background image

MONS DAVESON 

Władca 

pustyni 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Oparty o ścianę ciemnowłosy mężczyzna podniósł wzrok znad 

„Timesa" i rozejrzał się obojętnie po hali lotniska w Atenach. 
Spojrzał także na Alicję, ale na pewno jej nie zauważył. Dla niego 
była tylko obiektem zajmującym przestrzeń, która powinna być 
pusta. 

Alicja nie miała do niego o to żalu. Owszem, była atrak­

cyjną młodą kobietą o bujnych jasnych włosach, brzoskwi­
niowej cerze i niebieskich oczach, ale ten mężczyzna był 
wyjątkowo przystojny. Mógł zawrócić w głowie każdej ko­
biecie i na pewno doskonale o tym wiedział. Ona sama także 
nie mogła oderwać od niego wzroku. 

Nagle przy wejściu zauważyła małe zamieszanie. Do hali 

pewnym krokiem wszedł jakiś człowiek w towarzystwie 
dwóch ochroniarzy. Mężczyzna miał na sobie tradycyjny 

strój pustynnych plemion koczowniczych. Na długą białą 

galabiję narzucił biały burnus w brązowe pasy, wielką chustę 

na jego głowie przytrzymywał biało-brązowy sznur z mocno 
skręconej wełny. 

Nieznajomy, ten przystojniak, który czytał „Timesa" i nie 

dostrzegał Alicji, wyszedł przybyłym na spotkanie. 

- Ahmed! 
- Hassan! 

background image

Rozmawiali ze sobą z ożywieniem w gardłowym arab­

skim języku. 

Alicja na chwilę odwróciła od nich uwagę, bo z głośnika 

popłynął miły kobiecy głos. Informował po angielsku, że 
pasażerowie odlatujący do Kairu mogą już wsiadać do samo­
lotu. 

- Boże wielki! Popatrz tylko na niego! - zawołała młoda 

Amerykanka, którą Alicja poznała, czekając na przesiadkę. 

Dziewczyna miała na imię Sally i razem z koleżanką je­

chała do Egiptu na wykopaliska. 

- Przestań, proszę - mitygowała ją koleżanka. - Pamię­

tasz, co nam mówiono o Arabach? Nie wolno przyglądać się 
mężczyznom. To niegrzeczne. 

Może i niegrzeczne, lecz w tym wypadku na pewno zro­

zumiałe, pomyślała Alicja. 

Ahmed, egzotycznie ubrany mężczyzna, który właśnie 

przyszedł, odwzajemnił ich spojrzenie. Miał taki przenikliwy 
wzrok, że nawet Sally musiała się odwrócić. Zarumieniła się 
po cebulki włosów. 

Tylko Alicja nadal mu się przyglądała. Oczywiście ukrad­

kiem. Była odważniejsza. Może dlatego, że towarzyszyła jej 
ciotka Emilia, a może wyłącznie z tej przyczyny, że żaden 
z mężczyzn nie zwracał na nią uwagi. 

- Ależ on jest piękny - szeptała Sally. - Ma takie ostre 

rysy. Przypomina mi jastrzębia. 

- Na miłość boską, Sally - błagała ją koleżanka. - Prze­

stań się na nich gapić. 

- Kate ma rację - mruknęła Alicja zdumiona własnymi 

słowami. 

Całe jej życie upłynęło wśród mężczyzn. Nie tylko się ich 

background image

nie bała, ale umiała sobie z nimi doskonale radzić. A jednak 

ten młody mężczyzna o twarzy drapieżnego ptaka budził 

w niej niepokój. 

Nieoczekiwanie dla samej siebie Alicja pomyślała, że 

gdyby ten pierwszy, ten od „Timesa", na nią spojrzał, zapew­

ne nie odwróciłaby wzroku. Ale on nawet jej nie dostrzegał. 

Na pierwszy rzut oka było widać, że jest tu najważniejszy. 

Wskazał palcem na podłogę. Jeden z ochroniarzy natych­

miast się schylił i podniósł jego teczkę. 

Dlaczego sam jej nie wziął? zastanawiała się Alicja. Na 

pewno nie jest ciężka. I dlaczego mnie to w ogóle obcho­

dzi? 

Wzięła ciotkę Emilię pod rękę i wraz z innymi pasażerami 

ruszyły do wyjścia. 

Dwaj egzotyczni mężczyźni wsiedli do samolotu wej­

ściem przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy. Zacho­

wywali się tak, jakby byli sami, jakby byli właścicielami tego 

lotniska i wszystkiego, co znajdowało się w jego obrębie. Ich 

ochroniarze także roztrącali wszystko i wszystkich, którzy na 

czas nie usunęli im się z drogi. 

No cóż, pomyślała Alicja, na szczęście nie muszę mieć 

z nimi nic wspólnego. 

W samolocie usadziła ciotkę Emilię przy oknie i prawie 

natychmiast zapomniała o dziwnych ludziach z egzotyczne­

go kraju. Naprawdę nie musiała sobie nimi zaprzątać głowy. 

Tym bardziej że prawdziwych powodów do zmartwień miała 

co niemiara. 

Jednego była pewna: słusznie postąpiła, wybierając się 

w tę podróż. Nawet dziadek, choć nie chciał, żeby jechała, 

niezbyt stanowczo jej się sprzeciwiał, tylko kazał bardzo na 

background image

siebie uważać. Był kiedyś w Egipcie i często opowiadał, jak 

Arabowie traktują kobiety. Czasami nawet je porywają... 

Alicja śmiała się z tych dziadkowych opowieści. Tłu­

maczyła mu, że to było dawno temu, że czasy się zmieniły, 

Egipt się zmienił i ludzie na pewno też się zmienili. Dzia­

dek nie dał się przekonać. Twierdził, że wszystko mogło 

się zmienić, ale ludzie w Egipcie na pewno nie. Zwłaszcza 

mężczyźni. 

Nawet gdyby dziadek jednak miał rację, to Alicja i tak 

musiała jechać. Zresztą na lotnisku w Kairze miał na nią 

czekać urzędnik z agencji, z którą współpracowali. Poza tym 

miała przecież przy sobie ciotkę Emilię. Na wszelki wypa­

dek. 

Stewardesa ogłosiła, że za chwilę wylądują w Kairze. Ali­

cja wyciągnęła szyję do okna. Przez krótką chwilę widziała 

nawet piramidy. Miała nadzieję, że mimo wszystko zdoła je 

zobaczyć z bliska. Piramidy i inne cuda Egiptu, o których 

tyle czytała. 

Na lotnisku kłębił się tłum ludzi mówiących głośno tym 

gardłowym, całkiem niezrozumiałym dla Alicji językiem. Od 

razu poczuła, że wylądowała na obcej ziemi. 

- Do widzenia, Alicjo - powiedziała Sally, której bagaż 

przyjechał pierwszym transportem. 

- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - dodała Kate. 

- Może w Luksorze. 

- Do widzenia. - Alicja pomachała im ręką. 

Z zazdrością patrzyła na grupę roześmianych młodych 

ludzi, którzy wyszli po dziewczyny na lotnisko. Poczuła się 

bardzo samotna i opuszczona. Ona musiała sama stawić czo-

background image

ło całkiem obcej kulturze. No, prawie sama. Towarzyszyła 

jej niezawodna ciotka Emilia. 

Dwaj mężczyźni, których widziała w Atenach, przeszli 

obok niej, jakby była powietrzem. Nie musieli czekać, aż 
obsługa lotniska przywiezie ich bagaże. To ich oczekiwano. 

Starszy piękny mężczyzna z brodą przywitał się najpierw 

z tym w galabii, który wyglądał jak jastrząb, a dopiero potem 
z przystojniakiem, który w Atenach czytał gazetę... 

- Czy panna Seacombe? 
Alicja odwróciła się. Obok niej stał niewysoki Egipcjanin 

w średnim wieku. 

- Tak, to ja - odparła. - Alicja Seacombe. A to moja cio­

cia, panna Emilia Seacombe. 

- Uprzedzono mnie, że nie będzie pani sama. Nazywam 

się Hamid. Jestem przedstawicielem firmy, z którą współpra­
cuje pani dziadek. Gdzie są pani bagaże? 

- O, tam. - Alicja wskazała walizki, które właśnie wrzu­

cono na taśmę. 

Hamid skinął palcem i dwaj tragarze w przybrudzonych 

galabijach wzięli walizki. 

Alicja wyszła z zatłoczonej hali do całkiem nieznanego 

świata. Nawet nie zauważyła wpatrzonych w jej przewodnika 

jastrzębich oczu. 

Dopiero kiedy walizki znalazły się w bagażniku, kiedy 

zapłaciła tragarzom, poczuła, że ktoś na nią patrzy. To był ten 
sam przystojniak, który w Atenach czytał „Timesa" i nie ra­
czył jej zauważyć. Tym razem patrzył tylko na nią, a nie na 
pustą przestrzeń, którą bezprawnie zajmowała. Jego oczy 
miały hipnotyczną moc, bo Alicja nie mogła przestać wpa­
trywać się w tego człowieka, nie mogła się nawet poruszyć. 

background image

Na szczęście sam ją od siebie uwolnił. Odwrócił się, 

wsiadł do czekającej na niego limuzyny, a ochroniarz zamk­

nął za nim drzwi. 

Alicja także wsiadła do samochodu. Zastanawiała się, co 

się właściwie stało. Bo że stało się coś niezwykłego, wiedzia­

ła na pewno. Czuła się dziwnie, kręciło jej się w głowie... 

No, ale przecież miała za sobą długą podróż przez pół świata. 

Bez trudu wytłumaczyła sobie, że to efekt siedzenia w samo­

locie i gwałtownej zmiany stref czasowych, a jej samopoczu­

cie nie ma nic wspólnego ze spojrzeniem tamtego fascynują­

cego mężczyzny. 

Hamid coś do niej mówił. Uśmiechała się uprzejmie, 

kiwała głową, lecz nie słuchała. Nie chciała także my­

śleć o przenikliwym spojrzeniu jastrzębich oczu. Wolała 

patrzeć przez okno na obcy świat, na domy z białego 

piaskowca, na strzeliste palmy... Patrzeć i nie myśleć 

o niczym! 

Hamid przywiózł je do Hiltona. Najdroższy hotel w Kai­

rze, pomyślała zdumiona Alicja. Jeszcze bardziej zdziwiła 

się, kiedy się zorientowała, że Hamid nie zostawił ich w re­

cepcji, lecz odprowadził pod drzwi pokoju. Nie sądziła, że 

są na tyle ważnymi osobami, żeby wysokiej rangi pracownik 

agencji poświęcał im tak wiele czasu. 

Alicja otworzyła drzwi, bagażowy wstawił walizki do 

pokoju, a Hamid wciąż nie odchodził. Jakby miał jeszcze coś 

do powiedzenia i czekał na odpowiedni moment. 

- Bardzo mi przykro z powodu wypadku pani pracowni­

ka - odezwał się w końcu. - Ben Amarna są odpowiedzialni 

za ten wypadek, więc... 

- Ben Amarna? Co to takiego? - przerwała mu Alicja. 

background image

- To jedno z największych plemion pustynnych. Są bo­

gaci i bardzo wpływowi. Trzeba na nich uważać. 

- Ale kim oni są? - dopytywała się ciotka Emilia. Nie 

przepadała za ludźmi, na których trzeba uważać. - Co robią? 

Co mają wspólnego z waszymi targami końskimi? I jak to 

się stało, że jeden z nich ranił Johnny'ego? 

- Przykro mi, droga pani. - Hamid skłonił się nisko. -

Obawiam się, że nie potrafię udzielić pani odpowiedzi na to 

pytanie. Nikt nie pyta ben Amarna o ich interesy. 

- Najwyższy czas, żeby ktoś to wreszcie zrobił - wtrąciła 

się Alicja. - Czy mi się wydaje, czy to właśnie pan jest 

odpowiedzialny za nasze konie? O ile dobrze pamiętam, są 

ubezpieczone. 

- Tak, oczywiście. Naprawdę nie ma się pani o co mar­

twić. Nikt, ani miejscowy, ani obcy, nie ośmieli się nawet 

dotknąć palcem pani zwierząt. Ben Amarna się nimi zaopie­

kowali. Teraz muszę już iść, panno Seacombe. 

Ukłonił się starszej pani, uśmiechnął się do młodszej 

i wreszcie sobie poszedł. 

Alicja z ulgą zamknęła drzwi pokoju. Dopiero teraz dała 

upust złości. 

- Jasne! - zawołała. - On się nie musi martwić. Jego 

firma nic nie ryzykuje. Ale co będzie z Dark Shadow! Jest 

zupełnie sam na tej strasznej pustyni... 

- O niego się nie martw. - Ciotka Emilia się roześmiała. 

- Nikt nie odważy się na nim jeździć. Johnny na pewno tego 

dopilnował. Zresztą zaraz pojedziemy do szpitala i wszystko 

się wyjaśni. 

- Nie, ciociu, pojadę sama. Ty musisz odpocząć. Zrób 

sobie kąpiel i spokojnie zjedz kolację. 

background image

- Nie ma mowy, żebyś udała się do szpitala beze mnie. 

Nie po to tłukłam się przez pół świata, żebyś chodziła sama 

po ulicach Kairu. I to jeszcze w nocy. 

- Tłukłaś się dlatego, cioteczko, że wszyscy bez prze­

rwy nam wmawiali, iż z młodą kobietą nikt w tym kraju 

nie zechce rozmawiać, więc ty masz dopilnować, żeby 

jednak rozmawiali. Ale to dopiero na pustyni, na tym nie­

szczęsnym targu końskim, a nie w Kairze, który jednak 

jest cywilizowanym miastem. Zrobimy tak: ty sobie przy­

gotujesz kąpiel, a ja zadzwonię po taksówkę. Ale przedtem 

napijemy się herbaty. 

Zaparzyła herbatę i postawiła filiżanki na stoliku. Ciocia 

Emilia zdrzemnęła się w fotelu. Nie chcąc jej budzić, Alicja 

wzięła swoją filiżankę i cichutko wyszła na balkon. 

A więc to jest Nil, pomyślała, patrząc na płynącą w oddali 

rzekę. Ponad pięć tysięcy lat statki handlowe wożą tędy swo­

je towary. To po tej rzece pływały złote barki faraonów. Ileż 

historii mogłaby opowiedzieć, gdyby umiała mówić. 

Nagle na wodzie pojawił się trójkątny żagielek. Maleńka 

łódeczka płynęła szybko w dół wiecznej rzeki. 

Feluka, przypomniała sobie Alicja. Podobno już w cza­

sach faraonów pływały po Nilu. A może to moja wyobraźnia 

ściągnęła ją tutaj z przeszłości? 

Zadrżała. Prędko wróciła do pokoju, do bezpiecznej cy­

wilizacji. Rozczesała włosy, przyczerniła brwi. Obok swoje­

go odbicia ujrzała w lustrze twarz mężczyzny z lotniska. By­

ła tak wyrazista, że Alicja omal nie krzyknęła. Potrząsnęła 

głową, obraz rozmazał się i zniknął. 

Przecież wcale o nim nie myślałam, przekonywała siebie 

Alicja. Mam tyle spraw do załatwienia, że nawet gdybym 

background image

chciała, nie mogłabym sobie zawracać głowy głupstwami. 
Zwłaszcza facetami. Choćby nie wiem jak bardzo byli przy­
stojni. 

- Biorę tylko małą torebkę, ciociu - powiedziała. I tak 

musiała obudzić ją przed wyjściem, żeby starsza pani nie 
martwiła się o nią. - Paszport i czeki zostawię w torbie po­
dróżnej. A ty sobie odpocznij i koniecznie napij się herbaty. 
Jest wyśmienita. 

W recepcji czekał na nią kierowca hotelowej taksówki. 

Zaprowadził Alicję do samochodu, po czym zawiózł ją do 
szpitala. 

- Proszę po mnie przyjechać o ósmej - powiedziała, gdy 

kierowca zaprowadził ją do szpitalnego holu. - Obsługa ho­
telu twierdzi, że można na panu polegać. 

- Oczywiście, proszę pani. - Kierowca poczuł się urażo­

ny jej wątpliwościami. - Będę na panią czekał o ósmej. Je­
stem licencjonowanym przewodnikiem. Ludzie mnie znają. 

No i dobrze, pomyślała uspokojona Alicja. 
Nie chciała go obrazić. Oczywiście wcale się nie bała, lecz 

wolała nie zostawać sama w tym gwarnym, zupełnie obcym 
mieście wśród dziwnie ubranych ludzi, których języka nie 

rozumiała. 

W recepcji poinformowano ją, że Johnny leży w prywatnym 

skrzydle szpitala. Alicję trochę to zdziwiło, niemniej poszła, tak 

jak jej kazano, długim korytarzem do końca, wjechała windą na 

drugie piętro i nawet znalazła drzwi sali, w której powinien 
leżeć Johnny. Uchyliła te drzwi i oniemiała. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Od razu go poznała, chociaż wyglądał zupełnie inaczej. 

To był ten mężczyzna z lotniska, ten sam, którego spojrzenia 
nie umiała zapomnieć. 

Stała w drzwiach szpitalnego pokoju i nie mogła się po­

ruszyć. Jakby nogi wrosły jej w ziemię. 

- Alicja! - zawołał Johnny. 
Na dźwięk znajomego głosu, głosu człowieka, którego . 

znała od zawsze, wróciła do rzeczywistego świata, przypo­
mniała sobie, po co tu przyszła. 

- Jak się czujesz? - spytała, ignorując Obecność obcego. 
- Już dobrze. Lekarz powiedział, że jeśli będę tak szybko 

się zrastał, to za dwa tygodnie zdejmą mi gips. Mam tu 
najlepszą opiekę... 

- No właśnie - przerwała mu Alicja. - Skąd te wszystkie 

luksusy? 

- To zasługa rodu ben Amarna. Twierdzą, że z winy ich 

człowieka złamałem nogę, i wzięli na siebie wszystkie koszta 
leczenia - roześmiał się Johnny. - Przedstawiam ci szejka 
Hassana ben Amarna, Alicjo. To jeden z tych ludzi, którzy 
prowadzą koński targ i którzy się mną zaopiekowali. 

Alicja popatrzyła na wysokiego mężczyznę ubranego w po­

wiewną białą szatę przepasaną brązowo-białym sznurem. 

background image

- Cieszę się, że mogę panią poznać, panno Seacombe 

- powitał ją szejk piękną angielszczyzną. 

- Witam pana - odpowiedziała wobec tego Alicja. 
Nigdy przedtem nie miała do czynienia z księciem, nie 

wiedziała, jak zwykli śmiertelnicy zwracają się do takich 
osób. Zwłaszcza że ten tutaj był arabskim księciem. Posta­
nowiła go traktować uprzejmie, jakby był zwykłym człowie­
kiem. 

- Tłumaczyłem im, że to wszystko niepotrzebne - mówił 

Johnny. - Ta klinika, ten luksus... Ale kiedy opatrzyli mnie 
na izbie przyjęć, zaraz pojawił się tam jakiś człowiek. Nikogo 
nie słuchał, tylko rozkazywał. Powiedział mi, że to oni spo­
wodowali ten wypadek, więc żebym się o nic nie martwił, 
tylko wypoczywał. Nie miałem odwagi mu się sprzeciwiać. 
Wyglądał jak pirat i tak też się zachowywał. Gdybym go 

spotkał w ciemnej ulicy, umarłbym ze strachu. Nawet gdyby 

był porządnie ubrany. 

Alicja zauważyła, że mężczyzna w białych szatach się 

uśmiecha. Twarda, obca twarz rozjaśniła się, stała się przyja­

zna. 

- To był mój kuzyn. Prowadzi nasze sprawy w Kairze 

- wyjaśnił szejk Hassan ben Amarna. - Powtórzę mu pańską 

opinię. Będzie musiał nad sobą popracować. Nie chcemy, 
żeby nasi goście się nas bali. 

Alicja nie sądziła, że zwykły uśmiech może aż tak zmienić 

człowieka. Tego nowego szejka Hassana mogłaby nawet po­
lubić. Nie chciała tego, nie miała na to czasu. Przyjechała do 
Egiptu na krótko, musiała załatwić mnóstwo spraw. Obawia­
ła się, że nawet piramid nie zdąży zobaczyć. 

- Bardzo panu dziękuję za opiekę nad Johnnym - powie-

background image

działa uprzejmie, tak jak to sobie postanowiła. - Jednak po­
zwoli pan, że teraz ja się wszystkim zajmę. 

- Droga panno Seacombe, nie musi się pani niczym zaj­

mować - odparł szejk Hassan lodowatym tonem. Z jego twa­
rzy zniknął nawet ślad po uśmiechu. - Mój kuzyn powiedział 
temu panu, że wszystko zostało załatwione. Wypadek zdarzył 
się z naszej winy i my poniesiemy konsekwencje. 

- Przykro mi, ale to jest wyłącznie nasza sprawa. Johnny 

jest moim pracownikiem i... 

- Droga panno Seacombe - powtórzył ten przeklęty męż­

czyzna - proponuję uznać tę sprawę za zakończoną. 

Już miał się odwrócić i wyjść z pokoju, ale nagle coś sobie 

przypomniał. 

- Gdzie jest ta starsza pani, która pani towarzyszyła? 
- Została w hotelu - odparła Alicja. Nie chciała, nie mu­

siała się tłumaczyć, lecz uprzejmość nakazywała nie pozosta­
wiać pytania bez odpowiedzi. - Podróż bardzo ją zmęczyła. 

- Sama pani jechała przez miasto? 
- Owszem. - Miała zamiar powiedzieć tylko to jedno 

słowo, ale ten mężczyzna patrzył na nią wyczekująco. Zro­
zumiała, że nie ruszy się z miejsca, jeśli ona jakoś mu się nie 
wytłumaczy. - Przyjechałam taksówką. 

Znów miał tę swoją władczą minę, więc Alicja nie musiała 

się obawiać, że go polubi. Co więcej, z każdą chwilą lubiła 
go coraz mniej. Tym bardziej teraz, kiedy wyrzucił obie ręce 
w górę i mówił coś bardzo prędko w tym swoim gardłowym 

języku. Nie zrozumiała ani jednego słowa, lecz z tonu wy­

wnioskowała, że był oburzony. 

- Zwyczajną taksówką? - zapytał szejk Hassan, tym ra­

zem po angielsku. - Czy pani postradała rozum? 

background image

- Niczego nie postradałam! Wprawdzie to nie pańska spra­

wa, ale jeśli tak bardzo chce pan wiedzieć, to nie była zwykła 
taksówka, ale licencjonowana taksówka hotelowa. A teraz, jeśli 
pan pozwoli, chciałabym porozmawiać z... -już miała powie­

dzieć: „z Johnnym", lecz uznała, że w tej sytuacji lepiej będzie 
używać oficjalnych określeń. - Z moim pracownikiem. 

Mimo że wyraziła się tak oficjalnie, tak jasno dała do 

zrozumienia, że nie życzy sobie towarzystwa, ubrany na biało 
mężczyzna ani myślał zostawić jej samej z Johnnym. 

- Nie należało w ogóle przyjeżdżać do Egiptu - mówił 

ten dziwny człowiek. - Sprawa została załatwiona i pani 
obecność nie jest konieczna. Nie wolno przyjeżdżać do 
wschodniego miasta, w którym nie ma się żadnych konta­
któw, żadnych znajomości... 

- Proszę mi wierzyć, że dla mnie to nie jest przyjemność, 

lecz ciężki obowiązek. - Alicja wciąż była uprzejma, choć 

przychodziło jej to z coraz większym trudem. - Czy pan tego 
chce, czy też nie, ja i tak pojadę do Luksoru, a nawet jeszcze 
dalej. O moje znajomości i kontakty także nie musi się pan 
martwić. Współpracuję ze znaną i odpowiedzialną agencją, 
która zajmuje się naszymi zwierzętami. 

Johnny mruknął coś pod nosem, lecz Alicja nie chciała, 

żeby ten mężczyzna to usłyszał. Mówiła więc dalej, z coraz 
większym zapałem. 

- W Australii powiedziano mi, że na ten targ przyjeżdżają 

ludzie z całego świata. 

- To prawda, chociaż nie przypominam sobie, żebym 

widział tam kiedyś jakąś kobietę. Nawet jeśli zwierzęta nale­
żą do kobiety, to handlem zawsze zajmują się mężczyźni. 

Albo spokrewnieni, albo obcy agenci. 

background image

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Alicja. 

Ten apodyktyczny człowiek coraz bardziej ją przerażał. 

A jednak odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy. Spojrzała 

i zapatrzyła się w tę szmaragdową toń. Zapomniała o ko­

niach, o Johnnym, zapomniała nawet, gdzie się znajduje. 

- Proszę porozmawiać ze swoim pracownikiem - usły­

szała angielskie słowa wypowiedziane tonem władcy abso­

lutnego. - Zaczekam na panią na zewnątrz. 

Chciała mu oświadczyć, żeby na nią nie czekał, że nie ma 

ochoty nigdy więcej go widzieć. Nie odezwała się jednak ani 

słowem. 

- Teraz mi powiedz, jak to się stało - poprosiła, gdy szejk 

Hassan zostawił ich samych. 

- To był przypadek - zaczął Johnny. - Jakiś człowiek 

przejechał koło mojego konia. Koń poniósł i przygniótł mi 

nogę do muru. Wyobraź sobie takiego pecha! W tej oazie jest 

tylko jeden murowany budynek, a ja akurat musiałem się 

znaleźć blisko niego. Pozostałości po jakimś forcie. Teraz 

trzymają tam konie. 

- Hodują konie na pustyni? Jakim cudem? 

- Pustynia jest dookoła, ale fort zbudowano w niewiel­

kiej oazie. Można się tam zatrzymać i nawet dostać coś do 

picia. W pobliżu jest także duża oaza, ale do niej nikomu nie 

wolno wchodzić. Jest własnością tych ludzi. - Johnny wska­

zał na drzwi, za którymi zniknął, mężczyzna w białej szacie. 

- Powiedz mi, Johnny, mamy szansę sprzedać nasze 

konie? 

- Jasne. Koni jest dużo, ale nasze są bardzo dobre i do­

skonale wyszkolone. Przecież wiesz. Zwłaszcza Dark Sha-

dow... 

background image

- W jakiej on jest formie? Dobrze się nim opiekują? 

Wiesz, jak wartościowy jest ten koń. 

- Odkąd poznałem tego człowieka, który tu był przed 

chwilą, jestem pewien, że Dark Shadow jest w dobrych rę­
kach. Ale ten facet jest niesamowity, nie? 

- Owszem - mruknęła Alicja. 
Ona także uważała, że ten mężczyzna jest niesamowity, 

chociaż wolała nie mieć z nim więcej do czynienia. Był 
piękny jak marzenie, lecz należał do obcej kultury, do świata, 
który w niczym nie przypominał świata, jaki Alicja znała, 

jakiego była częścią. 

- A wiesz, że on ma rację - odezwał się Johnny. - Nie 

powinnaś jechać na ten targ. Agencja na pewno zrobi wszyst­
ko, żeby dobrze sprzedać nasze konie. W końcu mają od tego 
procent. 

- Dowiem się, jak to wygląda - obiecała. W żadnym wy­

padku nie chciała go denerwować. - Wierz mi, że nie mam 

ochoty siedzieć na pustym. Ale teraz muszę już iść, bo ciocia 
będzie się denerwować. Powiedz, czego ci trzeba. Może ja­
kieś książki. 

- Nie, dziękuję. Mam tu absolutnie wszystko. Nawet 

książki i gazety. A ci ludzie bez przerwy przychodzą pytać 
o moje zdrowie. Można by pomyśleć, że jestem światowej 
sławy gwiazdą rocka albo kimś jeszcze ważniejszym. Jedyne, 
czego naprawdę chcę, to jak najszybciej wyjść ze szpitala. 

- Oczywiście wyjdziesz. - Alicja uśmiechnęła się do nie­

go. - Zaraz porozmawiam z lekarzem. Mam nadzieję, że któ­
ryś z nich mówi po angielsku. 

- Nie martw się. Co najmniej połowa personelu zna an­

gielski - uspokoił ją Johnny. - I nie przejmuj się. Ani mną, 

background image

ani końmi. Do tych ludzi, do tych ben Amarna można mieć 
zaufanie. Sama widzisz, jak się mną zajęli. 

- Zaufanie, też coś - prychnęła Alicja. - Jeśli chodzi 

o Dark Shadow, ufam tylko tobie. Trzymaj się, Johnny, i wra­
caj do zdrowia. Na pewno jakoś sobie poradzę. 

Wyszła na korytarz. Na jej widok mężczyzna ubrany 

w białe szaty wstał z fotela. Podszedł do Alicji, a razem 

z nim inny mężczyzna ubrany w zwykły szpitalny strój. 

- Przedstawiam pani doktora Rashida, panno Seacombe 

- powiedział szejk Hassan ben Amarna. 

Alicja przywitała się z lekarzem. Johnny miał rację. Do­

ktor Rashid posługiwał się angielskim bardzo sprawnie. 

- Pan Saunders nie jest moim pacjentem - wyjaśnił. -

W tej chwili opiekuje się nim chirurg, lecz mogę panią za­
pewnić, że stan pana Saundersa z każdym dniem się popra­

wia. Zresztą nie ma się czemu dziwić, jeśli się wie, kto go 
operował. 

Ukłonił się Alicji i szejkowi, po czym oddalił się bezsze­

lestnie. 

- Chciałabym panu podziękować - zwróciła się Alicja do 

szejka Hassana. - Dziękuję za wszystko, co pańscy ludzie 
zrobili dla Johnny'ego. 

- Doprawdy nie ma za co, panno Seacombe. Już pani 

mówiłem, że wypadek zdarzył się z naszej winy. Gzy może­
my już iść? 

Ani myślała zostawać z nim choć minutę dłużej. Była 

śmiertelnie zmęczona, marzyła o ciepłej kąpieli i miękkim 
łóżku. Obawiała się, że nie zdoła wydusić z siebie ani jedne­
go grzecznego słowa. 

- Nie śmiałabym nadużywać pańskiej uprzejmości. -

background image

Jednak jej się udało. - Umówiłam się z kierowcą na ósmą 
i nie chciałabym, żeby musiał na mnie czekać. 

- Gdyby musiał, toby poczekał, ale tym razem nie czeka. 
- Na pewno już tu jest. - Alicja spojrzała na zegarek. 

- Dochodzi ósma. 

- Pani kierowca odjechał, droga panno Seacombe. 
- To niemożliwe! Umówiłam się z kierowcą taksówki 

hotelowej! Skoro się umówił, to musi tu być, bo inaczej 

odbiorą mu licencję. 

Odwróciła się na pięcie i poszła do windy, lecz szejk Has¬ 

san nie zamierzał zostawić jej samej. 

- Kierowca odjechał - mówił, idąc obok Alicji - ponie­

waż uznałem, że nie może pani poruszać się sama po obcym 
mieście. Ja panią odwiozę do hotelu. 

Stanęła jak wryta i spojrzała w szmaragdowe oczy. Nie 

były już zimne jak arktyczny lód, lecz ciepłe i przyjazne jak 
nagrzane słońcem wody jeziora. 

- Nigdzie mnie pan nie odwiezie - oświadczyła stanow­

czo. - Poza tym, nie wierzę panu. Licencjonowany przewod­
nik nie może bez ważnego powodu zostawić gościa samego. 
Takie są przepisy. 

- Oczywiście, że nie zostawił pani bez powodu. Ali kazał 

mu odjechać. 

- I tak panu nie wierzę- powtórzyła Alicja. Ten człowiek 

coraz bardziej ją irytował. - Pan chyba oszalał! Nie ma pan 
prawa postępować w ten sposób. Jestem pewna, że mój kie­
rowca nie usłuchał pańskiego... pańskiego służącego. 

- Ali nie jest służącym. To znaczy jest, ale nie w takim 

sensie, w jakim pani to rozumie. Jest młodym, dobrze uro­
dzonym członkiem naszego plemienia. Pozwolę sobie poin-

background image

formować panią, że nikt, powtarzam, nikt nie ośmieli się 
zaprotestować przeciwko temu, co rozkaże szejk ben Amar¬ 
na. Naprawdę lepiej będzie dla pani, droga panno Seacombe, 

jeśli mi pani uwierzy. Czy teraz możemy już iść? 

- Nie obchodzi mnie, jak bardzo jest pan ważny. - Alicja 

była taka wściekła, że zapomniała o uprzejmości. - Ja ni­
gdzie z panem nie pojadę. Widzę pana po raz pierwszy w ży­
ciu... 

- Myli się pani - przerwał jej szejk Hassan. - Co naj­

mniej drugi, chociaż, moim zdaniem, trzeci. 

Alicja czuła, jak rumieniec barwi jej policzki. Ten okropny 

człowiek nie mógł mówić o niczym innym, jak o spotkaniu 
na lotnisku. Chyba przyglądała mu się dłużej, niż sądziła. No, 
bo gdyby nie to, nie zdołałby wbić się w pamięć do tego 
stopnia, żeby pojawiać się jej zmęczonym oczom w lustrze. 
Oczywiście nie mogła się do tego przyznać. 

- Nie wiem, o czym pan mówi - skłamała. - Tak czy siak 

jest pan dla mnie obcym człowiekiem. Podróżowanie z pa­

nem jest bardziej niebezpieczne niż podróżowanie z licencjo­
nowanym przewodnikiem. 

