background image

Jakub Ćwiek "Anamaria" 

 

 

Dla Alex - 

bo Muzy to dziś towar 

deficytowy, a inteligentne 

i z ciętym językiem to już dowód 

boskiej sympatii dla autora.  

 

 

 Promienie zachodzącego słońca obudziły witrażowe anioły. Skrzydlate postaci tańczyły 

na podłodze kapitańskiej kajuty, poruszając skrzydłami i unosząc swe płonące miecze w rytm 

kołyszącego się pokładu, zupełnie jak figurki w mechanicznych teatrzykach. Jedyną, która z 

racji swej obecności w kajucie mogła oglądać to przedstawienie, była kapitan Anamaria. Ona 

jednak,  siedząc  w  kącie  i  wpatrując  się  pustym  wzrokiem  przed  siebie,  z  całych  sił 

powstrzymywała łzy. 

I  pomyśleć,  że  jeszcze  niedawno  była  tak  szczęśliwa.  Opuszczając  pokład  „Czarnej 

perły”  i  wstępując  po  raz  pierwszy  na  „Saint’  Nitouche”  promieniała  radością,  której  nie 

potrafiłaby opisać. Marynarze oddający jej salut, kapitan Sparrow, który serią niewybrednych 

żartów  maskował  smutek.  I  jeszcze  te  słowa,  które,  mimo  iż  przejęte  od  znienawidzonej 

marynarki  brytyjskiej,  brzmiały  dumnie  i  pięknie  -  Uwaga  załoga.  Kapitan  na  pokładzie.  A 

potem seria wiwatów. Wtedy też walczyła, by się nie rozpłakać. Tyle, że tamte łzy były inne - 

słone jak morze, jak pot, gdy w upalne dni szarpiesz liny, oddając statkowi resztkę swych sił. 

Teraz zaś przyszło jej przełknąć gorzkie łzy bezsilności i wstydu. 

Słońce przebyło kolejny odcinek drogi ku horyzontowi, a jego promienie musnęły dolną 

część  witraża.  Na  podłodze  kajuty  pojawiły  się  ogarnięte  płomieniami  demony,  które  z 

miejsca podjęły walkę ze skrzydlatymi posłańcami Pana. 

Anamaria  uniosła  głowę,  spojrzała  na  przestrzelony  skobel  i  zadrżała.  Po  części  ze 

wstydu i obrzydzenia na myśl  o tym,  co przeszła, ale przede wszystkim na myśl  o tym, co 

jeszcze ją czeka. Skoro bowiem odważył się strzelić, znaczy, że reszta załogi wiedziała o jego 

planach. A to, że mimo wszystko nic nie zrobili... 

Zamknęła oczy i znów ujrzała jego twarz, parszywą jak poranek w Tortudze. Miał bielmo 

na lewym oku, bliznę na podbródku i oddech, który z pewnością mógłby powalić Krakena. Ci 

background image

którzy go znali, nazywali go Truchło Bill. I mówili, że mając go na pokładzie, można drwić 

nawet z samego Davey Jonesa.  

Wtedy  uwierzyła  w  te  słowa  i  była  nawet  dumna,  gdy  w  jednej  z  knajp  Port  Royal 

podszedł  do  niej,  by  dołączyć  do  załogi  „Saint’  Nitouche”.  Otarła  łzy  z  twarzy  i  powoli, 

lekceważąc ból, podniosła się na kolana, a potem wstała i wsparta o ścianę usiłowała myśleć o 

tym, co powinna teraz zrobić. Ale wspomnienia minionej nocy nie dawały jej spokoju. 

Przyszedł na dwie godziny przed świtem, niedługo potem jak zeszła ze swojej wachty i 

zmęczona,  nie  rozbierając  się  nawet,  zaległa  na  koi.  Jak  przez  mgłę  pamiętała,  że  zanim 

przestrzelił drzwi, najpierw zapukał i coś powiedział. Z pewnością odesłała go do wszystkich 

diabłów,  albo  przynajmniej  do  bosmana,  pana  Cooka,  który  wiele  miał  pewnie  z  czartami 

wspólnego. 

Potem, choć nie mogła mieć pewności, przez chwilę nic się nie działo. Chciała myśleć, że 

się zawahał,  że przez chwilę zwątpił,  czuła jednak,  że było  to  raczej  napawanie się chwilą. 

To,  co  zrobił  z  nią,  było  już  tylko  koronacją  zdobywcy.  To,  czego  chciał,  osiągnął  już  w 

chwili, gdy stanął przed jej drzwiami. 

To, co nastąpiło po strzale, Anamaria pragnęła już na zawsze wymazać z pamięci. Ciężar 

jego  ciała,  trzask  rozrywanej  koszuli,  rytmiczne  posapywanie,  gdy  wbijał  się  w  nią 

gwałtownie  czekając,  aż  zawyje  z  bólu.  Nie  dała  mu  tej  satysfakcji,  podobnie  jak  nie 

odezwała się ani słowem, gdy skończył i zaczął się ubierać. Przyzwyczaił się pewnie do klątw 

i wyzwisk, bo ich brak sprawił mu wyraźny zawód. 

A potem wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi. 

Zdjęła z siebie strzępy koszuli, spojrzała w stronę leżących w kącie skórzanych spodni, 

których - po wszystkim -, nie miała już siły ani chęci założyć i podeszła do szafy. Otworzyła 

ją mimowolnie zerkając na umocowane po wewnętrznej stronie drzwi lustro. 

Delikatna jak jedwab skóra o barwie kawy z mlekiem, drobne piersi, smukłe długie nogi - 

kapitan  Sparrow  potrafił  wychwalać  je  i  wielbić  godzinami.  Nie  tylko  słownie.  Nawet 

opuchnięta twarz niewiele straciła ze swego uroku. Westchnęła ciężko i wyciągnęła z szafy 

czystą koszulę i  spodnie. Sięgnęła  również po czerwoną chustę i  szeroki pas. W tym  stroju 

wkroczyła na pokład „Saint’ Nitouche”. W nim też miała zamiar stać na jej pokładzie, gdy 

wszystko się rozstrzygnie.  

Ubrała  się,  przypięła  szpadę  do  boku  i  sięgnęła  po  leżący  na  górnej  półce  skórzany 

kapelusz. Uśmiechnęła się smutno do swojego odbicia i wolno ruszyła ku drzwiom.  

 

* * * 

background image

 

Gdy  wyszła  na  pokład,  następowała  akurat  zmiana  wachty.  Pan  Cook  pokrzykiwał  na 

opieszałych  marynarzy,  którzy,  jego  zdaniem  nie  dość  szybko  zabezpieczali  ekwipunek 

pokładowy przed nastaniem nocy.  

Szła powoli, dostosowując krok do kołysania pokładu. Marynarze, których mijała unikali 

jej  wzroku,  ledwie  jednak  zwróciła  się  do  nich  plecami,  parskali  śmiechem,  a  niektórzy 

wymieniali ciche uwagi. 

Stanęła koło bosmana i patrząc przed siebie, powiedziała cicho, acz stanowczo.  - Panie 

Cook, proszę zwołać załogę. Wszystkich. 

-Aye kapitanie - zawołał Cook. Jeśli wiedział o wydarzeniach poprzedniej nocy, nie dał 

tego po sobie poznać w żaden sposób.  

Anamaria dostrzegła jednak coś, co sprawiło, że poczuła sympatię do starego bosmana. 

Świeżą,  czerwoną  kreskę  na  jego  szyi.  Nie  miała  pewności,  ale  przypuszczała,  że  był 

jedynym, który sprzeciwił się temu, co miało się wydarzyć. Była mu za to wdzięczna. 

Bosman  chwycił  za  sznur  dzwonka  i  szarpiąc  nim  gwałtownie,  przywołał  załogę  na 

pokład. 

