku kolegów. Siedzieli i plotkowali, nie miała co do tego cienia wątpliwości. Niektórzy rzucali 
kulami zmiętego papieru do miniaturowego kosza, zawieszonego na ścianie pokoju. Ten kosz-zabawka 
to była nowość. Wcześniej go tu nie zauwaŜyła.

- A słyszeliście o tamtej z pokoju przy windzie? - dobiegł

ją wesoły głos Charliego.

No nie, pomyślała. Facet jest tu od dwóch tygodni. Co się stanie z tą firmą za miesiąc?
Charlie okręcił się w fotelu i ich spojrzenia spotkały się. Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. 

Ruszyła w jego kierunku, trzymając w dłoniach duŜy notatnik niczym tarczę.

- Ho, ho. Inspekcja zjawia się w samo południe. Czuję, Ŝe

będzie gorąco - zaŜartował.

Spojrzała na niego surowo.

- Witam, panie Whitman. Widzę, Ŝe demoralizuje mi pan

zespół.

Charlie zrobił minę uraŜonego niewiniątka.

- Ja? Właśnie opowiadałem tym młodym ludziom, jak

powaŜnym i odpowiedzialnym zajęciem jest reklama. Ale oni
nie chcą mnie słuchać - westchnął.

Cassie odczekała, aŜ zebrani opuszczą pokój.
- Ciekawa byłam, co u pana słychać. Widzę, Ŝe w nowym

background image

dla siebie miejscu nie cierpi pan na samotność.

Charlie załoŜył ręce na kark i uśmiechnął się szelmowsko.
- Proszę się o mnie nie martwić. JuŜ pani mówiłem. Ale to

miło, Ŝe nie zapomniała pani o mnie. Proszę, niech pani spocznie
- wskazał ręką krzesło. - Wygląda pani na przepracowaną.

- MoŜe i wyglądam, ale nie przyszłam tu odpoczywać,

tylko ustalić krój czcionki haseł dla Majik Toys. Jak pan wie, slogany reklamowe mają być gotowe na 
piątek.

• 

Na piątek! To znaczy, Ŝe zostało nam juŜ bardzo mało czasu. - Załamał ręce z udaną rozpaczą.

• 

Właśnie. - Spojrzała z naganą w stronę kosza-zabawki. - Czas ucieka, a pan się bawi.

• 

Od razu sobie pomyślałem, Ŝe ta zabawa się pani spodoba! - wykrzyknął. - Proszę, niech pani 

spróbuje. - Rzucił jej papierową kulę.

Z podziwem gwizdnął przez zęby, gdy złapała kulę, która juŜ miała wylądować jej na piersiach.

• 

Niezły chwyt. I piękne dłonie. Zapraszam do mojej druŜyny.

• 

Dzięki za zaproszenie, ale niech pan nie zmienia tematu.

• 

To znaczy?

• 

Hasła na piątek. Ma je pan juŜ?   i

• 

Muszę jeszcze postawić kropkę nad i. - Rzucił celnie do kosza. - Nie lubię pokazywać 

półproduktów.

Oczy Cassie zwęziły się.

- Nawet nie zaczął pan nad nimi pracować! Charlie, niech

pan posłucha... - Przechyliła się przez krawędź biurka.

Spojrzał na nią z lekkim zniecierpliwieniem.

• 

Panno Armstrong, proszę przestać się martwić, dobrze? Hasła, jak sama pani powiedziała, mają 

być gotowe na piątek. Mamy dopiero poniedziałek, prawda? To znaczy...

• 

To nic nie znaczy - przerwała mu. - W piątek musimy przedstawić je klientowi. Ale Ŝebym mogła 

z nim rozmawiać, muszę się przygotować...

• 

Przygotować się, Ŝeby móc rozmawiać? Spojrzała ze zdziwieniem.

• 

Oczywiście. A pan się nie przygotowuje do spotkań? Charliemu nigdy coś podobnego nie 

przyszło do głowy.

Przygotowywać się do rozmowy?

- UwaŜam, Ŝe nie naleŜy przesadzać. Traktuję to bardziej

naturalnie niŜ pani.

Spojrzała na niego jak na wariata.

- MoŜe to się panu wydać dziwne, panie Whitman, ale my

tu serio traktujemy naszą pracę. Ja na przykład nie pracuję na
niby!

Charlie popatrzył na nią w milczeniu. Robiła surową minę, ale nie wyglądała zbyt groźnie: raczej na 

zmartwioną niŜ zagniewaną.

• 

No dobrze, zgoda - westchnął. - Przekonała mnie pani. Przestańmy się męczyć. Zaraz pani 

napiszę te slogany.

• 

Zaraz? Jak to zaraz? - Cassie nie posiadała się ze zdumienia.

• 

Po prostu. Teraz.

• 

Ach, tak! Po prostu teraz...

Charlie zaśmiał się. Z tą swoją miną wyglądała doprawdy zabawnie.

• 

Teraz. Robię to tylko dlatego, Ŝe jest pani taka śliczna, a ja nie chcę, Ŝeby dostała pani 

zmarszczek ze zmartwienia...

• 

To bardzo miło z pana strony. JuŜ myślałam, Ŝe sobie z tym nie poradzę. - Skrzywiła się z 

przekąsem.

• 

Niech pani da mi... - spojrzał na zegarek, po czym gwizdnął z niedowierzaniem - no, no... Czy wie 

pani, która to juŜ godzina? Widzę, Ŝe będę musiał zostać po godzinach, a to kłóci się z moimi 

background image

zasadami. JeŜeli to zrobię, to tylko dlatego, Ŝe pani uroda rzuciła mnie na kolana. - Posłał jej 
powłóczyste spojrzenie.

Cassie odpowiedziała spojrzeniem ironicznym.

- CzyŜbym się przesłyszała? Czy powiedział pan, Ŝe coś

kłóci się z pana zasadami? Nie sądziłam, Ŝe ma pan jakieś
zasady.

Teraz Charlie popatrzył na nią spod zmruŜonych powiek.

- Lepiej niech mnie pani nie prowokuje, panno Arm-

strong. To moŜe się źle skończyć.

W jego oczach było coś, co sprawiło, Ŝe postanowiła obró- cić wszystko w Ŝart i zakończyć 

rozmowę.

• 

Och, przepraszam! JuŜ nie będę. Obiecuję.

• 

Za późno - powiedział teatralnym tonem i przechylając się szybko przez biurko, wyrwał jej z rąk 

notatnik.

• 

Co pan wyprawia? Proszę mi to oddać! Charlie uniósł rękę z notesem w górę.

• 

Proszę zatem tu przyjść i sobie wziąć.

• 

To wcale nie jest zabawne - zaprotestowała. Nie znała się na Ŝartach, gdy w grę wchodziły sprawy 

słuŜbowe.

• 

Niech się pan nie zachowuje jak sztubak.

• 

Niestety, apele do mojej powagi nie skutkują. Zbyt wiele się ich w Ŝyciu nasłuchałem. Proszę 

znaleźć lepszy argument.

• 

Chyba nie sądzi pan, Ŝe będę pana goniła po korytarzu?

• 

A niby dlaczego?

Tym razem to Charlie dostrzegł w oczach Cassie błysk gniewu.

• 

JeŜeli mi pan zaraz tego nie odda...

• 

To co? Zadzwoni pani do mojej matki?

Mimo woli uśmiechnęła się. Nie jest tak źle, pomyślał.

• 

Widzi pani, takie dorosłe osoby jak pani zawsze mnie fascynowały. Ciekawe, co teŜ wypisują w 

swoich notatkach. - Przewrócił kartki. - O, tu mamy coś interesującego. - Kiwnął głową, a potem zaczął 
udawać, Ŝe czyta: - Pamiętać, Ŝeby się rano ubrać. Co to by było, gdyby zgubiła pani swoje notatki i 
wyszła nago na ulicę? Pojawiłaby się pani z gołą pupą na Broadwayu?

• 

Tam nie ma niczego takiego. - Cassie nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

To go jedynie ośmieliło.

- A tutaj coś jeszcze ciekawszego. Pamiętać o rannym

prysznicu. Społeczeństwo docenia pani poświęcenie, panno
Armstrong.

Ciągle roześmiana, Cassie skoczyła naprzód, próbując wyrwać mu notes, ale chybiła. Zaklęła pod 

nosem.

- Ach, jakich strasznych słów uŜywa stateczna pracowni

ca powaŜnej firmy! I to w miejscu pracy!

Ponowiła próbę. Tym razem udało jej się schwycić róg notesu. Zwycięstwo wydawało się prawie 

pewne, gdy znowu wyrwał jej trzymany kurczowo skrawek zeszytu. Straciła równowagę i wpadła na 
niego całym ciałem.

- Zaraz, chwileczkę! - krzyknął, unosząc notatki nad gło

wą. Drugą ręką schwycił ją w talii i przytrzymał. - Dobrze
pomyślane, ale nic z tego.

• 

Nic z tego? - Desperacko złapała go za włosy i szarpnęła. Spojrzał zaskoczony.

• 

Aj! Boli! To nie fair!

- I będzie bolało! Nie darmo miałam trzech braci. Oddaj

notes!

Skrzywił się z bólu, ale nie dawał za wygraną.

background image

• 

A myślałem, Ŝe z ciebie taka łagodna owieczka!

• 

Owieczka?-Szarpnęła mocniej.

• 

Auu! Co za dziewczyńskie metody.

• 

Bo jestem dziewczyną! - prychnęła.

Nie kłamie, pomyślał Charlie. Była krągła tam, gdzie powinna być krągła, i miękka tam, gdzie 

powinna być miękka.

- Właśnie zauwaŜyłem - wycedził przez zęby, sycząc

z bólu.

Od pierwszej chwili wyczuwał pomiędzy nimi jakieś przyciąganie. I teraz równieŜ to czuł, podobnie 

zresztą jak Cassie. Opuścił rękę z notatnikiem i objął ją mocniej w pasie obiema rękami. Cassie puściła 
jego włosy i oparła mu dłonie na ramionach.

Notatnik upadł na biurko. Stali naprzeciw siebie, zadyszani bardziej z podniecenia niŜ z wysiłku. Ich 

oczy spotkały się. Przez głowę przemknęła jej szalona myśl, Ŝe oto zaraz ją pocałuje. I jeszcze bardziej 
szalona: Ŝe nie będzie się broniła.

Ale nic takiego się nie stało. Kroki na korytarzu i hałas głośnej rozmowy sprawiły, Ŝe nastrój prysł. 

Cassie zaczerpnęła powietrza i wysunęła się z jego objęć. Spuściła wzrok i ciągle zarumieniona, 
zrobiła dwa kroki w głąb pokoju.

Charlie popatrzył na nią i dostrzegając jej zmieszanie, nie potrafił powstrzymać się od komentarza.

• 

Ostatnio widziałem kobietę, która się rumieni, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Nie, 

zaraz - chyba w sześćdziesiątym szóstym.

• 

Wcale się nie rumienię- zaprotestowała. - A jeśli nawet, to z wściekłości.

• 

Ciekawe - zauwaŜył. - Bo to wygląda na klasyczny rumieniec. Pąs, jak to się kiedyś mówiło.

• 

Dawaj ten notatnik, bo naprawdę przestanę Ŝartować - wyciągnęła rękę. - Proszę - dodała, widząc, 

Ŝ

e się waha.

• 

No cóŜ, skoro juŜ padło to magiczne słowo... - Wzruszył ramionami i podał jej notatnik.

• 

I pamiętaj o tych sloganach, Charlie - rzuciła, przybierając ton biurowej powagi.

• 

Znowu zaczynasz - westchnął zrezygnowany, ale w duchu odetchnął z ulgą, Ŝe przynajmniej nie 

wróciła do oficjalnego „pan". - Ale dobrze. Daj mi pół godziny na te hasła. Za pół godziny spotykamy 
się w twoim gabinecie, zgoda?

• 

Jesteś bardzo pewny siebie, Whitman.

- Ktoś z nas musi być taki. - Znacząco podniósł brwi.
Cassie pokiwała tylko głową i szybkim krokiem wyszła

z pokoju. Zgodziła się, ale czy słusznie? Pół godziny to zawra-

canie głowy, pomyślała. Ale jednak doprowadziła do tego, Ŝe zostanie w biurze po pracy... Na razie 
remis.

Dokładnie trzydzieści minut później zjawił się w jej pokoju. Zdumiona popatrzyła na niego znad 

biurka.

• 

Co, juŜ? Gotowe?

• 

Zawodowcy pracują szybko - powiedział lakonicznie, ale zaraz ton jego głosu zmienił się.

• 

Ale tu masz cholerny porządek! - Spojrzał z niesmakiem na jej biurko, na którym wszystko było 

tak idealnie poukładane, jakby nikt na nim nie pracował. - Co ty, wynajmujesz swoje biurko komuś po 
godzinach?

• 

Co w tym złego, Ŝe lubię porządek? - Ŝachnęła się. -Dlaczego to, co inni uznają za zaletę, ty 

postrzegasz jako wadę?

• 

Taki juŜ mam rzadki dar - westchnął. - Patrzę inaczej niŜ wszyscy.

Znowu nie mogła się nie uśmiechnąć.

- PokaŜ te hasła.

Wręczył jej kilka kartek papieru.

- Czytaj. Nie musisz krzyczeć z zachwytu.

Zaczęła czytać i ruchem dłoni wskazała krzesło. On jednak wolał nie siadać. Z rękoma w 

background image

kieszeniach krąŜył po pokoju. Przystanął pod ścianą. Obok kilku fotografii wisiał jej uniwersytecki 
dyplom. To jasne, Ŝe taka bystra dziewczyna musiała mieć wyŜsze studia. Jego uwagę przyciągnęła 
rodzinna fotografia. Trzecia z prawej stała Cassie. Ładna, opalona nastolatka, wraz z rodzicami i 
rodzeństwem. U nóg rozłoŜył się pies.

• 

Skąd pochodzisz? - rzucił przez ramię.

• 

Z Nowego Jorku - odpowiedziała, nie podnosząc oczu znad lektury.

Charlie odwrócił się.

- Z Nowego Jorku? NiemoŜliwe!

Nie zareagowała.

• 

To znaczy ze stanu Nowy Jork, tak? Z jakiegoś małego miasteczka? Twój ojciec pracował w 

banku, a matka udzielała się w miejscowym towarzystwie dobroczynnym, uprawiała ogródek. Co 
niedziela chodziłaś do kościoła.

• 

Skąd ci to przyszło do głowy! - Podniosła oczy znad kartki. - Ojciec prowadził sklep z artykułami 

gospodarstwa domowego, a matka nie miała ani chwili dla siebie. Była matką pięciorga dzieci!

• 

A więc przepraszam. - Poprawił lekko przekrzywioną fotografię. Lubiła pamiątki rodzinne. On 

sam nie miał Ŝadnych. - A gdzie jest mój konkurent?

Znowu podniosła oczy znad kartki. Spojrzała roztargniona.

• 

Słucham?

• 

Pytam, gdzie jest zdjęcie twojego chłopaka. Gdzie zdjęcie tego szczęśliwca w blasku 

zachodzącego słońca?

• 

Zdjęcie? Nie... Nie przeszkadzaj mi teraz. Usiądź, proszę.

• 

Interesująca propozycja. - Przysiadł na poręczy fotela. - Co ty tam robisz? Uczysz się tego na 

pamięć?

- Próbuję się skupić. Dasz mi chwilę spokoju czy nie?
Wreszcie odłoŜyła kartki i wyprostowała się w fotelu.
- To dobre - oznajmiła. - Nawet bardzo dobre. Trafiasz

w oczekiwania. Językowo bez zarzutu, sugestywne. Powie
działabym...

 - .. .doskonałe, tak? To chciałaś powiedzieć? Nie zaprzeczyła.

• 

I napisałeś to w pół godziny? - spytała nieufnie.

• 

W dwadzieścia minut. Przez dziesięć minut szukałem długopisu.

• 

Dlaczego nie pisałeś na komputerze, jak wszyscy?

• 

To twoje przywiązanie do reguł! - Wzniósł oczy do góry.

Cassie westchnęła. Nie ma sprawiedliwości, pomyślała. Ona siedzi w biurze po godzinach, 

zaharowuje się, a taki Charlie lewą ręką pisze hasła, które rzucą wszystkich na kola- na. Posłała mu 
szybkie spojrzenie znad biurka. Wpatrywał się w nią z uśmiechem niewiniątka.

- Więc jak będzie z tą nagrodą? Zjesz ze mną kolację?
Poczuła, Ŝe mocniej bije jej serce.

• 

Domagasz się nagrody za coś, co naleŜy do twoich obo- wiązków?

• 

Droga panno Armstrong! - zawołał z emfazą - Dlacze- go z ciebie taka zasadnicza osóbka? 

PrzecieŜ musimy jeszcze nad tym posiedzieć! No więc, jak będzie?

Wiedziała, Ŝe nie powinna się godzić. Przypomniała sobie tamten taniec - omal nie zakończył się 

pocałunkiem. Nie naleŜała do kobiet, które szukają przygód. Ale zdawała sobie teŜ sprawę, Ŝe nie 
moŜe teraz odmówić. Zresztą nie była taka  pewna, czy rzeczywiście chce.

- Mam duŜo pracy i ty teŜ - spróbowała raz jeszcze.

- Ale przecieŜ jest pora na kolację! Dobrze, zejdę na dół

i przyniosę jakąś pizzę albo chińszczyznę. W ten sposób zje
my w pracy: i wilk będzie syty, i owca cała, odpowiada ci to?

Nip miała na to kontrargumentu. Ale teŜ specjalnie go nie szukała.

Siedziała z kawałkiem pizzy w jednym ręku, a drugą uruchamiała drukarkę. Charlie nie 

background image

spuszczał z niej oczu.

- Dlaczego siedzisz i nic nie robisz? - spytała, czując, Ŝe

się rumieni.

Rzeczywiście, od momentu gdy wrócił z restauracji, nie   napisał niczego. Patrzył na nią i snuł 

fantazje. Co by zrobiła, gdyby ją nagle pocałował? Gdyby to była jakaś inna dziewczyna, pewnie by 
się nie zastanawiał. Zrobiłby to i tyle. Ale miał do czynienia z Cassie Armstrong.

• 

Jak to nic nie robię? - obruszył się. - Ty chyba nie wiesz, na czym polega proces twórczy. Czasem 

przeŜywa się piekielne męki, a na zewnątrz wcale tego nie widać.

• 

Akurat! - pokiwała głową. - Ty i męki twórcze! Piszesz projekt w pół godziny i opowiadasz o 

swoich cierpieniach.

• 

No dobrze. Niech ci będzie - zgodził się skwapliwie. - Rzeczywiście, teraz nie pracowałem. 

Prawdę mówiąc, siedzę tu i wyobraŜam sobie, Ŝe się całujemy.

Cassie omal nie zadławiła się pizzą. Poczuła, Ŝe cała oblewa się rumieńcem. Przełknęła z trudem i 

przybrała surowy wyraz twarzy.

• 

Postanowiłeś znowu sobie ze mnie poŜartować, tak?

• 

Wcale nie Ŝartuję. Podobasz mi się. Lubię cię.

Tak mu się jakoś powiedziało: nie był teraz pewien, czy Cassie jednak się nie obraziła, bo gestem 

nauczycielki zamknęła leŜący przed nią notatnik i wydęła usta.

- Myślę, Ŝe na dzisiaj dosyć tej pracy - powiedziała, odsu

wając się z krzesłem.

Charlie zgarnął kartki. Podeszła do wieszaka i ściągnęła swój płaszcz.

• 

Pamiętaj, Ŝe potrzebne są jeszcze trzy propozycje - rzuciła w jego stronę, gasząc światło przy 

drzwiach.

• 

Ale właściwie dlaczego? Ta nie wystarczy? Jest przecieŜ bardzo dobra.

Cassie westchnęła głęboko.
- Dlatego, Ŝe Vince Bertolli lubi sobie powybierać.
Charlie pokręcił głową z niezadowoleniem.

• 

Bez sensu. Niby dlaczego ma wybierać? Dajemy najlepszy projekt i koniec.

• 

Wiem, Charlie. Vince to strasznie marudny facet. I z duŜymi pieniędzmi. Lubi mieć ostatnie 

słowo.

Sęk w tym, Ŝe Charlie Whitman teŜ lubił je mieć. Przez następne cztery dni Cassie chodziła, prosiła, 

przekonywała,

groziła - wszystko na próŜno. Charlie był nieubłagany. Co-dziennie mówił wprawdzie, Ŝe przyniesie je 
następnego dnia, ale brakujące trzy propozycje pozostawały ciągle w sferze zapowiedzi. Na dzień 
przed prezentacją zdybała go w holu.

• 

Gdzie one są? Tym razem juŜ Ŝadnych wymówek!

• 

Nie martw się. Będą. Na razie są jeszcze nie gotowe, ale będą.

• 

Jak mają być, to niech będą - warknęła. - I raczej niech będą dobre. Bardzo dobre.

• 

Nie martw. Spadniesz z krzesła, jak je przeczytasz.

Umówili się rano w recepcji, przy windach. Gdzie on się podziewa? Cassie nerwowo skubała 

rękawiczki, spacerując tam i z powrotem. Nagle obrotowe drzwi poruszyły się, usłyszała czyjeś wesołe 
pogwizdywanie i zaraz potem Charlie Whitman stanął przed nią we własnej osobie.

Wyglądał bardzo elegancko w wełnianej marynarce i krawacie. Co prawda, dosyć 

ekstrawaganckim, ale zawsze. Nie dał jej jednak szans na kontemplowanie swego ubioru: rzut oka na 
jego minę upewnił ją w najgorszych przypuszczeniach.

- O BoŜe! -jęknęła. - Nie napisałeś!

• 

Nie - odparł flegmatycznie. - Nie będą potrzebne. Twarz Cassie wykrzywiła się złości.

• 

Ja cię chyba zabiję! - wykrzyknęła.

Jakiś przechodzący przez hol męŜczyzna spojrzał na nią zdziwiony.

• 

Czekaj, jak tylko zostaniemy sami - rozejrzała się dookoła - rozerwę cię na strzępy.

background image

• 

Obiecanki cacanki - roześmiał się Charlie.

Cassie posłała mu mordercze spojrzenie. Wiedziała, Ŝe tak niczego nie wskóra. Musi jednak 

znaleźć jakieś rozwiązanie.

- Odwołamy dzisiejsze spotkanie - rzuciła przez zęby. -

PrzełoŜymy je na przyszły tydzień. Powiemy, Ŝe się rozchoro-

wałeś albo Ŝe właśnie złamałeś nogę. - Spojrzała na niego z wściekłością. - Mogę ci to zaraz załatwić.

Ruszyła w stronę wyjścia, gdy nagle złapał ją za rękę i pociągnął w kierunku wind.
- Gdzie mnie prowadzisz? - szarpnęła się.
Z uśmiechem nacisnął przycisk, przywołując windę.
- Tylko bez awantur, panno Armstrong. PrzecieŜ bez prze

rwy opowiadasz mi tylko o tym spotkaniu. Właśnie na
nie idziemy i mamy do zaoferowania produkt najwyŜszej ja
kości.

- O nie! - zaprotestowała. - Ja wracam do agencji.
Szarpnęła się ponownie, ale nie zwolnił uścisku.
- Chyba nie zamierzasz tu robić scen? - Popatrzył na nią

z uśmiechem.

Wiedziała, Ŝe on sam nie cofnie się przed awanturą. Przy windach stanęły teraz jakieś dwie kobiety i 

starszy pan w kapeluszu. Zacisnęła gniewnie usta. Ale kiedy drzwi windy zamknęły się za nimi, znowu 
wybuchła. Natarła na niego niczym tygrysica.

- To ty robisz awantury, drogi Charlie! A poza tym, czy

zdajesz sobie sprawę, kim jest Vince Bertolli? On po prostu
wyrzuci nas za drzwi! Dla niego to normalna rzecz! MoŜe to
dla ciebie nic nie znaczy, ale ja nie lubię być wyrzucana. Nie
pomyślałeś, jakie to będzie miało konsekwencje dla naszej
firmy? Przestanie u nas zamawiać kampanie promocyjne.
A wiesz, co to znaczy dla mnie i dla ciebie? Wylatujemy
z pracy, Charlie!

Charlie nie wydawał się jednak wcale przejęty tą ponurą wizją.

- Nie rozumiem, jakim cudem moŜemy stracić pracę, da

jąc mu projekt, o którym sama powiedziałaś, Ŝe jest świetny.

Cassie potrząsnęła głową.

- Nie znasz Vince'a. JuŜ ci mówiłam: lubi mieć wybór

- powtórzyła, ale z wyrazu twarzy Charliego odgadła, Ŝe równie dobrze mogłaby mówić do ściany.

- Trzy tygodnie! - westchnęła z rezygnacją. - Jesteś tu

zaledwie od trzech tygodni i odgrywasz rolę eksperta! Prze
czuwałam, Ŝe to się tak skończy! Jak tylko cię zobaczyłam,
wiedziałam, Ŝe będę miała kłopoty.

Niespodziewanie schwycił ją za ramiona i potrząsnął. To podziałało. Nadal była wzburzona, ale 

przynajmniej spojrzała na niego uwaŜniej.

- Posłuchaj. Vince Bertolli nie ma pojęcia, co jest dobre,

a co złe. To akurat wiemy my. Od tego jesteśmy. I to, co
moŜesz usłyszeć od niego, jest bez znaczenia. Twoja praca nie
na tym polega, Ŝeby dopieszczać klientów. Ty masz go utwier
dzić w przekonaniu, Ŝe ma cholerne szczęście, bo twoja firma
zgodziła się przyjąć jego zamówienie. Rozumiesz?

Jej oczy straciły gniewny blask. To nie był Charlie Whit-man, jakiego znała: nonszalancki, 

zadowolony z siebie Ŝar-towniś. Miała przed sobą powaŜnego faceta, zawodowca. W tym, co mówił, 
było sporo racji. Musiała to przyznać. Ciągle jednak nie mogła się pogodzić z jego bezceremonial-
nością.

- MoŜe w takim razie powiesz mi, co zamierzasz? - Ob

background image

rzuciła go cięŜkim wzrokiem.

- A jeśli ci powiem, zgodzisz się?
Cassie wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Zaufaj mi - powiedział z naciskiem. - Pracuję w tej branŜy

dłuŜej od ciebie. Nie zamierzam psuć szyków tobie i sobie.

Winda zatrzymała się na trzydziestym piętrze. Cassie miała wraŜenie, Ŝe jej serce równieŜ. Poczuła 

dłoń Charliego na swojej dłoni. Ścisnął ją znacząco.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Pokiwała głową z westchnieniem i wyszli z windy.
Sekretariat Majik Toys mieścił się za wielkimi drzwiami ze

szkła, na końcu korytarza wyłoŜonego eleganckim chodnikiem. Na ścianach wisiały obrazy w 
masywnych ramach niczym w muzeum, co w przekonaniu Vince'a Bertollego miało wywrzeć wraŜenie 
na klientach jego firmy.

- Vince chce uchodzić za kolekcjonera sztuki. - Spojrzała

znacząco na Charliego. - Zresztą rzeczywiście ma mentalność
kolekcjonera: ludzi i pieniędzy - dodała i zatrzymała się na
gle. - Słuchaj, Charlie, boję się, Ŝe popełnimy jakieś głupstwo.
Wracajmy lepiej - poprosiła.

W głębi duszy Charlie wcale nie był pewien, czy nie miała racji. Sądząc po wystroju tego korytarza, 

jego zapachu, błyskach niklu i miedzi, nazwiskach autorów obrazów, nie będzie to łatwa rozmowa. 
JeŜeli nie uda im się przejąć inicjatywy, moŜe się to skończyć źle i dla nich samych, i dla firmy. Charlie 
jednak nie zamierzał rejterować. Zrobił pewną siebie minę i prychnął przez nos.

- Nie ma mowy - powiedział twardo. - Klamka zapadła.

Chodź, damy mu popalić.

Vince Bertolli mógł być zmorą kaŜdej agencji reklamowej. Charlie doszedł do tego wniosku w kilka 

minut po przekroczeniu progu jego gabinetu. Vince był człowiekiem całkowicie pozbawionym 
wyobraźni. Niestety, on sam uwaŜał, Ŝe jest odwrotnie. Podobnie jak wielu ludzi, którzy dorobili się 
fortuny, startując od zera, był apodyktyczny, uparty i nieufny. Elegancki garnitur, koszula, jedwabny 
krawat mogły na pierwszy rzut oka zmylić, ale naprawdę pozostawał ciągle dzieckiem Brooklynu. 
Charlie pomyślał, Ŝe wyglądał trochę jak lokalny mafioso, który zatrzasnął się przypadkiem w cudzym 
gabinecie i dziwnym zrządzeniem losu pozostał tam na resztę Ŝycia. Jak ten facet o oczach bukmachera 
trafił do branŜy zabawkarskiej, pozostawało dla Charliego prawdziwą tajemnicą.

Kiedy usiedli, twarz Vince'a skrzywiła się, co prawdopodobnie miało oznaczać rodzaj 

przyjacielskiego uśmiechu.

- No, walcie - powiedział, dając tym samym znak, Ŝe czas

zacząć prezentację.

Charlie spojrzał na Cassie i porozumiewawczo zmruŜył oczy, jakby chciał dodać jej otuchy. Z miną 

osoby idącej na ścięcie wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Z kaŜdą chwilą rozkręcała się coraz 
bardziej. Sama była zdziwiona, Ŝe strach moŜe być tak dobrym stymulatorem.

Wyrzucała z siebie daty, cyfry i fakty, roztaczała przed Vince'em wizję oszałamiającego sukcesu, za 

sprawą projektu Charliego, oczywiście. Tylko raz zajrzała do rozłoŜonych na kolanach notatek.

- I dlatego jesteśmy głęboko przekonani o trafności pro

ponowanej panu strategii - zakończyła na głębokim wydechu.

Vince zrobił chytrą minę.

- Tak. To mi się podoba - przyznał.

Cassie omyła orzeźwiająca fala ulgi, zabierając ze sobą strach i zmęczenie. Ale zanim zdąŜyła 

ucieszyć się z tego, Vince machnął ręką, jakby odganiał muchę i zapytał:

• 

W porządku, a jak wyglądają pozostałe propozycje? Cassie nerwowo przełknęła ślinę.

• 

Pozostałe...Ja...

• 

ś

e jak? Nie rozumiem?

background image

• 

One... To znaczy właśnie... - zaplątała się, spoglądając na Charliego.

• 

Co niby znaczy? Mówi pani tak, Ŝe nic nie mogę zrozumieć. - Vince spojrzał ze zdziwieniem. - 

Przejdźmy teraz do rezerwowych, jak zwykle.

• 

No cóŜ... Rezerwowych nie ma - wyrzuciła z siebie Cassie.

• 

Bez Ŝartów. Jak to nie ma? Co znaczy nie ma? - skrzywił się Vince. Przestraszona mina Cassie 

musiała go ośmielić, bo

prychnął pogardliwie, zsuwając na bok przedłoŜony przez Cassie projekt i zmarszczył się z 
niezadowoleniem.

- Chyba zdaje sobie pani sprawę, Ŝe nie jesteście jedyną

agencją w tym mieście? Co, znudziła się pani robota? Mam
zadzwonić do pani szefa?

Cassie uczuła nieprzyjemny ucisk w Ŝołądku. Dobrze wiedziała o szalejącej recesji. Jeśli zostanie 

bez pracy, będzie musiała zmienić mieszkanie. Z zasiłku nie opłaci dotychczasowego czynszu.

Znowu trzeba będzie zwrócić się o pomoc do rodziców, dopóki nie znajdzie sobie miejsca w jakiejś 

szkole. A to nie było łatwe.

Charlie, widząc, Ŝe kompletnie straciła pewność siebie, wkroczył do akcji.

- Nie potrzebuje pan Ŝadnych dodatkowych proje

któw. I dobrze pan o tym wie, Vince - powiedział z uśmie
chem. Celowo zwrócił się do niego tak poufale. - Prawda,
Cassie?

No, dalej dziewczyno! - podpowiadał jego wzrok. Nie daj się! PrzecieŜ sobie świetnie poradzisz!
Przez moment spoglądała na niego bezradnie. Ale tylko przez moment. Ma rację. Nie daj się, 

dziewczyno!

- Nie ma pozostałych projektów, panie Bertolli, bo nie są

potrzebne. Ten jest optymalny i łączy w sobie wszystkie cele
kampanii, którą zamierza pan przeprowadzić. A poza tym,
jako wynajęci przez Majik Toys eksperci, podpisujemy się
pod nim. JeŜeli panu to nie odpowiada, to moŜe pan oczywi
ś

cie zadzwonić do firmy, ale myślę, Ŝe dotychczasowa nasza

współpraca daje panu gwarancję, Ŝe zapewniamy najlepszą
obsługę. Jeśli chce pan ryzykować i szukać innych partnerów,
moŜe pan oczywiście próbować. Rzeczywiście, na rynku po
jawia się mnóstwo agencji reklamowych ... - zawiesiła głos,
wydymając wargi.

Na chwilę w pokoju zapanowała cisza. Cassie wydawało się, Ŝe słyszy, jak wali jej serce.
- Hmm. No tak... - Vince podrapał się w policzek. - Ten

właściwie mi się podoba.

Cassie opadła nieco w fotelu. Spłoszona, wyprostowała się gwałtownie.
Vince jednak nie zwrócił na to uwagi. Wstając z fotela, rzucił spojrzenie w stronę Charliego.

• 

To, zdaje się, pana koncepcja, młody człowieku?

• 

Niezupełnie. O tyle moja, Ŝe kiedy Cassie ją przejrzała, powiedziała: dobra! - ten i koniec.

Vince spojrzał teraz na Cassie.

- Tak... To trochę zmiana reguł, ale zgadzam się. To dobry

pomysł. Przyznaję, Ŝe znacie się na swojej robocie.

Cassie starała się ukryć zdziwienie. Wielokrotnie juŜ omawiała z Vince'em projekty, ale nigdy nie 

doczekała się takiego komplementu. Usłyszała go teraz, gdy naruszyła utarte zwyczaje i była o krok od 
zwolnienia. Doprawdy, w tym wariackim zawodzie nie ma Ŝadnych reguł.

Oczy Charliego śmiały się do niej. Widzisz? Dokonałaś tego! I kto miał rację? - zdawały się mówić.
Ciągle na miękkich nogach zjechała z nim na dół. JuŜ na ulicy, wciągając haust świeŜego powietrza, 

odwróciła się i powiedziała:

- Co to jest, Charlie, Ŝe nie wiem, czy mam cię zabić, czy

background image

pocałować?

Spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Pozwól, Ŝe pomogę ci się zdecydować.

Przyciągnął ja do siebie i pocałował w usta. Cassie pozwoliła mu na to, ale kiedy próbował 

powtórzyć pocałunek, odchyliła lekko głowę.

- Dlaczego powiedziałeś mu, Ŝe to była moja decyzja?
Wzruszył ramionami.

- A bo co?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
- To miłe.
Tak, to było miłe, przyznał w duchu Chariie, ale miał na myśli coś zupełnie innego. Tak miłe, Ŝe aŜ 

poczuł się nieswojo. Ta kobieta ze wzburzonymi przez wiatr włosami i błyszczącymi oczami moŜe go 
wpędzić w tarapaty. Udał, Ŝe się rozgląda za taksówką.

• 

No cóŜ. Czasem sam siebie zadziwiam.

• 

W kaŜdym razie dziękuję.

• 

Cała przyjemność po mojej stronie - uśmiechnął się. - Musimy to jakoś uczcić! MoŜe 

wyskoczymy razem gdzieś wieczorem? Nie co dzień zdarza się połoŜyć na łopatki kogoś takiego jak 
Bertolli.

Zdawało mu się, Ŝe jej oczy jakby przygasły.

• 

Przykro mi, ale na dzisiejszy wieczór juŜ się umówiłam. Na twarzy Charliego pojawił się na 

moment wyraz zawodu.

• 

Odwołaj to.

• 

Nie mogę - potrząsnęła głową. Charlie uśmiechnął się ze smutkiem.

- Naprawdę, strasznie z ciebie zasadnicza osoba, Cassie.

Staję na głowie, Ŝeby zrobić z ciebie zimnego, cynicznego
zawodowca, a ty nie chcesz mi wcale pomóc.

• 

Myślisz, Ŝe nic ze mnie nie będzie? Spojrzał na nią z góry.

• 

Nie martw się. Nie dam ci zginąć.

Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej złoŜone kartki.

- Trzymaj. Nie będą juŜ mi potrzebne.

Cassie rzuciła okiem na podsunięte jej zadrukowane strony.

• 

Co? To przecieŜ pozostałe projekty! Więc jednak je napisałeś? - Spojrzała na niego szeroko 

otwartymi oczami.

• 

Jasne. Jestem moŜe trochę dziwny, ale nie szalony -uśmiechnął się.

Cassie wybuchnęła śmiechem. Naprawdę był dziwny. Nie, nie dziwny: był nietuzinkowy, 

wspaniały. W nagłym impulsie wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

- Dziękuję, Charlie - powiedziała, a potem odwróciła się

i wbiegła do metra.

Charlie Whitman stał i patrzył za nią, trzymając się za policzek.

Zaczerwieniona z emocji na wspomnienie przeprawy z Bertollim, opowiadała przy kolacji 

Jeffowi Paulsonowi szczegóły rannego spotkania.

• 

Niezły zawodnik. - Jeff pokiwał głową, sięgając po kieliszek.

• 

Tak. To ktoś z charakterem - przyznała.

• 

Sądząc po tym, Ŝe mówisz tylko o nim przez cały wieczór, to rzeczywiście musi być 

ktoś - uśmiechnął się Jeff.

Cassie zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Zmieszana podniosła do ust filiŜankę. Jeff ma 

rację. Cały wieczór mówi o Charliem. To niezbyt grzeczne.

background image

• 

Przepraszam, Jeff. Nawet nie zapytałam, jak ci poszedł dzisiaj wykład.

• 

W porządku - machnął ręką.

Jeff był bardzo miłym, dobrze wychowanym męŜczyzną. Wykładał literaturę w City 

College. Poznali się blisko rok temu, kiedy Cassie uczyła na studiach wieczorowych. Mieli 
ze sobą wiele wspólnego: zainteresowania, podobne poczucie humoru. Na swój sposób był 
przystojnym i atrakcyjnym męŜczyzną. Jasne oczy patrzyły przyjaźnie spod srebrnych opra-
wek okularów. Dzisiejsze spotkanie wieńczyło cały szereg wcześniejszych i Jeff miał prawo 
robić sobie nadzieje; lecz kiedy wstali od stolika, a on zaproponował, by wpadła jeszcze do 
niego na drinka, odmówiła grzecznie, choć stanowczo.

Ta jej odmowa nie oznaczała pruderii. Cassie nie była

dziewczyną, co to nie spojrzy na męŜczyznę, jeśli ten nie zjawi się z pierścionkiem zaręczynowym. W 
college'u miała wręcz kochanka. Jeffa lubiła, nawet bardzo, ale nie czuła do niego niczego więcej. A 
bez tego nie potrafiła i nie chciała wdawać się w bliŜsze związki. Taka juŜ była i tyle. To pewnie znowu 
doszły do głosu te jej przeklęte zasady, pomyślała i znowu usłyszała śmiech Charliego. Dlaczego ciągle 
o nim myśli?

ROZDZIAŁ

3

- MęŜczyźni to dranie! - obwieścił dramatycznie od drzwi lekko ochrypły kobiecy głos. Cassie 

podniosła głowę znad biurka zawalonego konferencyjnymi materiałami. Ten zachrypnięty głos mógł 
naleŜeć jedynie do Fran Gorham. Uśmiechnęła się. Przyzwyczaiła się juŜ do tego, Ŝe Fran zwykła 
wypowiadać się z emfazą. Stała teraz przed nią we wściekle róŜowej sukience mini i z tą swoją 
ekstrawagancką fryzurą. Jak zwykle zjawiła się u niej bez uprzedzenia. Fran miała w pogardzie 
wszelkie konwenanse.