- Obawia się pani, że zechcę panią porwać i uczynić moją 

niewolnicą? - zakpił. - Zapewniam panią, droga panno Sea­
combe, że w dzisiejszych swobodnych czasach już się tego 
nie praktykuje. W każdym razie ja tego nie praktykuję. Jeśli 
chcę mieć kobietę, czy to Egipcjankę, czy Europejkę, nie 
muszę się o nią nawet starać. To o mnie się starają. O, jest 

już winda. Zechce pani wsiąść, droga panno Seacombe. 

Na pewno nie kłamał. Był przystojny i miał w sobie tę 

niezwyczajną siłę. Żadna kobieta nie zdołałaby mu się 
oprzeć. Jednak Alicja postanowiła przynajmniej spróbować. 

background image

- Jeśli jeszcze raz zwróci się pan do mnie słowami „droga 

panno Seacombe", to obiecuję, że pana uderzę. I nic mnie 
nie obchodzi, że jest pan taką ważną osobą. 

Przeraziła się własnych słów. Chciała mu się sprzeciwić, 

ale nie zamierzała być niegrzeczna. Zakryła usta dłonią. Ku 

jej wielkiemu zdziwieniu zniknął gdzieś arogancki książę. 

Stał przed nią teraz roześmiany młody mężczyzna w trady­
cyjnych arabskich szatach. 

- Trudno mi uwierzyć, żeby pani ciotka tak źle panią 

wychowała. - Szejk Hassan uśmiechał się do niej łobuzersko. 
- Dobrze ułożone panienki nie używają przemocy. 

Policzki Alicji płonęły żywym ogniem. Odwróciła się do 

szejka plecami. 

Winda zjechała na parter. Niestety, szejk Hassan wcisnął 

guzik zamykający drzwi. Nie chciał jeszcze wypuszczać Ali­
cji z ciasnej klatki. 

- Proszę na chwilę zapomnieć o tych sprawach, o których 

pani bez przerwy myśli - powiedział tym razem poważnie. 
- To nie pani, lecz ja mam powody do zmartwień. Nie przy­
puszczałem, że będę się musiał pokazać w głównym holu 

szpitala ubrany w ten sposób i... w pani towarzystwie. 

- Kto tu pana zobaczy? Pora odwiedzin dawno minęła. 

A poza tym, nikt pana nie zna. Ani pana, ani tym bardziej mnie. 

- Nawet pani nie wie, jak bardzo się myli. Mnie tutaj 

wszyscy znają, a pani jest... z innego świata. To jest 
Wschód... Wieści rozchodzą się błyskawicznie. Nie co dzień 
tak się ubieram, wobec czego moje pojawienie się tutaj w tym 

stroju, z białą kobietą u boku będzie tematem rozmów we 
wszystkich domach Kairu. Co innego sytuacje oficjalne. 

I właśnie z powodu takiej oficjalnej gali muszę się bardzo 

background image

śpieszyć. Czy wobec tego zechce pani przejść ze mną spo­

kojnie przez ten hol, rozmawiając wyłącznie o zdrowiu pani 
pracownika? Dzięki temu mieszkańcy Kairu będą wiedzieli, 
po co tu przyszedłem i dlaczego z panią rozmawiam. - Po­
patrzył na nią uważnie. W jego oczach pojawił się zagadko­

wy uśmiech. - Naprawdę by mnie pani uderzyła, gdybym 
powiedział „droga panno Seacombe"? 

Nie czekając na odpowiedź, zaczął szybko mówić po arab­

sku. Alicja mogłaby przysiąc, że gdyby rozumiała jego mo­
wę, usłyszałaby stek wyzwisk nie gorszych od tych, jakich. 
używali pastusi w Australii. 

- Proszę się uspokoić - powiedziała ubawiona swoim 

przypuszczeniem. - Po namyśle postanowiłam, że jednak pa­
na nie uderzę. Nie chcę psuć opinii drogiej cioci Emilii. A co 
do tej drugiej sprawy, to możemy przejść przez ten hol choć­
by w taki sposób, w jaki chodził pan po lotnisku w Atenach: 

jakby cały ten budynek należał do pana. 

- A więc jednak pamięta pani nasze pierwsze spotkanie. 
Boże wielki, dlaczego ja zawsze muszę się wygłupić, po­

myślała wściekła. Tym razem na siebie. 

- Na pewno nie można tego nazwać spotkaniem - mruk­

nęła. - Chociaż musi pan przyznać, że trudno nie zauważyć 
tego rodzaju zachowania, więc... 

- Dobrze, dobrze. - przerwał jej szejk Hassan. - Proszę 

skorzystać z okazji i iść w taki sposób, jakby pani była wła­
ścicielką tego szpitala, a nawet całego miasta. 

Tym razem pozwolił drzwiom się otworzyć. Weszli do 

holu pomiędzy śpieszące się, wiecznie zajęte pielęgniarki, 
przeszli obok recepcji. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. 
Oprócz czekającego przy drzwiach ochroniarza. 

background image

Przed samym wejściem do szpitala, dokładnie pod zna­

kiem zakazującym zatrzymywania się, stała wielka, czarna 
limuzyna. Alicja pokręciła głową z niedowierzaniem, lecz 
nic nie powiedziała. Bez słowa wsiadła do samochodu. Szejk 
Hassan usiadł obok niej i ochroniarz zatrzasnął za nimi 
drzwiczki. 

Samochód ruszył. Alicja bała się spojrzeć na siedzącego 

obok niej mężczyznę. Bała się, żeby jej źle nie zrozumiał, nie 
wyciągnął fałszywych wniosków. Żeby nie stało się to, przed 
czym ostrzegał ją dziadek. 

Dopiero kiedy szejk Hassan po raz kolejny niecierpliwie 

spojrzał na zegarek, zrozumiała, że to nie żaden podstęp, że 
naprawdę chce ją tylko odwieźć do hotelu i zająć się własny­
mi sprawami. Uznała, że w tej sytuacji może się do niego 
odezwać. 

- Chciałabym zobaczyć nasze konie. Mój dziadek... 
- Bardzo mi przykro - wpadł jej w słowo szejk. - Nie 

może pani wziąć udziału w tym targu. 

- Ale dlaczego? Gdyby pan wiedział, jakie to dla nas 

ważne, na pewno zmieniłby pan zdanie. Ale panu bank i kre­
dyt kojarzą się wyłącznie z dochodem. Pewnie nigdy się pan 
nie zastanawiał, dlaczego ludzie zaciągają kredyty i w jaki 

sposób je spłacają. Nasza sytuacja jest nie do pozazdroszcze­
nia. Bank może przejąć ziemię, którą uprawiamy od kilkuset 

lat, a te konie to nasza jedyna nadzieja. Mój dziadek... - Za­
milkła, bo poczuła, że szejk Hassan na nią patrzy. Tylko na 
nią. Musiała przestać jęczeć, musiała być twarda. - Ja i ciocia 
Emilia próbujemy uratować farmę. Jeśli sprzedamy konie za 

dobrą cenę, będziemy mogły spłacić odsetki, a potem już 
sobie poradzimy. 

background image

Szejk znów powiedział coś po arabsku i choć Alicja nie 

znała słów, domyśliła się, że jest wściekły. 

- Na Allaha, gdzie się podziali mężczyźni z tej rodziny? 

- spytał tak, żeby mogła go zrozumieć. 

- To nieistotne - odparła. - Muszę dopilnować, żeby nie 

sprzedano naszych koni poniżej ich wartości. 

- Proszę pani - tym razem nie powiedział „droga panno 

Seacombe", niemniej ton pozostał protekcjonalny - pod żad­

nym pozorem nie wolno pani jechać na koński targ. Agencja 

Hamida ma bardzo dobrego sprzedawcę. Zajmie się waszymi 

końmi jak swoimi. A ja już nigdy więcej nie chcę rozmawiać 

z panią na ten temat. Mam spotkanie, na które nie śmiałbym 

się spóźnić, więc. 

- Nie śmiałbym? Czy ja się aby nie przesłyszałam? Nie 

przypuszczałam, że pan w ogóle zna to słowo. - Była taka 

zła, że nie uważała na to, co mówi. - Czy pan tego chce, czy 

nie, i tak znajdę sposób, żeby pojechać na targ. 

- Nie pojedzie pani i basta - oświadczył stanowczo. 

A potem się roześmiał. 

Alicja była zupełnie zdezorientowana. Po raz pierwszy 

w życiu miała do czynienia z człowiekiem, który tak rap­

townie zmienia nastrój. 

- Niech pani wreszcie przestanie się przejmować i po­

zwoli sprawom toczyć się własnym biegiem - powiedział. 

- Przekonamy się, co z tego wyniknie. W tej chwili zależy 

mi wyłącznie na tym, żebym zdążył na czas. Jesteśmy na 

miejscu. 

Limuzyna się zatrzymała, ochroniarz otworzył drzwi, 

szejk Hassan wysiadł, a Alicja za nim. Postawiła nogę na 

background image

ziemi. Obcas pantofelka wbił się w żwir i byłaby upadła, 
gdyby nie podtrzymało jej mocne ramię. 

Stała obok obcego, wyniosłego mężczyzny i nie mogła się 

ruszyć. Szejk Hassan przyciągnął ją do siebie, pochylił gło­
wę. Usta, które dotykały jej ust, poruszały się delikatnie, 

jakby czegoś szukały. 

Alicja przytuliła się do niego. Tb nie był przypadek ani 

odruch. Doskonale wiedziała, co robi. Chciała czuć jego usta 
na swojej twarzy i było jej obojętne, co z tego wyniknie. 

Szejk Hassan jeszcze mocniej ją do siebie przytulił. Jakby 

czuł jej gotowość. Świat wokół Alicji zawirował i zniknął. 
Pozostał tylko ten mężczyzna i jego usta. 

- A niech to wszyscy diabli! - usłyszała. - Spóźnię się! 

Odsunął ją od siebie. Nie całował jej już, nie przytulał, 

lecz wciąż jeszcze ją obejmował. I mówił po angielsku. 

- Muszę iść - stwierdził jakby z żalem. 
Wsadził ją do limuzyny, która chroniła ich przed cieka­

wymi spojrzeniami przechodniów. 

- Musi pan wiedzieć... - mamrotała Alicja. - Koniecznie 

muszę panu powiedzieć... Ja nigdy... Normalnie tak się nie 
zachowuję... 

- Czy tobie się wydaje, że ja tak robię zawsze? - spojrzał 

na nią zdegustowany. - Wstydź się, Alicjo. Nie masz powodu 
aż tak źle o mnie myśleć. Przynajmniej na razie. A jeśli cho­
dzi o ciebie... No cóż, mam w tych sprawach trochę do­

świadczenia. Wierz mi, że poznałbym, gdybyś zawsze tak się 
zachowywała, i na pewno... 

- Powiedziałeś do mnie: Alicjo! - przerwała, choć mówił 

coś, co było dla niej niesłychanie ważne. 

- Owszem, ale to niczego nie zmienia. Nie mogę ci po-

background image

święcić ani jednej chwili więcej, chociaż... - urwał, jakby 

nagle sobie przypomniał, że i tak już za dużo powiedział. 
- Ali odwiezie cię do hotelu. Nie chcę, żeby widziano nas 
razem, tym bardziej że w końcu mogę się spóźnić. 

- Spotkamy się jeszcze kiedyś? - spytała Alicja. 
- Zobaczymy co nam los przyniesie - odparł rozbawiony. 

- Kismet, Alicjo. Zapamiętaj sobie: kismet. 

Zatrzasnął drzwiczki, powiedział coś po arabsku i limu­

zyna ruszyła. 

Kilka minut później zatrzymali się przed wejściem do 

hotelu. Przed samym wejściem. Kierowca nie przejmował się 
ani znakami zakazu, ani innymi samochodami. Jechał tak, 

jakby wiedział, że wszyscy inni kierowcy bez wahania ustą­

pią mu pierwszeństwa. 

Alicja chciała otworzyć drzwi, lecz ochroniarz ją uprze­

dził. Chociaż wiedziała już, że jest dobrze urodzonym mło­
dzieńcem z plemienia ben Amarna i ma na imię Ali, dla niej 
był tylko ochroniarzem. 

Wyszła z auta, podziękowała, powiedziała dobranoc, lecz 

Ali ani myślał jej zostawić. Szedł pól kroku za Alicją. 

- Dziękuję, Ali - powtórzyła, uśmiechając się miło do 

niego. - Jestem tu całkiem bezpieczna. Dziękuję i życzę ci 
dobrej nocy. 

- Proszę się pośpieszyć - odparł, jakby nie słyszał, co po­

wiedziała. - Szejk Hassan kazał odprowadzić panią do hotelu. 

- Jesteśmy w hotelu - upierała się Alicja. - Idź już. Szejk 

Hassan czeka. 

- Szejk Hassan kazał odprowadzić panią do hotelu - po­

wtórzył niewzruszony Ali. 

- Na litość boską - westchnęła Alicja, ale przestała się 

background image

spierać. Wzruszyła ramionami i weszła na schody. Ledwie 

przeszła przez drzwi, AU ukłonił się jej prędko i jeszcze 
prędzej zniknął. 

Ciotka już spała i Alicja ucieszyła się, że nie będzie musiała 

z nią rozmawiać. Przecież nie mogłaby opowiedzieć o tamtym 
pocałunku, który przeniósł ją w całkiem inny świat. 

Co się ze mną dzieje, pomyślała wystraszona. Jak ja mo­

głam pozwolić... Nie oszukuj się, Alicjo, upomniała samą 
siebie. Pozwoliłaś, bo bardzo tego chciałaś. I pozwoliłabyś 
na więcej, gdyby ten szejk Hassan tego chciał, gdyby nie 
śpieszył się na ważne spotkanie. Tylko dzięki niemu nie 
doszło do tego, do czego z pewnością mogłoby dojść, gdyby 
to zależało wyłącznie od ciebie. 

Mógłby sobie pomyśleć, że jest jedną z tych zachodnich 

turystek, które przyjeżdżają do egzotycznego kraju głównie 
po erotyczne przygody. Na szczęście nie pomyślał, choć i to 
nie było zasługą Alicji. To on powiedział, że poznałby, gdyby 
takie zachowanie było dla niej zwyczajne. 

Nie będę o tym myśleć, postanowiła, kładąc się do łóżka. 

Nie po to tu przyjechałam. Mam załatwić bardzo ważną 

sprawę, a nie włóczyć się z facetami. Nawet tak pięknymi 
i potężnymi jak ten cały Hassan. Na szczęście, więcej go już 
nie zobaczę. Nie wierzę w ten jego kismet. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

- Czy to prawda, że kobiety nie uczestniczą w końskich 

targach? - spytała Alicja, gdy następnego dnia rano wraz 
z ciotką Emilią odwiedziły biuro pana Hamida. 

- Rzeczywiście, nie ma takiego zwyczaju - odparł bez 

namysłu Hamid. Trochę za szybko, jakby spodziewał się tego 
pytania. - Na pani miejscu nie próbowałbym się tam poja­
wiać. 

- Na szczęście, nie jesteśmy na pańskim miejscu - odcię­

ła się ciotka Emilia, która potrafiła być bardziej nieustępliwa 
niż niejeden mężczyzna. - Moja bratanica osobiście zapre­
zentuje umiejętności Dark Shadow. Panu chyba też powinno 
zależeć na uzyskaniu maksymalnej ceny. O ile dobrze się 
orientuję, pańska firma zagwarantowała sobie procent od 
ceny sprzedaży. Ten koń został wyceniony na siedemdziesiąt 
pięć tysięcy dolarów. 

- Tak, wiem. - Hamid był nieco zaskoczony wysokością 

podanej przez ciotkę Emilię sumy. - Moi ludzie mówili mi, 
że wśród tych koni znajduje się ogier wart majątek, ale nie 
przypuszczałem... Chwileczkę. Jest tu akurat handlowiec, 
który będzie prowadził tę aukcję. Zaraz go tu zawołam. 

- Czy ci ludzie, ci ben Amarna, także sprzedają swoje 

konie na tej aukcji? - zapytała Alicja, gdy czekali na poja­
wienie się pracownika. 

background image

- Oczywiście. Hodują wspaniałe konie. 
- Wobec tego nie rozumiem, jakim cudem są tacy potęż­

ni, jak nam pan to przedstawił. - Ciotka Emilia pokręciła 
głową. - Dobre konie bardzo drogo kosztują, ale... 

- Wiem, co chce pani powiedzieć - przerwał jej Hamid. 

- Ale ben Amarna mają nie tylko konie. Prowadzą bardzo 
rozległe interesy we wszystkich gałęziach gospodarki. 
W tym w bankowości i handlu szlachetnymi kruszcami. Je­

den z ich szejków jest półkrwi Anglikiem. To on załatwia 
sprawy w Genewie i w Londynie. O, już jest pan Aziz. 

Alicja nie miała wątpliwości, o którym szejku mówił Ha­

mid. To mógł być tylko szejk Hassan. Nareszcie zrozumiała, 
dlaczego tak dobrze mówił po angielsku, jakim cudem nawet 
myślał w tym języku. 

Pan Aziz przywitał się z ciotką Emilią, uścisnął wyciąg­

niętą dłoń Alicji. 

- Ten Austriak, który chce kupić waszego konia, już przy­

jechał - powiedział. - Zgłosił się też jakiś Amerykanin, który 

szuka dobrego konia pod siodło. Jestem pewien, że odniesie­
my sukces. 

Porozmawiali jeszcze chwilę o interesach, po czym Aziz 

wyszedł razem z Alicją i ciotką Emilią z biura. Dopiero na 
ulicy Alicja zapytała go, w jaki sposób można się dostać na 
aukcję. 

- W obydwa dni targowe na pustynię polecą śmigłowce. 

Przypuszczam, że panie będą mogły się zabrać. 

- Czy każdy może tam pojechać? - spytała Alicja, jakby 

po raz pierwszy mówiono z nią na ten temat. A przecież 
dopiero co rozmawiała o tym z Hamidem, a jeszcze wcześ­
niej szejk Hassan oświadczył stanowczo, że żadnej kobiecie 

background image

nie wolno się pokazać na końskim targu. - Mój pracownik 
wspominał, że kobiety mają tam wstęp wzbroniony i że 
w żadnym wypadku nie powinnam tam jechać. Czy to pra­
wda? 

- Kto udzielił takiej informacji? Pan Hamid? 
- Nie. - Alicja wolała nie mówić prawdy. - Któryś z szej­

ków ben Amarna powiedział to mojemu pracownikowi. 

I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Aziz 

zmienił się nie do poznania. Nie był już uśmiechniętym mło­
dym sprzedawcą, lecz obcym człowiekiem z nieznanego 
kraju. 

- Wobec tego, panno Seacombe - oświadczył z namy­

słem - obawiam się, że istotnie nie może pani tam pojechać. 
Proszę zostawić swego cennego konia w moich rękach. Obie­
cuję, że poinformuję panią o proponowanych przez kupców 
cenach natychmiast, gdy tylko je zobaczę. Zegnam panie. 

Ukłonił się i odszedł. Alicja z ciotką Emilią zostały same. 
- Co za uparci ludzie - westchnęła Alicja. - Trudno, ja 

i tak zrobię to, co uważam za stosowne. Nie po to jechałam 
taki szmat drogi, żeby teraz siedzieć z założonymi rękami. 

- Na twoim miejscu nie zadzierałabym z ludźmi ben 

Amarna - poradziła ciotka Emilia. - Po tym, co tu słyszałam, 
obawiam się, że jednak z nimi nie wygrasz. 

Siedziały w samolocie, który miał je zawieźć do Luksoru. 

Był to mały pasażerski samolot latający na liniach krajowych. 

- Trochę tu za gorąco - stwierdziła ciotka Emilia, wa­

chlując się angielskim dziennikiem, który kupiła sobie w ho­
telu. 

- Dajże spokój, ciociu - roześmiała się Alicja. - Mówisz 

background image

tak, jakbyś pierwszy raz w życiu miała do czynienia z upa­
łem. A przecież u nas w Australii bywa jeszcze gorzej. 

- To prawda - westchnęła starsza pani - ale w domu ja­

koś mi to nie przeszkadza. 

Przy wejściu do samolotu nagle się zakotłowało. Na po­

kład weszło dwóch nowych pasażerów. Byli ubrani w trady­
cyjne białe szaty. Brązowo-białe pasy na sznurach opasują­
cych ich głowy nie pozwalały mieć wątpliwości co do po­
chodzenia tych ludzi. 

Stewardesa prowadziła kolejnego pasażera. Zanim usiadł 

pomiędzy dwoma towarzyszącymi mu członkami swego ple­
mienia, rozejrzał się po wnętrzu samolotu. Przesunął po Alicji 
nie widzącymi oczyma. 

Alicji serce mocniej zabiło. Nie spodziewała się, że jesz­

cze kiedyś go zobaczy. Do głowy jej nie przyszło, że spotka 

szejka Hassana w samolocie. 

Wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego wczoraj zachowała 

się tak nienaturalnie. Doskonale pamiętała, że od początku 

znielubiła tego człowieka i z każdą chwilą uczucie niechęci 
narastało. A niewiele później tuliła się do niego tak, jakby 
całe życie tylko na niego czekała. 

Wszystko przez to latanie samolotem dookoła świata, wy­

tłumaczyła sobie najprościej, jak umiała. Długi lot, egzotycz­
ny kraj i jeszcze ten niezwykły książę. Każdemu by się po­
mieszało w głowie. 

Kiedy wylądowali w Luksorze, stewardesa zablokowała 

przejście, żeby inni pasażerowie nie przeszkadzali szejkowi 
i jego świcie opuścić samolotu. Alicja potulnie czekała na 
swoją kolej. Nie miała wstępu do przedziwnego świata szejka 
Hassana ben Amarna. 

background image

Przechodząc obok fotela Alicji, upuścił różaniec z tur­

kusów. Przejście było zbyt wąskie, żeby któryś z ochro­

niarzy mógł się schylić po paciorki, więc szejk zrobił to 

osobiście. 

- Kismet, Alicjo, kismet - usłyszała cichutki szept. 

Wyprostował się i poszedł do wyjścia. Alicja nie była 

pewna, czy rzeczywiście powiedział te słowa, czy tylko jej 

się wydawało. 

Nie mogła myśleć o niczym innym. Nie widziała ani tłu­

mu na ulicach, ani rzędu zielonych palm rosnących wzdłuż 

jezdni. Ocknęła się dopiero wtedy, kiedy taksówka zatrzyma­

ła się przed hotelem. 

- To jest nasz nowy Pałac Zimowy - obwieścił z dumą 

kierowca. 

- Dlaczego nowy? - spytała ciotka Emilia. 

- Stary zrobił się za ciasny, więc musieliśmy zbudować 

nowy - wyjaśnił taksówkarz z taką miną, jakby to było oczy­

wiste. 

Z okna ich pokoju widać było potężny Nil i soczyście 

zieloną roślinność porastającą jego brzegi, lecz Alicja nie 

umiała się tym cieszyć. 

- No i co teraz, ciociu? - zapytała. 

- Skoro przyjechałaś wreszcie do tego kraju, o którym 

tyle czytałaś, to powinnaś go sobie obejrzeć. Taka okazja 

może ci się już więcej nie trafić - poradziła ciotka. - I prze­

stań się martwić o Dark Shadow. Ci ludzie, no wiesz, ben 

Amarna, na pewno wszystkim się zajmą. Zresztą Dark Sha­

dow jest tak wyjątkowy, że bez niczyjej pomocy też zarobi 

dla nas dużo pieniędzy. 

background image

- Pewnie masz rację - westchnęła Alicja - ale byłabym 

spokojniejsza, gdyby był przy nim Johnny. 

Johnny nie mógł się zająć jej ukochanym koniem i Alicji 

także nie pozwolono tego zrobić, chociaż po to właśnie przy­

jechała do Egiptu. A wszystko przez jednego pewnego siebie 

faceta, który zakazał jej uczestnictwa w końskim targu. 
W cywilizowanym świecie nie musiałaby się przejmować 
męskimi fobiami. 

- Chodźmy na spacer, Alicjo - zaproponowała ciotka. -

Mam wrażenie, jakbym przesiedziała bez ruchu cały tydzień. 

Wybrały się na spacer brzegiem Nilu, lecz po długiej 

podróży nawet taki wysiłek okazał się zbyt wielki dla starszej 
pani. Musiały wrócić do hotelu. 

- Zobacz, ciociu - zawołała Alicja, wskazując kolorowy 

plakat na hotelowej tablicy ogłoszeń. - W Karnaku jest dziś 
wieczorem widowisko „Światło i dźwięk". 

Ciotka także czytała ogłoszenia, ale co innego zwróciło 

jej uwagę. 

- Potrzebują czwartego do brydża - ucieszyła się. - To ci 

dopiero niespodzianka! No, to ja mam co robić wieczorem. 
Na ten twój Karnak i tak jestem za stara. Może wybrałabyś 
się sama? 

- Zobaczę - odparła Alicja. - Jeśli nie zdecyduję się na 

Karnak, położę się wcześniej spać. Ta podróż kompletnie 
mnie wykończyła. A jeśli chodzi o Karnak, to jest starszy od 
ciebie, nie ucieknie. Możemy go sobie jutro zobaczyć. 

- Witajcie! Co za spotkanie - usłyszały uradowany głos 

Sally i zaraz otoczyła je grupa młodych archeologów. 

Sally przedstawiła Alicji swoich kolegów, przedstawiła 

też znacznie starszego od nich mężczyznę. 

background image

- To jest Charles - szczebiotała. - Ma tu w Egipcie jakieś 

interesy do załatwienia. - Przyjechał tylko na dwa dni, więc 
zabieramy go dzisiaj na zwiedzanie Karnaku. Wybrałabyś się 
z nami? 

- Może innym razem. - Alicja nie miała ochoty na towa­

rzyskie spotkania. - A gdzie się podziewa Kate? 

- Została na stanowisku. Ktoś musi pilnować wykopalisk 

i dzisiaj właśnie na nią wypadło. Naprawdę nie zechcesz nam 
towarzyszyć? 

- Naprawdę. Wiesz przecież, że nie przyjechałam tu na 

wycieczkę. Obowiązki przede wszystkim - wykręcała się 
Alicja. 

Chętnie wybrałaby się do Karnaku z Sally, ale nie z całą 

tą hałaśliwą grupą. Było ich zbyt dużo i za głośno się zacho­
wywali. Alicja wolała spotykać się z historią w mniej licz­
nym towarzystwie. 

Ledwie zabrała się do rozpakowywania walizki, kiedy 

zapukano do drzwi. 

- Kto to może być? - zdumiała się Alicja. - Gdyby ktoś 

w recepcji miał do nas jakąś sprawę, toby zadzwonił. 

- Najprościej będzie otworzyć i dowiedzieć się, o co cho­

dzi - odparła ciotka. 

- Masz rację - roześmiała się Alicja. - Że też sama o tym 

nie pomyślałam. 

Otworzyła drzwi i zamarła. Nie spodziewała się zobaczyć 

więcej tego człowieka, a już na pewno nie tutaj. 

- Szejk Hassan kazał oddać pani ten list. - Ali ukłonił się 

jej z szacunkiem. 

- Dziękuję - wyjąkała, odbierając od niego kopertę. 

background image

Chciała zamknąć drzwi, lecz Ali nie dał się zbyć. 

- Szejk Hassan kazał zaczekać na odpowiedź - powie­

dział kłaniając się, lecz już nie tak nisko. 

Obejrzała kremową kopertę z czerpanego papieru, na któ­

rej widniało jej imię i nazwisko. Chciała otworzyć ją ostroż­

nie, żeby nie uszkodzić, lecz gdy zauważyła, że Ali jej się 

przygląda, po prostu rozdarła kopertę i wyjęła list. 

„Dziś wieczorem w Karnaku jest przedstawienie", prze­

czytała. „Spodziewam się, że chciałabyś je obejrzeć. Mam 

nadzieję, że w ten sposób zrekompensuję ci brak możliwości 

udania się na pustynię. Przyjadę po ciebie o siódmej". 

Nawet się nie podpisał. 
Miała ochotę poinformować Alego, że już się z kimś umó­

wiła, lecz powiedziała coś całkiem innego, coś, czego z pew­

nością nie powinna była mówić. 

- Dziękuję, Ali. Powtórz szejkowi Hassanowi, że będę na 

niego czekać. 

Ali poszedł sobie i Alicja mogła wreszcie zamknąć drzwi. 

- Wygląda na to, że ja też dziś wieczorem wychodzę. 

- Podała ciotce list. 

- Rozumiem, że to do ciebie - stwierdziła ciotka, prze­

czytawszy list Hassana. - Dziwne to jakieś. Bez żadnego 

wstępu i nie podpisane. 

- To od szejka Hassana ben Amarna. To ten sam, który 

był u Johnny'ego, kiedy przyszłam go odwiedzić. Opowia­

dałam ci o nim. Przywiózł mnie ze szpitala do hotelu. 

- Owszem, pamiętam, co mi opowiadałaś. Jednak z tego 

listu wynika, że łączy was coś więcej niż tylko przelotna 

znajomość. Wiesz, Alicjo, że nigdy nie wtrącam się w twoje 

sprawy, ale to obcy kraj. Tutaj panują całkiem inne zwyczaje. 

background image

I to dotyczy także tego mężczyzny. On może być niebez­
pieczny... 

- On wcale się mną nie interesuje, bo pewnie o to ci 

chodzi, ciociu. Jest przystojny i bardzo bogaty. Na skinięcie 
palca może mieć każdą kobietę, o jakiej zamarzy. Czuje się 
odpowiedzialny za wypadek Johnny'ego i stara się być dla 
mnie miły. 

- Mężczyzna może okazać swoją uprzejmość na różne 

sposoby. Zresztą rób, jak chcesz, ale pamiętaj, co mówił 
dziadek i... 

- Pamiętam, pamiętam. To, o czym dziadek nam opowia­

dał, zdarzyło się bardzo dawno temu. Czasy się zmieniły, 
ciociu. Poza tym szejk Hassan jest półkrwi Anglikiem. 

Alicja nie wiedziała, po co wspomniała o tym ciotce. Chy­

ba dla świętego spokoju, bo z Anglikiem łączyła go tylko 
doskonała znajomość języka. No, może nie wyłącznie, ale na 
pewno miał mentalność Araba. Gdyby nie to, nie zabroniłby 

jej uczestniczenia końskim targu. 

- Rób, jak chcesz. - Starsza pani wzruszyła ramionami. 

- Ja zawsze mogę się wycofać z gry, jeśli stawka stanie się 

za wysoka. Zadbaj o to, żebyś i ty miała taką możliwość. 

Gdyby ona wiedziała, pomyślała Alicja. Przecież wczoraj 

nie ja się wycofałam, tylko Hassan. Gdyby nie on, kto wie, 
co by się mogło zdarzyć. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała dokład­

nie tak, jak powinna wyglądać młoda dziewczyna, która wy­
biera się na randkę. 

Zapukano do drzwi. Alicja otworzyła je i oniemiała. Po 

raz drugi tego dnia. 

- Dobry wieczór, Alicjo - usłyszała głos. Dochodził do 

niej jak przez gęstą mgłę. 

- Nie spodziewałam się ciebie - wyjąkała, gdy wreszcie 

dotarło do niej, kogo ma przed sobą i kiedy wreszcie odzy­
skała mowę. 

- Oczekiwałaś kogoś innego? - zdziwił się Hassan. -

Przepraszam. Najwyraźniej wprowadzono mnie w błąd. Są­
dziłem. .. 

- To ja cię przepraszam - przerwała mu Alicja. Musiała 

mówić szybko. Bała się, żeby nie odszedł. - Myślałam, że 
przyślesz Alego. 

- Alego? - Hassan nie posiadał się ze zdziwienia. - Skąd 

to przypuszczenie? Jeśli człowiek umawia się z przyjacielem, 

to sam po niego przychodzi, a nie posyła służącego. 

Bardzo się ucieszyła, że powiedział o niej „przyjaciel", 

choć nie mogła sobie darować, że wieczór, na który czekała, 
zaczął się tak niefortunnie. 

background image

- Chodziło mi o to... -jąkała się Alicja. - Nie wiedzia­

łam, czy ty... 

Przecież nie mogła się przyznać, że nie wiedziała, czy 

potężny szejk zechce, aby widziano go z australijską tu­
rystką. 

- Zaczekaj. Spróbujmy jeszcze raz - zaproponował Hassan. - Dobry wieczór, Alicjo. 

Owszem, mogła zacząć to spotkanie inaczej, ale jak to 

zrobić, żeby nie było gorzej? Nawet nie miała pojęcia, jak 
należy zwracać się do szejka. 

- Dobry wieczór, Hassanie - spróbowała. 
- O tak, teraz lepiej - stwierdził poważnie, choć jego 

szmaragdowe oczy śmiały się do Alicji. 

Wziął ją pod rękę i wyprowadził na korytarz. 
- Czy twoja ciocia już poszła na brydża? - spytał, 
- Skąd wiesz, że umówiła się na brydża? -zdumiała się 

Alicja. 

- Czy to ważne? Po prostu wiem. 
- Ale jakim cudem? Ciocia umówiła się zaledwie godzinę 

temu. 

- Nie doceniasz mnie, Alicjo. Czy myślisz, że przysłał­

bym ci zaproszenie, gdybym nie był pewien, że twoja ciocia 

też ma jakieś zajęcie na wieczór? 

Wciąż niczego nie rozumiała. Stała i patrzyła na niego, 

jakby jej spojrzenie mogło coś w tej sprawie zmienić. 

- Jeśli będziemy tu stać, spóźnimy się na przedstawienie. 

- Ostrożnie dotknął jej ramienia. - Przyjmij do wiadomości, 
że wiem, i nie myśl już o tym. 