Kapitan skrzywiła się w gorzkim uśmiechu. Wśród piratów nie istnieje pojęcie lojalności, 

powiedział jej kiedyś kapitan Sparrow w przypływie szczerości, kompletując załogę stawiaj 

więc na znajomość fachu i umiłowanie żeglugi.  

Przynajmniej to jedno się jej udało. Załoga „Saint’ Nitouche” wiedziała, jak reagować na 

alarm.  

Gdy  wszyscy  byli  już  na  pokładzie,  weszła  na  mostek  i  wsparła  ręce  na  poręczy.  Przez 

dłuższą chwilę przyglądała się załodze, poświęcając każdemu marynarzowi taką samą cząstkę 

uwagi.  Nie  dość  długą,  by  poczuł  się  wyróżniony,  ale  wystarczającą,  by  wiedział,  że  go 

zauważyła. To też była sztuczka kapitana „Czarnej perły”. 

Gdy  jej  wzrok  padł  na  barczystą  sylwetkę  Truchła,  zawahała  się.  Pirat  uśmiechał  się 

drwiąco,  oblizując  się  przy  tym  lubieżnie.  Stojący  obok  majtek  szepnął  coś  do  niego,  a  ten 

parsknął śmiechem. 

- Truchło Bill - zawołała Anamaria. Miała nadzieję, że jej głos brzmi twardo i stanowczo. 

- Do mnie. 

Wstrzymała oddech, czekając na jakikolwiek ruch ze strony marynarza. Jeśli zlekceważy 

rozkaz,  będzie  musiała  wydać  kolejny,  do  innego  marynarza,  by  ten  pojmał  Truchło  i  go 

ukarał. Wiedziała, że jedyne, co zyska podejmując taką decyzję to otwarty bunt. Tego zaś za 

wszelką cenę chciała uniknąć. 

background image

Pirat  jednak  wystąpił  do  przodu.  Mruknął  przy  tym,  że  pewnie  kapitan  zapragnęła 

powtórki, czym wywołał salwę śmiechu.  

-  Panie  Cook,  proszę  przygotować  szalupę  -  poleciła  Anamaria  -  I  wyposażyć  ją  we 

wszystko, co jest potrzebne do przetrwania na morzu przez trzy dni. 

-  Aye  -  odpowiedział  bosman  i  wskazał  dwóch  marynarzy  do  przygotowania  i 

opuszczenia szalupy. 

Tymczasem  Truchło  zdążył  już  pokonać  schody  i  wkroczyć  na  mostek.  Pełen  drwiny 

uśmiech nie znikał z jego twarzy. 

Anamaria sięgnęła do pasa i odpięła szpadę. Zawinęła pasek i podała ją piratowi. Mimo 

wszystko rozbawiło ją jego zdumienie. 

-  Panie  Cook  -  zwróciła  się  do  nie  mniej  zaskoczonego  bosmana.  -  Z  chwilą,  gdy 

opuszczę  pokład,  kapitanem  „Saint’  Nitouche”  zostanie  ten  marynarz.  Proszę  zadbać,  by 

załoga  uszanowała  moją  decyzję.  Szmer,  jaki  przebiegł  wśród  marynarzy  upewnił  ją  w 

przeświadczeniu,  że  nikt  nie  spodziewał  się  takiego  rozwoju  wypadków.  Sprawiło  jej  to 

nielichą  satysfakcję.  Tak  bardzo  zaimponował  wam  tym,  co  zrobił  nocą,  pomyślała 

przekazując szpadę wciąż zaskoczonemu piratowi, Ciekawe więc, jak spodoba się wam teraz. 

I jak długo z nim wytrzymacie. 

Wciągnęła powietrze, skłoniła się lekko wypełnionym wiatrem żaglom i powoli ruszyła 

w stronę szalupy. 

Gdy  mijała  marynarzy,  ci  rozstępowali  się  przed  nią,  darmo  jednak  szukała  w  ich 

spojrzeniach choć krztyny sympatii. Nieważne, że dawała im mnóstwo okazji do zarobku, że 

wywiodła  z  niejednego  sztormu,  a  jej  legenda  jako  sternika  czarnej  perły  „Czarnej  perły” 

sprawiała rozsławiła „Saint' Nitouche” na wszystkich morzach. Była kobietą... i ktoś jej o tym 

przypomniał. 

-  Uwaga  załoga  -  rozległ  się  głos  pana  Cooka.  Lekko  drżący,  gdy  bosman  z  całą 

pewnością świadom był konsekwencji takiego okrzyku. - kapitan opuszcza pokład. 

Zdążyła odpłynąć kawałek, gdy na pokładzie rozległy się wiwaty. To, jak się domyślała, 

nowy kapitan postanowił uczcić niespodziewany awans wytoczeniem beczek z rumem.  

Anamaria wciągnęła wiosła do łodzi, przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać.  

 

* * * 

 

Kto żeglował kiedyś po Karaibskich morzach, wie dobrze, że rozbitek w szalupie mocno 

musiałby się nastarać, by nie trafić na choćby skrawek lądu. Szlaki morskie wytoczono w taki 

background image

sposób,  by  dać  szansę  wszystkim  kupcom,  którzy  dostąpili  szczęścia  spaceru  po  pirackiej 

desce  z  niezwiązanymi  rękami.  Wbrew  krwawym  opowieściom,  było  takich  całkiem  sporo. 

Piraci  zrobili  się  ostatnimi  czasy  dużo  bardziej  przewidujący  i  wielu  z  nich  wychodziło  z 

założenia,  że  martwego  kupca  nie  da  się  powtórnie  złupić.  A  przy  coraz  większej  ilości 

doskonale  strzeżonych  okrętów  zrzeszonych  w  Kompanii  Wschodnioindyjskiej,  należało 

cenić każdego niezależnego i co za tym idzie, słabo uzbrojonego handlarza. 

Anamaria  nie  starała  się  unikać  lądu.  Wręcz  przeciwnie,  pamiętając  kurs  „Saint' 

Nitouche” i czytając z gwiazd swe obecne położenie, płynęła dokładnie w kierunku wyspy, 

gdzie  upatrywała  swej  nadziei.  Żal,  smutek  i  ból  odeszły,  a  w  ich  miejsce  pojawiła  się 

wściekłość i chęć zemsty - stali rezydenci pirackich serc. 

Wiosłowała dziarsko, żując kawałek mięsa i śpiewała cicho pieśń, którą w dzieciństwie 

matka nuciła jej na dobranoc.  

 

Boję się morza w sercu twym i myślach 

Twych tęsknych spojrzeń rzuconych na fale 

Gdy przyjdzie ten dzień, odpłyniesz na zawsze 

Ja udam, że mnie to nie obeszło wcale 

 

Przypomniała  sobie  opowieść  o  Davey  Jonesie,  kapitanie  Latającego  Holendra,  który 

podobno  przybywał  do  umierających  na  morzu,  by  zaproponować  im  służbę  na  pokładzie 

swojego przeklętego statku.  

- Poczekaj, stary diable - wykrzyczała w noc. - Dam ja ci załogantów. 

Nikt  nie  odpowiedział,  choć  przez  moment  wydało  jej  się,  że  gdzieś  w  oddali,  morze 

zabulgotało.  

 

* * * 

 

Niemal całkowicie zatraciła poczucie czasu, gdy jednak dotarła do brzegu wyspy wciąż 

było ciemno.  

Wyskoczyła  z  łodzi  i  brodząc  po  kolana  w  wodzie,  wciągnęła  ją  na  piasek.  Potem 

sięgnęła po bukłak z rumem, uniosła go w górę i... wtedy właśnie go dostrzegła. Siedział na 

wielkim kamieniu w miejscu, gdzie kończyła się plaża, a zaczynała ściana dżungli. Był nagi, 

jeśli  nie  liczyć  białej  przepaski  biodrowej  i  sporej  ilości  białej  farby,  którą  namalowano  na 

background image

jego ciele wzór szkieletu. W ciemności, musiała naprawdę wytężyć wzrok, by dostrzec choć 

skrawek jego ciemnobrązowej skóry. 

