background image
background image

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Koszmarna

Podróż

Warszawa 2014

background image

Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Koszmarna Podróż

ISBN: 978-83-64384-23-3

Wydawca:
Powergraph
ul. Cegłowska 16/2
01-803 Warszawa
tel. 22 834 18 25
e-mail: 

powergraph@powergraph.pl

www.powergraph.pl

 

Copyright © 2014 by Rafał Kosik 
Copyright © 2014 by Powergraph 
Copyright © 2014 for the cover and illustrations by Rafał Kosik 

Wszelkie prawa zastrzeżone. 
All rights reserved. 

PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik
REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik
KOREKTA: Maria Aleksandrow

Wyłączna dystrybucja:

Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 00 / 11

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

background image

Spis treści

background image

Felix, Net i Nika oraz Koszmarna Podróż

background image

¤

background image

Amelia i Kuba. Godzina duchów - fragment

background image

Kuba i Amelia. Godzina duchów - fragment

background image

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

— Bądź miły i nie pyskuj — powtórzył sobie po raz kolejny Net. — Nawet nie zahaczaj o ironię.

Wyobraź sobie, że roz​ma​wiasz z par​ko​ma​tem.

Stał  z  dużym  plecakiem  turystycznym  na  pustym  szkolnym  korytarzu  przed  drzwiami  sali

infor​ma​tycz​nej. Do umó​wio​nej pory została jesz​cze minuta.

Bądź  miły  i  nie  pyskuj.  To  nie  takie  łatwe,  zważywszy,  że  Net  szczerze  nie  znosił  Eftepa,

nauczyciela  informatyki.  Z  wzajemnością  zresztą.  Niechęć  wzrosła  dodatkowo  kilka  dni  temu,  gdy
Eftep  wyrzucił  go  z  sali  za  pomaganie  koledze  podczas  testu.  A  nie  chodziło  przecież
o pod​po​wia​da​nie, lecz o pomoc w walce ze źle dzia​ła​ją​cym kom​pu​te​rem.

Teraz  korytarz  był  pusty.  Większość  klas  pojechała  na  tygodniowy  odpoczynek  po  trudach  roku

szkolnego.  Klasa  Neta  również.  On  sam  natomiast  miał  poprawiać  test,  a  potem  dostać  się  na
dworzec  i  dojechać  do  koleżanek  i  kolegów,  którzy  od  dwóch  dni  bawili  się  w  luksusowym
pensjonacie  gdzieś  na  bezludziu.  Byczyli  się  na  basenie,  popijali  zimne  drinki  (oczywiście
bezalkoholowe)  bądź  zjeżdżali  rurami  aquaparku.  Zresztą,  cokolwiek  robili,  na  pewno  było  to
lepsze  od  poprawiania  testu.  Nie  chodziło  nawet  o  sam  test,  bo  na  informatyce  Net  znał  się
dosko​nale. Cho​dziło o osobę nauczy​ciela.

Bądź miły i nie pyskuj. Net nabrał powie​trza i zapu​kał do drzwi.
— Pro​szę — dobie​gło ze środka.
Net  wszedł  do  sali  i  ukłonił  się  informatykowi  –  siedzącemu  za  biurkiem  wysokiemu,  pajęczo

chudemu  mężczyźnie.  Chłopak  stwierdził  z  zaskoczeniem,  że  mina  nauczyciela  daleka  jest  od  tego,
czego się spo​dzie​wał, czyli iro​nicz​nego uśmieszku wyż​szo​ści. Wyra​żała ona wręcz smu​tek.

— Wybie​rasz się gdzieś? — Eftep zer​k​nął na ple​cak dźwi​gany przez chło​paka.
Bądź miły i nie pyskuj, powtó​rzył w myślach Net.
— Cała klasa pojechała na tygodniowy wyjazd do pensjonatu nad Czerwoną Hańczą — wyjaśnił

najuprzejmiej, jak potrafił, nie zahaczając o ironię. — Ja nie mogłem z nimi jechać, bo wyznaczył mi
pan na dziś poprawę testu.

— Test… — Eftep poki​wał głową. — Tak, rze​czy​wi​ście uma​wia​li​śmy się na dziś.
—  Miejmy  to  już  za  sobą.  —  Net  rozejrzał  się  po  sali.  Wszystkie  komputery  były  wyłączone.

— Dobrze zapa​mię​ta​łem godzinę?

—  Wynikły  pewne  okoliczności…  —  Nauczyciel  wbijał  wzrok  w  ekran  laptopa  i  przyciskał

kla​wi​sze. — Nie musisz, eee… pisać testu.

Net uniósł brwi.
— Zali​czył mi pan tam​ten test?
— Nie… eee… w ogóle nie musisz pisać testu. — Eftep klikał w klawiaturę laptopa, a klikanie to

background image

wyglą​dało na próbę ukry​cia zmie​sza​nia. — Te prze​pisy olim​piady… eee… Pew​nie ścią​ga​łeś.

— Jakiej olim​piady?
— Olim​piady infor​ma​tycz​nej. Dosze​dłeś do finału, więc nie​stety nie musisz pisać testu. To wbrew

zasa​dom eee…. spra​wie​dli​wo​ści, ale takie są prze​pisy.

— Powaga? — Net uśmiech​nął się sze​roko. — Które miej​sce zają​łem?
—  Pie…  ekhem…  sze  —  Eftep  zasłonił  usta,  udając  kaszel.  —  Nie  wiem,  jak  oni  to  liczą.  Na

pewno coś pomy​lili.

— Pierw​sze?! — Nie mógł uwie​rzyć Net. — Zna​czy, wygra​łem olim​piadę?
— Ktoś cze​goś na pewno nie dopil​no​wał i teraz już się nie da odkrę​cić…
— Myśla​łem, że odpa​dłem. Kiedy przy​szły wyniki?
— Z mie​siąc temu. — Dopiero teraz na twa​rzy Eftepa poja​wił się zna​jomy zło​śliwy uśmiech.
—  O…  —  Net  zdjął  okulary  i  przetarł  je  o  bluzę.  —  To  szkoda,  że  nie  dowiedziałem  się  tego

w zeszłym tygo​dniu…

— Tak, rze​czy​wi​ście, wów​czas mógł​byś już od soboty być z klasą nad jezio​rem.
Net zaci​snął usta.
— Bądź miły i nie pyskuj — powtó​rzył. Nie​stety tym razem na głos.
Nauczyciel z zaskoczeniem podniósł na niego wzrok. Net wykonał w tył zwrot na pięcie i pobiegł

do drzwi.

— Miłych waka​cji! — rzu​cił za sie​bie i już go nie było.

* * *

Ponieważ  nie  pisał  testu  i  miał  pół  godziny  zapasu,  zahaczył  więc  jeszcze  o  kilka  sklepów

komputerowych. A ponieważ zahaczył o kilka sklepów komputerowych, niemal spóźnił się na pociąg.
Wpadł  na  dworzec  w  ostatniej  chwili.  Na  wielkiej  tablicy  w  wielkiej  hali  sprawdził,  z  którego
peronu odjeżdża jego pociąg, i pognał schodami do podziemi. Dworzec Centralny wypełniał ten sam
co  zwykle  „kolejowy”  zapach.  Neta  otoczył  tłum  podróżnych.  Chłopak  wpadł  na  właściwy  peron,
gdy pociąg już zwal​niał.

Wyciągnął  bilet  i  przeczytał,  że  ma  miejsce  w  trzecim  wagonie.  Odruchowo  zaczął  biec  za

lokomotywą,  ale  przypomniał  sobie,  że  analogiczna  sytuacja  miała  miejsce,  gdy  odprowadzał
przyjaciół  w  sobotę.  Był  to  ten  sam  pociąg  i  wagon  numer  trzy  był  trzecim  wagonem  od  końca.
Przecież  pociągi  nie  zawracają,  tylko  jeżdżą  w  tę  i  z  powrotem,  czyli  wagon  numer  jeden  raz  jest
z przodu, a raz z tyłu. Teraz był z tyłu. Net zawrócił i wolnym krokiem ruszył w przeciwną stronę,
pod prąd tłumu podróż​nych.

Gdy  pociąg  zatrzymał  się  z  piekielnym  piskiem  hamulców,  Net  jako  jedyny  wsiadł  do  wagonu

numer trzy, jako jedyny wszedł do przedziału, jako jedyny wrzucił plecak na półkę i jako jedyny zajął
właściwe miejsce. Niestety było to miejsce pośrodku, czyli ani przy oknie, ani przy drzwiach. Usiadł
jednak  grzecznie  z  mocnym  postanowieniem,  że  przesiądzie  się  na  miejsce  przy  oknie,  jak  tylko
pociąg ruszy. Odetchnął i wstał, by przejrzeć się w lustrze, czy nie ma niczego we włosach. To się
zdarzało,  fryzura  Neta  składała  się  bowiem  ze  sterczących  bezładnie  ciemnych  włosów,  których
codzienna  pielęgnacja  polegała  na  tym,  by  w  miarę  symetrycznie  je  postawić.  Usiadł  i  zerknął  na
telefon,  bo  zegarka  nie  nosił.  Do  odjazdu  zostały  dwie  minuty.  Może  nikt  nie  przyjdzie.  Wyjął

background image

z kieszeni batonik, który kupił w charakterze prowiantu i zważył go w dłoni. Plan był taki, żeby zjeść
go dokładnie w połowie podróży. Minęły może trzy sekundy, nim plan uległ zmianie. Net rozerwał
papierek. Nie zdążył jednak odgryźć pierwszego kęsa, gdy otworzyły się drzwi i do środka wjechała
waliza  na  kółkach,  a  za  nią  wszedł  pchający  ją  wysoki  i  szczupły  mężczyzna  w  zbyt  obszernym
szarym  garniturze.  Większość  ludzi  raczej  ciągnie  walizki,  zamiast  je  pchać.  Jednak  pchanie
walizek,  choć  wymagające  pewnej  zręczności,  nie  jest  jeszcze  bardzo  dziwne.  Dziwne  natomiast
było  to,  że  mężczyzna  trzymał  pod  pachą  wyrywającego  się  pieska  rasy  niewiadomoco.
Prawdopodobnie  był  to  york,  ale  dobrał  się  do  niego  ktoś  okrutny,  kto  przyozdobił  psa  kolekcją
czer​wo​nych kokar​dek spi​na​ją​cych sierść w liczne kitki. Przez to york wyglą​dał jak wło​chaty ukwiał.