Zjechali windą na parter, po czym wsiedli do limuzyny 

zaparkowanej, jak zwykle, przed samym wejściem do hotelu. 

background image

Hassan gniewnym tonem powiedział coś po arabsku, na­

cisnął guzik i pomiędzy nimi a kierowcą wyrosła ciemna 
szyba. Za naciśnięciem innego guzika otworzyło się okno 
w samochodzie. 

- Jesteś zły? - spytała Alicja. 

- Jasne - roześmiał się. - Chciałem, żeby to nie było 

oficjalne spotkanie, ale oni zawsze wiedzą lepiej. 

- A więc to nie jest zwykłe spotkanie? 
- W pewnym sensie jest. Niestety, tylko w takim stopniu, 

w jakim mogę być w Egipcie osobą prywatną. Chciałem cię 
zawieźć do tej świątyni powozem, ale obawiam się... 

- Tak jest przyjemniej. - Uśmiechnęła się do niego. Po­

woli jadące auto minęło tymczasem aż dwa konne powozy. 
- Czy ty zawsze jeździsz limuzyną? W Kairze miałeś iden­
tyczną. 

- Zauważyłaś? - roześmiał się. 
Nachylił się do niej i Alicja przypomniała sobie tamten 

pocałunek. Zarumieniła się aż po koniuszki włosów. Chciała 

się odsunąć od Hassana, lecz przytrzymał jej dłoń. 

- Posłuchaj mnie - poprosił. - Pojedziemy do Karnaku 

i obejrzymy sobie ten spektakl. Chcę, żebyś się dobrze bawi­
ła. Nie masz pojęcia, ile sprytu i dyplomatycznych zabiegów 
kosztowało mnie zapewnienie sobie tego jednego spokojnego 
wieczoru. 

- Alicja! - wołano z powozu, który właśnie mijali. -

Cześć, Alicjo! 

Wyjrzała przez okno. W powozie tłoczyła się grupa mło­

dych archeologów. Śmiali się, wymachiwali rękami. 

- Czy to są twoi przyjaciele? - Hassan był wyraźnie za­

niepokojony. 

Skan i przerobienie pona.

background image

- Raczej znajomi i to nie bardzo bliscy. Tę blondynkę 

spotkałam w Atenach. Razem czekałyśmy na samolot do 
Kairu. A tego starszego mężczyznę poznałam dopiero dzisiaj 
w hotelu. 

- Widziałem. 
- Nie rozumiem, jak ty w ogóle możesz dostrzec cokol­

wiek lub kogokolwiek. Kiedy się ciebie obserwuje, ma się 
wrażenie, że patrzysz w pustą przestrzeń. 

Hassan się roześmiał, lecz dłoni Alicji nie puścił. 

Starała się nie poruszać ręką. Właściwie nie lubiła tego 

Hassana i z całą pewnością mu nie ufała, mimo to nie chciała 

się rozstawać z ciepłem jego dłoni. 

Limuzyna wtoczyła się na parking, minęła auta i powozy 

z turystami, zatrzymała się na samym końcu przestronnego 
placu. Hassan poczekał, aż Ali otworzy drzwi, po czym wy­

siadł i pomógł wysiąść Alicji. Znajdowali się przed ruinami 
świątyni boga Amona. 

Ubrani w długie galabije Egipcjanie rozmawiali o czymś 

z przejęciem. Zachowywali się tak, jakby stali przed swoim 
domem, a nie na dziedzińcu starożytnej świątyni, którą po­
dziwiał cały cywilizowany świat. 

No tak, pomyślała Alicja, dla nich to nic nadzwyczajnego. 

W końcu to ich przodkowie wybudowali to cudo. Ci ludzie 
pewnie nawet nie wyobrażają sobie świata bez tych starych 
kamieni. 

Hassan prowadził ją pomiędzy dwoma rzędami sfinksów 

o baranich głowach. Z ukrytych głośników płynęła opowieść 
o procesjach, które tą właśnie drogą chodziły od świątyni ku 
brzegom Nilu. 

Alicja słuchała informacji o tym, jak to archeologom uda-

background image

ło się zrekonstruować tylko małą świątynię," którą król Seso-
stris I poświęcił Amonowi i która stanowiła część centralnej 
świątyni. 

Hassan z Alicją weszli przez wysoką bramę na dziedzi­

niec, a potem po płaskich stopniach do wielkiej sali kolu­
mnowej. 

Niewidzialny przewodnik opowiadał o rzeczach, na które 

Alicja właśnie patrzyła. Podeszła do ogromnego obelisku z ró­
żowego piaskowca, a głos mówił o tym, że kiedyś stały tu dwa 
takie obeliski, że umieszczone na nich rzeźby przedstawiają 
koronację królowej Hatszepsut i że jej następca, Tutmosis III 
kazał obmurować obeliski aż do wysokości dwudziestu metrów, 
by usunąć wszelkie wspomnienie o królowej. 

Nie wiedziała, czy to Hassan tak umiejętnie ją prowadzi, 

czy też głos dostosowuje rytm opowieści do tempa, w jakim 
zwiedzali świątynię. To ostatnie wcale by jej nie zdziwiło. 

Przysiedli na kamiennym bloku. Jak na komendę zgasło 

światło. Alicja poczuła, że Hassan otacza ją ramieniem, przy­
tula do siebie. Poddała się temu chętnie. 

Z głośników popłynęła opowieść o strasznej bitwie, 

o zdradzie tchórzliwych wojowników, którzy w decydują­
cym momencie opuścili swego faraona, o tym, jak Amon 
uratował Ramzesa II i jak ten z wdzięczności wybudował 
bogu świątynię. 

Opowieść ilustrowały obrazy. Były tak realistyczne, jakby 

były prawdziwe. Starczyło wyciągnąć rękę, żeby dotknąć 
faraona. Przynajmniej Alicji tak się wydawało. 

Patrzyła jak urzeczona. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy 

znów włączono jasne światło. Sądziła, że teraz Hassan ją 
puści, lecz on wcale się do tego nie śpieszył. 

background image

- Zobacz, ile tu ludzi. - Uśmiechnął się do niej. - Boję 

się, że mógłbym cię zgubić w tym tłumie. 

Alicja znów się zaczerwieniła. Odwróciła się plecami 

do Hassana i zaczęła ostentacyjnie oglądać wyniosłą ko­
lumnę sięgającą niemal nieba. Nawet dotknęła wiekowego 
piaskowca. 

- To niesamowite - westchnęła. - Ci ludzie byli geniu­

szami. 

- Na pewno. - Hassan patrzył na nią tak jakoś smutno. 

- Chociaż ja uważam, że zarówno pieniądze, jak i materiał 
przeznaczony na budowę tej wielkiej świątyni można by spo­
żytkować w znacznie lepszy sposób. 

- Co za pomysł - obruszyła się Alicja. - Ludzie zawsze 

budowali pomniki swej świetności. Musisz być barbarzyńcą, 

jeśli nie doceniasz tej wspaniałej budowli wzniesionej na 

cześć potężnego boga. We mnie ona budzi lęk. 

- Całkiem niepotrzebnie. Może kiedyś rzeczywiście była 

przerażająca, ale teraz to tylko ruiny. Chodźmy już - popro­
sił. - Jeśli teraz wyjdziemy, to zaoszczędzimy sobie co naj­
mniej godziny stania w korku. Chyba zapomniałem ci powie­
dzieć, że jesteś zaproszona na kolację. 

- Rzeczywiście, słyszę o tym po raz pierwszy. 
- Wobec tego nie wiesz także, że zjemy ją we dwoje 

w moich prywatnych apartamentach. Czy mimo to przyj­
miesz zaproszenie? 

- Z przyjemnością - odparła, patrząc mu prosto w oczy. 
- Jesteś niesamowita, Alicjo - roześmiał się Hassan. -

Zapraszam cię na kolację do swojego domu, a ty się na to 
godzisz bez wahania. Spodziewałem się, że będę cię musiał 
namawiać, przekonywać, że będziesz się wykręcać na 

background image

wszystkie możliwe sposoby. Tymczasem ty mi mówisz „z 
przyjemnością". Ależ ten świat się zmienia! 

- Nie rozumiem, dlaczego tak cię to dziwi. - Alicja wzru­

szyła ramionami. - W końcu nie jesteś żadnym potworem, 
tylko zwyczajnym mężczyzną. A raczej niezwykłym. Wczo­
raj mogłeś... 

- Dziś jest inna sytuacja. Zresztą wczoraj też pewnie ina­

czej bym się zachował, gdybym miał trochę więcej czasu. 
Mówiłem ci, że mam spotkanie, na które w żaden sposób nie 
mogłem się spóźnić. Sprawy państwowe zawsze mają pierw­
szeństwo nad moim życiem prywatnym. 

Ali czekał na nich przy otwartych drzwiach limuzyny. 

Hassan i Alicja wsiedli, samochód ruszył. 

- Rzadko mi się to udaje - ciągnął Hassan - lecz tym 

razem zdołałem wygospodarować dla siebie całe dwadzieścia 
cztery godziny. Dzięki temu możemy spędzić ten wieczór 
razem. Dzisiaj nie muszę się nigdzie śpieszyć. Ale obiecuję 
ci, że to, co się wczoraj zdarzyło, więcej się nie powtórzy. 
Nie mam pojęcia, dlaczego tak niegodnie się zachowałem.' 
W każdym razie dziś nic ci nie grozi. - Zamilkł, jakby się 
nad czymś zastanawiał. Po chwili znów się odezwał. - Mu­

sisz wiedzieć, że nie jestem z siebie zadowolony. Nigdy do­
tąd nie znalazłem się w sytuacji, nad którą bym nie panował. 

Alicja milczała, bo cóż mogła powiedzieć? Że ona także 

nie ma pojęcia, dlaczego tak się zachowała? Że też straciła 
panowanie nad sobą? Że nigdy dotąd nic podobnego jej się 
nie przytrafiło? 

- Zawrzyj ze mną pakt, Alicjo - poprosił Hassan. - Uda­

wajmy, że czas i przestrzeń nie istnieją. Dzisiaj nie myśl 
o swoich koniach ani o swoim kraju. O moim też nie myśl. 

background image

Po prostu bądź ze mną i ciesz się życiem, tak samo jak ja 
będę się nim cieszył. Udało mi się wykroić dwadzieścia czte­
ry godziny i nie zamierzam ich zmarnować. 

- Zgoda - powiedziała prędko, choć nie bardzo wiedzia­

ła, jak ma to rozumieć. Właściwie powinna odmówić, powin­
na poprosić, żeby odwiózł ją do hotelu, ale nie zrobiła tego. 
Miała wrażenie, że dziś wieczorem zdarzy się coś bardzo 
ważnego. Nie chciała z tego rezygnować. 

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Hassan. - Czy zaszczy­

ci mnie pani swoją obecnością, droga panno Seacombe? 

Jeszcze miała szansę, jeszcze mogła się wycofać. Dziadek 

wielokrotnie ją ostrzegał, a ciotka Emilia nie pozwoliła jej 
zapomnieć przestróg dziadka. Jednak dla Alicji było już za 
późno. Nieznana siła wciągała ją w otchłań jak potężny wir 
wodny. 

- Z przyjemnością, miłościwy panie. - Skłoniła się lekko. 
- Odważna jesteś... - Pokręcił głową. - Co zrobisz, jeśli 

zechcę odwołać to, co powiedziałem w samochodzie, jeśli 
mimo wszystko postanowię cię uwieść? 

- Trudno, zaryzykuję. - Nie dała po sobie poznać, jak 

bardzo się boi. Zresztą może nie był to strach, może to łasko­
tanie w żołądku było oznaką oczekiwania? 

Raczej zwyczajnego głodu, pomyślała drwiąco. 
Weszła do pałacu. Brodaty odźwierny odziany w burnus 

w znajomych kolorach zamknął za nimi ciężką bramę. 

Za bramą rozciągał się wypielęgnowany trawnik z rabata­

mi kwiatów. Musiały tam być i takie, które kwitły nocą, bo 
w powietrzu unosił się słodki zapach. 

Przed nią wyrósł kolejny biały mur, ale tym razem brama 

broniąca wejścia była ażurowa. 

background image

Alicja znalazła się w przestronnej sali z marmurową mo­

zaiką na podłodze. Na całej ścianie, prawie pod samym su­
fitem, znajdowały się nieduże, zabezpieczone ozdobnymi 
kratami okna. W głębi stał niewielki stół nakryty dla dwóch 
osób, a jeszcze dalej ogromna kanapa z mnóstwem różno­
barwnych poduszek. 

- Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić - odezwał 

się Hassan. - W tych pomieszczeniach był kiedyś harem. 

- Jak dawno? - spytała, patrząc prosto w roześmiane 

oczy Hassana. 

- Bardzo dawno. Teraz ten pałac należy do mojego ojca, 

a to, co widzisz, to moje mieszkanie. 

- Wobec tego nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przywró­

cić tym komnatom ich pierwotne przeznaczenie - powie­
działa. 

Zakryła dłonią usta. Za późno. To miał być żart. Alicja 

poniewczasie zdała sobie sprawę, że choć w Australii na 
pewno by się z niego śmiano, tutaj wcale nie był taki za­

bawny. 

- Masz rację - odparł Hassan, patrząc na nią tym swoim 

przenikliwym spojrzeniem. Wcale się nie śmiał. - W każdej 
chwili można użyć tych komnat do celu, w jakim zostały 
zaprojektowane. Ja najchętniej zrobiłbym to zaraz. 

- Przepraszam, ja... - wyjąkała czerwona jak burak. 
- Nie przejmuj się, ja tylko żartowałem. - Hassan wziął 

Alicję za rękę i ucałował jej dłoń. 

Teraz już zupełnie nie wiedziała, jak ma się zachować. Na 

szczęście w tej chwili otworzyły się drzwi. Najpierw wtoczył 
się wózek z potrawami, a za nim wszedł mężczyzna w gala-
bii. Był wysoki, szczupły, sporo starszy od Hassana. 

background image

- Przedstawiam ci Mustafę. - Hassan dopiero teraz puścił 

dłoń Alicji. - Jest moim przyjacielem. Dba o to, żebym się 
dobrze odżywiał. 

- Miło mi panią poznać, panno Seacombe - powitał ją 

Mustafa. Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. 
Miał miły głos, wzbudzał zaufanie. 

Mustafa ustawił na stole talerze i wyszedł. Alicja znów 

została sama z Hassanem. Już się go nie bała. 

Odsunął krzesło, pomógł jej usiąść... 
- Może byś mi opowiedziała coś o sobie - zaproponował. 
- Nie ma mowy - zaprotestowała Alicja. 
- Wobec tego zabierajmy się do jedzenia - roześmiał się 

Hassan. - Jestem głodny jak wilk. 

Wzięła do ust kawałek czegoś, co leżało na jej talerzu. 
- Bardzo smaczne - pochwaliła zadowolona, że mo­

że mówić o czymś zwyczajnym. - Czy to jakaś ryba? 
Chyba nigdy dotąd tego nie jadłam. I ten sos... Marzenie! 
Co to...? 

- Nie mam pojęcia. - Hassan nie pozwolił jej dokończyć 

pytania. - Ja nigdy nie zastanawiam się, co jem. Jedzenie to 
coś takiego, co po prostu stawiają przede mną w porze po­

siłku. 

- Nigdy sam sobie nie gotowałeś? - zdziwiła się Alicja. 
Hassan się roześmiał. Donośny, serdeczny śmiech odbił 

się echem od wyłożonych białym marmurem ścian. 

- Nigdy - odparł, gdy się uspokoił. - Chyba nawet jajka 

nigdy sobie nie ugotowałem, ale przypuszczam, że gdybym 
nie miał innego wyjścia, to okazałoby się, że potrafię. Kiedy 
pracuję, rozwiązuję znacznie bardziej skomplikowane pro­
blemy. 

background image

- To ty pracujesz! - Alicja pomyślała, że ten przedziwny 

człowiek nigdy nie przestanie jej zdumiewać. 

- Pracuję- potwierdził, lecz nie raczył wyjaśnić, na czym 

ta jego praca polega. - A co ty robisz w swoim kraju? 

- Hoduję konie. 
- Wspomniałaś coś o problemach finansowych. Czy one 

znikną, jeśli sprzedasz stado? 

- Dlaczego powiedziałeś „jeśli"? Nie wątpisz chyba, że 

uda mi się je sprzedać? 

- Nie wątpię - odparł z przekonaniem. - Sprzedasz je za 

przyzwoitą cenę. 

- Skąd ta pewność? - Alicja patrzyła na niego podejrzli­

wie. - Nawet ty nie możesz nikogo zmusić do kupna konia. 

- Moja droga... - zaczął Hassan, lecz natychmiast przy­

pomniał sobie, że nie chciała, żeby się do niej zwracał w ten 
sposób. - Uprzedzałem, że nie mam ochoty rozmawiać o ko­
niach. Opowiedz mi lepiej coś o sobie. 

- Całe moje życie to właśnie konie. Hodujemy je, szko­

limy i sprzedajemy. Poza tym uczestniczę w zawodach 

jeździeckich. 

- Nie uwierzę, że całe życie tylko pracujesz. Nie masz 

żadnych przyjaciół, żadnych... narzeczonych? 

Co on mnie tak wypytuje, pomyślała Alicja. Drąży, jakby 

to wszystko naprawdę go obchodziło. A ja przecież za trzy 
dni stąd wyjadę i nigdy więcej się nie zobaczymy. 

- Nie mam żadnego bliskiego przyjaciela - odparła po­

woli. - Przypuszczam jednak, że o tobie nie da się powie­
dzieć tego samego. 

- Owszem, da się. Nie twierdzę, że unikam kobiet, ale na 

pewno nie mam żadnej wybranej. 

background image

Patrzyli na siebie ponad stołem zastawionym srebrami 

i kryształem. Wysoki przystojny mężczyzna z oczyma lśnią­
cymi jak szmaragdowa tafla jeziora i młoda kobieta o brzo­
skwiniowej cerze, błękitnych oczach i jasnych jak len wło­
sach. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Ten człowiek nie był zwykłym młodzieńcem z australij­

skiej prowincji, do jakich była przyzwyczajona. Alicja wciąż 

jeszcze trochę się go obawiała. A właściwie nie jego, tylko 

tej dziwnej siły, która sprawiała, że całkiem traciła głowę. 

Odstawiła pustą filiżankę. Hassan wstał od stołu i pomógł 

wstać Alicji. Wziął ją za rękę i zaprowadził do tej części 
komnaty, gdzie stała olbrzymia kanapa. 

O, nie, pomyślała Alicja. Co za dużo, to niezdrowo. 
Zatrzymała się i Hassan także przystanął. Od razu się do­

myślił, o co jej chodzi. 

- Gdybym pragnął cię uwieść, wszystko odbyłoby się 

inaczej i na pewno nie w tym miejscu - powiedział. 

To ją otrzeźwiło. Przypomniała sobie, że mógłby zrobić, 

co tylko by chciał, niezależnie od jej woli. Chociaż z wolą 
Alicji także działy się dziwne rzeczy. Prawdę mówiąc, nie 
tyle obawiała się Hassana, co samej siebie. 

Usadził ją na kanapie, ułożył poduszki pod plecami... 

Alicja starała się nie myśleć o tym wielkim mężczyźnie, któ­
ry był tak blisko, bardzo blisko... 

Hassan wziął ją za rękę. 

- Zdobyłem dla nas dwadzieścia cztery godziny - mówił, 

bawiąc się jej palcami. -Jutro wieczorem opuszczam Luksor, 
Alicjo. 

background image

Słuchała jego głosu. Nawet nie starała się zrozumieć słów. 

Kręciło się jej w głowie, szumiało w uszach. A przecież nie 
wypiła ani kropli alkoholu. 

- Wyjeżdżam, Alicjo - powtórzył. - Rano przyleci po 

mnie śmigłowiec. 

Tym razem zrozumiała, co powiedział. Zrobiło jej się żal. 

Czego? Nie miała pojęcia. 

- Opuszczasz Egipt? 
- Skąd ten pomysł? Razem z moimi gośćmi lecę na pu­

stynię. 

- No, tak. Ja też za dwa dni stąd wyjeżdżam. 
- Wiem. Wrócisz do domu z pieniędzmi za sprzedane 

konie. Chyba się cieszysz. Przecież po to tu przyjechałaś. 

Rzeczywiście, przyjechała do Egiptu, żeby sprzedać ko­

nie. Pieniądze z tej transakcji miały uratować farmę należącą 
do jej rodziny od wielu pokoleń. Alicja nie miała w planie 

spotkania z arabskim księciem. A nawet gdyby je sobie za­
planowała, byłoby to tylko spotkanie, przelotna znajomość 
bez dalszego ciągu. Więc skąd nagle ten żal? Skąd to dojmu­

jące poczucie niespełnienia? 

- Masz rację - westchnęła. - A jednak świat już nigdy nie 

będzie taki jak przedtem. Czasami jedno zdarzenie może 
całkiem odmienić życie człowieka. 

- Na pewno, ale ja nie chcę takiej odmiany. Nie mam 

zamiaru powtarzać historii. 

- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Hassanie. 

- Zapewne już wiesz, że jestem pół-Anglikiem. Moja 

matka... Mama nie lubiła Egiptu, nie wytrzymała tutaj długo. 
Wróciła do Anglii. Beze mnie... 

- Zostawiła cię? - wyrwało się Alicji. 

background image

- Można to i tak nazwać. - Hassan skrzywił się nieznacz­

nie. - Ona musiała mnie zostawić. Zgodnie z prawem Allaha 
dziecko jest własnością ojca. Jeśli rodzice się rozstają, zostaje 
przy nim. Zwłaszcza jeśli to dziecko jest najstarszym synem 

szejka ben Amarna. - Uśmiechnął się smutno. - Widzisz 
więc, że na własnej skórze się przekonałem, jak się kończy 
mieszanie odległych kultur. Chyba się nie dziwisz, że nie chcę 

powtarzać tego doświadczenia w dorosłym życiu. 

- Nie musisz. - Alicja uśmiechnęła się do niego. - Jesteś 

bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Wystarczy, że skiniesz pal­
cem, a zbiegną się do ciebie najpiękniejsze kobiety świata. 
Zbiegną się i zostaną na zawsze. 

- Poznałem wiele takich kobiet. Także w biblijnym zna­

czeniu tego słowa, ale żadna z nich nie pobudziła mego serca 
do żywszego bicia. Podczas gdy... O, nie! Nie będę z tobą 
o tym rozmawiał! 

Zerwał się z kanapy, wykrzykiwał jakieś arabskie słowa. 

Po chwili usiadł z powrotem obok Alicji. Bardzo blisko. 

- Czy nie zechciałabyś spędzić ze mną jutrzejszego dnia? 

- spytał tak spokojnie, jakby przed chwilą nic się nie wyda­
rzyło. - Wybierzemy się w rejs po Nilu moją feluką. Popły­
niemy w górę rzeki, a jeśli zechcesz, zwiedzimy Dolinę Kró­
lów. Zjemy sobie lunch na pokładzie i przed wieczorem wró­
cimy do domu. 

Alicja milczała. Próbowała zebrać myśli, jakoś poukładać 

sobie to wszystko, co przed chwilą usłyszała od Hassana. 
Chciała znaleźć w tym jakiś sens, zrozumieć... 

- Mogłem się tego spodziewać - powiedział Hassan, nim 

zdążyła się odezwać. - Zrobiło się późno. Odwiozę cię do 
hotelu. 

background image

Przestraszyła się. Bała się, że naprawdę zaraz odstawi 

ją do hotelu, że cofnie zaproszenie. Myśleć mogła sobie 

do woli, kiedy jego już nie będzie, teraz musiała się ode­

zwać. 

- Dziękuję za zaproszenie - odparła cicho. - Bardzo 

chętnie popływam z tobą po Nilu. Nie wiem, jak mam ci 

dziękować za to, że poświęcasz mi tyle swego cennego czasu. 

- To ja ci dziękuję, Alicjo. - Pochylił się i pocałował 

Alicję w rękę. Odniosła wrażenie, że jakiś wielki kamień 

spadł mu z serca. 

Patrzył na nią tak, jakby była dziełem sztuki. A potem 

przyciągnął ją do siebie, przytulił. 

Powinna go odepchnąć, ale nie miała siły. Było jej tak 

dobrze. 

- Zastanów się, Alicjo - usłyszała cichy szept. - Chyba 

rozumiesz, że jeśli teraz nie przestaniemy, nie będzie już dla 

nas odwrotu. 

- Rozumiem - mruknęła, ale się nie poruszyła. 

Rozsądek ją opuścił, więc nie sprzeciwiła się, gdy Hassan 

ułożył ją na kanapie pomiędzy niezliczonymi poduszkami, 

ani kiedy sam się koło niej położył. Poczuła na swoich war­

gach usta Hassana, przygarnęła go do siebie. 

Nie chciała myśleć, nie chciała się zastanawiać. Pragnęła 

tylko czuć przy sobie tego mężczyznę, jego mocne ciało, jego 

bijące serce. 

Nie wiedziała, że szepcze jego imię, nie słyszała innych 

dźwięków poza oszalałym rytmem jego serca. Dopiero gdy 

Hassan przestał ją obejmować, kiedy się od niej odsunął, 

Alicja usłyszała irytujące brzęczenie. Telefon! 

Hassan zamarł, jakby miał nadzieję, że ten, kto do niego 

background image

dzwoni, wkrótce zrezygnuje. Lecz telefon brzęczał natarczy­
wie, jego donośny dźwięk wibrował w uszach. 

Hassan mruknął coś po arabsku, wstał i podniósł słu­

chawkę. 

Alicja nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Najchętniej 

zapadłaby się pod ziemię. Wobec braku takiej możliwości 
wtuliła twarz w jedwabną poduszkę. 

- Alicjo - usłyszała jego cichy głos. Nawet nie zauważy­

ła, kiedy skończył rozmowę. 

Nie poruszyła się, tylko jeszcze głębiej schowała się w po­

duszkę. Hassan znów ją objął. Tym razem tylko po to, żeby 

ją podnieść. 

- Wybacz - powiedział oschle, choć patrzył na nią z czu­

łością. - Niestety, musimy się rozstać. 

- Już mi to mówiłeś. - Spuściła głowę. Nie chciała, żeby 

widział jej minę. 

- Tylko do jutra. - Hassan znów tulił ją do siebie. - Gdy­

bym mógł, udusiłbym tego Ahmeda gołymi rękami. Jedynie 

on ośmielił się tutaj zadzwonić. Zresztą oprócz niego zale­
dwie kilka osób zna ten numer. No, ale skoro zadzwonił, to 
znaczy, że muszę iść. I to szybko. 

Widocznie wiedział, co czuła, bo pogładził ją po policzku. 

Delikatnie, jak poranny wietrzyk. Powiedział coś po arabsku. 

- Co znaczą te słowa, Hassanie? - spytała. 
- Po angielsku brzmi to znacznie gorzej, ale i tak ci po­

wiem: pragnienie mego serca... 

- Naprawdę tak myślisz, Hassanie? - spytała, tym razem 

patrząc mu prosto w oczy. Nikt nigdy tak pięknie do niej nie 
mówił. 

- Naprawdę. - Roześmiał się, uszczęśliwiony jak mały 

background image

chłopiec. - Muszę sobie to wszystko jeszcze raz przemyśleć. 
Uwierz mi, że nie planowałem tego, co się stało, ale skoro 

się stało, to znaczy, że sytuacja jest poważna. 

- Co to znaczy, że... 
- Później ci wytłumaczę - nie pozwolił jej dokończyć. 

- Teraz nie mam na to czasu. A nawet gdybym miał, to i tak 
nic by z tego nie wyszło, bo sam jeszcze nie wszystko rozu­
miem. Chodźmy. 

Przed bramą czekała limuzyna. Ali zamknął za nimi drzwi 

i sam także wsiadł do samochodu. Zanim ruszyli, podniosła 
się szyba oddzielająca ich od kierowcy i ochroniarza. 

Alicji wciąż kręciło się w głowie. Trudno jej było uwie­

rzyć, że omal nie kochała się z całkiem obcym mężczyzną, 
z arabskim szejkiem, który zamącił jej w głowie jak stare 
wino. Gdyby nie ten telefon... 

- Czas jest przeciwko nam, Alicjo. - Hassan patrzył na nią 

ze smutnym uśmiechem. - Nawet dzisiaj! Chociaż nie ma tego 
złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nie Ahmed... 

Alicja była ciekawa, co powie, lecz Hassan nie miał za­

miaru kończyć zdania. 

- Czy coś się stało? - zapytała. - Czy masz jakieś kłopo­

ty, Hassanie? 

- Jesteś fantastyczna, Alicjo! - Hassan roześmiał się. -

Sprawa nie jest ani w połowie tak dramatyczna jak twoja 
mina. Ja nie mam żadnych kłopotów, za to Ahmed niech się 
ma na baczności. Jego szczęście, że zawsze ma przy sobie 
ochronę. 

Auto zatrzymało się, AU otworzył drzwi. Byli na miejscu. 
- Do zobaczenia - powiedział Hassan. - Przyjdę po cie­

bie jutro o dziesiątej rano. Dobranoc, Alicjo. 

background image

Nie bardzo wiedziała, jak znalazła się u stóp schodów 

prowadzących do hotelowego foyer. Patrzyła w ślad za od­

dalającą się limuzyną. 

Musiało się stać coś wyjątkowego, bo inaczej nie zosta­

wiłby mnie tu samej, pomyślała. 

Westchnęła, weszła na schody i dopiero wtedy zauważyła 

u swego boku Alego. Ucieszyła się, widząc, że świat mimo 
wszystko nie zwariował. 

A jednak, pomyślała. Właściwie była zadowolona. 
- Naprawdę nie trzeba - powiedziała tak samo, jak po­

przedniego wieczoru w Kairze, choć tym razem wcale tak nie 
myślała. 

- Szejk Hassan kazał odprowadzić panią na górę. 

Alicja już wiedziała, że nie ma sensu się z nim spierać. 

Weszła na schody, a pół kroku za nią Ali. Przed drzwiami 

swojego pokoju podziękowała i nie oglądając się na Alego, 
weszła do środka. Była pewna, że jej anioł stróż natychmiast 
sobie poszedł. 

Mimo późnej pory ciotka Emilia siedziała w przysunię­

tym do okna fotelu. Jak zwykle, z filiżanką herbaty w dłoni. 

- Dlaczego się nie położyłaś, ciociu? - spytała Alicja. 

- Już dawno minęła północ. . 

- No, właśnie. Młoda dziewczyna nie powinna tak późno 

wracać z randki. Na dodatek z randki z mężczyzną, którego 
prawie nie zna. - Ciotka popatrzyła na Alicję pełnymi miłości 
oczami. - Dobrze się bawiłaś w Karnaku, kochanie? 

Alicja zdążyła już zapomnieć o Karnaku, choć przeżyła 

tam niezapomniane chwile z potomkiem tych, o których była 
mowa podczas widowiska. 

- Wspaniale! - Postarała się wydobyć z siebie tyle entu-

background image

zjazmu, ile się go ciotka spodziewała. - Ta świątynia musiała 
być ogromna. Nawet ruiny robią na człowieku niesamowite 
wrażenie. A jak tam twój brydż? Czy ty też dobrze się bawi­
łaś? 

- Nawet bardzo. Zresztą cała nasza czwórka miała świet­

ną zabawę. Wyobraź sobie, że żadne z nas nie wiedziało, 
w jaki sposób doszło do tego spotkania. 

Za to ben Amarna na pewno wiedzą, pomyślała Alicja, 

lecz głośno tego nie powiedziała. 

- Wygrałaś, ciociu? - spytała. - Zazwyczaj wygrywasz. 
- Powiedzmy, że nie przegrałam. - Ciotka machnęła rę­

ką. - Najważniejsze, że doskonale się bawiłam. Moi partne­
rzy to świetni gracze. 

Alicja podeszła do ciotki, przytuliła się do niej. 
- Bardzo się cieszę. - Pocałowała starszą panią w poli­

czek. - Położę się spać. Jestem śmiertelnie zmęczona. 

Poszła do łazienki. Rozczesała włosy, upięła je na czubku 

głowy, zmyła makijaż, a w końcu zrobiła sobie kąpiel. Wcale 
się nie spieszyła. 

Kiedy wróciła do pokoju, ciotka już spała. 
Za to ulica tętniła życiem. Jeździły samochody, turkotały 

konne powozy, mężczyźni w długich szatach rozmawiali 
i śmiali się, jakby to była piąta po południu, a nie sam środek 
nocy. 

Alicja zwinęła się w kłębek w miękkiej pościeli. Postano­

wiła nie myśleć o tym, co się zdarzyło w domu Hassana, ani 
tym bardziej o samym Hassanie. Za dwa dni miała opuścić 
Luksor. A jeśli Hassan nie mylił się w sprawie sprzedaży 
koni, za trzy dni nie będzie jej już w Egipcie. 

Przestała się zastanawiać, dlaczego właśnie jej postanowił 

background image

podarować swój wolny dzień. Prawdę mówiąc, wolała 

o tym wcale nie myśleć. Ani o tym, co powiedział o swojej 

matce. Miała zamiar dobrze wykorzystać czas, zwiedzić, ile 

się da, jak najwięcej zapamiętać i nigdy więcej się nie wy­

głupić. 

Nie interesowało jej już, czy Hassan jest żonaty, czy w ja­

kikolwiek inny sposób związany z jakąś kobietą. Przygoda 

z bogatym szejkiem miała się zakończyć nazajutrz. Defini­

tywnie. 

Śniło jej się, że ktoś śpiewa żałośnie, a raczej lamentuje. 

Nie, to nie był sen. Dźwięk był prawdziwy, choć dobiegał 

z oddali. Alicja nie chciała się budzić. Zakryła głowę po­

duszką, ale głos nie dawał za wygraną. 