Cassie Armstrong i Fran Gorham były od zawsze wielkimi przyjaciółkami, chyba w myśl zasady, Ŝe 

przeciwieństwa się przyciągają. Ich przyjaźń zaczęła się na studiach. Dzieliły ten sam pokój w 
akademiku na Uniwersytecie Nowojorskim. Cassie tuŜ po dyplomie zaczęła pracować w agencji rekla-
mowej. Traktowała to jako wakacyjną przygodę: na jesieni zamierzała podjąć pracę wykładowcy 
literatury angielskiej w jednym z college'ów. To właśnie Fran namówiła ją, Ŝeby została u Woodsona 
& Meyersa. Cassie wciąŜ nie była pewna, czy powinna być jej za to wdzięczna.

Fran była starsza o dwa lata od Cassie, ale zachowywała się czasem jakby była jej matką: sama o 

sobie zwykła mawiać, Ŝe urodziła się jako trzydziestopięcioletnia kobieta. Była jedyna-

czka. córką utalentowanego prawnika, który odniósł sukces jako właściciel agencji 
reklamowej. Jej matka była zbyt zaabsorbowana wydawaniem pieniędzy męŜa i udzielaniem 
się w towarzystwach dobroczynnych, by zająć się wychowaniem dziecka. Fran wyrosła na 
typową nowojorską yuppie była zdolna, przedsiębiorcza i bardzo samotna.

• 

Masz na myśli jakiegoś szczególnego męŜczyznę czy męŜczyzn w ogóle? - roześmiała 

się Cassie.

• 

W ogóle, ale Grady Harrimana w szczególności - powiedziała Fran.

background image

• 

O BoŜe! -jęknęła Cassie. - Znowu? PrzecieŜ ostatnio mi powiedziałaś, Ŝe nie 

zamierzasz więcej się z nim zadawać.

Grady pracował w agencji jako księgowy. Był inteligentnym i przystojnym, ale 

samolubnym i dość bezwzględnym męŜczyzną. MoŜe dlatego robił w firmie taką karierę. 
Cassie uwaŜała, Ŝe szkoda dla niego Fran. ChociaŜ jej przyjaciółka nie naleŜała do kobiet, 
które moŜna łatwo skrzywdzić. W agencji złośliwi mówili, Ŝe język Fran jest zarejestrowany 
na policji jako zabójcza broń.

Fran machnęła ręką.

• 

Nie przejmuj się. JuŜ ja sobie poradzę z tym blond manekinem. Ale chyba rzeczywiście 

z nim zerwę. Mam dosyć zakochanych w sobie facetów. W ogóle mam dosyć facetów.

• 

Daj spokój - uśmiechnęła się Cassie. - Niektórzy są całkiem sympatyczni.

• 

Kto na przykład?

Cassie westchnęła. Odbyła z Fran setki takich rozmów.

• 

Na przykład Jeff.

• 

Zgoda. Akurat ten jest rzeczywiście w porządku.

• 

Albo Joe Mancini. On teŜ jest bardzo miły. Fran przez chwilę siedziała w 

milczeniu.

• 

Fakt. Joe jest całkiem miły - przytaknęła.

A Charlie Whitman? Cassie nie odwaŜyła się zadać tego pytania. Wiedziała, co na to powie Fran.

• 

No widzisz. Mamy juŜ dwóch miłych. Na pewno są jeszcze inni. Tylko nie trafiłaś jeszcze na tego 

swojego.

• 

Ty jesteś taka cholernie pozytywna. To nie do zniesienia - wykrzywiła się Fran i rozpierając się w 

fotelu, wyciągnęła swoje długie, piękne nogi.

- A propos Jeffa: umówiłaś się z nim na dziś wieczór?
Cassie potrząsnęła przecząco głową.
- Dziś wieczorem ma wykład o „Wpływie angielskich ro-

mantyków na rozwój ludzkiego ducha". Zacytowałam ci tytuł
dokładnie.

Fran zrobiła naboŜną minę.

• 

Uderzył w górne tony - powiedziała z przekąsem.

• 

Nawet mnie zapraszał - powiedziała Cassie - ale per-spektywa spędzenia piątkowego wieczoru na 

wykładzie jakoś mnie nie pociąga.

• 

Co to się wyrabia z tymi facetami? Inteligentni ludzie zachowują się jak rozkapryszone 

szczeniaki... Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak pójść do jakiejś miłej restauracyjki w Upper 
East Side i poszukać tego właściwego męŜczyzny albo iść do mnie i popełnić spokojnie 
samobójstwo. W tej chwili mam większą ochotę na to drugie.

• 

Dziś wieczorem wyświetlają w telewizji „Casablance". Mogłybyśmy kupić sobie lody!

• 

Będziemy jeść lody, aŜ zrobimy się takie grube, Ŝe randki przestaną być naszym problemem. 

Bardzo mi to odpowiada. Po co w ogóle nam męŜczyźni?

W drzwiach pojawił się wysoki brunet z błyskiem w szarych oczach.

- Przepraszam, czy to zamknięty seans nienawiści do

męŜczyzn, czy moŜna się przyłączyć?

Na jego widok Cassie uśmiechnęła się szeroko. Kolekcja

koszulek Charliego znana była całej agencji. Dzisiaj miał na sobie z pływakiem na desce surfingowej i 
napisem: „śyj na fali!"

• 

No nie! - jęknęła tymczasem Fran. - A tak było przyjemnie... Znowu Charlie Whitman!

• 

Och, Fran! Gdybym wiedział, Ŝe cię tu spotkam, to raczej wsiadłbym do tego samolotu, co to 

spadł do morza trzy dni temu - roześmiał się Charlie. Cassie i Fran! Przyjaciółki! Nigdy by na to nie 
wpadł.

• 

To, zdaje się, ty właśnie obgadywałaś mnie przed Cassie, i tobie teŜ zawdzięczam swoje 

przezwisko? - zwrócił się do Fran. - Brawo, Fran! UwaŜaj, Ŝebyś się kiedy nie ugryzła w język, bo się 

background image

otrujesz!

Przez te docinki przebijał ton rywalizacji dwójki najwyŜej notowanych w agencji autorów haseł. 

MoŜe nie przepadali za sobą, ale mieli dla siebie szacunek jak bokserzy, którzy potrafią docenić 
przeciwnika.

- No cóŜ, moje drogie, chętnie bym dalej słuchał obelg

pod adresem rodzaju męskiego, ale jest piątek wieczór, a to
oznacza, Ŝe powinniśmy udać się do baru co najmniej na małe
niewinne piwo.

Zwrócił się wprawdzie do obu, ale patrzył jedynie na Cassie.
Cassie zawahała się. Miała na to ochotę, ale jako lojalna przyjaciółka nie chciała psuć wieczoru 

Fran.

• 

Spływaj, Whitman - warknęła Fran. - Mamy lepszy pomysł. A poza tym, Cassie ma chłopaka. 

Tracisz czas.

• 

Zrobiłyśmy pewne plany na wieczór - powiedziała Cassie wymijająco.

Charlie wyczuwał, Ŝe z Cassie nie pójdzie mu łatwo. Wiedział, Ŝe musi się starać bardziej niŜ z 

innymi dziewczynami z agencji. Korciło go, by zapytać o adoratora Cassie, ale obecność Fran go 
deprymowała.

• 

No cóŜ, łamiecie mi serce. Zdaje się, Ŝe pozostaje mi tylko praca po godzinach. - Rzucił na 

biurko Cassie kilka zadrukowanych kartek.

• 

To kopia dla ciebie. Wolałem to zrobić przed końcem tygodnia, bo pomyślałem sobie, Ŝe 

będziesz się zamartwiała podczas weekendu albo przyjdzie ci do głowy ścigać mnie przez policję.

• 

Tylko tydzień spóźnienia! - zauwaŜyła Cassie. - Doprawdy, robisz postępy, Charlie.

• 

Jeśli będziesz miała z tym jakieś problemy, to ja, albo Joe... - Spojrzał za siebie przez drzwi i 

Ŝ

achnął się, widząc, Ŝe Joe kryje się na końcu korytarza - Daj spokój, Joe! Chodź tu, one nie gryzą. 

MoŜe jedna trochę kopie, ale da się wytrzymać.

Wyszedł za próg i w chwilę potem pojawił się znowu, pchając przed sobą przyjaciela.
- Przywitaj się z paniami, Joe.
Joe wtoczył się do pokoju z westchnieniem.
- Jak się masz, Fran - powiedział.
- Cześć, Joe. Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam...
Na pozór była to zdawkowa wymiana zdań, ale Cassie

i Charlie, znając tych dwoje, spojrzeli po sobie zdumieni. Czy to moŜliwe? - odczytała w spojrzeniu 
Charliego. Czyja dobrze słyszę? - mówiła mina Cassie. Fran i Joe mają się ku sobie?

Charlie postanowił skorzystać z okazji. Jeśli to prawda, moŜe uda się spławić Fran.

• 

MoŜe jednak zmienicie swój plan i wyskoczymy gdzieś we czwórkę?

• 

Bo ja wiem... - Cassie spojrzała niepewnie na przyjaciółkę. - Co o tym sądzisz, Fran?

Ku jej zdziwieniu Fran z uporem wpatrywała się w czubki swoich pantofli, jakby oglądała je po raz 

pierwszy.

• 

Hmm... Czemu nie - powiedziała po chwili. - Jeśli masz ochotę, Joe - dodała.

• 

Ś

wietnie! - odparł Joe bez wahania. - UwaŜam, Ŝe to dobry pomysł.

• 

Słyszałeś? - spytała Cassie, gdy Fran i Joe wyszli po płaszcze. - Fran i Joe? Nigdy bym na to nie 

wpadła. To przecieŜ jak ogień i woda.

• 

Tak jest zawsze- wzruszył ramionami.

• 

Nie rób z siebie cynika.

W oczach Charliego tańczyły iskierki śmiechu.

• 

Przeciwieństwa się przyciągają, Cassie. Jeszcze tego nie zauwaŜyłaś? - Spojrzał na nią znacząco.

• 

Przyciągają się? Doprawdy? Skąd o tym wiesz?

• 

Z powaŜnego źródła.

• 

To znaczy?

• 

Z programu Winnie Oprah, oczywiście - powiedział z kamienną twarzą.

Cassie parsknęła śmiechem.

background image

• 

Nie powiesz mi chyba, Ŝe masz czas oglądać program Winnie Oprah.

• 

Zawsze staram się oglądać jej program.

• 

No dobrze, więc co teraz? - spytała, biorąc płaszcz.

• 

Jak to co, będziemy się teraz starali połączyć naszych przyjaciół. Jakie to piękne i wzruszające - 

westchnął.

- Czy zamierzasz Ŝartować ze mnie przez cały wieczór?

• 

Kto wie... A co, przeszkadza ci to?

• 

Po prostu chcę wiedzieć, co mnie czeka.

Charlie Whitman równieŜ bardzo był ciekaw, co go czeka tego wieczoru. Wcisnął guzik windy. - A co 

porabia twój przyjaciel?

- Ma wykład - odparła, wchodząc do windy.

Przez chwilę chciała mu opowiedzieć o Jeffie, ale pomyślała sobie, Ŝe to wypadnie idiotycznie.

Charlie spojrzał ze zdumieniem.

• 

Wykład? W piątek wieczorem? To jakiś bardzo powaŜny facet.

• 

Tak.

• 

Co on właściwie robi?

- Jest profesorem - odrzekła z westchnieniem.

. - Czego?

- Literatury angielskiej. Wykłada w City College. Ma do

ktorat. Nazywa się Jeff Paulson. Mieszka na Long Island. Ma
tam nieduŜy dom. Dlaczego on cię tak interesuje?

Drzwi windy otworzyły się i to mu pozwoliło uniknąć odpowiedzi. Na dole czekali juŜ na nich Fran 

i Joe.

- Idziemy do baru „U Cronina" - zadecydował Charlie.

Bar „U Cronina" stanowił ulubione miejsce spotkań pracowników agencji reklamowych. W piątki 

wieczorem było tu rojno i gwarno jak w ulu. Przy barze, jak zwykle, tłoczyli się sami starzy bywalcy. 
Kiedy Charlie pchnął drzwi, puszczając obie kobiety przodem, od razu w ich kierunku posypały się 
powitalne okrzyki i dwóch albo trzech męŜczyzn ruszyło w ich stronę. Zawrócili dopiero, gdy 
zobaczyli Joe.

- Co za sępy! - Charlie wykrzywił się z niesmakiem.
Jakiś brodacz zaczął klepać go po ramieniu i przywitał się

z nim kordialnie. Charliemu jednak udało się jakoś wykręcić od dłuŜszej rozmowy.

- Czego się napijesz? - zwrócił się do Cassie.

Kiedy juŜ Cassie i Fran wybrały drink, razem z Joe ruszył do baru, zostawiając je przy stoliku, który 

cudem właśnie się zwolnił.

• 

To ty mnie w to wrobiłaś - powiedziała Fran, spoglądając na Cassie z wyrzutem. - Nie próbuj się 

wykręcać.

• 

Przepraszam, Fran. Wiem, Ŝe nie powinnam, ale to przez tego Charliego... On zawsze wpakuje 

mnie w jakieś tarapaty. Bardzo jesteś na mnie wściekła?

- Wściekła? Nie, skąd...

Cassie uśmiechnęła się przepraszająco.

• 

Powiedz mi, naprawdę lubisz Joe?

• 

Tak... - odparła Fran w zamyśleniu. - On jest taki inny... Przeciwieństwa się przyciągają, 

pomyślała Cassie, patrząc

w stronę baru, przy którym stał teraz Charlie.

• 

Jest taki nieśmiały... Taki delikatny. Ale powiedz lepiej - spytała Fran, podąŜając za spojrzeniem 

Cassie - co jest między tobą a Whitmanem?

• 

Jak to co? - Ŝachnęła się Cassie. - Nic. Po prostu pracujemy razem i tyle.

• 

Nie bujaj. Za dobrze cię znam. - Fran zrobiła znaczącą minę.

To prawda, znamy się, jakbyśmy były siostrami, przyznała w duchu Cassie.

background image

• 

Sama nie wiem - powiedziała z ociąganiem. - Nie wiem, co się ze mną dzieje.

• 

AŜ tak? Tego się właśnie obawiałam - westchnęła przyjaciółka. - Słuchaj, lubię Charliego, ale...

• 

Daj spokój - przerwała jej Cassie.

- Posłuchaj! - niemal krzyknęła Fran.
Zrezygnowana Cassie przyzwalająco skinęła głową.

• 

Lubię go, chociaŜ nieraz miałam z nim na pieńku. I znam go bardzo dobrze, lepiej, niŜ myślisz - 

powiedziała, a widząc szeroko otwarte oczy Cassie, dodała szybko: - Nie w taki sposób, nie. Ale wiem, 
Ŝ

e potrafi prawić komplementy i niezły z niego uwodziciel. Słuchaj, kochanie...

• 

Wiem, co chcesz powiedzieć. śe to playboy i Ŝe nie jest w moim typie. śe nie traktuje tych spraw 

powaŜnie, zupełnie inaczej niŜ ja. śe powinnam raczej trzymać się Jeffa. Ale czy nie mogę czasem się 
zabawić?

• 

MoŜesz, oczywiście, Ŝe moŜesz. Jasne. Zrozum: ja tylko nie chcę, Ŝeby cię skrzywdził.

• 

Nie martw się. Nie dam sobie zrobić krzywdy. Fran skrzywiła się sceptycznie.

• 

Wracają - ostrzegła, spoglądając znad głowy Cassie. Kiedy Fran i Joe odeszli uzupełnić 

zamówienie, bo Fran

nagle zapragnęła lodu do swego koktajlu, Cassie rzuciła Cha-rliemu porozumiewawcze spojrzenie.

- Mieliśmy rację. Fran go bardzo lubi.
- A on ma kota na jej punkcie - roześmiał się. - To co

pomoŜemy im w tym? Zgoda?

Wyciągnął rękę w jej stronę i Cassie ją uścisnęła. Zrobiła to niemal bezwiednie i zaraz poczuła, Ŝe 

jej serce przyśpieszyło rytm. Nawet zwykły uścisk ręki w zatłoczonym barze przyprawia ją o takie 
sensacje! Spróbowała cofnąć dłoń, ale Char-lie ją przytrzymał. Bawił się tylko jej palcami, a Cassie 
czuła, Ŝe przechodzą ją ciarki. Musi się opanować, nie moŜe zachowywać się jak mała dziewczynka.

- Mam nadzieję, Ŝe im się uda. Fran zasługuje na to - po-

wiedziała nienaturalnym głosem. - Ona jest taka dobra.

Charlie, widząc, Ŝe na jej policzki wpełza rumieniec, parsknął śmiechem.

• 

Mógłbym uŜyć wielu przymiotników, by opisać Fran, ale przymiotnika „dobra" na pewno nie.

• 

Właśnie, Ŝe jest. Kiedyś bardzo mi pomogła.

• 

Zawsze widzisz ludzi od ich najlepszej strony. Ich spojrzenia spotkały się.

• 

MoŜe po prostu jestem sprawiedliwa.

- Ach, tak? - powiedział, ciągle bawiąc się jej palcami

i przyprawiając ją o emocje, których dawno juŜ nie doświad
czyła. - A co w takim razie powiesz o mnie?

Cassie przełknęła nerwowo ślinę i zaśmiała się.

• 

Ciągle nie jestem pewna. Pokiwał głową.

• 

Czuję, Ŝe poczciwa Fran ostrzegała cię przede mną.

• 

Skąd wiesz?

• 

JuŜ ja ją znam. I co ci o mnie powiedziała? śe jestem Piotrusiem Panem, Złym Wilkiem i 

Casanovą w jednej osobie?

• 

Mniej więcej.

• 

Co mogę powiedzieć? I tak jej uwierzysz. To przecieŜ twoja przyjaciółka. I w dodatku bardzo 

bystra osoba.

• 

Czy mam rozumieć, Ŝe i ty mnie ostrzegasz przed sobą, Charlie?

Charlie uśmiechnął się.

- Być moŜe.
Takie stawianie sprawy jedynie zjednywało jej sympatię. Co mogła poradzić na to, Ŝe go lubi? Teraz 

postanowiła trochę się z nim podroczyć.

- JuŜ myślałam, Ŝe jesteś człowiekiem bez zasad. A moŜe

to ja jestem niebezpieczna i to ty powinieneś się strzec?

Szare oczy na moment stały się czujne.

- Porzuć nadzieję - roześmiał się.

background image

Cassie chciała dać mu kuksańca, ale nadal więził jej rękę w swojej dłoni.

• 

Nie, dla mnie nie ma ratunku. Więc jak, Cassie? Chcesz wdać się w maleńką awanturę bez 

Ŝ

adnych zobowiązań?

• 

Oddaję się w ręce mistrza.

• 

No to jazda. Napij się i idziemy stąd. Znam pewne miejsce, które na pewno będzie odpowiadało 

naszym przyjaciołom - skinął w stronę Fran i Joe zajętych rozmową przy barze.

ROZDZIAŁ

4

• 

Bilard? - wykrzyknęła Cassie, gdy taksówka zatrzymała się przy krawęŜniku. - Przywiozłeś nas 

na bilard? Charlie, czyś ty zwariował?

• 

Nie denerwuj się- szepnął jej do ucha. - To dobre miejsce do takich rzeczy. Nie trzeba duŜo 

mówić, a widok grających daje duŜo do myślenia. Działa na wyobraźnię. Zaufaj mi.

Co mogła zrobić? PrzecieŜ zdali się na jego wybór. Nie była przekonana, ale gdy spojrzała na swoją 

opiętą sukienkę, zrozumiała, co miał na myśli.

Wnętrze lokalu zdumiało ją. Florescencyjne światła nadawały zadymionej sali charakter jakiejś 

niesamowitej spelunki. Wszystko wyglądało jak na filmie. Na szczęście nie było tłoku, ale i tak na 
widok zebranych tu osób Cassie miała ochotę rzucić się do wyjścia. Nawet Joe zdawał się zaszo-
kowany.

Kiedy zasiedli na zdezelowanych krzesłach przy kiwającym się stoliku, próbowała robić dobrą minę 

do złej gry.

• 

Hmm. Bardzo... szczególny lokal - uśmiechnęła się niewyraźnie.

• 

Zawsze chciałam znaleźć się w miejscu spotkań Hell Angels - powiedziała z przekąsem Fran. - To 

doprawdy miło

z twojej strony, Charlie, Ŝe pomogłeś mi spełnić moje najskrytsze marzenie.

PodąŜając za wzrokiem przyjaciółki, Cassie dostrzegła dwóch długowłosych męŜczyzn w 

skórzanych kurtkach, dŜinsach i w ogromnych, kowbojskich butach. Jeden z nich, w niedbałej pozie, w 
rozpiętej bluzie załoŜonej na nagi, pokryty tatuaŜem tors, trzymał w ręku kufel piwa.

Cassie z niepokojem zerknęła na przyjaciółkę i raz jeszcze omiotła spojrzeniem tych dwóch.
- Oni naprawdę wyglądają jak Hell Angels.
Jeden z męŜczyzn zauwaŜył chyba wzrok Cassie, bo mrugnął do niej. Spłoszona uciekła oczami.

• 

Spokojnie. Znam gorsze miejsca - oznajmił Charlie flegmatycznie. - Musicie się trochę 

przyzwyczaić. Tak jest przecieŜ zawsze: zjedzeniem, z winem, z papierosami...

• 

Z krostą na nosie... - podpowiedziała Fran, posyłając Charliemu mordercze spojrzenie.

Ten tylko westchnął.

• 

Myślę, Ŝe tu moŜna coś zamówić do picia. Joe, pójdziemy do baru?

• 

Tylko nie siedźcie tam długo - zaniepokoiła się Cassie, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę 

długowłosych.

• 

Ja wychodzę - oznajmiła Fran, gdy tylko Charlie i Joe oddalili się. - Co mamy robić w tej norze? 

Pić jakieś świństwa? Sądząc po wyglądzie lokalu, nie ma na co liczyć.

Uniosła się nieco z krzesła, ale Cassie przytrzymała ją za rękę.

• 

Poczekaj! Nie przesadzaj! Co z twoim zamiłowaniem do przygód?

• 

Lubię się włóczyć, ale po Upper East Side. Pakuję Joe do taksówki i wracamy tam. Jedziesz z 

nami?

• 

Nie jadę. I ty teŜ nigdzie nie jedziesz - powiedziała Cassie, zabierając jej torebkę i stawiając ją na 

wolnym krześle

obok siebie. - śyjmy niebezpiecznie, powiada filozof. Nie pamiętasz?

Oczy Fran zwęziły się.

• 

I kto to mówi! Nie poznaję cię, Cassie. Co w ciebie dzisiaj wstąpiło?

• 

Nic. Czy nie moŜemy się czasem zabawić? - spytała z niewinną miną. Wiedząc jednak, Ŝe w tej 

background image

roli nie wypada zbyt przekonująco, postanowiła zmienić temat. - Jak ci idzie z Joe?

Ta taktyka zadziałała. Twarz Fran złagodniała.

• 

Myślę, Ŝe całkiem nieźle. ChociaŜ nie bardzo wiem, co powinnam zrobić. On jest taki nieśmiały.

• 

Zachowuj się naturalnie - poradziła Cassie. - Bądź sobą.

• 

Nie chciałabym wyjść na głupią. Albo skończyć tak jak moja matka.

Cassie uścisnęła dłoń przyjaciółki.
- Nie martw się. Joe to przyzwoity facet. Sama przecieŜ

wiesz. I lubi cię. Charlie mi to powiedział. Joe nie zrobi ci
krzywdy. Ale musisz dać mu szansę, pozwolić mu zobaczyć,
jaka jesteś naprawdę.

Fran z głębokim westchnieniem zdobyła się na niepewny uśmiech.

- Wiem. Tyle Ŝe straszny ze mnie nerwus. Sama tego nie

rozumiem: mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się, jakby
to była moja pierwsza randka.

Prawda była jednak taka, Ŝe nie tylko Fran się denerwowała. Przy barze toczyła się podobna 

rozmowa. Charlie przyja-cielskim gestem połoŜył dłoń na ramieniu Joe.

- Nie denerwuj się. Ona cię lubi. PrzecieŜ to widać. Wszy

stko będzie dobrze, tylko postaraj się być trochę bardziej
rozmowny.

Joe spojrzał na przyjaciela z rozpaczą.
- No dobrze - zgodził się Charlie. - MoŜesz grać rolę

małomównego faceta, jeśli tak wolisz. Ale teraz juŜ musimy do nich wracać. Czekają na nas.

Kiedy jednak postawili drinki przed paniami i sami usiedli, przy stoliku zapadła cisza. Cała czwórka 

w milczeniu sączyła alkohole. Charlie robił co mógł, ale rozmowa się nie kleiła. Kiedy zeszła na 
pogodę, Cassie rzuciła przyjaciółce błagalne spojrzenie. Zawsze oŜywiona Fran siedziała jednak 
niczym kamienny posąg.

- Chyba nie będziemy tak siedzieć? MoŜe byśmy zagrali

w bilard? - zaproponował Charlie. - Grałyście juŜ kiedyś?

Fran pokręciła przecząco głową. To się dobrze składa, pomyślał Charlie, pociągając wszystkich w 

stronę wolnego stołu.

- Proponuję, Ŝeby Joe grał w parze z Fran, a ja z Cassie.

Joe, pokaŜ Fran, jak się trzyma kij.    

Obstąpili stół. To beznadziejne, pomyślał Charlie, słuchając, jak Joe, potykając się o własne słowa, 

cierpliwie tłumaczy Fran, w jaki sposób powinna obchodzić się z kijem bilardowym.

- Powiedziałem: pokaŜ! -jęknął, rzucając wymowne spo

jrzenie i popychając go w stronę Fran.

No! Trochę lepiej! - westchnął w duchu, widząc, jak jego przyjaciel, ustawiając się za Fran, 

manewruje nią, nachyloną nad stołem. Odwrócił się do rozbawionej Cassie.

• 

Teraz pani kolej, panno Armstrong. Pozwoli pani, Ŝe jej zademonstruję - powiedział, pochylając 

się nad Cassie. -A nie mówiłem? - szepnął jej do ucha. - Nic tak nie pomaga jak fizyczny kontakt. 
Gotowa do lekcji? - To ostatnie zdanie wypowiedział juŜ głośno.

• 

Nie potrzebuję lekcji - roześmiała się. - Wiem, jak się w to gra. Mam przecieŜ trzech braci, 

zapomniałeś juŜ? PokaŜemy im, gdzie raki zimują.

Bardzo szybko okazało się, Ŝe składy są nader nierówne. Charlie - czego moŜna się było 

spodziewać - był świetnym graczem, ale poziom gry Cassie zaskoczył wszystkich.

No, no! Charlie z podziwem uniósł brwi, widząc, jak pewnym uderzeniem umieszcza dwie kule w 

łuzie w rogu stołu. Jeszcze jedna rzecz, której się nie spodziewałem, pomyślał.

• 

MoŜna by sądzić, Ŝe jesteś zawodowym graczem.

• 

Tam, gdzie się wychowałam, niewiele moŜna było robić w zimowe wieczory - powiedziała, 

unosząc głowę znad stołu.

Cassie i Charlie w kilku kolejkach uporali się z przeciwnikami. Ale nie to przecieŜ się liczyło. Fran, 

background image

ubawiona swoją niezdarnością, raz po raz zanosiła się od śmiechu - nareszcie była w dobrym humorze. 
Joe skwapliwie asystował jej przy kaŜdym ruchu.

• 

Poddaję się! - krzyknęła Fran, rzucając kij na stół. - Nie potrafię w to grać.

• 

AleŜ skąd! Idzie ci świetnie - zaprotestował Joe.

• 

Naprawdę?

Joe wyciągnął rękę, jakby chciał wzmocnić swoje słowa przyjacielskim uściskiem. Oboje 

poczerwienieli, gdy ich ręce się spotkały.

- Chyba zrobimy małą przerwę. - Fran, nie czekając na

odpowiedź, odeszła od stołu. Joe bezzwłocznie ruszył za nią.

Charlie rzucił Cassie triumfalne spojrzenie.

• 

A co, nie mówiłem? W moim szaleństwie jest metoda - powiedział z przechwałką w głosie.

• 

Chytry plan - przyznała. - Jesteś mistrzem w tym fachu, Charlie.

• 

Dzięki za słowa uznania. Więc jak będzie? Zmierzysz się z mistrzem? Ale ostrzegam: w stosunku 

do przegranych jestem bezlitosny.

Cassie nie zamierzała kapitulować.

- Zagramy z ósmą bilą? - Spojrzała na niego wyzywają

co. - Jeszcze zobaczymy, kto wygra.

- Widzę, Ŝe się stawiasz - uśmiechnął się Charlie. - Do

brze, zagrajmy z ósmą bilą. MoŜe ustanowimy jakiś zakład,
aby gra była bardziej interesująca?

- Przegrany stawia drinka?
Charlie potrząsnął przecząco głową.

• 

To zbyt banalne - skrzywił się. - Jesteś pewna, Ŝe wygrasz i nie boisz się przegranej ?

• 

Pewnie, Ŝe się nie boję - prychnęła Cassie. - JeŜeli wygram, to będziesz przynosił projekty w 

terminie i bez poganiania. Zgoda?

• 

CięŜkie warunki, ale zgoda.

• 

A jeśli ty wygrasz... To wprawdzie czysto teoretyczna moŜliwość, ale co wtedy?

Charlie nie miał kłopotów z odpowiedzią.

- Wtedy mam prawo do randki z tobą. Spędzamy wieczór

tylko we dwoje.

Cassie poczuła, Ŝe jej puls przyśpieszył.

• 

Bo ja wiem... Muszę się zastanowić. Nie umawiałam się do tej pory z męŜczyzną, który jest i 

Piotrusiem Panem, i Casanovą, i Sinobrodym jednocześnie.

• 

Przykro mi, ale od tego warunku nie odstąpię. To ostateczna propozycja: moŜesz ją przyjąć albo 

odrzucić.

• 

Niech będzie. Ustawiaj bile - powiedziała z nagłą determinacją i zaczęła smarować kredą koniec 

kija.

Charlie wygrał losowanie: zagrywał jako pierwszy. Pochylił się nad stołem i zaczął przymierzać do 

uderzenia.

• 

Masz szczęście. Jak to początkujący - dogryzła mu Cassie. Wzruszył ramionami i popatrzył na 

łobuzersko.

• 

MoŜe mam silniejszą motywację?

W dodatku sprzyjało mu szczęście. Trzy gry rozegrał po mistrzowsku i Cassie niemal poŜegnała się 

z nadzieją. Na szczęście w czwartej chybił. Teraz była jej kolej. Pierwsza rozgrywka wypadła słabo.

- Chyba nie robisz tego umyślnie - złośliwie skomento

wał jej uderzenie.

Cassie dała mu sójkę w bok.

- Nie rozpraszaj mnie, dobrze?

Dalej poszło juŜ całkiem nieźle, ale cóŜ - był lepszy.   .

- No i co będzie? - zwrócił się do niej z ironicznym

uśmieszkiem. - Przegrałaś.

background image

Cassie zdobyła się na smutną minę, ale nie przyszło jej to łatwo.

• 

Zagramy jeszcze raz?

• 

Nie ma mowy - uśmiechnął się szeroko. Wyjął kij z jej rąk i odłoŜył na miejsce. - Wygrałem i 

koniec. A zatem jutro. U ciebie. O siódmej. Przygotuj się na niezapomniany wieczór.

• 

Czego jak czego, ale pewności siebie to ci nie brak. - Zmarszczyła brwi. - Jutro nie mogę.

• 

Przykro mi, ale tego, Ŝe juŜ się z kimś umówiłaś, nie przyjmuję do wiadomości. Musisz odwołać 

spotkanie.

• 

To nie jest Ŝadna randka. Brat właśnie zdał egzaminy końcowe i w niedzielę rodzice wydają 

wielkie przyjęcie. Przyjdzie masa ludzi. Muszę im pomóc.

Przez moment nawet zastanawiała się, czy go nie zaprosić, jednak nie zdecydowała się na to. Chyba 

byłoby to przedwczesne. Poza tym Charlie zdawał się nie pasować do towarzystwa, jakie gromadzi się 
zwykle w domu jej rodziców.

- Naprawdę jutro nie mogę - dodała przepraszająco. -

Zrobiłabym im świństwo.

Sam nie wiedział, czym bardziej czuł się teraz poruszony: czy tym, Ŝe znowu mu odmówiła, czy 

wiadomością, Ŝe są jeszcze domy, w których celebruje się wszystkie uroczystości i okazje rodzinne. A 
moŜe uświadomił sobie, Ŝe on sam nigdy nie miał takiego domu? Kiedy zdawał egzaminy maturalne, 
jego rodzice wybrali się do Europy. Nie było to dla niego

zaskoczeniem; ledwo pamiętali o jego urodzinach, a i to nie zawsze. Jeśli juŜ pamiętali, dawali mu w 
prezencie czek. Po prostu.

• 

Widzę, Ŝe mi nie wierzysz - powiedziała, biorąc cień emocji na jego twarzy za wyraz nieufności.

• 

Nie o to chodzi. Zdziwił mnie po prostu powód - powiedział, zdobywając się na uśmiech. - Który 

to z braci? Bo jak pamiętam, mówiłaś, Ŝe masz ich trzech. Ten, co nauczył cię tak dobrze grać w 
bilard?

Potrząsnęła głową z rozbawieniem.

- Nie. To nie ten. Chodzi o mojego najmłodszego brata,

Timmy'ego.

Na samo wspomnienie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem: najmłodszy z całego rodzeństwa, miał 

takie śmieszne rude loczki i był w gorącej wodzie kąpany.

- Nie wykluczam, Ŝe urodził się trochę przez przypadek.

Jest o pięć lat młodszy od mojej siostry, która jest po nim
najmłodsza. Ale rodzice nie chcą o tym mówić.

CóŜ, takie rzeczy zdarzają się w niejednej rodzinie, zarówno dobrej jak i złej, tak jak w jego, 

pomyślał Charlie.

Wrócili do stolika. Na widok Fran i Joe wtulonych w siebie na parkiecie spojrzeli 

porozumiewawczo po sobie. Usiedli i przez dłuŜszą chwilę w milczeniu obserwowali tańczących.

• 

Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosił.

• 

Nie ma tu wiele do opowiadania. - Upiła trochę piwa ze swojej szklanki. - Miałam dzieciństwo 

całkiem zwyczajne. Jestem najstarsza z pięciorga rodzeństwa.

• 

To dlatego jesteś taka powaŜną i odpowiedzialną osobą.

• 

Odpowiedzialną? MoŜe tak... Po mnie jest Frank. JuŜ Ŝonaty, ma troje dzieci, prowadzi sklep 

wraz z moim ojcem. Potem idzie Thomas. TeŜ wciąŜ mieszka w Kingston, jest farmaceutą. Ma Ŝonę i 
jedno dziecko. Dalej - moja siostra, Cathy. Wyszła za leśniczego i jest właśnie w ciąŜy. No i Tim-

my, o którym juŜ mówiłam. Jeszcze się nie oŜenił, za to nieustannie prowadza się z dziewczynami.

• 

Mieszkałaś w małym miasteczku?

• 

Nie w takim znowu całkiem małym - zaprotestowała. - Kingston to jakby brama stanu Nowy Jork. 

Ma dobre połoŜenie.

• 

Wierzę, choć sam nigdy tam nie byłem. A dlaczego stamtąd wyjechałaś?

• 

Chciałam studiować. Skończyłam szkołę w Albany, to sąsiednie miasteczko, tylko trochę większe. 

Potem pojawiła się moŜliwość uzyskania stypendium na Uniwersytecie Nowojorskim, więc się 
zdecydowałam. Mój ojciec ciągle jeszcze nie moŜe wyjść ze zdumienia. Na początku nie chciał się 

background image

zgodzić na mój wyjazd: byłam jego oczkiem w głowie. Sam osobiście załoŜył zamki w moim 
mieszkaniu. Wydaje mu się, Ŝe w Nowym Jorku na kaŜdym kroku czają się zboczeńcy.

• 

Wcale nie ma takiej chorej wyobraźni. To, co mówisz, wiele mi wyjaśnia, ale ciągle jeszcze nie 

wiem, dlaczego zdecydowałaś się na pracę w agencji reklamowej.

• 

To proste. Z powodu Fran. Mieszkałam z nią przez pe-wien.czas w akademiku, a jak wiesz, Fran 

nie jest osób której moŜna coś wyperswadować, jeśli juŜ się przy czym uprze.

• 

I za to ją wszyscy kochamy - westchnął znacząco Char-lie. - A zatem, zdrowie Fran. - Podniósł 

swoją szklaneczkę i spojrzał w kierunku tańczących.

• 

A jak było z tobą, Charlie? To niesprawiedliwe, Ŝe teraz ty wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie 

nic.

• 

Ja teŜ miałem całkiem zwyczajne dzieciństwo - powiedział, uciekając spojrzeniem w bok.

• 

Sama nie wiem dlaczego, ale wydaje mi, Ŝe nie mówisz mi prawdy.

Charlie wzruszył ramionami.
Cassie wypiła nieco piwa i przyjrzała mu się badawczo.

- Ja ci powiedziałam. Teraz twoja kolej - powtórzyła z na

ciskiem.

Charlie zawahał się. Powiedzieć jej? Biedna dziewczyna nawet nie wie, Ŝe otwiera puszkę Pandory. 

Westchnął głęboko i przez chwilę wodził palcem po blacie stolika, jakby zastanawiając się, co zrobić.

- CóŜ mogę powiedzieć o sobie? Jestem jedynakiem. Wy

chowywałem się w Nowym Jorku. Zawsze mieszkaliśmy
w śródmieściu. Mieliśmy letni domek w Connecticut, jak
przystało na zamoŜnych mieszczuchów. Ze szkoły wyrzucali
mnie cztery razy, aŜ wreszcie w piątej zrobiłem maturę. A i to
tylko dlatego, Ŝe ojciec - jak podejrzewam - dał łapówkę.
Moi nauczyciele zgadzali się co do tego, Ŝe jestem zdolny, ale
kompletnie nieodpowiedzialny i wywieram zły wpływ na ko
legów. Masz pojęcie?

Cassie zaśmiała się.

• 

Próbuję sobie wyobrazić ciebie jako nastolatka. A więc jesteś synalkiem jednej z tych zamoŜnych 

rodzin, o których czyta się w magazynach ilustrowanych?

• 

Przykro mi, Ŝe muszę ci sprawić zawód: nie jestem tak zupełnie typowy. Szybko wyszedłem z 

domu i uniezaleŜniłem się całkowicie od rodziny. UwaŜam to za swój największy Ŝyciowy sukces.

W tym stwierdzeniu była jakaś gorycz i uśmiech, z jakim zwykle słuchała opowieści o dzieciństwie, 

zniknął z twarzy Cassie.

• 

A twoi rodzice?

• 

Rodzice? - Podniósł szklankę do ust i wypił spory łyk. - Chcesz, Ŝebym ci opowiedział o Sylvii i 

Charlesie Benning-tonie Whitmanach... - powiedział w zamyśleniu. Im mniej, tym lepiej, zdecydował 
po chwili. - No cóŜ... Oboje są psy-

chiatrami. Bardzo wziętymi. Odnieśli sukces zawodowy i, co za tym idzie, są zamoŜni i mają silną 
pozycję. Ojciec jest freudystą, a matka zawsze skłaniała się ku behawioryzmowi w wydaniu Skinnera. 
To moŜe ci dać obraz, jak byłem wychowywany. Pobrali się późno, spłodzili mnie jeszcze później. 
Myślę, Ŝe moje urodziny były dla nich niespodzianką. Oni lubią dzieci, ale tylko teoretycznie.