— …bry — powie​dział męż​czy​zna.
— …bry — odparł uprzej​mie Net.
Facet spojrzał na półkę pod sufitem, potem na walczącego o wolność psa, na walizkę i znów na

półkę. Było jasne, że jedną ręką nie włoży tam bagażu. Było również jasne, że jeżeli spróbuje użyć
drugiej  ręki,  pies  natychmiast  czmychnie.  Net  czekał  na  to,  co  musiało  nastąpić,  czyli  na  prośbę
o pomoc. Sam nie zamierzał się wyrywać. Mężczyzna zerknął na niego, znów na półkę, na walizkę
i  niespodziewanie  zręcznie  pociągnął  ją  do  góry  w  ten  sposób,  że  w  okamgnieniu  wylądowała
pre​cy​zyj​nie tam, gdzie miała się zna​leźć.

Niestety  po  drodze  zahaczyła  o  trzymany  przez  Neta  batonik  i  posłała  go  wprost  w  szczelinę

mię​dzy fote​lem przy oknie a ścianą.

Net  popatrzył  na  pusty  papierek,  który  został  mu  w  dłoni,  na  szczelinę,  na  mężczyznę  i  znów  na

papierek.  Powstrzymał  się,  żeby  nie  wykrzyknąć  „Mój  prowiant,  człowieku!”  i  zacisnął  tylko  zęby.
Facet przecież nawet nie zauważył, co zrobił, i dyskusja z nim nie mogła przynieść żadnego skutku,
skoro corpus  delicti

1

  leżał  w  wieloletnim  brudzie  za  fotelami.  Net  udał  więc,  że  interesuje  go

archi​tek​tura Dworca Cen​tral​nego za oknem. Było to trudne.

Żongler  jednej  walizki  wyjął  z  kieszeni  bilet,  popatrzył  po  numerkach  nad  fotelami  i  usiadł  na

wprost  Neta.  Pies  wbił  w  chłopaka  spojrzenie  wyłupiastych  oczek  i  natychmiast  zaczął  warczeć.
W jego wyda​niu brzmiało to jak brzę​cze​nie sta​rej golarki.

— Ciupciulinek, stul pysk — powiedział cicho mężczyzna, a pies, o dziwo, się uspokoił i tylko

obli​zał z zakło​po​ta​niem nosek.

Net  wyjął  telefon,  żeby  sprawdzić,  czy  nie  przyszła  żadna  wiadomość  od  Felixa  albo  Niki.

Niestety,  nie  było  ani  SMS-a,  ani  e-maila,  ani  niczego  na  fejsie,  ani  nawet  wiadomości  przez
kodowany  Net.com,  czyli  komunikator,  którego  autorem  był  sam  Net  (i  z  wrodzoną  sobie
skrom​no​ścią nazwał pro​gram wła​snym imie​niem).

Net  westchnął  i  schował  telefon.  Do  odjazdu  została  minuta.  Wyglądało  to  dość  idiotycznie

–  jedyni  pasażerowie  siedzieli  w  milczeniu  na  wprost  siebie  na  środkowych  fotelach  w  pustym
przedziale.  Ciupciulinek  nie  warczał,  ale  przynajmniej  szczerzył  zęby.  Małe  psy  są  wredne,  bo  są
małe i wredne. A są wredne dlatego, że wszyscy są od nich więksi i traktują je protekcjonalnie, co
wzbudza  w  małych  psach  agresję.  Natomiast  agresja  w  wykonaniu  małego  psa  nie  może  być  tym
samym, czym jest agresja w wykonaniu, dajmy na to, rottweilera. Mały pies jest za mały, żeby ktoś
się go przestraszył. To, co duży pies załatwia jednym warknięciem, mały musi załatwić nasikaniem
do  kapci  albo  ściągnięciem  ze  stołu  obrusu  z  tortem  urodzinowym  właściciela.  Słowem,  mały  pies
musi się natru​dzić, żeby osią​gnąć ten sam efekt.

Nie  było  jasne,  co  zamierza  osiągnąć  Ciupciulinek,  oczywiście  poza  wydostaniem  się  z  objęć

background image

wła​ści​ciela.

Pociąg ruszył i zaraz wjechał do tunelu. Pies szczeknął, co zabrzmiało, jakby nieostrożne dziecko

nadepnęło gumową kaczuszkę. Najwyraźniej bał się ciemności. Gdy między filarami zniknęła resztka
dworcowego  światła,  a  oświetlenie  przedziału  nie  zapaliło  się,  dziecko  zaczęło  rytmicznie  deptać
kaczuszkę.

To będzie bar​dzo długa podróż.
Pociąg  wlókł  się  tunelem,  mijając  co  kilkanaście  metrów  lampę  na  ścianie.  W  kolejnych

rozbłyskach widać było, jak piesek usiłuje biec, przebierając łapkami w powietrzu, wyrywa się do
góry  nogami,  wisi  na  smyczy.  Udało  mu  się  wyswobodzić,  ale  tylko  na  moment.  W  następnym
rozbłysku  właściciel  trzymał  Ciupciulinka  ogonkiem  w  górę,  a  drugą  ręką  zaciskał  pyszczek
niewiele  większy  niż  u  świnki  morskiej.  Szczekanie  ucichło  na  chwilę,  by  zaraz  zabrzmieć  ze
zdwojoną  siłą.  W  kolejnym  rozbłysku  mężczyzna  trzymał  palec  w  ustach  i  krzywił  się  z  bólu,
a uwol​niony Ciup​ciu​li​nek biegł w stronę szkla​nych drzwi prze​działu. Net odru​chowo uniósł nogi.

O  tym,  że  nie  przez  wszystko  co  przezroczyste  da  się  przejść,  pies  przekonał  się  z  odgłosem

przypominającym  przybijanie  stempla  na  poczcie.  Gdy  snop  światła  przesunął  się  po  przedziale,
blisko  dolnej  krawędzi  drzwi  widniał  odcisk  małego  noska,  a  Ciupciulinek  leżał  na  grzbiecie
i  w  oszołomieniu  przebierał  łapkami.  Właściciel  wykorzystał  to,  chwycił  psa  i  podniósł
w  bezpiecznej  odległości  przed  sobą.  Przez  jakiś  czas  w  powietrzu  unosił  się,  mniej  więcej  na
środku  przedziału,  jazgoczący  z  wysoką  częstotliwością  futrzasty  chaos  pazurków,  ząbków
i  powiewających  kokardek.  Net  podsunął  kolana  pod  brodę  i  z  fascynacją  zmieszaną  z  niepokojem
patrzył na psy​cho​de​liczne przed​sta​wie​nie.

Gdy  wyjechali  z  tunelu  w  słoneczne  popołudnie,  pies  oklapł  i  zaczął  dyszeć.  Żongler  odetchnął,

wetknął  go  sobie  pod  ramię  i  mocniej  okręcił  różową  smyczkę  wokół  nadgarstka.  Z  kieszeni
wyciągnął  plaster,  którym  sprawnie  zakleił  palec.  Był  przygotowany  do  transportu  psa.  Netowi
prze​mknęło przez myśl, że znacz​nie wygod​niej byłoby zała​do​wać bestię do kon​te​nera podróż​nego.

— Pro​szę zdjąć nogi z sie​dzi​ska — roz​le​gło się z pra​wej strony.
Net  stwierdził  dwie  rzeczy.  Po  pierwsze,  że  wciąż  trzyma  buty  na  fotelu,  a  po  drugie,  że

w drzwiach prze​działu stoi kon​duk​tor.

— Boję się ciemności — wyjaśnił chłopak i natychmiast usiadł poprawnie. — To silniejsze ode

mnie.

Zwalić  winy  na  siedzącego vis-a-vis  żonglera  jakoś  nie  potrafił,  choć  właściwie,  to  on  był

prze​cież winien.

Konduktor,  wąsaty  pięćdziesięciolatek  z  miną  służbisty,  wyjął  z  torby  notes  i  zaczął  w  nim  coś

pisać. Net roz​po​znał blo​czek man​da​towy.

— Zaraz, momencik! — Przestraszył się, że jego budżet na cały wyjazd przestaje właśnie istnieć.

— To nie moja wina. Nie działa świa​tło.

Kon​duk​tor prze​stał pisać i spoj​rzał w górę, na lampę.
— Bo jest wyłą​czone — powie​dział. — Tu jest włącz​nik.
— Aha. W tych nowych wago​nach zupeł​nie ina​czej to wygląda. Dzię​kuję, będę już wie​dział.
Konduktor  chwilę  się  zastanawiał,  co  zrobić  z  tak  dobrze  rozpoczętym  mandatem.  Pufnął,  aż

zafa​lo​wały mu wąsy, i pokrę​cił głową.

—  Są  wytyczne  —  oznajmił  sucho  i  pisał  dalej.  —  Linia  jest  deficytowa,  a  mandat  to  jak  trzy

background image

bilety.

— I ja mam pokry​wać koszty defi​cy​to​wej linii?
— Ktoś musi. A pra​nie tapi​cerki też kosz​tuje. Popro​szę legi​ty​ma​cję.
Net z rezygnacją podał dokument. Przez chwilę rozważał opcję rżnięcia głupa, że zostawił gdzieś,

że zapomniał, ale w porę skojarzył, że wtedy dostałby drugi mandat, bo przecież miał bilet ulgowy.
Z ponurą miną patrzył więc na poruszający się długopis kolejarza. Jak facet to wyczuł, żeby pojawić
się aku​rat tu w tym momen​cie?

Mężczyzna  oddał  mu  legitymację  wraz  z  mandatem  i  wyszedł.  Suma  zapisana  słownie

–  „stoczydzieści  złote”

2

  –  oznaczała,  że  budżet  wyjazdu  zamienił  się  w  deficyt  budżetowy

wysokości  trzydziestu  złotych.  Net  posłał  żonglerowi  pełne  wyrzutu  spojrzenie.  Mężczyzna  nie
wyka​zał zain​te​re​so​wa​nia i patrzył na Wisłę, nad którą wła​śnie prze​jeż​dżali.

Net zerknął na Ciupciulinka, który już się zregenerował po walce i znów pokazywał małe ząbki.