Niechętnie otworzyła oczy. Był jasny dzień. Przypomniała 

sobie, gdzie się znajduje. Już wiedziała, co to za glos ją 

obudził. Z wysokiego minaretu muezin zwoływał wiernych 

na modlitwę. 

Alicja wstała po cichutku, wyjrzała przez okno. Na ulicy 

nie było ani ludzi, ani samochodów, ani konnych powozów. 

Jakby miasto całkiem wymarło. Tylko po rzece w obie strony 

płynęły feluki. 

Dziwny kraj, pomyślała. Z wyglądu nawet nie bardzo róż­

ni się od Australii, klimat też ma podobny, tylko ludzie są tu 

zupełnie inni i całkiem inaczej myślą. 

Odeszła od okna, przysiadła na łóżku obok ciotki, która 

też już się obudziła. 

- Wiem, że nie masz do mnie żalu - powiedziała, ujmując 

czule dłoń starszej pani. - Nigdy o nic nie miałaś do mnie 

żalu. A jednak czuję się winna... 

background image

- Winna? Nie podoba mi się to słowo, Alicjo. Nie dener­

wuj mnie, tylko zaraz się przyznaj, co narozrabiałaś. 

- Zupełnie nic, ciociu. - Alicja się roześmiała. - Tylko 

widzisz, chcę dzisiaj popłynąć w górę Nilu. Więc może ty też 
wybrałabyś się na jakąś wycieczkę z przewodnikiem? 

- Tylko tyle? - Starsza pani odetchnęła z ulgą. - Nie 

wolno ci straszyć biednej, starej ciotki. Czy wybierasz się 
razem z tym mężczyzną? Z tym jakimś tam szejkiem? 

- Tak. 
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. 
- Wiem, ciociu. Zapewniam cię, że nic mi nie grozi. 

Zresztą to nasze ostatnie spotkanie. Szejk Hassan dziś wie­
czorem odlatuje na pustynię. 

- Odlatuje, powiadasz. Twój dziadek opowiadał, że po 

pustyni jeździ się na wielbłądach. Może rzeczywiście czasy 

się zmieniły? - Ciotka się zamyśliła. - Czy ty go lubisz, 

Alicjo? Tego szejka Hassana, nie swojego dziadka, 

- Och, ciociu! - Alicja się zaczerwieniła. Wiedziała, że 

jej rumieniec powie starszej pani więcej niż tysiąc słów. 

- Oczywiście, że go lubię. To najprzystojniejszy facet, jakie­
go w życiu widziałam. Nie wiem, dlaczego mną się zajmuje. 
Może mieć każdą kobietę, jaka mu wpadnie w oko. Cieszę 

się, że już nigdy więcej się nie spotkamy. 

- Dlaczego? Przecież powiedziałaś, że go lubisz? 
- Gdyby to jeszcze trochę potrwało, to mogłabym się w nim 

zakochać. Chyba nie chcesz, żebym musiała przeżyć resztę 
życia ze złamanym sercem. Pochodzimy z całkiem innych świa­
tów, ciociu, a poza tym... Czasami trochę się go boję. 

- Boisz się? - powtórzyła z niedowierzaniem ciotka 

Emilia. - Nie żartuj sobie ze mnie, Alicjo. Ty się niczego nie 

background image

boisz, a już na pewno nie mężczyzny. Zresztą w dzisiejszych 
czasach już się tego nie praktykuje. Tak się zdenerwowałam, 
że z tego wszystkiego muszę się napić herbaty. 

- Zaraz ci zaparzę. A potem idę się umyć. 

Była już ubrana, kiedy zastukano do drzwi. Na pewno nie 

był to Hassan. Umówili się na dziesiątą, teraz było zaledwie 
kilka minut po dziewiątej, a Hassan był punktualny jak 
szwajcarski zegarek. Nie mógł się aż tak pośpieszyć. 

- Dlaczego nie otwierasz, ciociu? - spytała Alicja, wi­

dząc, że ciotka nie rusza się z fotela. 

- Gdyby to była jakaś zwyczajna sprawa, to skorzystano 

by z telefonu - odparła starsza pani z niezmąconym spoko­

jem. - A skoro pukają do drzwi, to znaczy, że sprawa nie jest 

zwyczajna, a ja jestem za stara na rozwiązywanie trudnych 
problemów. 

Alicja podeszła do drzwi, otworzyła je i oniemiała. Przed 

nią stał całkiem obcy Egipcjanin. Wręczył jej kopertę, która 
była adresowana do panny Emilii Seacombe. 

- A to się ciocia ucieszy - mruknęła. Chciała zamknąć 

drzwi, lecz obcy człowiek powiedział: 

- Pani Soraya prosi o odpowiedź. 
Alicja zostawiła dziwnego gościa w progu i podała ciotce 

list. Starsza pani otworzyła kopertę. Ostrożnie, jakby się oba­
wiała, że znajdzie w niej żywego węża. 

- Jakaś pani... Soraya ben Amarna zaprasza mnie na 

lunch - oznajmiła. 

- Jeśli ben Amarna, to znaczy, że Hassan znowu maczał 

w tym palce - zauważyła Alicja. - Czy przyjmiesz zaprosze­
nie, ciociu? 

background image

- Dlaczego bym miała nie przyjąć, skoro grzecznie pro­

szą? Bądź tak miła, moje dziecko, i powiedz temu człowie­

kowi, że będę zaszczycona. 

Alicja nie musiała nic mówić. Posłaniec skłonił się i od­

szedł. 

- No to już chyba nie będzie więcej pukania. - Alicja 

zamknęła za nim drzwi pokoju. - Przynajmniej do dziesiątej. 

- Dlaczego akurat do dziesiątej? - zdziwiła się ciotka. 
- O dziesiątej przyjdzie po mnie Hassan. Tak powiedział. 

Jest słowny i punktualny jak śmierć. 

Nie chciało im się schodzić do restauracji, więc Alicja 

zamówiła śniadanie do pokoju. Ledwie zdążyły dopić herba­
tę, gdy ponownie zapukano do drzwi. 

- Nie do wiary! - zawołała Alicja. - To jeszcze nie po 

mnie. Hassan przyjdzie dokładnie o dziesiątej. Teraz twoja 
kolej otworzyć drzwi, ciociu. 

- Me ma mowy. - Ciotka ani myślała się ruszyć, więc 

Alicja znów musiała się zabawić w odźwiernego. 

- Ach, to pan! - zawołała na widok stojącego w progu 

mężczyzny. 

- Jestem szejk Ahmed ben Amarna - przedstawił się 

gość, jakby nie zauważył, w jaki sposób go powitała. 

- Wiem. - Alicja starała się zachować powagę. 
- Niemożliwe. - Szejk Ahmed mówił po angielsku, lecz 

z bardzo silnym obcym akcentem. - Nigdy wcześniej pani 
nie widziałem. 

- Nie szkodzi. Za to ja widziałam pana. Na lotnisku 

w Atenach. Cieszę się, że wreszcie mogę pana poznać. 

- Dziękuję bardzo. - Mężczyzna skłonił się raczej sym­

bolicznie. - Polecono mi panią przeprosić. 

background image

- Przeprosić? - zdumiała się Alicja. - Za co? I kto się 

ośmielił wydać panu takie polecenie? 

- Mój kuzyn może zrobić prawie wszystko. Zwłaszcza 

gdy jest w takim humorze, w jakim był wczoraj w nocy. 
Skarżył się, że przerwałem państwu posiłek, zepsułem cały 
wieczór... 

Alicja zaczerwieniła się po same uszy. Nic nie mogła na 

to poradzić, choć obawiała się, że teraz szejk Ahmed domyśli 
się, co naprawdę przerwał swemu kuzynowi. 

- Pokornie przepraszam za to, że zepsułem cały wieczór 

- wyrecytował Ahmed. 

Alicja zapomniała o wstydzie. Nie myślała już o wczoraj­

szym wieczorze, lecz o tym co zrobić, żeby nie wybuchnąć 
śmiechem. Za nic w świecie nie chciała urazić tego dumnego 
człowieka. 

- Dziękuję, że się pan fatygował - mówiła powoli, żeby 

się nie roześmiać. - Przyjmuję przeprosiny, chociaż nie wie­

rzę, żeby naprawdę były pokorne. Pan przecież nawet nie 
wie, co to jest pokora. 

- Rzeczywiście, nie wiem. - Szejk Ahmed uśmiechnął się 

do niej. - Mój kuzyn kazał mi tak powiedzieć, a ja muszę go 
słuchać. Wybaczy pani, ale teraz muszę usłuchać mojego 
ojca. Śmigłowiec na mnie czeka. 

Nie powiedział „do widzenia". Nie powiedział nic, co 

ludzie zwykli sobie mówić na pożegnanie. Lekko skłonił 
głowę, odwrócił się i odszedł, eskortowany przez dwóch 
ochroniarzy. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Hassan przyszedł dokładnie o dziesiątej. Spodziewała się 

go, a jednak po raz trzeci tego ranka oniemiała, otworzywszy 

drzwi. 

Miał na sobie spodnie z białego lnu, koszulę w biało-nie-

bieskie paski i białe płócienne pantofle. Wyglądał, jakby 

przed chwilą wyjęto go z jakiejś eleganckiej reklamy. 

- Dzień dobry, Alicjo - powitał ją. - Czyżbyś znów ocze­

kiwała kogoś innego? 

- Jasne, że nie. - Alicja otrząsnęła się z wrażenia. - Tym 

razem spodziewałam się tylko ciebie. Jednak nie sądziłam, 

że będziesz tak wyglądał. 

- Co to znaczy „tym razem"? Czy miałaś już dziś jakichś 

gości? 

- Nie udawaj, że nie wiesz - żachnęła się Alicja. Has­

san zachowywał się tak, jakby naprawdę nie wiedział, ko­

go na nią nasłał. - Miałyśmy dwóch gości. Obaj niespo­

dziewani. 

- Ach, tak. No dobrze, później mi o nich opowiesz. Teraz 

mi wytłumacz, co cię tak zdziwiło w moim wyglądzie. Czy 

kiedy w Australii wybierasz się z kimś na łódkę, to ten ktoś 

nie wygląda podobnie jak ja? 

- Nikt nie jest podobny do ciebie - zapewniła go Alicja. 

background image

- Co ty powiesz? - doskonale udał zdziwienie. Jakby 

naprawdę nie wiedział, o co jej chodzi. - Wyobraź sobie, że 
w Egipcie mężczyźni tak właśnie się ubierają, kiedy zamie­
rzają żeglować dla przyjemności. Zresztą wszędzie na świe­
cie, przynajmniej w tych krajach, które odwiedziłem, ubie­
rają się tak samo. 

- Nigdy nie miałam do czynienia z człowiekiem, który 

wyglądałby tak jak ty - oświadczyła poważnie Alicja. -
I wcale nie chodzi mi o ubranie. 

- Wygrałaś, Alicjo - powiedział nieco zmieszany. - Daj­

my już temu spokój. Powiedz mi lepiej, kto śmiał cię niepo­
koić z samego rana. 

- Najpierw przyszedł twój... To znaczy... - jąkała się 

Alicja. Jak na jej możliwości, Hassan zbyt szybko zmieniał 
temat. - Przyniesiono zaproszenie dla cioci Emilii. 

- Doskonale - ucieszył się. Tym razem nie udawał, że 

o niczym nie wie. - To od mojej macochy. Sądziłem, że po 
prostu do was zadzwoni. 

- Wyobraź sobie, że nie zadzwoniła. A potem przyszedł 

Ahmed. 

- Ahmed? Dzisiaj? Miał przyjść... 
- Nie wiem, coście sobie ustalili - przerwała mu Alicja. 

- Zjawił się rano i powiedział, że kazałeś mu mnie przepro­

sić. Pokornie przeprosić. Naprawdę to zrobiłeś? 

- Naprawdę. Byłem wściekły. I tak mu się upiekło. 
- Ale żeby zaraz pokornie... On jest taki dostojny, a tym­

czasem ty mu każesz pokornie przepraszać. 

- Dostojny czy nie, dla mnie jest tylko jednym wielkim 

utrapieniem. Gdybym mógł, udusiłbym go gołymi rękami. 
Mimo że jestem mu winien szacunek należny spadkobiercy 

background image

naczelnika plemienia ben Amarna. Zresztą już ci o tym mó­
wiłem. Czy cię przeprosił? 

- Owszem. Oświadczył, że przeprasza za to, iż zepsuł 

cały wieczór. Bardzo elegancko to ująłeś. 

- A co mu miałem powiedzieć? - Hassan wzruszył ra­

mionami. - Chyba się nie spodziewałaś, że wyznam mu całą 
prawdę? Mówił coś jeszcze? 

- Powiedział, że czeka na niego śmigłowiec. Czy to zna­

czy, że plemiona pustynne przesiadły się z wielbłądów na 
śmigłowce? 

- Niezupełnie - roześmiał się Hassan. - Nadal korzysta­

my z wielbłądów, używamy koni... Wszystko we właści­
wym miejscu i czasie. A skoro mowa o czasie, to chyba po­
winniśmy już iść. 

- Zaraz pójdziemy. Chciałabym, żebyś przedtem poznał 

moją ciocię. 

Hassan zbliżył się do okna, przy którym siedziała ciotka 

Emilia. 

- Przedstawiam ci szejka Hassana, ciociu - zwróciła się 

do starszej pani Alicja. 

- Witam panią, panno Seacombe. - Hassan skłonił się 

lekko. - Miło mi panią poznać. 

- Ja także się cieszę, że wreszcie pana widzę. 
- Chciała się pani przekonać, czy przypadkiem nie mam 

rogów i ogona? 

- Owszem, to także - odparła nie zrażona ciotka Emilia. 

- Ale chciałam także sprawdzić, czy sposób, w jaki mi pana 
opisano, nie jest przypadkiem zbyt przesadzony. 

- A jest? - spytał coraz bardziej rozbawiony Hassan. 
- Odrobinę. Alicja... 

background image

- Daj spokój, ciociu. Rozmowa na tematy osobiste nie 

jest w tej sytuacji na miejscu - przerwała jej czerwona jak 

burak Alicja. 

Właściwie w tym wieku powinna już wreszcie przestać 

się rumienić. Robiła w tym kierunku pewne wysiłki, lecz 

wciąż nie udawało jej się zapanować nad tą dziecinną 

reakcją. 

Co gorsza, miała ochotę udusić swą ukochaną ciotkę. Tak 

samo, jak wczoraj Hassan. 

- Pozwoli pani, że ją pożegnam, panno Seacombe -

zwrócił się Hassan do ciotki. - Mam nadzieję, że miło spędzi 

pani dzień. 

- To mi przypomina... - zaczęła Emilia. 

- Mnie to przypomina - Hassan bez skrupułów wpadł jej 

w słowo - że mój czas jest, niestety, bardzo ograniczony. 

Ukłonił się, wziął Alicję pod rękę i wyprowadził na ko­

rytarz. 

Windą jechali w milczeniu. Alicja wpatrywała się w pięk­

ną twarz Hassana. Wyobrażała sobie... 

Dość tego, przywołała do porządku niesforne myśli. To 

będzie tylko zwykła przejażdżka po Nilu w miłym towarzy­

stwie. Dziś po południu ta znajomość skończy się nieodwo­

łalnie. Nie warto tracić czasu na głupie marzenia. 

Wysiedli z windy, przeszli przez hotelowe foyer jak 

zwykle, jakby to wszystko było ich własnością. Alicja 

zaczęła się już nawet do tego przyzwyczajać. Tak samo jak 

do Alego, który - jakżeby inaczej - czekał na nich przy 

drzwiach. 

- Nie jedziemy daleko - powiedział Hassan, gdy Ali za­

pakował ich do równie nieodstępnej jak on sam limuzyny. 

background image

- Do naszego prywatnego portu jest stąd nie więcej jak dwa­

dzieścia minut. 

- Do naszego prywatnego portu - przedrzeźniała go 

Alicja. 

- Cóż w tym dziwnego? Czy w twoim kraju duże fir­

my nie mają prywatnych portów? Nie tylko nad rzekami... 

- Mogłam się tego spodziewać - roześmiała się Alicja. 

- Macie nie tylko rzeczne porty. Ocean też by sobie bez was 

nie poradził. 

- Nie znam się na oceanach. - Hassan wzruszył ramiona­

mi. - To nie moja dziedzina. Chociaż przypuszczam, że nad 

oceanem też mamy jakiś port. 

Wkrótce przybyli na miejsce. Ali otworzył im drzwi, lecz 

tym razem nie czekał, aż wysiądą, tylko poszedł na molo, by 

odwiązać liny mocujące felukę do nabrzeża. 

Alicja omal nie wybuchnęła śmiechem na widok tej Has-

sanowej feluki. 

Jak ja się mogłam spodziewać, że to będzie zwykła żaglo­

wa łódeczka, jakimi posługują się zwyczajni Egipcjanie, po­

myślała. No, ale jeśli Hassan życzy sobie, żeby nazywać jego 

jacht feluką, to niech i tak będzie. 

- Zapraszam na salony. - Hassan uśmiechnął się do Ali­

cji-

Pomógł jej wejść na pokład, na którym stały dwa leżaki. 

Alicja zdjęła kapelusz i usiadła. 

- Cudownie - westchnęła, poczuwszy na twarzy lekką 

bryzę. 

Nie zauważyła, kiedy odbili od brzegu. Nie widziała tak­

że, jak Hassan na nią patrzy, jak pożera wzrokiem jej jasną 

cerę i bujne włosy koloru dojrzałego lnu. 

background image

- Mustafa zaraz poda nam coś do picia - powiedział. 
- Zabrałeś ze sobą Mustafę? - zdziwiła się. - Myślałam, 

że urządzimy sobie piknik. 

- Oczywiście, że urządzimy piknik. Ale na piknik po­

trzebne jest jedzenie, a od tego mamy Mustafę. 

- Jesteś niemożliwy - roześmiała się Alicja. — Naprawdę 

nigdy nie byłeś na pikniku, na którym musiałbyś coś zrobić 
własnymi rękami? 

- Nigdy. I nie mam zamiaru tego zmieniać. Zwłaszcza 

dzisiaj. 

- Szkoda. Ja tam bardzo lubię pikniki. Nawet spożywanie 

posiłku w towarzystwie mrówek nie zawsze mi przeszkadza. 

- Mam nadzieję, że dzisiejszy piknik też ci się spodoba. 

Mimo że ja nie jestem mrówką. 

Hassan skinął dłonią i natychmiast zjawił się Mustafa 

z dwoma szklankami zimnego napoju na tacy. 

- Wspaniałe - mruknęła Alicja, upiwszy nieduży łyk. 
Zamiast patrzeć na Nil, obserwować ludzi żyjących nad 

jego brzegami, przyglądała się siedzącemu naprzeciwko niej 

Hassanowi. Oczy miał przymknięte, wyglądał jak bardzo 
zmęczony młody człowiek. Alicja pomyślała, że sprawy Ah¬ 
meda musiały go trzymać na nogach przez większą część 
nocy. 

- Po co jedziesz na pustynię? - spytała. Wbrew temu co 

sobie postanowiła, pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej 
o tym dziwnym człowieku. Tłumaczyła sobie, że bez Hassa-

na wspomnienie o Egipcie będzie niepełne. 

- Jestem specjalistą od wody - odparł sennie. - Staram 

się wzbogacić jej skąpe zasoby w naszych najdalszych oa­
zach. 

background image

- Naprawdę? To musi być pasjonujące zajęcie. Zawsze 

się zastanawiałam, dlaczego w niektórych miejscach jest 

mnóstwo wody, a gdzie indziej nie ma jej wcale. 

- Ludzie nie od dziś starają się zbadać to zjawisko -

mruknął, nie otwierając oczu. 

Alicja patrzyła na jego dłoń. Piękna wysmukła dłoń o dłu­

gich, szczupłych palcach... Właściwie całkiem zwyczajna, 

lecz Alicji nagle zrobiło się ciepło koło serca. 

Czyżbym się zakochała, pomyślała przerażona i szklanka 

wysunęła jej się z ręki. 

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Hassan otworzył oczy. 

Natychmiast zauważył paniczny strach na twarzy Alicji. 

Uśmiechnął się. 

- Nic się nie stało, Alicjo. To tylko szklanka - powiedział. 

Wstał, wyciągnął do niej tę zwyczajną piękną dłoń. -

Przejdźmy się po pokładzie. 

Nie schylił się, żeby zebrać potłuczone szkło, nie pozwolił 

tego zrobić Alicji. Nawet Mustafy nie zawołał. 

Alicja też starała się przestać myśleć o szklance. Poszła 

za Hassanem na dziób jachtu. Tam wiatr był znacznie 

silniejszy. Rozwiewał jej włosy, ale ona o nic nie dbała. 

Nie mogła przestać myśleć o rozbitej szklance. A raczej 

o tym, co sprawiło, że szklanka wypadła jej z dłoni. Nie 

mogła przestać myśleć także o tym, że Hassan dzisiaj wy­

jeżdża i że nic na świecie nie jest w stanie zmienić jego 

planów. 

- U nas w Egipcie jest gorąco - usłyszała za plecami głos 

Mustafy. - Powinna pani dużo pić i koniecznie nosić ka­

pelusz. 

Podał jej kapelusz, który zostawiła na leżaku, i szklankę 

background image

z orzeźwiającym napojem. Ani słowem nie wspomniał 
o tamtej, którą rozbiła. 

- Dziękuję, Mustafo. - Alicja uśmiechnęła się do niego. 

- Ten napój jest doskonały. 

- Cieszę się, że pani smakuje - odparł, podając tacę Has¬ 

sanowi. 

Hassan tylko machnął ręką, ale gdy Mustafa powiedział 

mu kilka słów po arabsku, zdecydował się jednak wziąć 
napój. Dopiero wtedy Mustafa sobie poszedł. 

- Czy wiesz, że jesteś piękna, Alicjo? - spytał Hassan, 

spoglądając na nią z tym swoim zagadkowym uśmiechem. 

Udała, że nie usłyszała pytania. Odwrócona plecami do 

Hassana powoli sączyła orzeźwiający napój, przyglądała się 
fellachom czerpiącym wodę z Nilu. Była przecież na wy­
cieczce, nikt nie mógł mieć do niej pretensji o to, że podziwia 
widoki. A że miała czerwone policzki? Ostatecznie mogły się 
zarumienić od słońca. 

- Mówiłeś, że jesteś specjalistą od wody - przypomniała 

sobie, o czym ostatnio rozmawiali. - Skończyłeś jakieś stu­
dia, czy sam się tego nauczyłeś? 

- Tego co umiem, nie można się nauczyć samemu. Skoń­

czyłem wydział inżynierii wodnej. W Cambridge. 

- Naprawdę jesteś inżynierem? - Alicji trudno było w to 

uwierzyć. Hassan był bajecznie bogaty, miał wielkie wpływy 
i władzę. Naprawdę nie musiał pracować. - Nie wyglądasz 
na inżyniera. 

- Widziałaś kiedyś w życiu jakiegoś inżyniera? Jeśli tak, 

to powiedz mi, jak wyglądał. 

- Nie widziałam, ale jestem pewna, że nie wyglądałby 

tak, jak ty w tej chwili. Nie chciałam cię obrazić, ale ja 

background image

naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbyś godzina­
mi siedzieć przy biurku i grzebać w papierach. 

- To dowodzi jedynie tego, że wcale mnie nie znasz, 

Alicjo. Potrafię nie tylko siedzieć przy biurku i grzebać w pa­
pierach, ale umiem też wyciągnąć z tych papierów to, czego 
potrzebuję. Woda to moja pasja - mówił. - Chcę wiedzieć 
o niej wszystko. Skąd się bierze, jak można ją znaleźć i jak 
najlepiej wykorzystać. Marzy mi się... Ale chyba zacząłem 
cię nudzić. Przepraszam. 

- Wcale się nie nudzę. Opowiadasz mi o tym, co dla 

ciebie ważne - uśmiechnęła się. 

- Jesteś wspaniała, Alicjo! Skoro tak, to porozmawiajmy 

trochę o tobie. Ty też jesteś dla mnie ważna. 

- Nie przesadzaj  . . . - Znowu się zaczerwieniła. 

- Wcale nie przesadzam. Opowiedz mi, co będziesz robić 

po powrocie do domu. Może zaczniesz szkolić nowe konie. 
Moglibyśmy... 

- Nie zacznę - przerwała prędko, bo domyśliła się, co 

zamierzał powiedzieć. Nie chciała sobie robić nadziei, nie 
miała prawa podsycać marzeń. - Na farmie nie ma dla mnie 
teraz żadnej pracy. Nie będziemy kupować nowych koni. 
Zostawiliśmy tylko kilka sztuk, żeby dziadek miał się czym 
zajmować. Pojadę do miasta, poszukać sobie jakiegoś zajęcia. 

Nie zamierzała wyjaśniać Hassanowi, że podjęła tę decy­

zję całkiem niedawno, nie dalej niż pół godziny temu. 

- Sama? Do miasta? - Patrzył na nią z niedowierzaniem. 
- A z kim? - Tym razem zdziwiła się Alicja. - Mam pra­

wie dwadzieścia jeden lat. Na dzisiejsze warunki jestem już 
bardzo dorosła. Poza tym znam Brisbane i mam tam kilku 
znajomych. 

background image

Nawet nie zauważyła, kiedy Ali skierował jacht ku brze­

gowi. W pewnej odległości od brzegu rzeki Alicja dostrzegła 
dwa ogromne posągi. 

- Schodzimy na ląd, Alicjo - powiedział Hassan. - Może 

chciałabyś się uczesać? To sławne miejsce, możemy się na­
tknąć na turystów, a ten wiatr. 

- Bardzo chętnie - zgodziła się bez namysłu, zadowolo­

na, że wreszcie przestał ją wypytywać. 

Zeszli pod pokład do niewielkiego saloniku, z którego 

wchodziło się do kajuty. Kajuta była mała, ale mieściła dwa 
łóżka i niewielką łazienkę. 

Alicja rozczesała włosy, posmarowała twarz kremem 

ochronnym, nałożyła kapelusz. 

- Szkoda przykrywać takie piękne włosy - powiedział 

Hassan, gdy zjawiła się z powrotem na pokładzie. - Dlacze­
go tak na mnie patrzysz? Chyba wiesz, że masz cudowne 
włosy i... 

Nie dokończył zdania, a raczej dokończył, lecz po arab­

sku. 

- To nieuczciwe - poskarżyła się czerwona jak burak Ali­

cja. - Ja nie znam żadnego języka, którego ty byś nie rozu­
miał, a też czasami mam ochotę powiedzieć głośno coś, cze­
go nie powinieneś słyszeć. 

- To i tak nic by nie zmieniło. Zawsze wiem, co myślisz, 

nawet jeśli nie mówisz tego głośno. 

- Tak ci się tylko wydaje - prychnęła jak kotka. 
- Niech ci będzie - roześmiał się Hassan. Wyciągnął do 

niej rękę. - Chodź, mądralo. Opuszczamy jacht. 

Jednak zanim zeszli na ląd, Hassan podniósł dłoń Alicji 

do ust i pocałował. Zakręciło jej się w głowie. Zwłaszcza że 

background image

kiedy na niego spojrzała, okazało się, że on także patrzy jej 

prosto w oczy. 

Zaklął. Alicja wiedziała, że to przekleństwo, choć powie­

dział je po arabsku. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Alicja także klęła w żywy kamień. Bezgłośnie. Przeklina­

ła swoją głupotę, przeklinała Hassana, a nade wszystko prze­
klinała Johnny'ego. Gdyby nie złamał nogi, nigdy nie pozna­
łaby tego szejka, nigdy by się w nim nie zakochała. 

Bała się, że nie ma już dla niej ratunku. Obawiała się, że 

nigdy nie będzie chciała wyjść za mąż. Nie wyobrażała sobie, 
że mogłaby całować mężczyznę, który nie jest podobny do 
Hassana, który nie jest Hassanem. 

Postanowiła o nim zapomnieć. Na wszelki wypadek po­

stanowiła także zapomnieć o tym kraju i wszystkich napo­

tkanych tu ludziach. Pragnęła cieszyć się chwilą, podziwiać 

starożytne grobowce i niczym się nie przejmować. Śmiać się, 
robić zdjęcia i przynajmniej przez jeden dzień być wyłącznie 
australijską turystką. 

Najpierw zobaczyła dwa wielkie posągi, te same, które 

widziała, stojąc na pokładzie feluki szejka Hassana. 

- To są Kolosy Memnona. Kiedyś miały ponad dwa­

dzieścia metrów, ale na starość trochę zmalały. - Hassan 
uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. - Ze starymi po­
sągami jest podobnie jak ze starymi ludźmi. Z tą tylko róż­
nicą, że posągi są bardziej długowieczne. Te tutaj strzegły nie 
istniejącej dziś świątyni zmarłych Amenofisa III. 

- Ile one mogą mieć lat? 

background image

- Świątynie budowano ponad trzydzieści lat. Zakończono 

budowę około 1364 roku przed naszą erą. Jeśli przyjąć, że 
posągi postawiono na końcu, to wyjdzie sporo ponad trzy 
tysiące lat. 

- No, to nic dziwnego, że się skurczyły - roześmiała się 

Alicja. 

U stóp wysokiej, zupełnie pionowej ściany skalnej wzno­

siła się tarasowa świątynia królowej Hatszepsut. Tej samej, 
którą jej następca chciał wymazać z ludzkiej pamięci, zamu-
rowując rzeźby przedstawiające jej koronację, 

Tak się starał i co mu z tego przyszło, pomyślała Alicja. 

Od śmierci tej pani minęło prawie cztery tysiące lat, a ludzie 
wciąż o niej pamiętają. 

Podniosła głowę. Ze zwieńczenia kolumny patrzyła na nią 

twarz kobiety z utrąconym nosem. 

- Czy to jest ta królowa, dla której zbudowano świątynię? 

- spytała Alicja. 

- Nie, to jest bogini - odparł Hassan. - Zresztą bardzo 

popularna. Hathor była boginią nieba, miłości, radości i upo­

jenia winem. Pewnie dlatego ludzie tak ją lubili. 

- Wejdziemy do środka? - spytała Alicja, udając, że nie 

widzi jego dwuznacznego uśmiechu. 

- Niestety, nie mamy czasu. Zresztą tu i tak nie ma zbyt 

wiele do oglądania. Oczywiście, oprócz kamieni. Większość 
mumii i przedmiotów z grobowców przechowujemy w Mu­
zeum Egipskim w Kairze. - Wziął ją za rękę. - Chodź, Ali­

cjo, wracamy na pokład. Mój czas dobiega końca. 

Posmutniała. Hassan od razu to zauważył. 
- Uśmiechnij się - poprosił. - Nie psujmy sobie tego 

pięknego dnia. 

background image

- Nie potrafię śmiać się na rozkaz - mruknęła. 
- Nie musisz. Wystarczy, jeśli sobie pomyślisz, że te rui­

ny nie są wprawdzie moją własnością, ale zapewne należały 
do moich przodków. 

Alicja rzeczywiście się uśmiechnęła. Czyżby aż tak dobrze 

ją znał? 

Wrócili na pokład, gdzie już czekał pięknie nakryty przez 

Mustafę stół. To co na nim stało, nie miało wiele wspólnego 
ze skromnym piknikowym nakryciem. Na stole pyszniły się 
srebra i kryształy. Dokładnie takie same, jakie Alicja podzi­
wiała poprzedniego wieczoru w pałacu Hassana. Nie trzeba 
chyba dodawać, że jedzenie idealnie pasowało do nakrycia. 

- Też mi piknik - mruknęła, zasiadając przy stole. 

Hassan milczał. Kątem oka zauważyła, że niewiele jadł. 

Sprawiał wrażenie człowieka pogrążonego w niewesołych 

myślach. 

Jacht płynął teraz w dół rzeki. Wracali. Alicja pomyślała 

z żalem, że drogę powrotną pokonają szybciej. Bajkowa wy­

prawa zbliżała się ku końcowi. 

Niebo miało kolor głębokiego indygo, gorące słońce zło­

ciło wody Nilu. Na brzegu rosły palmy sięgające nieba pal-
czastymi liśćmi. 

- Nie dziwię się, że turyści tak tłumnie odwiedzają Egipt 

- powiedziała ni to do siebie, ni do swego milczącego towa­
rzysza. - Bardzo tu pięknie. 

- Owszem - przyznał Hassan. - Ale i do tego można się 

przyzwyczaić. Czy pozwolisz mi zapalić, Alicjo? 

- Oczywiście - odparła, choć zaskoczył ją tym pytaniem. 
Nigdy dotąd nie widziała, żeby palił. Chociaż, z drugiej 

background image

strony... Jakże mało czasu z nim spędziła, jak niewiele o nim 
wiedziała... 

- Zastanawiałem się, czy powinienem ci to powiedzieć 

- zaczął, zapaliwszy cygaro. - Doszedłem do wniosku, że 

jeśli tego nie zrobię, to uznasz mnie za źle wychowanego 

dzikusa. 

- Co ty wygadujesz? - obruszyła się Alicja. Naprawdę nie 

rozumiała, o co mu chodzi. 

- Chyba zauważyłaś, że bardzo mi się podobasz. Ja też 

nie jestem ci obojętny. Tylko mnie nie pytaj, skąd o tym 
wiem - uprzedził jej pytanie, 

Alicja wpatrywała się w filiżankę z herbatą. Było jej go­

rąco, choć tym razem nie była to wina słońca. 

