background image

Jakub Ćwiek 

Szarość 

 
 
 
Tekst „Szarość” to jedno z dwóch opowiadań (drugie to „Czwarta nad ranem” Anny Kańtoch) 
powstałych pod wpływem sztuki „Arlekin i Walentynki” (na podstawie komiksu Neila 
Gaimana), wystawianej przez grupę teatralną ŚKF Słudzy Metatrona. 
 
Tegoż autora opowiadanie „Heroldowie Joe Blacka” publikowaliśmy w lipcowo-sierpniowym 
numerze magazynu. 
 
 
 
 
 
 
Pojawia  się  jak  na  zawołanie,  myślę  jednak,  że  jestem  jedynym,  który  go  rozpoznaje.  Z 
łysiną, obwisłymi policzkami i mocno wystającym brzuszkiem w niczym nie przypomina już 
Gwiazdy Zarannej. Nie jest nawet cieniem siebie z czasów świetności. 
 
Brak ilustracji w tej wersji pisma 
 
 
 
Dla MN 
– to i wszystkie inne słowa 
pisane nocą… 
 
 

Szare niebo, szare domy, szary prochowiec. To zdecydowanie nie mój kolor. Do tego od 

trzech dni nie przestaje padać. Wody wokół tyle, że tylko patrzeć, aż ludziom zaczną rosnąć 
łuski. I z czego tu się cieszyć? 

Ostatni raz zaciągam się wilgotnym papierosem i ciskam niedopałek do rynsztoka. I tak 

smakował, jakby stamtąd właśnie pochodził. Ruszam wzdłuż ulicy.  

Właściwie  powinienem  zniknąć,  ukryć  się  przed  światem  i  pląsać  radośnie,  strącając 

przechodniom  kapelusze,  unosić  dziewczynom  sukienki  i  wpychać  dzieciaki  w  kałuże. 
Inaczej  mówiąc,  robić  to,  co  zwykle.  Zupełnie  jednak  nie  mam  na  to  ochoty.  Mocniej 
zaciskam pasek płaszcza i stawiam kołnierz. Klnę, gdy wlewa się za niego woda . 

Obok  sklepu  muzycznego  dostrzegam  ulicznego  grajka  z  gitarą.  Ma  na  oczach 

przyciemniane okulary, a obok leży biała laska. Mnoży się ostatnio tych niewidomych, myślę 
w duchu, ale rzucam mu ciążącą w kieszeni monetę. Gra całkiem nieźle, a poza tym melodia 
budzi miłe skojarzenia.  

Facet kiwa głową, nie przestając grać, a ja zastanawiam się, czy jest szczęściarzem. Jeśli 

tak,  pokaże  tę  monetę  właściwej  osobie,  sprzeda  jakiemuś  napuszonemu  kolekcjonerowi  i 
będzie mógł kupić sobie całą tę dzielnicę. Jeśli nie, opchnie ją u jubilera po aktualnym kursie 
złota i kupi nową gitarę. Tak czy inaczej – będzie do przodu. Coś mu się należy za siedzenie 
w takim deszczu. Mnie by się nie chciało. 

background image

Mijam  odrapaną  kamienicę  i  skręcam  w  śmierdzącą  moczem  bramę.  Gdy  mam  dobry 

humor, nie zwracam uwagi na smród, ale dziś czuję się podle. Wszystko przez tę pogodę… i 
kolor. Mam wrażenie, że mnie obłazi. Obrzydliwa ludzka codzienność. 

Pod  Jej  drzwiami  jak  zwykle  stoi  kolejka.  Nikt  jakoś  nie  kwapi  się,  by  siadać  w 

olbrzymim  fotelu  w  kącie  poczekalni,  więc  podchodzę  tam  i  rozsiadam  się  wygodnie,  nie 
zdejmując płaszcza.  

Ktoś  powiedział  mi  kiedyś,  że  to  siedzisko  samego  Marsa,  które  kazał  sobie  zrobić  z 

pokonanych wrogów. Stelaż z kości, wiązania ze ścięgien, tapicerka i poduchy ze skóry. Tak, 
myślę, że to by do niego pasowało. Nigdy nie wydawał się być szczególnie oryginalny. 

Sięgam  do  stojaka  z  gazetami,  ale  nie  ma  niczego  z  aktualności,  więc  rezygnuję.  Z 

wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągam małą, sfatygowaną książeczkę i zaczynam czytać. 