Obcy.  Mały  obcy,  bo  przecież  psy  tak  nie  wyglądają.  Gdy  Net  ponownie  zaczął  rozważać,  czy  nie
przesiąść  się  pod  okno,  pociąg  już  zwalniał  przed  Dworcem  Wschodnim.  No  tak,  to  nie  ekspres,
więc  będzie  się  często  zatrzymywał.  Akcja  zmiany  miejsca  musiała  poczekać.  Oby  tylko  nikt  nie
wsiadł.

Ponownie  sprawdził,  czy  nie  ma  wiadomości  od  przyjaciół.  Nie  było.  Za  to  Ciupciulinek

rozkręcał  się.  Perspektywa  spędzenia  kilku  godzin  na  wprost  warczącego  jak  stara  golarka  yorka
sprawiła,  że  Net  tęsknie  zerkał  na  miejsce  obok.  Pociąg  zatrzymał  się  wreszcie,  a  smutny  peron
Dworca  Wschodniego  wydawał  się  optymistycznie  pusty.  Jednak  już  chwilę  później  wszelkie
nadzieje pry​sły.

Drzwi  przedziału  rozsunęły  się  i  do  środka  weszły  cztery  zakonnice.  Net  aż  zamrugał,  żeby

prze​stało mu się dwoić albo i czwo​rzyć w oczach. Nie prze​stało.

— Niech będzie pochwa​lony — powie​działa pierw​sza.
Net z wra​że​nia zapo​mniał, jaki jest pra​wi​dłowy odzew, i zamiast tego rzu​cił:
— Dobry wie​czór.
Było to bez sensu, zwa​żyw​szy wcze​sną godzinę.
Zakonnice włożyły na półki niewielkie torby podróżne i zajęły wszystkie wolne miejsca – te przy

drzwiach  i  te  przy  oknie.  Teraz  rozkład  pasażerów  w  przedziale  wyglądał  jeszcze  bardziej
idiotycznie. Żongler walizek też nie sprawiał wrażenia zadowolonego z tej sytuacji, a Ciupciulinek
łypał podejrz​li​wie na nowe pasa​żerki.

Pociąg  ruszył  bez  szarpnięcia,  a  zakonnice  synchronicznie  się  przeżegnały  i  złożyły  dłonie  do

modlitwy.  Przedział  wypełniło  kwadrofoniczne  mamrotanie.  Net  zamknął  oczy.  To  będzie  bardzo,
bar​dzo długa podróż.

Siostry  ponownie  przeżegnały  się  synchronicznie.  Jedna  wyjęła  małą  książeczkę  i  zaczęła  ją

czytać,  ta  obok  Neta  oparła  głowę  o  zagłówek  i  zamknęła  oczy,  a  dwie  pozostałe  zajęły  się
przyciszoną  rozmową.  Net,  chcąc  nie  chcąc,  słuchał.  Niewiele  rozumiał  –  jakaś  przeorysza  ma
dokonać  jakichś  obłóczyn  na  jakiejś  Agacji.  Było  też  coś  o  jakichś  alumnach  i  prowincjałach.
Pewnie  będą  tak  gadały  slangiem  zakonnym  przez  całą  drogę.  I  pomyśleć,  że  gdyby  dowiedział  się
o  tej  wygranej  olimpiadzie  ledwie  dwa  dni  wcześniej,  mógłby  tę  podróż  odbyć  w  towarzystwie
przyjaciół  i  zamiast  sześciogodzinnej  męki  miałby  sześciogodzinną  imprezę.  Wsunął  dłoń  do
kieszeni,  by  za  pomocą  empetrójki  odizolować  się  od  świata.  Powstrzymała  go  ciekawość,  o  czym

background image

roz​ma​wiają zakon​nice, jak już przejdą na ludzki język.

—  Emergencjo,  czy  możesz  mi  podać,  proszę,  herbatnik?  —  zapytała  siostra  siedząca  przy

drzwiach, ta z książką.

—  Oczywiście,  Hilario.  —  Siostra  spod  okna  wstała  i  wyjęła  z  torby  blaszane  pudełko,

otwo​rzyła je i wysu​nęła w stronę Hila​rii.

Wyłupiaste  oczy  yorka  stały  się  jeszcze  bardziej  wyłupiaste,  gdy  przed  jego  pyszczkiem

przesunęły  się  słodkości.  Znów  zaczął  się  wyrywać,  wydając  przy  tym  rozpaczliwe  popiskiwanie.
Jego cały świat zawę​ził się teraz do tego jed​nego pudełka.

— Per​pe​tuo. — Emer​gen​cja pod​su​nęła pudełko sie​dzą​cej naprze​ciwko, po czym spoj​rzała na Neta

i żon​glera. — Czy któ​ryś z panów reflek​tuje?

Netowi  nie  trzeba  było  dwa  razy  powtarzać,  bo  przecież  reflektował  niewiele  mniej  niż

Ciupciulinek.  Chwycił  jeden  z  herbatników,  bąknął  podziękowanie  i  włożył  ciasteczko  do  ust.
A raczej prawie włożył, bo przypomniał sobie o istnieniu dobrych manier. Odgryzł więc tylko mały
kęs i zaczął go kulturalnie przeżuwać. To tylko zaostrzyło mu apetyt, natrętnie przypominając, że nie
ma prowiantu. W takich chwilach przydałby się Felix z jego podwójnym zabezpieczeniem na każdą
sytuację,  włącznie  z  koczowaniem  w  zepsutym  pociągu  przez  dwie  doby.  Tak,  Felix  miałby  kilka
kana​pek, żela​zny zapas gorz​kiej cze​ko​lady i wodę.

Żongler  tymczasem  wziął  herbatnik,  podziękował  i  nie  przejmując  się  konwenansami,  w  całości

wepchnął  do  ust.  Pominięty  Ciupciulinek  ani  myślał  rezygnować.  Odprowadził  powracające  do
siostry Emergencji pudełko wzrokiem rozbitka, którego minął właśnie  statek  ratunkowy,  oblizał  się
i  przeniósł  spojrzenie  na  Neta.  I  wtedy  nagle  wydarzyło  się  kilka  rzeczy  następujących  po  sobie
w  odstępach  ułamków  sekund.  Ciupciulinek,  furkocząc  kokardkami,  wystrzelił  do  przodu  wprost
w  kierunku  Neta.  W  locie  prawie,  prawie  złapał  herbatnik  i  wtedy  właśnie  skończył  się  zapas
smyczy.  Gwałtowne  szarpnięcie  przerwało  brawurową  akcję.  Net  zobaczył  tuż  przed  sobą
rozdziawioną  paszczę  yorka,  pełną  ostrych  ząbków,  potem  jego  podwozie  i  wreszcie  ogon,  który
przejechał  mu  po  twarzy  od  brody  po  czoło.  Włochaty  chaos  wirując  w  powietrzu,  siłą
bezwładności  wrócił  do  punktu  wyjścia  i  uderzył  żonglera  w  pierś.  Zaskoczony  mężczyzna  wypluł
z impe​tem her​bat​nik i wepchnął psa pod ramię.

Wszystko to wyda​rzyło się w mgnie​niu oka i prze​dział znów wyglą​dał jak wcze​śniej.
Wyjąt​kiem był brak her​bat​nika w Neto​wej dłoni.
—  Mały  potwór  —  powiedział  ani  trochę  niespeszony  sytuacją  żongler.  —  Gdyby  nie  to,  że

kosz​to​wał osiem stów, naj​chęt​niej bym go wypi​rzył przez okno.

Net rozej​rzał się po ubra​niu i po pod​ło​dze. Her​bat​nika ni​gdzie nie było widać.
— Pan chyba nie lubi swo​jego psa — zauwa​żyła oschle sio​stra Per​pe​tua.
— To pies żony. Ona go karmi cukier​kami. Uza​leż​nił się od cukru.
Net kle​pał się po blu​zie i macał fotel pod sobą.
— Masz go we wło​sach. — Emer​gen​cja z uśmie​chem wska​zała jego fry​zurę.
Chłopak  potrząsnął  głową  i  rzeczywiście  poczuł  dodatkowy  ciężar.  Sięgnął  i  wyjął  herbatnik

wbity  w  strzechę.  Nie  przejmując  się  już  konwenansami,  wepchnął  szybko  herbatnik  do  ust.  I  po
chwili stwierdził, że nadal czuje dodatkowy ciężar. Uniósł dłoń i… wyjął z włosów drugi herbatnik.
Chwilę  na  niego  patrzył,  nie  rozumiejąc,  co  widzi.  A  potem  zrozumiał  i  natychmiast  wypluł
herbatnik,  po  czym  wyrzucił  oba  ciasteczka  do  śmietniczki.  Wywalił  język  i  wzdrygnął  się

background image

z obrzy​dze​niem:

— Bleee…
Poniewczasie zdał sobie sprawę z tego, że było to raczej niegrzeczne. Bąknął więc tylko coś pod

nosem, co mogło być prze​pro​si​nami, ale nie musiało, i nało​żył wresz​cie słu​chawki.

No ale co to są te obłóczyny? To brzmi jak nazwa średniowiecznej tortury, coś jak łamanie kołem.

Słuchał  muzyki,  ale  nie  mógł  się  na  niej  skupić.  Zakonnice  o  czymś  rozmawiały,  pies  się  na  niego
gapił, a dodat​kowo żon​gler polu​zo​wał smycz, żeby zająć się smart​fo​nem.

Smartfon,  właśnie!  Net  wyjął  z  kieszeni  swój  smartfon.  Powinien  się  na  coś  zdecydować,  bo

noszenie w kieszeniach dwóch przedmiotów, a w plecaku dwóch ładowarek, nie było zbyt wygodne.
No, tyle że empetrójka miała lepszą jakość dźwięku, a bateria trzymała dziesięć razy dłużej. Włączył
przeglądarkę  i  wpisał  „obłóczyny”.  Kliknął  w  pierwszy  lepszy  link,  a  dokładniej  w  pierwszy  link
z obrazkiem. Otworzyła się strona ze zdjęciem kilku zakonnic. Przeczytał pobieżnie krótką definicję,
z której wynikało, że obłóczyny to mniej więcej przyjęcie kogoś nowego do zakonu. Net, który miał
przed oczami jakieś tajemne rytu​ały tor​tur, poczuł się zawie​dziony.