- Czuję się w obowiązku wyjaśnić ci, dlaczego muszę cię 

pożegnać - mówił Hassan. - Wspominałem ci wczoraj 
o mojej matce... Widzisz, moi rodzice poznali się w Anglii. 
Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Mama była 
bardzo piękna... Pobrali się i żyli jak w bajce. Niestety, cał­

kiem inaczej niż to w bajkach bywa, nie żyli ani długo, ani 

szczęśliwie. 

- Każdemu może się to przytrafić - wyszeptała przejęta 

Alicja. 

- Każdemu może, książętom nie powinno. - Hassan wy­

dmuchnął w bezchmurne niebo kółeczko dymu. - Rodzice 
bardzo się kochali, ale mama nie potrafiła polubić Egiptu. 
Było jej za gorąco, nudziła się... Chciała wrócić do domu 
i w końcu postawiła na swoim. Oczywiście, musiała mnie 
zostawić. Akurat w tej sprawie nie miała wyboru. Już ci 
mówiłem, dlaczego. 

Zamyślił się. Alicja przypuszczała, że już nic więcej jej 

background image

nie powie. Jednak Hassan najwidoczniej postanowił niczego 
przed nią nie ukrywać. 

- Gdyby mój ojciec był zwykłym człowiekiem - podjął 

przerwaną opowieść - nie byłoby problemu. Z miłości do 
żony zostawiłby Egipt, zamieszkał z nią w zimnej Anglii. 
Byłbym Anglikiem, Alicjo, i pewnie nigdy byśmy się nie 

spotkali. - Uśmiechnął się smutno. - Niestety, mój ojciec jest 
szejkiem ben Amarna. Nie mógł opuścić swego ludu. Ja także 

nie mogę. 

- Nikt tego od ciebie nie wymaga - powiedziała, patrząc 

mu prosto w oczy. - Poza tym ja nie jestem Angielką. Jestem 
przyzwyczajona do upałów i... 

- Nie próbuj mnie przekonywać, Alicjo. - Hassan pokrę­

cił głową. - Musiałem ci wytłumaczyć, dlaczego tak się za­
chowuję. Chciałem, żebyś zrozumiała, że cokolwiek... No 
cóż... Zapewniam cię, że to by się nie udało. Inny świat, inna 
kultura... Nie zaryzykuję nieszczęśliwej przyszłości. Nie­

szczęśliwej dla mnie, dla ciebie i... 

Zrozumiała. Zrozumiała każde słowo, nawet to, którego 

nie wypowiedział. Zrozumiała i zrobiło jej się żal. Teraz 
przynajmniej wiedziała, czego żałuje. Niestety, nie miała 
w tej sprawie nic do powiedzenia. Musiała się pogodzić z de­
cyzją Hassana. 

Przybili do przystani. A to oznaczało, że wkrótce będą 

w domu. Nie, nie w domu, pomyślała rozżalona Alicja, tylko 
w hotelu. Ale i hotel dobry. Zwłaszcza że nie musiała nikogo 
wpuszczać do pokoju. 

Alicja podeszła do trapu. Nie zdążyła na niego wejść, bo 

Hassan ją przytrzymał. 

- Pozwól sobie pomóc, Alicjo - poprosił. 

background image

Nie musiał jej namawiać. Podała mu rękę. Po raz ostatni 

wsunęła dłoń w bezpieczne ciepło jego dłoni. 

Na nabrzeżu czekała limuzyna. Alicja nawet nie zauwa­

żyła, kiedy znaleźli przed hotelem. 

Nie sprzeciwiała się, kiedy Ali odprowadził ją do foyer. 

Jednak kiedy mu podziękowała, Ali się jej ukłonił. Po raz 
pierwszy, odkąd się poznali! 

Nie zdążyła dojść do windy. Usłyszała, że ktoś ją woła. 

Odwróciła się. 

- Witaj, tajemnicza przyjaciółko. - Sally ją uściskała. 
- Sądziłam, że ciężko pracujesz przy jakichś wykopali­

skach - powiedziała Alicja. 

- Pracuję, pracuję, aż pot mi spływa po plecach - roze­

śmiała się Sally. - Dzisiaj mam wolne. Jutro też. 

- No dobrze, ale co ty tu robisz? To nie jest hotel 

na studencką kieszeń. Zresztą ciężko pracujący archeo­
log też raczej nie mógłby sobie pozwolić na zamieszkanie 
tutaj. 

- Wiem, wiem - odparła Sally. - Czy to nie jest cudow­

ne? Poznałaś wczoraj Charlesa. Spędziłam z nim ostatnie 
dwa dni. Jutro zabierze mnie na pustynię. Nie mogę się już 
doczekać! 

- Szczęściara z ciebie - westchnęła Alicja. Ona także 

bardzo by chciała pojechać jutro na pustynię. 

- Prawda? - trajkotała Sally. - Charles przyjechał tu 

w interesach i... Tak czy siak, chodź się przywitać. Może 
wypijesz z nami drinka? 

Alicja podeszła do stolika, przy którym siedział znajomy 

Sally. Nie miała na to wielkiej ochoty, ale nie chciała także 
sprawiać przykrości sympatycznej dziewczynie. 

background image

Charles był dość przystojnym mężczyzną o miłym uśmie­

chu i wielkiej pewności siebie, jakiej nabiera się dzięki pie­
niądzom i wysokiej pozycji w świecie. 

- A więc jedziecie jutro na pustynię - zaczęła Alicja, gdy 

usadzili ją w fotelu i dali do ręki szklaneczkę campari. 

- Tak - odparł Charles. - Chciałbym kupić dobrego ko­

nia. Może nawet dwa. Podobno jest tam jeden zupełnie nie­
zwykły. 

- Jedziecie na koński targ? - spytała ostrożnie Alicja. Nie 

była pewna, czy coś jej się nie przywidziało, bo z tego, co 
zrozumiała, wynikało, że los zetknął ją z człowiekiem, który 
chciał kupić Dark Shadow. 

- Owszem - odparł Charles. - Wybieramy się na aukcję, 

którą tutaj nazywają końskim targiem. Ale skąd ty wiesz o tej 
imprezie? 

- Nie wiem, co bym dała za to, żeby tam pojechać. Moje 

konie będą wystawione na aukcję. 

- Ty... Niemożliwe! Taka młoda dziewczyna sprzedaje 

konie w Egipcie? Jasne! - Charles szybko sobie przypo­
mniał, co mu Sally opowiadała o swojej przygodnej znajo­
mej. - Przecież jesteś Australijką i ten koń, którego chcę 
kupić, też pochodzi z Australii. 

- No właśnie. - Alicja już nie miała wątpliwości, że ma 

przed sobą przyszłego właściciela Dark Shadow. - Nie mia­
łam pojęcia, że interesujesz się moim koniem. Powiedziano 
mi, że klient jest z Wiednia. 

- Mnie też tak powiedziano - mruknął Charles. 
Nie wydawał się już Alicji taki szczery i otwarty, jak przed 

chwilą. Przyglądał się jej nieufnie. 

- Zresztą dla mnie to nie ma znaczenia - mówiła Alicja, 

background image

jakby nie zauważyła zmiany nastroju swego rozmówcy. -

Poinformowano mnie, że mimo wysokiej ceny wywoławczej 
Dark Shadow na pewno zostanie sprzedany. 

- Jaka to suma? - spytał Charles. 
Alicja tylko się roześmiała. 
- Czy ten koń naprawdę jest taki nadzwyczajny, jak mi 

mówiono? - Charles wycofał się z wdziękiem ze strzelonej 
gafy. - Bo widzisz, ja chcę kupić dwa araby. Jednego dla 

siebie, a drugiego dla mojej siostry. Oboje jesteśmy znanymi 

jeźdźcami, więc... 

- Nigdy o was nie słyszałam - przerwała mu Alicja. - Ja 

też jeżdżę, ale tylko w Australii. A jeśli idzie o mojego konia, 
to jest świetnie wyszkolony i bardzo piękny. Gdybym tylko 
mogła ci pokazać, jak on chodzi pod siodłem... 

- Czemu nie miałabyś tego zrobić? Wybierz się z nami 

na pustynię. Przedstawisz mi swojego konia, a przy okazji 
od razu się dowiesz, ile za niego zapłaciłem - roześmiał się 
donośnie. 

- Niestety, nie wolno mi się tam pokazywać. 
- Jak to: nie wolno? 
- Podobno niechętnie widzi się tam kobiety. To dziwny 

kraj... 

- Ach, ci Arabowie... - Charles machnął ręką, jakby 

się oganiał od uprzykrzonej muchy. - No, ale tym razem 

dostaną za swoje. Udowodnię im, że ich życzenia nie zawsze 

są rozkazami. Zabieram ze sobą Sally - oznajmił tryum­
falnie. 

- Naprawdę? - zdziwiła się Alicja. - Powiedziano mi, że 

nie wpuszcza się tam kobiet. 

- A co mnie to obchodzi? - nadął się Charles. - Jestem 

background image

kupcem, mam do wydania kupę forsy. Kto mi zabroni mieć 
przy sobie moją kobietę? Prawda, że chcesz pojechać, moja 

śliczna? 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Hałas był okropny, lecz Alicja wiedziała, że to nie hałas, 

ani nawet nie drżenie śmigłowca jest powodem przenikają­
cego ją do szpiku kości strachu. 

Ani na chwilę nie mogła zapomnieć o dostojnym 

mężczyźnie, który oświadczył jej stanowczo, że targ koński 
to nie miejsce dla kobiet. A przecież zrobiła co w ludzkiej 
mocy, żeby nie myśleć ani o nim, ani o minionych dwóch 
dniach, które bez niego nie byłyby tak kolorowe. 

Alicja spojrzała na pilota. Ciekawe, co by sobie pomyślał, 

gdyby wiedział, zastanawiała się. Na szczęście nie wiedział, 
więc nie mógł jej wysadzić w połowie drogi. 

- Czy to aby bezpieczne? - spytała nie wiedzieć który 

raz. 

- No, pewnie - uspokoił ją Charles. - Naprawdę nie mu­

sisz się bać. Nie żyjemy przecież w średniowieczu. Ten ich 

koński targ to jedna z najbardziej znanych aukcji na świecie. 

Powtarzała to sobie bez przerwy. W końcu prawie uwie­

rzyła, że nie robi nic niewłaściwego. 

A jednak postanowiła ani na chwilę nie oddalać się od 

Sally. Na wszelki wypadek. Charles nie miał pojęcia, jak 
potężna i wpływowa jest rodzina ben Amarna. 

Wylądowali na lądowisku dla helikopterów w samym 

środku pustyni. W oddali zauważyli nadjeżdżający gazik. Od 

background image

normalnego samochodu terenowego różnił się przede wszyst­
kim ogromnymi kołami. 

Gazik zawiózł ich do oazy, w której miała się odbyć au­

kcja. Pod palmami, w cieniu, zebrała się grupa Europejczy­
ków. Charles z Sally i Alicją dołączyli do nich. 

Arabowie najwidoczniej obywali się bez cienia, zbierali 

się w grupki w pełnym słońcu, gawędząc, jakby lejący się 
z nieba żar zupełnie im nie przeszkadzał. Niektórzy z nich 
mieli na głowie sznury w biało-brązowe pasy. 

Alicja odruchowo zacisnęła palce na dłoni Sally. 

- Przestań się wygłupiać - skarciła ją koleżanka. - Nie 

widzisz, że tu nie ma żadnego niebezpieczeństwa? 

- Widzę - mruknęła zawstydzona Alicja, ale ręki Sally 

nie puściła. 

- Hej, dziewczyny - zawołał Charles. -. Chciałbym wam 

przedstawić pana Werdera. Znamy się z zawodów 

jeździeckich. Pan Werder jest Austriakiem. 

Sally i Alicja przywitały się z uprzejmym starszym pa­

nem. 

- To moja przyjaciółka Sally - Charles dokonał prezen­

tacji - a to panna Alicja Seacombe z Australii. 

- Z Australii? - Starszy pan uśmiechnął się przyjaźnie do 

Alicji. - Wygląda na to, że macie tu dziś sporą reprezentację. 

Lecz Alicja już go nie słuchała. Patrzyła przerażona na 

zbliżającego się do nich człowieka, który prowadził aukcję. 
Aziz! 

Nic nie powiedział, tylko się do niej uśmiechnął. Prawie 

tak serdecznie jak wtedy w biurze, kiedy jeszcze nie wie­
dział, że Hassan zabronił Alicji pojawiać się na aukcji. 

Czego ja się tak boję, pomyślała zirytowana własną sła-

background image

bością. Mam przy sobie ludzi z mojego świata, a Hassan jest 

daleko i nigdy więcej go nie zobaczę. 

Było gorąco i gwarno. Niemal co chwila nadlatywały ko­

lejne śmigłowce, ryczał silnik terenowego samochodu, który 
przywoził gości z lądowiska. Gdyby nie lekki wiatr porusza­

jący liśćmi palm, byłoby zupełnie nie do wytrzymania. 

Tym bardziej że Alicja mimo wszystko wciąż się bała. 

A przecież nie popełniła żadnego przestępstwa. 

Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy usłyszała, jak Aziz 

wywołuje imię jej konia. 

Na ogrodzony linami padok wprowadzono Dark Shadow. 

Wyglądał wspaniale. 

Jest taki wypielęgnowany, jakbym sama o niego dbała, 

pomyślała Alicja. Hassan dotrzymał słowa, a ja... 

Nie chciała o tym myśleć. Przyjechała na pustynię do 

swojego konia i nim powinna się teraz zajmować. 

- Shadow, mój skarbie - powiedziała cicho i piękny koń 

odwrócił głowę. 

Podeszła ostrożnie, żeby go nie spłoszyć. Pogłaskała ko­

nia po pysku, wtuliła rozpaloną twarz w jego szyję. Jeszcze 
tylko dała mu kostkę cukru, jeszcze raz pogłaskała piękny 
koński pysk i odeszła, ocierając łzy. 

Dark Shadow był ich ostatnią deską ratunku. W żaden 

sposób nie mogła go zatrzymać. 

Licytacja zaczęła się, padały coraz wyższe sumy. Alicja 

słuchała oszołomiona. 

- Jest! - wrzasnął nagle Charles. - Dark Shadow jest mój! 
To on kupił jej ukochanego konia. Za sto trzydzieści pięć 

tysięcy dolarów! Farma była uratowana, a przecież jeszcze 
nie wszystkie ich konie sprzedano. 

background image

- Bardzo dużo za niego zapłaciłeś - powiedziała cicho 

Alicja. 

- Zapłaciłbym dwa razy więcej, gdyby było trzeba. 

Pochylił się i pocałował Alicję. Próbowała się bronić, lecz 

on był duży, silny, pewny siebie i uszczęśliwiony. I zupełnie 

nic nie rozumiał. 

Paskudnie się czuła, kiedy tak ją obcałowywał i ściskał na 

oczach przyglądających się temu z niekłamanym zdziwie­

niem Arabów. Zwłaszcza że niektórzy z nich nosili ubrania 

w znanych Alicji barwach... 

Wreszcie ją puścił. Wyjęła chusteczkę i dokładnie wytarła 

twarz, lecz Charles już na nią nie patrzył. W ogóle przestała 

go interesować. Zresztą nigdy go nie interesowała. 

Obchodził go tylko jej koń, a właściwie już teraz jego koń. 

Klepał go po szyi, przemawiał do niego czule. Prawie tak jak 

przed chwilą Alicja. Z tą różnicą, że Dark Shadow nie od­

wzajemniał czułości. 

Na razie, pomyślała zasmucona Alicja. Kiedy się przy­

zwyczai, będzie go kochał tak samo jak mnie. 

- Strasznie dużo szmalu zgarnęłaś - paplała podekscyto­

wana Sally. - Możesz do końca życia tarzać się w złocie. 

- Przesadzasz - mruknęła Alicja. - Zresztą to nie moje 

pieniądze. 

- Tak się cieszę, Charles! - Sally rzuciła się na szyję 

swemu przyjacielowi. Teraz ją obściskiwał i obcałowywał. 

Ale się dzisiaj tubylcy napatrzą, pomyślała Alicja. Dobrze 

chociaż, że ben Amarna już sobie poszli. 

- Dlaczego? - usłyszał nagle poirytowany głos Sally. -

Nie zostawiaj mnie samej. 

- Nic na to nie poradzę, kochanie - tłumaczył się 

background image

z czegoś Charles. I nagle znów przypomniał sobie o istnie­

niu Alicji. - Może ty jej wytłumaczysz, dlaczego nie mogę 

z wami pojechać. Przewożą sprzedane konie do Luksoru. 

Nie ma mowy, żebym wracał z wami śmigłowcem. Za 

nic na świecie nie zostawię tego konia samego. Nawet 

w samolocie będę przy nim. Wytłumacz jej, Alicjo, że tak 

trzeba. 

Jakże się ucieszyła. Nawet jakby trochę bardziej go polu­

biła. Musiała sprzedać Dark Shadow, ale chciała, żeby się 

dostał w dobre ręce, a ten Charles okazał się rasowym ho­

dowcą. Wolał się opiekować jednym koniem niż dwiema 

kobietami. 

- On ma rację, Sally - powiedziała, choć wcale jej się nie 

uśmiechało zostać bez męskiej eskorty. - Konie to delikatne 

zwierzęta. Zwłaszcza Dark Shadow. - Ukradkiem otarła łzę, 

która nieproszona spłynęła jej po policzku. - Muszą czuć, że 

są kochane. Muszą mieć opiekuna. 

- Posłuchaj jej, kochanie - prosił Charles nadąsaną Sally. 

- A wiesz, mam tu coś dla ciebie! Właściwie miałem ci to 

dać dopiero jutro, ale może lepiej zrobię to od razu. Chodźmy 

po moją torbę. 

Objął Sally ramieniem, zaprowadził do stolika prowa­

dzącego aukcję Aziza, przy którym zostawił swoją torbę 

podróżną. 

Alicja została sama. Miała nadzieję, że nie potrwa to dłu­

go, choć teraz, kiedy ben Amarna zniknęli, nie bała się już 

tak bardzo. 

- Odprowadzę panią do śmigłowca - usłyszała słowa wy­

powiedziane wprawdzie po angielsku, lecz z silnym obcym 

akcentem. 

background image

Już gdzieś słyszała ten głos. Podniosła głowę... 
Szejk Ahmed, przeraziła się. Nawet nie słyszałam, jak do 

mnie podszedł. I skąd on się tu wziął? Przedtem chyba go nie 
było. A może... Boże wielki! A co będzie, jeśli widział, jak 
Charles mnie obcałowywał? 

- Ja....- jąkała się Alicja. - Ja tu... 
Dość tego, pomyślała wściekła na siebie. Jestem dorosła 

i nikomu nic nie jestem winna. Jeśli nawet mnie widział, to 

jego zmartwienie. Nic mnie to nie obchodzi! 

- Nie jestem sama - powiedziała z nieco większą pew­

nością siebie. - Czekam na moich znajomych. 

- Ustalenia się zmieniły - oznajmił surowym tonem szejk 

Ahmed. 

Miał złą twarz drapieżnego ptaka. Aż trudno było uwie­

rzyć, że to ten sam dostojny szejk, który wczoraj rano prze­
praszał ją pokornie bez cienia skruchy. 

Alicja nie wiedziała, co począć. Widziała Charlesa i Sally, 

ale nie mogła się z nimi porozumieć. Stali daleko, nie patrzyli 
na nią. Byli zajęci wyłącznie sobą. 

No, ale przecież ustalenia się zmieniły... 
- Jeśli chce pani mieć miejsce w śmigłowcu, to musimy 

się pośpieszyć - powiedział szejk Ahmed. - Ja w każdym 

razie idę. 

Odwrócił się i poszedł prosto przed siebie, nie oglądając 

się na Alicję. 

Alicja bardzo chciała wrócić do hotelu, przekazać cioci 

Emilii dobrą nowinę. Poza tym przecież w śmigłowcu nie 
mogło jej spotkać nic złego, nawet ze strony tego wrednego 

szejka. Potulnie podreptała za nim. 

Znów musiała wsiąść do gazika na ogromnych kołach, 

background image

wdrapać się do śmigłowca, który czekał na nich z włączonym 

silnikiem. Jakby pilot bardzo się spieszył. 

Szejk Ahmed z nią nie poleciał. Powiedział, że miał ją 

tylko eskortować do samolotu, a teraz musi wracać do swo­

ich obowiązków. Odwrócił się bez słowa, jak to szejk Ahmed, 

i zostawił ją samą. 

Oprócz Alicji w kabinie było jeszcze dwoje pasażerów: 

młoda kobieta i mężczyzna ubrany w barwy ben Amarna. 

Śmigłowiec błyskawicznie uniósł się w górę. Alicji żołą­

dek podszedł do gardła, jak w szybkobieżnej windzie. Jednak 

inaczej niż w windzie, tutaj mogła patrzeć przez okno. Pod 

jej stopami widniała pustynia, na której mrowiły się maleńkie 

konie i jeszcze mniejsi od nich ludzie. Śmigłowiec skręcił 

i po chwili Alicja widziała już tylko piaszczyste wydmy i co­

raz mniejsze palmy oazy. 

Co sobie o mnie Sally pomyśli, zastanawiała się. 

Zaraz jednak przypomniała sobie, że skoro Sally się o nią 

nie martwiła, to i ona nie musi się nią przejmować. 

Zresztą co miała zrobić? Sprzeciwić się szejkowi ben 

Amarna? 

Odniosła wrażenie, że tym razem lot trwał dłużej, niż 

kiedy lecieli z Luksoru na pustynię. W końcu jednak maszy­

na obniżyła lot i wtedy Alicja na dobre się zaniepokoiła. Nie 

lądowali w Luksorze, tylko w samym sercu pustyni. 

Dwoje jej towarzyszy podróży wysiadło, lecz Alicja nie 

ruszyła się z miejsca. W końcu jednak uznała, że skoro szejk 

Ahmed wsadził ją do tego śmigłowca, to na pewno wiedział, 

co robi i z całą pewnością nie stanie jej się żadna krzywda. 

Wyskoczyła na gorący piasek. Niemal natychmiast śmi­

głowiec uniósł się i odleciał. Patrzyła, jak staje się coraz 

background image

mniejszy, i myślała, że chyba jednak nie postąpiła mądrze. 

Z całą pewnością działo się tu coś dziwnego. 

Dwójka jej współpasażerów nie zwracała na nią najmniej­

szej uwagi. Wpatrywali się w jedyne miejsce na horyzoncie, 

które nie było piaszczystą wydmą, w grupę palm. W tej chwi­

li oderwały się od niej jakieś ruchome kropki. 

Słońce chyliło się ku zachodowi, piasek pustym stał się 

ciemnobrązowy. Na tle tego piasku pojawiła się karawana 

złożona z pięciu wielbłądów. Tylko dwa z nich miały 

jeźdźców. 

Alicja się przestraszyła. Przypomniała sobie, jak podczas 

pierwszego spotkania Hassan ją zapewniał, że nie zajmuje się 

handlem niewolnikami, choć nawet w dzisiejszych czasach 

jest to kwitnący interes. No tak, ale to był Hassan, a do tego 

śmigłowca wsadził ją... szejk Ahmed. 

Bzdura, skarciła samą siebie. Dlaczego miałby sobie bru­

dzić ręce tym wstrętnym procederem. Jest co najmniej tak 

samo bogaty i prawie tak samo atrakcyjny jak Hassan. No 

więc, dlaczego się boję? 

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, dlaczego wysa­

dzono nas w środku pustyni? - spytała Alicja kobietę, któ­

ra razem z nią leciała śmigłowcem. Nie miała nadziei, że 

zostanie zrozumiana, ale musiała przecież coś zrobić. Co­

kolwiek. 

- Pojedziemy do oazy szejka Hassana - odparła kobieta 

po angielsku. 

Nie była to oczywiście płynna angielszczyzna, jaką posłu­

giwał się Hassan, lecz Alicja bez trudu zrozumiała, co ta 

kobieta do niej mówiła. 

Zrozumiała słowa, bo sens jeszcze przez jakiś czas nie 

background image

chciał do niej dotrzeć. Kiedy i sens stał się jasny, najpierw 

się ucieszyła, a zaraz potem rozzłościła. 

Dlaczego on to zrobił, pomyślała. Nie prościej byłoby się 

ze mną umówić? Przygotowałabym się do podróży, zabrała 

ze sobą wszystko, czego mi trzeba... I po co? Przecież nie 

chciał się więcej ze mną spotykać, nie chciał mieć ze mną 

nic wspólnego. Sam powiedział, że nie zaryzykuje nieszczę­

śliwej przyszłości. Czyżby zmienił zdanie? Nie, niemożliwe. 

Każdy, tylko nie Hassan. A co na to ciocia Emilia? Będzie 

się denerwować! 

Wielbłądy podeszły całkiem blisko, zatrzymały się. Były 

to białe dromadery okryte derkami z kolorowej wełny. Każdy 

z nich niósł na garbie wyłożone owczą skórą siodło. 

- Jedziemy - odezwała się kobieta po angielsku. 

Alicja nie miała wyboru. To znaczy mogła nie pojechać, 

ale wtedy zostałaby całkiem sama w środku pustyni. Wolała 

nie ryzykować. 

- Mam na imię Fatma - odezwała się kobieta, jakby 

rozumiejąc niepewność Alicji, chciała ją nieco ośmielić. 

- Zanim wsiądzie pani na wielbłąda, proszę włożyć 

płaszcz. 

Podała Alicji długą pelerynę z białej wielbłądziej wełny. 

Alicja nie rozumiała, po co. Było potwornie gorąco. 

Poczuła zapach drzewa sandałowego i przypomniała so­

bie swój pierwszy wieczór w Egipcie. Wtedy pomyślała, że 

zapach drzewa sandałowego już zawsze będzie jej przypomi­

nał Hassana. 

Może to jego płaszcz, pomyślała. Na pewno nie. Pewnie 

trzymają okrycia w skrzyni z drzewa sandałowego. 

Wielbłąd przyklęknął. Fatma pomogła Alicji usiąść 

background image

w siodle. Ułożyła jej nogi tak, aby obejmowały garb wiel­
błąda, kazała się trzymać drewnianego łęku. 

Towarzyszący im mężczyzna, ten, który razem z nimi 

przyleciał śmigłowcem, wydał komendę i wielbłąd wstał, 
unosząc swą pasażerkę wysoko ponad ziemię. 

Dopiero teraz Alicja zauważyła, że ludzie, którzy przypro­

wadzili wielbłądy, są uzbrojeni. Nie miała najmniejszej wąt­
pliwości, że została porwana. Sama się zdziwiła, jak mało ją 
to obeszło. Patrzyła zachwycona, jak ostatnie promienie słoń­
ca barwią horyzont, jak zacierają się kontury piaszczystych 
pagórków. 

Na pustyni było cicho jak w grobie. Alicja słyszała tylko 

bicie swego serca i skrzypienie piasku pod nogami zwierząt. 
Ciemność zapadła gwałtownie, zaraz po tym, jak słońce 
schowało się za horyzontem, lecz lśniące na niebie gwiazdy 
rozjaśniały noc. 

Zrobiło się zimno, więc otuliła się peleryną. Patrzyła na 

rozgwieżdżone niebo, wdychała suche, chłodne powietrze 
i właściwie przestała się bać. Nie wiedzieć czemu uznała, że 
w takim cudownym miejscu nic złego nie może jej spotkać. 

Nagle gdzieś przed nimi pojawiło się światełko. Zbliżali 

się do grupy palm, które odcinały się ciemniejszą plamą od 

rozgwieżdżonego nieba. Wjechali do oazy otoczonej czymś 
w rodzaju płotu z ciasno ustawionych obok siebie palików. 
To była zapora przeciwpiaskowa. Gdyby nie ona, przenoszo­
ny wiatrem piasek zasypałby oazę w ciągu pół roku. 

Maleńka karawana weszła pomiędzy palmy, wśród któ­

rych stały olbrzymie namioty. 

Obok wielbłąda, którego dosiadała, pojawił się brodaty 

mężczyzna. Na jego rozkaz zwierzę przyklękło i Alicja znów 

background image

stanęła na ziemi. Rozejrzała się po otaczających ją ludziach, 

lecz Hassana wśród nich nie było. 

- Proszę za mną - powiedziała Fatma. 
Zaprowadziła ją do wielkiego namiotu. Na podłodze leżał 

gruby dywan, lecz wnętrze przypominało raczej polowe biu­
ro aniżeli komnaty potężnego szejka. 

- To tu jest elektryczność? - zdumiała się Alicja na widok 

palącej się lampy. 

- Tak, proszę pani - odparła z szacunkiem Fatma. - Ma­

my tu wszystko, czego nam potrzeba. Ta oaza należy do 
szejka Hassana. 

- Wobec tego gdzie jest szejk Hassan? 

Alicja znów zaczęła się denerwować. Już wiedziała, że 

znajduje się w oazie Hassana, lecz wciąż nie rozumiała, po 
co ją tu sprowadzono. 

- Szejk Hassan wkrótce przybędzie - zapewniła ją Fat-

ma. - Kazał, żebym pomogła pani się wykąpać i przebrać. 
Szejk Hassan przyjedzie na kolację. 

-• Nie mam zamiaru się kąpać ani tym bardziej przebierać 

- parsknęła Alicja. - Zresztą nawet gdybym chciała, to i tak 
nie mam w co. 

Odwróciła się na pięcie i wyszła z namiotu. Nie zwróciła 

uwagi na okrzyk Fatmy. Oczywiście nie pomyślała także, że 
nie ma dokąd iść. Zresztą nawet gdyby miała dokąd, też by 
nie wyszła, bo przed wejściem do namiotu stał uzbrojony 
mężczyzna. 

- Proszę, niech się pani nie sprzeciwia szejkowi Hassa¬ 

nowi - prosiła Fatma. - Jest bardzo zły. Nie sprzeciwiamy 
mu się, kiedy jest w złym humorze. Nigdy nie widziałam, 
żeby tak się złościł. 

background image

- Nic mnie to nie obchodzi! - krzyknęła Alicja, lecz zaraz 

przypomniała sobie, że to nieprawda. Wróciła do namiotu. 

Fatma usadziła ją w fotelu, ściągnęła jej buty i chciała 

pomóc także zdjąć resztę ubrania. 

- Nie trzeba - roześmiała się Alicja. - Sama sobie pora­

dzę. 

Kiedy weszła do pomieszczenia pełniącego rolę łazien­

ki, omal się nie uśmiechnęła. Nie był to wprawdzie różowy 

marmur jak w komnatach haremu, zajmowanych przez 

Hassana, ale było pięknie i wygodnie. I oczywiście był 

prysznic. 

Stojąc pod chłodnym strumieniem wody, zapomniała na 

chwilę o dramatycznych przeżyciach dnia. Tylko na chwilę. 

Biały ręcznik, który podała jej Fatma, pachniał drzewem 

sandałowym, przypominał o Hassanie. 

Oprócz ręcznika Fatma podała jej także luźną białą szatę. 

- Nie trzeba - powiedziała Alicja, wycierając się do su­

cha pachnącym ręcznikiem. - Włożę swoje ubranie. Nie 

szkodzi, że jest brudne. 

- Przykro mi, proszę pani, ale odesłałam je do prania. 

Szejk Hassan kazał, żeby pani to nałożyła. 

- Ani mi się śni - zaprotestowała Alicja. Miała już ser­

decznie dosyć tych wszystkich idiotycznych rozkazów Has­

sana. 

- Musi pani. - Fatma trzymała przed sobą cieniutką, 

przypominającą kimono szatę. - Proszę... 

Właściwie nie miała wyboru. Nie mogła stanąć przed Has¬ 

sanem naga. Wsunęła ręce w szerokie rękawy, owinęła się 

zbyt luźną szatą. 

Fatma przyjrzała się jej, po czym przyniosła ze skrzyni 

background image

biało-brązowy sznur, opasała nim Alicję. Uśmiechnęła się, 

wyraźnie zadowolona ze swego dzieła. 

Alicja odszukała w przepastnej torbie grzebień. 
Dobrze, że przynajmniej torbę mi zostawili, pomyślała. 

Mogę się nawet umalować. 

Sięgnęła po szminkę, lecz prawie natychmiast ją odłożyła. 

Była wściekła. Tak bardzo, że na chwilę zapomniała nawet 
o swoim uczuciu do Hassana. I w żadnym wypadku nie mia­
ła ochoty upiększać się dla niego. 

Wróciła do pierwszego pomieszczenia, tego, w którym 

znajdowało się biuro Hassana. Na półeczce obok biurka stały 

jakieś książki. Niestety, wszystkie dotyczyły zagadnień zwią­

zanych z inżynierią wodną. Oczywiście tylko te, które były 
napisane po angielsku, bo znalazła tam także kilka arabskich 
książek. 

Nie miała nic do roboty, więc usiadła w wielkim skórza­

nym fotelu. Wreszcie mogła się spokojnie zastanowić nad 
tym, co się jej przydarzyło. 

Dlaczego Hassan kazał mnie sprowadzić do swojej oazy, 

myślała. Przecież sam powiedział, że między nami wszystko 
skończone. On nie rzuca słów na wiatr... Tak, to na pewno 
przez tę aukcję! Zawiodłam go, pojechałam na koński targ, 
chociaż mi tego zabronił. 

Ucieszyła się. To był dobry znak. Gdyby nic dla niego nie 

znaczyła, to nie obeszłoby go, że zjawiła się na imprezie 
przeznaczonej wyłącznie dla mężczyzn. 

Zanim na dobre to do niej. dotarło, usłyszała ciche brzę­

czenie. Narastało i wkrótce stało się warkotem śmigłowca. 
Bardzo dużego śmigłowca. 