Parokrotnie dali mu do zrozumienia, Ŝe przytrafił się im całkiem nie zaplanowany, ale teraz głośno 

tego nie powiedział. Znowu dłuŜszą chwilę siedział w milczeniu, bełtając piwo w pustej juŜ prawie 
szklance.

- Nie mieli dla mnie zresztą zbyt wiele czasu. Ich Ŝycie

małŜeńskie było, powiedzmy... - zawahał się, szukając słowa
- dosyć burzliwe. Coś w rodzaju małŜeństwa Liz Taylor z Ri-
chardem Burtonem. Nawet rozwiedli się, a potem pobrali po-nownie. Był taki rok, Ŝe nieustannie tylko 
spotykali się z adwokatami - kaŜde ze swoim. Chyba dalej są małŜeństwem; ale poniewaŜ dawno z 
nimi się nie widziałam, więc głowy nie dam - uśmiechnął się z przymusem.

background image

Cassie równieŜ się uśmiechnęła. W jego opowieści nie było nic wesołego, nie chciała jednak, aby jej 

ponura mina utwierdzała go w przekonaniu, jak bardzo nieszczęśliwe było jego dzieciństwo.

- Ale najzabawniejsze jest to - ciągnął dalej - Ŝe oboje

uwaŜali, Ŝe powinienem poddać się psychoanalizie. Zresztą
nadal tak uwaŜają.

Potrafił to juŜ teraz dobrze sobie wytłumaczyć: oboje chcieli zepchnąć cięŜar jego wychowania na 

kogoś innego. Po latach widział to z całą ostrością.

- Jak więc widzisz, moje dzieciństwo to nie była idylla.

I chyba jakoś mnie naznaczyło. Ja wiem, Ŝe ze mnie lekko-
duch. kobieciarz, Ŝe niczego nie traktuję powaŜnie. Taki juŜ
jestem. Pewnie jestem najgorszym facetem, z jakim kiedy-

kolwiek rozmawiałaś. Twój ojciec byłby przeraŜony, gdyby wiedział, z kim się zadajesz. I co gorsza, 
miałby chyba rację. Charlie nie powiedział o sobie i swojej przeszłości wszystkiego, ale doskonale 
zdawał sobie sprawę, Ŝe wyjawił Cassie więcej niŜ jakiejkolwiek innej kobiecie. Przynajmniej do dnia 
dzisiejszego. Czuł ulgę, jednocześnie był zmieszany. Dopijał teraz piwo i patrzył uparcie w stół.    - 
Teraz sama widzisz, jak róŜne moŜe być dzieciństwo
- podsumował.

Ze współczuciem połoŜyła dłoń na jego ręce.
- Ja wcale nie uwaŜam cię za potwora. Przeciwnie, wyda

jesz mi się całkiem miły.

 - Miły? - Spojrzał na nią z zaskoczeniem. - Nie dotarło do ciebie to, co ci opowiedziałem? Dostrzegam 
u ciebie bardzo silną potrzebę wiary w przyrodzoną dobroć ludzi, droga panno Armstrong - uśmiechnął 
się z przekąsem. - Wolałbym, Ŝebyś traktowała moje ostrzeŜenia powaŜnie - dorzucił, posyłając jej 
znaczące spojrzenie.

- Ale dlaczego mam być przesadnie ostroŜna?

 - Ktoś moŜe cię zranić. Sama się przekonasz.

sn - Zawsze jest jakieś ryzyko. śycie niesie rozmaite niebezpieczeństwa - stwierdziła, rozkładając ręce, 
i zaraz zawstydziła ją banalność tej uwagi. Komu to mówię? - przemknęło jej przez głowę. - Mówisz 
jak ktoś, kto nigdy naprawdę się nie sparzył...

- Pokiwał głową. - Ale po co prowadzimy takie powaŜne
rozmowy? Jest przecieŜ piątek wieczór. To wszystko przez
ciebie. - Spojrzał na nią z udanym wyrzutem. - Chyba muszę
cię upić.
Wziął dzban z piwem i napełnił jej szklankę.  - Napijmy się, bo zacznę opowiadać o moich ekscesach z 
czasów dzieciństwa.

Nie protestowała, kiedy nalewał: mimo Ŝe mówił o spra-

wach bardzo osobistych, nie czuła się wcale zakłopotana. Wyczuwała, Ŝe mają dobry kontakt, jak moŜe 
nigdy dotąd. Nie chciała, aby tak dobrze zapowiadająca się rozmowa zmie-niała się w jakiś błahy flirt.

• 

Słuchałam cię bardzo uwaŜnie i nadal utrzymuję, Ŝe je-steś całkiem sympatycznym facetem - 

uśmiechnęła się. - Sam wiesz dobrze, jak bardzo mi pomogłeś z Vince'em. A teraz robisz coś dobrego 
dla Fran i Joe. To chyba wszystko coś znaczy?

• 

OtóŜ mylisz się - wycedził.

Niespodziewanie ujął jej podbródek i przyciągnął do siebie, zaglądając jej prosto w twarz. Miał 

teraz przed sobą czyste, niebieskie oczy. Przez chwilę wpatrywał się w nie w milczeniu. ZauwaŜył, Ŝe 
na policzki Cassie wypełza rumieniec,. Musnął palcem po zaróŜowionym policzku.

- Nigdy nie zrobiłem w Ŝyciu niczego bez powodu.
Cassie poczuła lekkie mrowienie na karku; napięcie, jakie

zawsze wyczuwała między nimi obojgiem, przybrało postać podniecającego dreszczu. Wnętrze lokalu 
zasnuła mgła. Miała teraz przed sobą tylko jego twarz, oczy wpatrujące się z nią z intensywnością, 
która budziła lęk i fascynację.

• 

Widzę, Ŝe znowu robisz się zła - powiedział z uśmiechem.

background image

• 

Wcale nie.

Wypowiedziała to niemal bezgłośnie. Czuła, Ŝe traci panowanie nad sobą. Chwytając głośno 

powietrze niczym tonący, wyszeptała:

- I co zamierzasz teraz zrobić?

PrzybliŜył swoją twarz tak blisko, Ŝe poczuła na ustach jego gorący oddech.

- Zamknij oczy, bo mam zamiar cię pocałować.
Wiedziała, Ŝe jeśli to zrobi, przepadnie. Nie mogła jednak

zdobyć się na protest. Była jak w letargu.

Wyrwał ją z niego głos Fran.

- Słuchajcie no, wy dwoje. Idziemy stąd!
Nastrój prysł. Charlie i Cassie jak na komendę odsunęli głowy od siebie.

• 

Ona powinna reklamować budziki - warknął Charlie.

• 

Jest jak anioł stróŜ - roześmiała się Cassie z przymusem. Ten ton przymusu w głosie Cassie nie 

uszedł jego uwagi.

Charlie skrzywił się z satysfakcją. Jej niezadowolenie tym razem przynajmniej korespondowało z jego 
poŜądaniem.

- Coś mi się zdaje, Ŝe twoja przyjaciółka mnie nie lubi.
Fran do tej pory nie miała ochoty przekomarzać się z Char-

liem ani wdawać się w utarczki słowne, ale słysząc tę uwagę, zmieniła decyzję. W taksówce zarządziła 
taki kurs, by najpierw wysadzić Joe i Cassie i zostać z Charliem sam na sam.

- Do zobaczenia - szepnęła Cassie, gdy Charlie wysiadł

z taksówki, by podprowadzić ją do bramy. - Postaram się przy
najbliŜszej okazji jakoś dać do zrozumienia Fran, by raczej
pilnowała swego nosa, ale wiesz, jaka ona jest...

 - Pamiętaj: jesteś mi winna randkę! Mam nadzieję, Ŝe po tym, co ci o sobie opowiedziałem, nie 

będziesz mnie unikać?

- Nie ma obawy. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Tak ła

two się teraz ode mnie nie odczepisz.

Miał wielką ochotę ją pocałować, ale coś w jej oczach go powstrzymało.

• 

To był bardzo miły wieczór - powiedział i uśmiechnął się. Nie musiał niczego udawać - naprawdę 

tak uwaŜał.

• 

Bardzo miły - zgodziła się Cassie.

 Mimowolnie postąpili ku sobie, stali teraz bardzo blisko siebie, niemal się dotykając. Znowu poczuł 
poŜądanie i znowu powróciła natrętna myśl, by jednak ją pocałować.

• 

Charlie! - Z taksówki dobiegł okrzyk Fran.

• 

Co za potwór - westchnął Charlie. - A zatem do naszego spotkania we dwoje.

Cassie uśmiechnęła się niepewnie.
- Jeśli starczy ci cierpliwości, by się na nie doczekać.
Wszyscy spece od reklamy wiedzą, Ŝe najlepszą formą

obrony jest szybki atak: równieŜ Charlie, gdy juŜ znalazł się na powrót w taksówce, postanowił wziąć 
byka za rogi.

• 

No więc co takiego chciałabyś mi powiedzieć, Fran? - zapytał, zdobywając się na uprzejmy ton.

• 

W co ty grasz, Charlie? - warknęła Fran z tylnego siedzenia.

• 

O co ci chodzi, Fran?

• 

JuŜ ty dobrze wiesz. Te miny niewiniątka zachowaj dla swoich nimfetek. Ja się nie dam nabrać.

• 

Taka z ciebie twarda sztuka? - Charlie poczuł, Ŝe wzbie-ra w nim irytacja.

• 

ś

ebyś wiedział. Przeszłam twardą szkołę Ŝycia, podobnie jak ty. Ale Cassie jest jak dziecko.

• 

Wiedziałem, Ŝe zaraz padnie to imię. Jesteś jej aniołem stróŜem?

• 

Aniołem stróŜem nie, ale przyjaciółką - tak. I jako jej przyjaciółka mówię ci: zostaw ją w spokoju. 

Znajdź sobie inną ofiarę. Ona nie jest dla ciebie.

background image

Charlie ledwo mógł zapanować nad gniewem. MoŜe dlatego wyrzucił z siebie to, co myślał 

naprawdę.

- OtóŜ ja teŜ ją lubię, Fran. Wiem, Ŝe mi nie wierzysz, ale

tak właśnie jest.

Fran popatrzyła na niego zimnym wzrokiem. Zdawało mu

się, Ŝe jej spojrzenie, choć nieprzyjazne, straciło na stanow
czości.

qa

- Mam nadzieję, Ŝe wiesz, co robisz - powiedziała sucho.
Tak, wiedział. Akurat to wiedział bardzo dobrze.

ROZDZIAŁ

5

Kilkanaście dni później, gdy podmuchy zimowego wiatru natarły na wieŜowce Manhattanu, Charlie 

wszedł do gabinetu Cassie. Zaabsorbowana pracą, gryzła długopis. Widok ten tak wzruszył Charliego, 
Ŝ

e zachodząc ją po cichu z boku, pocałował leciutko w policzek.   Poderwała głowę.

- Charlie? A ty skąd się tu wziąłeś?

-  Zabawne. Zawsze to samo pytanie zadawali mi rodzice

- zaśmiał się, przysiadając na krawędzi biurka. - A gdy juŜ
mowa o rodzicach: powiedz, jak się udało rodzinne przyjęcie?
 Samo jego wspomnienie sprawiło, Ŝe twarz Cassie rozpro
mienił uśmiech.

- Było bardzo udane. Tim zwycięsko zakończył egzami

ny. Myślę, Ŝe rodzice odetchnęli z ulgą.

 - To świetnie - pokiwał głową.

Cassie spojrzała na niego uwaŜnie. JuŜ sam jego widok sprawił jej przyjemność. Był, jak to on 

zwykle, w dŜinsach, skórzanych butach z cholewkami za kostkę i w zielono-czer-wonej koszulce z 
napisem „Czemu nie?".

- Domyślasz się, po co przyszedłem? Odebrać swój dług

- oznajmił. - Jesteś mi ciągle winna randkę. A zatem dziś
wieczorem? Nie przyjmuję do wiadomości Ŝadnej odmowy...

- Gestem dłoni oznajmił zamknięcie dyskusji. - Pomyślałem sobie, Ŝe moglibyśmy pojechać na plaŜę.

• 

Na plaŜę? W lutym? Spojrzała w okno. - Zobacz, przecieŜ pada śnieg z deszczem.

• 

Owszem, pada. - Schwycił ją za przegub. - A taka pogoda zaprasza, by zaszyć się w jakimś 

ciepłym, cichym kątku osłoniętym od wiatru. Rozumiesz: to wymusza ten poŜądany bliski kontakt, o 
którym juŜ kiedyś mówiłem.

Cassie słuchała z rozbawieniem, ale kiedy skończył, po-kręciła głową.

- Ale ja juŜ umówiłam się na dzisiejszy wieczór!
Westchnienie, jakie wydał z siebie, musiało być słychać na

całym Manhattanie. SkrzyŜował ręce na piersiach i spojrzał na nią z wyrzutem. W jego oczach były Ŝal 
i determinacja.

• 

Kto tym razem jest tym szczęśliwcem? Ten profesor,? Brat? A moŜe dziś spotykasz się z siostrą?

• 

Nie zgadłeś. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki uczę.

Charlie zdawał się całkiem zbity z tropu. Gdyby powiedziała, Ŝe leci wieczorem na KsięŜyc, miałby 

chyba mniej zdziwioną minę.

- Uczysz?

Teraz z kolei jego spojrzenie powędrowało za okno.

- Wieczorem?

Widząc jego osłupiałą minę, Cassie nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

- Nie uczę dzieci, tylko dorosłych. Uczę angielskiego na

kursach wieczorowych w City College.

AŜ gwizdnął z przejęcia.     '

• 

Proszę, proszę. MoŜna by cię stawiać za wzór. To co ty robisz w chwilach wolnych? 

background image

Współpracujesz z Matką Teresą? SłuŜysz do mszy przebrana za chłopca?

• 

Przestań ze mnie Ŝartować.

Wydawało mu się, Ŝe dla niego, trzydziestosześcioletniego

męŜczyzny, kobiety przestały być tajemnicą, ale Cassie Armstrong ciągle go zaskakiwała. Była inna niŜ 
wszystkie jego znajome. Nie była ani typem dziecka, ani lalki, ani nudnej kury domowej, ani zimnej 
profesjonalistki goniącej za karierą nie pasowała do Ŝadnej ze znanych mu kategorii. W niczym nie 
przypominała mu nauczycielki - a ten rodzaj kobiet szczególnie dobrze zapamiętał ze swoich szkolnych 
czasów. Dlatego był teraz tak zdziwiony. Z kaŜdym tygodniem bardziej przekonywał się, Ŝe Cassie 
Armstrong jest kobietą jedyną w swoim rodzaju: potrafi być powaŜna, a zarazem ma wielkie poczucie 
humoru, jest piękna i elegancka w jakiś szczególny, wytworny sposób. Charlie najchętniej adorowałby 
ją od rana do wieczora. Była niepowtarzalna, poza jakąkolwiek klasyfikacją, i to moŜe stanowiło dla 
niego najsilniejszy bodziec, a raczej wyzwanie.

- Mam dwie godziny zajęć i chyba nie będzie juŜ ci się

chciało zapraszać mnie na drinka tak późnym wieczorem?

Sama była zaskoczona swoimi słowami. Nie Ŝeby powiedziała rzecz niewłaściwą: zdawała sobie 

sprawę, Ŝe dziś kobieta moŜe spokojnie zaproponować coś podobnego męŜczyźnie. Jednak po 
zajęciach wracała dość zmęczona i teraz była zdziwiona tą swoją nagłą gotowością do wieczornych 
eskapad.

Charlie był nie mniej zdziwiony. Teraz z kolei on poczuł, Ŝe serce zaczyna mu bić mocniej.

• 

Czy ja dobrze słyszę? Chcesz, Ŝebyśmy umówili się na wieczór? I do tego późny? No nie wiem... 

- udał zasępionego. - Muszę się chwilę zastanowić. Rozumiesz, Ŝe to dość nieoczekiwana propozycja... 
A poza tym, muszę ci się przyznać, Ŝe nie umawiałem się do tej pory z Florence Nightingale, Clarą 
Barton i Joanną d'Arc w jednej osobie.

• 

Trudno. Zapomnij o tym, Charlie. Ja nic nie mówiłam, zgoda? - Uśmiechnęła się, wstając od 

biurka i sięgając do szafy po płaszcz.

Charlie, równieŜ śmiejąc się, podszedł, by jej pomóc.

• 

Mam pewien pomysł. Pójdę z tobą na zajęcia. Cassie zamarła.

• 

Będziesz przysłuchiwał się, jak prowadzę lekcję?

• 

Nie martw się. Nie będę przeszkadzał.

Nie o to jej chodziło. Obawiała się, Ŝe w jego obecności będzie spięta. Co prawda, miała juŜ duŜą 

rutynę, mogłaby zaryzykować.

Charlie widział, Ŝe bije się z myślami.
- Co ci szkodzi? A po drodze moglibyśmy porozmawiać

na temat strategii, jaką przyjmiemy w kampanii reklamowej
dla Majik Toys - nęcił.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Chcesz rozmawiać o strategii po godzinach pracy? Czy

ja się przesłyszałam? Bujać to my, ale nie nas, Whitman.

Charlie jednak uznał to za zgodę i zanim się zorientowała, juŜ wychodzili razem z agencji.

• 

Chyba nie twierdzisz, Ŝe się nie przykładam do roboty nad tym projektem? Siedzę nad nim 

ostatnio nie mniej od ciebie Sama przyznaj! Powinni mi dać premię! - perorował, otwierając przez nią 
drzwi.

• 

Dobrze juŜ, dobrze - machnęła ręką, jakby się opędzała od dokuczliwej muchy. - Przyznaję.

Znaleźli się na ulicy tuŜ przy zejściu do metra.

- Potrafisz tak odkręcić kota ogonem, Ŝe wolę juŜ się

zgodzić niŜ wdawać z tobą w dyskusję - powiedziała. - I jak
będziesz siedział w ławce, to przynajmniej nie będziesz stra
szyć w mieście. To ja powinnam dostać nagrodę od burmistrza
- uśmiechnęła się.

Siedział w ostatniej ławce i widział, Ŝe się denerwuje. Łapał od czasu do czasu spojrzenia, jakie 

background image

rzucała ukradkiem w jego stronę. Dopiero po jakimś kwadransie jego obecność

przestała jej przeszkadzać. Charlie patrzył i z kaŜdą chwilą nabierał dla niej respektu.

Miała osiemnastu uczniów. W większości byli to dorośli. Zwłaszcza oni przykładali się do nauki. 

Z uwagą śledzili jej słowa i wykonywali polecenia.

- Dziękuję panu, panie Nguen - zwróciła się do Wietnam

czyka, jak mógł wnosić z wyglądu. - A teraz, niech mi ktoś
odpowie na pytanie „Jak się pan miewa?" Jakiego zwrotu
uŜywamy najczęściej?

Lekcja toczyła się z oŜywieniem. Cassie pozwalała sobie od czasu do czasu na jakiś Ŝart, nigdy 

jednak nie kpiła z ucznia dukającego czy biedzącego się z angielską składnią.

Charlie przysłuchiwał się temu ze szczerym zaciekawieniem.

- Jesteś dobrym nauczycielem - orzekł, gdy juŜ wra

cali metrem po zajęciach. - Naprawdę, to nie jest czczy kom
plement.

Spodziewał się, Ŝe będzie się krygowała, albo nawet zaprzeczy, tymczasem Cassie spojrzała mu 

spokojnie w oczy i powiedziała:

- Wiem o tym. Bardzo lubię uczyć. Tak naprawdę, ci lu

dzie dają mi więcej, aniŜeli ja im mogę ofiarować. Dają mi
poczucie, Ŝe robię coś prawdziwego i poŜytecznego. To coś
zupełnie innego niŜ praca w reklamie.

Charlie popatrzył na nią z udaną naganą.
- UwaŜasz, Ŝe praca w reklamie jest jakimś niegodnym

" zajęciem?

- W kaŜdym razie na pewno nie jest to chirurgia mózgu

- zareplikowała.

- Dlaczego więc nie uczysz w pełnym wymiarze godzin,

 na etacie?

Na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmieszek.
- Kto wie? MoŜe któregoś dnia naprawdę tak zrobię? Jak

spłacę studia... Uczenie jest miłym zajęciem, ale, jak wiesz, nie najlepiej opłacanym. Musiałabym 
zresztą zrobić doktorat, a na razie nie mam ochoty przesiadywać w bibliotekach. Chcę trochę poznać 
Ŝ

ycie.

Charlie bawił się kosmykiem jej włosów i wpatrywał się w nią bezustannie.

• 

To się dobrze składa, bo akurat znam kogoś, kto mógłby ci w tym pomóc.

• 

Naprawdę?

Pociąg stanął i w chwilę później wyszli w zimowy chłód. Przez zatłoczone i mokre od topniejącego 

ś

niegu ulice przetaczał się kolorowy tłum. Było wpół do dziesiątej. Na wysokości Pięćdziesiątej 

Siódmej Ulicy zdecydował się wziąć ją za rękę. Dla kogoś postronnego musimy wyglądać jak małŜeń-
stwo, pomyślała Cassie. Poznała go zaledwie dwa miesiące temu, ale miała wraŜenie, Ŝe zna go od 
wieków. Nigdy nie czuła takiej bliskości z Ŝadnym z męŜczyzn. Nawet ze swym kochankiem z czasów 
studiów, o Jeffie juŜ nie wspominając. Charlie był zupełnie inny. Lubiła jego towarzystwo, lubiła 
spędzać z nim czas, słuchać jego Ŝartów. Nawet jeŜeli niektóre wprawiały ją w zakłopotanie. Miłe 
zakłopotanie, dodała w myślach. Był taki błyskotliwy i taki nieobliczalny... To moŜe najbardziej jej się 
w nim podobało.

- A ty jak trafiłeś do reklamy?

Charlie odchylił swoją znoszoną, skórzaną kurtkę i wskazał napis na koszulce.

• 

„Czemu nie reklama"? - zapytał i wzruszył ramionami.

• 

To twoja Ŝyciowa filozofia? Czemu nie? Twoja recepta na wszystko?

Gdy zatrzymali się przed wejściem do jej domu, połoŜył jej ręce na ramionach. Z błyszczącymi 

oczami i zaczerwienionymi policzkami wyglądała niemal jak mała dziewczynka. Znowu poczuł ochotę, 
by ją pocałować.

background image

- A masz lepszą?
Jeszcze do niedawna zaczęłaby się z nim sprzeczać, ale teraz skłonna była sądzić, Ŝe moŜe ma rację. 

Czasem przychodzi w Ŝyciu taka chwila, Ŝe trzeba wskoczyć obiema nogami w niewiadome. Czuła, Ŝe 
dla niej właśnie nadeszła,

• 

Więc jak? Przyjmujesz moje zaproszenie na drinka?

• 

Jasne - odpowiedział skwapliwie.

Kiedy stali, czekając na windę, przyglądał jej się ukradkiem. Była  jakaś inna niŜ zwykle. Jakby 

rozluźniona, pogodna i pewna siebie. Tak jak ktoś po podjęciu waŜnej, choć niełatwej decyzji.

Oparty o ścianę, z rozbawieniem obserwował, jak otwiera trzy potęŜne zamki.

- Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Całą noc.
Szamocząc się z zamkiem, lekkoodwrócona. mogła ukryć

rumieniec. Czym skończy się ten dzisiejszy wieczór?

- Rozgość się - powiedziała, kiedy juŜ drzwi ustąpiły i za

paliła światło. Charlie ruszył we skazanym kierunku.

Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobraŜał. Było zadbane tak jak jego właścicielka, ale 
nie sterylne. Miało w sobie coś przytulnego, moŜe przez zauwaŜalną w nim czyjąś obecność, czyli 
odrobinę bałaganu, który nadał wnętrzu charakter. Nie tak jak maszyna do mieszkania moich rodziców, 
pomyślał Charlie. Na tapczanie okrytym indiańską kapą leŜała wzorzysta poduszka. Na parapetach 
znajdowały się rozmaite rośliny, pół ściany zajmowała półka z ksiąŜkami i płytami. W rogu pokoju 
stało wiekowe pianino. Znad pianina uśmiechała się do niego rodzina Armstrongów. Natychmiast teŜ 
zauwaŜył, Ŝe w mieszkaniu nie było śladów męŜczyzny. Cassie odwiesiła swój płaszcz i kurtkę 
Charliego do szafy. Widok jego zniszczonej, w niektórych miejscach juŜ poprze-cieranej kurtki niemal 
ją rozczulił. Uśmiechnęła się do siebie. Przy swoich zarobkach mógł sobie pozwolić na nową. JuŜ

kiedyś przy innej okazji zauwaŜyła, Ŝe, w odróŜnieniu od swoich kolegów z agencji, Charlie nie 
przywiązywał przesadnej wagi do rzeczy. I za to go takŜe lubiła.

• 

Czego się napijesz? MoŜe być piwo albo wino?

• 

Niech będzie piwo - odpowiedział, stojąc przed jej biblioteką. KsiąŜki zawsze duŜo mówią o 

właścicielu. W jej domowym księgozbiorze trudno było dopatrzyć się jakiegoś klucza. W tym sensie 
rzeczywiście dobrze oddawał on charakter Cassie. Obok tomów klasyków stały popularne czytadła. 
Jedna z ksiąŜek szczególnie rzucała się w oczy. Był to wybór poezji Roberta Frosta. Wyjął ją z półki i 
zaczął wertować. KsiąŜka nosiła wyraźne ślady czytania, w środku tkwiły liczne zakładki, a przy jakimś 
wierszu był nawet niewyraźny, zrobiony najpewniej ręką Cassie, dopisek.

OdłoŜył tom, gdy weszła do pokoju. ZauwaŜył jej zdziwione spojrzenie.

• 

Nie patrz tak na mnie. UŜywam głowy nie tylko do wymyślania hasełek reklamowych. Poza tym 

nie zapominaj, Ŝe chodziłem aŜ do pięciu szkół, więc jakieś nawyki mi jeszcze pozostały.

• 

Nie o to chodzi. - Cassie doskonale zdawała sobie sprawę, Ŝe Charlie jest bardzo inteligentny, 

moŜe nawet bardziej inteligentny niŜ ona. A juŜ z pewnością ma bogatszą wyobraźnię językową. Tego 
mu rzeczywiście zazdrościła. - Nie przypuszczałam, Ŝe czytujesz poezje. Frost to mój ulubiony autor.

• 

Popatrz tylko: mój takŜe. Jaki ten świat mały, prawda? MoŜe jednak mamy coś ze sobą 

wspólnego, jak sądzisz?

Była tego pewna. Ale postanowiła trochę się z nim po-

droczyć.

• 

Niby co takiego, jeśli nie liczyć wierszy pewnego poety?

• 

Na przykład oboje lubimy piwo. Skoro o tym mowa: napiłbym się chętnie.

• 

Chodź do kuchni. Wstawiłam je na chwilę do lodówki?

Charlie ruszył za nią.

• 

Jaki tu porządek. - Rozejrzał się wokół. - Nie, zamiłowanie do porządku na pewno nie jest tym, 

co nas łączy.

• 

Wiem, wiem. Byłam przecieŜ w twoim pokoju biurowym.

background image

Postanowił skorzystać z okazji.

• 

To jeszcze nic. Musisz zobaczyć moje mieszkanie. Cassie zatrzymała się w pół kroku.

• 

Czemu nie? Ciekawa jestem, jak mieszkasz.

Charlie nie posiadał się ze zdumienia. Czy ona powiedziała to naprawdę, czy usłyszał te słowa we 

własnej wyobraźni?

- Zdajesz sobie sprawę? Po raz pierwszy jesteśmy sami.

Tylko ty i ja.

Cassie otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej dwie butelki piwa.
- Tak. Wiem - powiedziała cicho. Wyjęła z szuflady

otwieracz i zdjęła kapsle.

Charlie spojrzał na nią uwaŜnie.

- Czyja cię denerwuję?

Cassie odwróciła głowę w jego stronę.

• 

Nie.

• 

Pewnie czasami najchętniej dałabyś mi takiego kopa, Ŝe skonałbym z głodu w powietrzu?

Roześmiała się. Charlie objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Pochylił głowę i zanurzył usta w jej 

włosach. Czuł ich miodowy zapach, zapach łąki rozgrzanej słońcem letniego popołudnia.

- Tym razem Fran nie przyjdzie ci na pomoc - szepnął jej

do ucha.

   - MoŜe wcale nie chcę pomocy?

Obróciła się w jego ramionach i stanęli teraz twarzą w twarz. Tylko na to czekał. Przywarł ustami 

do jej ust. Cassie poczuła, Ŝe traci nad sobą panowanie. Znalazła się całkowicie

we władzy jakiejś nieznanej siły. Po raz pierwszy w Ŝyciu zlekcewaŜyła głos rozsądku i poddała się 
czemuś, co wprawiało ją w popłoch i czego zarazem wyczekiwała z takim utęsknieniem.

Charlie całował teraz delikatnie jej usta i przeczesywał palcami włosy. Poczuła, Ŝe uginają się pod 

nią kolana. Pragnęła go bardziej, niŜ mogła przypuszczać. Rozchyliła wargi i pozwoliła, by językiem 
wdarł się w jej usta. Całowali się jak szaleni; od czasu do czasu wyrywał jej się tylko cichy jęk.

To Charlie zakończył ten długi seans: odrzucając głowę, zajrzał jej oczy.

- Warto było czekać - powiedział zadyszanym głosem.
Nie miała doświadczenia w miłosnej grze, ale instynktownie wiedziała, Ŝe nie kłamie.
Nie mogła powiedzieć, Ŝe go kocha. Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia. Miłość była 

dla niej jak owoc, który dojrzewa, musi znaleźć swój czas. Wiedziała teŜ, Ŝe byłoby z jej strony 
naiwnością sądzić, Ŝe to, co on czuje do niej, to miłość. Ale coś jej podpowiadało, Ŝe ma przed sobą 
męŜczyznę, którego mogłaby pokochać. Na samą myśl o tym uśmiechnęła się.

On równieŜ był zmieszany: raz jeszcze go zaskoczyła. Całowała się z nim z zapamiętaniem, o jakie 

by jej nigdy nie posądził. Miał ogromną ochotę pójść z nią do łóŜka i robić to wszystko, co robił 
zwykle z tak wieloma kobietami, a zarazem nie potrafił myśleć o niej inaczej jak z tkliwą czułością. 
Nie kochał jej, ale czuł, Ŝe mógłby ją pokochać. 1 ta myśl trochę go trwoŜyła.

Nie tego przecieŜ chciał. Nie chciał zmian i niepotrzeb

nych komplikacji. śył trzydzieści sześć lat jak wolny ptak
i nie zamierzał wchodzić do klatki. Miłość oznacza cierpienie
- taką wiedzę wyniósł z domu rodzinnego, z ksiąŜek, z obser
wacji Ŝycia znajomych. Nie, nie warto kochać. Romans z Cas-
sie moŜe go wpędzić w tarapaty.

Zdjął dłonie z ramion Cassie i odsunął się na bezpieczną odległość. Wbił ręce w kieszenie dŜinsów. 

Spojrzał w bok, jakby czegoś szukał.

- Chyba muszę juŜ iść - powiedział z niewyraźnym

uśmiechem.

Nie patrzył na nią, ale czuł, Ŝe wprawił ją w zdziwienie i zakłopotanie.

• 

Jeszcze przecieŜ całkiem wcześnie...

• 

Nie chciałem o tym mówić, ale jakoś marnie się dzisiaj czuję - skłamał. - Wczoraj zarwałem noc, 

background image

pewnie dlatego.

Ruszył do drzwi. Kłamał, ale w tej samej chwili poczuł się rzeczywiście źle. Nagle zdał sobie 

sprawę, Ŝe robi mu się słabo i Ŝe zaczyna się pocić. Klaustrofobia, przypadłość, na którą cierpiał i która 
juŜ zdawała się prawie zaleczona, odezwała się znowu. Charlie zdenerwował się. Chciał jak naj-
szybciej znaleźć się na zewnątrz.

Z zatroskaną miną, bo rzeczywiście wyglądał kiepsko, podała mu kurtkę.

• 

Nic lepiej?

• 

To przejdzie - machnął ręką w drzwiach. I rzeczywiście przeszło, gdy tylko znalazł się na ulicy.

Przez następne dni starał się naprawić gafę. Zachodził do niej do pokoju, Ŝartował, prawił 

komplementy jak kiedyś. Ale w tym wszystkim był jakiś dystans, co wyczuwała. Traktował ją jak 
dobry kolega, przyjaciel nawet, ba! - starszy brat. W tym, co mówił i co robił, nie było juŜ tego 
podtekstu, który sprawiał, Ŝe czuła się uwodzona i zdobywana. A moŜe to wszystko tylko jej się 
zdawało? MoŜe było tworem jej imagi-nacji, Ŝyczeń i nadziei? W kaŜdym razie od tamtego wieczoru -
był inny. Miły, ale inny.

W pierwszej chwili jego dziwne zachowanie zaskoczyło ją i nie potrafiła go sobie wytłumaczyć. 

Odtwarzała w myślach tę scenę dziesiątki razy i zadawała sobie pyta-

nie, czy nie zrobiła niechcący czegoś, co mogło go obrazić czy zrazić do niej. śaden powód nie 

przychodził jej do głowy.

- Co się dzieje, Charlie? -. spytała go któregoś dnia, gdy z wymuszoną wesołością 

opowiadał jej najnowszy dowcip.

- Jak to: co się dzieje? - wzruszył ramionami. - Dłaczego by się coś miało dziać? Czemu 

znowu masz taką zmartwioną minę? - Chariie przeszedł do ataku. - UwaŜaj, bo ci się porobią 
zmarszczki!

Nie miała ochoty na takie zabawy.

- Wydaje mi się, Ŝe powinniśmy porozmawiać. MoŜe dziś wieczorem?

Przez chwiłę jakby się wahał.

- Czemu nie? Wybieramy się dziś w kilka osób do baru. MoŜe pójdziesz z nami. Chodź, będzie 

fajnie!

Cassie pokręciła przecząco głową. Nie o to jej chodziło. Z wolna narastały w niej rozgoryczenie i 
gniew. Starała się unikać Fran, bo wiedziała, Ŝe rozmowa w nieunikniony spo-

sób zejdzie na Charliego. JuŜ słyszała jej triumfalne „A nie mówiłam?". Była wystarczająco 
inteligentna, by domyślić się, Ŝe przyczyny muszą być głębsze, niŜ mogłoby się zdawać. To, co zaszło 
między nimi, nie było przypadkowe i powinno znaleźć prawdziwe wytłumaczenie. Długo biedziła się 
nad nim i nic jej nie przychodziło do głowy. On jest tchórzem. - pomyślała sobie wreszcie któregoś 
dnia. Tak, Charlie Whit-man to po prostu tchórz!

Poradzi sobie i bez niego. Postanowiła więc unikać Charliego i nawet umówiła się parokrotnie z 

Jeffem. Ale nie mogła nie przyznać sama przed sobą, Ŝe jednak coś Charliemu za-wdzięcza. Dzięki 
niemu dowiedziała się czegoś o sobie. Miedzy innymi tego, Ŝe nigdy nie pokocha Jeffa.

Charlie tymczasem chodził przygaszony i bez humoru. Powtarzał sobie kilka razy 

dziennie, jaki powinien być szczęśliwy, Ŝe wykaraskał się z trudnej sytuacji i znowu moŜe 
prowadzić swój niczym nie skrępowany tryb Ŝycia. Rozumiał to doskonale, ale wcale nie czuł
się przez to szczęśliwszy. Starał się zagłuszyć w sobie smutek, rzucając się w wir Ŝycia towa-
rzyskiego, ale kończyło się to nieodmiennie zmęczeniem i irytacją. Napatoczyła się 
wprawdzie pewna rudowłosa dziewczyna o ciele, którego mogłaby jej pozazdrościć Miss 
Ameryki - cóŜ, miała za to ptasi móŜdŜek. Mogłaby zagrać w „Parku jurajskim", pomyślał 
Charlie. Blondynka o niebieskim spojrzeniu ciągle nawiedzała jego myśli.

Próbował uciec w pracę, a nawet we własne pisanie. Zawsze prowadził dziennik - robił to 

od dziecka. Słowa przynosiły ukojenie, pozwoliły przenosić się w inną rzeczywistość, 
rzeczywistość, nad którą całkowicie panował. Któregoś dnia, jakby dla Ŝartu, zaczął pisać 
powieść. Tytuł nasunął mu się sam: „W labiryncie uczuć". Choć w pracy uŜywał komputera, 
w domu pisał na swojej wysłuŜonej maszynie do pisania.

Pewnego dnia utknął na jakimś zdaniu i wtedy nagie przyszło olśnienie: tęskni za nią. 

Tęskni za Cassie Armstrong.

Chce, Ŝeby znowu stała się częścią jego Ŝycia. Ba, ale jak? To takie proste, a zarazem tak 

skomplikowane! Musi nakłonić ją, aby jeszcze raz dała mu szansę.

W praktyce okazało się to jeszcze trudniejsze, niŜ przypuszczał. Cassie unikała go jak 

background image

ognia. Wreszcie, któregoś wieczoru nadarzyła się okazja. Stał za filarem w holu, na dole, 
gdy właśnie nadeszła. Była sama. Charlie postanowił spróbować.
JuŜ miał do niej podejść, gdy z kąta wyszedł jej na spotkanie jakiś męŜczyzna.
OŜywiany i uśmiechnięty, miał gładko zaczesane włosy, okulary na nosie
i wyglądał jak wiel-

ce szanowany członek społeczeństwa. Cholerny profesorek! Więc jednak nic z tego. Charlie poczuł 
ukłucie w sercu, gdy zobaczył, jak uśmiechnięci witają się i odchodzą. Jak Barbie i Ken, pomyślał z 
nienawiścią. A więc dobrze, niech uwiją sobie gniazdko. MoŜe właśnie tego jej potrzeba. Odczekał 
dłuŜszą chwilę i sam ruszył do wyjścia.

ROZDZIAŁ

6

Kiedy Vince zaŜądał spotkania ze wszystkimi pracownikami agencji, którzy brali udział w 

przygotowaniu kampanii reklamowej zabawek Majik Toys, Cassie poczuła niepokój. Zwłaszcza Ŝe 
Vince z właściwą sobie bezceremonialnością długo zwlekał z ujawnieniem daty spotkania. Znając 
charakter Vince'a i jego metody, spodziewała się najgorszego. Wprawdzie wyniki mieli dobre, ale nie 
wiadomo, co ten stary mafioso trzyma z zanadrzu. Kiedy stanęła przed salą konferencyjną, poczuła 
przykry ucisk w Ŝołądku. Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy zorientowała się, Ŝe ma tam wejść w razem z 
Charliem. Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała.

Od owego spotkania w zimowy wieczór minął właśnie miesiąc. Przez cały ten czas właściwie nie 

rozmawiali ze sobą powaŜnie. Przyzwyczaiła się do tego i dzisiaj juŜ nie miała ochoty na taką 
rozmowę. Kiedy ujrzała go na korytarzu, próbowała go wyminąć i odejść na bok pod pretekstem, Ŝe 
chce nalać sobie kawy z automatu, ale Charlie zastąpił jej drogę.

• 

Co słychać, Cassie?

• 

W porządku - skłamała, uciekając spojrzeniem. Sama postanowiła o nic go nie pytać, Co ja to w 

końcu obchodzi?