Wyjrzał  przez  okno.  Pociąg  wlókł  się  przez  Bródno  w  tempie  znudzonego  ślimaka.  Gdyby  Net

postanowił  oszczędzić  godzinę,  zamiast  na  Dworzec  Centralny  mógłby  przyjść  tutaj  i  wsiąść  do
snującego się pociągu. Życie jednak nigdy nie wygląda tak, jak powinno. I to w wielu zaskakujących
aspektach tego życia. Chłopak uniósł wzrok i stwierdził, że wszyscy się na niego gapią. Gapił się też
york, ale to akurat chwilowo nie miało znaczenia. Czemu się gapią? Trzeci herbatnik we włosach?
Zsunął  słuchawki,  żeby  sprawdzić,  i  wtedy  usłyszał  męski  głos  opowiadający…  o  ceremonii
obłóczyn.  Nie  był  to  na  pewno  głos  żonglera  ani  żadnej  z  zakonnic.  Dźwięk  dochodził  z  jego
smartfonu.  Przewinął  kciukiem  stronę  z  definicją  obłóczyn  i…  no  tak  –  był  tam  filmik,  który  sam
wystartował. Net natychmiast wcisnął „stop” i wepchnął smartfon do kieszeni, żałując, że nie może
wci​snąć też „undo”.

— Tak mi się klik​nęło… — Przy​gar​bił się.
— Wystar​czyło zapy​tać — powie​działa uprzej​mie Hila​ria.
— To syn​drom obcego kciuka. Coś sły​szę, a on klika i tak to… potem… wycho​dzi…
Żeby  ukryć  zakłopotanie,  Net  wyjął  z  kieszeni  paczkę  gumy  do  żucia.  Zapanowało  niezręczne

milczenie. To ciekawe, jak milczenie potrafi być różne, chociaż sprawa wydaje się prosta – nikt nic
nie  mówi.  Milczenie  przerwał  Ciupciulinek,  gdy  pociąg  wtoczył  się  do  kolejnego,  tym  razem
krót​kiego tunelu. Pies trząsł się i szcze​kał nawet wtedy, gdy wyje​chali już z ciem​no​ści.

Net rozwinął paczkę i stwierdził, że guma jest w listkach, a nie w pastylkach, jak lubił. Zgarnął ją

w pośpie​chu z półki kio​sku i nie zauwa​żył tego. Wysu​nął ją przed sie​bie i zapy​tał:

— Czy ktoś z pań​stwa ma ochotę… reflek​tuje na gumę?
Nim ktokolwiek z pasażerów zdążył odpowiedzieć, siódmy, obcy pasażer przedziału wystrzelił do

przodu z roz​dzia​wioną małą szczęką i chwy​cił na raz wszyst​kie gumy razem ze sre​ber​kami.

— Noż po pro​stu… — Net spoj​rzał na gla​mią​cego z zado​wo​le​niem psa, potem prze​niósł wzrok na

zupeł​nie nie​prze​ję​tego tym wyda​rze​niem żon​glera.

Pies rozgryzał twardą jeszcze gumę, wciąż gapiąc się na Neta. Chłopak odwzajemnił spojrzenie,

starając  się,  by  wyrażało  czystą  nienawiść.  Dopiero  po  chwili  zrozumiał,  co  się  zaraz  stanie,
i  przestał  żałować  gumy.  Ciupciulinek  też  czuł,  że  coś  nie  gra.  Ciamkał  coraz  wolniej,  z  coraz
więk​szym tru​dem roz​wie​ra​jąc pysz​czek.

background image

— Instant karma

3

 — mruk​nął z satys​fak​cją Net.

Piesek  w  końcu  zakleił  się  całkowicie.  W  panice  chciał  szczeknąć,  ale  skończyło  się  tylko  na

wydmu​cha​niu małego różo​wego balo​nika.

Drzwi  otworzyły  się  gwałtownie  i  do  przedziału  wkroczył  konduktor.  Ten  sam,  który  wystawił

Netowi man​dat.

— Dzień dobry. Popro​szę bilety do kon​troli.
Ciup​ciu​li​nek pró​bo​wał obszcze​kać intruza. Jedy​nym efek​tem było powięk​sze​nie się balo​nika.
Wszyscy wygrzebali bilety i podali je konduktorowi. Ten maznął na każdym jakiś zygzak i oddał

je, z wyjąt​kiem biletu Neta.

— Popro​szę pań​ską legi​ty​ma​cję.
— Prze​cież widział ją pan pół godziny temu — przy​po​mniał Net.
— Są wytyczne. — Kon​duk​tor wydmuch​nął powie​trze, wpra​wia​jąc gęsty wąs w falo​wa​nie. — Do

korzystania  z  ulgowej  opłaty  za  przejazd  konieczna  jest  ważna  legitymacja  uczniowska,  studencka,
ren​cist​kow… ren​tere… ren​ci​sty lub eme​ryta.

Ciupciulinek patrzył to na Neta, to na konduktora, a przy każdym obróceniu głowy różowy balonik

podry​gi​wał jak nos u postaci z kre​skówki.

Net  stwierdził,  że  nie  warto  się  kłócić  i  podał  konduktorowi  legitymację.  Wąsacz,  nawet  na  nią

nie patrząc, maznął po bile​cie.

— Miłej podróży — rzu​cił i wyszedł.
Nim  zamknęły  się  za  nim  drzwi,  Net  zerknął  przelotnie  na  służbową  torbę,  w  której  zapewne

nadal  znajdowała  się  druga  połowa  jego  mandatu.  Gdyby  tak  ten  mały  świstek  zniknął
w  niewyjaśnionych  okolicznościach…  Tylko  jak  miałoby  to  nastąpić?  Przecież  nie  można,  ot  tak,
podejść do kon​duk​tora i wyjąć mu z torby blo​czek man​da​towy. Nie, to nie​re​alne.

A wszystko przez tego małego potwora.
Oklapły  balonik  zwisał  teraz  z  pyszczka  yorka  jak  długi  język.  Pies,  mrużąc  z  wysiłku  oczy,

próbował rozewrzeć szczęki. Netowi przemknęło przez myśl, że jeśli Ciupciulinek się tu przekręci,
to  będzie  na  niego.  Już  zastanawiał  się,  czy  nie  zwrócić  uwagi  właściciela  na  kłopoty  jego  pupila,
lecz w tym momencie york z głośnym ciamknięciem otworzył pyszczek i już ostrożniej zaczął glamać
gumę, śliniąc się przy tym niemożliwie. W kilku ruchach zdołał odlepić większość gumy od zębów.
Był jednak zbyt zachłanny, by ją wypluć. Połknął ją więc, co oznaczało poważne kłopoty jutro rano
lub może jesz​cze dziś wie​czo​rem. Jed​nak wtedy nie będzie to już abso​lut​nie pro​blem Neta.

Chłopak  zdjął  z  półki  nad  sobą  plecak  i  wyjął  z  niego  laptop.  Sprawdził  to  samo,  co  przedtem

smartfonem,  czyli  że  jedynym  śladem  po  przyjaciołach  jest  lakoniczny  wpis  na  szkolnym  forum
„Dotarliśmy.  Jest  super”.  Od  tego  czasu  mogło  się  wydarzyć  wszystko.  Cóż,  i  tak  nic  nie  wymyśli
przez  te  kilka  godzin.  Net  otworzył  edytor  i  spróbował  zagłębić  się  w  program,  który  pisał  od
wczoraj.  Była  to  nowa  wersja  oprogramowania  do  sterowania  inteligentnym  domem.  Wprawdzie
mieszkanie Neta na ostatnim piętrze jednego z warszawskich apartamentowców było nafaszerowane
elektroniką, wszelkimi czujnikami i ułatwiaczami życia, to jednak wcale nie znaczyło, że inteligentny
dom  nie  może  być  jeszcze  bardziej  inteligentny.  Te  kilka  godzin  było  doskonałą  okazją,  by  pchnąć
projekt  do  przodu.  Założył  słuchawki,  tym  razem  pilnując,  by  wszystko  było  OK,  i  zaczął  czytać
linijki kodu, które do tej pory napi​sał.

Nie  mógł  się  jednak  skupić.  Co  gorsza,  tuż  nad  krawędzią  ekranu  wciąż  widział  wgapionego

background image

w  siebie  i  wyszczerzonego  Ciupciulinka.  Zsunął  się  nieco  w  fotelu,  by  krawędź  ekranu  zasłoniła
pyszczek  zwierzęcia.  Pies  jakimś  cudem  zdołał  wyciągnąć  szyję  i  znów  się  gapił  na  chłopaka.  To
jakiś koszmar! Na domiar złego Net poczuł poruszenie w brzuchu, co oznaczało, że za chwilę głód
sta​nie się nie do znie​sie​nia.

I  zdał  sobie  sprawę,  że  wszyscy  się  na  niego  gapią.  Czyli  burczenie  było  raczej  z  tych

głośniejszych, czego nie słyszał w słuchawkach. Głód plus stres zawsze tak działały na jego żołądek.
Zamknął  więc  laptop.  W  takich  warunkach  nie  da  się  pracować.  Schował  komputer  do  plecaka
i  położył  na  półkę.  Przeprosił,  wyszedł  na  korytarz,  w  ostatniej  chwili  cofając  rękę  przed  psimi
ząb​kami. Dopiero na kory​tarzu ode​tchnął.

Burczenie  powtórzyło  się.  Tak,  rzeczywiście  było  głośne.  Net  zaczynał  rozważać  poszukiwania

batonika  w  pokładach  brudu  za  fotelami,  gdy  nagle  przyszło  olśnienie.  Wars!  Przyszło  tak
gwałtownie,  że  Net  uśmiechnął  się  szeroko.  W  pociągu  jest  przecież  wagon  restauracyjny!  Zerknął
przez  ramię  na  rozmawiające  zakonnice  i  wciąż  gapiącego  się  na  niego  Ciupciulinka.  Powinien
wrócić  po  plecak,  ale  to  oznaczało  ponowne  przejście  obok  bestii.  Trudno.  Zakonnice  raczej  nie
ukradną  plecaka.  Na  pewno  nie.  Ruszył  więc  w  stronę  przodu  pociągu,  ponaglany  donośnym
pobur​ki​wa​niem brzu​cha.

Pieczeń  rzymska,  podwójny  cheeseburger,  eskalopki  w  sosie  truflowym,  a  może  banalny

schabowy?  Trudny  wybór.  A  może  lepiej  pizza?  Nie,  jest  mało  prawdopodobne,  żeby  w  pociągu
wozili  kamienny  piec  opalany  jałowcowym  drewnem,  czy  czymś  takim…  Czyli  pizza  nie,  raczej
paluszki surimi pod besza​me​lem. Zoba​czy się.