- Szejk Hassan przyjechał - oznajmiła Fatma. - To jego 

background image

śmigłowiec. Wielka wojskowa maszyna. Lata szybko i bar­
dzo daleko. 

Hałas stawał się nie do wytrzymania. Alicja nie słyszała 

nawet własnych myśli. Po chwili dźwięk zaczął się unosić, 
oddalać, aż zmienił się w ciche brzęczenie. Śmigłowiec od­
leciał. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Najpierw usłyszała podniesione głosy, a potem kroki nad­

chodzącego człowieka. 

Do namiotu wszedł Hassan. Ubrany w tradycyjny arabski 

strój, wyglądał tak jak wtedy, kiedy spotkali się w kairskim 
szpitalu, tyle że tym razem był wściekły. Jeden gest i Fatma 
wyszła bezszelestnie, jakby nie była kobietą z krwi i kości, 
tylko bezcielesnym cieniem. 

Hassan jednym ruchem opuścił ciężką zasłonę zamykają­

cą wejście do namiotu i Alicja natychmiast przestała się bać. 
Wściekły czy nie, był to ten sam czuły i wyrozumiały czło­
wiek, jakiego pokochała.' Chciała do niego podejść, lecz za­
trzymała się w pół kroku, gdy w jasnym świetle lampy zoba­
czyła jego minę. 

Zdjął z głowy kufiję, rzucił ją na mały stolik stojący obok 

kanapy. Wyjął z pudełka krótkie cygaro, zapalił. Tym razem 
nie pytał jej o pozwolenie. 

A więc potrafi być i taki, pomyślała spłoszona. Szkoda, 

że wcześniej o tym nie wiedziałam. Na pewno bym się w nim 
nie zakochała. 

Podszedł do niej z dymiącym cygarem w ręce, drugą ręką 

rozchylił dekolt jej przestronnej szaty. Alicja się cofnęła. 

- Całkiem nieźle - mruknął. 
- Przestań - zaprotestowała. - Co się z tobą dzieje? Dla-

background image

czego tak się zachowujesz? I po co mnie tu sprowadziłeś? 
Nawet nie spytałeś mnie o zdanie, nawet mnie nie uprzedzi­
łeś... 

- Nie miałem czasu na konwenanse. Zresztą jesteśmy na 

pustyni. Tutaj obowiązują inne prawa, a ja jestem wolnym 
człowiekiem i mam mnóstwo czasu. Może zauważyłaś, że 
nie ma tu telefonu. Tym razem nic mi nie przeszkodzi. 

A więc to tak, pomyślała. To dlatego mnie tu sprowadził. 

Ale po co? Przecież już dawno mógł dostać to, czego chciał. 
W końcu nie jestem niewinną panienką. 

- Dlaczego? - spytała. 
- Nie domyślasz się? Jestem tylko mężczyzną i tak jak 

wszyscy mężczyźni lubię sobie czasami pofolgować. Prze­
znaczyłem na to najbliższe cztery dni. 

Alicja nie wiedziała, dlaczego stał się nagle wrogi, dlacze­

go traktuje ją tak, jakby nie miała własnej woli. A przecież 
miała wolę i już dawno pokazała mu, czego pragnie. Dwa dni 
temu w Luksorze... 

- Dlaczego? - powtórzyła. 
- Nie słyszałaś, co powiedziałem? Nie zamęczaj mnie 

pytaniami. 

Znów rozchylił poły jej okrycia, tym razem znacznie sze­

rzej. Alicja odsunęła się i zasłoniła dekolt. 

Hassan się roześmiał. Nie był to radosny śmiech, jaki 

znała, lecz nieprzyjemny, złośliwy chichot. 

- Słyszałam, ale to nie ma sensu. - Wzruszyła ramiona­

mi. - Potężny szejk Hassan ben Amarna nie musi wykradać 
kobiet, które mają mu służyć. Sam mi to mówiłeś. Nie pa­
miętasz? 

- Pamiętam - skinął głową. - Potężny szejk Hassan ben 

background image

Amarna nie musi uciekać się do takich metod. Powinnaś to 
wiedzieć z własnego doświadczenia. 

Patrzył na nią tak, że zaczerwieniła się aż po cebulki 

włosów. Zaciągnął się dymem z cygara. 

- Ale gdy kobieta, którą znam, z którą mnie widywano 

i która była pod moją opieką, postępuje tak, jak ty postąpiłaś, 
nie muszę zachowywać się wobec niej jak dżentelmen. Zwła­

szcza że jestem szejkiem ben Amarna i wszystko, co robię, 

jest szeroko komentowane. 

- Czy ty aby nie masz zbyt wielkiego mniemania o sobie? 

- Alicja skrzywiła się pogardliwie. - Kogo obchodzi, co ro­
bisz i z kim się spotykasz? 

- Obchodzi, możesz mi wierzyć. Bardzo obchodzi. A lu­

dzie wszystko widzą. W krajach Wschodu wieści rozchodzą 
się szybko, jak pożar w suchym lesie. Moi ludzie wiedzą, że 
wyszliśmy razem ze szpitala, że byłem z tobą w Karnaku, że 
pływaliśmy po Nilu. Cały Egipt o tym mówi. 

Jego twarz zastygła w brzydkim grymasie. Wyglądał jak 

posąg wyrzeźbiony z granitu. Alicja zadrżała, lecz zaraz wy­
tłumaczyła sobie, że to tylko gra świateł, jej zmęczenie, iry­

tacja, że Hassan na pewno nie mógł się aż tak zmienić. 

- Dla wszystkich, łącznie z najpotężniejszymi szejkami 

mojego ludu, oglądanie, jak obcy mężczyzna obściskuje cię 
publicznie... 

- Powinieneś lepiej szkolić swoich szpiegów - przerwała 

mu Alicja. - Naucz ich rozumieć to, na co patrzą. 

Nareszcie pojęła, o co mu chodzi. Ucieszyła się. Nie była 

mu obojętna, sam jej o tym powiedział. Teraz jednak okazało 
się, że to coś więcej niż brak obojętności. Alicja od razu 
poczuła się pewniej. 

background image

- To nie byli moi szpiedzy, jak to ujęłaś. Nawet gdyby 

któryś z moich ludzi na własne oczy zobaczył to skanda­

liczne wydarzenie, nie ośmieliłby się mi o tym powie­

dzieć. To dla nich zbyt przerażające. Widziałem to na 

własne oczy! Nic nie mogłem zrobić... Za to teraz... Tak, 

teraz mogę wszystko. 

- Nic nie rozumiesz... - zaczęła Alicja, lecz Hassan nie 

pozwolił jej się wytłumaczyć. 

- Nie chcę tego słuchać! Nie interesuje mnie, ile mu 

zapłaciłaś... czym mu zapłaciłaś za to, żeby cię tam przy­

wiózł. 

- Idiota! - prychnęła. 

Całkiem zapomniała, że mówi do potężnego szejka, który 

tu, na pustyni, ma absolutną władzę. Zresztą już się go nie 

bała. Oczywiście, nie powiedział jej tego, ale ona i tak była 

pewna, że Hassan ją kocha. Skoro jest zazdrosny... 

- Zraniłaś mnie - westchnął. 

Alicja nie wiedziała, czy chodzi mu o to, co widział na 

końskim targu, czy może o obraźliwe słowo, które wyrwało 

jej się niechcący. Tak czy siak, chyba się opanował. Nawet 

zgasił cygaro. 

- Teraz chciałbym coś zjeść - powiedział cicho. - Od 

rana nic nie miałem w ustach. 

- A co będzie z ciocią? - spytała, choć właściwie chciała 

wytłumaczyć, że to nie jej wina, iż nikt o niego nie zadbał. 

- Na pewno bardzo się denerwuje. 

- Otrzymała wiadomość. 

- Jaką wiadomość? Od kogo? - Alicja znów się rozzło­

ściła. - Jak ty w ogóle możesz mnie tak traktować? 

- Mogę. - Hassan także znów zapłonął gniewem. - Bę-

background image

dziesz miała kilka dni na to, żeby się o tym przekonać. Mu­
stafa! 

Mustafa natychmiast wprowadził do namiotu wózek. Taki 

sam, jakim posługiwał się w Luksorze. Widocznie dawno 
czekał przed wejściem do namiotu. 

- Dobry wieczór, panno Seacombe - powitał ją tym swo­

im miłym, wzbudzającym zaufanie głosem. 

Patrzył na nią z naganą, jak kochająca babcia patrzy na 

wnuczka, który stłukł jej ulubioną filiżankę. Postawił jedze­
nie na stole i wyszedł. 

Hassan wskazał Alicji krzesło. Nie odsunął go, nie pomógł 

jej usiąść, jak to czynił dotąd. 

Alicja też od rana nic nie jadła, ale jakoś nie była głodna. 

Zjadła trochę zupy, nic więcej nie mogła przełknąć. . 

- Skąd mogłam wiedzieć, że ten facet zwariuje, kiedy kupi 

mojego konia - odezwała się. - Wydał na niego majątek i... 

- Nie jestem ciekaw! Zabroniłem ci tam jechać, ale ty 

zawsze musisz być mądrzejsza. Pojechałaś i zachowałaś się 
tak, że obecni tam mężczyźni już wiedzą, że nie jesteś damą. 

- Chyba nie mają żadnych poważnych zmartwień, skoro 

przejmują się obcą kobietą. - Wzruszyła ramionami. - Zre­

sztą, ciebie też nie powinno to obchodzić. Sam powiedziałeś, 
że między nami wszystko skończone, więc dlaczego nie po­
zwoliłeś mi wrócić do Luksoru? Dlaczego nie pozwalasz mi 
o sobie zapomnieć? 

- Sądziłem, że jesteś przyzwoitą kobietą. Dlatego po­

stanowiłem zakończyć naszą znajomość, zanim popełni­

my jakieś głupstwo. Teraz, kiedy poznałem prawdę, poka­
żę ci... 

- Nie krępuj się! - Alicja ani trochę się nie bała. Nie 

background image

wierzyła, że Hassan mógłby jej zrobić krzywdę. - Wiem, że 
możesz robić, co chcesz. Zwłaszcza teraz, kiedy i wuj, i ku­
zyn zaaranżowali dla ciebie to porwanie. Masz poparcie całej 
rodziny... 

Hassan zerwał się z miejsca. Tak gwałtownie, że przewró­

cił krzesło. 

- Nie waż się wciągać w to mojej rodziny! - zawołał. -

I tak już za dużo wiedzą. Myślisz, że dla mnie to przyje­
mność? Że skakałem z radości, widząc, jak bardzo się pomy­
liłem? Oni też to widzieli... 

Podszedł do niej. Alicja się zaniepokoiła. Był taki wście­

kły, że w gniewie mógł zrobić jakieś głupstwo. 

Wstała z krzesła. Poniewczasie zorientowała się, że po­

pełniła błąd. Ułatwiła Hassanowi następny krok. 

Popchnął ją lekko. Alicja cofnęła się i znalazła się w innej 

części namiotu. Hassan zręcznym ruchem opuścił kolejną 
zasłonę. Stali teraz naprzeciwko siebie w skąpo oświetlonym 
pomieszczeniu. 

- Nie miej mi za złe, że odłożę na bok dobre maniery 

- odezwał się Hassan cicho tym swoim nowym tonem, który 
przyprawiał Alicję o drżenie. - Teraz to już niepotrzebne. 

Teraz mogę sobie pozwolić na wszystko... 

Chciała coś powiedzieć, chciała zaprotestować. Nie zdą­

żyła. A kiedy usta Hassana dotknęły jej ust, zapomniała 
o protestach. W końcu to był Hassan, ten sam piękny męż­
czyzna, którego tak bardzo pragnęła. 

Wziął Alicję na ręce i położył na łóżku. Widziała teraz 

tylko pochyloną nad sobą jego twarz. Poczuła, jak rozwiązuje 
sznur, którym opasała ją Fatma, jak rozchyla poły obszernej 
szaty. 

background image

Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko. Musiała się opano­

wać. 

Pragnęła kochać się z nim. Wiedziała o tym nie od dzisiaj, 

przed Hassanem też nie robiła z tego tajemnicy. Ale nie 

chciała, żeby się to odbyło tak jak teraz, w złości. 

- Nie mogę się sprzeciwić temu, co ze mną robisz - po­

wiedziała z całą stanowczością, na jaką było ją w tej chwili 

stać. - Niestety, będziesz to musiał robić bez mojego udziału. 

Dużo ryzykujesz. Co poczniesz, jeśli potem na zawsze cię 
znienawidzę? 

- Nic - warknął. - Nie obchodzi mnie, co będziesz do mnie 

czuła! Nie przywiozłem cię tu na zawsze, tylko na cztery dni. 

Pocałował ją w czoło, w policzek. Jego usta ześliznęły się 

na szyję. Był delikatny, niemal czuły. Potem jakby się zapo­
mniał. Przycisnął Alicję do siebie, przywarł do niej całym 
ciałem. Starała się panować nad sobą, nie zdołała. Ją także 
ogarnęło podniecenie. 

Jeszcze tylko pomyślała, że szkoda, że wszystko mogło 

się odbyć inaczej, że nawet Hassan nie może cofnąć czasu 

i potem już zawsze będą żałowali, że ten romans tak brzydko 

się zaczął. Łzy pociekły jej po policzkach. 

Hassan przestał ją całować. Zerwał się z łóżka, krzyknął 

coś po arabsku. Alicja zrozumiała tylko imię Allaha. 

Skorzystała z okazji i otuliła się cieniutką szatą, przecze­

sała palcami potargane włosy. 

A więc jednak, pomyślała. Może jemu też zrobiło się żal? 
Hassan stanął obok łóżka. 
- Udało ci się, Alicjo - powiedział jakby z pretensją. -

Zrobiłaś coś, czego dotąd nie dokonała żadna kobieta. Jestem 
doświadczonym kochankiem, a wierz mi, nie zdobyłem tego 

background image

doświadczenia, czytając książki, ale nigdy dotąd nie zdarzyło 
mi się trzymać w ramionach płaczącej kobiety. Nie mogę... 
To mi działa na nerwy. 

- Ja wcale nie płaczę - protestowała, ocierając łzy ręka­

wem. 

- Nawet nie wiesz, jaka z ciebie szczęściara - mówił 

Hassan, nie zwracając uwagi na jej protesty. - Gdyby nie to, 
że prosto z końskiego targu musiałem wrócić do Luksoru 
z bardzo ważnym gościem, już stamtąd zabrałbym cię do 
mojej kwatery w tamtej oazie. Wówczas nic by mnie nie 
powstrzymało. Nawet twoje łzy. To co widziałem... - Za­
milkł i schował twarz w rękach. 

- Do głowy mi nie przyszło, że Charles tak się zachowa 

- próbowała się tłumaczyć Alicja. - Przepraszam cię. Ja nie 

jestem.... Nie jestem taka, jak ci się wydaje. 

- A skąd ty wiesz, co mi się wydaje? - zawołał. W jego 

głosie słychać było rozpacz, jednak zaraz się opanował. - Na­
wet jeśli to prawda, to zbyt łatwo dajesz się ponieść. 

Już na nią nie krzyczał. Może nawet chciał wysłuchać, co 

mu miała do powiedzenia. 

- No... Przepraszam, że pojechałam na aukcję - mówiła 

prędko, jakby się bała, że Hassan znów zmieni się w furię. 
- Miałeś rację. Nie należało tam się pokazywać. Gdybym 
mogła cofnąć czas... 

- Nie możesz - mruknął, ale się uśmiechnął. 

Alicja odetchnęła z ulgą. Jeśli się uśmiechał, to znaczy, że 

już się nie złości. 

Nagle znowu oszalał. Podbiegł do łóżka, zaczął przekła­

dać z miejsca na miejsce prześcieradła i poduszki. 

Alicja pomyślała, że próbuje posłać łóżko i chyba powin-

background image

na mu pomóc. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to 
niemożliwe. Hassan zapewne nie miał pojęcia, jak się ściele 
łóżko. Więc po co... 

Znalazł w pościeli biało-brązowy sznur, którego Alicja 

użyła w charakterze paska. 

- Nie przypuszczałem, że może służyć do innego celu niż 

przytrzymanie kufii - powiedział, podając go Alicji. - Teraz 
wiem, że i tobie może się przydać. 

Stał obok łóżka, trzymając sznur w wyciągniętej ręce. 

- Dziękuję. - Alicja popatrzyła mu prosto w oczy. 
Hassan nie wytrzymał jej spojrzenia. Rzucił sznur na łóż­

ko i odwrócił się do niej plecami. 

Wstała, otuliła się wielką szatą, okręciła sznurem. Zawią­

zała go mocno na supeł, choć była święcie przekonana, że 

już nic jej nie grozi. 

- Może byśmy skończyli jeść kolację - odezwał się Has­

san, nie patrząc na nią. Powiedział to takim tonem, jakby 
prowadzili towarzyską rozmowę w restauracji. 

Alicja spojrzała na niego spłoszona. Nie chciała nie jeść 

i tym bardziej nie miała ochoty wracać do tamtego pomiesz­
czenia, gdzie stały na wpół opróżnione talerze i leżały prze­
wrócone krzesła. 

- Ja... - wyjąkała. - Nie jestem głodna. 
- Ja jestem. Cały dzień nie miałem nic w ustach. 
- Ale... - Nie bardzo wiedziała, jak mu to powiedzieć. 

- Nie możesz tam iść... Co zrobisz? Każesz podać świeże 

jedzenie? Nie możesz mi tego zrobić! Co sobie pomyśli 

Mustafa? Co sobie inni pomyślą? 

- Moi ludzie nie interpretują moich czynów, a tym bar­

dziej o nich nie rozmawiają. Wykonują rozkazy, to wszystko. 

background image

Odsunął zasłonę dzielącą sypialnię od części dziennej namio­

tu, zrobił jej miejsce, żeby nie musiała zbytnio się do niego 
zbliżać. Miał taką minę, że Alicja nie śmiała mu się sprzeciwić. 

Jakże się zdziwiła, gdy zobaczyła świeżo nakryty stół, 

jakby tego dnia nikt jeszcze przy nim nie siedział. 

Tym razem Hassan odsunął krzesło, usadził Alicję przy 

stole. 

Natychmiast pojawił się Mustafa z wózkiem. Podał jedze­

nie, nalał herbaty do filiżanek, skłonił się i wyszedł. Zanim 
odszedł, uśmiechnął się do Alicji. 

Czary czy co, pomyślała. To wszystko już raz się zdarzyło. 

Może Hassan nawet nad czasem panuje? 

Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie, więc podniosła głowę. 

To Hassan na nią patrzył. Minę miał poważną, lecz jego 
szmaragdowe oczy się śmiały. Alicja nie rozumiała, jak on 
może się śmiać po tym wszystkim, co się stało. 

- Przepraszam - powiedział. - Nie co dzień odbywają się 

tu takie awantury. Prawdę mówiąc, coś takiego zdarzyło się 
tu po raz pierwszy. 

- Mam rozumieć, że gdzie indziej zdarzało się częściej? 

- pozwoliła sobie na złośliwość. 

- Co za temperament - roześmiał się Hassan. - Pij her­

batę i przestań się złościć. 

Alicja wypiła zawartość filiżanki jednym haustem. Bardzo 

potrzebowała gorącej, mocnej herbaty. Nabrała nawet ochoty 
na jedzenie. 

Nie spieszyła się, za to Hassan jadł prędko. Filiżankę 

zaniósł sobie na biurko. 

- Przepraszam cię, Alicjo, ale muszę jeszcze popracować 

- powiedział. 

background image

Otworzył jakąś kopertę, przejrzał jej zawartość. Praca tak 

go pochłonęła, że nie zauważył, iż Alicja skończyła już jeść 

kolację, wypiła cały dzbanek herbaty. 

Była bardzo zmęczona, ale nie chciała mu przeszkadzać. 

Nie wiedziała, czy ma wrócić do sypialni, czy może Hassan 

ma wobec niej inne plany. Ziewnęła. 

Hassan podniósł głowę znad papierów. 

- Moje biedactwo - szepnął. 

Zerwał się z fotela, podszedł do Alicji i wziął ją na ręce. 

Nie protestowała. Kochała go, miała do niego zaufanie. Wie­

działa, że jej nie skrzywdzi. 

Zaniósł ją do łóżka, odwiązał tak starannie zasupłany wę­

zeł sznura, otulił Alicję kołdrą i wyłączył światło elektryczne. 

Zostawił tylko małą oliwną lampkę, taką samą, jakiej uży­

wano w Egipcie w czasach faraonów. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Po podłodze pełzał promień słońca, Alicja zwinęła się 

w kłębek. Pomyślała, że ciocia Emilia na pewno jeszcze śpi, 
bo z kuchni nie dochodziły żadne odgłosy. 

Poczuła jakiś obcy zapach. Gwałtownie usiadła na łóżku. 

Natychmiast się obudziła. Drzewo sandałowe! Oczywiście! 

Pokój, w którym spała, był zaciemniony, tylko przez sze­

rokie wejście wpadało światło słoneczne. 

Była całkiem sama. Ani śladu Hassana, ani nawet Mustafy. 
Alicja wstała z łóżka. Usłyszała szmer. Fatma musiała 

czekać tuż przy wejściu, bo weszła do pokoju, gdy tylko 
Alicja postawiła stopę na podłodze. 

- Śniadanie gotowe - powiedziała z uśmiechem. - Po­

dam, kiedy pani każe. 

Alicja przyglądała się jej podejrzliwie. Obawiała się, że 

wszyscy ludzie w oazie wiedzą, co się tu stało wczoraj w no­
cy. A jednak Fatma sprawiała wrażenie osoby, która nic nie 
słyszała i na pewno niczego nie widziała. 

Hassan ma rację, pomyślała Alicja. Oni nie zastanawiają 

się nad tym, co robi ich pan. Całkiem inna kultura. 

- Która godzina? - spytała zaniepokojona. Zdawało jej 

się, że słońce stoi wysoko na niebie. 

- Tuż po dziewiątej, proszę pani. Proszę się ubrać i zjeść 

śniadanie. 

background image

- A gdzie jest szejk Hassan? 

- Pracuje przy wodzie. Powiedział, że może pani wyjść, 

ale najpierw musi pani zjeść śniadanie. 

Alicja wiedziała, że nie dowie się niczego poza tym, co 

Hassan kazał Fatmie powtórzyć. Toteż bez słowa protestu 

poszła do łazienki i weszła pod prysznic. 

Kiedy wróciła do pomieszczenia sypialnego, zoba­

czyła, że jej własne europejskie ubranie leży starannie zło­

żone na krzesełku. Czysto wyprane i pięknie wypraso­

wane. 

Ubrała się prędko. Od razu poczuła się pewniej. 

W tej części namiotu, która była jednocześnie jadalnią, 

salonem i gabinetem, czekał na nią nakryty stół. Ledwie 

Alicja przy nim usiadła, zjawił się Mustafa. 

- Dzień dobry, panno Seacombe - powitał ją swoim zwy­

kłym przyjaznym uśmiechem. - Mam nadzieję, że jajka będą 

pani smakowały. Przyznam się szczerze, że gotowanie jajek 

nie jest moją specjalnością. 

Zdjął serwetkę okrywającą jajka i przyrumienione grzan­

ki, nalał herbatę do filiżanki. Był dokładnie taki, jak zawsze. 

Jakby wczoraj w nocy niczego nie widział i niczego nie sły­

szał. Jakby nic się nie wydarzyło. 

- Dziękuję, Mustafo. - Alicja obdarzyła go najpiękniej­

szym ze swych uśmiechów. - Kiedy wyjeżdżamy do Lukso­

ru? Teraz, czy po południu? 

Spytała o to, choć przecież wiedziała, że Mustafa, tak 

samo jak Fatma, powie jej tylko tyle, ile mu kazano. 

Oczywiście nie wierzyła, że Hassan będzie ją tu trzymał 

całe cztery dni. Nazajutrz miała wracać do Australii. Nawet 

zarezerwowała już miejsca w samolocie. 

background image

- Nie wiem - odparł Mustafa zgodnie z jej przewidywa­

niami. - Szejk Hassan panią poinformuje. 

Alicja zjadła śniadanie i wstała od stołu. Już się nie dzi­

wiła, gdy u jej boku pojawiła się Fatma. 

- Może pani chodzić, gdzie pani chce - oznajmiła - ale 

nie wolno pani zbaczać z drogi. Tu są jadowite skorpiony. 
Ugryzienie jest niebezpieczne. 

- W Australii mamy i skorpiony, i jadowite węże - roze­

śmiała się Alicja. - Jestem przyzwyczajona. 

- Skorpiony są złe. - Fatma pokręciła głową. - Szejk 

Hassan kazał powiedzieć, żeby pani nie zbaczała z drogi. 

Alicja uśmiechnęła się do Fatmy, po czym wyszła z na­

miotu. Oczywiście, Ali już na nią czekał. Stał oparty o palmę 
rosnącą tuż przy drodze prowadzącej do kwatery Hassana. 

Skinął Alicji głową i wyprostował się. 

- Nie trzeba, Ali - powiedziała. - Sam wiesz, że nic mi 

tu nie grozi. 

- Szejk Hassan kazał pani pilnować - odparł z niezmą­

conym spokojem. 

Oprócz namiotu, z którego przed chwilą wyszła, i drugie­

go, stojącego tuż za nim, w tej części oazy nie było żadnych 
ludzkich siedzib. Intensywny błękit nieba urozmaicały jedy­
nie zielone korony niebotycznych palm. Wokół panowała 
niczym nie zmącona cisza. Alicja zastanawiała się, gdzie się 
podziali mieszkańcy tej oazy. 

Poszła bitym traktem prosto przed siebie. Strażnik podążał 

kilka kroków za nią. 

Boczną drogą nadbiegli dwaj chłopcy. Na widok Alicji 

stanęli jak wryci. Patrzyli na nią jak urzeczeni, więc Alicja 
uśmiechnęła się do nich. Odwzajemnili uśmiech, pokazując 

background image

białe zęby odcinające się ostro od buziaków koloru kawy 

z mlekiem. 

Droga zaprowadziła ją do innych namiotów. Przy każdym 

z nich rosła co najmniej jedna palma. 

Alicja szła przed siebie, aż znalazła się w miejscu przy­

pominającym plac budowy. Mężczyźni w podwiniętych ga-

labijach kopali ziemię, mieszali cement. Hassan też tu był. 

Ubrany po europejsku, lecz tak samo brudny jak jego robot­

nicy. Wszyscy krzątali się wokół niedużego zbiornika wody, 

który był sercem i praprzyczyną powstania tej oazy. 

Alicja podeszła bliżej. Nawet nie zauważyła, że Ali stanął 

tuż za nią. 

Jeden z mężczyzn krzyknął. Na cementową ścianę, którą 

dopiero co wzniesiono, posypał się piasek. 

- Proszę się odsunąć - polecił Ali. 

Widać było, że miał wielką ochotę wziąć Alicję za rękę 

i pociągnąć. Nie śmiał. 

Odsunęła się. Usłyszała, jak Hassan mówi coś po arabsku, 

a zaraz potem po angielsku. Zorientowała się, że jest tu jesz­

cze jeden człowiek ubrany po europejsku. To do niego zwra­

cał się Hassan. 

Chyba nic złego się nie stało, ponieważ mężczyźni się 

śmiali. Hassan i ten dragi młody człowiek o jasnej cerze 

podeszli do Alicji. 

- Harry - odezwał się Hassan do swego towarzysza. 

- Poznaj moją narzeczoną. Panna Seacombe przyjechała 

tutaj, żeby się przekonać, czy będzie w stanie mieszkać 

przez jakiś czas na pustyni. Alicjo, przedstawiam ci Har­

ry'ego Jenningsa. 

; Alicję zamurowało. Zapomniała o czekającej ją podróży, 

background image

o wykupionych biletach i zarezerwowanych miejscach. 
Przedstawił ją jako swoją narzeczoną, więc może. 

Spojrzała na Hassana, ale nie zdołała nic wyczytać z jego 

brudnej twarzy. 

- Witam panią, panno Seacombe. - Młody człowiek 

skłonił się z uszanowaniem. - A więc oboje przyjechaliśmy 
tutaj, żeby się o czymś przekonać. Mam nadzieję, że pani też 
się udało. Ja w każdym razie wrócę do domu bogatszy o fan­
tastyczne doświadczenia. Mam nadzieję, że mój profesor bę­
dzie ze mnie zadowolony. Może nawet zabierze mnie ze sobą, 
kiedy ponownie przyjedzie do Egiptu. 

- Zapewne chodzi o jakieś sprawy związane z wodą -

powiedziała Alicja jak dobrze wychowana panienka. Nie 
mogła przy tym miłym młodzieńcu wypytywać Hassana, 
dlaczego przedstawił ją jako swoją narzeczoną i co to wszyst­
ko ma znaczyć. - Szejk Hassan będzie zachwycony, mogąc 
gościć pana ponownie. 

- Harry jest asystentem profesora Davidsona z Cambrid­

ge - wyjaśnił Hassan, patrząc na nią z uznaniem. - Wypoży­
czył mi Harry'ego tylko na kilka dni. 

Alicja nie po to go szukała, żeby rozmawiać z nim o ro­

botach inżynieryjnych. Chciała zapytać, kiedy będzie mogła 
wrócić do domu. A o tym, co powiedział, kiedy przedstawiał 

ją Harry'emu, w ogóle nie chciała myśleć. 

- Czy mógłbyś mi... 
- Mamy tu pewien problem do rozwiązania, Alicjo -

przerwał jej Hassan. - Będę zajęty co najmniej do południa. 
Możesz przez ten czas obejrzeć sobie nasze wielbłądy. 

Czy on zwariował, pomyślała zirytowana. Mam oglądać 

wielbłądy? A niby po co? 

background image

- Nie jestem ciekawa - odparła. - Nie znam się na wiel­

błądach. 

- No tak, ty się zajmujesz końmi. Szkoda. Powiedziano 

mi, że ty i twój wielbłąd bardzo się polubiliście. 

Chciała mu się odciąć, lecz dostrzegła w jego oczach łobu­

zerski uśmiech. Pojawiał się tam zawsze, gdy Hassan z niej 
żartował. Zauważyła także, że robotnicy przerwali pracę i oto­
czyli ich kołem. Jednak żaden z nich nie śmiał na nią patrzeć. 

- Może rzeczywiście obejrzę sobie te wielbłądy - zgodzi­

ła się prędko. - Którędy mam iść? 

- Ali wskaże ci drogę. - Hassan już o niej nie myślał. 

Poznała to po jego oczach. - Harry, wracamy do pracy. 

Oaza była większa, niż się Alicji wydawało, ale i tak 

wkrótce znaleźli się na dużym placu. Właściwie nie był to 
plac, tylko polać piasku otoczona linami. W tej zaimprowi­
zowanej zagrodzie znajdowało się około czterdziestu wiel­
błądów. 

Były inne niż te, które widywała na obrazkach, prawie 

białe i jakby bardziej eleganckie. Jeden z nich podszedł do 
Alicji. Za nim dreptał młody wielbłąd. 

Alicja chciała pogłaskać małego. 
- Nie! - krzyknął Ali, nim zdążyła wyciągnąć rękę. - Je­

go matka by panią ugryzła. Od ugryzienia wielbłąda można 
zachorować. 

- Tak samo, jak od ugryzienia konia. - Alicja wzruszyła 

ramionami. - Jest ich tu bardzo dużo, Ali. Do czego ich 
używacie? Przecież tu nie ma nic oprócz pustyni. 

- To są wielbłądy wyścigowe. Szkolimy je dla potrzeb 

wojska. Te, których nie kupi armia, wożą nas na patrole. 

background image

- Na jakie patrole? - zdziwiła się Alicja. Miała nadzieję, 

że Ali coś jej wyjaśni, lecz on się do tego nie kwapił. 

Nie dostał pozwolenia od szejka Hassana, pomyślała nie 

bez złośliwości. 

- To jest ten, na którym pani przyjechała - poinformował 

ją Ali, jakby chciał zmienić temat. 

Alicja patrzyła na wielbłądy. Miała wrażenie, że wszystkie 

są jednakowe. Eleganckie, dumne zwierzęta o długich cien­
kich nogach, które wydawały się tak kruche, jakby w każdej 
chwili mogły się złamać. 

- Po to mają takie długie nogi, żeby mogły być jak naj­

dalej od piasku - wyjaśnił Ali. 

Co u licha, zastanawiała się Alicja. Czyżby i ten czytał 

w moich myślach? Bzdura! Hassan ma rację. Moje myśli są 
wypisane na twarzy. 

- A co to za różnica? - spytała. 
- Co najmniej dziesięć stopni. Nad samą ziemią powie­

trze jest cieplejsze. 

Alicja przyglądała się stopom wielbłąda. Dotąd myślała, 

że one mają kopyta, a tymczasem okazało się, że jest inaczej. 
Stopa wielbłąda miała dwa szerokie palce okryte przypomi­
nającymi kopytka paznokciami. To dlatego zdawało jej się, 
że one mają kopyta. 

Z powrotem Ali poprowadził ją inną drogą. Widocznie 

szejk Hassan kazał pokazać gościowi całą oazę, bo tym razem 
przeszli obok szkoły. Alicja nie zapytała, ale była pewna, że 
to jest właśnie szkoła. 

Dzieci siedziały na piasku i recytowały melodyjnie ja­

kieś słowa, a stojący obok przenośnej tablicy mężczyzna 
wybijał rytm krótkim bacikiem. Uczniami byli wyłącznie 

background image

chłopcy. W każdym razie Alicja nie zauważyła żadnej dziew­
czynki. 

Czyżby oprócz mnie i Farmy nie było w tej oazie żadnych 

kobiet, pomyślała. 