Mężczyzna uśmiechał się do niej, szczerząc śnieżnobiałe zęby. 

Anamaria  widziała  go  po  raz  pierwszy  w  życiu,  Jack  jednak  opowiadał  jej  dość,  by 

wiedziała, z kim ma do czynienia. 

- Jesteś przewodnikiem? - zapytała. - Od niej? 

Odchylił  głowę  do  tyłu  i  roześmiał  się.  Na  krótką  chwilę  chmura  przysłoniła  księżyc  i 

wtedy dostrzegła, że na kamieniu nie siedzi już pomalowany mężczyzna, ale najprawdziwszy 

szkielet.  Jego  kości  klekotały  przy  każdym  jego  ruchu,  a  oczy  poruszały  się  bezładnie  w 

oczodołach  niczym  kości  w  kubkach.  A  potem  księżyc  wyłonił  się  zza  chmur  i  wszystko 

wróciło do normy. 

Anamaria  zbyt  długo  pływała  jednak  na  „Czarnej  perle”,  by  wziąć  to,  co  widziała  za 

złudzenie. Postąpiła krok przed siebie. 

- Zaprowadź mnie do niej - poleciła stanowczym głosem.  

Mężczyzna siedzący na kamieniu wyciągnął rękę. Żądał zapłaty. 

Już chciała powiedzieć, że nie ma przy sobie nic prócz niewielkiej ilości zapasów, gdy 

nagle  przypomniała  sobie  o  pamiątkowej  monecie,  którą  nosiła  za  wewnętrznym  paskiem 

kapelusza.  Była  srebrna  i  krzywo  wybita,  więc  wśród  rozlicznych  łupów  nie  wyglądała 

szczególnie okazale, ale jej się spodobała. 

Nosiła  ją  jako  swoisty  talizman.  Teraz  jednak  wyciągnęła  ją  zza  paska  i  rzuciła  ją 

mężczyźnie.  

Ten bez trudu pochwycił monetę, obejrzał i ponownie się wyszczerzył. Sięgnął za siebie 

wyciągając długi, prosty drąg. Postawił go pionowo, chwycił oburącz i uderzył nim o ziemię.  

Ledwie  drąg  dotknął  piasku,  w  niebo  wzniosły  się  tumany  kurzu,  a  ziemia  w  tamtym 

miejscu zakołysała się niczym wzburzone morze. 

-  Chodź  -  powiedział  mężczyzna  wskazując  rozkołysane  miejsce.  Podeszła  i  patrząc 

mężczyźnie prosto w oczy, zrobiła krok do przodu, wprost na rozkołysaną ziemię. I w jednej 

chwili zapadła w ciemność.  

 

* * * 

 

Gdy się ocknęła, znajdowała się na łodzi. Nie była to jednak jej szalupa. Ta, którą płynęła 

teraz, była wąska i długa, drążona w pniu drzewa. Kompletnie nie nadawała się na morze, za 

to na rzekach z pewnością spisywała się doskonale. Anamaria uniosła głowę i dostrzegła, że 

background image

właśnie rzeką teraz płynęła. Z góry oraz z obu boków otaczała ją nieprzebrana dżungla pełna 

egzotycznych kwiatów i owoców, ale nade wszystko liści i lian, które skutecznie blokowały 

dostęp najdrobniejszym promieniom światła.  

Była kapitan „Saint' Nitouche” nie wiedziała, czy wciąż jest noc, czy też może zaczął się 

już kolejny dzień, doszła jednak do wniosku, że tutaj to i tak nie ma znaczenia. Podniosła się 

na łokciach i spojrzała przed siebie. Na rufie stał teraz szkielet mężczyzny. Wciąż trzymał w 

rękach swój drąg, którym odpychał się od dna. Nie patrzył na nią, ale musiał wiedzieć, że się 

poruszyła, bo skinął lekko głową o mało nie tracąc w ten sposób gałek ocznych. Ciekawe, co 

by  zrobił,  gdybym  teraz  uderzyła  go  w  nogi.  Czy  utrzymałby  równowagę?  pomyślała  z 

rozbawieniem, doszła jednak do wniosku, że lepiej nie próbować. Drażnienie przewodnika do 

magicznych miejsc nigdy nie kończyło się dobrze. Przynajmniej w legendach, ale nie miała 

zamiaru ich sprawdzać. 

Chciała zapytać, czy jeszcze daleko, gdy nagle łódź wpłynęła w mgłę. 

Anamaria  usiadła  patrząc  zaciekawiona  to  w  jedną,  to  w  drugą  stronę.  Czasem  z 

pomiędzy oparów wyłaniały się ludzkie postaci o poważnych twarzach, skórach czarnych jak 

piracka  dusza  i  oczach  wyglądających  jak  rybie  pęcherze.  Czekały  cierpliwie,  aż  minie  ich 

łódź, po czym znikały w kłębach mgły. 

Niekiedy gdzieś w oddali rozlegał się plusk, albo dziki skrzek, a czasem błyskało żółte 

bądź zielone światło. 

Nagle tuż nad jej głową pojawiła się gałąź, z której zwisał mieniący się złotem wąż. Nie 

zareagował  na  kobietę,  ale  gdy  tuż  przepływał  pod  nim  przewoźnik,  opadł  prosto  na  jego 

kościste ramiona i zsunął się po nim do łodzi. Tam zwinął się i skupiwszy wzrok na Anamarii 

zamarł w bezruchu. 

Wreszcie  mgła  zaczęła  rzednąć.  Kawałek  później  dotarli  do  niewielkiego  jeziorka,  z 

którego  rzeka  zdawała  się  wypływać.  Nad  wodą  sterczały  pochodnie,  a  na  brzegu  wśród 

szuwarów sterczały pokryte mchem kikuty opuszczonych i zawalonych chat. 

Obejrzała  się,  by  sprawdzić  dokąd  płyną  i  dostrzegła  chatę  wzniesioną  na  palach,  od 

której biło słabe, żółte światło. Na tle wszystkiego co widziała przed chwilą domostwo to, nie 

wydało  jej  się  jakieś  szczególnie  niezwykłe,  wiedziała  jednak,  że  to  tylko  pozory.  Kapitan 

Sparrow  opowiadał  jej  dość  o  mieszkance  tej  chaty,  by  teraz,  mimo  gorąca,  zaczęła  drżeć. 

Było  już  jednak  za  późno,  by  myśleć  o  powrocie.  Przewoźnik,  który  na  powrót  stał  się 

mężczyzną  z  malunkiem  szkieletu,  przycumował  do  niewielkiego  pomostu  i  ręką  wskazał 

drabinkę. 

background image

Anamaria podniosła się i sięgnęła ręką do szczebla, gdy nagle poczuła, że coś dotknęło 

jej  nogi.  Z  trudem  opanowała  odruch  obrzydzenia  i  spojrzała  w  dół.  Wąż  uniósł  łeb  i 

spoglądał na nią, jakby wyczekując. 

Spojrzała na przewoźnika. 

- I co niby mam zrobić? - zapytała.  

Ten wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. Rób co uważasz, mówił ten gest. Pokręciła 

głową,  ale  przykucnęła  i  wyciągnęła  rękę.  Wąż  ochoczo  owinął  się  wokół  niej  i  wsparłszy 

głowę na jej ramieniu zasyczał cicho. 

Parsknęła śmiechem i skłoniwszy się przewoźnikowi jęła wspinać się po drabince.  

 

* * * 

 

Z  wnętrza  chaty  dobiegał  zapach  wilgotnej  ziemi,  ziół  i  zgnilizny.  Anamaria  rozsunęła 

kotarę sporządzoną z błękitno-zielonych koralików i  ostrożnie weszła do środka. Tuż przed 

sobą  dostrzegła  słój  pełen  gałek  ocznych,  które  zdawały  się  wpatrywać  w  nią  z 

zaciekawieniem. Źrenice zwęziły się, by zaraz na powrót się rozszerzyć. 