Szedł  pustymi  korytarzami,  czasem  mijając  podróżnych,  którzy  wstali,  by  rozprostować  kości.

Trochę  psuł  mu  nastrój  mandat.  Znając  podejście  ojca  do  takich  spraw,  zostanie  potrącony
z  kieszonkowego.  A  wszystko  przez  tego  wrednego  chomika  w  ciele  psa.  Czy  raczej  psa  w  ciele
cho​mika.

Minął  konduktora,  który  dotarł  tu,  sprawdzając  bilety.  Gdy  już  myślał,  że  idzie  w  złą  stronę,

wyczuł aromacik przypalonego oleju. Pewnie ktoś się zagapił przy tej pieczeni rzymskiej. Net kilka
dni  wcześniej  widział  reportaż  o  nowoczesnych  wagonach  restauracyjnych  PKP  i  teraz  miał
wątpliwości,  czy  jest  dostatecznie  dobrze  ubrany,  żeby  go  tam  wpuścili.  Z  reportażu  wynikało,  że
jeśli kiedyś polskie koleje wprowadzą usługę szybkich kolei stratosferycznych, wagon restauracyjny
zostanie  nazwany  co  najmniej  Star  Wars,  a  dowolne  dania  będą  na  bieżąco  teleportowane
z dowol​nego regionu, gdzie przy​go​tują je naj​lepsi kucha​rze z naj​dal​szych nawet zakąt​ków świata.

— Jestem tak głodny, że aż normalnie chce mi się jeść — stwierdził Net. — Sto trzydzieści zeta

w plecy, cóż zmieni kolejne trzy​dzie​ści?

Wygładził  bluzę,  wytrzepał  okruszki  herbatników  z  włosów,  wytarł  potencjalne  śpiochy

z kąci​ków oczu i otwo​rzył drzwi.

Odór przypalonego tłuszczu zatrzymał go w progu. Chwilę zajęło mu dopasowanie wyobrażeń do

odstającej  od  nich  rzeczywistości.  Wagon  zdecydowanie  nie  wyglądał  jak  w  reportażu.  Nie  było
stolików  z  lampkami  i  wygodnymi  fotelami,  tylko  ustawione  w  poprzek  wagonu  długie  stoły,  przy
których kilku podróżnych siedziało na wysokich i raczej niewygodnych stołkach. W oknach bujały się
pożółkłe  firanki,  a  bar  po  przeciwnej  stronie  wagonu  straszył  pękniętym  lustrem  i  wyposażeniem
pamię​ta​ją​cym czasy, gdy jesz​cze krę​cono czarno-białe filmy.

— Ale obskur… — jęk​nął Net.
Był jednak nadal głodny, a innego wagonu restauracyjnego w tym pociągu przecież nie ma. Ruszył

background image

obok  stołów,  czując,  jak  podeszwy  lepią  się  do  podłogi.  Im  bardziej  zbliżał  się  do  baru,  tym
więk​szą miał ochotę odwró​cić się na pię​cie i uciec.

— Ruskie! — ryk​nął bar​man.
Net aż się przy​gar​bił z wra​że​nia. Odwró​cił się do drzwi, żeby zoba​czyć, o kogo cho​dzi.
Ze stołka zwlókł się starszy pan, wcale niewyglądający na Rosjanina. Bez słowa odebrał z baru

talerz i wró​cił na miej​sce.

—  A,  że  pierogi  ruskie  —  powiedział  nieco  za  głośno  Net.  —  Suchar…  —  Oparł  się  o  bar.

— Dzień dobry.

Barman  nie  odpowiedział.  Patrzył  na  chłopaka  z  miną  „Idź  stąd”.  Tak  doskonale  pasował  do

zapyziałego wnętrza, że prawdopodobnie gdy wieki temu wagon opuszczał fabrykę, wstawiono go za
ten bar i już ni​gdy stąd nie wypusz​czono.

Net przeczytał menu, które też wyglądało jak z poprzedniej epoki. „Herbatnik – 2,50; beza – 3,50;

scha​bowy panie​ro​wany – 22,50; her​bata – 5,50…”. Pie​czeni rzym​skiej w sosie tru​flo​wym nie było.

— Popro​szę kieł​basę z fryt​kami. — Wybrał naj​bez​piecz​niej​szą opcję. — I colę.
— Nie ma — odparł bar​man, pra​wie nie otwie​ra​jąc ust.
— Czego kon​kret​nie nie ma?
— Coli nie ma.
—  To  w  takim  razie…  —  Net  ponownie  spojrzał  na  menu.  —  Poproszę  oranżadę.  I  kawę.

Espresso z podwój​nym mlecz​kiem.

— Osiem​na​ście pięć​dzie​siąt — odpa​lił bar​man.
Net podał odli​czoną sumę i prze​biegł wzro​kiem po podej​rza​nych sprzę​tach kuchen​nych.
Barman  poruszał  się  w  swoim  małym  świecie  z  wyćwiczoną  przez  lata  precyzją.  Lodówka,

piecyk, stosik plastikowych talerzy, szuflada z plastikowymi sztućcami, kran do umycia rąk… A nie,
wróć! Z nawyku mycia rąk zostało tylko przesunięcie owych rąk pod kranem, bez odkręcania wody.
Nie  było  mikrofalówki,  co  zwykle  dobrze  świadczy  o  restauracji.  W  tym  wypadku  jednak
świadczyło  chyba  tylko  o  tym,  że  w  czasach,  gdy  urządzano  ten  wagon,  mikrofalówki  jeszcze  nie
ist​niały.

Kiełbasa  wylądowała  na  starej,  poczerniałej  i  pogiętej  patelni,  a  frytki  w  piekarniku. A  to,  co

stało się z kawą, wyglądało już znacznie gorzej. Barman wsypał do plastikowego kubka łyżkę kawy,
podstawił kubek pod ekspres, a dokładniej pod dyszę służącą do robienia cappuccino i zwyczajnie
zalał  kawę  wrzątkiem.  Plastik  zaczął  się  wyginać  i  marszczyć.  Net  przeniósł  spojrzenie  za  okno,
w oba​wie że zoba​czy jesz​cze coś, co sprawi, że ani tu nic nie wypije, ani nie zje.

— Kieł​basa z fryt​kami! — ryk​nął bar​man z odle​gło​ści dwóch metrów.
Zaskoczony  Net  ponownie  się  skulił.  Natychmiast  się  jednak  wyprostował  i  nienaturalnie

swobodnie  podszedł  do  baru,  gdzie  czekał  talerz,  pomarszczony  od  gorąca  kubek  kawy  i  butelka
z oran​żadą. Net spoj​rzał na wysu​szone na wiór frytki.

— Jest ket​chup? — zapy​tał.
— Nie ma.
— A cho​ciaż majo​nez?
— Nie ma.
Pokiwał głową, zabrał elastyczny talerz i elastyczny kubek, butelkę dociskając do boku łokciem,

background image

i  wrócił  na  miejsce.  Kawa  wyglądem  i  zapachem  zniechęcała,  jak  mogła,  do  jej  wypicia.  Na  dnie
butelki  oranżady  ścielił  się  osad,  a  data  przydatności  do  spożycia  wypłowiała  ze  starości.  Net
postanowił  odłożyć  na  później  decyzję  o  spróbowaniu  napoju  i  najpierw  zaspokoić  głód.  Widelec
przy pierwszej próbie wbicia go we frytkę wygiął się. Przy drugiej próbie poszło jeszcze gorzej, bo
złamał  się  w  połowie.  Net  westchnął  i  przeszedł  w  tryb  manualny.  Frytki  przypominały  bardziej
chrupki, ale dawało się je jeść.

—  1984  —  mruknął  z  miną  znawcy.  —  To  był  dobry  rocznik  dla  ziemniaków  na  północnych

sto​kach.

Przytrzymał  palcem  kiełbasę  i  odkroił  końcówkę.  Przez  powstały  otwór  kiełbasa  wylała  się  na

talerz, zata​pia​jąc frytki.

— Ja pier​dziu… — Net nie wie​rzył wła​snym oczom.
Zawartość kiełbasy w postaci gęstej mazi wolno wypełniała talerz. Netowi natychmiast przeszedł

głód. Zdołał uratować kilka frytek przez utonięciem i trzymał je teraz w dłoni. Spojrzał na barmana,
który  usłużnie  wskazał  palcem  napis  nad  barem  „Po  odejściu  od  kasy  reklamacje  nie  będą
uwzględ​niane”.

— Popro​szę bile​ciki do kon​troli — usły​szał Net nad uchem.
Znów się sku​lił z zasko​cze​niem. Spoj​rzał na kon​duk​tora.
— Nie zauwa​ży​łem, kiedy pan wszedł… A bilety spraw​dzał pan dopiero co.
—  Pasażer  korzystający  z  usług  wagonu  restauracyjnego  obowiązany  jest  posiadać  przy  sobie

ważny bilet.

Net wyjął z kie​szeni bilet i podał go.
— Popro​szę pań​ską legi​ty​ma​cję.
— Po co? Prze​cież widział ją pan już dwa razy — przy​po​mniał Net.
— Są wytyczne.
—  Legitymację  posiadam  w  plecaku.  A  plecak  posiadam  w  przedziale,  a  przedział  jest

w  posiadaniu  PKP,  czyli  tak  jakby  to  pan  miał  mój  plecak.  Z  tą  legitymacją.  Jezu,  przecież
spraw​dzał mi pan bilet dwa​dzie​ścia minut temu.

— Są wytyczne. Pasa​żer korzy​sta​jący –
— Tak, sły​sza​łem za pierw​szym razem. No ale pan prze​cież wie, że ja mam tę legi​ty​ma​cję.
— Ale nie przy sobie. — Kon​duk​tor z satys​fak​cją wycią​gnął blo​czek man​da​towy.
— Zaraz! Moment! — Net zerwał się. — To ja przy​niosę.
— Za późno. Są wytyczne, że trzeba posia​dać natych​miast.
Net otwo​rzył usta i je zamknął.
— Hm… — Konduktor pufnął, aż zafalowały wąsy. — Na szczęście pamiętam, co wpisywałem

poprzed​nio.

—  Czyli  pamięta  pan,  że  wypisywał  mi  mandat…  pamięta  pan  dane  z  mojej  legitymacji,  a  nie

pamięta pan, że mam legi​ty​ma​cję?