W namiocie czekała ją niespodzianka. Hassan już wrócił 

z pracy. Siedział przy biurku i rozmawiał przez radiotelefon. 
Był wykąpany, w czyściutkich dżinsach i nieskazitelnie bia­
łej jedwabnej koszuli. Tylko włosy miał mokre, jeszcze nie 

uczesane. 

Alicja chciała się odezwać, lecz uciszył ją ruchem dłoni. 

Po chwili skończył rozmowę i wyłączył radio. 

- Przepraszam cię, Alicjo. Rozmawiałem z pułkowni­

kiem. To ważna sprawa, nie mogłem go prosić, żeby zacze­
kał. Widziałaś wielbłądy? To wyjątkowe zwierzęta. Każdy 
Arab oddałby duszę za to, żeby mieć wielbłąda z hodowli 
ben Amarna. 

- Dobrze, że nie jestem Arabem. Mogę zachować duszę 

na lepszą okazję. A właśnie. Chciałabym się dowiedzieć, kie­
dy pozwolisz mi wrócić do Luksoru. Mamy zarezerwowane 
miejsca... 

- Zapomniałaś? - przerwał jej Hassan. - Mówiłem, że 

zostaniesz tu przez cztery dni. Termin pozostaje aktualny, 
choć cel twojej wizyty nieco się zmienił. 

- Oszalałeś- stwierdziła Alicja. Nie potrafiła znaleźć in­

nego wytłumaczenia. Chyba że... 

Nie, postanowiła. Nie będę o tym myśleć. Zostanę tutaj 

przez cztery dni, a potem wrócę do Australii. Mój bilet jesz­
cze długo będzie ważny, a rezerwacja to drobiazg. 

- Nie oszalałem - zapewnił ją tak spokojnie, jakby roz­

mawiali o czymś całkiem obojętnym, a nie o stanie jego 

background image

umysłu. - Harry to bardzo zdolny młody człowiek. Mam 
wielkie szczęście, że mi go wypożyczono, choćby na cztery 
dni. A ponieważ moja praca jest dla mnie bardzo ważna, nie 
zamierzam jej przerywać. W żaden sposób. 

- Rozumiem - powiedziała cicho. - A czy pomyślałeś 

może, co będzie ze mną, z moim życiem? Zakłóciłeś je, choć 
nikt cię o to nie prosił. Nawet nie zapytałeś, czy mi w czymś 
nie przeszkadzasz. 

- Pytałem. Nie pamiętasz? - Roześmiał się, ale zaraz spo­

ważniał. - Potrzebuję tych czterech dni, Alicjo. 

- A czy ja ci każę z nich rezygnować? Możesz mnie 

wysłać z Alim albo z Mustafą. 

Sama nie wiedziała, dlaczego tak się upiera. Chciała być 

z Hassanem choćby i na pustyni, choćby do końca życia, ale 
honor nakazywał zachować niezależność. Poza tym miała 
nadzieję, że on w końcu nie wytrzyma, że powie to, co tak 
bardzo chciała usłyszeć. 

- Szejk ben Amarna nie może ot, tak odesłać swojego... 

gościa. Naprawdę nie mogę, Alicjo. To nie zależy od mojej 
woli. 

Ton jego głosu, wyraz jego twarzy dobitnie świadczyły 

o tym, że nie ma zamiaru na ten temat dyskutować. Ale 
o tym, czego się spodziewała, też nie chciał mówić. Musiała 
znaleźć inny sposób. 

- Dlaczego powiedziałeś Harry'emu, że jestem twoją na­

rzeczoną? - zapytała prosto z mostu. 

- A co mu miałem powiedzieć? Że, jak to się dzisiaj 

mówi, jesteś moją panienką? Że przyjechałaś tu, żeby ze mną 
pomieszkać przez kilka dni? Tak byś wolała? 

Alicja zacisnęła pięści. Już wiedziała, że nic z niego 

background image

nie wyciągnie. Może nawet nie było co wyciągać? Przecież 
zastrzegł, że nie zaryzykuje przyszłości. A że ją tu sprowa­
dził? No cóż, ludzie nie takie rzeczy robią w gniewie. 

Odwróciła się, bo chciała wyjść do sypialni, ale się po­

tknęła. Mało brakowało, by runęła na ziemię jak długa. , 

- To moje walizki! - zawołała. - Skąd je masz? I co zro­

biłeś z ciocią Emilią? Ona by ci nie pozwoliła... 

- Zacznij wreszcie myśleć, Alicjo. - Hassan przyglądał 

się jej rozbawiony. - Zapewniam cię, że nic jej nie grozi. 
Twoja ciocia wcale się nie zdziwiła, kiedy ją zawiadomiono, 
że bardzo chcesz zobaczyć, jak wygląda życie na pustyni, 
i prosisz, żeby sama wróciła do domu. Jak nikt na świecie 
zna twoje szalone pomysły. Poza tym wie, że jesteś gościem 
szejka Hassana ben Amarna. Naprawdę nie miała powodu, 
żeby się o ciebie martwić. 

- Gdyby znała prawdę, zamartwiłaby się na śmierć - wes­

tchnęła komicznie Alicja. - Jak mogłeś mi coś takiego zrobić? 

- Już mnie o to pytałaś. Powiedziałem ci wtedy, że mogę 

zrobić wszystko. Ale nie musisz się mnie bać, nie stanie ci 
się żadna krzywda. Prócz tej, że przez kilka dni będziesz 
musiała znosić moje towarzystwo. - Uśmiechnął się do niej. 
- Jutrzejszego dnia nie liczę. Wyjadę przed świtem i wrócę 
dopiero po zachodzie słońca. 

- Chyba nie zamierzasz zostawić mnie tu całkiem samej 

- przestraszyła się. 

- Co za pomysły, Alicjo? - Dotknął jej policzka, ale zaraz 

cofnął rękę, jakby się oparzył. - Oczywiście, że nie zosta­
niesz sama. Mustafa i Fatma zaopiekują się tobą. W tej oazie 

jesteś bezpieczna jak w domu, a wziąwszy pod uwagę to, co 

opisują zachodnie gazety, nawet bardziej. 

background image

Alicja milczała. 
- Nie bocz się - prosił Hassan. - Muszę wykorzystać 

obecność Harry'ego, zrobić wszystko, co sobie zaplanowaliś­
my. Ty przez ten czas zobaczysz, jak się żyje na pustyni, 
poznasz tajniki hodowli najlepszych wielbłądów świata. Mo­
że nawet uda nam się wybrać na przejażdżkę po pustyni. 
Sprzedałaś swojego konia, pieniądze są w drodze do Austra­
lii. Wszystko załatwione... Poleniuchuj sobie, Alicjo, od­
pocznij. Twoje życie już wkrótce znów nabierze tempa, 
a wtedy zatęsknisz za spokojem mojej oazy. 

Alicja patrzyła na niego, słuchała ciepłego głosu Hassana. 

Oczywiście miał rację. No, ale on nie wiedział, że nie musi 

jej do niczego przekonywać, bo ona wcale nie chce żyć bez 

niego. Nie tylko w tej oazie, ale w ogóle nigdzie na świecie. 
Nie wiedział, że jej prośba o powrót to tylko gra, czysta 
prowokacja. 

Czyżby tym razem nie się na mojej twarzy nie wypisało, 

pomyślała. Mało prawdopodobne. Raczej on nie potrafi tego 
odczytać. Albo nie chce. 

- Dobrze - zgodziła się, patrząc mu prosto w oczy. -

Spróbuję miło spędzić czas w tej oazie. A jeśli musisz wyje­
chać, to i z tym jakoś sobie poradzę. 

- Zawstydzasz mnie, Alicjo - stwierdził. 
Te słowa upewniły ją, że Hassan nie chce czytać z jej 

twarzy. Był nieugięty. Powiedział, że nie zaryzykuje przy­
szłości i nie miał zamiaru zmieniać zdania. Alicja nie wie­
działa, jak go przekonać. A może... 

Ależ tak, postanowiła. Ja mu udowodnię, że potrafię żyć 

na pustyni, że można na mnie polegać, że nawet skorpionów 
się nie boję. Pokażę mu, że nadaję się na żonę dla szejka. 

background image

- Skoro już masz tu swoje rzeczy, to przebierz się w coś 

lżejszego - zaproponował Hassan. - Potem zjemy lunch. 

Mustafa nie lubi, kiedy każe mu się długo czekać. 

Wyjęła z walizki zieloną sukienkę z nie gniotącego się 

materiału i białe sandałki, przebrała się, Wyszczotkowała 

włosy. Nawet pociągnęła usta szminką. 

- Pięknie wyglądasz - pochwalił, gdy wróciła do pokoju 

jadalnego. 

Alicja znów się zarumieniła, choć przecież przysięgała 

sobie, że więcej tego nie zrobi. 

Mustafa podał lunch, a potem deser i herbatę dla Alicji. 

Hassan pośpiesznie wypił kawę, wstał od stołu, podszedł do 

biurka. Wyjął z pudełka krótkie cygaro i stanął przed namio­

tem. Zapalił je dopiero na zewnątrz. 

- Nie krępuj się - powiedziała słodkim tonem Alicja. 

Chciała jak najszybciej wprowadzić w życie swój plan. - Je­

steś szejkiem ben Amarna, więc chyba możesz zapalić cygaro 

we własnym domu. 

Popatrzył na nią podejrzliwie. Alicja się uśmiechnęła, 

więc i on zrobił to samo. Jeszcze raz się zaciągnął, wrócił do 

namiotu, zdusił cygaro w popielniczce. 

- Ostatnio bardzo dużo palę - westchnął, siadając 

z powrotem przy stole. - Wypiję jeszcze jedną kawę i wra­

cam do pracy. Czy masz ochotę przespacerować się po 

oazie? 

- Wolę zostać tutaj. Zabrałam ze sobą dwie książki, ale 

dotąd żadnej z nich nawet nie otworzyłam. Może teraz wresz­

cie trochę poczytam. 

- Rób, co chcesz, ale przede wszystkim odpoczywaj. 

Niech to będą twoje wakacje, Alicjo. 

background image

Wstał. Podszedł do Alicji, pochylił się, jakby chciał ją 

pocałować, ale natychmiast się wyprostował. 

- Do zobaczenia wieczorem - powiedział i szybko wy­

szedł z namiotu. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Alicja słyszała ten irytujący dźwięk, lecz postanowiła go 

zignorować. Przytuliła się do poduszki. 

- Musi pani wstać, bo szejk Hassan pojedzie bez pani. 

Powiedział, że ma pani dziesięć minut. - Głos Fatmy stał się 
natarczywy. 

Jej słowa w końcu przebiły się do świadomości Alicji. 
- Zaraz będę gotowa - mruknęła całkiem przytomnie. 
Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i błyskawicznie 

się umyła. Ubrała się w biegu, wsunęła spodnie w buty do 

konnej jazdy. Jeszcze tylko wklepała w twarz trochę kremu 

z filtrem przeciwsłonecznym, pociągnęła wargi szminką. 

Fatma czekała na nią przed wejściem do namiotu. Podała 

Alicji kapelusz i długą białą szatę. Była to ta sama peleryna, 
którą Alicja miała na sobie w drodze do oazy. 

Do namiotu wszedł Hassan. Spojrzał na Alicję, skinął 

głową i dłonią dał znak Fatmie. Natychmiast otuliła Alicję 
peleryną, wręczyła jej kapelusz. 

Alicja uśmiechnęła się do Hassana. Niecierpliwie czekała 

na to, co jej przyniesie kolejny dzień z tym fascynującym 
człowiekiem. 

- Zdążyłam, widzisz? - pochwaliła się. 
- Widzę - mruknął, nie patrząc na nią. 
- Czy coś się stało? - zaniepokoiła się Alicja. 

background image

Hassan dał znak i Fatma wyszła z namiotu. 

- Nic się nie stało - powiedział wówczas Hassan. -

Chciałem cię tylko prosić, żebyś zapomniała o tym, co się tu 
wydarzyło... - Spojrzał znacząco na wejście do sypialni. 

- Jak sobie życzysz. - Alicja spuściła oczy. 

Ostatnio nawet nie musiała się zmuszać do odgrywania 

roli potulnej żony potężnego szejka. Gesty i słowa przycho­
dziły jej tak naturalnie, jakby urodziła się w haremie. 

Przed namiotem stały dwa wielbłądy. Na widok swego 

szejka ich przewodnicy zagwizdali i zwierzęta uklękły. 

Alicja usiadła w siodle, Hassan pomógł jej ułożyć nogi 

i dopiero wtedy wsiadł na swojego wielbłąda. 

Przez oazę zwierzęta szły obok siebie. Kiedy wyjechali na 

pustynię, wielbłąd Hassana poszedł przodem. Alicja prowa­
dziła swojego tuż za nim. Dopiero teraz zorientowała się, że 
towarzyszy im spora karawana. 

Nie poganiała wielbłąda, on sam puścił się galopem, do­

stosowując krok do pozostałych wielbłądów. 

Alicja zauważyła wyłaniające się z ciemności zarysy pia­

szczystych wydm. Podniosła głowę. Gwiazdy wprawdzie 
wciąż świeciły na niebie, ale nie tak jasno, jak wtedy, kiedy 
tu przyjechała. Niebo na wschodnim horyzoncie zaczęło się 

rozjaśniać. Pomyślała, że to musi być fałszywy świt. W Au­

stralii wielokrotnie obserwowała to zjawisko, kiedy rano 

wstawała doglądać koni. 

Alicji zrobiło się wesoło. Podniosła głowę, pozwoliła wia­

trowi bawić się swoimi włosami, które tak bardzo podobały 

się Hassanowi. 

Dobrze, że przynajmniej w nocy nie trzeba nakładać ka­

pelusza, pomyślała. 

Skan i przerobienie pona.

background image

- Popatrz, Alicjo - usłyszała głos Hassana. 

Obejrzała się spłoszona. Nie wiedziała, ile czasu minęło, 

odkąd pozwoliła sobie po prostu cieszyć się życiem, nie 
myśleć o niczym, nawet nie patrzeć, dokąd jedzie. Zresztą 
nie musiała. Jechała po pustyni w karawanie dobrze wytre­
sowanych wielbłądów. Nawet gdyby bardzo chciała, nie mo­
głaby się zgubić. 

Spojrzała we wskazanym przez Hassana kierunku i zoba­

czyła czarowny widok. Świtało. Tym razem świt był prawdzi­
wy. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz już sygnalizowało swoją 
obecność. Wzdłuż horyzontu ciągnęły się smugi karminowe­
go, szkarłatnego i purpurowego światła. Smugi połączyły się, 
barwiąc całe niebo w rozmaite odcienie czerwieni. 

- Ależ to piękne! - westchnęła Alicja. 
Na czerwonej kurtynie nieba pojawił się srebrny rozbłysk, 

potem jeszcze jeden i zaraz po nim wzeszło słońce. Kolory 
znikły. Pozostała tylko olbrzymia złota kula. 

Na okrzyk przewodnika jeźdźcy ustawili się w dużym 

półokręgu. Ci, którzy jechali na obu jego końcach, wydawali 
się tak mali, jakby byli tylko kropkami na wielkiej złotej 
pustyni. 

Dopiero w jasnym świetle dnia Alicja dostrzegła, że wszy­

scy prócz szejka mają u boku karabiny. 

- Po co wam tyle broni? - spytała zaniepokojona. 
- Podobno widziano w pobliżu obcych - odparł jadący 

obok niej Hassan. - Zorganizowałem ten patrol na prośbę 
naszego rządu. Poza tym chciałem sprawdzić jedną z pustyn­
nych studni. Muszę zobaczyć, ile jest w niej wody o tej porze 
roku. 

Nie wspomniał o tym, że obiecał Alicji pokazać pustynię. 

background image

Widać nie chciał, żeby Bóg wie co sobie pomyślała. Udała, 
że ona także zapomniała o tamtej obietnicy. 

- Jak to możliwe, żeby na waszym terytorium pojawili 

się jacyś obcy?- spytała. - Przecież jesteście ben Amarna. 

- Właśnie dlatego. Musimy pilnować, żeby nikt nie od­

ważył się o tym zapomnieć. 

Alicja przyglądała się pustyni, którą miała zapamiętać na 

zawsze, słuchała cichych stąpnięć wielbłąda po piasku. Jadą­

cy obok niej Hassan niczym się nie wyróżniał od pozostałych 
członków patrolu. 

Ktoś zawołał coś i Hassan podniósł dłoń do góry. Nie 

zaniepokoił się, nie pogonił wielbłąda, a więc ten okrzyk nie 

zwiastował zagrożenia. 

Przez tych kilka dnia Alicja zorientowała się, jakie zwy­

czaje w panują w otoczeniu Hassana. Obawiała się jednak, 
że języka nie zdoła się nauczyć. Zresztą na razie nie miała 
takiej potrzeby. 

- Dla nas to już koniec trasy, Alicjo - oznajmił Hassan, 

gdy rozległ się kolejny okrzyk. 

Ujrzała przed sobą zarys czegoś, co nie było pustynią. 

Dopiero pół godziny później zdołała rozpoznać ten kształt. 
Przed nimi wznosiła się do nieba samotna palma o posiwia­
łym ze starości pniu. 

Zatrzymali się, wielbłąd uklęknął i Alicja stanęła na piasku. 
- Chodźmy do cienia, odpoczniemy chwilę. - Hassan 

wziął ją za rękę. 

Jeden z mężczyzn przyniósł wodę z pobliskiej studni. Ali-

cji bardzo chciało się pić, lecz on najpierw napoił wielbłądy. 
Dopiero potem przyszła kolej na ludzi. 

background image

Hassan wziął przymocowany do siodła kubek, nalał do 

niego ciepłej studziennej wody, podał go Alicji. Wypiła i wy­
ciągnęła rękę po jeszcze. 

- Nie teraz - pokręcił głową. - Gdybym ci pozwolił, 

pewnie wszystko byś wypiła. Mogłoby ci zaszkodzić. Za 
chwilę dostaniesz następną porcję. Co tam się dzieje? 

W pewnej odległości od nich powstało jakieś zamieszanie. 

W środku wielkiego koła utworzonego z ludzi i wielbłądów 
stał jakiś młodzieniec. Miał bardzo nieszczęśliwą minę, za to 
mężczyźni zrywali boki ze śmiechu. 

- O co chodzi? - spytała Alicja Hassana, który także się 

śmiał. 

- Wielbłąd próbował go ugryźć - odparł Hassan. - Chło­

pak dostał nauczkę. Mam nadzieję, że odtąd będzie bardziej 
uważał na wielbłądy. 

Hassan podał jej drugą porcję wody. 
- Zostawię cię na chwilę samą - powiedział. - Muszę się 

naradzić z moimi ludźmi. 

Podszedł do nich. Natychmiast przestali się śmiać. Pokło­

nili mu się, a po chwili już rozprawiali o czymś zawzięcie, 
a jeden nawet przykucnął i narysował na piasku jakąś mapę. 

Hassan coś im powiedział. Zerwali się, dosiedli wielbłą­

dów, a chwilę później został po nich tylko tuman kurzu. 

Jaka szkoda, że nie znam ich języka, pomyślała Alicja. 

Głupio tak zupełnie nic nie rozumieć. 

Droga powrotna minęła Alicji szybciej niż podróż do stud­

ni. Gdy na horyzoncie pojawiły się kształty nie będące pu­
stynią, wielbłądy bez poganiania przyśpieszyły kroku. 
Wkrótce znaleźli się w cieniu strzelistych palm. Na skraju 

background image

oazy wielbłądy uklękły i jeźdźcy zeszli na ziemię. Wycieczka 

się skończyła. 

- Wykąp się i przebierz, Alicjo - powiedział Hassan. -

Mustafa poda ci lunch. Ja, niestety, muszę wracać do pracy. 

Pomachał jej ręką i szybko odszedł. Jakby się bał, że znów 

zachce mu się zrobić coś głupiego. 

Nie tylko lunch zjadła samotnie, ale i obiad. Hassan się 

nie pojawił. 

Wieczorem Alicja położyła się do łóżka. Długo czytała 

książkę, lecz nie doczekała się Hassana. Nawet nie zauważy­

ła, kiedy zmorzył ją sen. 

Kiedy się obudziła, na dworze było jasno. Przypomniała 

sobie, że to jej ostatni dzień w oazie, i zrobiło jej się nieswo­

jo. Nazajutrz przed świtem miała wyjechać do Luksoru. 

Ubrała się prędko, zjadła podane przez Mustafę śniadanie. 

Nie chciała zmarnować ostatniego dnia w tym cudownym 

miejscu. Wzięła kapelusz i wyszła z namiotu. 

Nieodłączny strażnik podreptał za nią. Tym razem przy­

dzielono jej jakiegoś młodego człowieka. Widocznie Ali 

miał do wykonania ważniejsze zadania. Może znów jakiś 

patrol? 

Alicja wolała nie pokazywać się tam, gdzie pracował Has­

san, więc poszła w drugą stronę. Na tym skraju oazy rosły 

młode palmy daktylowe. Alicja nie wiedziała, czy posadzono 

je tu celowo, żeby powiększyć powierzchnię oazy, czy też 

może wyrosły same, bez ludzkiej pomocy. 

Pochyliła się, żeby poprawić rozluźnione sznurowadło. 

Otarła się ramieniem o pień małej palmy i poczuła ukłucie. 

Krzyknęła. 

background image

Towarzyszący jej młody człowiek rozgniótł obutą w cięż­

ki sandał nogą maleńkiego skorpiona. Nie podszedł do Alicji, 
żeby zobaczyć ugryzienie, sprawdzić, czy nic jej nie grozi, 
tylko uciekł, krzycząc wniebogłosy. 

Zwariował czy co, pomyślała Alicja. Dziękuję za takiego 

strażnika. 

Była sama nie dłużej niż dwie minuty. Zanim się obejrzała, 

zjawił się przy niej Hassan. Chwycił ją na ręce i pobiegł do 
namiotu. 

Alicja próbowała go przekonywać, że nic się nie stało, że 

to tylko niegroźne ukąszenie, ale nie chciał słuchać. 

W namiocie czekał Mustafa z jakąś białą skrzynką. 

Skrzynka była otwarta, a Mustafa miał zatroskaną minę. 

Hassan posadził Alicję w fotelu, rozciął nożyczkami ko­

szulę i ramiączko stanika. Odsłonił jej ramię, przewiązał ma­
leńką rankę i sięgnął po strzykawkę. 

Alicja nie rozumiała, dlaczego wszyscy tak się spieszą, 

skąd te smutne miny. 

Po co ten pośpiech? Dlaczego oni panikują, pomyślała. 
Spojrzała na Hassana, lecz nie śmiała zapytać. Poczuła 

ukłucie i wtedy otaczający ją ludzie przestali biegać. A może 

tylko tak się jej wydawało? 

- Czy to był duży skorpion? - spytał Hassan. 
- Chyba nie - odparła drżącym głosem, chociaż napra­

wdę bała się tylko tego całego zamieszania. 

Usłyszała, a właściwie poczuła, jak Hassan oddycha 

z ulgą. 

- C z y to... 

- Tak - odparł Hassan, nie czekając, aż dokończy pyta­

nie. - Są bardzo niebezpieczne, ale ten był jeszcze młody. 

background image

W jednym z naszych wykopów było ich gniazdo. Musiały 
uciekać i dlatego rozlazły się po całej oazie. 

Przy wejściu do namiotu stanął młody ochroniarz Alicji. 

W ręku trzymał martwego skorpiona. 

- Chwała niech będzie Allahowi - westchnął Hassan, 

obejrzawszy go. - To młody osobnik. Na pewno sobie z nim 
poradzisz. 

Powiedział coś po arabsku i ochroniarz wyszedł, zabiera­

jąc ze sobą martwego skorpiona. 

- Dałem ci surowicę. - Hassan zwrócił się do Alicji. -

Uprzedzam, że może cię teraz boleć. Będę przy tobie przez 
całą drogę do Kairu. 

- A twoja praca, Hassanie? - spytała. Pamiętała, jak waż- . 

ny był dla niego każdy dzień pracy z Harrym. - To tylko 
mały skorpion. Sam powiedziałeś. 

- Mały, ale bardzo jadowity. Muszę natychmiast odwieźć 

cię do szpitala. Ja... 

Chciał jeszcze coś dodać, lecz w obsługiwanym przez 

Mustafę radiu rozległ się ostry głos i Hassan podszedł, żeby 
porozmawiać. Jego głos także brzmiał ostro, jakby czegoś 
żądał. Powiedział coś, potem jeszcze raz powtórzył to samo, 

a w końcu wyłączył radio. 

Wydał polecenie jakiemuś mężczyźnie, który stał przed 

namiotem, jakby na coś czekał. Mężczyzna skłonił się i od­
dalił prędko. 

- Zaraz przyleci po nas wojskowy śmigłowiec - wyjaśnił 

Hassan. 

Alicja trzymała się kurczowo jego ręki. Ramię bolało ją 

coraz bardziej, ale to jeszcze dało się wytrzymać. Znacznie 
gorzej było z oddychaniem. Sprawiało jej wiele trudu. 

background image

Hassan się odsunął. Tylko troszeczkę, żeby dopuścić do 

niej Fatmę, która przetarła twarz Alicji mokrym ręcznikiem. 

Poczuła gwałtowny ból, mocniej ścisnęła dłoń Hassana. 

Ból minął równie nagle, jak się pojawił. Alicja zamknęła 
oczy. 

- Nie zasypiaj! - Hassan szarpnął ją lekko. - Nawet gdy­

by bardzo chciało ci się spać. Słyszysz mnie? Nie pozwolę, 

żeby jakiś mały skorpion mi cię zabrał! 

Zdawało jej się, że usłyszała w jego głosie rozpacz. Nie 

miała siły się nad tym zastanawiać. 

Mustafa i Fatma zniknęli, lecz Hassan wciąż był przy niej. 

Nawet na chwilę nie puścił jej ręki. Alicja słyszała, że ktoś 
chodzi po namiocie, coś mówi... Starała się nie zasnąć. 

- Czy mam jej to dać, Hassanie? - dobiegło jej uszu 

pytanie Mustafy. 

Kręciło się jej w głowie, była bardzo śpiąca, a jednak 

zauważyła, że nie powiedział „panie", tylko zwrócił się do 

Hassana po imieniu. 

Co tu się dzieje, pomyślała. A może ja już śpię? Może 

Hassan, oaza... Może to wszystko mi się przyśniło? 

- Nie mam pojęcia - odparł Hassan. 
- Chyba nie powinno jej zaszkodzić - mówił Mustafa. 

- Jest słodka, gorąca i pobudza krążenie. 

Alicja chciała się do nich uśmiechnąć. Spróbowała, lecz 

nie była pewna efektu. Poczuła, jak Hassan ją obejmuje, jak 
wlewa jej do ust słodką, gorącą herbatę. A więc to chyba 

jednak nie był sen. 

Potem pokój zapadł się w nicość, głos Hassana dochodził 

z bardzo daleka. Poczuła szarpnięcie, potem jeszcze jedno. 
Oprzytomniała. 

background image

- Słyszysz mnie? - krzyczał Hassan. Jego twarz niemal 

dotykała twarzy Alicji. - Nie wolno ci spać! Powiedz coś do 
mnie! Rozmawiaj ze mną! 

Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie miała siły. Chciała mu 

powiedzieć, żeby się nie martwił, że jej nic złego się nie 

stanie, ale tylko otworzyła usta. Oddychanie stawało się coraz 
trudniejsze. 

Usłyszała szum. Myślała, że to w uszach jej szumi, ale 

zaraz przypomniała sobie, że już kiedyś słyszała ten dźwięk. 
Tak, to był ten sam szum, narastający, przechodzący w prze­
raźliwy huk. Ten sam dźwięk, który kilka dni temu zapowia­
dał pojawienie się Hassana. 

Fatma owinęła ją wełnianą peleryną. Hassan wziął Alicję 

na ręce, przeniósł z pustynnego żaru w chłodną paszczę śmi­
głowca. 

Niewiele zapamiętała z tego, co się potem zdarzyło. Jakieś 

nie kończące się szpitalne korytarze, kłopoty z oddychaniem, 
kolejny zastrzyk, po którym ktoś powiedział, że to powinno 
pomóc. Chyba rzeczywiście pomogło, bo znów poczuła się 
zjednoczona z własnym ciałem, znowu mogła swobodnie od­
dychać. 

Gdy wróciła jej świadomość, rozejrzała się po pomiesz­

czeniu. Szukała Hassana. 

Już nie była w namiocie, tylko w jakiejś pięknej, sterylnie 

białej sali. I Hassana też przy niej nie było. To znaczy był, 
ale nie trzymał jej za rękę, nie przytulał. Stał przy oknie. 

Alicja nigdy przedtem nie widziała go w takim stanie. 

Zawsze był czyściutki, jak spod igły, a tym razem wyglądał, 

jakby nie mył się od tygodnia. 

background image

Widocznie oderwano go od pracy przy jeziorku w oazie, 

pomyślała Alicja. Uśmiechnęła się do niego. Tym razem była 
pewna, że jej się udało. 

- Teraz może pan już wyjść - powiedział lekarz, jakby 

spojrzenie Alicji przypomniało mu o istnieniu Hassana. - Ma 

pan na sobie wszystkie zarazki Kairu. 

- Jeśli istotnie mam na sobie jakieś zarazki, to panna 

Seacombe już je ode mnie dostała - odparł Hassan. - Niech 

pan mi lepiej powie, czy zdążyłem. Czy panna Seacombe 
będzie... czy będzie... - głos mu się załamał. 

- Raczej tak - odparł z namysłem doktor. - Będę mógł 

to stwierdzić na pewno dopiero wtedy, kiedy dostanę wyniki 
badań. 

- Dzięki Allahowi - westchnął Hassan. 
- Nie tylko - mruknął lekarz. - Pan też mu trochę po­

mógł, chociaż uważam, że powinien pan sobie już iść. Mu­
simy się zająć pacjentką. 

Hassan popatrzył na nią raz jeszcze i wyszedł, jak mu 

kazano. 

Wokół Alicji zaczaj się ruch. Umyto ją, ubrano w nocną 

koszulę. W jej własną nocną koszulę. 

Wciąż ktoś się przy niej kręcił, słychać było ciche głosy, aż 

wreszcie zapadła cisza i ułożono Alicję wysoko na poduszkach. 

- Jestem taka zmęczona - westchnęła - ale Hassan za­

bronił mi spać. 

- Może pani już spać - uspokoiła ją pielęgniarka. - Da­

liśmy pani antidotum i środek przeciwbólowy. Wszystko bę­
dzie dobrze. Ja z panią zostanę. 

Alicja zasnęła. Właściwie nie zasnęła, tylko zapadła 

w drzemkę. Budziła się co chwila, kiedy ktoś brał ją za rękę. 

background image

Za każdym razem miała nadzieję, że Hassan do niej wró­

cił, ale zawsze okazywało się, że to tylko lekarz lub pielęg­

niarka. Sprawdzali igły, mierzyli tętno... 

- Nie może pan tego tutaj zostawić - usłyszała stanowczy 

głos pielęgniarki. - Wiem, że jest pan szejkiem, ale tu jest 

szpital, a w szpitalu rządzą lekarze. 

Alicja otworzyła oczy. Kwiaty! Nie widziała nic prócz 

kwiatów. Roześmiała się. Niestety, dźwięk, jaki z siebie wy­

dała, w niczym nie przypominał śmiechu. 

- Dziękuję, Hassanie - wyszeptała. 

Nie widziała go, ale przecież wiedziała, że żaden inny 

szejk jej tu nie odwiedzi. 

- No dobrze, pani widziała kwiaty, więc proszę je stąd 

zabrać - rozkazała pielęgniarka takim tonem, że nawet Has­

san nie ośmielił się jej sprzeciwić. 

Kwiaty zniknęły, ale Hassan został. Usiadł przy łóżku. 

- Wyglądasz prawie tak, jak zwykle. - Uśmiechnął się do 

niej. 

- A czego się spodziewałeś? Kto by się tam przejmował 

ugryzieniem jakiegoś małego skorpiona - odparła. 

Zaraz poczuła, że wcale nie może mówić tyle, ile by 

chciała. Dobrze, że mogła przynajmniej myśleć, bo myśli, 

które jej przyszły do głowy, sprawiły, że od razu poczuła się 

lepiej. Była absolutnie pewna, że już wkrótce usłyszy słowa, 

na które od dawna czekała. Była pewna, że Hassan wreszcie 

powie, że ją kocha. 

- Lepiej się czujesz? - spytał, patrząc na nią. 
- Jak mogłabym nie czuć się lepiej? Tyle zastrzyków, 

tyle badań, tyle zawracania głowy, a teraz jeszcze te kwia-

background image

ty... Sprawiłam ci kłopot - przypomniała sobie. -- Twoja 

praca... 

- Daj spokój, Alicjo. Na świecie są ważniejsze sprawy niż 

praca. Zresztą ja i w Kairze mam co robić. 

- Zapomniałam, że z ciebie taki ważny facet. 

- Jakbyś zgadła - roześmiał się radośnie. - Widzę, że 

rzeczywiście wracasz do zdrowia. W każdym razie- znowu 

stałaś się uszczypliwa. 

Koniuszkami palców musnął leżącą na kołdrze dłoń Alicji. 

- Rozmawiałem z lekarzem - powiedział. - Pozwolą ci 

wrócić do domu po konsultacji specjalisty. Oczywiście pod 

warunkiem, że zrobisz... 

- Zrobię! 
- Jeszcze nie wiesz, co. 

- Nieważne. Przecież wiesz, że zrobię, co zechcesz. 

- Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale powinnaś 

bardziej uważać na to, co i komu obiecujesz. 