On sam akurat był zadowolony z takiego obrotu sprawy: u niego nic nie było w porządku.

- Zdaje się, Ŝe powinniśmy juŜ wchodzić - powiedziała,

wskazując głową drzwi.

Ale nie usunął się z przejścia. Rozejrzał się szybko wokół i upewniwszy się, Ŝe nikogo nie ma, 

pochylił się do jej ucha.

- Chciałbym z tobą porozmawiać.
Nie teraz, Charlie. Błagam, nie teraz! - pomyślała. Była i tak dostatecznie zdenerwowana. Udała, Ŝe 

nie zrozumiała, o co mu chodzi i spojrzała na niego pustym wzrokiem.

- Oczywiście. Zostaw mi wiadomość w gabinecie. Umó

wimy się któregoś dnia, bo ostatnio jestem zajęta - odparła
beznamiętnym tonem.

Spróbowała go wyminąć, ale schwycił ją za ramię. Jego dotyk sprawił, Ŝe zadrŜała.
Charlie poczuł jej drŜenie, i postanowił kuć Ŝelazo póki gorące.

- Musimy porozmawiać - szepnął z naciskiem. - Proszę!
To jego „proszę" niemal ją rozbroiło, ale za wszelką cenę

chciała trzymać fason.

• 

Dobrze. Powiedziałam juŜ, zostaw mi wiadomość.

• 

Tu nie chodzi o sprawy zawodowe.

• 

Nie? - Spojrzała z przesadnym zdziwieniem. - A niby o czym mielibyśmy mówić?

• 

O tym, co się stało.

Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spotkały się ich spojrzenia.

- A co się stało, Charlie? PrzecieŜ nic się nie stało. Prze

praszam, muszę tam wejść, czekają na mnie.

Tym razem nie próbował jej zatrzymać. Powiedziała to tak zdecydowanym tonem, Ŝe skapitulował. 

background image

Przez chwilę postał pod drzwiami, a potem wszedł do środka. Jakiś masochistyczny impuls 
podpowiedział mu, by usiąść przy stole tuŜ obok niej. Cassie spojrzała zniecierpliwiona i lekko 
odsunęła swoje krzesło.

Szmer rozmów ucichł, gdy z impetem równym wkroczeniu dywizji pancernej wtargnął na salę nieco 

spóźniony Vince. Spotkanie rozpoczęło się od wybuchu niezadowolenia i złości prezesa Majik Toys.

- Zwalniam was! - oświadczył na wstępie. - Rezygnuję

z usług waszej agencji od zaraz!

To był jego straszak, a ich zmora. Groźba wymówienia współpracy zawsze wisiała nam nimi niczym 

miecz Damokle-sa. Vince robił od czasu do czasu aluzje do moŜliwości zerwania kontraktu, nigdy 
jednak nie wypowiedział tego wprost.

Milczeli zaskoczeni. Większość zgromadzonych spojrzała bezradnie w stronę Cassie. To ona 

odpowiadała za kontakty z kontrahentami. Cassie poczuła się tak, jakby na jej ramiona spadł 
stupudowy cięŜar. Była nie mniej zaskoczona tym, co usłyszała, niŜ inni. Wiedziała, Ŝe powinna coś 
powiedzieć i próbowała zebrać myśli.

- Jak to? PrzecieŜ mamy podpisaną umowę! - wykrzyknęła.
Nie było to dobre zagranie. Vince popatrzył na nią cięŜkim

wzrokiem.

- No to zrywam ją. Moi prawnicy to załatwią - prychnął.
Cassie postanowiła odwołać się do jego zmysłu praktycznego. Znając Vince'a i wiedząc, Ŝe w 

interesach nigdy nie kierował się emocjami, uznała, Ŝe najlepszy będzie argument finansowy.

- Ale straci pan pieniądze. Akcja promocyjna zostanie

przerwana, a to znaczy, Ŝe i nasza agencja poniesie straty,
którymi będziemy musieli pana obciąŜyć. Proponuję, Ŝeby nie
działał pan pochopnie. Na pewno uda nam się znaleźć roz
wiązanie.

Ku zdziwieniu Cassie ten sposób rozumowania tym razem jednak do niego zupełnie nie trafił.

• 

No to najwyŜej stracę. Powiedziałem: mam tego dosyć.

• 

Ale co się stało? - Cassie nic nie rozumiała. Zdawała

sobie sprawę, Ŝe niezaleŜnie od tego, czy Bertolli ma rację czy nie, jeśli umowa zostanie zerwana, 
firma poniesie straty. -Proszę powiedzieć, w czym rzecz, na pewno coś wymyślimy. W końcu 
pracujemy razem od ładnych paru lat, to chyba coś znaczy.

Vince Bertolli nie reagował na podobne zapewnienia i apele. Gdyby tak robił, nie znalazłby się na 

miejscu, które teraz zajmował.

• 

Powiedziałem: koniec.

• 

Ale to przecieŜ bez sensu - nie poddawała się Cassie.

Vince skrzywił się tylko i zamachał rękami. Wszyscy zebrani spoglądali po sobie skonsternowani. 

Sama Cassie zdawała się zupełnie zbita z tropu.

Charlie siedział do tej pory bez słowa. Teraz jednak uznał, Ŝe najwyŜszy czas wkroczyć do akcji. 

Wiedział, Ŝe z Vin-ce'em perswazją niczego nie osiągnie.

- Myślę, Ŝe on ma rację! - powiedział mocnym głosem,

rozglądając się po zebranych.

Wszyscy, nie wyłączając Vince'a, obrócili się w jego stronę ze zdziwieniem.

- Powiem nawet więcej wszyscy jak tu jesteśmy zasługu

jemy na to, Ŝeby nas zwolnić.

-

Co ty wygadujesz? - usłyszał z boku cichy szept Cassie.

Siedzieli osłupiali, jedynie Vince patrzył na niego z zain
teresowaniem.

- Cassie i ja dyskutowaliśmy dwa dni temu ten projekt.

Wiecie, do czego doszliśmy?

Cassie popatrzyła na niego z przeraŜeniem. O czym on mówi?
- Brak synchronizacji - zawiesił głos i pokiwał głową.

background image

- Ten projekt cierpi na brak synchronizacji. Poszczególne je
go elementy funkcjonują osobno. To wszystko nie trzyma się
kupy. Prawda, Cassie?

Cassie ukradkiem spojrzała na Vince'a. Z zadowoleniem kiwał głową. Co za chytry lis! - pomyślała. 

Dopiero teraz pojęła, do czego zmierza Charlie.

- Fakt - potwierdziła. - MoŜe niezupełnie tak to określili

ś

my, ale zasadniczo doszliśmy do takiego właśnie wniosku.

Charlie obrócił się teraz do Vince'a.
- Wydaje mi się, Ŝe pan ma podobne zdanie.
Bertolli skinął głową.

• 

Tak. Cieszę się, Ŝe rozumiecie, o co tu chodzi. Wiecie, Ŝe jestem w gorącej wodzie kąpany, więc 

jeśli powiadam, Ŝe zwalniam was, to nie bierzcie tego od razu tak dosłownie. Ale dziwiłem się, Ŝe 
grono fachowców moŜe się czasem tak pogubić! Zupełnie jak dzieci. - Pokręcił głową. - Trzeba więc 
ten projekt... jakby tu powiedzieć... - urwał, spoglądając na Charliego.

• 

.. .zsynchronizować - podpowiedział mu.

- O właśnie! Zsynchronizować - przytaknął Bertolli.
Wiedział, Ŝe nie opłaca mu się zrywać umowy. Ale mógł

pogrymasić i wyjść z twarzą z tego starcia, ucierając przy tym nosa tym mądralom. Był zadowolony i 
usatysfakcjonowany. Postraszył ich, a teraz niech zabierają się do pracy.

- Właśnie pracujemy nad nową strategią - włączyła się

Cassie. - MoŜna ją nazwać strategią parasola. Wszystkie po
szczególne elementy będą miały punkty styczne i zarazem
cała kampania będzie miała odniesienie do wszystkich rekla
mowanych produktów. JuŜ za miesiąc będziemy mieli projekt
gotowy, za trzy miesiące zobaczy pan efekty.

Vince rozparł się w fotelu.

• 

Dopiero za miesiąc?

• 

Dwa tygodnie - poprawił Charlie.

-

Tydzień - pokręcił głową Bertolli. - Od dziś za tydzień.

Wszyscy spojrzeli po sobie. Vince Bertolli złoŜył im pro
pozycję nie do odrzucenia.

• 

Tylko tydzień! - Cassie nerwowo potarła czoło, gdy opuścili juŜ gabinet Vince'a i zaczęli 

omawiać spotkanie Miała wraŜenie, Ŝe odnieśli iluzoryczne zwycięstwo. W tak krótkim czasie nie 
sposób stworzyć projektu nowej kampanii reklamowej i dopracować go w szczegółach.

• 

Wyjedziemy z miasta, zamkniemy się gdzieś na sześć i sześć nocy i nie będziemy robić nic 

innego - powiedział Char-lie. - Nie martwcie się, zdąŜymy. - Rozejrzał się po zebranych.

Po powrocie do agencji poczuli się pewniej, mimo to mieli nietęgie miny. Zbyt długo pracowali w 

tym zawodzie, by nie wiedzieć, Ŝe zamiar graniczył z niemoŜliwością. Z drugiej strony mieli pełną 
ś

wiadomość: wóz albo przewóz. Ale jak tu nagle wycofać się kompletnie z Ŝycia na tydzień? Nie 

wszyscy są w tak komfortowej sytuacji jak Charlie. Mają narzeczone Ŝony, rodziny, dzieci...

Cassie równieŜ daleka była od entuzjazmu. Oprócz podej-rzenia, Ŝe to się nie uda, perspektywa 

spędzenia tygodni z Charliem wcale nie wydawała się pociągająca. JuŜ prawi zdołała odzyskać 
spokój...

Jedyną zadowoloną osobą w tym towarzystwie wydawał się Charlie Whitman.

Jeszcze tego wieczoru cała grupka spotkała się w ustronnym hotelu, oddalonym o godzinę jazdy od 

Nowego Jorku. Rozlokowali się pospiesznie i po kolacji zasiedli do pracy. Charlie starał się trzymać 
blisko Cassie. Była chłodna i oficjalna, ale przynajmniej mógł z nią rozmawiać. JuŜ sam ten fakt 
wprawiał go w lepszy humor. Nie mógł się doczekać, kiedy skończą dzisiejszą sesję i zostanie im 
trochę czasu na filiŜankę herbaty.

background image

- Coś jednak dzisiaj zrobiliśmy - powiedział Charlie, gdy zaczęli się rozchodzić. - Co byście 

powiedzieli na małego drinka czy herbatę przed snem?

- Muszę zadzwonić do domu - mruknął Tom. Jego Ŝona

miała rodzić niebawem.

Joe równieŜ rzucił się w stronę windy.
- A ja do Fran!
Tym lepiej, pomyślał Charlie.
- A ty, Cassie?
Jej twarz nie zdradzała Ŝadnych emocji.
- Dzięki, ale jestem zmęczona.
Ruszyła spiesznie w ślad za Joe i Tomem.

• 

Odrobina piwa przed snem nie zawadzi - powiedział Scott.

• 

Akurat! - Charlie zrobił surową minę. - Jesteś za młody na piwo - krzyknął i popędził w stronę 

windy, zostawiając zdumionego chłopaka. ZdąŜył, zanim drzwi się zamknęły.

Cassie patrzyła w ścianę za nim, jakby był powietrzem.

• 

Zdawało mi się, Ŝe wybierałeś się na drinka. - Joe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.

• 

Odechciało mi się - warknął Charlie. Miał nadzieję, Ŝe Joe zostawi go w spokoju, ale kiedy winda 

zatrzymała się na drugim piętrze, przyjaciel spojrzał nań wyczekująco.

• 

To juŜ nasze piętro-powiedział.

• 

Wiem o tym, Joe. Chcę zwiedzić hotel. Wygląda mi na całkiem stary. Chyba zbudowali go z 

pięćdziesiąt lat temu.

Do Joe wreszcie dotarło, o co mu chodzi.
- Rozumiem! - Skinął głową i łypnął okiem na Cassie.
Co za kretyn! - pomyślał Charlie. Bał się na nią spojrzeć.

Joe puścił drzwi i winda znowu ruszyła. Cassie stała w milczeniu.

- Mogę z tobą podjechać?

Wcale nie miała ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna.
- To hotelowa winda w wolnym kraju. - Wzruszyła ra

mionami.

• 

Jesteś zadowolona z dzisiejszej sesji?

• 

Tak sobie.

Charlie pomyślał, Ŝe musi zaryzykować. Nie ma sensu owijać w bawełnę; za chwilę będzie jej piętro 

i pozostanie mu tylko się poŜegnać.

- Posłuchaj, Cassie. Przykro mi, Ŝe coś się między nami

popsuło. Wiem, Ŝe to zabrzmi śmiesznie, ale po prostu się
przestraszyłem. Nie gniewaj się, proszę.

A więc jednak! - pomyślała Cassie.
Charlie zajrzał jej w twarz, starając się wyczytać z niej reakcję na swoje słowa, ale pozostawała 

nieporuszona. Wyglądała dziś szczególnie atrakcyjnie i Charlie na myśl, Ŝe być moŜe ominęła go 
okazja, poczuł niemal fizyczny ból. Jeśli przez swoją głupotę straci Cassie na zawsze, nigdy sobie tego 
nie daruje.

Nie zdawał sobie sprawy, ile ją kosztuje ten kamienny spokój. Cassie miała wielką ochotę zawołać: 

„Było, minęło, Charlie, wcale się nie gniewam i dalej cię bardzo lubię" albo coś w tym rodzaju. 
Zamiast tego powiedziało jej się coś zupełnie innego.

- Tak to juŜ jest: wszystko, co dobre, nie trwa długo,

prawda? Musimy się z tym jakoś pogodzić, jesteśmy w końcu
dorośli.

Kiedy winda zatrzymała się na jej piętrze, wyskoczyła z niej jak z procy. Ale Charlie był 

człowiekiem upartym. Niewiele myśląc, ruszył w ślad za nią. Oboje zatrzymali się, gdy stanęła przed 
drzwiami pokoju.

- W porządku, Charlie, nie gniewam się, ale teraz daj mi

spokój - powiedziała i zaczęła przetrząsać torebkę w poszuki
waniu klucza.

background image

Ku swemu zdumieniu czuł w głowie kompletną pustkę. Po raz pierwszy w Ŝyciu nie wiedział, co 

powiedzieć.

- Cassie, mnie chodzi tylko o to, Ŝebyś była szczęśliwa

- wykrztusił. - JeŜeli będziesz szczęśliwa z tym profesorem, to... - Dalsze słowa nie przeszły mu przez 
gardło.

Mówi o Jeffie, ale myśli o sobie, przemknęło jej przez głowę. Chce się wycofać, ale tak, Ŝeby nie 

było jej przykro. CóŜ, niech i tak będzie. Tylko lepiej dla nich obojga.

- Nie martw się o mnie, Charlie. Jest mi dobrze. Dlaczego

nie miałabym być szczęśliwa?

To stawało się nie do wytrzymania. Nie była w stanie spojrzeć mu prosto w oczy; bała się, Ŝe 

wyczytałby z nich, Ŝe kłamie. Wsunęła klucz w otwór zamku.

Charlie nie potrafił powstrzymać westchnienia zawodu. Zrezygnowany pokiwał głową. Czego w 

końcu oczekiwał? śe rzuci mu się ze szlochem w ramiona? Dalsza rozmowa stawała się 
bezprzedmiotowa. Znalazła sobie kogoś, z kim było jej dobrze. Sama przed chwilą przyznała. To 
koniec. Mówi się trudno.

- Cieszę się, Ŝe jesteś szczęśliwa... Czy moglibyśmy zo

stać przynajmniej przyjaciółmi?

Wolała, Ŝeby powiedział wszystko, tylko nie to. Jego słowa

raniły ją niczym ostry nóŜ.

- Czemu nie - powiedziała z wysiłkiem. Czuła, Ŝe zaraz

się rozpłacze. - Przepraszam, ale mam waŜny telefon - po
wiedziała, pchając drzwi.

Mieli wyjaśnić sobie, co się wydarzyło między nimi, a tymczasem rozmowa tylko pogorszyła 

sytuację. Oboje stracili po niej nadzieję. Teraz wspólne spotkania stawały się nieznośną torturą. I 
Charlie, i Cassie pracowali bez przekonania, snuli się osowiali z kąta w kąt i liczyli dni do powrotu. W 
końcu pobytu równieŜ koledzy mieli ich dość. Nie mogli pojąć przemiany, jaka się w nich dokonała. 
Zazwyczaj tryskający energią i optymizmem Charlie zmienił się w kogoś zgryźliwego i apatycznego, a 
promieniejąca spokojem Cassie w zdeklarowaną pesymistkę.

Piątego dnia wieczorem Charlie, leŜąc na łóŜku, gapił się bezmyślnie w sufit swego pokoju. Joe, 

jego współlokator, westchnął tylko głośno.

- Zerwali ze sobą - powiedział.

Słowa Joe zdawały się nie docierać do przyjaciela.

• 

Powiadam, Ŝe zerwali ze sobą - powtórzył głośniej.

• 

Kto? - Charlie spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.

• 

Cassie i Jeff.

Charlie uniósł się na łokciu.
- Kiedy?
Joe wzruszył ramionami.

• 

Ze dwa tygodnie temu. Charlie juŜ siedział na łóŜku.

• 

Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

• 

Fran zabroniła - oznajmił Joe.

Charlie skoczył na równe nogi, rzucił się do krzesła, na którym leŜały jego dŜinsy. Chwilę później 

miał je juŜ na sobie. MoŜe więc nie powiedziała mu prawdy? Wcale nie sprawiała wraŜenia osoby 
zadowolonej z siebie i z Ŝycia... WłoŜył buty i skoczył do drzwi.

• 

A ty dokąd?

• 

Muszę zajrzeć do Cassie.

• 

PrzecieŜ juŜ prawie północ.

- To co z tego? - Po raz pierwszy od kilku dni się uśmie

chnął.

Kiedy usłyszała pukanie, ostatnią osobą której się spodziewała, był Charlie Whitman. A jednak to 

background image

on stał przed drzwiami! Widziała go przez wizjer.

• 

Charlie? Czy wiesz, która godzina? - spytała przez zamknięte drzwi.

• 

Wiem. Za pięć dwunasta. Otwórz, musimy porozmawiać.

• 

JuŜ rozmawialiśmy. Daj mi spokój.

• 

Wpuść mnie. Proszę cię, to waŜne- powiedział głośniej, stukając ponownie.

• 

Przestań. Obudzisz wszystkich dookoła.

• 

Być moŜe. Ale nie odejdę stąd, dopóki nie porozmawiamy.

Cassie stała przez chwilę niezdecydowana.
- Poczekaj chwilę.
Miała na sobie jedynie cienką nocną koszulę. Weszła do łazienki i zdjęła z wieszaka równie skąpy 

kąpielowy szlafroczek. Narzuciła go na ramiona. Podeszła do drzwi i przekręciła zasuwkę. Nie 
otworzyła ich jednak, jedynie lekko uchyliła, zakładając przedtem łańcuch.

- Co się takiego stało, Ŝe budzisz mnie w środku nocy?
Prawdę mówiąc, wcale nie spała. LeŜała na łóŜku i liczyła

kasetony na suficie. To było ostatnio jej stałe zajęcie: spała bardzo kiepsko.

- Otwórz, proszę. - Charlie usiłował zajrzeć przez szparę

do środka.

• 

Najpierw powiedz, czego właściwie chcesz. Nerwowym ruchem przeczesał włosy 

palcami.

• 

To sprawa osobista.

Cassie patrzyła na niego nieprzyjaźnie.
- Chyba nie będziemy tak stali i rozmawiali przez wpóło-

twarte drzwi? Czy nie moŜesz wysłuchać, co mam ci do
powiedzenia?

Ona jednak nie ustępowała. Zastawiła drzwi sobą, gotowa je w kaŜdej chwili zatrzasnąć.
Charlie spojrzał na nią z desperacją.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś?
Pytanie było jak piorun z jasnego nieba. Skąd on o tym

wie? I jakim prawem pyta o takie rzeczy?

- I z tego powodu zrywasz mnie z łóŜka? - spytała, czu

jąc, Ŝe się rumieni.

Charlie dostrzegł jej zdenerwowanie. A więc jednak! Musi wykorzystać okazję i wytrącić ją z tego 

udanego spokoju.

- Ale dlaczego?

Cassie przygryzła wargi. Jego bezceremonialność, którą zazwyczaj skrycie podziwiała, teraz 

wyprowadzała ją z równowagi.

• 

Nie twoja sprawa. Nie zamierzam o tym w ten sposób rozmawiać.

• 

Więc wpuść mnie!

- Wykluczone - powiedziała, próbując zatrzasnąć drzwi.
Za późno. Charlie juŜ wstawił nogę.

• 

Auu! - syknął z bólu. Miał na sobie lekkie mokasyny, i drzwi przycięły mu stopę.

• 

NaleŜało ci się! - Naparła znowu na drzwi z całej siły. - Mam nadzieję, Ŝe złamana.

Nie dawał jednak za wygraną. Trzymał drzwi i nie pozwalał ich zamknąć.

- Powiedziałem: bez rozmowy nie odejdę. Lepiej otwórz!
Wiedziała, Ŝe sobie z nim nie poradzi. Odgłosy szarpaniny

na pewno zaraz przywołają niepoŜądanych świadków. Przytrzymała ramieniem drzwi, zwolniła 
łańcuch, a potem puścił drzwi, odsuwając się na bok. Charlie wpadł do środka, z trudem łapiąc 
równowagę. Cassie spokojnie zamknęła drzwi.

- No i co dalej? - Spojrzała na niego zimnym wzrokiem.

SkrzyŜowała ramiona i stała wyczekująco.

Charlie jednak był zupełnie zbity z tropu. Widok jej nagich nóg, świadomość, Ŝe ma ją przed sobą 

background image

prawie rozebraną, odebrały mu na moment mowę. Patrzył na nią i czuł, jak wzbiera w nim poŜądanie.

• 

Dlaczego mi nie powiedziałaś, Ŝe z nim zerwałaś? - powtórzył raz jeszcze.

• 

Nie twój cholerny interes - warknęła.

Postąpił nagle krok do przodu i schwycił ją za ramię.

- Właśnie Ŝe mój.

Wyrwała rękę i cofnęła się pół kroku.

- Pytasz dlaczego? A co za róŜnica dlaczego? Ty przecieŜ

nie chciałeś się w nic angaŜować. Nie chciałeś - więc proszę
bardzo. Po co tu stoisz? Idź stąd.

Zdenerwowana wskazała ręką drzwi. Charlie jednak nie ruszył się z miejsca.

- Tym razem nie wyjdę. Daj mi jeszcze raz szansę. O to

właśnie chciałem cię prosić, ale źle zrozumiałem to, co mi
powiedziałaś. Myślałem, Ŝe związałaś się z tym swoim profe
sorem.

Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Czy chce powiedzieć, Ŝe mu na niej zaleŜy? Gniew ustąpił 

miejsca niepewności.

• 

Ale skąd się dowiedziałeś?

• 

Nie mogę zdradzać źródła swoich informacji. - RozłoŜył ręce.

• 

Joe! Mały Joe z długim jęzorem. - Pokiwała głową domyślnie.

• 

Joe jest moim przyjacielem. Widział, jak męczę się bez ciebie i... - wziął głęboki oddech - i jak ty 

się męczysz beze mnie.

Tego juŜ było za wiele.

• 

Wcale się nie męczę bez ciebie. Nie zamierzam się z tobą zadawać, nawet gdybyś jakimś cudem 

został jedynym męŜczyzną na całej Ziemi. Nie dbam o to w ogóle!

• 

To czemu się tak wściekasz?

• 

Wcale się nie wściekam. - Spojrzała na niego, siląc się na obojętność. - Powiedziałam: nie dbam o 

to.

Charlie zaśmiał się cicho.

- Akurat. Oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. Ani ty nie jesteś

mi obojętna, ani ja tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, Cassie.
Wiem, Ŝe jesteś na mnie wściekła, i dlatego tak mówisz. Ro-

zumiem to. Powiem więcej: zasłuŜyłem sobie na to. JeŜeli chcesz, moŜesz mnie walnąć. Bardzo 
proszę! - Nadstawił policzek.

• 

Chyba zwariowałeś.

• 

AleŜ proszę, ulŜyj sobie.

Cassie posłała mu najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie tylko było ją stać.

• 

Wiesz, kto ty jesteś? Jesteś tchórz i w dodatku głupek.

• 

Ś

więta prawda. - Skinął głową. - Więc wal!

Jego potulne przytakiwanie jedynie wzmagało irytację Cassie. Odnosiła wraŜenie, Ŝe w ten sposób 

lekcewaŜy ją, zmierza do tego, by jak najszybciej zakończyć rozmowę, którą nie ona przecieŜ zaczęła. 
Jej dłoń zacisnęła się w pięść.

• 

Naprawdę mam czasem ochotę cię uderzyć.

• 

Nie krępuj się - uśmiechnął się.

Ma ją za idiotkę! Uderzyła z całej siły. Trafiła go w policzek, tuŜ pod okiem. Charlie zachwiał się i 

runął do tyłu. Na szczęście miał ścianę tuŜ za sobą.

Spojrzała na niego z przeraŜeniem. Była tak zaŜenowana, Ŝe nawet nie czuła bólu stłuczonych 

kłykciów. Jak mogła tak się zachować?

- O BoŜe, Charlie, przepraszam! Zdaje się, Ŝe podbiłam ci

oko!

Charlie pomacał stłuczony i zaczerwieniony policzek.

• 

Niewykluczone. Jak to wygląda? - spytał, wystawiając go znowu w jej stronę.

background image

• 

Lepiej nie mówić! - westchnęła. - Chodź, zrobię ci okład z lodu.

Charlie machnął jedynie ręką.
Cassie bezradnie usiadła na łóŜku i ukryła twarz w dłoniach.

• 

Co ja mam z tobą zrobić, Charlie -jęknęła.

• 

Dać mi jeszcze raz szansę. Tylko tyle - odparł, przysiadając przy niej.

Opuściła dłonie i złoŜyła je na kolanach.

• 

Naprawdę chcesz tego? - szepnęła.

• 

Zostań moją dziewczyną, proszę - powiedział, dobitnie akcentując kaŜde słowo, jakby pragnął 

przydać im waŜności.

• 

Problem tylko w tym, Ŝe proponujesz to wszystkim swoim dziewczynom...-westchnęła.

- Nie Tylko tym, które mnie biją- uśmiechnął się, krzy

wiąc się z bólu. - Przepraszam, ale nie mogę się śmiać, więc,
proszę, nie Ŝartuj sobie i nie rozśmieszaj mnie.

Sytuacja była jednak tak komiczna, Ŝe Cassie wybuchnęła . śmiechem. Charlie siedział obok, 

trzymając się za policzek

i równieŜ się śmiał.

Nagłe pukanie w ścianę sprawiło, Ŝe zamilkli jak na komendę. Spojrzeli po sobie. Charlie 

delikatnie pogłaskał ją po

dłoni.

- Więc jak będzie? Zaryzykujesz?

Cassie zagryzła wargi i nerwowo pocierała kolana, To wszystko kosztowało ją juŜ tak wiele...

- Nie boisz się, Ŝe się zamęczymy? - Spojrzała na niego

niepewnie.

• 

Być moŜe - zgodził się. Znowu westchnęła.

• 

Nie wiem, czy pasujemy do siebie.

• 

Trzeba to sprawdzić.

• 

CóŜ, raz kozie śmierć, prawda?

ZmruŜył oczy i skinął głową. Potem znowu pogłaskał ją po

ręku i wstał.

• 

Gdzie się znowu wybierasz?-Cassie spojrzała zdziwiona.

• 

Uciekam.

Stał teraz nad nią z podbitym okiem, lekko przestępując z nogi na nogę. MoŜna by pomyśleć, Ŝe 

powrócił z jakiejś bijatyki. Naprawdę wyglądał dość zabawnie. Cassie powstrzymała jednak 
uśmiech.

- Nawet mnie nie pocałujesz?
Spojrzał na nią z udanym przeraŜeniem.
- Nie ma mowy. KaŜdy kontakt z tobą to powaŜne niebez

pieczeństwo. Najpierw wykupię odpowiednią polisę.

Ruszył do drzwi. JuŜ z ręką na klamce odwrócił się.

- Ale zobaczysz, jutro będę juŜ w lepszej formie. Nie pój

dzie ci tak łatwo jak dzisiaj.

Cassie skinęła głową, uśmiechając się.

ROZDZIAŁ

7

Rano obudziło ją energiczne stukanie. Podbiegła do drzwi. Nie musiała patrzeć przez wizjer; 

wiedziała, kto za nimi stoi. Otworzyła z uśmiechem. MoŜna powiedzieć, Ŝe nawet otworzyła je ze 
zdumiewająco radosnym uśmiechem, zwaŜywszy na to, jak niewiele spała tej nocy.

- Kogo ja widzę? ToŜ to Charlie Whitman we własnej

osobie!

background image

Wszedł do środka, zamykając pieczołowicie za sobą drzwi, a potem wziął ją w ramiona. W 

półmroku przedpokoju wydało jej się, Ŝe wygląda niezwykle przystojnie.

- Muszę cię ostrzec: będę chciał nadrobić stracony czas

- powiedział, całując ją w policzek.

JuŜ miała się roześmiać, ale gdy w nieco lepszym świetle zobaczyła twarz Charliego, zrobiła 

przeraŜoną minę.

- BoŜe, twoje oko!

Charlie uniósł brwi, zdziwiony jej reakcją.

- Mówisz o moim oku? - Wydął usta. - Co chcesz od

niego? UwaŜam, Ŝe wygląda całkiem normalnie.

Czuł się tak szczęśliwy, Ŝe taki drobiazg jak podsiniaczone oko nie był w stanie pozbawić go 

dobrego humoru.

- Powiedziałbym nawet, Ŝe nawet tak podobam się sobie

bardziej. Ten siniak daje do myślenia, intryguje... W ten spo-

sób staję się jeszcze bardziej interesujący - dodał. - Ale nie przyszedłem tu wcale po to, Ŝebyś uŜalała 
się nade mną.

• 

Tak? A po co? - Cassie zrobiła niewinną minę.

• 

Zaraz się dowiesz - powiedział i przyciągnął ją do siebie.

Cassie przytuliła się mocno. Zamarła bez ruchu. Wstrzymała nawet oddech. Dłonie Charliego 

zanurzyły się w jej włosy. Rozgarniał je palcami, gładził ją po szyi i ramionach. Miała jeszcze pod 
powiekami resztki snu. Czuła się tak dobrze, tak bezpiecznie. Wydawało jej się, Ŝe cały świat ze 
swymi sprawami odpływa gdzieś daleko, traci swe ostre kontury, przestaje się liczyć.

Pocałował ją delikatnie w usta. Pocałunek był nieśmiały, niczym przeprosiny. Ale Cassie nie czuła 

juŜ gniewu, przeciwnie, owładnęła nią prawdziwa namiętność: chciała być z nim jak najbliŜej, mieć go 
dla siebie. Nie bez jej udziały niewinny pocałunek przerodził się w długą pieszczotę, której oddawali 1 
się z zapamiętaniem.

Czuł przy sobie jej jędrne, rozgrzane snem ciało. Jak mógł

sobie pomyśleć, Ŝe powinien trzymać się od niej z daleka?
Ręka Charliego opadła, a potem powędrowała po jej ramieniu
w górę, by spocząć na piersi Cassie. Zamknął ją w dłoni,
czując, jak sutka twardnieje pod jego dotykiem. Cassie we
stchnęła. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Miała wraŜenie, Ŝe
od środka pali ją gorąco. Przytrzymała jego dłoń i spojrzała
mu w oczy.

- Nie moŜemy teraz tego zrobić, Charlie. Wszyscy juŜ są

na dole, czekają na nas.

Charlie zdawał się jednak nie słyszeć. Chciał, by ta chwila trwała. Nie chodziło mu nawet o to, by 

pójść z Cassie do łóŜka. Chciał po prostu z nią być, czuć jej bliskość, zapach, jej dotyk. Było mu tak 
dobrze. Ale słyszał, oczywiście, co do niego powiedziała, i wiedział, Ŝe czeka na odpowiedź.

- Jesteś pewna? - szepnął. - Zrobię wszystko, co zech

cesz. Ale powiedz szczerze, chcesz tego?

Z jej oczu mógł wyczytać odpowiedź. Patrzyły na niego z czułą uwagą. Widział w nich namiętność i 

odwagę. Ale to spojrzenie mówiło, Ŝe powinni poczekać. Ma poddać się próbie, zasłuŜyć na to.

• 

To chyba ja powinnam cię o to zapytać. Ty odpowiedz, czy naprawdę tego chcesz? Nie masz 

Ŝ

adnych wątpliwości?

• 

ś

adnych - odparł z przekonaniem. - Mam ci to udowodnić? - zapytał z błyskiem w oku.

• 

Nie teraz, Charlie - uśmiechnęła się. - Musimy zejść na dół - powiedziała, wysuwając się z jego 

objęć.

Charlie ujął ją za rękę i spojrzał z powagą, która ją zadziwiła. Stał przyglądając się jej tak, jakby 

chciał powiedzieć coś waŜnego. Cassie spowaŜniała i patrzyła na niego z wyczekiwaniem.

- Ale wiesz... Ja nie potrafię... Ja nie wiem, czy potrafię

background image

- poprawił się. - Widzisz, związki uczuciowe to nie jest moja
mocna strona. Czy moŜesz mi dać trochę czasu?

Musiał się chyba zawstydzić tej szczerości, bo nagle zaczął mówić szybko i z przesadnym 

oŜywieniem, jakby chciał ukryć zaŜenowanie.

• 

Rany boskie! Co ja wygaduję! Stoję w pokoju hotelowym z prawie nagą kobietą i opowiadam 

takie rzeczy. Do czego ty mnie doprowadziłaś! Armstrong, jak ty to robisz?

• 

Mam swój sposób... - uśmiechnęła się. - Wiem - dodała powaŜniejąc. - Nie będziemy się spieszyć, 

Charlie... Ja na pewno nie będę się spieszyć - powiedziała, potrząsając jego ręką, jakby zawierali 
ugodę. - A teraz zostaw mnie, bo muszę się szybko ubrać. Spotkajmy się za dziesięć minut w jadalni. 
Co ty na to?

Skinął głową.

- Dlaczego to wszystko musi być takie trudne? - wes

tchnął i kręcąc z dezaprobatą głową, ruszył do drzwi.

Na dole wszyscy, oczywiście, pytali go o podbite oko. śartom i Ŝarcikom nie było końca. Jedynie 

Cassie studiowała pilnie hotelowe menu, tak jakby od wyboru między jajkiem na miękko a grzankami 
na szynce miała zaleŜeć reszta jej Ŝycia.

- Wszystko jedno, co się stało - skrzywił się w końcu

Charlie. - WaŜne, Ŝe warto było. Prawda, Cassie? - pochylił
się ku niej nieoczekiwanie.

Cassie zachowała kamienną twarz, ale na moment wpadła w panikę. Co ma odpowiedzieć? Charlie 

zrobił tak wyraźną aluzję... Czuła na sobie wzrok wszystkich obecnych. Spoglądali na nią z widocznym 
rozbawieniem. Przypomniała sobie, na szczęście,-Ŝe ludzie z reklamy nie traktują tego wszystkiego tak 
powaŜnie jak ona.

- Skoro ty tak uwaŜasz - powiedziała, robiąc znaczącą

minę.

Wydawało jej się, Ŝe wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili pełne aprobaty spojrzenia. A moŜe 

tylko jej się zdawało?

• 

Czuję, Ŝe wreszcie zaczniemy normalnie pracować - powiedział Scott, odsuwając się z krzesłem 

od stolika. Joe machnął w jej stronę przyjaźnie. W tej samej chwili do sali weszła hostessa, niosąc 
telefon.

• 

Telefon do pana Garnetta!

Tom zerwał się od stołu i złapał słuchawkę.

- Urodziła... - szepnęła Cassie, składając ręce. Wszyscy

na chwilę zamarli w oczekiwaniu.

 - Urodziło się! - oznajmił Tom triumfalnie. - Tydzień wcześniej! - Potoczył rozradowanym 

spojrzeniem po zgromadzonych.

W sali wybuchł aplauz. Koledzy ruszyli z gratulacjami.

• 

Jedź do niej natychmiast. Poradzimy sobie bez ciebie! - zawołała Cassie, ściskając trzęsące się z 

emocji ręce Toma. Młody ojciec uśmiechnął się z dumą.

• 

Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? - powiedział Charlie, podchodząc do niej, gdy 

płaciła przy bufecie za śniadanie.

• 

OtóŜ to - przytaknęła. - Więc chodźmy i skończmy wreszcie nasz projekt. Zostało jeszcze sporo 

pracy.

Gdy szli obok siebie korytarzem w kierunku sali konferencyjnej, miała wraŜenie, Ŝe Ŝadna moc nie 

zdoła zniweczyć teraz ich zamiarów. To, co do tej pory wydawało jej się wątpliwe i nieprzekonujące, 
nagle objawiło się jako eleganckie i w niezłym stylu. Zadziwiająca jest siła autosugestii, pomyślała. Nie 
moŜe dać się ponieść emocjom. Vince na pewno będzie szukał dziury w całym.

Poczuła dłoń Charliego na swojej dłoni. Mijający ich starsi państwo popatrzyli na nich z sympatią i 

zaraz potem z zaskoczeniem. Cassie zdała sobie sprawę, jak bardzo siniak Charliego musi rzucać się w 
oczy.

background image

- Przepraszam, Charlie. - Porozumiewawczo ścisnęła go

za rękę. - Naprawdę wstyd mi za siebie. Boli cię jeszcze?

Rzucił jej szybkie spojrzenie. ZauwaŜyła ten błysk w jego oku.
- Pocałuj, to będzie mniej bolało.
Przystanął i nadstawił podsiniaczone miejsce.
- Daj spokój, Charlie. Ludzie patrzą! - Cassie rozejrzała

się po korytarzu. - Sam mówiłeś, Ŝe jestem kobietą z zasada
mi. śadnych czułości w miejscach publicznych!

Czułość! - pomyślał. Oto właściwe słowo. I jeszcze jedno słowo, którego znaczenia dotąd chyba nie 

znał. Z kaŜdym dniem wzbogaca obszar swoich doświadczeń. Czułość, ale i namiętność, to było to, co 
czuł do niej właśnie. Teraz, kiedy stała przed nim lekko zarumieniona, wydała mu się piękna i taka 
bliska.

- Mogłabyś zrobić to dla swego poszkodowanego przyja

ciela. PrzecieŜ prosi cię o tak niewiele.

Cassie kiwnęła głową na znak, Ŝe się zgadza. JuŜ miała dać mu delikatnego całusa, gdy nagle 

Charlie schwycił ją i poderwał w górę.

- Zwariowałeś? Natychmiast postaw mnie z powrotem!
Okręcił się z nią raz i drugi, a potem śmiejąc się, postawił

na podłodze i zaczął całować. Ludzie patrzyli na nich, uśmiechając się Ŝyczliwie. Wyglądali na 
zakochanych, to było jasne. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie Joe Mancini. Wyszedł z 
przeciwległego korytarza i wpadł prosto na nich. Spojrzał surowo i popchnął oboje w kierunku sali 
konferencyjnej.

- Do roboty! - rzucił krótko i otworzył przed nimi drzwi

szerokim gestem.