Mężczyzna przytaknął i podał Netowi zabazgrany papierek. Net wgramolił się na stołek i z ponurą

miną  zapatrzył  w  mandat.  Odruchowo  wziął  kawę  i  pociągnął  solidny  łyk.  Oczy  wyszły  mu  na
wierzch i wypluł całą kawę, rozpylając ją po stole. Smakowała jak gorzki rosół z fusami. Sięgnął po
butelkę  oranżady,  żeby  zapić  obrzydliwy  smak.  Zakrztusił  się  i  rozpylił  na  stole  oranżadę.

background image

Smakowała jeszcze gorzej, skojarzyła mu się z posłodzoną wodą spuszczoną z instalacji centralnego
ogrze​wa​nia.

—  Pasażer  zobowiązany  jest  dbać  o  czystość.  —  Konduktor  z  radosną  miną  ponownie  otworzył

blo​czek man​da​towy.

* * *

Net wracał, chrupiąc ocalałe frytki. Nie dość, że dostał mandat za pobrudzenie stołu i to dostał go

niesłusznie,  to  jeszcze  musiał  wszystko  posprzątać.  To  skrajnie  nieuczciwe. A  wszystko  przez  tego
wrednego kundla. Z ponurą miną zerkał do mijanych przedziałów. Przy jednym z nich zatrzymał się
gwałtownie.  Przez  szparę  w  zasuniętych  zasłonkach  dostrzegł  bowiem  konduktora,  tego  z  wąsem.
Mężczyzna  z  kimś  rozmawiał  i  śmiał  się  zupełnie  niesłużbiście.  Wolno  mu  tak  przysiadać  się  do
podróżnych?  Skórzana  torba,  ta  z  mandatami,  wisiała  obok.  Net  przesunął  się  nieco  i  dostrzegł
kobietę,  też  w  uniformie  kolejowym.  Jasne!  To  przedział  służbowy.  Przecież  konduktorzy  muszą
gdzieś miesz​kać, to zna​czy mieć swą bazę w pociągu.

Net  poszedł  dalej,  żeby  nie  wzbudzać  podejrzeń.  W  głowie  zaczął  mu  kiełkować  pewien  plan.

Wyjął z kieszeni mandaty i przyjrzał im się. Kiełkujący plan zdechł – druczki miały kolejne numery,
więc  nie  wystarczy  zwyczajnie  „zniknąć”  tych  kopii,  które  były  w  torbie.  Wąsacz  pamięta  dane
wpi​sane z legi​ty​ma​cji, więc bez kło​potu odtwo​rzy man​daty i jesz​cze dopi​sze czwarty ze zło​ści.

Trzy mandaty! Tu już nie chodziło o budżet na ten wyjazd, lecz o budżet na wakacje! Co zrobiłby

Felix?  Żeby  wymyślić  to,  co  wymyśliłby  Felix,  trzeba  by  być  Felixem.  Net  za  to  był  pewien,  co
zrobiłaby Nika – powiedziałaby, żeby Net przestał kombinować, bo właduje się w większe kłopoty.
Bardzo  brakowało  mu  teraz  przyjaciół  i  wypełniało  go  poczucie  krzywdy.  Przecież  nie  zrobił  nic
złego!

Wrócił  do  przedziału,  obrzucił  Ciupciulinka  nienawistnym  spojrzeniem,  po  czym  wyjął  laptop

i otwo​rzył edy​tor kodu.

Zakonnice rozmawiały o diable. Net słuchał tego jednym uchem, skupiając się na programowaniu.

Jednak  po  chwili  dotarło  do  niego,  że  zakonnice  mówią  o  okolicach  Czerwonej  Hańczy,  czyli
o  jeziorze,  nad  którym  ma  mieszkać  przez  następne  kilka  dni.  W  sumie,  jeśli  kilka  osób  jedzie
jednym pociągiem, to jest całkiem możliwe, że podążają do tego samego miejsca. Coraz trudniej było
mu się skoncentrować na pracy, wreszcie Net przestał udawać, że cokolwiek programuje. Diabły nie
istnieją, ale to nie znaczy, że nie można ich się bać. Może przesadą byłoby stwierdzenie, że powiało
grozą,  ale  z  pewnością  Netowy  entuzjazm  dotyczący  wyjazdu  na  odludzie  opadł  jeszcze  bardziej.
Odcisk  psiego  noska,  wciąż  widoczny  na  dole  szklanych  drzwi,  nagle  zaczął  przypominać  Netowi
malutki wizerunek czaszki. Pasowało: oczodoły w miejscu dziurek, zwężająca się ku dołowi szczęka
i krzywe zęby, będące odbi​ciem wąsów Ciup​ciu​linka.

— Czy można kogoś zapisać do tego zakonu? — zapytał niespodziewanie żongler. — Tak żeby mu

zro​bić pre​zent.

—  Ma  pan  na  myśli  swoją  żonę?  —  domyśliła  się  Prudencja.  —  Obawiam  się,  że  osoba

pozo​sta​jąca w związku mał​żeń​skim nie może wstą​pić do klasz​toru. Mamy w tej kwe​stii jasne zasady.

— Myślę, że tę prze​szkodę dałoby się usu​nąć.
Zakon​nica pokrę​ciła głową.
— Do zakonu można wstą​pić tylko na wła​sne życze​nie i z potrzeby serca.

background image

— Zgo​dzi​łaby się, gdyby tylko komu​nię mogła przyj​mo​wać pod posta​cią lodów cze​ko​la​do​wych.
—  Jeżeli  w  związku  się  nie  układa,  może  warto  po  prostu  porozmawiać  —  poradziła

Dywer​gen​cja.

—  Ona  rozmawia  ze  mną  za  pośrednictwem  Ciupciulinka.  Mówi  do  psa  to,  co  ma  mi  do

powiedzenia.  —  Żongler  nachylił  się  do  yorka  i  przedrzeźniając  żonę,  wyrecytował  wysokim
głosem — pańcia napiłaby się herbatki. Gdyby mąż pańci był bardziej domyślny, to już by w kuchni
włą​czał czaj​nik.

Zakonnice  pokiwały  głowami  ze  zrozumieniem.  Net  nie  zamierzał  współczuć  żonglerowi.  Facet

z pew​no​ścią zasłu​żył na to, co ma. Widziały gały, co brały.

Gło​śnik pod sufi​tem zaskrze​czał i trzesz​czący głos, w któ​rym Net roz​po​znał kon​duk​tora, oznaj​mił:
—  Zbliżamy  się  do  stacji  Ostrów  Mazowiecka.  Wysiadających  prosimy  o  sprawdzenie

i dzię​ku​jemy.

O sprawdzenie czego? Komunikat zastanowił Neta. Wersja była skrócona z lenistwa, ale nie o to

chodziło. Skąd się bierze ten dźwięk? Czy w przedziale służbowym jest jakiś mikrofon? To pytanie
wczepiło  się  w  Netowy  mózg  i  nie  chciało  puścić.  Felix  powiedziałby,  że  Net  chwycił  trop.
Właśnie,  co  by  teraz  zrobił  Felix?  To  proste,  zacząłby  chodzić  tam  i  z  powrotem,  aż  by  wymyślił
spo​sób na trzy man​daty. Tylko co wspól​nego ma mikro​fon z trzema man​da​tami?

Net  wiedział…  nie,  czuł,  że  trop  do  rozwiązania  problemu  mandatów  jest  coraz  wyraźniejszy.

Przedział służbowy, mikrofony, Ciupciulinek, mandaty, zjadłbym coś. To ostatnie pomyślał żołądek
Neta, pod​kre​śla​jąc to solid​nym burk​nię​ciem. Hot dog z Ciup​ciu​linka… Nie​stety te kilka fry​tek to było
za mało, żeby zaspokoić apetyt. Coś trzeba zrobić, zanim ośrodek decyzyjny przeniesie się z głowy
do brzu​cha i poja​wią się gor​sze myśli, w rodzaju ste​ków z pin​gwina.

Spojrzał  na  żonglera  zajętego  swoim  smartfonem,  na  Ciupciulinka,  zajętego  wyrywaniem  się

i  podjął  decyzję.  Tę  sprawę  trzeba  załatwić,  a  sprawiedliwości  musi  się  stać  zadość.  Niestety  Net
jak zwy​kle nie potra​fił odna​leźć w sobie ani śladu odwagi. Od czego jed​nak auto​mo​ty​wa​cja?

Wyszedł  na  korytarz  i  wolnym  krokiem  ruszył  w  stronę  wagonu  z  przedziałem  konduktorskim,

obracając  w  głowie  wszystkie  informacje  i  próbując  łączyć  fakty.  Konduktor  chodzi  po  pociągu,
kiedy  sprawdza  bilety.  Gdyby  mikrofon  był  w  przedziale  służbowym,  to  konduktor  musiałby  biec
przez cały pociąg, żeby ogłosić ten skrócony komunikat. Radia przy sobie też nie ma. Logiczne więc
jest,  że  mikrofony  muszą  być  zainstalowane  w  kilku  miejscach  pociągu,  zapewne  w  każdym
wago​nie.

Kiedy  doszedł  do  końca  wagonu,  rozejrzał  się.  Obok  toalety  znajdowało  się  kilka  drzwiczek,

w tym jedne z bezpiecznikami i kontrolkami za szybką. Był też hamulec awaryjny z opisem po polsku
„W  razie  niebezpieczeństwa  pociągnąć  dźwignię.  Nieuzasadnione  użycie  będzie  karane”,  po
angielsku  „In  one  danger  tempt  lever.  Unprovoked  ulive  will  be  chided”

4

,  i  w  dwóch  innych

językach.  Były  też  małe  drzwiczki  oznaczone  „Interkom”.  Net  uśmiechnął  się  szeroko,  ale  tylko  na
chwilę,  bo  zaraz  zobaczył  zamek.  Zamek  był  prosty,  taki  otwierany  banalnym  trójkątnym  kluczem.
Tyle że Net nie miał banalnego trójkątnego klucza. Co by powiedział Felix? „Użyj multitoola”. Co by
powie​działa Nika? „Wra​caj do prze​działu”. Na to nie mógł się zgo​dzić.