Anamaria wzdrygnęła się i odchyliła głowę, by nie zahaczyć o słój. Wąż wykorzystał ten 

moment,  by  zsunąć  się  z  jej  ręki.  Opadł  na  ziemię  i  błyskawicznie  ukrył  się  pomiędzy 

stojącymi  na  ziemi  kuframi.  Piratka  popatrzyła  za  nim,  po  czym  stanęła  na  środku  chatki  i 

kładąc ręce na biodrach, zawołała. - Jest tu kto? 

Czekając na odpowiedź  rozglądała się uważnie.  Dostrzegła strzępy ubrań rozrzuconych 

na  wszelkiego  rozmiaru  skrzyniach  i  szkatułach  i  mnóstwo  pustych  klatek,  butelek  i 

plecionych  krzyży  podwieszonych  do  sufitu  za  pomocą  sparciałych  lin.  Wszędzie 

porozwieszano  pęki  różnorakich  ziół,  a  gdzieniegdzie  leżały  poprzewracane  słoiki  w 

większości  z  obrzydliwą  zawartością.  W  kilku  miejscach  stały  świece  różnych  kształtów  i 

rozmiarów,  niektóre  w  kagankach,  inne  przyklejone  skapującym  woskiem  do  stołków  czy 

szafek.  

Obok drzwi prowadzących w głąb chaty leżał, niedbale zasłonięty ozdobnym gobelinem, 

stos  złotych  i  srebrnych  naczyń.  Anamaria  widziała  tylko  parę  wystających,  ale  na  ich 

podstawie stwierdziła, że mogłoby tego spokojnie wystarczyć, by kupić sobie tytuł lorda. 

Tuż przed nią stał sporych rozmiarów stół, na którym leżały mapy, pergaminy, a nawet 

zapisane dziwnym pismem gliniane tabliczki. Na to wszystko ktoś rzucił zaschnięte szczypce 

krabów.  Tuż  obok  stała  ludzka  czaszka  ze  ściętym  czubkiem  i  o  uszczelnionych  złotem 

oczodołach. Czerep do połowy wypełniony był jasnym, żółtawym płynem. 

background image

-  Hej,  pytałam  czy...  -  zaczęła  piratka,  ale  niemal  w  tym  samym  momencie  z  drugiego 

pomieszczenia wyłoniła się czarnoskóra kobieta. Wyglądała na jej rówieśniczkę. Miała gęste 

czarne  włosy,  poskręcane  na  modłę  karaibskich  plemion  w  skołtunione  strąki,  ozdobione 

wielobarwnymi nitkami. Ubrana była w mocno już podniszczoną balową suknię, odkrywającą 

ramiona i znaczną część dekoltu.  

Szła  powoli,  kołysząc  biodrami,  jakby  w  rytm  niesłyszalnej  muzyki.  Miała  na 

wpółprzymknięte  oczy  i  twarz  wykrzywioną  w  pełnym  zadowolenia  uśmiechu.  Zdaniem 

Anamarii, wyglądała jak kot rybaka. 

Gospodyni  usiadła  za  stołem  i  pewnym  ruchem  zebrała  do  siebie  leżące  na  stole 

szczypce. Odgarnęła opadające jej na twarz włosy i wykrzywiła się szczerząc zęby. Było one, 

podobnie  zresztą  jak  usta,  zabarwione  na  czarno,  jakby  właśnie  przed  chwilą  raczyła  się 

atramentem.  

Anamaria opuściła ręce wzdłuż ciała i podeszła do stołu. 

- Ty jesteś Tia Dalma?  

Gospodyni parsknęła śmiechem, od którego zerwało się ptactwo -, siedzące na drzewach 

okalających jeziorko. 

- Przebyłaś tę drogę nie będąc pewna nawet tego? - zapytała. - Nie wiem, czy uznać to za 

odwagę czy głupotę. 

Spojrzała na nią mrużąc oczy. Jej głos zabrzmiał jak syk węża. 

- A może za jedno i  drugie,  co? Piraci  słyną przecież z obu tych cech...  Zwłaszcza  ci  z 

„Czarnej perły”, mylę się? 

Anamaria  usiadła  naprzeciw  gospodyni  i  położyła  obie  ręce  na  stole.  W  widocznym 

miejscu,  jeśli  przychodzisz  negocjować,  oto  kolejna  z  mądrości  kapitana  Sparrowa,  ukryte, 

jeśli tylko ty masz wstać od stołu.  

- Wiesz, kim jestem - bardziej stwierdziła niż zapytała. Tia Dalma wzruszyła ramionami. 

- Do tego nie trzeba żadnej magii, dziecinko. Wystarczy na ciebie spojrzeć - sięgnęła ręką 

przez  stół  i  pochwyciła  dłoń  piratki.  Pogładziła  kciukiem  jej  wierzch.  -  Oto  dziewczynka, 

która  nasłuchała  się  zbyt  wielu  morskich  opowieści  i  zapragnęła  zostać  piratem.  A  potem 

miała na tyle szczęścia, że trafiła na ostatniego z nich, który potrafi uszanować kobietę. 

Anamaria parsknęła wyrywając dłoń. 

- Mówisz o kapitanie Jacku Sparrow? Tym, którego znają wszystkie portowe dziwki stąd 

do Singapuru? To nazywasz szacunkiem? 

-  Przecież  im  płaci,  prawda?  I  to  tyle  ile  chcą,  czasem  nawet  szepnie  coś  o  miłości,  by 

poczuły się docenione. - odparła gospodyni, uśmiechając się. 

background image

-  Z  resztą  kto  jak  kto,  ale  ty  nie  powinnaś  na  niego  narzekać.  Poznałaś  wszak  jak 

wyglądają zaloty pirata innego niż Jack, czyż nie? 

Uniosła czaszkę i przepiwszy do piratki, upiła łyk z jej zawartości. 

- Morze to nie miejsce dla takich jak ty czy Jack - dodała ocierając usta dłonią. 

- To znaczy? 

- Dla tych, którzy wciąż wierzą, że piraci to ludzie ceniący wolność i kochający morze. 

Szlachetni  bohaterowie  z  opowiastek  dla  znudzonych  dworskich  panienek.  -  wyjaśniła  Tia 

Dalma.  -  Jack  jednak  jest  w  tej  dogodnej  sytuacji,  że  on  naprawdę  jest  takim  piratem... 

ostatnim z nich, ale jednak. Ty, dziecinko, załapałaś się jedynie na epizod w jego legendzie. A 

potem wybrałaś własne życie, niestety już w prawdziwym świecie. 

Anamaria zwiesiła głowę przez chwilę w milczeniu  rozważała usłyszane słowa, wbrew 

sobie odkrywając, jak bardzo są one prawdziwe. Westchnęła ciężko i ponownie spojrzała na 

gospodynię. 

- Chcę odzyskać mój statek - powiedziała. - I chcę mieć swoją zemstę. 

- Wierzę. 

- Liczyłam na to, że pomożesz mi tego dokonać. - dodała piratka z naciskiem. Nie czuła 

się tutaj zbyt pewnie i chciała jak najszybciej opuścić tę chatę. 

- To też wiem - odparła Tia Dalma. - Gdybyś nie pragnęła mocno mojej pomocy, nigdy 

nie trafiłabyś do tej chaty.  

Pochyliła  się  do  przodu  i  spojrzała  Anamarii  prosto  w  oczy.  Z  jej  twarzy  zniknął 

uśmiech, a to, co piratka dostrzegła w jej oczach, nieskończoną, czarną otchłań, napełniło ją 

przerażeniem. 

- Zastanawiam się natomiast, czy jesteś gotowa zapłacić za to cenę, jakiej zażądam. 