Siedzieli cały dzień. Nie poszli nawet na lunch. Dopiero na późny obiad. Pracowali jeszcze po 

kolacji, którą przełoŜyli na późny wieczór. PogrąŜeni w pracy, nawet nie zauwaŜyli, Ŝe dawno juŜ 
zapadła noc. Pozostali, zrezygnowani, połoŜyli się spać.

Cassie siedziała z nogami wyciągniętymi na sąsiednim fotelu. Piła kolejną kawę, nie pamiętała juŜ, 

którą tego dnia. Patrzyła na Charliego, jak przemierzając pokój, przekonuje ją do swoich pomysłów. śe 
teŜ ma jeszcze tyle energii, pomyślała. Ona sama nie była juŜ w stanie skupić uwagi na tym, co mówił.

- Nie jestem pewna - powiedziała, odkładając długopis.

- Mam wraŜenie, Ŝe kręcimy się w kółko. Zostawmy to na
razie. MoŜe jutro, ze świeŜą głową, uda nam się wymyślić coś
lepszego.

Ale Charlie był nieustępliwy. Skoro wdał się w tę awanturę, musi ją doprowadzić do końca. 

Zwłaszcza Ŝe to on właściwie sprowokował całą sytuację.

- Chcesz, Ŝeby Vince powiedział: widzicie, miałem rację?
Cassie z westchnieniem wzięła do ręki długopis.

• 

Musimy przede wszystkim adresować to do dzieciaków - powiedziała zmęczonym głosem. - Co 

ich obchodzi, Ŝe Majik Toys to firma z tradycjami. JuŜ przecieŜ o tym mówiliśmy.

• 

Jasne. To oczywiste. Ale nie moŜemy zapominać, Ŝe dzieciom zabawki kupują rodzice. I tu warto 

się odwołać do hasła „Dajemy to, co najlepsze".

Ze znuŜeniem kiwała głową.

• 

Wszyscy to robią. To się zdewaluowało. Przepraszam, Ŝe tylko krytykuję, ale musimy spojrzeć 

prawdzie w oczy. Trzeba znaleźć jakiś zupełnie inny, nowy sposób. A akurat o tej serii zabawek trudno 
powiedzieć coś nowego.

• 

Jesteś niemoŜliwa. - Machnął niecierpliwie ręką. - Nie musisz mi mówić, na czym to polega. 

Lepiej... - Nagle zatrzymał się w pół kroku i wbił w nią spojrzenie. - Zaraz, zaraz, co powiedziałaś?

Cassie była juŜ tak zmęczona, Ŝe nie wiedziała, jak się nazywa. Wzruszyła ramionami.

• 

Stwierdziłam, Ŝe tu nie da się powiedzieć nic nowego. Charlie wyprostował się raptownie.

• 

Mam! No jasne! Jesteś genialna!

background image

Cassie popatrzyła na niego znuŜonym wzrokiem.

- Pewnie, Ŝe jestem, i co z tego?

Ze wzburzonymi włosami, błyszczącymi oczyma, miotający się po pokoju, Charlie wyglądał teraz 

jak szalony naukowiec z filmu komediowego. Stał przed nią i wymachiwał rękami w podnieceniu.

• 

MoŜe powiesz wreszcie, o co ci chodzi? Uśmiechnął się triumfalnie.

• 

Powiedz, jaka jest pierwsza zasada reklamy? Cassie nie zastanawiała się długo.

• 

Jeśli nie moŜesz przekonać, musisz zadziwić.

• 

Właśnie. A druga?

• 

Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to zaśpiewaj - odparła i nagle doznała olśnienia. - Oczywiście! - 

Uderzyła się w czoło. - Masz rację! - Podskoczyła w fotelu. - Reklama bez słów!

• 

OtóŜ to! - Charlie klasnął w ręce. - Po prostu obraz: same zabawki. I do tego piosenka. 

Powiedzmy... - Tu zabrakło mu na razie pomysłu.

• 

Na przykład „Magiczna chwila"? - podpowiedziała Cassie.

• 

MoŜe być - zgodził się Charlie.

• 

A potem napis?

• 

Witajcie w świecie Majik Toys - na przykład. Jakąś specjalną czcionką, Ŝeby jej krój zapadał w 

pamięć, prawda?

A więc jednak! Wreszcie się udało - popatrzyli po sobie rozradowani. Charlie zwycięskim gestem 

wzniósł ramiona w górę.

• 

Hurra! - Zerwała się z fotela i rzuciła się mu na szyję. Mieli poczucie, Ŝe odwalili kawał roboty. 

Skakali teraz oboje po pokoju, ciesząc się jak dzieci.

• 

Bardzo dobre! - entuzjazmowała się Cassie. - Dzieciom będzie przemawiało do wyobraźni, a 

muzyka tylko utrwali obraz. Nadaje się na formę promocji dla całej nowej serii zabawek. I nie ma w 
niej nic agresywnego, niczego, co mogłoby wzbudzić protesty Federacji Konsumentów.

• 

Jest jeszcze jedna wielka zaleta - roześmiał się Charlie. - Nawet Vince to zrozumie.

- Która to godzina?
Charlie spojrzał na zegarek.
- Coś takiego! Dochodzi trzecia. Do spotkania z Vince'em

mamy więc osiem godzin. Co najmniej godzinę zajmie nam
dojazd.

- NajwaŜniejsze, Ŝe mamy pomysł. Chodź, obudzimy re

sztę.

Ruszyli długim korytarzem.

• 

Joe moŜe spróbować to rozrysować.

• 

A Scott niech jedzie do Tower Records i kupi płytę z piosenką, o którą nam chodzi - 

zaproponował, przyciągając ją do siebie.

O pół do dziesiątej spotkali się w recepcji Majik Toys. Scott był pierwszy. Machał triumfalnie płytą. 

Joe na kolanie robił ostatnie retusze na swoim rysunku. Rozluźnieni ruszyli do windy i wkrótce razem 
przekroczyli próg gabinetu Vince'a Bertollego. Nie było po nich widać ani śladu zmęczenia.

Projekt zreferowała Cassie. Vince'owi od razu się spodobał. Na stół wjechała kawa, ciasteczka i 

czekoladki.Vince nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaznaczył swojej w tym wszystkim roli.

-' Masz tupet, dziewczyno - zwrócił się do Cassie. - MoŜna by pomyśleć, Ŝe o niczym innym nie 

myślicie, tylko o tym, jak by mi tu dogodzić. A to przecieŜ ja musiałem was zdopingować. Ale nic, 
lubię zdolnych ludzi. Z takimi tylko pracuję. Szykujcie się: wkrótce dostaniecie nowe zlecenie.

A więc odnieśliśmy zwycięstwo nad siłami ignorancji i złego gustu! - powiedziała sobie w duchu 

Cassie. I obronili pozycję firmy. Uratowali teŜ pewnie swoje posady. Nieźle jak na jeden tydzień. Dla 
niej samej w tym tygodniu teŜ wiele się zdarzyło.

Po powrocie do agencji czekała ich jeszcze jedna wiadomość: córeczka Toma Garnetta ma się 

dobrze, waŜy trzy i pół kilograma. Słowem, same dobre nowiny.

Kiedy została w pokoju tylko z Charliem, padli sobie w ramiona.

background image

- I co, zadowolona?

• 

Chyba tak: udało mi się znokautować pewnego faceta, obronić posadę, wyrobić sobie opinię 

osoby zdolnej i na dodatek przebojowej, to chyba nieźle? - Roześmiała się, poprawiając mu koszulę. - 
A miałam się nie spieszyć... - dokończyła, zawieszając głos.

• 

Czy ja dobrze rozumiem? Jakieś pretensje?

• 

ś

adnych - odpowiedziała, zamykając mu usta pocałunkiem.

ROZDZIAŁ

8

Kelnerzy bezszelestnie krąŜyli po przyciemnionej sali, pianista leniwie grał pasaŜe z powracającym 

jak echo refrenem, jakby chciał zahipnotyzować siedzących przy stolikach gości.

Charlie stuknął kieliszkiem w kieliszek Cassie.

• 

Za naszą małą rocznicę! To juŜ sześć tygodni! - podkreślił, zaglądając jej w oczy. - MoŜe dla 

kogoś innego nie jest to imponująco długi okres - powiedział, widząc uśmiech Cassie. -Ale dla mnie 
jest.

• 

Przyznaję, Ŝe świetnie sobie radzisz w tej roli. Nie mogę się skarŜyć. - Cassie usiłowała przybrać 

wyraz powagi.

Cały niemal koniec kwietnia i początek maja spędzili razem, jak papuŜki nierozłączki. Okazja po 

temu nastręczyła się sama: znowu pracowali przy wspólnym projekcie. RównieŜ Charlie-mu, który 
jeszcze kilka miesięcy temu uznałby taki rodzaj więzi za nazbyt dla siebie niebezpieczny, ta sytuacja 
nie tylko wydawała się najzupełniej normalna, ale nawet sprawiała mu przyjemność. Mógł teraz stale 
cieszyć się jej obecnością.

- Za powolny rozwój wydarzeń. - Wzniósł kieliszek po

wtórnie.

Cassie upiła nieco ze swego kieliszka, a potem spojrzała na niego uwaŜnie.

- MoŜe jest jednak nazbyt powolny. Nie uwaŜasz?

Spędzali ze sobą tyle czasu: na rozmowie, na spacerach, w restauracjach, ale w ciągu wszystkich 

tych tygodni nie ko-chali się ani razu.

Oczy Charliego pociemniały, ale nie odpowiedział nic Choć raczej umarłby, niŜ przyznał się do 

tego, czuł jakiś strach. Dlatego sam nie robił niczego, Ŝeby to przyśpieszyć. Przeciwnie, odwlekał i ta 
gra na zwłokę sprawiała mu dziwną przyjemność. Wiedział, Ŝe Cassie nie jest kobietą, która lekko 
traktuje takie rzeczy, teraz z zaskoczeniem przekonywał się, Ŝe on myśli podobnie.

Cassie nie spuściła z niego spojrzenia.

• 

Chodźmy dzisiaj do ciebie, Charlie - powiedziała wolno. Charlie poczuł, Ŝe serce zaczyna mu bić 

szybciej.

• 

Mam w domu straszny bałagan.

Na Cassie jego ostrzeŜenie nie zrobiło jednak wraŜenia.
- Nie szkodzi.
Jak na komendę wstali od stolika. Charlie połoŜył banknot przy prawie pełnym kieliszku i wyszli w 

wiosenną noc. Prowadził ją, obejmując ciasno. Śmieli się i dowcipkowali, ale oboje czuli 
zdenerwowanie. Dla Cassie była to radosna niepewność, ale Charliego trawił nie znany mu dotąd 
niepokój, z którym nie bardzo potrafił sobie poradzić, i to odbierało mu pewność siebie.

• 

Wyciągnęłam cię tak nagle... MoŜe jednak zajdziemy gdzieś po drodze na kolację? AŜ tak bardzo 

się nie spieszę - powiedziała z uśmiechem.

• 

Ja juŜ zacząłem się spieszyć - odparł i zamachał na przejeŜdŜającą taksówkę.

W taksówce zaczął ją całować. Nigdy dotąd nie całowała się w taksówce, ale teraz nie wzbraniała 

się przed tym.

- Wcale nie miałam ochoty na kolację - powiedziała, wtu

lając się w jego ramię po kolejnym pocałunku.

background image

- Och, Charlie! - wykrzyknęła, gdy przekroczyła próg je-

go mieszkania. - Co tu się stało?

Bałagan to nie było słowo, które oddawało właściwie stan  rzeczy. Charlie uśmiechnął się 

przepraszająco.

- Kobieta, która tu sprzątała, zdaje się, złoŜyła mi wymó

wienie. Nie wiem dlaczego, ale nie pojawiła się od dwóch
tygodni. - Wzruszył ramionami i podniósł z podłogi skarpet
kę. Drugiej nie było widać. Nie bardzo wiedząc, co z nią
zrobić, włoŜył ją do kieszeni.

Cassie spojrzała na niego spod oka.

• 

MoŜe kobieta, która tu sprząta, wcale nie złoŜyła wymówienia. MoŜe leŜy gdzieś tutaj, 

pogrzebana pod stertami tego wszystkiego. - Bezradnie machnęła ręką, rozglądając się po pokoju.

• 

Znowu uparłaś się, Ŝeby ze mnie Ŝartować? Ostrzegałem cię, Ŝe moja cierpliwość ma swoje 

granice.

• 

Co ty powiesz? A czym mi to grozi?

Zamknął jej usta pocałunkiem, a potem uwięził ją w mocnym uścisku.

• 

Naprawdę nie przeszkadza ci ten bałagan? - szepnął jej we włosy.

• 

No cóŜ... - Rozejrzała się dookoła. Pomimo panującego nieporządku samo mieszkanie i sposób, w 

jaki było urządzone, podobały jej się. Przestronne wnętrze pełne zakamarków, z duŜymi oknami 
wychodzącymi na zarośnięty chwastami ogródek, podłogą z desek pomalowanych na mat, stare, wy-
szperane na targu staroci meble - wszystko to sprawiało miłe wraŜenie.

Wzięła go za rękę i pociągnęła na tapczan, zarzucony stertą gazet i czasopism. Widać było, Ŝe nie 

pełni roli jego łóŜka, lecz raczej legowiska. Uśmiechnęła się dostrzegając, jak Charlie dyskretnie 
usiłuje schować za siebie but wystający spod jednej z gazet.

- Jesteś moim dobrym duchem. Szukałem tego buta od

tygodnia - wyjaśnił, dostrzegając jej spojrzenie.

Patrząc mu prosto w oczy, zagryzła lekko wargi i pchnęła go zdecydowanym ruchem w tył. LeŜał 

teraz wsparty na łokciu i przyglądał się jej ze zdziwieniem. Oto jeszcze jedna Cassie Armstrong, której 
nie znał.

• 

Tylko, proszę, obchodź się ze mną delikatnie.- spróbował zaŜartować.

• 

Akurat!

Charlie westchnął i przełknął ślinę.
Pochyliła się nad nim i systematycznie zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.
Co za kobieta! - pomyślał. LeŜał i czekał cierpliwie na bieg wypadków. Sytuacja rozwijała się w 

bardziej ekscytujący sposób, aniŜeli się spodziewał. Kiedy jednak pochyliła się, by rozpiąć ostatni 
guzik, nie mógł się oprzeć chęci dotknięcia jej. Wyciągnął rękę i pogłaskał Cassie po policzku. 
Ześlizgnął się dłonią po jej szyi, rozpiął najwyŜszy guziczek bluzki i zaczął gładzić jej obojczyk i 
ramię. Cassie przymknęła oczy i zamruczała jak kot. Zamarła bez ruchu. Zaraz potem poczuł, jak 
zadrŜała. Dotyk Charliego sprawiał jej niewymowną rozkosz. Nigdy jeszcze nie była tak świadoma 
swego ciała i nigdy tak spragniona, by ktoś się nim zajął.

Natychmiast rozpiął następny guziczek i wsunął dłoń za miseczkę stanika. Czul teraz w dłoni cięŜar 

piersi i sutkę twardniejącą pod palcami. Przez rozchyloną bluzkę dostrzegł zapinkę stanika. Pomógł 
sobie drugą ręką, ale zapinka stawiała opór. Biedził się z nią dłuŜszą chwilę i Cassie wreszcie 
postanowiła przyjść mu z pomocą. Wprawnym ruchem rozpięła ją i Charlie uwolnił jej piersi.

Gładził je, delektując się ich jędrną krągłoscią, by po chwili przypaść do nich ustami. Całował je i 

draŜnił wysepki sutek

wypręŜonym językiem - Cassie miała wraŜenie, Ŝe za chwilę zemdleje z rozkoszy.

Nie padło między nimi ani jedno słowo - w pokoju słychać było tylko ich przyśpieszone oddechy.
DrŜącymi palcami wyciągnęła mu koszulę ze spodni, ściągnęła z niego i odrzuciła na podłogę. 

Potem powoli zdjęła swoją bluzkę i w ślad za nią stanik. Objęła Charliego za szyję i osunęła się z nim 

background image

na tapczan.

Charlie czuł teraz na sobie jej cięŜar; nagie piersi Cassie ugniatały jego tors, jej biodra spoczęły na 

jego biodrach.

- Nieźle - mruknęła, rozchylając usta do pocałunku.
Charlie uniósł głowę na spotkanie jej ust. Spojrzał w oczy

Cassie i zobaczył w nich coś, co kazało mu się zatrzymać. Cofnął się. ZauwaŜyła to.

- Co się stało?
- Ja... Po prostu... - Przerwał zmieszany, nie wiedząc, jak

właściwie jej o tym powiedzieć. Nieoczekiwanie dla samego
siebie nie mógł znaleźć odpowiednich słów, on, który Ŝył z ich
układania.

Widok jego przestraszonej twarzy tylko ją rozśmieszył.
- Charlie, nie bój się! Nie jestem dziewicą.
Nie o to chodziło, ale zdobył się na zabawny grymas, który miał wyraŜać uczucie ulgi.

• 

Ja teŜ nie jestem - rzucił.

• 

I zabezpieczyłam się.

Wolał nie brnąć dalej, by nie komplikować sytuacji: juŜ raz popsuł sprawę.

• 

Nie o to chodzi - powiedział i spojrzał na nią bezradnie.

• 

Więc o co? Boisz się, Ŝe cię wykorzystam i sobie pójdę? - Roześmiała się znowu.

Jemu jednak wcale nie było do śmiechu.

- Nie... To znaczy tak. Nie... JuŜ sam nie wiem, co ja

mówię- Ŝachnął się niezadowolony z siebie. Co on wyprawia,

u diabła? Ma obok siebie na wpół rozebraną i chętną kobietę, która mu się podoba. Więcej: ma na nią 
wielką ochotę. Dlaczego zachowuje się tak dziwacznie? Czy nie lepiej powiedzieć sobie, niech będzie, 
co ma być, i zrobić to wreszcie? Nie zastanawiać się, co będzie jutro, ale korzystać z chwili, tak jak to 
zawsze robił?

Tym razem było jednak inaczej. Lubił Cassie i Ŝyczył jej jak najlepiej. Była dla niego kimś więcej 

niŜ tylko atrakcyjną kobietą, z którą ma się ochotę pójść do łóŜka. Wiedział, Ŝe jest nie tylko 
inteligentna, ale i wraŜliwa - łatwo ją zranić. Zasługuje na coś więcej niŜ przelotny romans, po którym 
moŜe być trudno jej się pozbierać.

Wsparty na łokciu, delikatnie wodził palcem po jej policzku, brodzie, ramieniu. Jej spojrzenie 

upewniało go, Ŝe czeka na więcej.

- Cassie, nie wiem, jak nazwać to, co jest między nami...

Boję się, Ŝe mogę ci niechcący zadać ból, i wiem, Ŝe sam teŜ
mogę przez to cierpieć.

Słowa zabrzmiały nieco podniośle, ale Cassie tym razem nie uśmiechnęła się. Sama myślała 

podobnie. Kochała go i wiedziała o tym, Ŝe go kocha. AŜ sama była zdziwiona: kochała go wtedy, 
kiedy się wygłupiał i gdy był powaŜny, jak teraz. Kiedy nie było go przy niej, tęskniła za nim. Ale 
najbardziej wzruszały ją chwile takie jak ta właśnie, kiedy odrzucał maskę wesołego chłopca i widziała 
jego prawdziwą twarz, twarz czułego i wraŜliwego męŜczyzny. Kogoś, komu moŜe ufać i na kim moŜe 
polegać. To nie był ten beztroski, błyskotliwy i piekielnie przystojny Charlie, z którym kobieta, nawet 
taka jak ona, moŜe się zapomnieć. Takiego Charliego niegdyś poznała. Co więcej: taki Charlie teŜ jej 
się podobał. To ktoś jeszcze inny.

• 

Czy wiesz, co mam na myśli? - zapytał.

• 

Tak - szepnęła. Co mogła jeszcze powiedzieć? śe w Ŝy-

ciu nie ma nic pewnego? śe czasem lepiej zawierzyć własnym uczuciom, pójść w ślad za marzeniem? I 
to miałaby powiedzieć ona właśnie jemu? Co za nieoczekiwana zmiana ról, pomyślała. ChociaŜ 
właściwie nie ma w tym nic dziwnego: w partnerskim związku nie ma sztywnego podziału, praw, 
obowiązków. KaŜdy bierze coś od kochanej osoby i daje coś w zamian. Pomaga i oczekuje pomocy, 
doznaje rozkoszy i daje rozkosz, uwodzi i jest uwodzony. Tak jak chociaŜby ona sama teraz.

• 

I co? - Rzucił jej szybkie spojrzenie. Cassie spojrzała mu głęboko w oczy.

background image

• 

Charlie, ty chyba lubisz się zamartwiać?

Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale uśmiechnął się. Cassie odpowiedziała uśmiechem.
- śartujesz ze mnie?

• 

Wcale nie. MoŜe najwyŜej uwodzę cię, Charlie. A ty mi nie pomagasz.

• 

Mam nadzieję, Ŝe się poprawię - powiedział i poszukał ustami jej ust.

Niczego bardziej nie pragnęła. Chciała, Ŝeby ją całował i dotykał, niech ją weźmie - chce tego. 

Teraz, na tym zarzuconym gazetami tapczanie. Nie dał jej odetchnąć, teraz przypadł ustami do jej 
piersi. Z początku pieścił je delikatnie, potem ssał i lekko gryzł, aŜ usłyszał jej cichy jęk. Powoli, 
uwaŜaj, upomniał samego siebie, ale zdało się to na nic, bo poczuł, jak w ramiona wbijają się mu 
paznokcie Cassie.

Jęknęła znowu i odepchnęła go, ale po to tylko, by sięgnąć do suwaka jego dŜinsów. Niewiele 

myśląc, zrobił to samo: z zamkiem błyskawicznym przy jej spódnicy poszło mu lepiej niŜ z 
biustonoszem. Tymczasem ona wcale nie czekała: szarpnęła w dół jego spodnie. Nie zwracając uwagi 
na to, co z nią robi, wpatrywała się w jego obnaŜoną męskość. W chwilę potem, juŜ bez jej pomocy, 
uporał się z tym, co jeszcze miała

na sobie. Kiedy ją tam dotknął, była wilgotna, gorąca i gotowa. Przewróciła go na plecy i przykryła 
sobą. Gdy tylko się połączyli, poczuł, jak wstrząsa nią dreszcz orgazmu, ale to jej nie zatrzymało i w 
kilka chwil potem, gdy juŜ ich biodra kołysały się miarowo w miłosnym zwarciu, poczuł następny 
spazm. I kolejny, gdy wreszcie udało mu się ją dogonić.

Powoli wracali do rzeczywistości, jakby wynurzali się z jakiejś przepastnej, głębokiej studni. Pokój 

tonął w mroku. LeŜała na nim, z głową wtuloną w jego szyję. Charlie westchnął , i zanurzył dłoń w jej 
włosy. Poczuł usta Cassie na swoim przegubie.

• 

Jak się czujesz? - zapytał.

• 

Wspaniale - mruknęła w jego ramię. - A ty?

• 

Spocony, zmęczony i zuŜyty - uśmiechnął się w ciemności. Uniósł głowę i pocałował ją w czoło. 

- Było cudownie. Dziękuję.

Domyślała się, Ŝe czeka, by mu powiedziała, czy było jej dobrze, chociaŜ nie musiała go wcale o 

tym zapewniać, wiedział i tak. Ale nie powinno być między nimi niedomówień. Skoro chce, Ŝeby mu 
sama o tym powiedziała...

• 

Było jak nigdy. Właściwie to po raz pierwszy... - szepnęła.

• 

Jak to? Naprawdę?

• 

Tak. Tamto, co było, to... - Wzruszyła ramionami, nie kończąc zdania. Co mogła powiedzieć? 

Była juŜ z chłopakiem w łóŜku, ale okazało się to pomyłką. Dzisiaj się o tym upewniła.

• 

Wiesz, potrafię być jeszcze lepszy!

Powiedział to Ŝartem, ale w chwilę potem udowodnił jej, Ŝe to szczera prawda. Kochali się z takim 

zapamiętaniem, Ŝe nawet nie zauwaŜyli, kiedy nagle znaleźli się oboje na podłodze.

Pocałował ją za uchem, a potem, mokrej i zadyszanej, odgarnął włosy z oczu.
- Myślę, Ŝe teraz powinniśmy coś zjeść. Jeszcze zemdle

jesz po naszych harcach. Strasznie cię wymęczyłem.

Objęła go za szyję, zbyt wyczerpana, by ruszyć się z miejsca. Czuła na sobie jego cięŜar i było jej 

dobrze.

- Wymęczyłeś mnie? - szepnęła rozleniwionym głosem.

-To chyba ja ciebie.

Charlie patrzył na nią z czułym podziwem. Była niezwykła. Cassie Armstrong to kobieta 

nieobliczalna. MoŜe nie okazała się jego najbardziej doświadczoną kochanką, ale nadrabiała to po 
stokroć entuzjazmem, z jakim oddawała się miłości. Robiła to jak w natchnieniu. Im bardziej go 
kochała, tym bardziej miał na nią ochotę i z tym większą pasją starał się jej dać rozkosz.

- Jeśli zaraz nie wstaniemy, to obawiam się, Ŝe nie zrobi

my tego prędko - powiedział ostrzegawczym tonem i dźwig
nął się w górę.

background image

Przyjęła to jękiem zawodu, ale kiedy podał jej rękę, by pomóc wstać, wstała posłusznie i przysiadła 

na tapczanie, rozglądając się za swymi porozrzucanymi rzeczami. Podniosła bluzkę i narzucając ją na 
siebie, ruszyła za nim do kuchni. Po drodze wzięła z podłogi jeszcze jego koszulkę i spodenki, o 
których on sam zdawał się nie pamiętać.

Na jej widok, z wyciągniętą w jego stronę ręką ze spodenkami, roześmiał się.

- Masz tu jeszcze koszulkę, Ŝebyś mi się nie przeziębił.

Jesteś mi potrzebny tylko w dobrej formie. - Spojrzała na
niego łobuzersko. - To teŜ lepiej nałóŜ, bo nie będę mogła się
skupić przy mieszaniu sałaty.

Ciągle się śmiejąc, zrobił, co mu kazała, ale jej spojrzenie sprowokowało go, by podejść i objąć ją. 

Bluzka Cassie podniosła się na niebezpieczną wysokość.

• 

Charlie! - szepnęła z naganą w głosie.

• 

Zostaniesz na noc?

Spojrzała zaskoczona. On sam teŜ był zdziwiony własnym pytaniem. I złapał się na tym, Ŝe wcale 

nie jest pewien, czy dobrze robi. Z doświadczenia wiedział, Ŝe wieczory i noce to całkiem co innego 
niŜ poranki. Te potrafiły być cięŜkie.

- Chcesz, Ŝebym została?

Przez chwilę wahał się, co odpowiedzieć. DłuŜej, niŜ był powinien - domyślił się, widząc jej 

rumieniec.

- Tak, chcę - odparł.
Nie było to namiętne wyznanie uczuć, ale słowa wypowiedziane niskim, ciepłym głosem sprawiły, 

Ŝ

e znowu poczuła drŜenie kolan.

- Więc zostanę - powiedziała, spoglądając mu w oczy.
Przełknął ślinę i zanim cokolwiek powiedział, na wszelki

wypadek uśmiechnął się. Czuł, Ŝe serce mu bije, jakby mijał metę w maratonie bostońskim.

- To świetnie.

Rozejrzał się po kuchni niezbyt przytomnym wzrokiem; moŜna by przypuszczać, Ŝe znalazł się w 

niej po raz pierwszy.

- Na co masz ochotę? MoŜe jajko?

Widziała, Ŝe jest zmieszany. Chciała go od tego uwolnić. Nie bardzo umiała. Tam, na tapczanie, 

było - paradoksalnie -jakoś łatwiej.

• 

Prawdę mówiąc, nie jestem głodna.

• 

To zabawne - skrzywił się. - Bo ja teŜ nie. Przez chwilę stali w milczeniu.

• 

Chodź, pokaŜę ci moją sypialnię. Tam jeszcze nie byłaś - powiedział nagle i widząc jej 

zaskoczenie, dodał: - Nie bój się, to prawdziwa sypialnia, nie Ŝadna jaskinia.

• 

Nie wierzę. - Cassie spróbowała zaŜartować.

• 

Zaraz ci to udowodnię.

Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Sypialnia mieściła się

na antresoli i prowadziły do niej dość strome schodki. Puścił ją przodem i pogłaskał po udzie, szepcząc 
do ucha:

- To nasze ubieranie się, Armstrong, to była tylko niepo

trzebna strata czasu.

JuŜ rano, pomyślał, widząc promyki słońca wpadające do środka przez Ŝaluzje. Więc jednak czeka 

ich wspólny ranek. Jak on sam się czuje z tym wszystkim? Ku swemu zadowoleniu stwierdził, Ŝe wcale 
dobrze. MoŜe trochę obolały po ich wczorajszych ekscesach, na pewno zmęczony - bo zasnęli dopiero 
nad ranem.

Popatrzył na twarz kobiety leŜącej w jego łóŜku. Była pogodna. W koronie rozrzuconych na 

poduszce włosów wyglądała znowu nie tylko pięknie, ale i majestatycznie. Wyciągnął rękę i przez 
chwilę bawił się, nawijając na palec pukiel włosów.

Czy to miłość? - zapytał sam siebie, przypatrując się śpiącej. Czy to, co czuje, jest właśnie tym 

background image

uczuciem?

Charlie nigdy jeszcze nie popadł w tak dziwny stan jak dziś. Miał więc prawo zastanawiać się teraz, 

co to wszystko dla niego znaczy. Ogarnęła go niepewność, ale nie odczuwał strachu.

Nagle, jakby jego myśli obudziły ją, Cassie otworzyła oczy. Zamrugała: światło dnia było juŜ 

całkiem silne, a Charlie, w pośpiechu, nie spuścił wczoraj dokładnie Ŝaluzji.

- Co się dzieje? - spytała, przeciągając się leniwie.

- Nic - zapewnił ją z uśmiechem. - Kompletnie nic.
Zabrzmiało to dość dwuznacznie, ale wolał nie wdawać się

w wyjaśnienia. Nie był pewien, co powiedzieć. Bał się, Ŝe znowu wykona jakiś fałszywy ruch.

Cassie spojrzała na niego i nic nie powiedziała. MoŜe nie powinniśmy o tym zbyt wiele mówić? - 

pomyślała. Zresztą słowa przyjdą same. Potem. W odpowiednim czasie.

W poniedziałek Cassie weszła do agencji w nastroju eufo-rii. Czuła się tak, jakby spowijał ją obłok 

szczęścia.

• 

Co za cudowny weekend - rzuciła od progu do Fran. Przyjaciółka spojrzała na nią znad biurka.

• 

Właśnie widzę - wycedziła zimno. Cassie popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

• 

Co jest? Ty i Joe pokłóciliście się, czy co?

- Nie, skąd. - Fran wzruszyła ramionami. - Wszystko

w porządku. A nawet lepiej.

Wstała zza biurka i ruszyła do drzwi.

- Muszę kogoś o coś zapytać - powiedziała wychodząc.
Ruszyła z impetem korytarzem i zatrzymała się dopiero

przed drzwiami pokoju Charliego. Weszła bez pukania. Wystarczyło, Ŝe zobaczył jej minę.

- Wszystko w porządku. Zobacz tylko, tu jest zlecenie!

- zawołał od swego biurka.

Fran zawisła nad nim jak tornado.
- JeŜeli ją skrzywdzisz, zabiję cię!
A więc o to jej chodziło! Cassie Armstrong miała anioła stróŜa, Ŝe pozazdrościć. Zanim zdąŜył 

cokolwiek odpowiedzieć, Fran odwróciła się i wymaszerowała z pokoju.

Tego wieczoru Charlie wyciągnął z szuflady maszynopis swojej powieści i wkręcił nową kartę do 

maszyny. Zajrzał do ostatniego rozdziału, a potem zrobił sobie drinka i zaczął pisać.

ROZDZIAŁ

9

Gdyby miała swój związek z Charliem do czegoś porównać, to do akrobacji na linie. Nie raz i nie 

dwa miała wraŜenie, Ŝe stąpa nad przepaścią i Ŝe jeden nierozwaŜny krok moŜe spowodować 
katastrofę. Ale zarazem poczucie, Ŝe ta arcytrud-na sztuka jej się udaje, napawało ją nie znaną dotąd 
radością. Cassie była szczęśliwsza niŜ kiedykolwiek. Szczęścia dopełniała pewność, Ŝe Charliemu jest z 
nią równie dobrze. Z tygodnia na tydzień czuli się coraz bardziej ze sobą związani. KaŜde miało teraz 
swoje rzeczy w mieszkaniu drugiego i ich Ŝycie zaczęło się z wolna splatać. Poznawała go coraz lepiej i 
odsłaniały się przed nią coraz to nowe tajemnice jego osobowości. Był bardziej skomplikowany, niŜ 
jawił się jej w dotychczasowych, codziennych kontaktach. Charlie łapał się na podobnych myślach: 
przyzwyczaił się juŜ do tego, Ŝe Cassie go zaskakiwała, ale teraz wiedział o niej coraz więcej. Obojgu 
przypominało to układanie skomplikowanego puzzla, zajęcie, które cieszyło i intrygowało.

Traf zdarzył, Ŝe szukając długopisu, natknęła się na powieść Charliego. Otworzyła szufladę biurka i 

jej uwagę zwrócił stosik zadrukowanych kartek. Mimowolnie przeczytała pierwszą. A była to strona 
tytułowa. Napis głosił: Charlie Whitman, „W labiryncie uczuć". Zaraz niŜej zaczynał się

tekst. Poczuła ogromną ochotę, by zacząć czytać. Ale myszkowanie w cudzych papierach nie było w jej 
stylu. Wzięła kartki i poszła do kuchni, gdzie Charlie pichcił właśnie kolację.

- Nie wiedziałam, Ŝe piszesz powieść! - powiedziała od

progu.

background image

Charlie spojrzał zaskoczony.

- Ja? Nie piszę Ŝadnej powieści - zaprzeczył i ruszył w jej

stronę. - Taka tam pisanina...

Wyciągnął rękę po tekst. Cassie nie dawała jednak za wygraną.

• 

To wcale nie wygląda na jakąś tam pisaninę. Raczej właśnie na powieść. Dlaczego nigdy mi nie 

powiedziałeś, Ŝe piszesz?

• 

Bo wcale nie piszę.

• 

Mogę przeczytać?

• 

Nie!

Jego sprzeciw był tak zdecydowany, Ŝe Cassie tym bardziej zapragnęła poznać zapiski. Co w nich 

było, Ŝe tak bardzo się wzbraniał?

Ponownie wyciągnął rękę i teraz oboje trzymali plik zadrukowanych stron.

- To takie pierwsze przymiarki. Nie ma co pokazywać.

- Skrzywił się, ciągnąc kartki w swoją stronę. - Oddaj, bo
będę musiał uŜyć siły - uśmiechnął się.

Ale w nią wstąpił duch przekory. Wyrwała mu z ręki k; i schowała za siebie.
- Chcesz je? To proszę, weź je sobie.
Nietrudno było przewidzieć, czym to się skończy. Nieco

później, gdy juŜ leŜała w jego łóŜku, zmęczona, ale cudownie odpręŜona, spojrzała na śpiącego 
Charliego. Pomyślała znowu o stosiku zapisanych przez niego kartek. Czy będą kiedyś tak blisko, Ŝe 
przestanie robić z tego tajemnicę?

Tegoroczne lato pobiło wszelkie rekordy; kroniki miasta nie notowały jeszcze takich upałów. Gdy 

tylko wrócili po całym dniu plaŜowania, Cassie, zmęczona i rozleniwiona słońcem, wyciągnęła się na 
tapczanie. Charlie włączył klimatyzację i przysiadł obok. Odgarnął włosy Cassie i pochylił się nad nią, 
jakby zamierzał pocałować.

Czy to rumieniec, czy opalenizna?

Skóra Cassie opornie reagowała na słońce: stawała się róŜowa, a nie złocista. Pojawiały się teŜ 

liczne piegi. Ostatnio stało się to przedmiotem nieustannych Ŝartów między nimi.

- Zobaczysz jeszcze, kto będzie bardziej opalony! - po

wiedziała, otwierając jedno oko.

Jasne! - pomyślał i uśmiechnął się chytrze. Zsunął na bok ramiączko kostiumu plaŜowego, niby to 

podziwiając kontrast.

- Masz rację. To piękny brąz. Jakbyś wróciła z Hawajów.

Tylko w tym świetle ma taki róŜowy odcień.

Uniosła się nieco, jakby szykowała replikę, ale po chwili opadła z powrotem na tapczan.

- Jest taki upał, Ŝe nie chce mi się z tobą kłócić - mruknęła

tylko.

- Właśnie, ja teŜ czuję się jakoś dziwnie rozgrzany - po

wiedział, kładąc dłoń na jej biodrze.

Cassie czujnie spojrzała na Charliego.

• 

Jak mam to rozumieć?

• 

A nie domyślasz się? - zapytał głosem drŜącym lekko z podniecenia. Przeciągnął dłonią po jej 

brzuchu, a potem zsunął drugie ramiączko stanika. Pochylił się i pocałował odsłoniętą pierś. Pachniała 
słońcem i olejkiem do opalania.

Cassie wydała z siebie głębokie westchnienie.
Podciągnął się nieco w górę i opadł na nią, gdy nagle rozległ się dzwonek telefonu. Charlie ani 

myślał odbierać, ale Cassie szarpnęła się i wyciągnęła rękę w stronę słuchawki.

- Nie odbierzesz?

- Nie - rzucił krótko i cmoknął ją w policzek, jakby przy-

pieczętowując odpowiedź. - Nie widzisz, Ŝe jestem zajęty?

PołoŜył głowę między jej piersi i bawił się nimi, całując na przemian. Telefon dzwonił uporczywie. 

background image

Ktoś po drugiej stronie linii był okropnie uparty.

• 

Charlie, nie włączyłeś sekretarki! Zostawiłam w agencji twój numer jako drugi. MoŜe to coś 

waŜnego?

• 

Akt przerywany to nie jest akurat to, co tygrysy lubią najbardziej. - Skrzywiony wychylił się po 

słuchawkę.

Gdy tylko usłyszał znajomy głos, wiedział, Ŝe popełnił błąd.

Mięśnie policzków napięły się, a twarz spochmurniała. Cassie patrzyła na niego zaniepokojona. 

Odpowiadał niechętnie, monosylabami. Był wyraźnie rozdraŜniony.

Usiadł, odsuwając się od niej, jakby chciał pozostawać w stanie czujnej gotowości. Cassie nie 

zamierzała być mimowolnym świadkiem wyraźnie przykrej dla niego rozmowy, zsunęła się więc z 
tapczanu i ruszyła do kuchni przygotować coś zimnego do picia. Mówił jednak podniesionym głosem i, 
chcąc nie chcąc, słyszała.

- Uhm. PrzecieŜ mówię: byłem zajęty... Po prostu zajęty

i tyle... A co się stało, Ŝe nagle się tym zainteresowałaś?
Gdzie? Kiedy?... Nie jestem pewien, czy mi się uda... Później
zadzwonię... Powiedziałem: później... Do widzenia! -Usły
szała trzask odkładanej słuchawki.

Cassie weszła z powrotem i spojrzała nań pytająco. Umierała z niepokoju, ale wolała, Ŝeby to on 

pierwszy się odezwał. Charlie jednak siedział w milczeniu, patrząc ponuro w przestrzeń. JuŜ chciała 
wrócić do kuchni, gdy wreszcie przemówił.

- Sylvia! - rzucił krótko.

W pierwszej chwili nie pojęła, o kogo chodzi, ale zaraz uświadomiła sobie, Ŝe to imię jego matki.