Z super​paczką się nie zadziera! Nie zadziera się nawet z jedną trze​cią super​paczki.
Przegrzebał  kieszenie.  Znalazł  chusteczkę  higieniczną,  ale  podejrzanie  twardą,  więc  pewnie

upraną,  jeszcze  jedną  paczkę  gumy  do  żucia,  też  chyba  upraną,  dwadzieścia  groszy  i  bilet.
Przymierzył  monetę  do  małej  szczeliny  na  wierzchu  zamka.  Niestety  okazała  się  za  gruba.  Chwilę

background image

gapił  się  na  trzymane  w  dłoni  przedmioty.  Jak  można  tym  otworzyć  zamek?  Chcąc  nie  chcąc,  znów
spróbował  myśleć  jak  Felix.  Złożył  bilet  na  pół,  potem  jeszcze  na  pół  i  tak  kilka  razy,  aż  otrzymał
wąską  i  grubą  „listewkę”.  Wygiął  ją  w  połowie  i  wcisnął  między  okrągłą  obudowę  zamka
a trójkątny trzpień. Gdy przekręcił, zamek… po prostu się otworzył. W małej wnęce na uchwycie jak
ze sta​rego tele​fonu sta​cjo​nar​nego spo​czy​wała rów​nie kla​syczna słu​chawka.

Netowi  zaschło  w  ustach.  Doszedł  do  tego  etapu,  więc  głupio  się  teraz  wycofać. A  może  nie?

Nabrał głęboko powietrza i wolno je wypuścił. Do tej pory nie zrobił nic, z powodu czego mógłby
mieć kło​poty, ale pod​nie​sie​nie słu​chawki kło​poty nie​mal gwa​ran​to​wało.

Wysu​nął dłoń w stronę słu​chawki i zatrzy​mał ją tuż przed celem. Teraz albo ni​gdy.
Teraz  albo  nigdy. Albo  może…  za  chwilę.  Nie,  sterczenie  tutaj  jest  zbyt  ryzykowne.  Zebrał  się

w sobie i pod​niósł słu​chawkę:

—  Halo?  Jolka?  Gdzie  jesteś?  Miałaś  tylko  kupić  frytki!  No  przecież  ja  czekam  tu  głodny

w ostat​nim wago​nie!

Odłożył  szybko  słuchawkę,  zamknął  drzwiczki,  kartką  przekręcił  zamek  i  wskoczył  do  toalety

obok.  Przyłożył  ucho  do  drzwi  i  zamarł  z  szybko  bijącym  sercem.  Przez  myśl  przemknęło  mu,  że
przed  podniesieniem  słuchawki  nie  sprawdził,  czy  łazienka  jest  wolna.  Felix  by  sprawdził. Ale  co
z  tego!  Zza  ściany  dobiegały  głośne  śmiechy  –  tak  musiało  być  w  całym  pociągu.  Chwilę  później,
słysząc tupot dwóch par butów na korytarzu, zatarł ręce i zaśmiał się cicho. Cicho, ale diabolicznie.
Klep​nął się w poli​czek i mruk​nął pod nosem:

— Ty trollu, ty.
Nasłuchiwał jeszcze chwilę i, dla niepoznaki, spuścił wodę. Odetchnął. Teraz głupio byłoby się

wycofać,  chociaż  pozostał  najbardziej  ryzykowny  etap  akcji,  a  plan  akcji  nadal  nie  istniał.  Woda
wciąż  leciała.  Tamtym  dotarcie  do  ostatniego  wagonu  zajmie  może  minutę,  sprawdzenie  –
jakkolwiek zamierzają to zrobić – kolejną. Niczego tam nie znajdą, więc wrócą wolnym krokiem, co
potrwa mini​mum dwie minuty. Razem cztery. No, dla bez​pie​czeń​stwa trzy. A woda wciąż leciała.

—  Co  jest?  —  Net  popukał  w  przycisk  spłuczki.  Był  to  przycisk  dotykowy,  więc  raczej  się  nie

zaciął mecha​nicz​nie. — I co? Kolejny man​dat?

Z najbardziej niewinną miną, na jaką było go stać, wyszedł z toalety, szybkim krokiem podszedł

do prze​działu kon​duk​tor​skiego i odsu​nął drzwi.

— Dzień dobry — powie​dział zupeł​nie zasko​czony.
— Dzień dobry — odpo​wie​działa kon​duk​torka.
Miała może trzydzieści lat, blond włosy i patrzyła na niego wyczekująco. A więc obsługa pociągu

składa się z trzech osób…

— Przepraszam, że nie zapukałem… — Net w pośpiechu wymyślał dalszy ciąg — ale te drzwi są

szklane i nie chcia​łem ich stłuc.

— Dzię​kuję. — Kobieta uśmiech​nęła się uprzej​mie. — W czym mogę ci pomóc?
W sfał​szo​wa​niu man​da​tów.
—  O,  wymyśliłem!  —  ucieszył  się  Net,  po  czym  spoważniał  i  dodał  —  przepraszam,  piszę

wiersze, i taki rym do pingwina właśnie wymyśliłem. Nieważne. Chodzi o to, że… — No właśnie,
o  co  chodzi?  —  Mam!  W  kib…  toalecie,  tej  na  początku  wagonu,  cieknie  woda.  Coś  się  zepsuło
i ten… leci.

— Dzię​kuję bar​dzo. Zgło​szę to kon​ser​wa​to​rowi na sta​cji koń​co​wej.

background image

— Więc… — Net uniósł brwi. — Więc nie naprawi pani tego?
Kobieta znów się uśmiech​nęła. Była cał​kiem sym​pa​tyczna.
— Och… — Mach​nęła ręką. — Napra​wami zaj​muje się spe​cjalna ekipa tech​niczna.
—  Kiedy  tu  chodzi  o  realne  niebezpieczeństwo.  —  Net  obracał  dłonią,  szukając  wiarygodnego

zagrożenia,  które  mógłby  przedstawić  konduktorce.  —  Takie  opróżnienie  zbiornika  w  jednym
wago​nie może spo​wo​do​wać… na przy​kład… nie​wy​wa​że​nie pociągu.

— Nie​wy​wa​że​nie? — Kon​duk​torka spo​waż​niała.
— Robi się trochę strasznie, nie? Ja zamierzam wysiąść na najbliższej stacji i sprawdzać serwisy

infor​ma​cyjne.

— No dobrze, zer​knę, co się da zro​bić.
Konduktorka  wstała,  a  Net  cofnął  się,  by  ją  przepuścić.  Niestety  kobieta  zasunęła  drzwi

i zamknęła je na zamek, a dopiero potem szybkim krokiem poszła na koniec wagonu. Netowi zrobiło
się  przykro,  że  tak  brzydko  ją  wykorzystał.  Postanowił  jednak  przełożyć  wyrzuty  sumienia  na
później.  Wyglądało  na  to,  że  wykorzystał  ją  niepotrzebnie,  bo  zamek  i  tak  był  przecież  zamknięty,
więc nici z planu. Może przynajmniej naprawi tę wodę… Net przyjrzał się bliżej zamkowi. Był taki
sam, jak ten przy inter​ko​mie.

Zerknął  w  ślad  za  konduktorką  –  nie  było  jej  widać  –  i  używając  zrolowanego  biletu,

w  okamgnieniu  otworzył  zamek.  Wślizgnął  się  do  przedziału,  zanim  rozsądna  część  jego
osobowości, jeśli takowa w ogóle istniała, wygrała z tą nieodpowiedzialną, dominującą. Zamknął za
sobą  drzwi  i  poczuł,  że  ma  pustkę  w  głowie.  Z  szybko  bijącym  sercem  stał  na  środku  pustego
przedziału  służbowego.  Co  dalej?  Szczerze  mówiąc,  nie  sądził,  że  wszystko  pójdzie  tak  łatwo.
Podświadomie  liczył  na  to,  że  się  nie  uda;  że  potknie  się  na  pierwszym  etapie  i  wróci  na  swoje
miej​sce z poczu​ciem, że zro​bił, co mógł, ale nie wyszło.

Zerknął na wyświetlacz telefonu. No tak! Zapomniał włączyć stoper! Przecież ona zaraz tu wróci,

a  reszta  chwilę  po  niej.  Myśleć!  Myśleć!  Spojrzał  w  swoje  odbicie  w  lustrze  nad  fotelami.  Słodki
jeżu,  zostanę  przestępcą…  Na  wieszakach  wisiały  trzy  torby.  Mandat!  Przecież  o  to  chodzi!  Tylko
która torba? Przypomniał sobie, gdzie siedział wąsacz, i sięgnął do jego torby. Bloczek mandatowy
był  w  osobnej  przegródce  razem  z  długopisem.  Net  wyjął  go  i  otworzył  na  ostatniej  zapisanej
stro​nie. Man​dat był wypi​sany na jakie​goś Zdzi​sława, który wychy​lał się przez okno.

— Nie wie​rzę…
Net przekładał kolejne kartki. Od historii z kawą i oranżadą w bloczku przybyło sześć mandatów.

Wreszcie  natrafił  na  pierwszy  swój.  Z  powodu  numeracji  wyrwanie  nie  wchodziło  w  rachubę.
Podsunął  pod  kartkę  tekturkę  zabezpieczającą  przed  przebijaniem  napisów  na  kolejne  warstwy
i zamarł z długopisem nad papierem. Pół sekundy zajęła mu nierówna walka ze swoim sumieniem, po
czym sumienie przegrało z kretesem. Analizując wszystkie za i przeciw, w przekonaniu o słuszności
swojego postępowania i racjach moralnych skreślił swoje nazwisko i adres, a w to miejsce wpisał
dane…  Eftepa,  z  adresem  szkoły.  Cała  ta  pechowa  podróż  była  przecież  wynikiem  złośliwości
nauczyciela informatyki. Grubymi nićmi szyte, ale niczego lepszego nie wymyślił. Powtórzył to samo
na pozostałych dwóch mandatach, schował bloczek na miejsce i na paluszkach wyszedł na korytarz.
Drzwi  do  feralnej  toalety  były  otwarte,  a  konduktorka  bezskutecznie  próbowała  zatamować
wypły​wa​jącą wodę.

— Sorry — szep​nął ledwo sły​szal​nie i prze​szedł do następ​nego wagonu.
Ale  w  sumie  nie  oszukałem  jej,  pomyślał.  Nie  tak  bardzo,  znaczy  się.  Zawór  wody  zaciął  się

background image

naprawdę.