Anamaria  milczała  przez  chwilę,  przypominając  sobie  tak  ostatnią  noc  na  "Saint' 

Nitouche"  jak  i  gest  oddania  statku,  który  wtedy  wydał  jej  się  jedynym  wyjściem,  a  teraz 

sprawiał wrażenie zwykłego tchórzostwa. Babskiej słabości, jak mawiał pan Gibbs, bosman 

„Perły”. Wiedziała, że jeżeli teraz się nie zgodzi, świadomość utraty wszystkiego, na czym jej 

w życiu zależało, nie da jej żyć. 

Powoli, z namysłem, skinęła głową. 

Tia Dalma wyprostowała się i uśmiechnęła wesoło. 

- Doskonale. Moja ceną są zatem wszystkie twoje wspomnienia na temat Jacka, morza i 

wszystkiego  innego,  co  w  życiu  kochasz.  Opowiadaj  zatem  nie  pomijając  żadnych 

szczegółów. Nawet tych najsmutniejszych. 

Piratka zamrugała gwałtownie. 

background image

- Tylko tyle?! - zdziwiła się. 

- Aż tyle, dziecinko  -  odparła Tia Dalma szczerząc zęby. W jej oczach wciąż czaiła się 

otchłań.  

 

* * * 

 

Gospodyni okazała się być znakomitym słuchaczem. Nie przerywała, nie wtrącała się, ale 

zadawała  pytania,  gdy  pamięć  piratki  utknęła  gdzieś  na  mieliźnie.  I  zawsze  były  to  pytania 

właściwe,  dzięki  którym  wracał  wątek,  a  wspomnienia  powracały  skruszone,  by  usługiwać 

historii. 

Anamaria  nawet  nie  pamiętała,  kiedy,  spragniona,  po  raz  pierwszy  upiła  łyk  z  czaszki, 

trunek jednak zasmakował jej tak bardzo, że kończąc następną historię odkryła ze smutkiem i 

wstydem, że wypiła już wszystko.  

Tia Dalma uśmiechnęła się tylko i na krótką chwilę zniknęła w drugiej izbie. Po chwili 

wróciła,  niosąc  przed  sobą  wypełnioną  po  krawędź  czaszkę.  Postawiła  ją  przed  Anamrią  i 

usiadła na swoje miejsce. 

- Mów dalej - ponagliła. - Co wtedy zrobił Gibbs? 

Piratka ostrożnie podniosła czarę i upiła łyk. ty razem płyn miał barwę zielonkawą, ale 

smakował  niemal  identycznie  co  żółty  -  trochę  jak  piwo,  ale  jakby  z  dodatkiem  korzeni, 

miodu i czegoś jeszcze... kojarzyła ten ostatni składnik, znała jego smak, ale za nic nie mogła 

sobie przypomnieć co to takiego. 

W końcu zapytała. 

- Nazwę wymyśla się, by poprawić smak - odparła gospodyni. - Skoro i tak ci smakuje, 

po co mam się wysilać? Kontynuuj opowieść, dziecinko. 

Anamaria upiła jeszcze łyk, po czym wróciła do opowiadania historii.  

 

* * * 

 

Być  może  sprawił  to  napój,  a  może  przeżycia  ostatnich  godzin,  ale  w  pewnej  chwili 

poczuła  ogromne  znużenie.  Oczy  same  zaczęły  się  jej  zamykać,  a  zdania  traciły  składność. 

Coraz  więcej  uwagi  musiała  poświęcać  każdemu  wypowiadanemu  słowu,  by  pasowało 

zarówno  do  poprzednich,  jak  i  tych,  które  dopiero  miała  wypowiedzieć.  W  końcu  czknęła 

cicho i pokręciła głową. 

Tia Dalma wstała. 

background image

-  Wystarczy  -  powiedziała,  podchodząc  do  piratki  i  pomagając  jej  wstać.  -  Teraz 

odpoczniesz,  a  jutro  dostaniesz  swój  statek  i  swoją  zemstę.  Zasłużył  bowiem  robotnik  na 

swoją zapłatę. 

Parsknęła śmiechem, jakby udało jej się powiedzieć jakiś wyśmienity dowcip, po czym 

służąc  Anamarii  ramieniem,  zaprowadziła  ją  do  sąsiedniej  izby.  Po  drodze  minęły  schody 

prowadzące  na  górę.  W  ciemności,  która,  niczym  mgła  kłębiła  się  przy  balustradzie  na 

piętrze,  stała  grupka  czarnoskórych  dzieci  o  oczach  białych  jak  perły.  Przyglądały  się 

kobietom  w  milczeniu,  dopóki  Tia  Dalma  -,  dostrzegłszy  je  nie  machnęła  ręką.  Wówczas 

zniknęły,  wchłonięte  przez  mrok.  Druga  izba  wyglądała  na  bardziej  uporządkowaną  niż 

pierwsza. Być może dlatego, że znajdował się tam tylko wieszak, mała skrzynka służąca za 

podstawę  masywnemu  kandelabrowi  i  słomiany  barłóg,  niedbale  przykryty  jedwabnym 

prześcieradłem i zasypany zdobnymi w koronki poduszkami.  

No i lustra. 

Było  ich  mnóstwo  -  przymocowane  do  ścian,  wsparte  o  skrzynkę,  czy  wręcz  ułożone 

jedno na drugim w równe stosiki pod ścianą. Wielkie zwierciadła o zdobionych, mosiężnych 

ramach,  ale  i  małe  przenośne  lusterka  z  rodzaju  tych,  którymi  bawią  się  rozwydrzone 

dzieciaki,  oślepiając  przechodniów  w  słoneczne  dni.  Kilka  z  nich  było  wyszczerbionych,  a 

jedno  nawet  popękane.  Wyglądało,  jakby  ktoś  uderzył  kamieniem  w  sam  jego  środek,  bo 

pęknięcia  rozchodziły  się  od  umieszczonego  w  centrum  punktu  ku  krawędziom  niczym 

nieudolnie narysowane słońce.  

Anamaria  przyglądała  się  izbie  z  lekko  rozchylonymi  ustami,  dopóki  pchnięta  przez 

gospodynię-,  nie  wylądowała  na  słomianym  barłogu.  Ledwie  się  w  nim  zapadła,  poczuła 

kolejną fazę zmęczenia. Zdała sobie sprawę, że nie jest zdolna do otworzenia oczu. 

Poczuła chłodny dotyk palców Tia Dalmy, gdy ta odgarnęła jej włosy z twarzy, a potem 

usłyszała jej cichy szept. 

- Śpij. 

Posłuchała.  

 

* * * 

 

Śniło jej się, że ktoś ją woła. Był to kobiecy głos, z jakiś powodów dobrze jej znany, choć 

nie potrafiła powiedzieć do kogo należy. Nie mówił nic więcej prócz powtarzania jej imienia, 

słychać w nim było jednak ból i tęsknotę... i coś jeszcze. Może żal? 

background image

Anamaria, wciąż śpiąc, była tego pewna, otworzyła oczy i rozejrzała się. Izba wyglądała 

dokładnie tak jak ją zapamiętała, z tym, że od strony luster bił teraz zielonkawy blask, jakim 

świecą czasem stare spróchniałe pnie. Poza tym w zwierciadłach ktoś się poruszał.  

Byli to w większości mężczyźni o zniszczonych, często zarośniętych twarzach. Oblicza te 

pełne  były  starych  blizn,  zarówno  tych  od  szabli,  jak  i  zdobytych  po  zmaganiach  z 

knajpianymi dziwkami. Kilku z nich miast jednego oka miało czarną przepaskę, a większości 

brakowało kilku zębów. 

Rozpoznała  kilka  spośród  tych  twarzy.  Widziała  je  co  prawda  tylko  na  nieudolnie 

wykonanych rycinach, które porozwieszane były po wszystkich portowych knajpach, ale była 

pewna, że to nie może być pomyłka. 