- Twoja matka?

- Tak przynajmniej opiewa mój akt urodzenia - powie

dział z cierpkim przekąsem. - Ale czasami wydaje mi się to
niemoŜliwe.

Cassie wiedziała, Ŝe nie ma dobrego kontaktu z matką, mimo to wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. 

Wspomniał o niej ledwie dwa albo trzy razy. Za kaŜdym razem źle. Nigdy teŜ przy niej do matki nie 
dzwonił ani nie odbierał telefonów od niej. Cassie wszystko to dziwiło - nie chciała się wtrącać, ale 
przyzwyczajona była do czegoś zupełnie innego. Ona sama pozostawała w stałym, prawie codziennym 
kontakcie z rodzicami.

Widząc jej zakłopotanie, Charlie zdobył się na uśmiech, a nawet siląc się na lekki ton, powiedział:

- Co to myśmy robili, zanim nam przerwano?

Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. Nieoczekiwany telefon wyraźnie popsuł mu humor.

• 

Charlie, nie chcę ci niczego narzucać, ale moŜe chciałbyś ze mną o czymś porozmawiać? - 

spytała.

• 

Nie ma o czym - skrzywił się. - To są ludzie, którzy nie powinni mieć dzieci. A tu akurat ja im się 

przydarzyłem. Mieli pecha. Koniec. Kropka. Nie bądź taka smutna! W końcu nic takiego się nie stało - 
powiedział zmęczonym głosem.

Wiedziała, Ŝe nie mówi prawdy. Wyraźnie to go bolało. A jego zmartwienia były jej zmartwieniami. 

PrzecieŜ był męŜczyzną, którego kochała. Poza tym miała dobre serce: nie mogła znieść, kiedy ktoś 
cierpiał. Gdyby mogła za pomocą czarodziejskiego zaklęcia uczynić wszystkich ludzi szczęśliwymi, 
zrobiłaby to bez wahania.

- Zapraszają mnie, Ŝebym przyjechał do nich na weekend.

Masz pojęcie? - roześmiał się nerwowo. - Matka mówi, Ŝe
ojciec kiepsko się czuje. Jasne, a jak ma się czuć ktoś, kto
ma taką Ŝonę? śaden normalny człowiek juŜ by tego nie wy
trzymał.

Cassie postanowiła zaryzykować.
- MoŜe jednak powinieneś jechać?
Spojrzał na nią zdziwiony.

background image

• 

Jechać tam? A po co? To nie ma sensu: z góry wiem, czym to się skończy... Awanturą.

• 

Ale jeśli twój ojciec zachorował... A poza tym, skąd wiesz, moŜe tym razem będzie inaczej?

Charlie pokiwał głową.

- MoŜe tym razem się wzajemnie pozabijamy - powie

dział szyderczo.

W głębi ducha jednak czuł, Ŝe Cassie ma rację. W końcu to był jego ojciec. Miał do nich Ŝal, i 

było o co, ale rodziców się nie wybiera.

- Pojedziesz ze mną?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

• 

Ale przecieŜ oni wcale mnie nie zapraszają.

• 

Proszę cię.   

Nie mogła mu odmówić. Podeszła i usiadła tuŜ obok. Wzięła jego dłoń i uścisnęła mocno.
- Oczywiście, Ŝe pojadę, Charlie. I nie martw się, na pew

no nie będzie tak źle.

ROZDZIAŁ

10

Za oknem krajobraz zmieniał się: przeszklone wieŜowce Manhattanu ustąpiły miejsca ruderom 

Bronksu, a potem zanurzonym w zieleni domkom Connecticut. Charlie poruszył się niepokojnie za 
kierownicą. Wkrótce będą na miejscu. Zjechali na szosę, która biegła wzdłuŜ wybrzeŜa oceanu. Kiedy 
skręcił z niej w boczną drogę i przejechał przez masywną bramę, zauwaŜyła zbielałe palce zaciśnięte na 
kierownicy. Cassie połoŜyła rękę na jego kolanie. Oboje wymienili znaczące spojrzenia.

Dom Whitmanów widać było teraz jak na dłoni. Przed nim rozciągał się rozległy trawnik, którego 

ś

rodkiem biegła asfaltowa ścieŜka. Cassie westchnęła jedynie z podziwem. Trudno to było nazwać 

domem: miała przed sobą olbrzymie domostwo w stylu Nowej Anglii. Z powodzeniem mógł zagrać w 
filmie. Charlie wspominał, Ŝe rodzice są zamoŜni. Nie przypuszczała jednak, Ŝe tak bardzo. Teraz 
lepiej zrozumiała, skąd się wzięła ta jego pewność siebie.

Za chwilę miała spotkać ludzi, z którymi nie łączy ją wiele lub nic zgoła. Przed oczami stanął jej 

dom rodzinny: wygodny i miły, ale zarazem przysparzający wielu bezsennych nocy jej ojcu. Dom, w 
którym mieszkali, był juŜ dość stary i wymagał generalnego remontu, tymczasem utrzymująca się przez 
kilka

lat recesja wcale nie poprawiała sytuacji finansowej. Rodzinny sklep prosperował nieźle, ale przecieŜ 
nie była to kopalnia złota.

- Prawdziwy pałac! - powiedziała, gdy wjechali na pod

jazd.

Charlie zaparkował wynajęty samochód i popatrzył na nią ukradkiem. Ten sam podziw zmieszany 

z niechęcią dostrzegał w spojrzeniach kolegów ze szkoły, gdy zdarzało mu się przywieźć ich tu na 
kilka dni ferii czy wakacji.

- Nie ma się znowu czym tak zachwycać - powiedział. .

- Owszem, Whitmanowie znaleźli się wśród pierwszych
osadników, a nawet i pasaŜerów „Mayflower", ale kolejne po
kolenia roztrwoniły rodzinną fortunę. Geny teŜ odegrały swo
ją rolę. To, co tutaj widzisz, to resztki dawnej świetności.
W ten dom akurat włoŜyła pieniądze rodzina matki.

Cassie przysłuchiwała się jego opowieści. A więc był potomkiem starego rodu: jego przodkowie 

byli pierwszymi kolonistami! To jej imponowało bardziej aniŜeli pieniądze.

- Rodzice poznali się na studiach - ciągnął. - Jak juŜ ci

mówiłem, oboje robili specjalizację psychiatryczną. I oto do
bry Bóg złączył węzłem małŜeńskim leniwego i niczym nie
wyróŜniającego się młodego lekarza Charlesa Benningtona
Whitmana, z piekielnie inteligentną i pozbawioną skrupułów

background image

Sylvią Rothmann, kobietą równie ekscentryczną jak bogatą,
jedyną spadkobierczynią bankierskiej rodziny Rothmannów. i
I spodobało mu się obdarzyć ich jedynym synem.

Otworzył drzwi i wysiadł, a potem obszedł samochód i pomógł Cassie.

- Bardzo zdenerwowana? - spytał.
Cassie równie dobrze mogłaby zapytać go o to samo.
- Nie, dlaczego... - Spróbowała się roześmiać. - MoŜe

tylko powinieneś był ich uprzedzić, Ŝe nie przyjedziesz sam...

Charlie zrobił grymas, tajemniczy i przemyślny zarazem.

• 

Wobec Sylvii najlepiej działać z zaskoczenia - oznajmił.

• 

Charlie, po co te podchody? PrzecieŜ nie prowadzimy Ŝadnej wojny.

• 

Tak sądzisz? - Uniósł brwi w górę. - MoŜe chcesz się załoŜyć?

W ten sposób wcale jej nie dodawał odwagi. Westchnęła tylko, gdy wziął ją za rękę i ruszyli w 

stronę wejścia.

Nacisnął dzwonek i niemal natychmiast drzwi się otworzyły, tak jakby ktoś na nich czekał. 

Podstarzała Murzynka w stroju pokojówki wskazała im drogę do salonu.

- Dziękuję, znam drogę - powiedział Charlie. - Jestem

synem państwa Whitmanów.

Cassie zdawało się, Ŝe w oczach starej kobiety dostrzegła jakby cień współczucia. Pokojówka 

dygnęła i zniknęła w korytarzu.

- Charakterystyczne, Ŝe nigdy nikogo tu nie ma: Ŝadnych

przyjaciół, rodziny. Napady złości mojej matki wszystkich
skutecznie wystraszyły.

Napady złości? Cassie spojrzała niepewnie na Charliego, ale juŜ o nic nie zdąŜyła go zapytać, bo 

weszli do salonu, a tam juŜ czekali na nich Whitmanowie. Cassie przełknęła nerwowo ślinę i wzięła 
głęboki oddech.

Niezupełnie tak ich sobie wyobraŜała. Ojciec sprawiał wraŜenie starszego, niŜ moŜna by wnosić z 

jego wieku. Był bardzo wychudzony - eleganckie ubranie wisiało na nim niczym na wieszaku. Resztki 
dawnej urody świadczyły, Ŝe musiał być niegdyś bardzo przystojnym męŜczyzną. Teraz jednak głębo-
kie zmarszczki, jakie poorały jego twarz, zapadnięte, choć ciągle błyszczące oczy, przerzedzone siwe 
włosy nieubłaganie potwierdzały niszczycielski upływ czasu. Czy to moŜliwe, Ŝeby Charlie miał kiedyś 
tak wyglądać? - zadała sobie w duchu pytanie i natychmiast odpędziła od siebie tę przykrą myśl.

Wiek matki Charliego trudno było określić. Bez wątpienia

była to ciągle atrakcyjna kobieta - właściwie bardziej przystojna aniŜeli piękna, ale wyglądała 
imponująco. To określenie nasuwało się samo. Miała moŜe zbyt wąskie, cienkie usta i zbyt grube brwi, 
by uznać ją za piękność, ale nadal robiła wraŜenie. Zadbana i elegancka, siedziała w fotelu jak na tro-
nie. Cassie nie mogła opędzić się od myśli, Ŝe to dosyć dziwna i nazbyt wystudiowana poza jak na tę 
okoliczność. Bądź co bądź, to spotkanie z synem po dłuŜszym czasie. W jej oczach była inteligencja, 
ale i chytrość. RównieŜ - jak się Cassie zdawało - uprzejma niechęć, z jaką patrzyła na niedbale ubra-
nego Charliego: w koszulce i wytartych dŜinsach nie prezentował się widocznie dość godnie jak na 
potomka rodu Whitmanów.

W swojej naiwności puszczała dotąd ostrzeŜenia Charliego mimo uszu. Poza tym była przekonana, 

Ŝ

e będzie miała do czynienia z kulturalnymi i wykształconymi ludźmi. MoŜe są nieco oziębli, 

nadmiernie skoncentrowani na sobie - to się zdarza, myślała. Ale wszystko wydawało się jedynie 
kwestią czasu: wystarczy wola porozumienia - przecieŜ są rodziną. Teraz jednak i ona poczuła się 
zmroŜona sposobem, w jaki przyjęli swego jedynego syna.

To Charlie ruszył, by przywitać się z nimi. Wymienił z ojcem krótki uścisk ręki, a potem zwrócił się 

do matki. Ale nie pocałował jej ani nie uściskał - i to powitanie ograniczyło się do wymiany 
zdawkowych skinięć głową. Charlie zamachał jeszcze ręką w stronę matki, ale nie doczekał się z jej 
strony nawet podobnej odpowiedzi. Przez chwilę mierzyli się oboje spojrzeniami, jak gdyby kaŜde 
oceniało siły swoje i przeciwnika. Pomimo upału Cassie poczuła na plecach struŜkę zimnego potu.

background image

Sylvia odezwała się pierwsza.

- Proszę, nasz długo nie widziany syn - powiedziała beznamiętnie, jak gdyby to spotkanie nie było 

niczym niezwy-

kłym. - A to kto? - Przeniosła wzrok na Cassie i popatrzyła na nią bez sympatii.

Charlie zacisnął zęby. Tak, mówił jej, Ŝe ta wizyta nie ma sensu. Nie chciała mu wierzyć, teraz 

będzie mogła się przekonać na własne oczy, jak wyglądają rodzicielskie uczucia państwa Whitmanów, 
nie wspominając juŜ o ich gościnności.

- Powiedzmy, Ŝe to Cassie - stwierdził krótko. Nie zamie

rzał zabiegać o ich względy, ani dla siebie, ani dla Cassie. Im
szybciej stąd wyjadą, tym lepiej dla wszystkich.

- Co takiego? Co powiedziałeś? Jak? - wymamrotał ojciec.
Cassie postąpiła pół kroku do przodu.
- Jestem Cassie. Cassie Armstrong - przedstawiła się, wy

ciągając rękę do matki Charliego. - Przyjechałam bez uprze
dzenia; mam nadzieję, Ŝe państwo nie mają mi tego za złe.

Jej wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu. Sylvia Whitman nie zrobiła najmniejszego ruchu, by się z 

nią przywitać. Cassie miała wraŜenie, Ŝe nawet na nią nie patrzy.

• 

Co ona powiedziała? - Ojciec Charliego patrzył na syna niezbyt przytomnym spojrzeniem.

• 

Starość nie radość - skwitowała krótko Sylvia, rzucając męŜowi pogardliwe spojrzenie.

Cassie opuściła rękę i popatrzyła na starszego pana ze współczuciem. Nie wydawał się obraŜony. 

Szare oczy patrzyły bez wyrazu. MoŜe był przyzwyczajony do podobnych komentarzy, a moŜe go 
wcale nie usłyszał. To drugie wydało jej się bardziej prawdopodobne.

- Wszyscy męŜczyźni z tej rodziny starzeją się w przy

ś

pieszonym tempie - skrzywiła się Sylvia w stronę Cassie.

Ten grymas to zapewne miał być uśmiech.

Zanim Cassie zdąŜyła cokolwiek odpowiedzieć, usłyszała głos Charliego.

- Jeśli chodzi o mnie, powinnaś być chyba zadowolona.

Zawsze narzekałaś na moją niedojrzałość.

Atmosfera stała się cięŜka i kto wie, czym by się ta powitalna wymiana zdań zakończyła, gdyby nie 

pokojówka, która weszła pytając, co komu podać do picia. Wszystko jedno co, byleby to była 
podwójna porcja, pomyślała Cassie. Wiedząc jednak, Ŝe zamawiając o tej porze coś mocniejszego, nie 
zrobiłaby na rodzicach Charliego najlepszego wraŜenia, poprosiła o mroŜoną herbatę. Charlie nie miał 
takich skrupułów: poprosił o czystą whisky. Jego matka podniosła znacząco brew.

- Dziękuję, Stello. Myślę jednak, Ŝe od razu usiądziemy

do lunchu. Przynieś drinki do jadalni. JuŜ tam się napijemy
- odprawiła ją władczym gestem.

Lunch niewiele zmienił. Nastrój nie poprawił się ani na jotę. Cassie w milczeniu sączyła przez 

słomkę herbatę. Sylwia wyrzekała na kucharza: nie dość, Ŝe sos winegret zrobił zbyt wodnisty, to 
jeszcze źle przyrządził solę, którą właśnie zjedli, i tym samym popsuł cały obiad. Ofuknęła teŜ Stellę, 
Ŝ

e jest zbyt opieszała i ślamazarnie zabiera nakrycia ze stołu. Ojciec Charliego znosił cierpliwie jej 

zrzędzenie, widać był juŜ na nie uodporniony.

Dla Cassie lunch był prawdziwą torturą: niemal podskakiwała na krześle za kaŜdym odezwaniem się 

Sylvii. Charlie ze współczuciem przyglądał jej się z drugiego końca stołu. Uśmiechnął się do niej 
porozumiewawczo i szyderczym gestem wzniósł swój kieliszek do toastu. Matka spojrzała na niego z 
dezaprobatą.

• 

Widzę, Ŝe twoje maniery nadal pozostawiają wiele do Ŝyczenia.

• 

To samo mógłbym powiedzieć o tobie - zareplikował Charlie.

Sylvia zacisnęła wąskie usta.

- Jak się do mnie odzywasz? Nie zapominaj, Ŝe jednak

mówisz do swojej matki, która poświęciła ci najlepsze lata
swojego Ŝycia!

background image

- Co takiego? Chyba Ŝartujesz? - prychnął Charlie. - Od

nosiłem raczej wraŜenie, Ŝe z trudem przypominałaś sobie od
czasu do czasu o moim istnieniu.

Sylvia spojrzała zimno na syna.

- Miałam nadzieję, Ŝe wydoroślałeś, Charlie. Dlatego pro

siłam, Ŝebyś przyjechał. Widzę, Ŝe się pomyliłam.

Charlie z trzaskiem odstawił kieliszek.

• 

To zabawne. Bo ja właśnie teŜ miałem podobne nadzieje. Ale widzę tymczasem przed sobą tę 

samą kapryśną, egoistyczną, wiecznie zapatrzoną w siebie....

• 

...Wspaniały lunch! - wtrąciła Cassie pospiesznie. -Dawno juŜ nie jadłam tylu dobrych rzeczy. 

Ale obawiam się, Ŝe juŜ musimy wracać. Prawda, Charlie? - Spojrzała na niego wymownie.

• 

O czym wy mówicie? O czym tak ciągle gadacie? Czy moŜe mi ktoś wreszcie powiedzieć? - 

zdenerwował się starszy pan.

- Zamknij się, idioto - warknęła Sylvia.
Charlie zerwał się z krzesła.

• 

Za duŜo sobie pozwalasz! - powiedział z zimną nienawiścią.

• 

Tak, naprawdę bardzo dobry lunch. Mam nadzieję, Ŝe wkrótce znowu uda się nam spotkać. - 

Cassie odłoŜyła serwetkę i wstała z miejsca.

Sylvia takŜe podniosła się z krzesła. Nie zamierzała oddawać pola. NaleŜała do kobiet, które 

zawsze muszą mieć ostatnie słowo. Bez względu na okoliczności i konsekwencje. Wbiła wzrok w syna 
i wycedziła:

- śałuję, Ŝe cię urodziłam!

Charlie z trudem powstrzymał się od wybuchu.

- Coś ci powiem, Sylvio. Akurat w tym jednym jesteśmy

zgodni. Ja równieŜ Ŝałuję, Ŝe to ty musiałaś być akurat tą
kobietą.

Cassie poczuła, Ŝe robi jej się słabo. W pierwszej chwili pomyślała, Ŝe zaraz się rozpłacze. W 

chwilę potem wściekłość na tę podłą i egoistyczną kobietę wzięła w niej górę.

- Jak pani moŜe mówić coś takiego! Jak pani śmie! -

krzyknęła zdławionym głosem.

Charlie podszedł do niej i mocno objął ją ramieniem.

- Daj spokój, Cassie. Szkoda słów. Raczej powinnaś za

stosować swój prawy sierpowy, ale wtedy skoczyłaby ci do
gardła zgraja adwokatów. Idziemy stąd.

Kiedy wreszcie znaleźli się na zewnątrz, Cassie odetchnęła z ulgą.

• 

Myślisz, Ŝe moŜesz prowadzić? - spytała, gdy podeszli do samochodu.

• 

Oczywiście. Nie martw się. Dla mnie to nie pierwszyzna.

Cassie przypatrywała mu się z niepokojem. Wyglądał dość marnie. Ale jak miał wyglądać? 

Ruszyli z piskiem opon i wkrótce byli juŜ za bramą posiadłości Whitmanów. Charlie nie zwalniał 
ani na chwilę, jak gdyby chciał jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca, w którym mieszkali 
ci przera-Ŝający, obcy ludzie mieniący się jego rodzicami.

- Charlie. Przepraszam... - Cassie połoŜyła rękę na jego

dłoni zaciśniętej na kierownicy.

Zaśmiał się bezgłośnie.

- Ty mnie przepraszasz? Za co? To raczej ja powinienem

przeprosić ciebie.

Resztę drogi spędzili niemal w milczeniu. Na wspomnienie awantury Cassie czuła, Ŝe serce jej 

pęka z bólu i Ŝalu. Jak mogła tak powiedzieć? Jak matka moŜe powiedzieć coś takiego do swego 
syna? Siedziała jednak w milczeniu. Wiedziała, Ŝe cokolwiek powie, i tak niczemu nie zaradzi.

Charlie równieŜ nie miał ochoty na rozmowę. Najchętniej zaszyłby się gdzieś w jakimś barze, 

upił się i przeczekał. Wie-

dział jednak, Ŝe to byłaby zwykła ucieczka. Jeszcze niedawno tak by właśnie postąpił.

Nagle zjechał na pobocze i przystanął.

background image

- Mój BoŜe! - westchnął. - Gdyby była alkoholiczką albo

jakoś chora... Wtedy mógłbym to przynajmniej zrozumieć.
Mówiłbym sobie: biedna kobieta... Zastanawiałbym się, jak
mogę jej pomóc. Ale ona jest normalna! To jest najstraszniej
sze. - Potrząsnął głową.

Cassie gładziła jego rękę w milczeniu.
- Wiesz, jak byłem mały - ciągnął, opierając głowę na

oparciu fotela i zamykając oczy - myślałem sobie, Ŝe jak będę
grzeczny i będę dobrze się uczył, to mnie pokochają. Ale
bardzo szybko zorientowałem się, Ŝe dla nich nie ma Ŝadnego
znaczenia, jaki jestem.

Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Był maj, miał jedenaście lat, a na sobie strój szkolnej 

druŜyny baseballowej. Bardzo był z siebie dumny. Tak bardzo pragnął ich uznania. To była ich 
pierwsza wizyta w szkole, a on tymczasem juŜ awansował do szkolnej reprezentacji.

- Wisiałem na telefonie przez całe dnie. Prosiłem, Ŝeby

przyjechali, zobaczyli, jak gram. PrzeŜywali wtedy okres sza
leńczych awantur, rozstań i powrotów. Wreszcie przyjechali.
Zamknęli się w pokoju w hotelu i nawet ich nie zobaczyłem.
Zadzwonili po meczu juŜ z dworca kolejowego, Ŝe właśnie
odjeŜdŜają... śe innym razem.

Na dworcu kolejowym byli akurat jego koledzy. Odprowadzali swoich rodziców. Jeden z nich 

opowiedział mu potem, Ŝe widział dwoje dziwnych ludzi, męŜczyznę i kobietę, jak stali na peronie i 
wrzeszczeli na siebie, nie zwaŜając na ludzi dookoła. „A co będzie z moją karierą?!" - krzyczała 
kobieta. „To ty chciałeś koniecznie mieć syna! Ja chciałam usunąć tę ciąŜę! MoŜe nie pamiętasz? To 
teraz się nim zajmuj!" Od tamtego dnia
przestał dzwonić do domu. Tamtego dnia coś

w nim umarło. Przestał przychodzić na treningi, przestał się uczyć. Zmieniał kolejne szkoły. Zamknięty 
w sobie, choć na zewnątrz kpiarz i nieledwie chuligan, lekkoduch, który myśli jedynie o tym, jak 
najmilej spędzić czas.

Od tamtej pory Ŝył jak w pancerzu. Nikt nie mógł go skrzywdzić, bo nikt naprawdę nie miał do 

niego dostępu. I tak było do niedawna.

Nigdy do tej pory nie opowiedział nikomu tej historii. Kiedy skończył i otworzył oczy, zobaczył 

przed sobą Cassie.

Po jej policzkach płynęły łzy.

- Mój BoŜe! Biedny Charlie - załkała.
Spróbował wszystko obrócić w Ŝart.
- Nie martw się, dziewczyno. Jak widzisz, od tego się nie

umiera.

Ale przecieŜ nie była to prawda: kiedyś ktoś, kto teŜ nazywał się Charlie Whitman, był świetnym 

uczniem, chlubą szkoły - ten ktoś przecieŜ umarł. I nagle zrobił coś, co mu się nigdy nie zdarzyło, a juŜ 
na pewno nie przy kobiecie. Charlie wybuchnął płaczem.

Płakał nad sobą, nad tym biednym chłopcem, którego dzieciństwo mogło być takie szczęśliwe, a 

okazało się koszmarem. Płakał za tym ufnym, wesołym dzieckiem, które kochało i chciało być 
kochane.

- Kocham cię - zaszlochał nagle.

Stało się to tak nieoczekiwanie, Ŝe przez chwilę sam nie był pewien, czy to na pewno on 

wypowiedział te słowa. Zmieszany, podniósł na nią oczy i westchnął.

- Strasznie dawno nikomu tego nie powiedziałem,

wiesz?

Cassie, przełykając łzy, potrząsnęła głową.

• 

Wiem. Ja teŜ ciebie kocham, Charlie. Charlie uśmiechnął się niepewnie.

• 

Naprawdę?

background image

Ona równieŜ się uśmiechnęła, ocierając wierzchem dłoni oczy.

• 

Naprawdę.

• 

To zamieszkajmy razem.

Teraz Cassie się zawahała. Kocha go z całego serca, to pewne. Wiedziała, Ŝe niełatwo było mu 

zdobyć się na to wyznanie. Ale to nie była propozycja, na jaką czekała. Nie o takim jedynie związku 
myślała, wtedy - kiedy szła z nim do łóŜka, i teraz, gdy wyznali sobie miłość.

- Pozwól, Ŝe się nad tym zastanowię - powiedziała.

ROZDZIAŁ

11

- Masz pojęcie, co się stało?
Zadyszana Fran stała zaaferowana przed biurkiem przyjaciółki. Najwyraźniej pilno jej było 

podzielić się z Cassie jakąś arcywaŜną wiadomością.

Cassie, zaskoczona nagłą wizytą, spojrzała na Fran ze zdziwieniem. To nie była ta sama Fran, 

zazwyczaj przybierająca pozę rozczarowanej Ŝyciem kobiety. Radośnie podniecona, ze śmiejącymi się 
oczyma, najwyraźniej miała jej do zakomunikowania jakąś dobrą nowinę. I jeŜeli z tym zwlekała, to 
pewnie tylko dlatego, Ŝe chciała, aby jej nastrój udzielił się takŜe samej Cassie.

• 

Co takiego? Wygrałaś na loterii? - zaŜartowała. Domyślała się juŜ, w czym rzecz, ale wolała sama 

to od niej usłyszeć.

• 

Lepiej! - Twarz Fran opromienił szeroki uśmiech.

• 

Jeszcze lepiej? A co moŜe być lepszego niŜ wygrana na loterii? - Cassie splotła dłonie i spojrzała 

spod oka na przyjaciółkę.

Fran skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.

• 

Czekaj! JuŜ wiem. Rzuciłaś robotę w agencji, bo postanowiłaś wreszcie zacząć robić coś 

sensownego.

• 

Ciepło. Ale niezupełnie o to chodzi. Spróbuj jeszcze raz.

Spojrzała wyczekująco na Cassie. Nie zwlekała jednak długo: zbyt chciała podzielić się wiadomością 

z przyjaciółką.

Postanowiliśmy się pobrać, Joe i ja! - wykrzyknęła i nie czekając na reakcję Cassie, mówiła dalej: - 

Sama w to nie mogę uwierzyć! Ja mam wyjść za mąŜ? Ale spójrz, tu jest dowód - powiedziała, 
wysuwając rękę w kierunku Cassie i błyskając zaręczynowym pierścionkiem. - Widzisz?

- Wspaniała wiadomość! - Cassie wyszła zza biurka, by

ją uściskać. -Gratuluję! Zawsze uwaŜałam, Ŝe jesteście świet
ną parą.

Fran w tym momencie wcale nie trzeba było o tym przekonywać. Podekscytowana zamachała 

rękami.

- Zaprosimy na ślub mnóstwo osób i zrobimy wielkie

przyjęcie! Ma być wszystko: uroczysta ceremonia, ślubna
suknia, świadkowie... Wiesz, cały ten kram! Nigdy bym nie
powiedziała, Ŝe przez to przejdę! Ale co tam, raz się wychodzi
za mąŜ! To znaczy mam nadzieję, Ŝe raz - dodała, śmiejąc się
łobuzersko.

Cassie zachichotała, a tymczasem Fran trajkotała dalej.

- Problem w tym, Ŝe mamy na to wszystko mało czasu.

Tylko dwa miesiące! Joe postawił taki warunek. Powiedział,
Ŝ

e dłuŜej nie chce czekać... Ja zresztą teŜ. Rozumiesz więc, Ŝe

będę potrzebowała twojej pomocy. Mam nadzieję, Ŝe pomo
Ŝ

esz mi to wszystko zorganizować. Jak o tym pomyślę, to

przechodzą mnie ciarki: trzeba wynająć restaurację, zamówić
jedzenie, kwiaty, fotografa...

Cassie juŜ chciała powiedzieć, Ŝe dla dwóch inteligentnych kobiet, które na co dzień obracają 

background image

milionami dolarów i organizują rzeczy na wielką skalę, przygotowanie uroczystości weselnej dla jednej 
z nich to będzie cicha msza przy bocznym ołtarzu, ale na szczęście w ostatniej chwili ugryzła się w ję-
zyk. Zdała sobie sprawę, Ŝe byłoby to nietaktem. Rzeczywiście. .. Ślub bierze się raz.

Fran tymczasem mówiła o wizycie u jubilera. Nigdy by nic przypuszczała, Ŝe wybieranie 

pierścionka zaręczynowego moŜe być takie emocjonujące. Boi się pomyśleć, co to będzie, jak pójdzie 
kupować suknię ślubną! A moŜe powinna ją uszyć? To musi być coś bardzo specjalnego!

Cassie słuchała tego wszystkiego spokojnie, z Ŝyczliwym uśmiechem, poczuła jednak drobne ukłucie 

zazdrości. Ach, jak by to było, gdyby ona sama... Szybko jednak zdusiła w sobie tę natrętną myśl. 
Powinna cieszyć się szczęściem Fran. Tym bardziej Ŝe przyjaciółka zasługuje na to, by mieć. wreszcie 
dobrego męŜa. Czy mało razy martwiła się o Fran? Zawsze była taka nieustępliwa i z taką wrogością 
mówiła o męŜczyznach. O tych sprawach myślały obie zupełnie inaczej. I proszę! - Cassie poczuła 
znowu zazdrość - oto Fran wychodzi za mąŜ...

- ...i naturalnie, to się chyba rozumie samo przez się,

chcielibyśmy, Ŝebyście byli, ty i Charlie, świadkami. W końcu
to wasza zasługa.

Skończyła mówić i teraz stała, patrząc na nią wyczekująco.

• 

Postanowiliśmy razem zamieszkać - powiedziała Cassie. Nie była to moŜe odpowiedź na pytanie, 

ale Cassie wiedziała, Ŝe jej przyjaciółka chciała i o to ją zapytać.

• 

Tak myślałam - skinęła głową Fran. - Jestem pewna, Ŝe będzie wam razem dobrze - orzekła, ale 

jakoś bez przekonania.

• 

Zdawało mi się, Ŝe tego nie pochwalasz - uśmiechnęła się Cassie.

• 

Nie, dlaczego - wzruszyła ramionami Fran.

• 

PrzecieŜ wiem. Nie udawaj. Zawsze byłyśmy ze sobą szczere. Za to właśnie tak cię lubię. Więc 

powiedz: uwaŜasz, Ŝe robię błąd?

Fran przygryzła wargi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
- No, powiedz! - nalegała Cassie.

• 

Nie powinnam się wtrącać.

• 

Proszę...

• 

Ale nie będziesz na mnie zła? Chcę, abyś wiedziała, Ŝe to, co mówię, nie jest przeciwko tobie.

• 

Mów śmiało. Nie będę zła. Przyrzekam - powiedziała Cassie, choć w głębi duszy pomyślała sobie, 

Ŝ

e moŜe to nierozwaŜne.

• 

No dobrze - westchnęła Fran. - Widzisz, trudno kogoś zmienić, Cassie. Ja przynajmniej nie wierzę 

w cuda.

• 

Ale on mnie kocha!

Dlaczego właściwie się tłumaczy? Czuła jednak, Ŝe ta rozmowa jest jej potrzebna.

• 

Jestem tego pewna - dodała.

• 

Nie wątpię, kochanie. - Fran objęła ją. - Kocha cię, bo trudno nie kochać kogoś takiego. Ale kocha 

cię na swój sposób. Na tyle, na ile potrafi. Nie spodziewaj się zbyt wiele.

Przez twarz Cassie przebiegł skurcz. Fran dostrzegła to i natychmiast zaczęła się wycofywać.

- Cassie, przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości.

Nie powinnam była niczego mówić. Zresztą, moŜe wcale nie
mam racji. Ty go znasz lepiej. A poza tym, wiesz - jestem
urodzonym cynikiem. Zawsze wszystkich podejrzewam o ja
kieś nieczyste intencje - więc się tym nie przejmuj. Trzeba
zawsze robić to, do czego jest się przekonanym, tak uwaŜam
przede wszystkim.

W pokoju rozdzwonił się telefon, ale Cassie nie zwracała na to uwagi.

- Co według ciebie powinnam zrobić? Kocham go i chcę

być z nim, razem.

Fran nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie sprawę, Ŝe tutaj nie ma mądrych. Kiedy ktoś 

kocha, nikt nie zdoła go przekonać. Nerwowo splotła palce i milczała. To Cassie przerwała tę 

background image

ambarasującą ciszę.

• 

Czy Charlie juŜ wie? O tobie i o Joe?

• 

Jeszcze nie - westchnęła Fran. - Prawdę mówiąc, nie wiemy, jak mu o tym powiedzieć. 

Rozumiesz: on przyjaźni się z Joe, ale nie przepada za mną.

• 

Nie martw się. Ja mu to powiem.

• 

Dzięki.

Kiedy rozstały się, Cassie usiadła w fotelu, wyciągnęła nogi i popatrzyła w okno. Jak przekonać 

męŜczyznę, którego kocha, Ŝe małŜeństwo wcale nie jest pułapką?

Postanowiła skorzystać z pretekstu i zacząć rozmowę juŜ dzisiaj. Wracali razem z pracy, był ciepły 

wieczór i w powietrzu czuło się jakąś rześkość. Chodniki były pełne ludzi, a ulicą mknęły sznury 
samochodów. Nowojorczycy wracali z wakacji.

- Fran i Joe zamierzają się pobrać, wiesz? - rzuciła nie

dbale przez ramię, kiedy przechodzili przez zatłoczone skrzy
Ŝ

owanie.

Charlie zatrzymał się w miejscu.

• 

Co? Naprawdę?

• 

Chodź, bo nas rozjadą. - Pociągnęła go za rękaw. - Naprawdę. Są bardzo szczęśliwi, sam chyba to 

zauwaŜyłeś.

Musiał jej przyznać rację. Fran i Joe promienieli szczęściem. Stanowili wspaniałą parę i to się 

rzucało w oczy. Mimo to nie potrafił sobie darować ironicznego komentarza.

- Jasne, na razie są szczęśliwi, ale poczekajmy trochę.

Zobaczymy, jak długo potrwa ta idylla.

Miłość to miłość, a małŜeństwo to małŜeństwo. MałŜeństwo wszystko zmienia, pomyślał. To stara 

prawda. To fakt, Ŝe on sam moŜe obserwował to na bardzo szczególnym przykładzie. Związek jego 
rodziców trudno uznać za typowy. Znał przecieŜ ludzi, którzy Ŝyli w małŜeńskim stadle od lat i jakoś 
im to wychodziło. Na myśl, Ŝe miałby spędzić z jedną kobietą|

całe Ŝycie, czuł przeraŜenie. Chybaby zwariował. Znał siebie. ChociaŜ zdarzają się rzeczy 
nieoczekiwane, on sam wolałby nie eksperymentować.

• 

I wiesz? Chcą nas prosić na świadków. - Cassie spojrzała niepewnie na Charliego.

• 

O, nie! - zaprotestował. - Nie zamierzam się wygłupiać.

• 

CzegóŜ się nie robi dla uczczenia miłości.

Byli teraz w samym środku SoHo, niegdyś dzielnicy artystycznej bohemy, teraz prawie w całości 

wykupionej przez zamoŜnych inwestorów. Dawne fabryczki i czynszówki zmieniły wygląd, mieściły 
się w nich wytworne apartamenty, studia i galerie. Charlie rozejrzał się wokół z westchnieniem.

- Powiedz mi, dlaczego zawsze wszystko musi się zmie

niać? - Popatrzył bezradnie na Cassie.

Pytanie mogło zabrzmieć dziwnie w ustach męŜczyzny, którego Ŝycie było jedną wielką zmianą, ale 

Cassie znała juŜ Charliego na tyle dobrze, by wiedzieć, Ŝe aprobuje jedynie te zmiany, których sam jest 
autorem, natomiast wcale nie przepada za niespodziankami.

- Fran i Joe! - Charlie pokręcił głową z dezaprobatą. - Al

bo znowu ta dzielnica! Sam jeszcze pamiętam czasy, kiedy
kafeteria tutaj to była prawdziwa kafeteria, a nie odpicowana
knajpka dla turystów albo gogusiów z Wall Street.

Cassie obrzuciła go spojrzeniem i roześmiała się.

- Nie martw się, nikt cię nie weźmie za nowojorskiego

yuppie.

Charlie spojrzał na nią z rozbawieniem.

- A to co znowu, Armstrong? Gryząca ironia? Widzę, Ŝe

robisz postępy, od kiedy wziąłem cię pod swoje skrzydła.
Zmieniasz się w prawdziwą nowojorską spryciulę.

background image

Nieoczekiwanie zagarnął ją ramieniem i przytulił. Cassie nie protestowała.

- Chyba masz rację. I wiesz jeszcze, co ci powiem? Posta

nowiłam z tobą zamieszkać.

Twarz Charliego zmieniła wyraz: uśmiech pozostał, ale rozbawienie ustąpiło miejsca radości. Nie 

wierzył własnym uszom.

• 

Naprawdę?

• 

Naprawdę.

Miał wielką ochotę ją pocałować, ale popatrzył tylko z czułością i znowu się uśmiechnął.

- Nie poŜałujesz - obiecał.

Cassie nie miała najmniejszych wątpliwości. W ogóle, kiedy byli razem, nie bała się niczego i miała 

niczym nie zmąconą pewność, Ŝe wszystko ułoŜy się dobrze. Dopiero gdy zostawała sama, opadały ją 
wątpliwości i powracał niepokój. A je-śli Fran ma rację?

Pozostawało więc wybrać adres, pod którym zamieszkają -jej albo jego. Długo w noc rozwaŜali 

wszelkie za i przeciw. KaŜde z nich oczywiście obstawało przy swoim.

• 

Wiesz, Ŝe nie przepadam za śródmieściem - powiedział Charlie, gdy wreszcie zdecydowali się 

pójść spać.

• 

Ale moje mieszkanie jest trochę większe - stwierdziła rzeczowo. - śe juŜ nie wspomnę o 

bałaganie, który tu panuje. - Rozejrzała się krytycznie dookoła.

• 

Wszyscy genialni ludzie byli bałaganiarzami - odciął się.

• 

Mój ty Einsteinie... - Parsknęła śmiechem i rozpostarła prześcieradło.

Charlie cisnął w nią poduszką. Cassie nie pozostała mu dłuŜna.

- Chyba pozostanie nam rzucić monetą. Albo siłować się

na ręce, ale obawiam się, Ŝe jestem bez szans - zaśmiał się.

Cassie rzuciła drugą poduszką.

- Co za wojownicza kobieta!
W kwestii wyboru mieszkania Cassie była nieugięta. Skoro zgodziła się z nim zamieszkać, do niej 

naleŜy wybór. Teraz on powinien okazać dobrą wolę, ona juŜ to zrobiła.

- Albo u mnie, albo wcale - krzyknęła wreszcie, trafiając

go celnie jaśkiem.

Charliemu opadły ręce. Na takie dictum nie miał argumentów.

- Dobrze. U ciebie - westchnął. - Trudno, niech juŜ bę

dzie śródmieście, jak nie moŜe być inaczej. Ale jak zacznę
wybiegać w nocy po zakupy albo ganiać z łomem taksówka
rzy i hałaśliwych przechodniów, to przeprowadzamy się do
mnie, zgoda?