Resztę podróży spędził ze słuchawkami na uszach, grając w grę, w której występowała cała masa

diabłów i innych stworów piekielnych. Odzyskał spokój wewnętrzny. Ciupciulinka ani nie widział,
ani  nie  słyszał,  a  zakonnice  mogły  sobie  zerkać  na  ekran,  ile  tylko  chciały.  Jego  wiara
w spra​wie​dli​wość dzie​jową została przy​wró​cona.

War​szawa 2013

 
Dal​szy ciąg przy​gód Neta znaj​dzie​cie w książce Felix, Net i Nika oraz Sekret Czer​wo​nej Hań​czy
 
Dotych​czas w serii uka​zały się:
Felix, Net i Nika oraz Gang Nie​wi​dzial​nych Ludzi
Felix, Net i Nika oraz Teo​re​tycz​nie Moż​liwa Kata​strofa
Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów
Felix, Net i Nika oraz Pułapka Nie​śmier​tel​no​ści
Felix, Net i Nika oraz Orbi​talny Spi​sek
Felix, Net i Nika oraz Orbi​talny Spi​sek 2. Mała armia
Felix, Net i Nika oraz Trze​cia Kuzynka
Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn
Felix, Net i Nika oraz Świat Zero
Felix, Net i Nika oraz Świat Zero 2. Alter​nauci
Felix, Net i Nika oraz Nad​pro​gra​mowe Histo​rie
Felix, Net i Nika oraz Sekret Czer​wo​nej Hań​czy

1.  Dowód rze​czowy 

[wróć]

2.  Oczy​wi​ście powinno być „sto trzy​dzie​ści zło​tych”. 

[wróć]

3.  Instant karma – w wol​nym tłu​ma​cze​niu, natych​mia​stowa kara. 

[wróć]

4.  To jest bar​dzo nie​po​prawne tłu​ma​cze​nie. 

[wróć]

background image

To opowieść o nawiedzownym domu, ale tym razem nie jest to budynek sprzed wieków, lecz

apartamentowiec  na  warszawskim  osiedlu,  do  którego  dopiero  zaczynają  się  sprowadzać
miesz

​kańcy.

 
 

Cześć! Nazywam  się  Amelia,  mam  jedenaście  lat,  brata  Alberta,  psa  Imbira  i  bardzo  lubię

rysować.  Przeprowadziliśmy  się  niedawno  do  nowego  mieszkania  w  apartamentowcu,  który
zaprojektował mój tata. Na razie mieszka tu niewiele rodzin, ale już poznałam kogoś fajnego. Kuba
jest  przystojny,  odważny  i  ma  odlotową  młodszą  siostrę  –  Mi.  Gdybym  była  tak  ładna,  jak  moja
przyjaciółka,  Klementyna,  może  by  się  mną  zainteresował.  Na  razie  nie  zwraca  na  mnie  uwagi,
niestety. Ale najważniejsze jest, że w naszym domu i jego okolicy dzieją się dziwne rzeczy, czasem
robi się naprawdę strasz​nie. A zaczęło się wszystko tak…

 

Cześć! Nazywam  się  Kuba,  mam  jedenaście  lat  i  zupełnie  zwariowaną  młodszą  siostrę  Milenę,

którą  wszyscy  nazywają  Mi.  Uwielbiam  jeździć  na  deskorolce  i  sprawdzać  się  w  nowych
sytuacjach.  Właśnie  się  przeprowadziliśmy  do  nowego  apartamentowca.  Postanowiłem  trochę  nad
sobą  popracować,  bo  ludzie  często  mieli  pretensje  do  rodziców  o  różne  moje  wybryki.  Nic
wielkiego,  ale  obiecałem  im,  że  tutaj  będzie  inaczej.  Już  pierwszego  dnia  poznałem
superdziewczynę – Amelię, która niestety jest dość dziwna i chyba nie za bardzo mnie lubi. He, he,
w  przeciwieństwie  do  jej  przyjaciółki  Klementyny.  Szkoda,  bo  wolę  Amelię.  No,  jeszcze  się
zoba​czy. Myśla​łem, że koniec waka​cji to będą nudy, ale tutaj się dzieje…

 

Całość  tworzą  dwie  książki.  Jedna  opowiada  historię  Amelii,  druga  Kuby.  Każda  jest

zamkniętą  całością,  ale  aby  zrozumieć  tę  drugą  osobę,  należałoby  przeczytać  wersję
„prze

​ciwną”, dopiero wtedy opo​wieść będzie pełna i wszystko się wyja​śni.

background image

 

(frag​ment)

Przez niedomknięte drzwi z pierwszej klatki wyszło coś dziwnego. Było zielone i wyglądało jak

bardzo długi jamnik. Traf chciał, że w tym samym momencie Albert testował Uniwersalny Przyrząd
Badawczy,  a  konkretnie  jego  funkcję  lunety.  Przybliżył  na  ekranie  obraz  zielonego  stwora  wolno
pełznącego  wzdłuż  ściany  i  zrobił  zdjęcie.  Albert  nie  dziwił  się  niemal  nigdy.  Każde  dziwne
zja​wi​sko było dla niego oka​zją do posze​rze​nia wie​dzy.

Wstał  i  zajrzał  do  pokoju  Amelii,  by  jej  o  tym  powiedzieć.  Dziewczyna  leżała  na  łóżku  ze

słuchawkami na uszach i czytała książkę. Wiedział, że kiedy siostra słucha muzyki i czyta, to próba
zainteresowania  jej  czymkolwiek  skazana  jest  na  niepowodzenie.  Wrócił  więc  do  siebie,  przypiął
urządzenie kablem USB do laptopa i wyszukał podobne zdjęcia w internecie. Po chwili wiedział już,
że po dziedzińcu spaceruje legwan, czyli iguana – gad z Ameryki Południowej. W Polsce można go
spo​tkać tylko w zoo lub u hodow​ców.

Skąd tu się wzięło takie coś?
Przypomniał sobie przedwczorajszą przeprowadzkę rodziny Rytlów. Prawdopodobnie to właśnie

im uciekł ten okaz.

Przez bramę weszła właśnie pani Kożuszek. Pani Kożuszek miała ponad siedemdziesiąt lat i była

nieco zdzi​wa​czała.

Zbliżała się do legwana i wydawało się, że przejdzie dalej, nie zauważając niczego niezwykłego.

Jednak stało się inaczej. Legwan odwrócił głowę w stronę kobiety, kłapnął paszczą i uderzył mocno
ogonem  o  chodnik.  Paszcza  była  malutka,  mniejsza  niż  u  szczeniaka,  i  pozbawiona  zębów.  Jednak
pani  Kożuszek  wydała  z  siebie  zduszony  kwik  i  pobiegła  truchcikiem  do  swojej  klatki.  Legwan,
krokiem  równie  leniwym  jak  poprzednio,  podszedł  do  bujającej  się  luźno  kratki  wentylacyjnej
w fun​da​men​cie i dostoj​nie znik​nął w otwo​rze.

Albert  wyszukał  informacje  o  legwanach.  Najważniejsza  była  ta,  że  zwierzęta  te  lubią  ciepło.

Otwór, do któ​rego wszedł legwan, był otwo​rem wen​ty​la​cyj​nym węzła cie​płowniczego.

Albert otworzył program pocztowy, napisał wiadomość do Kuby Rytla „Ja bym zaczął od węzła

ciepłowniczego”  i  wysłał.  Szkoda  się  bardziej  rozpisywać.  Każdemu  inteligentnemu  człowiekowi

background image

taka infor​ma​cja powinna wystar​czyć.

background image

 

(frag​ment)

Gdy koń​czyli jeść, zza uchy​lo​nego okna dał się sły​szeć sygnał ambu​lansu.
— Drugi dzień w nowym domu i już coś się stało — stwier​dziła mama.
— Łał! — Mi zerwała się. — Może kogoś zamor​do​wali.
Pobiegła  do  okna.  Ściemniało  się  już,  więc  odblaski  niebieskiego  koguta  wyraźnie  oświetlały

ściany domu.

— To poli​cja — krzyk​nęła. — Czyli jed​nak mor​der​stwo.
— Pójdę zoba​czyć, co się dzieje — oznaj​mił tata. — Zamknij​cie drzwi i nie wychodź​cie.
Na  podwórku  w  asyście  dwóch  policjantów  stała  siedemdziesięcioletnia  kobieta  i  zawzięcie

gesty​ku​lo​wała. Mówiła tak szybko, że nie dawało się zro​zu​mieć ani słowa. Wska​zy​wała na dąb.

— To pani Kożu​szek spod pięt​nastki — powie​działa mama.
Z laptopa leżącego na łóżku dobiegł dźwięk przychodzącej wiadomości e-mail. Kuba przeczytał:

„Ja bym zaczął od węzła cie​płow​ni​czego”. Wzru​szył ramio​nami i ozna​czył wia​do​mość jako spam.

Wró​cił tata.
—  Mówi,  że  widziała  smoka  —  oznajmił.  —  Coś  jej  się  na  stare  lata  bajki  mieszają  z  realnym

świa​tem. Łykaj​cie wita​miny, dzie​ciaki.

— Prze​stań — skar​ciła go mama. — Sam będziesz kie​dyś stary.
— Jeśli będę widy​wał smoki, to już chcę iść na całość i wie​rzyć, że są praw​dziwe.
Mi weszła do swojego pokoju i zdała sobie sprawę z tego, że coś bardzo, ale to bardzo się tu nie

zgadza. Terrarium Franka było puste. Zajrzała pod meble i pobiegła do pokoju brata. Popatrzyła na
Kubę dra​ma​tycz​nym wzro​kiem.

— Bro, musisz mi pomóc — oświad​czyła. — Chodź!
— Sis, aku​rat teraz?
— Sprawa jest pilna.
Kuba nie był najszczęśliwszy, ale wstał i poszedł za siostrą do jej pokoju. Wskazała mu uchylone

background image

drzwiczki ter​ra​rium.

— Fra​nek znik​nął — powie​działa dra​ma​tycz​nie.
Legwan Franek miał trzy lata i niecały metr od czubka pyska do końca ogona. Ważył przy tym nie

wię​cej niż kilo​gram i był bar​dzo… mało inte​li​gentny.

Mi z latarką prze​cze​sy​wała już szafę w przed​po​koju.
— U mnie go nie ma — oce​niła.
Prze​trzą​snęli wszyst​kie pokoje. Spraw​dzili nawet pralkę, lodówkę i pie​kar​nik.
— Czyli Fra​nek dał w długą — stwier​dziła ponuro Mi. — A to nie​wdzięcz​nik!
 


Document Outline