Piraci, pomyślała, legendy siedmiu mórz. 

I  wtedy  właśnie  dostrzegła,  kto  ją  woła.  Nie  było  to  łatwe,  gdyż  postać  wyraźnie  nie 

zasługując  na  ścienne  zwierciadło-,  spoglądała  na  nią  z  małego,  zdobionego  lusterka  z 

uchwytem, wspartego o kandelabr.  

Anamaria wytężyła wzrok i zamarła. Postać w lusterku miała jej twarz...  

 

* * * 

 

- Już czas. 

Głos  gospodyni  wyrwał  piratkę  ze  snu.  Podniosła  się  szybko  i  odruchowo  zerknęła  w 

stronę luster. Wyglądały normalnie, ale tajemniczy uśmiech na twarzy Tia Dalmy upewnił ją 

w przekonaniu, że-, to, co wydarzyło się w nocy nie było zwykłym snem. 

Gospodyni podała jej sporych rozmiarów biało-różową konchę. 

- To twoja zemsta, dziecinko - powiedziała. - Tylko pamiętaj, że skorzystać z niej możesz 

tylko dziś w nocy. 

- Jak mam... 

Tia Dalma pogładziła ją po twarzy. 

-  Jesteś  mądrą  dziewczynką  i  na  pewno  się  domyślisz.  A  gdy  już  nie  nie  będzie  ci 

potrzebna,  wyrzuć  tę  muszelkę  gdzieś  na  plaży.  Dzieciaki  zawsze  mają  frajdę,  gdy  taką 

znajdą. 

Anamaria skinęła głową.  

Gospodyni  podniosła  się  z  klęczek  i  ruszyła  w  stronę  wyjścia.  Zatrzymała  się  w  pół 

kroku. 

background image

- Aha, twój wczorajszy pasażer pytał, czy nie zechcesz go przygarnąć i zabrać ze sobą  - 

Wyszczerzyła  się  w  uśmiechu.  -  Doprawdy,  to  chyba  najstarsze  stworzenie,  jakie  znam,  a 

wciąż ma siłę, by oglądać się za pięknymi kobietami. 

Nie czekając na odpowiedź wyszła.  

 

* * * 

 

Anamaria nie miała nic przeciwko przygarnięciu węża, to toteż niedługo później siedziała 

już  na  łodzi  przewoźnika  z  gadem  na  ramionach  i  konchą  trzymaną  mocno  w  obu  rękach. 

Próbowała  sobie  przypomnieć,  czy  kapitan  Sparrow  mówił  jej  cokolwiek  na  temat 

nieuczciwości Tia Dalmy, ale jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć. Co dziwniejsze, samego 

kapitana  przypominała  sobie  jak  przez  mgłę.  Złożyła  to  wszystko  na  karb  niewyspania  i 

skupiła myśli na chwili, gdy uda jej się już odzyskać statek. Gdzie wtedy popłynie? Singapur, 

o którym tak wiele słyszała, wydał jej się obiecujący. 

Ludzie z mgły pojawili się i tym razem. Wśród nich wypatrzyła też kilkoro dzieci, które 

przyglądały  jej  się  spomiędzy  szczebli  balustrady.  Teraz  stały  z  zamkniętymi  oczami  i 

twarzami tak poważnymi, jakby ktoś im właśnie powiedział, że są już dorośli i teraz na nich 

spoczywa  odpowiedzialność  za  wszystko.  Piratka  uśmiechnęła  się  i  wyciągnęła  rękę,  by 

poczochrać włosy najbliższego dziecka, ale wąż na jej ramionach syknął ostrzegawczo, więc 

zrezygnowała. Łódź wypłynęła z mgły. Przewoźnik jeszcze przez chwilę odpychał się kijem 

od dna, po czym wyciągnął go z wody i zamachnąwszy się, uderzył tuż obok stóp Anamarii... 

W jednej chwili piratka znalazła się na plaży. Stała przed tym samym kamieniem, gdzie 

wcześniej  siedział  przewodnik.  Teraz  głaz  był  pusty.  Co  dziwniejsze,  na  plaży  wciąż 

panowała  noc.  A  może  była  to  już  kolejna  noc?  Anamaria  nie  potrafiła  tego  stwierdzić. 

Westchnęła i odwróciła się w stronę morza. 

Wiał  lekki  wiatr  i  woda  wydawała  się  być  spokojna.  Granatowo  czarne  fale  o  białych 

grzywach  rozbijały  się  miarowo  o  brzeg  wciągając  do  morza  kolejną  warstwę  piasku. 

Księżyc,  któremu  niewiele  już  brakowało  do  nocy,  gdy  po  raz  kolejny  pokaże  w  pełni  swe 

oblicze, rzucał światło na głębiny sprawiając, że z oddali wyglądały na mniej straszne.  

Uśmiechnęła się. 

- Cóż, przyjacielu - powiedziała do leżącego na jej ramionach węża. 

- Zobaczmy, cóż warte są dary Tia Dalmy. 

Przyłożyła konchę do ust i z całej siły zadęła. 

background image

Dźwięk, który się rozszedł był niski i przypominał nieco buczenie kozy, która wpadła do 

studni. Zdawał się biec po falach, coraz dalej i dalej, tuż nad powierzchnią wody czasem tylko 

o nią ocierając, jak gładki kamień rzucony płasko na spokojną wodę. 

Przez dłuższą chwilę nie działo się nic i Anamaria, wściekła, że pozwoliła zrobić z siebie 

idiotkę,  cisnęła  konchę  na  piasek.  I  niemal  w  tym  samym  momencie  z  morza  zaczęły  się 

wyłaniać postaci.  

Pierwsze  z  nich  wyłoniły  się  tak  daleko,  że  piratka  widziała  tylko  ich  zarysy.  Dopiero 

potem,  gdy  kilka  spośród  istot  wyłoniło  się  bliżej  brzegu,  dostrzegła,  że  od  pasa  w  górę 

przypominają  ludzi,  z  tą  tylko  różnicą,  że  ich  ciała  pokrywała  drobna  łuska.  Nie  mieli  też 

włosów, za to po obu bokach mieli, drgające teraz nerwowo, skrzela. Dolne połowy ich ciał 

skrywała  woda,  ale  Anamaria  wiedziała  już,  z  kim  ma  do  czynienia.  Trytoni,  pomyślała  i 

dostrzegłszy wśród przybyłych kilka kobiet uzupełniła, To Trytoni i Syreny, orszak samego 

Neptuna. 

Pierwsze istoty tymczasem dotarły już do płycizny, zatrzymały się w jednej linii i, za nic 

mając  sobie  fale,  czekały  w  bezruchu  na  pozostałych.  Ustawione  w  jednym  szeregu, 

wyglądały jak jakaś niezwykła armia, brakowało im tylko muszkietów.  

Anamaria postąpiła krok do przodu, a potem następny i kolejny, z każdym ruchem coraz 

mniej  pewna  własnego  ciała  i  swej  nad  nim  kontroli.  Mieszkańcy  głębin  zebrali  się 

tymczasem  wszyscy, formując trzy  równe szeregi.  Trudno było  stwierdzić ilu ich przybyło, 

ale z całą pewnością dobrze ponad dwie setki. 

Gdy  Anamaria  dotarła  do  miejsca,  w  którym  woda  sięgała  jej  do  pasa,  trzej  trytoni 

wypłynęli  z  szeregu  i  zbliżyli  się  do  niej.  Jeden  zanurkował,  natomiast  dwaj  pozostali 

pochwycili ją na wysokości pasa i lekko unieśli. Poczuła łaskotanie pod stopami, gdy tryton 

wpływał  pod  nią,  a  potem  poczuła,  że  się  unosi.  Stojąc  na  plecach  płynącego  tuż  pod 

powierzchnią pół człowieka pół ryby, wyglądała, jakby szła po wodzie. Dwaj trytoni, którzy 

wcześniej  ją  podnieśli,  teraz  płynęli  teraz  obok,  prosto  niczym  portowe  boje,  trzymając  ją 

nieco powyżej kolan.  