- Uważam, bardzo uważam. Wiem, że ty mi nie zrobisz 

krzywdy. 

- Skąd ta pewność? - Hassan wyraźnie się zmieszał, 

a potem prędko zmienił temat. - Jutro przyjedzie twoja 

ciocia. 

- Ciocia Emilia! - zawołała Alicja. - Jesteś nieoceniony, 

Hassanie. 

- Uspokój się, proszę. - Spojrzał przez ramię na czu­

wającą przy oknie pielęgniarkę. - Wyrzucą mnie stąd, jeśli 

zaczniesz za szybko oddychać albo jeśli podskoczy ci ciś­

nienie. 

- Dobrze, dobrze... - natychmiast się opanowała - Zro­

bię wszystko, żeby mnie stąd wypuścili. 

background image

- Grzeczna dziewczynka - pochwalił. - Tylko niech ci 

się nie pogorszy z radości, kiedy jutro odwiedzi cię Johnny. 
Bardzo chciał przyjść dzisiaj, ale mu zabroniłem. 

- Czy on już jest zdrowy? Widziałeś go? Chodzi bez 

gipsu? - Alicja szarpała Hassana za rękę. 

- Opanuj się, dziewczyno - błagał Hassan. - Dałem sło­

wo, że cię nie zdenerwuję, a ty o mało nie przewróciłaś krop­
lówki. Idę, zanim ktoś mnie stąd wyrzuci. Ale byłby wstyd. 
Na cały Kair. 

Wyszedł. W samą porę, bo pielęgniarka miała taką minę, 

jakby istotnie chciała go przegonie. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

- Naprawdę, Hassanie. Tego się nie spodziewałam. 

—' Nie rozumiem. - Hassan miał nieprzenikniony wyraz 

twarzy. - Wytłumacz, proszę, o co chodzi. 

- Mówiłeś, że masz w Kairze dom. Nic nie wspominałeś 

o pałacu. 

Nie tylko pałacu się nie spodziewała. Przypuszczała, że 

Hassan umieści ją w hotelu, nie sądziła, że zaprosi ją do 

swojego domu. Jakże była szczęśliwa! 

Jeśli przez tego skorpiona Hassan zmieni zdanie na temat 

ich przyszłości, to chwała skorpionom, pomyślała. 

- Kiedyś istotnie był tutaj pałac - mówił Hassan - ale 

mój dziadek dopuścił do tego, żeby popadł w ruinę. Dziadek 
był takim mężczyzną, jakiego z pewnością nie chciałabyś 
poznać. 

- To znaczy jakim? Zaciekawiłeś mnie, Hassanie. 
- Nie zamierzam ci o nim opowiadać. Nie dowiesz się nic 

oprócz tego, że zmarnował pałac. Moja macocha odnowiła 
go, kiedy poślubiła mojego ojca. Tamto skrzydło należy do 
nich. - Hassan wskazał na drugą stronę dziedzińca. - Ahmed 
i ja mamy apartamenty w części środkowej, a mój wuj... 
zajmuje tę część, w której ty teraz będziesz mieszkać. No, 
chodź. 

background image

- Zaczekaj - poprosiła. - Znów masz taką dziwną minę. 

Czy z tymi pomieszczeniami jest coś nie w porządku? 

Hassan nie odpowiedział. Wziął Alicję za rękę i bardzo 

powoli, żeby jej nie zmęczyć, zaprowadził ją na piętro. Wiel­
kie ciężkie drzwi otworzyły się, ledwie dotknął ich palcem. 
Tak samo zachowała się misternie kuta krata. Widocznie 
zamontowano w nich elektroniczne czujniki. 

- O rany! - jęknęła Alicja, gdy znalazła się w środku. 
Po jednej stronie ogromnego pokoju widniały trzy wąskie 

szczeliny ostrych łuków okiennych. Pomiędzy oknami wisia­
ły dwa obrazy przedstawiające Egipt. Nie były to widoki 

piramid ani nawet pejzaże znad Nilu. Na jednym z obrazów 
namalowano świt na pustyni, taki sam, jaki Alicja widziała 
na własne oczy. Drugi widok także znała: pustynia nocą 
z rozgwieżdżonym niebem. 

- Niesamowite - westchnęła. 
- Wiedziałem, że ci się spodobają, ale nie sądziłem, że to 

będzie pierwsze, co zauważysz. - Hassan był uszczęśliwiony. 
- Malował je jeden z naszych najlepszych artystów. 

- Nie musisz mnie o tym przekonywać - zapewniła go Alicja. 
- A jak ci się podoba reszta? - spytał. 
Alicja posłusznie rozejrzała się po komnacie i dech jej 

zaparło. 

Znajdowała się w pałacu z tysiąca i jednej nocy. Marmu­

rowa posadzka, niskie rzeźbione kanapy z mnóstwem kolo­
rowych poduszek, wygodne fotele... Pod sufitem wisiały na 
lśniących łańcuchach mosiężne żyrandole, a z okien rozcią­
gał się widok na Nil. 

- Tu jest pięknie - westchnęła. - Jak w bajce. Ja chyba 

nie zasłużyłam... 

background image

- Zasłużyłaś - przerwał jej bez ceremonii. - Nie wiem 

tylko, czy ja... Bo widzisz. 

Nagle stracił całą pewność siebie. Przyglądał się Alicji, 

jakby rozważał, czy może jej zaufać. 

- Co byś powiedziała, gdybym zaproponował ci małżeń­

stwo? - spytał. 

Nie powiedział, że ją kocha i chciałby ją poślubić. Skon­

struował tę propozycję w taki sposób, że równie dobrze mo­

głaby być wstępem do jakiejś umowy handlowej. 

- To zależy - odparła Alicja z namysłem. 
Zupełnie nie rozumiała, co się z nią dzieje. Nie wiedziała, 

dlaczego stroi fochy, zamiast skakać z radości, zamiast rzucić 
mu się na szyję. Przecież już dawno wiedziała, że Hassan ją 
kocha, choć nawet teraz jej tego nie powiedział. 

- Od czego? - spytał, nie patrząc na nią. 
- Od twoich intencji - odparła poważnie. - Może już 

zapomniałeś, ale mówiłeś mi kiedyś, że nie chcesz ryzyko­
wać. Pamiętam tamtą rozmowę i boję się... 

- Przecież wiesz, jak bardzo cię... pragnę. 
Uparł się, czy co? A może on naprawdę nie wie, że wy­

starczy jedno słowo, żebym się zgodziła? 

- Wiem - przerwała mu Alicja - ale nie jestem pewna, 

czy pragnienie to wystarczający powód do zawarcia małżeń­
stwa. 

- Ludzie zawierają małżeństwa z mniej ważnych powo­

dów - mruknął. 

Postanowiła nie przeciągać struny. Nagle się przestraszyła, 

że Hassan może się rozmyślić. 

- Wygrałeś, Hassanie - westchnęła. - Chyba nie muszę 

ci mówić, co do ciebie czuję. Na pewno już wiesz, że nade 

background image

wszystko na świecie chciałabym spędzić z tobą resztę życia. 
Ale nie mogę, bo nie wiem, czy nie proponujesz mi małżeń­
stwa z poczucia winy. Tylko dlatego, że ugryzł mnie jeden 
z tych twoich śmiercionośnych skorpionów. Nie chciałabym 
zawdzięczać swojego szczęścia skorpionowi. 

- Skorpion nie ma tu nic do rzeczy. Chociaż rzeczywiście, 

czuję się winny - przyznał Hassan - Nie należało cię ściągać 
do Dalekiej Oazy, a skoro już to zrobiłem, trzeba było lepiej 
cię pilnować. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie 
wyszło. To, co się stało na pustyni, pozwoliło mi zrozumieć, 
że ani różnica kultur, ani nawet doświadczenia mego ojca nic 

już dla mnie nie znaczą. Zrozumiałem, że bez ciebie moje 

życie funta kłaków nie będzie warte. Ale musiałem spraw­
dzić. .. Dlatego tak często byłaś sama, po to zabrałem cię na 
patrol. Chciałem ci pokazać, jak wygląda normalne życie. 

- Jeśli ci się wydaje, że jazda na wielbłądzie to normalne 

życie, to bardzo się pomyliłeś - roześmiała się Alicja. 

- Masz rację, dla mnie to też nie było zwyczajne. Nigdy 

nie zabieramy naszych kobiet na patrol. Zwłaszcza na taki, 
podczas którego może dojść do potyczki. Spróbuj sobie wy­

obrazić, co pomyśleli o mnie moi ludzie. 

- Twoi ludzie nigdy nie zastanawiają się nad tym, co 

robisz, tylko wykonują rozkazy. Sam mi to kiedyś powiedzia­
łeś. 

- Pobiłaś mnie moją własną bronią. - Tym razem śmiał 

się Hassan. 

- Czy myśmy przypadkiem nie odbiegli za daleko od 

tematu? - przypomniała mu Alicja. Z każdą chwilą była co­
raz bardziej pewna siebie. - Czy mi się zdawało, czy mówiłeś 
coś o jakimś funcie kłaków? 

background image

- Mówiłem. Uwierz mi, Alicjo, to szczera prawda. Tylko 

widzisz... Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć. Kazali mi 
cię nie denerwować. Przez dwa tygodnie masz mieć absolut­
ny spokój i nic nie robić, tylko wypoczywać. Musisz wrócić 
do normy... 

- Oświadczyłeś mi się w ten sposób tylko dlatego, że 

bałeś się, iż zemdleję? - zdumiała się Alicja. 

Podeszła do Hassana, zarzuciła mu ręce na szyję i poca­

łowała go prosto w usta. 

Nie zareagował. Stał sztywno wyprostowany, nawet się 

nie poruszył. 

Alicja zaniepokoiła się. Chciała się od niego odsunąć, ale 

sił jej zabrakło. 

Zachwiała się. Dopiero wtedy poczuła wokół siebie jego 

mocne ramiona. 

Hassan tulił ją do siebie, całował. Nie tak delikatnie jak 

ona jego, ale z całych sił, jakby tym pocałunkiem chciał 
z niej wydrzeć duszę. 

Puścił ją tak samo nagle, jak do siebie przytulił. Krzyknął 

coś po arabsku. Alicji było obojętne, co ten okrzyk oznaczał. 
Nie obchodziło jej nic poza tym, żeby znów znaleźć się tak 
blisko Hassana jak przed chwilą. 

Nie miała siły. Upadłaby, gdyby Hassan nie wziął jej na ręce. 
Zaniósł ją na taras, posadził w fotelu, ułożył jej nogi na 

podnóżku. Na chwilę zostawił ją samą, lecz zaraz wrócił, 
niosąc szklankę z jasnożółtym płynem. 

- Wypij to - rozkazał. - Musisz dużo pić. Wypij to na­

tychmiast. 

Alicja wyciągnęła rękę po szklankę. Ale rękę miała słabą, 

całkiem bezwolną. 

background image

Hassan przysunął szklankę do ust Alicji, napoił ją jak 

małe, bezradne dziecko. Potem odstawił szklankę i podszedł 
do otaczającej taras balustrady. 

- Chciałem tylko... - zaczął, nie patrząc na Alicję, lecz 

na płynący u jego stóp Nil. - Bałem się, że mi umrzesz, 
Alicjo. 

- Ja miałabym umierać? - zażartowała. - Z powodu 

takiego głupstwa? U nas w Australii nie przywiązuje się 
takiej wagi do skorpionów. Mamy tyle znacznie gorszych 
rzeczy. 

- Nie jesteśmy w Australii, tylko w Afryce - przypo­

mniał jej Hassan. - A dokładniej, w Egipcie. Tutaj skorpiony 
potrafią być bardzo niebezpieczne. 

Zamilkł, a kiedy się odezwał, Alicja nie zrozumiała z tego 

ani jednego słowa. Mówił po arabsku, ale nie tak ostro jak 
zwykle, tylko miękko, melodyjnie. 

- To nie jest w porządku - westchnęła. - Nie rozumiem, 

co do mnie mówisz. Nie powinieneś się tak zachowywać, bo 
to niegrzeczne. 

- Trudno. -Jego szmaragdowe oczy śmiały się do Alicji. 

- Będziesz musiała się przyzwyczaić, bo nie mam zamiaru 
z tego rezygnować. Jesteś światłem mojego życia, ale nie 
chcę odkrywać przed tobą wszystkich moich myśli i pra­

gnień. 

- Światło mojego życia - powtórzyła Alicja powoli, sma­

kując te niecodzienne słowa. - Tak powiedziałeś, prawda? 
A może mi się zdawało? 

- Naprawdę tak powiedziałem? Wiesz, kiedy mówię po 

angielsku, to czasami zapominam, co mówiłem. - W jego 
oczach pojawił się łobuzerski błysk, który Alicja tak bardzo 

background image

lubiła. - Ale wróćmy do spraw poważnych. Czy chciałabyś 
wyjść za mnie za mąż? 

- Z przyjemnością. 
- Jesteś niesamowita, Alicjo. - Hassan się roześmiał. -

Jaki dzień i która godzina najbardziej by ci odpowiadały? 

- Czy mogę się zastanowić? - spytała niepewnie. -

Chciałabym najpierw porozmawiać z ciocią Emilią. 

- Oczywiście. Tylko widzisz... Mamy mało czasu, a tyle 

rzeczy trzeba jeszcze załatwić. Czy miałabyś coś przeciwko 
temu, żeby moja macocha zajęła się przygotowaniami? 

- Przygotowaniami... - wyjąkała. - To znaczy, że będzie 

huczny ślub? Myślałam. 

Hassan przysiadł na podnóżku, tuż obok jej wyciągniętych 

nóg, wziął Alicję za rękę. 

- Nie rozmawialiśmy dotąd o mojej religii... Miałem 

spędzić z tobą tylko kilka dni, a okazuje się, że spędzę całe 
życie... Pobierzemy się w kościele anglikańskim w Kairze. 

Tam zostałem ochrzczony. 

Chciała coś powiedzieć, ale jej nie pozwolił. 
- Potem trzeba to będzie zrobić po naszemu — mówił. 

- Jestem wyznawcą Allaha. Nie obawiaj się, to nie będzie 
miało dla ciebie żadnych konsekwencji, ale ceremonia zaślu­
bin musi być tradycyjna. Naszym ludziom należy się wido­
wisko. 

- Czy oni nie będą mieli nic przeciwko temu? 
- To bez znaczenia. Mój wuj wolałby pewnie, żebym 

poślubił Egipcjankę. - Hassan roześmiał się. - Będzie sobie 
żenił Ahmeda. Czasy się zmieniają, Alicjo. Mam dwie młod­
sze siostry. Obie kształcą się w Anglii, chociaż moja macocha 
nie jest Angielką. Pochodzi z Arabii Saudyjskiej, więc... 

background image

- Nie miałam pojęcia, że masz siostry - wpadła mu 

w słowo Alicja. 

- Jest jeszcze sporo rzeczy, o których nie wiesz, moja 

ukochana. Mam nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas to się 
nie zmieni. A co do ślubu... Obawiam się, że nie będzie to 
kameralna uroczystość. W związku z moją pracą mam wiele 
kontaktów z Unią Europejską, a najwięcej z Anglikami. Ale 
obiecuję ci, że jak to wszystko się skończy, popłyniemy w gó­
rę Nilu do głównej oazy ben Amarna. 

- Nie wiem, czy podołam. 
- O to nie musisz się martwić - roześmiał się Hassan. -

W końcu od czego masz mnie! 

Pocałował ją w policzek i wstał. 
- Mustafa poda ci lunch - powiedział, nim opuścił taras. 

- A potem masz się położyć do łóżka i wypoczywać. Lekarz 
kazał. 

- Ani mi się śni! Nie jestem chora. 
- To mnie nie interesuje. Położysz się i basta. Farma cię 

przypilnuje. Jutro jedziemy do szpitala na badania. Jeśli wy­
niki będą dobre, to zobaczymy, co da się zrobić. 

Już miał wyjść, ale jeszcze o czymś sobie przypomniał. 
- Pytałaś mnie, co to za komnaty. Teraz mogę ci powie­

dzieć, że tu także był kiedyś harem. 

Zostawił ja samą. Alicja ułożyła się w fotelu. Nie czuła 

się dobrze. Oczywiście nie było aż tak źle jak wczoraj, lecz 
wciąż miała wrażenie, że nie ma nawet tyle siły, żeby skinąć 

palcem. 

Patrzyła na Nil. Ten sławny Nil, który przez tysiące lat 

stanowił o życiu Egiptu. Uśmiechnęła się. 

Przypomniała sobie o badaniach krwi, o tych wszystkich 

background image

zastrzykach, którymi ją torturowano w szpitalu. Przypomnia­

ła sobie także, jak się ucieszyła, gdy do jej pokoju wjechał 

na wózku Johnny. 

- Nie wyglądasz najlepiej - stwierdził. 

- A tobie widać wszystkie piegi - zażartowała szczęśli­

wa, że widzi przyjazną twarz. 

Johnny nienawidził swoich piegów, choć im był starszy, 

im ciemniejsza stawała się jego skóra, tym mniej widoczne 

były piegi. 

- Możliwe. - Tym razem kolega nie przejął się docin­

kiem. - Znikną, jak tylko mnie wypuszczą z tego przeklętego 

miejsca. Do głowy mi nie przyszło, że ty też tu kiedyś trafisz. 

I to przez jakiegoś małego skorpiona... Ależ z nas para, 

Alicjo! 

- Czy wiesz, że sprzedaliśmy konie? Dziadek nie musi 

się już martwić. Za Dark Shadow zapłacili majątek, więc 

i ty będziesz miał sporo pieniędzy. W każdym razie na 

początek na pewno wystarczy. Niezależnie od tego, co 

sobie wymyślisz. 

- Wiem. Wczoraj wieczorem był u mnie ten szejk Hassan 

i wszystko mi opowiedział. Może zaczęlibyśmy coś razem? 

Na przykład założymy ujeżdżalnię? 

- Ja jeszcze nie wiem, co będę robić - wykręcała się 

Alicja. Na wszelki wypadek wolała zmienić temat. - A jak 

tam twoja noga? 

- Ten ortopeda, którego mi sprowadzono, twierdzi, że już 

w porządku. Za tydzień zrobią prześwietlenie. Jak dobrze 

pójdzie, to zdejmą mi gips. 

Rozmawiali o koniach, o wszystkim, co było im bliskie. 

Niestety, pielęgniarka przerwała idyllę. Kazała się John-

background image

ny'emu wynosić, a kiedy protestował, po prostu wywiozła 
go na korytarz. 

- Czy mam podać lunch tutaj, panno Seacombe? - Pyta­

nie Mustafy wyrwało ją z zamyślenia. - A może wolałaby 
pani zjeść przy stole? 

Alicja nie miała ochoty się ruszać. Na jedzenie także nie 

miała ochoty, ale wiedziała, że nie ma sensu sprzeciwiać się 
poleceniom Hassana. 

- Wolałabym zjeść przy stole - odparła. 
Zjadła co nieco. Wypiła dwie szklanki soku, a potem, przy 

pomocy Fatmy, położyła się do łóżka. 

Zasnęła, zanim zdążyła przemyśleć wszystko, co się jej 

dziś przydarzyło, zanim zdążyła się zastanowić, co powie 
cioci Emilii. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Poczuła, że ktoś siada na łóżku. Natychmiast się obudziła. 

Zobaczyła siedzącą w nogach łóżka starszą panią. Na torbie 
podróżnej leżał kapelusz, który ciotka Emilia wkładała tylko 
na specjalne okazje. 

Alicja zerwała się i przytuliła się do uwielbianej cioci. 

Ciotka ją wycałowała, a potem pomogła usadowić się w łóż­
ku, poprawiła poduszki. Było tak, jak w domu. 

Alicji łzy pociekły po policzkach. 
- Nie płacz, moje dziecko. Ostatni raz widziałam, jak 

płakałaś, kiedy zrzucił cię ten dziki koń. Złamałaś rękę... No, 

ale wtedy miałaś jedenaście lat. 

- Ja nie płaczę, ciociu. - Alicja tarła oczy pięściami, lecz 

łzy nie przestawały płynąć. - Nie płaczę - powtórzyła. - Ja 
tylko jestem zmęczona tym chorowaniem. 

Ciotka podała jej chusteczkę, Alicja osuszyła oczy. 
- Widzisz? - Uśmiechnęła się. - Już nie płaczę. 
- Nareszcie - westchnęła ciotka. - Teraz mi powiedz, 

o co chodzi. Ten twój szejk Hassan przyjechał po mnie na 
lotnisko. Muszę przyznać, że to najprzystojniejszy mężczy­
zna, jakiego widziałam. I tak dobrze wychowany, chociaż... 
Znasz moje zasady, dziecko. Uważam, że ładny jest ten, kto 
ładnie postępuje. 

To wszystko stało się tak nagle - ciągnęła. - Muszę wie-

background image

dzieć, czy naprawdę chcesz tego małżeństwa, czy jesteś tu 

szczęśliwa. Bo jeśli nie, natychmiast z tym skończymy. Ci 

ben Amarna na pewno są bardzo potężni, ale... 

- Ależ ciociu! 
- Żadne „ale" - ucięła ciotka. - Najpierw posłuchaj, co 

mam ci do powiedzenia. Pamiętam, jak mówiłaś, że ten czło­
wiek może mieć każdą kobietę, jaka mu się spodoba. No cóż, 
ma doskonałe maniery, jest czarujący i do tego przystojny. 
Rzeczywiście jest się czym zachwycać. Widzisz, Alicjo, bar­
dzo cię kocham, ale wiem przecież, że nie jesteś najpiękniej­

szą kobietą na świecie. Dlatego nie rozumiem... 

- To nie jest żadna tajemnica - przerwała jej Alicja. - On 

mnie kocha, ciociu. 

- A czy ty kochasz jego, moje dziecko? 
- Jasne! Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. 

Zaraz pierwszego dnia, kiedy wyszłyśmy z lotniska w Kai­
rze. Wszystko trwało tak długo, bo Hassan nie chciał powtó­
rzyć błędu swojego ojca. 

Ciotka skinęła głową. Alicja zrozumiała, że ktoś już opo­

wiedział jej tamtą historię. 

Zadzwonił telefon. 
- Może powinnaś odebrać - powiedziała ciotka. 
Alicja podniosła słuchawkę. 
- Halo? 
- Masz dziwny głos. Dobrze się czujesz? 
- Jasne. 
- Wiem, że spałaś... 
- Skąd możesz wiedzieć? Ach, tak. Kazałeś mi spać, a ty 

nie dopuszczasz do siebie myśli, że ktoś mógłby nie wykonać 
twojego polecenia. 

background image

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się pomyliłaś - roześmiał 

się Hassan. - Zanim pojechałem na lotnisko, przyszedłem 

zobaczyć, co robisz. Czy jest z tobą twoja ciocia? 

- Owszem. - Alicja spojrzała na starszą panią. 

- To dobrze. Przykro mi to mówić, Alicjo, ale jestem 

w tej chwili strasznie zapracowany. Czy mogłabyś dzi­

siaj zjeść obiad w towarzystwie swojej cioci? Przedtem 

wybierzcie się do szpitala, żeby odwiedzić tego wasze­

go rządcę. Za pół godziny przyślę po was samochód. 

A więc dziś go nie zobaczę, pomyślała zasmucona Alicja. 

- Co to za praca? - wyrwało jej się. 

- Muszę się spotkać z szefem egipskiego oddziału naszej 

firmy, a potem podzwonić trochę po świecie. Możesz mi 

wierzyć lub nie, ale wcale nie mam na to ochoty. Za to jutro... 

Od jutra będę się zajmował tylko tymi sprawami, które ko­

niecznie trzeba załatwić przed ślubem. 

- Ja... - Alicja chciała coś wtrącić, lecz jej nie pozwolił. 

- A tak przy okazji. Czy już kiedyś ci powiedziałem, że 

cię kocham? - Roześmiał się. Nie czekając na jej odpowiedź, 

dodał: - Do zobaczenia, Alicjo. 

Odłożył słuchawkę. Alicja jeszcze przez jakiś czas siedzia­

ła bez ruchu, wpatrując się w głuchą słuchawkę. 

Tak długo czekała na to słowo, tyle razy wyobrażała sobie, 

jak to będzie, kiedy wreszcie je usłyszy. Nie sądziła, że 

usłyszy je przez telefon, że Hassan, odważny, dumny szejk 

będzie się bał powiedzieć jej to prosto w oczy. 

Dwa tygodnie upłynęły jej przede wszystkim na odpoczy­

waniu. Na ostatnie badania zawiozła ją macocha Hassana. On 

sam wyjechał do Anglii po swoje siostry. 

background image

Alicja szybko wracała do zdrowia Już po tygodniu lekarz 

pozwolił jej wychodzić z domu i nawet spotykać się z ludźmi. 

Alicja poznała rodzinę Hassana, była w ambasadzie bry­

tyjskiej na przyjęciu wydanym na jej cześć. 

Po przyjęciu Hassan jak zwykle odwiózł ją do domu. 
- Mam dla ciebie prezent - powiedział, gdy znaleźli się 

w głównej komnacie dawnego haremu. 

Z kieszeni marynarki wyjął niedużą skórzaną szkatułkę. 

- Nigdy nie wspominałaś o pierścionku zaręczynowym. 

Pewnie myślałaś, że żadnego nie dostaniesz. A może nie 
chcesz? 

- Pewnie, że chcę. Nie upominałam się, bo wiedziałam, 

że będziesz chciał mnie oznakować - roześmiała się. - Prze­
cież ludzie muszą wiedzieć, że do ciebie należę. 

- A należysz? 
Nie odpowiedziała. 
- Nieważne. - Machnął ręką. - Zajmiemy się tym kiedy 

indziej. Daj mi rękę. 

Uniosła dłoń. Pierścionek, który Hassan wsunął jej na 

palec, był bardzo piękny. Duży owalny turkus oprawiony 
w ciężkie rzeźbione złoto. 

- Ten turkus jest w naszej rodzinie, odkąd faraonowie 

rządzili Egiptem. Kazałem jubilerowi wykonać kopię pier­

ścienia, jaki nosiła królowa. 

- Kazałeś go zrobić specjalnie dla mnie? - Alicja była 

bardzo przejęta. - Dziękuję ci, Hassanie. 

Wspięła się na palce, chciała zarzucić mu ręce na szyję, tak 

jak już kiedyś to zrobiła. Nie zdążyła, bo przytulił ją do siebie 

tak mocno, że nawet gram powietrza ich od siebie nie oddzielał. 

background image

- Proszę się obudzić. Musi pani wstać. Już późno. 
Alicja otworzyła oczy. Dopiero po chwili przypomniała 

sobie, że dziś jest dzień jej ślubu. 

Fatma stała nad nią z filiżanką gorącej herbaty. 
- Zostaw mnie na chwilę samą - poprosiła. - Chcę spo­

kojnie wypić herbatę. 

Fatma podała jej filiżankę, uśmiechnęła się i wyszła. 
Oparta o poduszki Alicja popijała herbatę i myślała. Od 

tamtego wieczoru, kiedy dostała pierścionek, ani na chwilę 
nie przebywała z Hassanem sam na sam. Ale dziś miało być 
inaczej. Dziś miała zostać jego żoną. 

Odsunęła prześcieradło, postawiła stopy na puszystym dy­

wanie zaścielającym podłogę. 

Stanęła przed toaletką. Dopiero teraz zauważyła, że nie 

jest już sama. W dniu ślubu pomagała jej macocha Hassana, 
jego dwie siostry, no i oczywiście Fatma. Alicja dałaby sobie 

radę bez nich, ale tradycja nakazywała nie zostawiać jej tego 

dnia samej. Zresztą Alicji nie sprawiło przykrości to damskie 
towarzystwo. Wręcz przeciwnie. 

- Piękna suknia - powiedziała. 

Suknia była prześliczna. Odcięta tuż pod biustem prosta 

tunika z długiej do ziemi, białej krepy, wykończona u dołu 

szerokim turkusowym haftem. Rękawy także były długie 

i proste, i tak samo jak dół wykończone turkusowym haftem. 

Nie miała żadnej biżuterii oprócz... 
Alicja uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze. 
Oprócz pierścionka Hassan podarował jej też kolczyki. 

Piękne jak pierścionek i jak wszystko, co ją otaczało, odkąd 
przyjechała do Egiptu. Z płaskich turkusowych prostokątów 
zwisały trzy złote łańcuchy zakończone turkusowymi kulka-

background image

mi. Sięgały Alicji niemal do ramion. Hassan wyjaśnił, że 

pochodzą z rodzinnej kolekcji. 

- Już czas - powiedziała Soraya, macocha Hassana. 

Najpierw zeszła ze schodów ona z bardzo przejętą Fatmą, 

a za nimi Alicja w towarzystwie sióstr Hassana. 

Przed wejściem do kościoła czekał na nią Johnny. Wystro­

jony, na własnych nogach, bez śladu gipsu. Szarmanckim 

gestem podał Alicji ramię. 

Poprowadził ją do ołtarza. Nikomu nie przeszkadzało, że 

szedł powoli i trochę niezdarnie. 

Alicja nie spodziewała się, że przyjdą takie tłumy ludzi. 

Ale nie patrzyła na nich; tylko na stojącego przed ołtarzem 

Hassana. 

- Umiłowani moi - zaczął pastor. - Zebraliśmy się tu 

dzisiaj... 

Właściwie były to ostatnie słowa, jakie Alicja usłyszała 

jasno i wyraźnie tego szalonego, pełnego wrażeń dnia. 

Zapamiętała, że gdy już mieli odjeżdżać, uściskała jeszcze 

ciocię Emilię i poprosiła ją, żeby zadbała o Johnny'ego. 

- Chyba nie muszę - odparła ciotka. - Ma aż nadto opie­

kunek. 

Alicja się roześmiała. Johnny stał oparty o ścianę, otoczo­

ny wianuszkiem pięknych kobiet. 

Limuzyna zawiozła ich do portu, gdzie czekał zacumo­

wany jacht. Był olbrzymi. W porównaniu z nim tamta jed­

nostka, którą już raz płynęli, rzeczywiście przypominała 

felukę. 

Na pokładzie powitał młodą parę Mustafa. 

- To był ciężki dzień, Mustafo - powiedział do niego 

background image

Hassan - Pokażę mojej żonie jacht, a potem się czegoś napi­

jemy. Zjemy dopiero wieczorem, kiedy zrobi się chłodniej. 

Jacht był ogromny i miał przestronne pomieszczenia. Nie 

przypominały kajut na statku, tylko pokoje w ekskluzywnym 
hotelu. 

- Załoga liczy pięciu ludzi - objaśniał Hassan - ale żad­

nego z nich nie zobaczysz. Z wyjątkiem Mustafy, oczywi­
ście. Żałuję tylko, że nie mogliśmy zabrać Fatmy. Mam na­
dzieję, że jakoś sobie bez niej poradzisz. 

- Oczywiście! - Alicja wybuchnęła śmiechem. - Radzę 

sobie ze wszystkim, odkąd skończyłam dziesięć lat. Mam 

tylko jeden problem... 

- Może ja mógłbym ci pomóc? 
- Myślę, że mógłbyś spróbować... - Spoglądała na niego 

tak, jakby naprawdę zastanawiała się, czy można mu powie­
rzyć odpowiedzialne zadanie. - Nie dam rady sama rozpiąć 

suwaka w tej sukni. Oczywiście, mogłabym poprosić o po­
moc Mustafę... 

- Nie trzeba - roześmiał się Hassan. 
Podszedł bliżej i odwrócił ją plecami do siebie. Alicja 

usłyszała i poczuła, jak rozpina długi suwak. 

- Nie musiałam cię nawet uczyć, jak to się robi - stwier­

dziła, gdy piękna suknia z szelestem opadła na podłogę, ukła­
dając się wokół nóg Alicji jak wierny pies. 

- To jedna z tych rzeczy, których nie trzeba mnie uczyć 

- mruknął Hassan, przytulając usta do jej nagich pleców. 

Wziął ją na ręce i położył na wielkim łożu. 
- Kocham cię, słońce moich oczu - szepnął. 
Alicja była szczęśliwa. Nareszcie się doczekała. Teraz 

miała już wszystko: i Hassana, i to wymarzone słowo. Duma 

background image

ją rozpierała, gdy pomyślała, że wielki szejk Hassan jednak 

zaryzykował dla niej przyszłość. 

Duma prędko ustąpiła innym uczuciom. Usta Hassana 

wyczyniały cuda z jej rozpalonym ciałem. Alicja znalazła się 
w całkiem innym wymiarze. Unosiła się w powietrzu, chwy­
tała gwiazdy, które Hassan jej podawał. 

- Warto było, mój panie? - spytała, gdy wróciła na zie­

mię, gdy ochłonęła po tej nadzwyczajnej podróży. 

- Naprawdę musisz pytać? - Patrzył na nią z uwielbie­

niem. - Postaram się, żeby i tobie się opłaciło, żebyś i ty nie 
żałowała, iż poświęciłaś dla mnie swoją wolność. 

- Nawet żartem tak nie mów - poprosiła. - Nie widzisz, 

jaka jestem szczęśliwa? Boję się tylko jednego... Boję się, że 

niechcący mogłabym zrobić coś, co by ci się nie spodobało. 

- Jest na tym świecie tylko jedna rzecz, której ci nie 

wolno, i założę się, że wiesz, co to takiego. Reszta... -
Uśmiechnął się do niej. - Nie krępuj się. 

Uwierzyła mu, choć przecież doskonale wiedziała, że życie 

z Hassanem nie będzie usłane różami. Lecz życie bez niego nie 
miałoby żadnego sensu, więc właściwie nie miała wyboru.