Bóg Ojciec wyrzucił nas z ziemskiego Raju 
Jesteś szubienicznym księdzem upadłych mścicieli 
Ty, który wybawiłeś nas z ziemskiego znoju, nauczyłeś Wiedzy Tajemnej 
Ty,  którego  wzrok  przenika  przez  arsenał,  wiesz,  gdzie  Demony  śpią  pogrzebane  w 

twardym łonie skał 

Znasz każdy kąt, władasz ciemnościami, znasz to miejsce, gdzie nieżyczliwy Bóg ukrył 

swe skarby 

Ty, który ze śmiercią – twą odwieczną kochanką – spłodziłeś nadzieję 
Pojawia się jak na zawołanie, myślę jednak, że jestem jedynym, który go rozpoznaje. Z 

łysiną, obwisłymi policzkami i mocno wystającym brzuszkiem w niczym nie przypomina już 
Gwiazdy Zarannej. Nie jest nawet cieniem siebie z czasów świetności.  

Cicho  zamyka  za  sobą  drzwi  Jej  gabinetu,  przepycha  się  między  kolejkowiczami,  by 

dojść  do  wieszaka  i  stojaka  na  parasole.  W  moją  stronę  nie  spogląda,  choć  –  jestem  tego 
pewien – wie, że tu jestem. Zawsze potrafiliśmy się wyczuć, zwłaszcza, gdy wokół nas byli 
sami śmiertelnicy. Jak teraz. 

Patrzę, jak wychodzi i wracam do lektury. 
 
 
 
• • • 
 
– Witaj – mówię do Niej głosem nieszczęśnika, którego poznałem dziś rano. Wątpię, by 

był tu kiedyś, istniała więc spora szansa, że tym razem się uda. 

– Witaj – odpowiada i już wiem, że znowu nic z tego.  
Patrzę w jej niewidzące oczy i zastanawiam się, jak ona to robi. Zawsze wie, kim jestem, 

choćbym nie wiem jak starał się to ukryć. 

–  Możesz  już  zrzucić  to  przebranie  –  mówi,  uśmiechając  się.  Ma  naprawdę  piękny 

uśmiech. 

Ściągam płaszcz i rzucam go na ziemię. To samo robię z koszulą, spodniami i całą resztą. 

Gdy  jestem  już  nagi,  wznoszę  ręce  ku  górze,  a  moja  skóra  bieleje,  wygładza  się  i  staje 
kostiumem. Zabłąkany promień światła jak zawsze pojawia się znikąd i rozszczepia tuż przed 
mą  twarzą  i  obdarowuje  mnie  moimi  barwami  –  czerwienią  i  żółcią.  Część  kolorowego 
światła  pada  na  twarz,  układając  się  w  maskę.  Uśmiecham  się  słabo.  Znowu  jestem  sobą. 
Czuję jednak, że Szarość wcale nie odeszła daleko. Przypominam  sobie Lucyfera. Czy i  on 
odzyskiwał w tym gabinecie swą chwałę? Jeśli tak, to wcale nie dziwię się, że wychodził stąd 
przygnębiony.  

– Przyszedłem, bo szukam… – zaczynam, ale wchodzi mi w słowo. 
– Miłości? – pyta wciąż się uśmiechając. Mam  nieprzyjemne wrażenie, że kpi sobie ze 

mnie. – Takiej, która przywróci światu barwy i sprawi, że znów zapragniesz zatańczyć?  

background image

– Tak. 
–  Zawsze  przecież  przychodzisz  po  to  samo.  –  Uśmiech  znika  nagle  z  jej  pokrytej 

zmarszczkami twarzy. – Dziś jednak nie mam dla ciebie imienia. 

Wzdycham niepocieszony. Byłem pewien, że to już. 
– Więc kiedy mam wrócić? 
Kręci głową. Widzę jak jej dłoń wędruje ku kartom. Podnosi pierwszą z nich, przesuwa 

palcami po obrazku i wzdycha ciężko. 

– Dobrze, że przyszedłeś. Tym razem jednak nie będzie imienia, tylko wiadomość. 
–  Wiadomość?  –  Nerwowo  przestępuję  z  nogi  na  nogę  i  wychylam  się  ku  niej.  –  Od 

kogo? 

– Czy to ważne? Przecież to nie zmieni jej treści, prawda? 
Zmuszony jestem przyznać Jej rację. Wykonuję piruet i opadam ciężko na stojące przy 

biurku krzesło. 

– Powiedz – proszę. – Czy to dotyczy mojej… Miłości? 
Potwierdza. Widzę po Jej minie, że nie ma dobrych wieści. Wcale nie wiem, czy chcę je 

usłyszeć. 

– Co z nią? – pytam w końcu. 
– Umrze. 
Wzruszam ramionami. Tylko tyle? 
–  Wszystkie  umierają  –  stwierdzam.  –  To  bolesny  moment,  ale  wspólnie  spędzone 

chwile, wspomnienia … 

– Nie rozumiesz mnie, Arlekinie – raz jeszcze przerywa mi. Mówi do mnie po imieniu, a 

to nie wróży niczego dobrego.  – Ona umrze dzisiaj. Prawdopodobnie nie zdążysz nawet jej 
poznać. 