Szeregi mieszkańców głębin rozstąpiły się przed nimi, a gdy przepłynęli, uformowały się 

w dwie kolumny i ruszyły w ślad za nimi. Niektórzy płynęli trzymając swą ludzką część nad 

powierzchnią,  większość  jednak  wzorem  ryb  płynęła  pod  wodą,  czasem  tylko  zaznaczając 

swą  obecność  delfinim  skokiem.  Sunąc  tuż  nad  powierzchnią  wody,  Anamaria  doszła  do 

wniosku, że winna jest Ti Dalmie przeprosiny.  

 

* * * 

background image

 

Nie  wiedziała,  jak  długo  tak  płynęli,  ale  z  całą  pewnością,  gdy  usłyszała  śpiew,  wciąż 

jeszcze mogła na horyzoncie dostrzec ląd. A może tak tylko się jej zdawało?  

Pieśń, którą usłyszała, chóralny zaśpiew dziesiątek kobiecych głosów, z początku wydała 

się jej jedynie złudzeniem wywołanym szumem wiatru w jej uszach, z każdą kolejną chwilą, 

sprawiała  wrażenie  bardziej  realnej.  Co  nie  znaczy,  że  mniej  pięknej  i  niezwykłej.  Mimo  iż 

była  ona  śpiewana  w  jakimś  nieznanym  piratce  nawet  ze  słyszenia  języku,  dawała  jasny  i 

mocny  przekaz.  Odwoływała  się  do  pragnień  i  tęsknot,  do  uczuć,  które  wstyd  było 

uzewnętrzniać będąc na morzu, ale które kryły się w każdym sercu.  

Anamaria zachwycała się jej pięknem z zamkniętymi oczami, chłonąc każdy dźwięk jak 

przemoczony po nocnym sztormie marynarz chłonie radośnie pierwsze promienie słońca. A 

pieśń z każdą chwilą zdawała się narastać, tak w ekspresji jak i głośności. 

W końcu tryton  pod jej  stopami zatrzymał  się.  Otworzyła oczy  i  dostrzegła przed sobą 

kadłub statku. Ściślej drabinkę prowadzącą na pokład „Saint’ Nitouche”.  

Obejrzała się za siebie i dostrzegła, że statek otoczony jest przez dwa kręgi śpiewających 

syren. Te które płynęły w jej orszaku, dołączały teraz do sióstr wzmacniając pieśń, a trytoni, z 

założonymi na piersiach rękami czuwali kawałek dalej we własnym, największym kręgu. 

Anamaria pochwyciła drabinkę i zaczęła się wspinać. 

Gdy  dotarła  na  górę  dostrzegła,  że  cała  załoga  znajduje  się  na  pokładzie  i  z  uwagę 

przysłuchuje  się  pieśni.  Ich  twarze  wykrzywione  były  w  błogich  uśmiechach,  co  niekiedy, 

biorąc pod uwagę kaprawość niektórych mord, dawało komiczny efekt. 

Zachwyceni  nawet  nie  zauważyli  jej  obecności.  Stali  w  bezruchu  jakby  przyklejeni  do 

swojego miejsca. 

Piratka jednak, która dawno temu słyszała opowieści o pieśni syren, nie dała się zwieść 

pozorom zauroczenia. Podeszła do jednego z marynarzy i przyjrzała się jego zastygłej twarzy. 

A dokładniej, jedynej jej ruchomej części - oczom. Wyglądały jak ślepia wilka, który wpadł w 

pułapkę. Błądziły nerwowo to  tu,  to  tam, szukając ratunku.  Marynarz, podobnie zresztą jak 

pozostali, mrugał też zdecydowanie częściej niż było to konieczne. Gdy tylko dostrzegł byłą 

kapitan, skupił na niej swe spojrzenie, a wraz z nim nieme błaganie o pomoc. 

Anamaria  poklepała  go  po  twarzy  i  ruszyła  dalej.  Starała  się,  by  zobaczyli  ją  wszyscy 

stojący na  głównym  pokładzie. Chciała, by wiedzieli,  kto  ściągnął  na nich to  nieszczęście i 

kto, na co miała nadzieję, może je z nich ściągnąć. Uśmiechała się do marynarzy, nawet tych, 

którzy śmiali się z niej, gdy wyszła ze swojej kajuty, by oddać dowództwo „Saint’ Nitouche” 

w ręce Truchła. Dobrze zapamiętała ich twarze i nie zamierzała im tego darować, ale jeszcze 

background image

nie  był  po  temu  właściwy  czas.  Za  to,  stwierdziła,  przyszedł  akurat  właściwy  moment,  by 

wkroczyć na mostek. 

Minęła  jakiegoś  marynarza,  który  popadł  w  niby  zachwyt  dokładnie  na  schodach  i, 

wiedziona  kaprysem  zatrzymała  się  na  ostatnim  stopniu.  Zerknęła  najpierw  za  burtę,  gdzie 

wciąż pełno  było  śpiewających syren i  strzegących ich trytonów, a potem  w  górę na żagle. 

Wisiały na masztach niczym zmarszczki pod oczami starej kobiety, mimo iż wiatr wiejący od 

rufy  nie  zelżał  ani  na  moment.  Anamaria  uśmiechnęła  się.  Wąż  syknął  tuż  koło  jej  ucha, 

odwróciła się więc, wyciągnęła rękę i przykucnęła, pozwalając mu zsunąć się bezpiecznie na 

pokład. Potem ruszyła powoli stronę steru. Tak jak się spodziewała, za kołem stał pan Cook, a 

Truchło ubrany we wszystko z jej szafy co nie było suknią, a zdawało się na niego pasować, 

stał obok wyprężony z lunetą w dłoni. Na jej widok, jego źrenice zwęziły się.  

Podeszła  do  niego  kołysząc  biodrami  lepiej  niż  niejedna  ladacznica  w  Tortudze.  Gdy 

stanęła  tuż  przed  nim,  wyciągnęła  wskazujący  palec  i  dotknęła  jego  piersi.  Pieszczotliwe 

kreśląc na jego ciele maleńkie kółka, zjeżdżała coraz niżej i niżej, aż jej dłoń zatrzymała się 

na  wysokości  jego  pasa.  Wówczas,  wciąż  patrząc  mu  w  oczy  i  uśmiechając  się,  przesunęła 

rękę na bok i wyszarpnąwszy przytroczoną do jego boku szpadę, cofnęła się o krok mierząc 

prosto w jego szyję. 

Teraz wystarczyło już tylko pchnąć. Tym jednym prostym gestem mogła odzyskać statek 

i zemścić się na swym oprawcy. Była pewna, że to właśnie była ta szansa, którą obiecała jej 

Tia Dalma i, że jeśli teraz z niej nie skorzysta, okazja już się nie nadarzy. Tyle, że... 

Tyle,  że  wciąż  będziesz  tą  tchórzliwą  kobietką,  która  opuszcza  statek,  gdy  tylko 

pojawiają się kłopoty, zadrwił  głos  w jej głowie. Głupią kurą, która zakochała się w morzu, 

ale nie potrafi teraz sprostać własnym marzeniom. 

Rozejrzała  się  i  szybkim  krokiem  podeszła  do  pana  Cooka.  Zza  jego  pasa  wyszarpnęła 

szeroki  jatagan.  Bosman  szczycił  się,  że  zdobył  go  strzelając  w  pierś  mistrzowi  miecza  na 

jakimś  arabskim  targowisku.  Złapała  broń  za  ostrze,  zważyła  w  dłoni  i  rzuciła  pod  nogi 

Truchła. Potem, stając w pozycji szermierczej, wyprężona jak struna ze szpadą wyciągniętą 

przed siebie i drugą ręką na biodrze, zawołała ile sił. 