Jak na ludzi o bardzo róŜnych usposobieniach mieszkało im się nadzwyczaj zgodnie. O dziwo, 

udawało im się unikać sytuacji konfliktowych. Cassie hamowała się w demonstrowaniu pedanterii i nie 
robiła mu wymówek z powodu nieporządku, a Charlie z kolei starał się jak mógł, by robić jak najmniej 
bałaganu i przynajmniej sprzątać po sobie. Z pewnością nie byłoby to wszystko moŜliwe, gdyby nie ich 
miłość -a miłość, jak wiadomo, czyni cuda.

Charlie, który nigdy jeszcze nie pozostawał w tak bliskim związku, znajdował w tej nowej sytuacji 

nieoczekiwane przyjemności. Miło jest móc zjeść razem śniadanie, mieć obok siebie kogoś, z kim 
moŜna podzielić się swymi wątpliwościami albo radościami, słowem, kochać i wiedzieć, Ŝe samemu 
jest się kochanym. Szybko się do tego przyzwyczaił, ale zdał sobie wyraźnie z tego sprawę pewnego 
wieczoru, gdy Cassie wróciła do domu wzburzona po spotkaniu z Bertollim.

Rzuciła teczkę na stolik w przedpokoju i gdy tylko zdjęła z jego pomocą płaszcz, opadła na fotel. 

Charlie pogładził jej włosy, a potem stanął za nią i delikatnie zaczął masować jej kark.

background image

- Jakieś kłopoty?
Westchnęła cięŜko.
- To mogłaby być całkiem miła praca, gdyby nie uŜeranie

się z klientami.

Jego dotyk przynosił ulgę. Czuła, jak pod palcami Charlie-go jej mięśnie rozluźniają się i opuszcza 

ją przykre napięcie.

• 

Przepraszam, Ŝe tak narzekam i zawracam ci głowę tym wszystkim.

• 

Po to tu jestem. - Uśmiechnął się i schylając się, pocałował ją w czubek głowy. - Lepiej?

Cassie poklepała go po dłoni i uniosła się z fotela.

- MoŜe coś zjemy i napijemy się trochę wina - zapropono

wał. - Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.

Trzymając się za ręce, weszli razem do kuchni. Ku jej zdumieniu stół był juŜ nakryty. Charlie 

ustawił nawet świeczki w lichtarzykach. Z lubością wciągnęła woń dobiegającą ją z piekarnika.

• 

Jesteś niezrównany. Na domiar wszystkiego, potrafisz jeszcze gotować!

• 

Zwłaszcza podgrzać - roześmiał się. - Zamówiłem małe co nieco z tej restauracyjki na rogu.

Kiedy dopiła drugi kieliszek wina, Charlie powrócił do tematu.

- A jeśli juŜ chodzi o pracę w agencji, to dlaczego tego nie

rzucisz i nie weźmiesz się jedynie za uczenie? PrzecieŜ to
lubisz. Zrób tak, dobrze ci radzę.

Cassie tylko westchnęła.

- Łatwo ci powiedzieć. Mam przecieŜ co miesiąc rozmaite

rachunki do zapłacenia.

Charlie zastanawiał się tylko chwilę.

- Nie zapominaj, Ŝe masz przecieŜ mnie.

Zdziwiona podniosła oczy znad talerza. Po raz pierwszy powiedział coś, co niedwuznacznie 

wskazywało, Ŝe myśli

O

ich związku jako o czymś stałym - o czymś, co ma przed

sobą przyszłość. Do tej pory znała go jako kogoś, kto Ŝyje
jedynie dniem dzisiejszym. To, co od niego teraz usłyszała,
tak ją zbiło z tropu, Ŝe nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Charlie zauwaŜył jej zdumienie.
- Co się z tobą dzieje? UwaŜasz, Ŝe nie mogę pomóc ci

w odrobinę inny sposób aniŜeli dotąd? Wiesz, Ŝe jestem w tym
dobry - Ŝartował.

Ona tymczasem, próbując ukryć zmieszanie, zaczęła zbierać talerze ze stołu. Odwróciła się i 

połoŜyła mu rękę na ramieniu.

- Dziękuję za dobre chęci, Charlie. Za to właśnie cię ko

cham. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś... Ale to teŜ właści
wie nic nowego. Stale to robisz - powiedziała z uśmiechem. -

I za to teŜ cię kocham.

- To się dobrze składa. - Roześmiał się i obejmując ją

w pasie, przyciągnął do siebie. - Pomyśl o tym, Armstrong,
dobrze?

Niebieskie oczy patrzyły na niego z uwagą.

- MoŜe oboje powinniśmy o tym pomyśleć?

Ale kiedy posadził ją sobie na kolanach i zaczął całować, juŜ dłuŜej o tym nie mówili i nie myśleli. 

To, co się działo między nimi teraz, było zbyt ekscytujące.

ROZDZIAŁ

12

Joe i Fran nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Dzień był piękny, świeciło słońce, a na niebie 

background image

ani jednej chmurki. Jedynym człowiekiem, który tego ranka miał do Ŝycia pretensje, był Charlie. 
Niechętnie włoŜył elegancki garnitur. Na niezadowolenie nakładało się jeszcze zdenerwowanie: oto 
miał dzisiaj poznać rodziców Cassie. Fran jako najbliŜsza przyjaciółka Cassie, uchodziła u niej w domu 
niemal za członka rodziny, i zaprosiła na swój ślub państwa Armstrong i rodzeństwo Cassie. Charlie, 
jakkolwiek wiedział, Ŝe spotka miłe i Ŝyczliwe światu osoby, na gruncie rodzinnych zebrań nie czuł się 
pewnie. Nerwowo wiązał krawat przed lustrem.

• 

A jeŜeli im się nie spodobam? - spytał, popatrując na odbicie Cassie, która za jego plecami 

kończyła się czesać.

• 

Nie martw się. Spodobasz im się na pewno. Ciebie nie moŜna nie lubić - uśmiechnęła się.

Charlie miał jednak pewne wątpliwości: co innego lubić przyjaciela córki, a co innego męŜczyznę, z 

którym córka mieszka bez ślubu. Państwo Armstrong, jak ich sobie wyobraŜał z opowiadań Cassie, są 
to sympatyczni i mili ludzie, ale zapewne dość staroświeccy.

Cassie, jak na dobrą córkę przystało, powiadomiła oczywiście rodziców o swoich planach.

• 

Mamo, tato - powiedziała któregoś dnia w słuchawkę telefonu - widzicie, ja i Charlie... - zawiesiła 

głos, zastanawiając się, jak ma to przekazać rodzicom. Najlepsze rozwiązania są najprostsze, 
zdecydowała. A poza tym, nie jest przecieŜ małą dziewczynką...

• 

Nie moŜemy doczekać się, kiedy go poznamy - usłyszała w słuchawce głos matki. I zaraz potem 

włączył się ojciec:

• 

Właśnie, kochanie. Jesteśmy go bardzo ciekawi!

Ta ich Ŝyczliwa ciekawość wcale nie ułatwiała sytuacji. Florence i Frank Armstrongowie na pewno 

nie byli parą pruderyjnych kołtunów. Ale nie byli teŜ parą beztroskich postępowców, co to uwaŜają, Ŝe 
niewaŜne ze ślubem czy bez, byle szczęśliwie. Formy i tradycja liczyły się dla nich, podobnie zresztą 
jak dla samej Cassie. Wiedziała, Ŝe matka przyjmie wiadomość, którą za chwilę miała poznać, dość 
spokojnie. Raczej obawiała się reakcji ojca: była przecieŜ jego ukochaną córeczką, oczkiem w głowie. 
Mogła jednak pocieszać się, Ŝe ojciec, tak stanowczy i nie dopuszczający matki do spraw związanych z 
prowadzeniem ich firmy, w sprawach rodzinnych polegał zwykle na jej zdaniu.

- Mam nadzieję, Ŝe polubicie Charliego... Bo widzicie, ja

i Charlie, my juŜ od jakiegoś czasu... mieszkamy razem.

Kiedy rzuciła juŜ te słowa w słuchawkę, poczuła ulgę. Teraz ich ruch. Nigdy ich nie okłamywała i 

nie chciała, Ŝeby to się zmieniło. Miała nadzieję, Ŝe to docenią.

Po drugiej stronie tymczasem zapanowała cisza.

- No tak... - usłyszała po chwili głos matki. - CóŜ, wiem,

Ŝ

e świat się zmienia i dzisiaj wszystko to wygląda inaczej niŜ

wtedy, gdy ja i twój ojciec pobieraliśmy się. - Cassie słyszała,
Ŝ

e głos matki lekko drŜy. - Dzisiaj wszyscy chcą Ŝyć, jak to się

mówi, nowocześnie, prawda, Frank?

W słuchawce usłyszała chrząknięcie ojca.

• 

Tak... Tyle tylko, Ŝe nie wszystko co nowoczesne jest od razu dobre - powiedział.

• 

Kocham Charliego i on mnie teŜ kocha. Jest nam razem bardzo dobrze. Chciałabym, Ŝebyście 

zdawali siebie z tego sprawę.

Usłyszała głośne westchnienie. To była matka.

• 

Ufamy ci, córeczko. Wierzymy, Ŝe nie robisz głupstw. JeŜeli on ciebie kocha, my z pewnością 

pokochamy i jego, wiesz przecieŜ.

• 

Dziękuję, mamo. Kocham was.

• 

Właśnie. Wierzymy, Ŝe nie zrobisz głupstwa i Ŝe... -usłyszała w słuchawce głos ojca.

• 

W porządku, Frank - przerwała mu matka. - Powiedzmy zatem naszej córce do zobaczenia. 

Wkrótce się spotkamy i będzie moŜna spokojnie porozmawiać.

• 

Oto mówi moja lepsza połowa! - powiedział ojciec z westchnieniem. - A zatem do zobaczenia, 

córeczko.

Czuła jednak zdenerwowanie, gdy przedstawiała Charliego członkom swojej rodziny. PoniewaŜ 

background image

Fran postanowiła w końcu brać ślub w rodzinnym Westchester, wszyscy spotkali się w hotelu. Charlie, 
na wszelki wypadek, choć niechętnie, wziął osobny pokój. W pokoju Cassie tłoczył się teraz tłum 
Armstrongów, którzy zjechali z Ŝonami, męŜami, a nawet z dziećmi. Charlie stał spokojnie z boku, 
czekając, aŜ rytuałowi powitań stanie się zadość. Miał przynajmniej chwilę, by im się przyjrzeć. Frank 
Armstrong wydawał się sympatycznym, jowialnym męŜczyzną. Patrząc na matkę Cassie, Charlie 
zrozumiał, po kim córka odziedziczyła siłę charakteru. Kiedy juŜ wszyscy wycałowali i wyściskali 
Cassie, oczy zgromadzonych zwróciły się w jego stronę.

Cassie podeszła do Charliego i wzięła go za rękę.

- Mamo, tato... Chcę wam przedstawić Charliego...

Charlie, to moi rodzice.

Florence ruszyła w ich stronę.
- A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, o którym

tyle słyszeliśmy - powiedziała i zamiast uścisnąć mu rękę,
pocałowała go serdecznie w policzek. - Witaj, Charlie. Mam
nadzieję, Ŝe nie masz mi za złe tej poufałości, ale sama nie
wiem dlaczego odnoszę wraŜenie, Ŝe znamy się nie od dziś.
Cassie tyle nam o tobie opowiadała!

Charlie bynajmniej nie miał jej tego za złe. Co więcej, był wzruszony. Tak wzruszony, Ŝe nawet 

zapomniał powiedzieć jej zawczasu przygotowanego komplementu: to wprost niemoŜliwe, Ŝeby była 
matką pięciorga dorosłych dzieci!

- Bardzo mi miło - rzekł przez ściśnięte gardło. - Ja takŜe

mam wraŜenie, Ŝe znamy się od dawna.

Teraz podszedł do niego ojciec Cassie. Ścisnął mu mocno rękę. MoŜe nawet odrobinę za mocno, jak 

moŜna było wnosić z nieco zdziwionej miny Charlicgo.

- Miło cię wreszcie poznać, synu. - Frank objął go serde

cznie i wycałował.

A potem, z wesołym hałasem, ruszyła ku niemu cała chmara Armstrongów.

- Byłeś wspaniały - szepnęła mu do ucha Cassie, gdy juŜ

wszyscy wyszli. Nie mieli jednak czasu, by wymienić uwa
gi, bo nadchodziła godzina ślubnej ceremonii. Udali się do
kaplicy.

Cassie ze wzruszeniem patrzyła na przyjaciółkę. W długiej białej sukni Fran wyglądała trochę jak w 

przebraniu, ale musiała przyznać, Ŝe przepięknie. Oczy Fran błyszczały z podniecenia. Nerwowo 
przekładała z ręki do ręki ślubny bukiecik.

Cassie podeszła do niej i uściskała, jakby jednocześnie chciała pogratulować i dodać otuchy.

- Wyglądasz wspaniale! - powiedziała i ukradkiem otarła

łzę.

Fran strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek.
- BoŜe, sama nie wiem, co ja robię. Czy na pewno dobrze

robię? - Spojrzała niepewnie na Cassie. - I ten cały tłum!
- Rozejrzała się bezradnie wokół. - Najchętniej złapałabym
Joe za rękę i gdzieś z nim uciekła. Czy to wszystko nie wyglą
da trochę śmiesznie?

Cassie uśmiechnęła się tylko, dając jej jednocześnie oczami znak, Ŝe wszystko jest w najlepszym 

porządku. Potem ujęła ją za rękę i okręciła, jak w tanecznym pas.

• 

Mam ostatnią szansę, by zobaczyć pannę Fran Gorham. Za chwilę juŜ staniesz się panią Mancini.

• 

Jakie to dziwne - pokiwała głową Fran. - Tyle się wydarzyło w tym ostatnim roku. I w moim 

Ŝ

yciu, i w twoim.

• 

Same tego chciałyśmy - roześmiała się Cassie.

• 

Cassie... - Fran nagle spowaŜniała. - Słuchaj, cokolwiek złego mówiłam ci o Charliem...

• 

Daj spokój - machnęła ręką Cassie. - JuŜ zapomniałam. Na dalsze rozmowy nie było juŜ czasu.

background image

• 

Trzymaj się - uśmiechnęła się Cassie.

Ceremonia była krótka i radosna. Potem huknęły korki od szampana, a na głowy nowoŜeńców 

posypał się ryŜ i deszcz drobnych monet.

Wieczorem w lokalnym klubie odbyło się wesele. W wesołym gwarze przy zastawionych stołach i 

na zatłoczonym parkiecie wszyscy świętowali radosny dzień Fran i Joe.

- Bardzo przepraszam - powiedziała Cassie do gromadki

otaczających ją kuzynów i znajomych. - Wydaje mi się, Ŝe to
nasza piosenka i nasz taniec! - Skinęła głową przez tłum
w stronę Charliego.

Cassie w sukience, którą sobie specjalnie kupiła na tę okazję, i Charlie w swoim garniturze stanowili 

razem piękną parę, nic więc dziwnego, Ŝe na parkiet odprowadzały ich Ŝyczliwe i pełne podziwu 
spojrzenia.

JuŜ wkrótce tańczyli, jakby nie zauwaŜali świata wokół siebie.

• 

Czy mówiłem ci juŜ dziś, jak pięknie wyglądasz? - zapytał.

• 

MoŜe dwa albo trzy razy. Ale ostatnio juŜ dobre pół godziny temu.

Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądała bardzo efektownie w swojej prostej, a zarazem 

wytwornej sukience. Zarówno panna młoda, jak i jej druhna wybrały pełną elegancji dyskrecję: 
Ŝ

adnych koronek, falbanek, welonów.

- A więc pozwól mi trochę cię pozanudzać: wyglądasz

niebywale. Wspaniale!

I tak teŜ się czuła.

- Ty teŜ wyglądasz nieźle. - Prztyknęła palcem w klapę

jego marynarki.

Charlie roześmiał się głośno i zawirował z nią dookoła, choć akurat rytm, w jakim tańczyli, wcale 

do tego nie zapraszał. Był jednak dziś taki szczęśliwy.

- Masz bardzo fajnych rodziców, wiesz? JuŜ ich lubię.
Cassie uśmiechnęła się z rozmarzeniem.

- Oni teŜ cię lubią. Wiem, Ŝe się denerwowałeś - powie

działa, przytulając się do niego. - Ale teraz nie ma Ŝadnego
powodu: naprawdę są tobą zachwyceni.

Charlie przytulił policzek do jej skroni.

• 

Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?

• 

Jak mogłabym zapomnieć?

• 

To była ta piosenka. „You Made Me Love You" - zamruczał jej do ucha i przyciągnął do siebie. - 

Kocham cię, Cassie.

• 

Ja teŜ cię kocham, Charlie.

Kiedy przytuleni krąŜyli po parkiecie, pomyślała sobie, Ŝe nigdy nie czuła się tak szczęśliwa jak 

dziś. Rozejrzała się ukradkiem po sali: chciała zapamiętać jak najwięcej szczegó-

łów. Niech ta magiczna chwila zapisze się w jej pamięci na zawsze.

Ale moment zadumy nie trwał długo, bo nagle zjawił się przy nich ojciec Fran. Po jego czerwonej, 

nabrzmiałej twarzy widać było, Ŝe nie unikał toastów za zdrowie młodej pary. Objął Charliego za ramię 
i zaczął mówić o tym, jak lubi Cas-sie i jak zawsze cieszył się, Ŝe to ona jest najbliŜszą przyjaciółką 
Fran. Potem nieoczekiwanie zmienił temat.

- Ładna z was para. Coś czuję, Ŝe niedługo spotkamy się

na waszym weselu. Mam rację, Cassie? - Zatoczył się lekko.
- W kaŜdym razie, gdybym to ja był na twoim miejscu, mój
chłopcze, nie czekałbym z tym długo - powiedział i mrugnął
do Charliego.

Czar prysł, stali zaŜenowani, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na szczęście orkiestra przestała grać i 

ktoś wzniósł kolejny toast. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nowoŜeńców. Fran i Joe pocałowali 
się. Zewsząd rozległy się okrzyki i gruchnęły gromkie brawa. Kiedy Fran ruszyła kroić tort weselny, 

background image

udało im się jakoś zgubić pana Gorhama w tłoku.

- Nic przejmuj się jego gadaniną. - Cassie spojrzała spod

oka na Charliego. - On taki juŜ jest: zawsze lubi się wtrącać
i dawać wszystkim rady.

-

Wcale się nie przejmuję - wzruszył ramionami.

Cassie wiedziała jednak, Ŝe nie mówi prawdy. Kiedy nad
szedł moment, w którym Fran - jak nakazywał zwyczaj

- miała rzucić swój ślubny bukiecik między niezamęŜne ko
biety, Cassie mimowolnie zajęła miejsce przed balko
nem, na którym stanęła Fran. W tej samej chwili zdała sobie
sprawę z tego, co zrobiła. „Błagam - nie! Fran - nie" - mod
liła się spojrzeniem. Fran musiała chyba zrozumieć jej
niemą prośbę, bo rzuciła bukiecik w drugi kąt sali. Cassie
odetchnęła z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie. Bukie-

cik złapał jej dziesięcioletni bratanek i teraz stał przed nią z wyciągniętą ręką, uśmiechnięty i bardzo z 
siebie zadowolony.

- Ciociu, proszę! - krzyknął na tyle głośno, Ŝe najbliŜej

stojący, i nie tylko, popatrzyli w jej stronę. - Cioci i wujkowi
Charliemu to chyba moŜe się przydać!

Cassie poczuła, Ŝe czerwienieje.

- Dziękuję, kochanie - odparła ze słodką miną.
Spuściła oczy i usunęła się na bok, ale tam juŜ czekały

rozwrzeszczane dziewczyny. Cassie ukradkiem rozejrzała się po sali. Na szczęście nigdzie nie 
dostrzegła Charliego.

Uroczystość dobiegała końca. Na sali zostali jedynie nieliczni goście.

• 

Musisz koniecznie przyjechać do nas na święta. - Matka Cassie długo i wylewnie Ŝegnała się z 

Charliem.

• 

Tak, przyjedź do nas! - zawtórował jej mąŜ. - Teraz przecieŜ jesteś prawie członkiem naszej 

rodziny!

W drodze powrotnej oboje milczeli. Charlie zdawał się wyraźnie zdeprymowany tymi oznakami 

rodzicielskiej czułości państwa Armstrongów.

Chrząknął i włączył radio w samochodzie. Cassie poczuła, Ŝe powinna coś powiedzieć.

- Przepraszam.

Spojrzał na nią z bladym uśmiechem.

- Za co? To było wspaniałe wesele. Ja przynajmniej bawi

łem się świetnie.

Wiedziała, Ŝe się wykręca.

- Charlie, zrozum mnie dobrze: to tylko takie tam gada

nie... Nie chcę, Ŝebyś czuł się zobowiązany.

Przez dłuŜszą chwilę milczał, wpatrując się w drogę.

- Nie o to chodzi, Cassie. Widzisz, ja nie zasługuję na

ciebie. Tak naprawdę, to wiesz chyba o tym, co?

Zmusiła się do uśmiechu.

- Wiem, Charlie. Oczywiście, Ŝe wiem - w poczuciu bez

radności, spróbowała obrócić ich rozmowę w Ŝart.

Charlie ujął ją za rękę.

• 

Musisz zdobyć się na trochę cierpliwości. Zrobisz to? - Rzucił w jej stronę szybkie spojrzenie.

• 

Nie martw się. Masz to u mnie - uśmiechnęła się z ciemności i uścisnęła lekko jego dłoń.

ROZDZIAŁ

13

background image

Nadeszły wielkimi krokami najpierw Święto Dziękczynienia, zaraz potem BoŜe Narodzenie. Charlie 

od dziecka nienawidził świąt. Za kaŜdym razem oznaczało to bowiem dla niego, Ŝe musi spędzić 
samotnie czas, w którym wszyscy są zawsze razem. JuŜ w szkole zdarzyło mu się raz czy dwa zostać 
samemu w internacie. Kilkakrotnie uratowały go zaproszenia od rodzin kolegów. Był lubianym 
chłopcem i wszyscy chcieli się z nim przyjaźnić. Dorośli byli bardzo mili i starali się stworzyć mu 
namiastkę domu, ale przecieŜ nieraz widział ich współczujące spojrzenia.

Jako dorosły znosił to juŜ duŜo lepiej, a nawet czerpał ze swego wyobcowania niejasną 

przyjemność. Patrzył na ludzi kłębiących się w sklepach podczas świątecznych zakupów i czuł się inny. 
Inny niŜ wszyscy, niczym przybysz z obcej planety, podpatrujący dziwne, niezbyt zrozumiałe obyczaje 
i zachowania. W tym roku jednak miało być inaczej. Cassie za nic nie zgodzi się, aby spędzał święta 
samotnie.

- Charlie, a co zamierzasz robić w Święto Dziękczynienia? - zapytała go któregoś listopadowego 

dnia. - To juŜ za tydzień. Pojedziesz ze mną do moich rodziców?

Cassie nie lubiła siebie w roli przesadnie opiekuńczej kobiety reŜyserującej cudze Ŝycie, ale 

wiedziała, Ŝe on sam

nigdy nie wystąpi z podobną inicjatywą czy propozycją. A nie miała najmniejszej ochoty zostawać w 
Nowym Jorku. Święta nieodparcie kojarzyły jej się z domem rodzinnym. Ale tym razem chciała mieć 
przy sobie męŜczyznę, którego kocha. Charlie tymczasem leŜał na tapczanie i czytał gazetę.

- Bo ja wiem - mruknął. - Jeszcze się nad tym nie zasta

nawiałem.

Ona jednak nie dawała za wygraną. Chciała rzecz doprowadzić do końca.

• 

Czy musimy o tym mówić teraz? - westchnął Charlie. - PrzecieŜ jeszcze duŜo czasu.

• 

Jak to duŜo czasu? -jęknęła Cassie. - A poza tym, pytam cię juŜ nie pierwszy raz. Niedługo zrobi 

się w sklepach świąteczny tłok. Powiedz mi, dlaczego nie chcesz iść ze mną na zakupy? PrzecieŜ 
kupowanie prezentów to takie miłe!

• 

Nie lubię robić zakupów.

• 

Niczego nie lubisz - ucięła Cassie. - A co będzie z wyjazdem na BoŜe Narodzenie? Muszę coś 

wiedzieć!

Charlie rzucił gazetę na tapczan. Był najwyraźniej zły.

- Daj mi spokój, dobrze? Dlaczego się uparłaś, Ŝeby aku

rat dzisiaj to zdecydować? ZaleŜy ci na tym, Ŝebyśmy się
pokłócili?

Cassie była zrozpaczona.

• 

Nie. Wcale nie chcę się z tobą kłócić. Pytam cię o to, bo cię kocham. Nie rozumiesz tego?

• 

Ja teŜ cię kocham - westchnął. - Ale czego ty ode mnie chcesz? Chcesz, Ŝebym udawał przed tobą 

i sobą, jak bardzo się cieszę, Ŝe nadchodzą święta? OtóŜ ja nie lubię świąt i tyle!

Była w kropce. Nie miała cienia wątpliwości, Ŝe jeŜeli przyjmie jego argumentację, to ze wspólnego 

wyjazdu nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, nie chciała awantury. A tym razem zanosiło się na nią na 
dobre.

- Takie odwlekanie decyzji nie prowadzi do niczego - po

wiedziała spokojnie. - Nie moŜesz teŜ wmawiać sobie, Ŝe nie
ma czegoś takiego jak święta.

- A dlaczego nie? Do tej pory jakoś sobie z tym radziłem.
Udała, Ŝe nie słyszy tego tonu sarkazmu w jego głosie. Nie

moŜe teraz zrezygnować. JeŜeli ustąpi, Charlie utrwali jedynie w sobie odruch niechęci i potem będzie 
coraz trudniej przekonać go, by zmienił swoje zwyczaje.

- Czy wiesz, Charlie, na czym polega twój problem?
Popatrzył na nią z irytacją.
- Nie wiem, ale jestem pewien, Ŝe dowiem się tego od

ciebie.

Cassie przygryzła wargi. Nie była wcale przekonana, Ŝe powinna mu powiedzieć. Chciała to zrobić 

background image

juŜ parokrotnie, ale za kaŜdym razem coś ją powstrzymywało. I dziś znowu nie była to najlepsza 
sposobność. Ale tym razem za daleko juŜ zabrnęli w tej rozmowie.

- Problem polega na tym, Ŝe twoi rodzice nadal sprawują

nad tobą władzę. To moŜe wydawać ci się paradoksalne, ale
tak jest. Ciągle jesteś od nich uzaleŜniony, bo ciągle myślisz
w kategoriach urazów, jakie wyniosłeś z dzieciństwa.

Powiedziała to i przestraszona własną odwagą, wstrzymała oddech, czekając na efekt swoich słów. 

A ten był chyba silniejszy niŜ cios, jaki mu niegdyś wymierzyła. Charlie zbladł i odwrócił się do 
ś

ciany. Zdawał się zupełnie zbity z tropu. Czuł się wściekły i obraŜony, a zarazem uświadomił sobie, Ŝe 

w tym, co powiedziała, coś przecieŜ jest - inaczej nie byłoby to dla niego takie bolesne.

- Pomyśl o tym, Charlie - powiedziała z westchnieniem.
Charlie czuł, Ŝe wszystko się w nim gotuje. Jakim prawem

orzeka, kim jest i jakie powinno być jego Ŝycie? Nazywa go emocjonalnyn kaleką i chce go leczyć 
przez zmuszanie do jakiegoś idiotycznego biegania po sklepach.

- Co ty sobie właściwie wyobraŜasz? Wiedziałem, Ŝe to

się tak skończy.

Ale Cassie juŜ nie było w pokoju. Charlie usiadł na tapczanie, podparł brodę pięścią i myślał. Kiedy 

popełnił błąd? Bo niewątpliwie popełnił... Pewnie wtedy, gdy zapomniał, Ŝe w Ŝyciu obowiązuje tylko 
jedna, podstawowa reguła. Zadajesz cios albo przyjmujesz ciosy. Przez jakiś czas starał się o niej 
zapomnieć, ale to teraz obracało się przeciwko niemu. Chciał uniewaŜnić tę regułę i co? Wpadł w 
pułapkę. Dlaczego ma przestać być sobą? Czego ona od niego chce? Chce go zmienić. Ale czy potrafi? 
I czy on sam chce się zmienić?

Kiedy Cassie wróciła ze spaceru, przez dłuŜszą chwilę nie odzywali się do siebie. KaŜde czekało na 

to, co zrobi drugie. Charlie udawał, Ŝe ogląda telewizję. Ona - Ŝe krząta się po mieszkaniu, jak co 
dzień. Byli w tym samym pokoju - ale osobno. To stawało się nie do zniesienia. Wychodząc z łazienki i 
zamykając za sobą drzwi, Cassie spojrzała na niego ze smutkiem.

- Charlie, przepraszam. Nie chciałam cię dotknąć.
Widział rozpacz w jej oczach i zrobiło mu się Ŝal. ChociaŜ

był zirytowany, to przecieŜ nie chciał sprawiać jej przykrości. Kiedy siedział sam w mieszkaniu, miał 
czas, by ochłonąć z gniewu. Podniósł się z tapczanu i ruszył w jej stronę.

- Jeśli mam być szczera, to nie Ŝałuję tego, co powiedzia

łam, i gdybym musiała to powtórzyć, zrobiłabym to. - Cassie
spojrzała na niego wyczekująco.

Charlie zatrzymał się w pół kroku.

- W porządku. - Skinął głową i jakby zmieniając zamiar,

poszedł do kuchni nalać sobie szklankę soku grejpfrutowego.

Tego wieczoru Ŝadne z nich nie wróciło do rozmowy. Z pozoru wszystko było jak zawsze, a jednak 

coś się zmieniło. Czuli, Ŝe jest między nimi jakieś napięcie zamiast wzajemnej

bliskości. Smutni, snuli się z kąta w kąt. I wtedy zadzwonił telefon. Charlie podniósł słuchawkę.

• 

Cześć, stary! Jak leci? - usłyszał wesoły głos po drugiej stronie.

• 

Rick! - krzyknął Charlie. - Rick, to ty? Tyle lat! Skąd masz mój numer? - Trzymając słuchawkę, 

kręcił głową ze zdumieniem.

Jakim cudem wiedział, Ŝe ma go szukać u Cassie?

• 

Fakt, nie było łatwo cię znaleźć. Obdzwoniłem prawie wszystkich wspólnych znajomych. Co się 

tak ukrywasz?

• 

To długa historia.

Rick Morissey był jego najlepszym przyjacielem ze szkolnej ławy. Przez jakiś czas pracowali 

razem, potem ich drogi się rozeszły, ale wspominał go mile. Przyjaciel, na którego zawsze moŜna było 
liczyć w potrzebie. Te ich szalone wyprawy do Nowego Jorku na dziewczyny! Ach, duŜo by 
opowiadać. Wiedział, Ŝe Rick miał za sobą juŜ dwa rozwody. Teraz podobno oŜenił się po raz trzeci, 
mieszka w Kalifornii i prowadzi interesy. Chętnie by się z nim zobaczył, powspominał stare czasy.

background image

• 

Nie do wiary! Rick, ty stary draniu... Co u ciebie słychać?

• 

Wszystko w najlepszym porządku - zaśmiał się Rick. - Mam teraz własną agencję. Interes idzie 

nieźle, a nawet, powiedziałbym, nadspodziewanie dobrze. I właśnie dlatego dzwonię. Potrzebuję 
wspólnika. Kogoś, kto umie grać w te klocki. Słowem, kogoś takiego jak ty.

• 

Co? - Teraz Charlie się roześmiał. - Chyba nie mówisz powaŜnie.

Tym razem jednak Rick mówił powaŜnie.

- Naprawdę, Charlie. Chciałbym, Ŝebyś został moim

wspólnikiem. Pomyśl: ty i ja -jak za dawnych czasów. Tylko
Ŝ

e teraz będziemy swoimi szefami, bez Ŝadnego nadzoru,

rozliczania się, pisania raportów. Będziemy robić to, co będzie się nam podobało. Czy to nie 
podniecające?

Charlie przysiadł ze słuchawką na tapczanie. Drugą ręką nerwowo pocierał czoło.

• 

Rozumiem, Ŝe musiałbym przeprowadzić się do Kalifornii.

• 

Brawo! Całkiem dobrze kombinujesz. Wiedziałem, Ŝe mogę liczyć na twoją inteligencję. - Rick 

parsknął w słuchawkę. - A co? Masz wątpliwości, czy warto? Wiesz, tu zawsze świeci słońce.

Charlie podszedł do okna i odsłonił Ŝaluzje.

- Tutaj akurat mŜy i jest dość ponuro.
- Sam widzisz... Pakuj się i przyjeŜdŜaj.
Charlie chodził po pokoju ze słuchawką przy uchu.

• 

Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany! Nie mogę przecieŜ tak po prostu spakować się i wyjechać.

• 

Niby dlaczego?

Dlaczego? Dobre pytanie. Jeszcze niedawno poleciałby najbliŜszym samolotem... Ale teraz 

wszystko się zmieniło.

To takŜe jakiś sprawdzian, pomyślał. Gdyby Rick zadzwonił wczoraj, Charlie podziękowałby 

uprzejmie staremu przyjacielowi i odłoŜył słuchawkę. Ale po dzisiejszej rozmowie z Cassie wcale nie 
miał ochoty odkładać decyzji - a przynajmniej nie był pewien, czy powinien.

• 

Dzięki za pamięć, Rick. To miło z twojej strony, Ŝe pomyślałeś właśnie o mnie. Ale widzisz... Ja 

nie jestem sam.

• 

OŜeniłeś się, stary byku?

W głosie Ricka słychać było szczere zdumienie.

- Nie... Skąd! - zaprzeczył skwapliwie. - Po prostu mie

szkam z pewną kobietą. Pracuje w tej samej agencji co ja, tyle
Ŝ

e w dziale ekonomicznym.

,

Rick aŜ gwizdnął z wraŜenia.

- Jakoś zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Ty w sta-

łym związku? I jeszcze z kobietą z działu ekonomicznego? Świat się kończy... No cóŜ... PrzyjeŜdŜajcie 
więc razem. Dla niej teŜ znajdzie się praca. Tu jest co robić!

Charlie przez momennt wyobraził sobie Cassie w Kalifornii, pośród palm i eukaliptusów. Nie, to 

jakoś do niej nie pasuje. Nie mówiąc o tym, Ŝe znalazłaby się trzy tysiące kilometrów od swoich 
rodziców... Sam zresztą nie był pewny, czy to dobra propozycja. Oczywiście, moŜe się zdarzyć, Ŝe 
zarobią duŜe pieniądze. Na pewno oznacza to samodzielność. Przyjemnie jest robić coś tylko na własny 
rachunek... Ale z drugiej strony, tu, w Nowym Jorku, ma juŜ wyrobioną pozycję. Tam znowu musiałby 
zaczynać od początku, a przecieŜ nie jest juŜ taki młody...

• 

Słuchaj, Rick. Muszę się zastanowić. Daj mi trochę czasu.

• 

Zastanów się, chłopie. Ale nie kaŜ mi czekać długo, dobrze?

• 

Jasne. Odezwę się za kilka dni... Cześć. Dzięki za telefon.

Pierwszym błędem popełnionym przez Charliego było to, Ŝe wbił sobie do głowy propozycję Ricka i 

nie mógł o niej przestać myśleć. Drugim - Ŝe nie powiedział o niej Cassie. Właściwie dlaczego miałby 
jej mówić o czymś, co pewnie i tak nie dojdzie do skutku? Naraziłby ją jedynie na stres, a moŜe nawet 
więcej - na zmartwienie. Rick ma róŜne zwariowane pomysły i nie wiadomo, czy to akurat nie jeden z 

background image

nich. On sam nie jest pewien, czy ma ochotę w to wejść... Nie, stanowczo nie ma sensu rozmawiać z 
Cassie. A poza tym był na nią zły i to równieŜ go powstrzymywało.

Rzecz jednak w tym, Ŝe trudno mu było gniewać się na kogoś takiego jak Cassie. PrzecieŜ wszystko, 

co mówiła, mó-

wiła w najlepszej wierze. Znał ją juŜ na tyle, Ŝe nie miał wątpliwości: była przekonana, Ŝe robi to dla 
jego dobra. I rankiem w Święto Dziękczynienia nieoczekiwanie dla niej wynurzył się z garderoby w 
garniturze i krawacie.

Cassie właśnie przypinała klipsy przed lustrem. Na jego widok otworzyła usta ze zdumienia.

• 

Charlie? A ty dokąd się wybierasz?

• 

PrzecieŜ jedziemy na świąteczny obiad do twoich rodziców. Oczywiście, jeŜeli podtrzymujesz 

zaproszenie.

- Och, Charlie! - Rzuciła mu się w ramiona.
Pocałował ją namiętnie. Stęsknił się za nią przez te kilka

dni, kiedy przestali się kochać. Teraz, gdy poczuł przy sobie jej ciało, zrozumiał jak bardzo.

Cassie odsunęła głowę i przyjrzała mu się z trwoŜną uwagą.

- Charlie, chyba nie robisz tego z musu?
Jej szczerość zawsze go wzruszała. I teraz teŜ poczuł, jak ogarnia go wzruszenie na widok 

zakłopotanej twarzy i tych niebieskich oczu, które patrzyły w niego z takim przejęciem. Przyciągnął ją 
do siebie i mruknął:

- Chyba za duŜo gadasz...

Ujął ją pod kolana i wziął na ręce. Nie zwaŜając na protesty, złoŜył na łóŜku.

- Charlie, przecieŜ dopiero co wstaliśmy - zachichotała.

- Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. - Spojrzał na nią

wymownie.

To, co zobaczyła w oczach Charliego, sprawiło, Ŝe zadrŜała. Nie wyjadą tak prędko - teraz była juŜ 

tego pewna. Wyrwało jej się westchnienie, ale nie było to bynajmniej westchnienie Ŝalu.

Uniósł jej biodra nieco w górę, podciągając sukienkę.

• 

Kocham cię, Charlie.

• 

Ja bardziej - szepnął.

W drodze do Kingston rozmawiali z oŜywieniem.
- A co zamierzasz na BoŜe Narodzenie? - zagadnęła

w pewnej chwili Cassie.

Zdecydowała się znowu poruszyć ten temat nie po to, aby wymóc zgodę na spędzenie świąt w domu 

jej rodziców. Chciała go po prostu lojalnie uprzedzić, Ŝe jeśli zdecyduje się na pozostanie w Nowym 
Jorku - ona wyjedzie. Nie wyobraŜała sobie BoŜego Narodzenia spędzanego inaczej niŜ w kręgu 
rodzinnym. Cała ta atmosfera - ubieranie choinki, szykowanie kolacji, wręczanie sobie prezentów - 
wprawiała ją w radosny nastrój, jak w dzieciństwie. Zdawała sobie sprawę, Ŝe dla niego moŜe to być 
bolesne przeŜycie: wspomnienia huczącego od gwaru i śmiechu pokoju, zasłanego ozdobnymi papie-
rami i wstąŜkami po rozpakowanych prezentach, nie były jego wspomnieniami. I dziś takŜe nie miał 
powodu, by roztkliwiać się nad urokami Ŝycia rodzinnego. Od czasu ostatniego, niefortunnego 
spotkania rodzice Charliego nie odezwali się. Być moŜe oznacza to ostateczne zerwanie więzów. śadna 
ze stron nie przejawiała dobrej woli - przeciwnie, ze strony Sylvii widziała jedynie otwartą niechęć.