 
 
 
• • • 
 
Tym  razem  pamiętam  o  kołnierzu  już  w  bramie.  Deszcz,  choć  wydawało  się  to 

nieprawdopodobne, jeszcze się nasilił. Ludzie kryją się po sklepach i przez wystawowe szyby 
spoglądają  w  chmury.  Czekają,  licząc,  że  wkrótce  się  rozpogodzi.  Ja  nie  mam  na  to  czasu. 
Kryjąc głowę w ramionach wychodzę na ulicę. 

Właściwie  to  nawet  nie  wiem,  czy  jest  czym  się  martwić.  To,  że  jej  nie  poznam, 

zaoszczędzi  mi  tylko  bólu,  związanego  ze  stratą,  a  w  końcu  i  tak  pojawi  się  następna.  No 
chyba że… Może o to właśnie chodziło. A jeśli się nie pojawi? Czy mogę istnieć bez Miłości? 

Przystaję, poważnie zaniepokojony tą myślą. Jakaś kobieta, próbując przejść obok, trąca 

mnie parasolem. Burczy niewyraźne „przepraszam”, nawet nie patrząc w moją stronę.  

Pstrykam palcami.  
Nagły powiew wiatru wyrywa jej parasol z ręki i ciska nim o ścianę. Kremowy płaszcz 

kobiety z miejsca robi się ciemnoszary od deszczu.  

Nie bawi mnie to ani odrobinę. 
Brak ilustracji w tej wersji pisma 
 
Dlaczego  nie  dostałem  żadnego  imienia?  Czyżby  wszystko  było  już  przesądzone?  Nie 

wydaje mi się to możliwe, moja rola nigdy nie była tragiczną. Więc może… może po prostu 
wiem, kim ona jest? Może już ją poznałem? 

Zamykam  oczy  i  rzucam  się  w  wir  wspomnień.  Widzę  setki,  tysiące  twarzy,  mnóstwo 

pięknych kobiet, żadna jednak nie wydaje się być tą właściwą. Błądzę po omacku, licząc na 

background image

intuicję.  Wszak  wszystkie  moje  Miłości  wyróżniały  się  z  reszty  kobiet.  Nie  mam  żadnego 
wzoru. 

Kierowca przejeżdżającego obok samochodu traci panowanie nad kierownicą i wjeżdża 

w kałużę, ochlapując mi spodnie. Nie reaguję. To nie jego wina, poza tym czuję, że jestem już 
blisko. 

I  nagle  widzę  ją.  Ma  zielone  oczy,  proste  rude  włosy  i  lekko  zadarty  nos.  Nigdy  nie 

uśmiecha się w pełni, bo podświadomie boi się, że ktoś zauważy wstawioną górną jedynkę. 
Tak, to na pewno ona – żadnej innej nie widzę tak wyraźnie. 

Zerkam na zegarek, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, gdzie ją spotkałem. Mam 

tylko nadzieję, że miejsce to nie okaże się stacją metra lub hipermarketem. Wciąż łudzę się, 
że mam jakąś szansę. 

Olśnienie  spływa  nagle.  Podbiegam  do  przystanku  i  w  ostatniej  chwili  wskakuję  do 

odjeżdżającego tramwaju. 

Wewnątrz pojazdu jest ciasno, ale ludzie jakoś odsuwają się ode mnie. To dobrze. Gdy 

mnie dotykają, słyszę ich myśli, a nie mam na to najmniejszej ochoty. Wystarczy mi, że na 
zewnątrz jestem teraz szary. 

Przejeżdżam  dwa  przystanki,  całą  drogę  przyglądając  się  duchowi  małej  dziewczynki 

siedzącemu na pierwszym siedzeniu. Ma twarz identyczną jak ta na zdjęciu, które motorniczy 
przykleił  sobie  w  rogu  szyby  i  opatrzył  czarną  aksamitką.  Duch  dziewczynki  przygryza 
niematerialny  język,  układając  na  wpół  przezroczystą  kostkę  Rubika.  Po  chwili  podnosi 
głowę  i  uśmiecha  się  do  mnie.  Odpowiadam  uśmiechem.  Chętnie  bym  z  nią  porozmawiał, 
zapytał, co się jej stało, ale muszę już wysiadać. Jestem na miejscu. 