- Wystarczy, córki morza! 

Śpiew umilkł. Urwał się w jednej chwili, żadna z syren nie przeciągnęła nawet jednego 

dźwięku. Zapadła cisza, jaka zdarza się na morzu w upalne i bezwietrzne dni. Było to o tyle 

dziwne, że Anamaria wciąż widziała szarpane podmuchami fale kawałek os statku. Dokładnie 

za drugą linią przyglądających się jej uważnie Trytonów. 

background image

Tymczasem  załoga  zdawała  się  wracać  do  sił.  Piraci  poruszali  ostrożnie  głowami, 

niektórzy  przeciągali  się  jak  po  długim  śnie,  jeszcze  inni  siadali  na  pokładzie  z  głośnym 

trzaskiem w zastanych stawach. 

Truchło też się poruszył - skrzywił się w najpaskudniejszym z możliwych uśmiechów. 

-  Cóż  ślicznotko  -  wycedził  schylając  się  po  jatagan.  -  Widzę,  że  było  ci  dobrze,  skoro 

wracasz po więcej, hę? 

Ledwie jego palce zamknęły się na rękojeści, zaatakował. Poruszał się szybko i pewnie, 

wyprowadzając szerokie ostrze od dołu wprost na Anamarię. Byłby ją rozorał na pół, gdyby 

piratka,  która  cofnęła  się  zaskoczona,  nie  potknęła  się  na  leżącym  za  nią  kawałku  liny.  W 

ostatniej chwili udało jej się złapać lewą ręką balustrady i na wpół przetoczyć po niej unikając 

kolejnego ciosu.  

Jatagan Truchła na krótką chwilę utkwił w belce balustrady, co pozwoliło Anamarii na 

przejęcie  inicjatywy.  Do  sparowania  jej  precyzyjnego,  acz  słabego  cięcia  -,  Truchłu 

wystarczyła  jednak  ręka.  Odepchnął  ostrze  jak  odgania  się  natrętnego  komara  i  tylko 

szkarłatna  kreska,  która  pojawiła  się  na  wierzchu  jego  dłoni,  wskazywała,  że  miał  przed 

chwilą do czynienia z ostrzem. 

Wyszarpnął  broń  i  stając  pewnie  na  obu  nogach  wzniósł  ręce  do  góry  w  geście 

zwycięstwa.  Odezwało  się  kilka  głosów  poparcia,  parę  wulgarnych  okrzyków  pod  adresem 

byłej  kapitan,  było  ich  jednak  dużo  mniej  niż  można  by  się  spodziewać.  Anamaria  nie 

wiedziała, czy sprawiły to syreny, czy też jej wcześniejsze podejrzenia co do szykującego się 

buntu  były  mocno  przesadzone.  Zacisnęła  zęby  i  wykonując  lekki  ruch  nadgarstkiem, 

skoczyła do przodu.  

Przez  chwilę  udało  jej  się  zmuszać  pirata  do  samej  tylko  obrony  i  nieudolnych  prób 

zbijania ciosów. Dwa czy trzy razy nawet go trafiła, powiększając tym samym jego i tak już 

imponującą kolekcję ran i blizn. On jednak, niewiele sobie z tego robiąc uśmiechał się tylko. 

-  Przykuję  cię  do  łóżka  w  mej  kajucie  i  sprawię,  że  co  noc  będziesz  wyła  -  powtarzał 

posapując.  -  A  gdy  mi  się  znudzisz,  oddam  cię  załodze.  Aż  w  końcu  nawet  pies  cię  nie 

zechce, dziwko. 

Znosiła  te  obelgi  w  milczeniu,  starając  się  kontrolować  oddech.  Narzuciła  dość  mocne 

tempo i żeby je utrzymać potrzebowała wszystkich sił. 

Załoga przyglądała się im  w milczeniu,  czekając na rozwój wypadków.  Umilkły nawet 

obelżywe okrzyki. Kątem oka, Anamaria dostrzegła, że nikt się nie rusza. Zupełnie jak wtedy, 

gdy śpiewały syreny.  

Ciekawe, czy wciąż jeszcze tam są, myślała. Bo może to właśnie... 

background image

I  w tym  momencie Truchło  przypuścił, zdawałoby się, ostateczny  atak.  Natarł  na nią z 

furią, wznosząc jatagan do góry i ryzykując odsłonięcie serca i piersi. 

Gdy  spróbowała  to  wykorzystać,  uderzył  błyskawicznie,  łamiąc  jej  ostrze  i  ciężarem 

własnego ciała, powalając ją na ziemię.  

-  Mam  cię  -  syknął  wypuszczając  z  ręki  jatagan  i  sięgając  do  pasa  po  nóż.  Mógł  być 

spokojny o jej reakcje, gdyż rękę z ułamaną szpadą blokował jej skutecznie lewą dłonią, a z 

kolei drugą jej dłoń skutecznie przygniatał własnym bokiem. Wydobył ostrze i przyłożył do 

jej  szyi.  Pochylił  się  i  wysunąwszy  długi,  pokryty  białym  nalotem  język,  polizał  ją  po 

policzku. 

- Tak jak obiecałem - zaczął, ale nagle jego oczy zwęziły się, a zęby zacisnęły jak przy 

wyjątkowo  bolesnym  ciosie.  Puścił  jej  dłoń  i  odruchowo  złapał  się  za  szyję.  Szarpnął  za 

wgryzającego  się  w  niego  węża,  który  nie  wiedzieć  kiedy  wypełzł  z  leżącego  nieopodal 

kłębka liny i wśliznął się między leżących, czekając odpowiedniego momentu. Gad trzymał 

się  mocno,  więc  Truchło  wyszarpując  go,  jednocześnie  pozbawił  się  kawałka  szyi.  Z 

rozerwanej tętnicy trysnęła krew. 

Anamaria  wyśliznęła  się  spod  pirata  i  podniosła  jatagan.  Zamachnęła  się  z  całej  siły, 

celując w zranioną szyję. 

Nie była zawodowym katem, nie czuła więc żadnych wyrzutów, że głowa pirata dopiero 

po trzecim ciosie potoczyła się po pokładzie. 

Żagle wypełniły się wiatrem, a gdy spojrzała za burtę, widziała już tylko grzbiety fal.  

 

* * * 

 

-  Słusznie  powiadają,  że  gdy  skrzywdzisz  kobietę,  gotowa  jest  sprzedać  duszę,  by  się 

zemścić - powiedział pan Cook spoglądając na dyndających na rejach marynarzy. Było ich w 

sumie jedenastu. Może znalazłoby się i więcej, ale Anamaria rozpoznała tylko tyle głosów i 

twarzy.  Zresztą  całkowicie  wystarczyło.  Tych  jedenastu  i  głowa  Truchła  nabita  na  czubek 

masztu, oraz głębokie przeświadczenie marynarzy, że od tej pory ich kapitan ma na zawołanie 

armię trytonów i syren, skutecznie odganiały wszelkie myśli o buncie.  

Anamaria poruszyła lekko kołem sterowym i uśmiechnęła się do bosmana. 

- Cóż za bajdy pan opowiada, Cook - powiedziała. - Widział pan kiedy pirata z duszą? 

-  Tak  -  bez  wahania  stwierdził  bosman.  Zaciągnął  się  z  trzymanej  w  ręku  fajki  i  sklął 

siarczyście majtka, który rozlał mydliny za blisko lin. - Wielce to kaprawa dusza, ale jednak. 

Kapitan Jack Sparrow. 

background image

Dostrzegła,  że  oczekuje  od  niej  potwierdzenia,  więc  lekko  skinęła  głową.  Czuła,  że  to 

nazwisko powinno jej coś mówić, za nic jednak nie potrafiła sobie przypomnieć co. 

Machnęła ręką z rezygnacją i skupiła się na tym co przed nią. A tam, jak zawsze daleko, 

kreśliła się linia upragnionego horyzontu.