- Pytam, bo chciałabym coś zaplanować. Co ty na to, Ŝebym

na Wigilię pojechała do domu i wróciła pierwszego dnia świąt?

Charlie rzucił jej szybkie spojrzenie, odrywając na chwilę wzrok od szosy.

• 

Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?

• 

Tak, Charlie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.

• 

Sam jeszcze nie wiem... MoŜe jednak lepiej spędzić święta z twoją rodziną?

Cassie spojrzała na niego zaskoczona.

- Myślę, Ŝe mogłoby być całkiem miło... - dodał. - Tak

czy inaczej, na pewno będziemy razem. - Sięgnął po jej rękę

background image

i lekko ją uścisnął.
W sobotę rano, nieprzyzwoicie obŜarci gigantycznymi porcjami
indyka, o co zadbała matka Cassie, ogrzani ciepłem
domowego ogniska rodziny Armstrongów, wrócili do domu.
CieŜko opadli oboje na tapczan.Cassie chciała trochę odpocząć,
a potem iść po choinkę.
- To nasza rodzinna tradycja: zawsze ustawiamy choinkę
tuŜ po Święcie Dziękczynienia.
Charliemu jednak nie chciało się ruszać.
- Ale nie rodziny Whitmanów - Wyciągnął się wygodnie
na tapcznie. W jego rodzinie trudno byłoby mówić o jakichkolwiek
tradycjach. No moŜe z wyjątkiem jednej: tradycji
zapiekłej wojny domowej.
Ale, oczywiście, ani nie mógł, ani nie chciał odmawiać
jej tej przyjemności, i w trzy godziny poźniej biedzili się,
by zmieścić drzewko w windzie i wwieźć na czwarte
piętro.
- Ma chyba ze dwa i pół metra. Myślisz, Ŝe się zmieści
u ciebie w pokoju? - spytał Charlie, gdy wreszcie stanęli
przed drzwiami.
Cassie, wciągając choinkę do środka, w przelocie pocałowała
go w usta.
- Zobaczysz, jak będzie pięknie wyglądała. Na pewno nie
będziesz Ŝałował! Musimy tylko kupić mnóstwo bombek i ozdób.
- Ale juŜ chyba nie dzisiaj? - Pochwyciła przeraŜone
spojrzenie Charliego.
- Zgoda. Jutro. - odpowiedziała ze śmiechem.
Mozolnie taszczyli drzewko przez przedpokój.
- Więc gdzie chcesz postawić tego drapaka? - wysapał.
Cassie rozejrzała się po pokoju i pokazała miejsce przed
oknem loggii.
- Myślę, Ŝe tu będzie najlepiej.
- JuŜ się robi, szefowo.

Pociągnął choinkę w kąt pokoju, a tymczasem Cassie podeszła 

do stolika z telefonem.

background image

- Odsłuchiwałeś sekretarkę?

Charlie, szamocząc się z choinką, mruknął coś niewyraźnie,

więc wcisnęła przycisk.

- Jak się masz stary! Pozdrowienia ze słonecznej Kalifornii.

Tu jest dziś dwadzieścia sześć stopni...

Charlie zostawił choinkę, skoczył jak tygrys w kierunku

telefonu i wyłączył urządzenie. Zobaczył zdziwione spojrzenie

Cassie.

- Słuchaj, czy mogłabyś mi trochę pomóc? - krzyknął,

starając się odwrócić jej uwagę - Cały czas tylko ja zajmuję

się tą choinką! Jak mi nie pomoŜesz, to będę pierwszą ofiara

ś

wiąt BoŜego Narodzenia w tym mieście.

- Co się stało Charlie? - Cassie stała stropiona. Nie mogła

nie zauwaŜyć jego zdenerwowania, mimo Ŝe starał się je ukryć

przed nią - Kto to był?

- Nikt. Przyjaciel - wzruszył ramionami - To jak, pomoŜesz mi?

Po jego oczach widziała, Ŝe coś się stało. Ale co? Podeszła

do niego i zwichrzyła mu włosy, a potem pogłaskała go. Nawet

jeśli jej teraz nie powie, prędzej czy później to z niego 

wyciągnie. JuŜ ona znajdzie sposób... Ale jej natura podpowiadała,

Ŝ

e najlepiej kuć Ŝelazo póki gorące.

- Co się dzieje, Charlie?

- Nic. To po prostu mój przyjaciel z dawnych czasów.

Mieszka teraz w Kalifornii. ZałoŜył tam własną agencję i namawia

mnie, Ŝebym został jego wspólnikiem - Rzucił szybkie

spojrzenie, starając się wysondować jej reakcję.

- Oczywiście, powiedziałem nie - dodał - I tyle. To cała

historia. No to jak? Ustawimy choinkę?

Cassie jednak to nie wystarczyło.

- Dlaczego ni nie wspomniałeś? 

• 

Bo nie było o czym.

• 

Więc dlaczego znowu dzwoni? - spytała rezolutnie.

• 

Skąd mogę wiedzieć? Zawsze był uparty - wzruszył ramionami.

• 

MoŜe dlatego, Ŝe wcale nie powiedziałeś mu nie.

Nie chciał kłamać. Jeden rzut oka wystarczył jej, by wiedziała, Ŝe ma rację. A tym razem bardzo nie 

chciała mieć racji. Westchnęła głęboko i ze smutkiem pokiwała głową.

- MoŜe naprawdę chcesz jechać do Kalifornii? MoŜe masz

mnie juŜ dosyć i szukasz sposobu, Ŝeby jakoś z tego wybrnąć?
-

Nie! - Charlie niemal krzyknął. - To nie tak.

Zdenerwowany zaczął przemierzać pokój tam i z po
wrotem.

• 

To prawda: nie odmówiłem w sposób zdecydowany. Ale teŜ nie powiedziałem mu tak. Obiecałem 

oddzwonić i nie zrobiłem tego. Ktoś inny dawno by się zniechęcił. Ale - juŜ mówiłem - Rick to uparty 
facet. A poza tym, zadzwonił akurat wtedy, kiedy się pokłóciliśmy.

• 

Tak? I co z tego? Czy to znaczy, Ŝe gdy następnym razem się pokłócimy, dostanę od ciebie kartkę 

z Acapulco?

Charliem aŜ zatrzęsło.

- PrzecieŜ nigdzie jeszcze nie wyjechałem. I wcale nie

zamierzam. Zresztą, pytałem go teŜ o pracę dla ciebie.

To wcale nie było dla niej tłumaczenie.

• 

A nie przyszło ci do głowy, Ŝe powinieneś był zapytać przede wszystkim mnie? Postanowiłeś 

zdecydować za nas oboje?

• 

To wcale nie tak - skrzywił się. - No dobrze. Przyznaję: popełniłem błąd. Przepraszam. Ale nie 

przesadzaj i nie rób z tego Bóg wie czego!

Dla niej nie była to wcale błaha sprawa. To klasyczny styl Charliego. Najpierw zrobi głupstwo, a 

potem rozpaczliwie się wycofuje, starając się wykręcić kota ogonem. Mo-

Ŝ

e to Fran miała rację. W pewnym wieku ludzie juŜ się nie zmieniają. Tak naprawdę przecieŜ ona takŜe 

się nie zmieniła. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze pozostanie naiwną dziewczyną z małego 
miasteczka - dziewczyną, która ceni sobie stałe uczucia, Ŝycie rodzinne, lojalność, wierzy, Ŝe jeśli juŜ z 
kimś się zwiąŜe, to na dobre i złe, i jak to mówią - do grobowej deski. A moŜe raczej zawsze w to 

background image

wierzyła. AŜ do dzisiaj.

Czuła, Ŝe oto w tej chwili waŜy się całe jej Ŝycie. Nagle uświadomiła sobie tę prawdę z całą mocą. 

Tak, to przełomowy moment. Spojrzała Charliemu prosto w oczy.

• 

Powiedzmy, Ŝe przyjmiemy ofertę twojego przyjaciela. Przeniesiemy się do Kalifornii. I co dalej?

• 

O co ci chodzi? Wcale nie powiedziałem, Ŝe chcę jechać do Kalifornii.

• 

I co będziemy dalej robić? śyć od przeprowadzki do przeprowadzki?

• 

Czego ty ode mnie chcesz? Mam ci dać gwarancję na resztę Ŝycia, Ŝe wszystko będzie cudownie?

• 

Tak, Charlie - odpowiedziała twardo, nie spuszczając wzroku. - Tego właśnie chcę.

• 

Nie rozumiem. To co mamy zrobić? Mamy się pobrać? O to ci chodzi?

I wtedy właśnie poczuła, Ŝe coś w niej pęka. Dotychczas myślała, Ŝe takie sytuacje zdarzają się w 

ksiąŜkach, filmach, ale w prawdziwym Ŝyciu nie. Pomyliła się. Charlie ją kocha, ona kocha Charliego, 
ale rację ma jednak Fran. Kochają, ale nie taką miłością, na jaką ona zasługuje. Nagle uprzytomniła 
sobie, na czym to polega. Charlie jest po prostu wytworem swego środowiska, tak jak ona swojego. 
Poczuła, Ŝe nie chce juŜ dłuŜej Ŝyć tak jak do tej pory. Nie zamierza brać udziału w tym wyścigu; ma 
dosyć pracy w agencji reklamowej. Wróci do szkoły. Zamieszka sobie gdzieś w małym

domku z ogródkiem, a w tym ogródku będzie hodowała róŜe. Będzie miała rodzinę. Tak bardzo 
chciała, Ŝeby to Charlie był ojcem jej dzieci - bo przecieŜ kocha Charliego. Do tej pory wierzyła, Ŝe on 
się zmieni, wydorośleje, zrozumie. AŜ do dzisiaj święcie w to wierzyła. Ale oto przychodzi chwila opa-
miętania. Miała na oczach łuski. On się nie zmieni, bo nie jest w stanie się zmienić. Jednak to nie 
Charlie będzie tym męŜczyzną. Nie on.

- Słuchaj, ja naprawdę przepraszam. Oczywiście: pobie

rzemy się.

MoŜe naprawdę tego chce, pomyślała. Dzisiaj. Ale jutro moŜe dojść do wniosku, Ŝe wmanewrowała 

go w to małŜeństwo. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy: ich związek nie ma przyszłości.

• 

Nie, Charlie. Myślę, Ŝe powinieneś pojechać do Kalifornii. Ale sam.

• 

Co takiego? Jak to? - Spojrzał zdumiony. - Jak mam to rozumieć? Zrywasz ze mną?

CóŜ... Chyba tak, pomyślała. Nigdy nie czuła się gorzej. Jeśli nie weźmie się w garść, za chwilę 

zemdleje. Musi jeszcze trochę wytrzymać.

- Tak, Charlie. To rozstanie. Byłabym ci wdzięczna, gdy

byś wyprowadził się ode mnie jeszcze dzisiaj.

Charlie zakręcił się w miejscu.

- AleŜ to nonsens! PrzecieŜ się kochamy! Właśnie popro

siłem cię, Ŝebyś za mnie wyszła!

Cassie chciała, Ŝeby ta rozmowa skończyła się jak najszybciej. Jeszcze chwila, a gotowa się 

wycofać.

- Dobrze. Więc to ja na tę noc przeniosę się do Fran i Joe.

Podeszła do telefonu i wykręciła numer przyjaciółki. Rozmowa była bardzo krótka. Wrzuciła nieco 

rzeczy do torby i wyszła bez słowa.

Przez kilka następnych dni wydzwaniał do niej co parę godzin. Tłumaczył, prosił, zaklinał - na 

próŜno. Cassie była nieugięta. Charlie nie poddawał się. Nie chciał się wyprowadzić; wiedział, Ŝe 
jeśli to zrobi, to jakby przypieczętowywał ich rozstanie. W tydzień później zjawił się u niej w biurze 
z maleńkim pudełeczkiem od jubilera.

- Cassie, błagam cię. Wyjdź za mnie. Kocham cię.

Po raz drugi poczuła, jak coś się w niej załamało. Brylant jarzył się w świetle dnia jak obietnica 

szczęśliwego Ŝycia. Przełknęła ślinę i powiedziała nieswoim głosem:

- Charlie, jeŜeli mnie kochasz, jeŜeli kochasz mnie napra

wdę-odejdź.

Wreszcie Charlie poczuł, Ŝe nie ma wyboru. Tu, w Nowym Jorku, po ich rozstaniu, nie mógł 

sobie znaleźć miejsca. Spakował się i wyleciał do Kalifornii. Ale kiedy samolot dotknął płyty 
lotniska, wiedział, Ŝe zrobił największy błąd w swoim Ŝyciu.

background image

Tymczasem Cassie snuła się po mieszkaniu. Było smutne i opuszczone. Teraz, bez jego rzeczy, 

wydawało się jakby większe. Na tym krześle wisiała zwykle jego skórzana kurtka. Spojrzała na 
puste krzesło i rozpłakała się.

ROZDZIAŁ

14

Jeszcze niedawno miasto takie jak Los Angeles powinno mu się podobać. PrzecieŜ lubił takie 

miejsca, w których duŜo się dzieje. Teraz wszystko go irytowało. Ciągnące się dziesiątkami kilometrów 
autostrady miejskie, gaje pomarańczowe, upał, długowłose blondynki z uśmiechem jak spod sztancy, a 
przede wszystkim nowa praca. Firma była w rozruchu, co owocowało nieustannymi wielogodzinnymi 
zebraniami i stresem, jakie pociągało podejmowanie decyzji, z których kaŜda mogła być brzemienna w 
skutki. Nagle poczuł idiotyzm swojej pracy. Wymyślał reklamy promujące rzeczy, których ludzie tak 
naprawdę wcale nie potrzebowali albo na które nie mogli sobie pozwolić. Reklama to nie chirurgia 
mózgu, ale pranie mózgu, myślał, siadając z niechęcią za biurkiem.

Czuł się rozdraŜniony i samotny. Nawet towarzystwo Ri-cka nie było pocieszeniem. Jak mógł 

postąpić tak głupio? Zniszczył swoje szczęście własnymi rękami. Pewnie, Ŝe chciał się z nią oŜenić. 
Dziś wiedział, Ŝe niczego nie pragnął bardziej. Czym teraz będzie jego Ŝycie bez niej? Tego nie 
potrafił sobie nawet wyobrazić. Tak bardzo strzegł swojej wolności... I co? Jego przyszłe Ŝycie 
rozciągało się teraz przed nim jak jałowe pole.

Z rozpaczy powrócił do pisania powieści. Porzucony w po-

łowie i rozgrzebany tekst stanowił dobrą metaforę jego Ŝycia. Nie ma w nim nic skończonego, 
wszystko jest zapowiedzią. Co on naprawdę wie o prawdziwym Ŝyciu, o prawdziwych uczuciach. 
Zawsze był jak ktoś, kto stoi w progu, nie moŜe się zdecydować. NajwyŜszy czas wreszcie się coś po-
stanowić.

Siedział teraz przy maszynie do pisania. Komputer go męczył i zniechęcał. Dopisywał zdanie do 

zdania, wykręcał kartkę i wyrzucał do kosza. Zaczynał od nowa. Wreszcie złapał rytm. Z kaŜdym 
dniem rósł stosik zapisanych stron. Z nich z wolna wyłaniał się jego autoportret, a raczej portret kogoś, 
kim on sam mógłby być.

Drugą rzeczą, która trzymała go przy Ŝyciu, były jego telefoniczne rozmowy z Fran, która stanowiła 

teraz jedyne źródło wiadomości o Cassie.

• 

Proszę, Fran, nie odkładaj słuchawki.

• 

A powinnam. Jesteś zwykła świnia, Charlie.

Niech myśli o nim, co chce. Wykłócanie się z Fran było ostatnią rzeczą, jaką miał w głowie.

• 

Jak ona się miewa?

• 

Miewa się dobrze.

To akurat nie była prawda. Cassie chodziła blada i apatyczna. Fran bała się, Ŝe jej przyjaciółka 

wpadnie w depresję. Z pozoru funkcjonowała w pracy normalnie, ale kaŜdy, kto ją znał dobrze, 
widział, Ŝe jest jakby nieobecna duchem.

• 

Opiekuj się nią, dobrze?

• 

Mam to niby robić dla ciebie? - szyderczo zapytała Fran. - Co za tupet!

Charlie z westchnieniem odłoŜył słuchawkę i powrócił do maszyny.

Zadzwonił ponownie w BoŜe Narodzenie.

- Jak ona się czuje? - zapytał bez Ŝadnych wstępów.

Cassie spędzała święta z rodziną i Fran rozmawiała z nią tylko przez telefon. Jutro miała wrócić do 

Nowego Jorku.

- Jesteś tam jeszcze? - zapytała. - Jakoś marnie cię słychać.
Charlie czuł się marnie. Przez ostatnie dwie noce pisał

i poza wszystkim był wyczerpany.

- DuŜo pracowałem. Wczoraj ukończyłem powieść -

background image

uśmiechnął się w słuchawkę. - Naprawdę... Jutro wysyłam ją
do pewnej agencji literackiej w Nowym Jorku. Tu nie mam
jeszcze Ŝadnych kontaktów.... O czym? Jak by ci tu powie
dzieć? Najkrócej mówiąc, o związkach uczuciowych... Nie
ś

miej się. Właśnie tak jak powiedziałem. Co ja mogę o tym

wiedzieć? OtóŜ dowiedziałem się całkiem sporo. Prawdę mó
wiąc, chciałbym, Ŝebyś i ty to przeczytała i powiedziała mi, co
o tym sądzisz.

Fran nie była pewna, czy wyraŜając zgodę, nie postąpi nielojalnie wobec przyjaciółki. Zasłoniła 

ręką mikrofon słuchawki i zwróciła się do Joe.

- Dzwoni Charlie - powiedziała szeptem. - Jest jakiś nie

wyraźny. Mówi, Ŝe napisał powieść o związkach uczucio
wych. Masz pojęcie? Chce mi ją przysłać do czytania. Co
mam robić?

Joe wzruszył ramionami. W systemie znaków Joe był to gest aprobaty.
- Dobrze - powiedziała w słuchawkę Fran. - Przyślij mi ją.
Przesyłka z maszynopisem przyszła po dwóch dniach.

Fran otworzyła brązową kopertę i przysiadła na chwilę na fotelu, by rzucić okiem na tekst. Z fotela 
przeniosła się na kanapę i nie wstała z niej, dopóki nie przeczytała wszystkiego do końca. Łzy spływały 
jej po policzkach. Nie zwaŜając na pytające spojrzenie Joe, narzuciła płaszcz i pognała do Cassie. 
Kiedy Cassie otworzyła drzwi, Fran wyciągnęła w jej stronę rękę z maszynopisem.

- Masz. Czytaj. Charlie napisał powieść. O was. To zna-

czy o sobie i o tobie. I proszę, przeczytaj do końca. To niesamowite. Nie mogę w to uwierzyć.

Cassie spojrzała na nią ze zdziwieniem.

• 

Rozmawiałaś z nim? Nic mi o tym nie mówiłaś.

• 

Trudno to nazwać rozmową. Dzwonił do mnie kilka razy.

Niecierpliwym gestem wręczyła Cassie maszynopis.
- Czytaj. Potem porozmawiamy.
Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Dla Cassie zawsze i wszędzie". Cassie poczuła skurcz w 

gardle. Wolno wróciła w głąb mieszkania. Usiadła na fotelu i ręką wskazała Fran drugi, stojący obok.

- Czytaj - przynaglała Fran.
Cassie pokręciła głową.
- Nie mogę - westchnęła bezradnie. - Ty czytaj. - Podała

maszynopis przyjaciółce i rozpłakała się.

Fran nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odchrząknęła i zaczęła czytać.
- „Wypatrzył ją w tłumie na sali balowej. Siedział przy

barze i leniwie ślizgał się wzrokiem po licznie zgromadzo
nych gościach, którzy pracowicie uwijali się przy bufecie,
gawędzili, wybuchając co chwila kaskadami śmiechu, flirto
wali w tańcu albo załatwiali interesy. Zwykły, sympatyczny
tłum, jaki zawsze wypełnia sale bankietowe. Stała kilka me
trów od niego. Miała na sobie prostą, czerwoną sukienkę,
włosy przycięte do ramion i niebieskie oczy. Oczy, w których
mógłbyś się zatracić. Nie znał nawet jeszcze jej imienia, a juŜ
wiedział, Ŝe odtąd nic w jego Ŝyciu nie będzie takie jak daw
niej". - Fran przerwała i spojrzała rozpaczliwie na przyjaciół
kę. - Cassie, ja teŜ nie mogę. Chcesz, to powiem ci, jak to się
kończy. - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - W koń
cu bohaterowie pobierają się. Rozumiesz? On naprawdę się
zmienił! To nie do wiary, ale to prawda. Powiedział mi przez

telefon, Ŝe wraca do Nowego Jorku. Nie moŜe bez ciebie Ŝyć. Co ty na to?

background image

Cassie milczała. Fran wpatrywała się niecierpliwie w przyjaciółkę, jakby to jej własny los zaleŜał od 

odpowiedzi Cassie.

- Powiedz, co zamierzasz?

Cassie przygryzła wargi i nie odpowiadała.

• 

Lepiej będzie, jak przeczytam ci zakończenie - machnęła ręką Fran. Przewróciła stertę kartek. 

Miała zacząć czytać, ale oto na twarzy Cassie pojawił się tajemniczy uśmiech.

• 

Charlie przecieŜ wcale nie wie, jak to się skończy - powiedziała.

• 

Jak to? - Fran zdezorientowana rozłoŜyła ręce. - To znaczy, Ŝe nie zamierzasz się z nim spotkać? 

Słuchaj, wiesz przecieŜ, Ŝe masz przed sobą ostatnią osobę, która powie, Ŝe Charlie jest w stanie się 
zmienić. Ale tak się jednak stało!

Uśmiech znów rozjaśnił twarz Cassie.

- Nie tylko Charlie się zmienił.
Fran patrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem.
- Czy mogłabyś wyraŜać się jaśniej?
Ale były rzeczy, o których Cassie nie chciała mówić nawet najlepszej przyjaciółce. Przynajmniej na 

razie. W kaŜdym razie nie przed rozmową z Charliem.

ROZDZIAŁ

15

Charlie powracał pełen poczucia winy. Skruszony, stał przed drzwiami mieszkania Cassie i nie mógł 

się zdecydować, by zapukać. Razem spędzili tu tyle wspaniałych chwil. Gdyby miało się teraz okazać, 
Ŝ

e tamten niedawny czas naleŜy do przeszłości, odczułby to jako niesprawiedliwość losu. Wydarzenia 

ostatnich tygodni bardzo go zmieniły. Kiedyś był ślepy i głupi. Teraz powraca jako ktoś zupełnie inny. 
Będzie ją błagał, Ŝeby wyszła za niego. Zrobi wszystko, by ją przekonać; musi mu się udać.

- Wejdziesz czy zamierzasz tak stać całą noc? - usłyszał nagle jej głos.
Odwrócił się zaskoczony. Stała za nim; widocznie musiała nadejść z miasta i, zamyślony, nie 

usłyszał jej kroków.

Minęła go, otworzyła drzwi i zrobiła zapraszający gest. Zdawało mu się, Ŝe na jej twarzy dostrzegł 

cień uśmiechu. Charlie na miękkich nogach wszedł do środka. Zdjął płaszcz i stał teraz, patrząc na nią 
bez słowa. Od tamtego dnia minął miesiąc.

Gdyby powiedział, Ŝe wyglądała nieźle - skłamałby. Wyglądała po prostu ślicznie. Właśnie tak, jak 

sobie ją wyobraŜał przez te wszystkie dni rozłąki. Charlie poczuł równieŜ delikatny zapach jej perfum i 
nagle zapragnął jej, jak chyba nigdy

dotychczas. Ona równieŜ przyglądała mu się w milczeniu. JuŜ otworzył usta, by zadać jej pytanie, z 
którym tu przyszedł, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czekał, patrząc na nią w upojeniu. Bał 
się, Ŝe gdy się odezwie, głos mu się załamie i czar pryśnie.

Na szczęście Cassie domyślała się, w jakim jest stanie ducha, i postanowiła przejąć inicjatywę.

• 

Dostaliśmy nagrodę, Charlie. Nasz projekt kampanii reklamowej Majik Toys wygrał w 

konkursie.

• 

Tak? - Zdobył się na nikły uśmiech. - To chyba znaczy, Ŝe tworzymy zgraną parę?

Cassie równieŜ się uśmiechnęła. Ale z jej twarzy nie potrafił wyczytać, na ile był to uśmiech 

zdawkowy, na ile zaś wyraz sympatii.

bieskimi oczami. - Chyba juŜ lepiej.

• 

Jak się miewasz, Charlie? Okropnie! - wszystko w nim krzyczało.

• 

Dzięki. Jakoś sobie radzę - powiedział lekko. - A ty? Spojrzała na niego tymi swoimi 

nieprawdopodobnie nie-

Taka juŜ była. Wielu osobom, które znały ją powierzchownie, mogłoby się 

wydawać, Ŝe jest wraŜliwą, podatną na stres kobietą. Trochę tak było w istocie. Zarazem jednak 
drzemała w niej siła i zdolność mobilizacji, o które nikt nigdy by jej nie podejrzewał. Gdy było trzeba, 
była twarda jak diament. Wiedziała, Ŝe teraz właśnie powinna się wykazać tymi przymiotami. Choć 
wszystko w niej popychało ją w jego ramiona - najchętniej przytuliłaby się i powiedziała, Ŝe nie chce 
juŜ, nie potrafi się na niego gniewać - zdawała sobie sprawę, Ŝe musi się powstrzymać. NaleŜy 
porozmawiać, aby wszystko między nimi było jasne. I to on powinien jakoś zacząć tę rozmowę. Na 

background image

razie, by mu ją ułatwić, będzie grała na zwłokę.

- Odzywałeś się do rodziców albo oni do ciebie, Charlie?

Tak, rozmawiał z nimi. Któregoś dnia nagrali mu się na sekretarkę i zostawili wiadomość. Dzwonił 

ojciec, ale Charlie wiedział, Ŝe nie zrobiłby niczego, czego nie zaaprobowałaby matka. Oddzwonił do 
nich z Los Angeles. Nie była to jakaś szczególnie miła rozmowa, ale zawsze rozmowa. Prawdę mó-
wiąc, zupełnie się tego nie spodziewał, widać jednak nie chcieli zrywać kontaktu. Ich stosunki więc 
wróciły do normy, uśmiechnął się smutno, ale dobre i to.

Na twarzy Cassie znowu pojawił się uśmiech. To go nieco ośmieliło.

• 

Podobno czytałaś moją powieść? Kiwnęła głową.

• 

Tak, Charlie, czytałam.

Wiedział to juŜ od Fran. Na niecierpliwość Fran zawsze moŜna było liczyć. Czasami, jak w tym 

wypadku, dawało to dobre rezultaty, pomyślał.

- I co?

Całe jego Ŝycie zaleŜało teraz od tego, co za chwilę usłyszy.
- Jest bardzo dobra, Charlie. Zrobiła na mnie wielkie wra

Ŝ

enie.

To nie była odpowiedź, na którą czekał. Nerwowo przeczesał ręką włosy.
- Cieszę się, ale nie chodzi mi o to, czy jest dobrze napisa

na. Ma dla mnie znaczenie przede wszystkim w innym wy
miarze. Nie rozumiesz?! - wybuchnął z desperacją. - Do
diabła! - westchnął i decydując się nagle, popatrzył jej prosto
w oczy. - Cassandro Elaine Armstrong, czy moŜesz mi odpo
wiedzieć na jedno pytanie?

Cassie skinęła głową.

- Czy wyjdziesz za mnie?

Cassie poczuła, Ŝe wypełnia ją jeden wielki okrzyk: Tak! Charlie, tak! Ale nie krzyknęła owego 

„tak". Zamiast tego
spuściłą oczy.

- Widzisz, Charlie, ja... Chyba musimy najpierw poroz

mawiać.

Ale przecieŜ nie robimy niczego innego, przemknęło mu z kolei przez myśl, ale nie powiedział tego 

głośno. O co jej chodzi? Poczuł, Ŝe oblewa go zimny pot. Czy to oznacza wstęp do odmowy?

• 

Cassie, ja się bardzo zmieniłem... Czy ty tego nie widzisz? - Spojrzał na nią błagalnie. - Jestem 

teraz kimś innym. JuŜ teraz mam pewność... Przestałem się bać o siebie. No moŜe boję się jednego: 
przeraŜa mnie myśl, Ŝe miałbym spędzić resztę Ŝycia bez ciebie, Cassie. 

• 

Wiem, Charlie. Zmieniłeś się. Ale widzisz ja teŜ się zmieniłam.

JuŜ go nie kocha! Więc o to chodzi. Charlie czuł, Ŝe wszystko w nim martwieje. Przełknął z 

wysiłkiem ślinę. Nie moŜe na to pozwolić. Nie odejdzie stąd z niczym. To dla niego oznacza koniec. 
Po co miałby dalej Ŝyć?

• 

Cassie, proszę, daj mi szansę. Zobaczysz, Ŝe...

• 

Jestem w ciąŜy, Charlie - przerwała mu.

• 

.. .Ŝe... Co? Co powiedziałaś?

Widziała, jakie piorunujące wraŜenie wywarła na nim ta wiadomość. Ale czy moŜna to 

zakomunikować inaczej? Czy kobieta moŜe powiedzieć, Ŝe jest w ciąŜy, rozkładając to na raty?

W jego oczach widziała jedynie bezgraniczne zdumienie, tak jej się przynajmniej zdawało. Nie 

dziwiła się temu: ona sama omal nie spadła z krzesła, kiedy lekarz pokazał jej testy. Radość i duma 
przyszły potem. Kiedy to juŜ do niej dotarło, poczuła się tak, jakby jej Ŝycie rozpoczynało się na nowo. 
Jak zareaguje na to Charlie? Niczego na świecie nie pragnęła bardziej niŜ tego, by cieszył się razem z 
nią.

Stała teraz i czekała na jego reakcję. To jej dziecko i nie pozbędzie się go za Ŝadne skarby. Niech 

background image

się dzieje, co chce, urodzi je! Jest taka szczęśliwa.

- Słyszałeś, Charlie?

Charlie stał jak sparaliŜowany. Jest w ciąŜy... Z nim... Kiedy to się stało? Co teraz będzie? Czy nic jej 
nie grozi? Cassie skinęła głową, jakby czytała w jego myślach.

- To drugi miesiąc, a dokładnie ósmy tydzień. Wszystko jest

w najlepszym porządku. CiąŜa rozwija się normalnie - powie
działa, nie mogąc przy tym powstrzymać się od uśmiechu.

Ósmy tydzień! To znaczy, Ŝe to stało się u jej rodziców... W Święto Dziękczynienia. Czuł, Ŝe tamtej 

nocy kochał ją jakoś inaczej, z czułością, jakiej wcześniej nie doświadczył.

Cassie znowu domyślnie skinęła głową.

Nagle poczuł się tak, jakby poraził go prąd. Czemu tak stoi jak słup? To cudownie! To przecieŜ 

wspaniale... Roześmiał się i złapał za głowę. Nie zdawał sobie sprawy, Ŝe moŜna się poczuć tak 
szczęśliwym!

Cassie patrzyła na niego, nic z tego nie rozumiejąc. Czego oznaką jest ten śmiech? Dlaczego nic nie 

mówi? Nie czuła jednak lęku. PrzecieŜ wygląda jak ktoś szczęśliwy! Tak śmiać się moŜna tylko z 
radości! A więc cieszy się? Jak ona? Chyba tak... Choć z nim nigdy nie wiadomo... I za to go właśnie 
kocha.

ROZDZIAŁ

16

Charlie otarł łzę szczęścia i przechwycił spojrzenie Cassie. Jej badawczy wzrok przywrócił go 

rzeczywistości. Zdał sobie sprawę, Ŝe ona oczekuje odpowiedzi.

- Cudownie! - wykrzyknął. - Nie masz pojęcia, jak się

cieszę. Teraz juŜ musisz wyjść za mnie.

Cassie poczuła, Ŝe serce uderza jej mocniej.

• 

Co cię tak cieszy? śe teraz zmusisz mnie do małŜeństwa?

• 

To takŜe. Bo tak się składa, Ŝe kocham cię do szaleństwa. Więc nic lepszego nie mogło się nam 

przytrafić. Dziecko to jak prezent od losu, który nam sprzyja. - Spojrzał na nią z czułością. - Więc jak, 
wyjdziesz za mnie?

Cassie nie byłaby sobą, gdyby nie chciała się z nim trochę podroczyć. Ale czuła, Ŝe i tak jej radosna 

mina ją zdradza. Postanowiła więc juŜ nie zwlekać z odpowiedzią.

- Chyba tak. Bo akurat tak się składa szczęśliwie, Ŝe i ja

cię kocham.

Przypadli do siebie i zaczęli się całować jak szaleni.

- Och, Cassie. - Charlie uderzył się w czoło. - Omal nie

zapomniałem! - Sięgnął do kieszeni marynarki po pudełeczko

od jubilera. Otworzył je, po czym wyjął z niego zaręczynowy pieścionek i wsunął na palec Cassie.

- Teraz wszystko juŜ jest tak, jak być powinno.

Cassie początkowo nastawała, aby to była skromna uroczystość, na którą zaproszą jedynie 

najbliŜszych, ale Charlie się nie zgodził.

• 

Nie ma mowy. Będziesz miała ślub i wesele jak się patrzy. W końcu człowiek Ŝeni się tylko raz. 

Zostaw to mnie, juŜ ja się wszystkim zajmę. Zrobimy bal na sto par!

• 

Charlie, nie mamy znowu tak wiele czasu. - Spojrzała na niego spłoszona.

W odpowiedzi tylko ją pocałował. Wiedziała, Ŝe nie warto się z nim kłócić. Był tak uparty i 

zdecydowany, jak tylko on potrafił być. I oczywiście dopiął swego. Trzy tygodnie później brali ślub i 
wydawali weselne przyjęcie w sali hotelowej, w której spotkali się po raz pierwszy.

Co to był za ślub! Nie było chyba nikogo, kto by nie uronił łzy na widok panny młodej prowadzonej 

przez ojca do ołtarza. I panna młoda, w białej sukni w stylu hiszpańskim, i pan młody w szarym, 
wełnianym garniturze, z róŜą w klapie marynarki, prezentowali się niezwykle uroczyście. Promieniało 

background image

z nich takie szczęście, Ŝe radosny nastrój natychmiast udzielił się wszystkim, i nie opuszczał ich tego 
dnia juŜ do końca.

Kiedy stanęli przed ołtarzem, wymienili znaczące spojrzenia. Więc to wszystko prawda, a nie sen? 

Charlie dyskretnie uścisnął jej rękę. Jeszcze ciągle nie wierzyła własnemu szczęściu. Więc jednak 
marzenia czasem się spełniają.

I wtedy spojrzenie Cassie padło na buty Charliego. Nerwowo spojrzała na Fran. Wzrok jej świadka 

powędrował w ślad za spojrzeniem Cassie. Fran omal nie parsknęła śmiechem. Charlie miał na nogach 
adidasy! Teraz z kolei ich zdumione

spojrzenia naprowadziły na stopy Charliego wzrok Joe i zaraz potem samego księdza. W chwilę potem 
rozległ się lekki szmerek i juŜ wszyscy w kościele stawali na czubkach palców, by zobaczyć, co się 
takiego dzieje.

- Charlie? Postanowiłeś pójść do ślubu w adidasach? -

szepnęła Cassie, starając się nie roześmiać.

Charlie spąsowiał.

- PrzecieŜ są czarne! - Pochylił się w jej stronę. -I zupeł

nie nowe. Kupiłem je specjalnie na tę uroczystość.

Cassie i Fran wymieniły rozbawione spojrzenia. Po Char-liem Whitmanie zawsze moŜna się 

wszystkiego spodziewać.

- Przepraszam, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć.
Cassie machnęła lekko ręką.
- Daj spokój. Nawet mi się podobają. Teraz mam przynaj

mniej pewność, Ŝe wychodzę za Charliego Whitmana - sze
pnęła. - Kiedy zobaczyłam cię w tym garniturze, miałam
przez moment wątpliwości.

Dalej wszystko potoczyło się w zgodzie ze scenariuszem, co najwyŜej niektórzy goście, ośmieleni 

fantazją pana młodego, wprowadzali juŜ na przyjęciu weselnym akcenty lekkiego, zwariowanego 
happeningu. Pan Gorham uwodził pracowicie kelnerki, a pani Gorham udawała, Ŝe tego nie zauwaŜa. 
Rodzice Cassie biegali po sali z aparatem i robili dziesiątki zdjęć na wieczną pamiątkę. Kuzynki i 
siostrzeńcy wyczyniali w tańcu najdziksze figury i domagali się od orkiestry, by grała tak głośno, jak 
tylko potrafi. Joe z niepokojem popatrywał na kryształowe Ŝyrandole, które drŜały w rytm muzyki. 
Nawet rodzice Charliego wydawali się całkiem do przyjęcia.

Charlie długo się zastanawiał, czy ma ich zaprosić. Wreszcie postanowił puścić w niepamięć to, co 

było.

- W takim dniu nawet oni nie są w stanie zrobić mi przy

krości - machnął ręką.

Cassie, obserwując rozbawiony tłum, pocałowała go w policzek.

• 

Czyj to był pomysł, Ŝeby robić ten cały cyrk, Armstrong? - uśmiechnął się Charlie.

• 

Twój. I nie Armstrong, tylko Whitman. Whitman! Zapamiętaj to sobie.

• 

Dopóki śmierć nas nie rozłączy - roześmiał się Charlie.

• 

A to znaczy, Ŝe czeka cię jeszcze wiele, wiele lat. Ze mną. Nie boisz się?

• 

Kocham cię. I nigdy nie przestanę. - Charlie objął ją mocno.

Siedem miesięcy później pochylali się nad kołyską nowo narodzonego synka. Szpital zapewniał 

niemal domowe warunki i teraz wszyscy troje byli obok siebie i cieszyli się swoją obecnością. Z 
czułością wpatrywali się w małą pomarszczoną twarzyczkę, oglądali maleńkie paluszki i roztkliwiali się 
wraz z kaŜdym ziewnięciem dziecka. Charliego szczególnie zachwycały niebieskie oczy synka.'

- Zupełnie jak twoje. - Wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Ani Cassie, ani personel szpitalny nie chcieli go na razie

wyprowadzać z błędu: przecieŜ na początku wszystkie dzieci mają niebieskie oczy.

• 

Będzie z niego niezły chuligan - cieszył się, nasłuchując płaczu dobiegającego z kołyski. - Ale tak 

background image

czy owak, moŜe być pewny, Ŝe zawsze będziemy go kochali.

• 

On juŜ chyba o tym wie - uśmiechnęła się ciepło Cassie, patrząc porozumiewawczo na męŜa.

Po wyjściu ze szpitala czekała ją niespodzianka. Charlie kupił dom pod miastem, w Westchester. W 

kilka tygodni później zlikwidowali swoje nowojorskie mieszkania i przenieśli się tam wraz z małym 
Christopherem Armstrongiem Whitma-

nem. Za oknem wieczorami śpiewały słowiki, a na klombie przed domem kwitły wspaniale krzaki 
róŜ.

- Jak to moŜliwe, Charlie - spytała Cassie, biorąc go za rękę którejś nocy, gdy otworzywszy 

drzwi do pokoju dziecka, połoŜyli się juŜ do łóŜka - Ŝeby męŜczyzna, który tak panicznie bał się 
wszelkich związków, stał się przykładnym męŜem i ojcem rodziny? MoŜna powiedzieć: Ŝywą 
reklamą męŜa i ojca! - dodała z przekornym uśmiechem.

Charlie połoŜył jej palec na ustach i przyciągnął do siebie.