 
 
 
• • • 
 
Zerkam przez wystawową szybę i oddycham z ulgą.  
Jest.  Przyglądam  się  jej,  jak  wchodzi  na  drabinkę,  by  zdjąć  coś  z  wyższej  półki.  Sięga 

lewą  ręką,  prawą  przytrzymując  krótką  sukienkę  w  kratę.  Stojący  przy  ladzie  chłopiec 
wygląda na zawiedzionego, pewnie liczył, że coś zobaczy. Nie potrafię się na niego gniewać. 
Wcale się dzieciakowi nie dziwię. Kto wie, może nawet pozwolę mu śnić dziś o niej. Cofam 
się,  unoszę  rękę,  by  rzucić  zaklęcie…  i  właściwie  dopiero  teraz  dostrzegam  swoje  własne 
odbicie.  

Nie  wyglądam  na  kogoś,  kto  przyszedł  na  pierwszą  randkę.  Zarost,  podkrążone  oczy, 

nieco za długie włosy, teraz pozlepiane w strąki. Obraz nędzy i rozpaczy. Szarość. 

Dzieciak  wychodzi  ze  sklepu.  Ponownie  zerkam  na  zegarek,  a  potem  na  tabliczkę  na 

drzwiach. Lada chwila powinna zamykać. 

Widzę, jak krząta się chwilę, układając towar, potem porządkuje kasę, a na koniec ściera 

podłogę stojącym w kącie mopem. 

Postanawiam, że na razie nie będę się ujawniał. Ważne jest tylko, żeby przeżyła do jutra. 

Potem się zobaczy. 

Udaję  zainteresowanie  wystawą,  w  rzeczywistości  jednak  czekam,  aż  zamknie  drzwi  i 

skieruje się w stronę przystanku. Po chwili ruszam jej śladem. 

Jest już na środku ulicy, gdy nagle zza zakrętu wypada z rykiem rozpędzony motocykl. 

Nie mam żadnych wątpliwości. Jestem wszak Arlekinem i wiem na czym polega dramatyzm. 

Kątem  oka  dostrzegam,  że  z  dachów  sfrunęły  nagle  wspomnienia  niegdysiejszych 

gargulców.  Wszystkie  wlepiają  we  mnie  swe  kamienne  ślepia,  oczekując  reakcji.  Liczą  na 
widowisko. 

background image

Wykonuję gest, jakbym rzucał czymś w motor. Słowo, które wypowiadam, brzmi twardo 

i oschle. Nie pamiętam już nawet, co dokładnie znaczy. Ważne jednak, że działa. 

Rozpędzona maszyna uderzona potężnym impulsem odbija na bok, motocyklista odrywa 

się od niej, leci kilka metrów i uderza plecami o latarnię. Potem ląduje na ziemi. 

Zerkam w stronę mej Miłości, która nadal znajduje się na środku ulicy. Patrzy zdumiona 

na  moje  dzieło,  na  przemian  otwierając  i  zamykając  usta.  Wygląda  teraz  jak  wyciągnięta  z 
wody ryba i wcale nie wydaje mi się już piękna. 

Wiedziony  nagłym  impulsem  gnam  ku  motocykliście,  pochylam  się  nad  nim.  Dopiero 

teraz zauważam, że to kobieta. Ostrożnie zdejmuję jej kask… i cofam się zdumiony. 

Jej  twarz,  jej  oczy…  Jestem  nagle  pewien,  że  to  najpiękniejsza  dziewczyna,  jaką 

widziałem w życiu. W jednej chwili czuję, że mógłbym spędzić z nią resztę dni, zestarzeć się 
i umrzeć. Kochać się w świetle księżyca, kłócić o byle drobiazg i śmiać z nam tylko znanych 
sytuacji. 

Patrzę  na  cienką  strużkę  krwi  cieknącą  jej  z  ust  i  wiem,  że  właśnie  odnalazłem  swoją 

Miłość.  

– Kocham Cię – mówię do niej. – Kocham, moja Kolombino. 
Mruga  niepewnie,  z  trudem  odwraca  głowę,  by  spojrzeć  mi  w  twarz.  I  uśmiecha  się. 

Próbuje coś powiedzieć, ale nie jest w stanie. Widzę jak ucieka z niej życie.  

Gdzieś z oddali dobiega mnie sygnał jadącej karetki. Za późno.  
Zamykam  oczy  mojej  ukochanej  i  odgarniam  jej  z  czoła  niesforny  kosmyk  ciemnych, 

niemal  czarnych  włosów.  Potem  wstaję  i  ruszam  przed  siebie,  nie  oglądając  się.  W  sercu 
czuję  ból,  żal,  że  to  wszystko  trwało  tak  krótko.  Ale  mam  też  w  pamięci  jej  uśmiech. 
Wszystko jest więc tak, jak powinno. Cykl trwa, nic się nie skończyło. 

Zrzucam płaszcz i mocnym szarpnięciem rozrywam koszulę.  
Mam ochotę tańczyć…  
 
 
 
Głuchołazy 08.06.05r